<<< Dane tekstu >>>
Autor Marcel Proust
Tytuł W stronę Swanna
Tom II
Pochodzenie W poszukiwaniu straconego czasu
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

MARCEL PROUST


(W poszukiwaniu straconego czasu)
W STRONĘ SWANNA
Przełożył i wstępem opatrzył
TADEUSZ ŻELEŃSKI (BOY)
WARSZAWA1937

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ
DRUKARNIALINOLIT“WARSZAWA



Wracaliśmy zawsze wcześnie ze spaceru, aby móc przed obiadem wstąpić do cioci Leonji. Z początkiem sezonu, kiedy dzień kończy się rychło, skorośmy przybywali na ulicę Św. Ducha, widać było jeszcze odblask zachodu na szybach i wstążkę purpury wzdłuż lasów Kalwarji, odbijającą się dalej w stawie. Czerwień ta, kojarząca się często z dość żywym chłodem, łączyła się w moim umyśle z czerwonością ognia, na którym piekło się kurczę, wróżące mi — po poetycznej przyjemności przechadzki — rozkosz łakomstwa, ciepła i spoczynku. W lecie natomiast, kiedyśmy wracali, słońce nie zachodziło jeszcze; podczas wizyty u cioci Leonji, światło jego zniżało się i dotykało okna, więzgło między portjerami a firanką — rozszczepione, rozgałęzione, przefiltrowane — inkrustując kawałeczkami złota cytrynowe drzewo komody, sącząc się z ukosa na pokój, delikatne niby w zaroślach leśnych. Ale, w pewne bardzo rzadkie dni, za naszym powrotem, oddawna już komoda straciła swoje przelotne inkrustacje; kiedyśmy wchodzili w ulicę św. Ducha, nie widać już było na szybach nic z blasków zachodu; staw u stóp Kalwarji postradał swoją czerwień, bywał już opalowy, przeszywał go nawskroś długi promień księżyca, który rozszerzał się i drgał wszystkiemi zmarszczkami wody. Wówczas, zbliżając się do domu, spostrzegaliśmy jakąś postać w progu, a mama mówiła:
— Mój Boże, to Franciszka czatuje na nas, ciocia jest niespokojna; bo też wracamy bardzo późno!
I, nie tracąc czasu na rozbieranie się, szliśmy szybko do cioci Leonji, aby ją uspokoić i dowieść jej, że, wbrew temu co już sobie roiła, nie stało się nam nic: poszliśmy tylko „w stronę Guermantes”. Ano, kiedy się pójdzie w tamtą stronę, ciocia wie przecie, że nigdy nie można być pewnym o której się wróci.
— Widzisz, Franciszko, powiadała ciocia, a ja ci mówiłam, że oni poszli w stronę Guermantes. Mój Boże! ależ muszą być głodni! a baranina całkiem musiała wyschnąć od tego czekania. No bo jakże to można wracać o takiej porze! Jakto, naprawdę poszliście w stronę Guermantes?
— Myślałam, żeś ty wiedziała o tem, Leonjo, mówiła mama. Sądziłam, że Franciszka widziała nas jakeśmy wychodzili furtką.
Bo dokoła Combray były dwie „strony” przechadzek, i tak przeciwne, że, zależnie od tego w którą się miało iść, wychodziło się z domu inną bramą. Jedna, to była strona Méséglise-la-Vineuse, którą nazywało się także „stroną Swanna”, bo idąc tam przechodziło się koło posiadłości pana Swanna; druga — „strona Guermantes”. Z Méséglise-la-Vineuse poznałem coprawda tylko „stronę” i obcych ludzi, którzy zjawiali się w niedzielę aby spacerować po Combray. Tych nawet ciocia i my wszyscy „nie znaliśmy”, i na tej zasadzie określało się ich jako „ludzi z Méséglise”.
Co się tyczy Guermantes, miałem kiedyś poznać je bliżej, ale aż znacznie później. Przez całą moją młodość, o ile Méséglise było dla mnie czemś tak niedostępnem jak widnokrąg, czemś umykającem się oku choćby się jak najdalej szło falistym terenem niepodobnym już do okolic Combray, Guermantes było dla mnie nazwą raczej idealną niż realną, określeniem „strony”, rodzajem terminu geograficznego, abstrakcyjnego jak linja równika, jak biegun, jak Wschód. Iść w stronę Guermantes aby zajść do Méséglise, lub przeciwnie, wydałoby mi się wówczas wyrażeniem równie pozbawionem sensu jak wziąć się na wschód aby iść na zachód. Ponieważ ojciec mówił zawsze o stronie Méséglise jak o najpiękniejszej równinie jaką znał, a o stronie Guermantes jako o typie krajobrazu nadrzecznego, dawałem im — pojmując je w ten sposób jako dwie całości — ową spójność, ową jedność, które są, ściśle biorąc, jedynie tworem naszej myśli. Najmniejsza cząstka obu tych całości wydawała mi się szacowna i wyrażała ich osobliwą doskonałość; wobec nich, nim się przybyło na ich świętą ziemię, czysto materjalne drogi, pośród których znajdował się ów ideał równiny, ideał nadrzecznego pejzażu, nie były warte trudu spojrzenia, tak jak dla miłośnika sztuki dramatycznej nie są go warte uliczki sąsiadujące z teatrem. Ale o wiele większą rolę niż odległości kilometrowe grała dla mnie odległość istniejąca między dwiema partjami mózgu w których myślałem o Méséglise i o Guermantes: coś, co nietylko oddala dwie rzeczy, ale je dzieli i mieści je na różnym planie. I ta linja demarkacyjna stawała się tem wyraźniejsza, ponieważ zwyczaj nasz aby nigdy nie chodzić w dwie strony jednego dnia, ale zawsze raz w stronę Méséglise, inny raz w stronę Guermantes, zamykał je, aby tak rzec, daleko od siebie, niepoznawalne dla siebie wzajem, w szczelnych i pozbawionych komunikacji z sobą naczyniach dwóch różnych popołudni.
Kiedy się chciało iść w stronę Méséglise, wychodziło się (nie zawcześnie i nawet kiedy było pochmurno, bo przechadzka była nie długa, i nie zbyt daleka) tak jakby się szło byle gdzie, — wielką bramą od ulicy św. Ducha. Odkłanialiśmy się rusznikarzowi, wrzucaliśmy listy do skrzynki, mówiliśmy po drodze w imieniu Franciszki Teodorowi że niema już oliwy lub kawy, i wychodziliśmy z miasta drogą biegnącą wzdłuż białych sztachet parku pana Swanna. Zanim jeszcześmy tam doszli, spotykał nas zapach tamtejszych bzów, wybiegający naprzeciw obcych. One same, z pośród zielonych i świeżych serduszek swoich liści wznosiły ciekawie ponad sztachety pióropusze białe lub lila, lśniące — nawet w cieniu — połyskiem słońca w którem były skąpane. Niektóre, nawpół zasłonięte domkiem odźwiernego murowanym z cegły, sterczały ponad gotycki daszek swoim różowym minaretem. Wiosenne nimfy wydałyby się pospolite przy tych młodych hurysach, które w owym francuskim ogrodzie zachowały żywe i czyste tony perskich minjatur. Wbrew mojej żądzy objęcia ich giętkiej kibici i przyciągnięcia do siebie gwiaździstych puklów ich pachnących głów, przechodziliśmy nie zatrzymując się. Rodzice nie bywali w Tansonville od czasu małżeństwa Swanna; aby się więc nie wydawało że zaglądamy do parku, zamiast iść drogą biegnącą wzdłuż sztachet i wiodącą prosto w pole, obieraliśmy inną, prowadzącą również w pole, ale okrężnie. Jednego dnia, dziadek rzekł do ojca:
— Pamiętasz, Swann mówił wczoraj, że ponieważ żona jego i córka jadą do Reims, skorzysta z tego aby wypaść na dzień do Paryża. Skoro nikogo niema, moglibyśmy iść koło parku, toby nam skróciło drogę.
Zatrzymaliśmy się chwilę koło sztachet. Czas bzów miał się ku końcowi; niektóre tryskały jeszcze w wysokich fioletowych świecznikach delikatnemi pękami kwiatów, ale w wielu partjach, gdzie niespełna przed tygodniem rozbryzgiwała się jeszcze ich wonna piana, obecnie piana ta skurczona i zczerniała, więdła pusta, sucha i bez zapachu. Dziadek pokazywał ojcu zmiany zaszłe w okolicy od czasu owej sławnej przechadzki ze starym Swannem w dniu śmierci jego żony, i skorzystał ze sposobności, aby opowiedzieć to zdarzenie jeszcze raz.
Na wprost nas, obsadzona nasturcjami aleja wspinała się pod górę, w pełnem słońcu, do pałacyku. Na prawo znowuż, park rozciągał się płasko. Sadzawkę, spowitą cieniem wielkich drzew, wykopali rodzice Swanna; ale, nawet w swoich najsztuczniejszych tworach, zawsze człowiek pracuje na podłożu natury; niektóre miejsca zawsze narzucają otoczeniu swoją władzę, przybierają swoje odwieczne godła zarówno w parku, jak gdzieś zdala od wszelkiej ludzkiej interwencji: samotność otacza je wszędzie, wyłania się z ich charakteru, góruje nad dziełem ludzi. I tak, u stóp alei biegnącej ponad sztucznym stawem, utworzył się z dwóch rzędów niezapominajek i barwinku jakby naturalny wiotki i błękitny wieniec, okalający czoło wód, a gladiolusy, dając z królewską obojętnością giąć się swoim mieczom, rozpościerały na kaczeńcach i jaskrach fioletowe i żółte postrzępione lilje swego nawodnego berła.
Wyjazd panny Swann, odejmując mi straszliwą szansę że mogłaby się zjawić przedemną w alei, że uprzywilejowana dziewczynka będąca w przyjaźni z Bergottem i oglądająca z nim katedry mogłaby mnie poznać i wzgardzić mną, czynił mnie obojętnym na Tansonville, za pierwszym razem kiedy mi było dozwolone je oglądać. Przeciwnie, w oczach dziadka i ojca fakt ów dawał tej posiadłości chwilowy urok wygody i beztroski; niby czyste niebo podczas górskiej wycieczki, stwarzał on owego dnia warunki wyjątkowo pomyślne dla przechadzki w tę stronę. Byłbym rad, aby ich rachuby zawiodły; aby cud jakiś ukazał nam pannę Swann z ojcem, tak blisko żebyśmy nie mieli czasu ich uniknąć i musieli się z nią zapoznać. Toteż, kiedy nagle spostrzegłem na trawie, jako znak jej możliwej obecności, porzucony koszyk obok wędki której korek pływał po wodzie, czemprędzej postarałem się odwrócić wzrok ojca i dziadka w inną stronę. Zresztą, Swann wspominał, że to nieładnie z jego strony opuszczać dom, bo ma u siebie w tej chwili rodzinę; wędka mogła więc należeć do jakiegoś gościa. Nie było słychać żadnych kroków w aleji. Gdzieś w połowie niewiadomego drzewa, niewidzialny ptak, siląc się skrócić dzień, zgłębiał przeciągłą nutą otaczającą samotność; ale otrzymywał od niej odpowiedź tak jednomyślną, odzew tak nabrzmiały ciszą i bezruchem, iż możnaby rzec że zatrzymał na zawsze chwilę, której bieg chciał przyspieszyć. Światło padało ze stężałego nieba tak nieubłaganie, że byłbym rad umknąć się jego baczności; nawet drzemiąca woda, której sen ustawicznie drażniły owady, śniąc spewnością o jakimś urojonym Maelstromie, zwiększała zamęt, w jaki mnie wtrącił widok pływającego korka, i zdawała się ciągnąć go z całą chyżością po milczących przestrzeniach przeglądającego się w niej nieba. Prostopadły prawie, korek gotów był dać nurka, i już już pytałem siebie, czy, pomijając moją chęć i obawę poznania panny Swann, nie powinienem był uprzedzić jej że ryba chwyta. Ale trzeba mi było pędem dogonić ojca i dziadka; wołali mnie, zdziwieni że nie podążyłem za nimi ścieżką wiodącą w pole.
Ścieżka brzęczała zapachem głogów. Żywopłot tworzył szereg kapliczek, które znikały pod pękami kwiatów narzuconych niby na ołtarze; u stóp tych krzewów słońce kładło się na ziemi jasną kratą, jakgdyby przeszło przez okno kościelne. Uroczysty zapach głogów dawał mi wrażenie iż znajduję się przed ołtarzem Matki Boskiej; wystrojone kwiaty z roztargnioną minką trzymały lśniące bukiety pręcików, delikatnych i promiennych strzałek płomienistego stylu, podobnych tym, które w kościele ażurują poręcz empory lub filarki witrażu, a które tu rozkwitały białym miąższem kwiatu poziomki. Jakże naiwne i chłopskie wydawały się w porównaniu z niemi dzikie róże, które za kilka tygodni miały także w pełnem słońcu wstępować tą samą wiejską drogą, w gładkim jedwabiu swoich różowych staników, rozchylanych wiatrem.
Ale daremnie stałem przed krzakami głogów wdychając je, ogarniając ich niewidzialny i stały zapach myślą, która nie wiedziała co z nim począć; gubiąc go i odnajdując, kojarząc się z rytmem, który rozrzucał ich kwiaty z młodzieńczą radością i w nieoczekiwanych odstępach niby interwały muzyczne. Dawały mi one bez końca, niewyczerpanie, wciąż tę samą rozkosz, nie pozwalając mi jej zgłębić, niby owe melodje, które przegrywa się sto razy z rzędu, nie mogąc przeniknąć ich tajemnicy. Odwróciłem się na chwilę, aby znów do nich przystąpić ze świeżemi siłami. Ścigałem aż do skarpy, która za żywopłotem wspinała się bystro w pole, jakiś zabłąkany mak, jakieś leniwe chabry pozostałe w tyle, kwieciem swojem strojące tu i ówdzie zbocze, niby szlak, gdzie skąpo jawi się sielski motyw, dominujący na samej tkaninie. Kwiaty te, rzadkie jeszcze, rozsypane niby pojedyńcze domki oznajmiające bliskość wsi, zwiastowały mi ogromną przestrzeń, gdzie kipi zboże, gdzie kłębią się chmury; jeden jedyny mak — czerwony płomień na szczycie liny, igrający na wietrze, ponad swoim zatłuszczonym i czarnym pływakiem — przyprawił mnie o bicie serca: byłem niby podróżnik, gdy spostrzeże wyciągniętą na ziemię pierwszą łódź naprawianą przez uszczelniacza, i który, zanim jeszcze ujrzał wodę, woła: „Morze!”.
Następnie wracałem do głogów, tak jak się wraca do arcydzieł, z myślą że będę je lepiej widział, kiedy na chwilę przestanę na nie patrzeć. Ale daremnie czyniłem zasłonę z rąk, aby mieć przed oczami tylko owe głogi; uczucie, jakie budziły we mnie, było mgliste i mętne, napróżno starało się wyzwolić, zrosnąć z temi kwiatami. Nie pomagały mi one go rozjaśnić, a nie mogłem zaspokojenia jego żądać od innych kwiatów. Wówczas, sprawiając mi ową radość, jakiej doznajemy kiedy ujrzymy dzieło ulubionego malarza różne od dotychczas oglądanych, lub kiedy nas ktoś zaprowadzi przed obraz, znany nam dotąd tylko ze szkicu ołówkiem, lub kiedy utwór słyszany tylko na fortepianie objawi się nam strojny w barwy orkiestry, dziadek zawołał mnie i pokazując żywopłot w Tansonville, rzekł: „Ty lubisz głogi, popatrz na ten różowy: jakiż on śliczny!” W istocie, był to głóg, ale różowy, piękniejszy jeszcze od białych. On też wystrojony był jak na święto — jedno z owych jedynych prawdziwych świąt, jakiemi są święta religijne, ile że żaden przypadkowy kaprys nie wiąże ich, jak uroczystości świeckich, z dniem nie przeznaczonym specjalnie dla nich, nie mającym nic istotnie świątecznego — ale wystrojony był bogaciej jeszcze, bo kwiaty oblepiające gałęzie tak gęsto że nie było ani jednego miejsca nie pokrytego niemi, były, niby pompony okalające laseczkę rococo, „kolorowe”, tem samem wartościowsze. Taka przynajmniej była estetyka Combray, jeżeli o tem sądzić z cen w magazynie na rynku, albo u Camusa, gdzie różowe pianki były droższe. Ja sam bardziej ceniłem śmietankowy ser różowy, ten w który wolno mi było wgnieść poziomki. I właśnie te kwiaty przybrały jakiś odcień czegoś jadalnego, lub delikatnych barw tualety na wielkie święto; rzeczy, które, przez to że legitymują w oczach dzieci racje swojej wyższości, są dla nich oczywiściej ładne, mają zawsze dla nich coś żywszego i naturalniejszego niż inne barwy, nawet kiedy dziecko zrozumie, że nic nie wróżą jego łakomstwu lub że nie były wybrane przez szwaczkę. Odczułem tu natychmiast — jak wobec białych głogów ale z większym zachwytem — że owa odświętność kwiatów nie jest sztuczna, nie jest ludzkim przemysłem, ale że to natura wyraziła ją samorzutnie ze szczerością wiejskiej robotnicy pracującej dla ołtarza, przeładowując krzew owemi różyczkami o tonie zbyt słodkim, zbyt prowincjonalno-pompadour.
U szczytu gałęzi — niby róże w doniczkach okrytych koronkowym papierem, których wątłe race zapalają się na ołtarzu w wielkie święta — roiło się mnóstwo pączków o bledszym odcieniu; rozchylając się, ukazywały, niby na dnie puharu z różowego marmuru, krwawą czerwień, i zdradzały, bardziej jeszcze niż kwiaty, swoistą, nieodpartą esencję tego głogu, który gdziekolwiek pączkował, gdziekolwiek miał zakwitnąć, nie mógł tego uczynić inaczej niż różowo. Wpleciony w żywopłot, ale równie od niego odmienny jak młoda odświętnie ubrana dziewczyna pośród osób w zwykłem odzieniu mających zostać w domu, całkowicie gotowy do majowego nabożeństwa, którego już zdawał się stanowić cząstkę, błyszczał ten krzew katolicki i uroczy, uśmiechając się w swojej świeżej różowej sukni.
Poprzez żywopłot widać było w parku aleję obsadzoną jaśminami, bratkami i werweną; lewkonje otwierały swoje świeże torebki, o różowym kolorze pachnącym i zblakłym jak stara skóra kordowańska; podczas gdy na ścieżce zielono pomalowany długi wąż do polewania roztaczał swoje skręty, wznosząc w pewnych odstępach pryzmatyczne wachlarze kropelek nad kwiatami, których zapachy nawadniał. Naraz zatrzymałem się, niezdolny się poruszyć, tak jak bywa kiedy wizja jakaś uderzy nietylko nasze spojrzenia, ale zagarnie całe nasze czucie, całą istotę. Dziewczynka o włosach rudo-blond, widocznie wracająca z przechadzki i trzymająca w ręce łopatkę, patrzała na nas wznosząc twarz usianą różowemi plamkami. Czarne jej oczy błyszczały; że zaś nie umiałem wówczas i nie nauczyłem się później sprowadzać silnego wrażenia do jego rzeczowych składników, że nie miałem, jak się to mówi, dość „zmysłu obserwacyjnego” aby sobie uświadomić barwę jej oczu, przez długi czas, za każdym razem kiedym o niej myślał, blask tych oczu budził we mnie równocześnie wrażenie lazuru, naturalnego dla blondynki; tak iż, gdyby nie miała oczu równo czarnych — co uderzało tak bardzo za pierwszym jej widokiem — nie byłbym się może, jak się to stało, zakochał osobliwie w jej oczach niebieskich.
Patrzałem na nią, najpierw owem spojrzeniem, które jest nietylko wysłannikiem oczu, ale z którego okna wychylają się wszystkie zmysły, strwożone i skamieniałe; spojrzeniem żądnem dotknąć, nakryć, zagarnąć ciało na które się patrzy, i duszę wraz z niem. Zarazem tak się bałem, że lada chwila dziadek i ojciec, spostrzegłszy tę dziewczynkę, każą mi się oddalić i pobiec naprzód, iż zmierzyłem ją drugiem spojrzeniem, nieświadomie błagalnem, siląc się zmusić ją żeby na mnie zwróciła uwagę, żeby mnie poznała. Potoczyła wzrokiem, aby nim oszacować mego dziadka i ojca; konkluzją była zapewne myśl że jesteśmy śmieszni, bo odwróciła się obojętnie i wzgardliwie i przystanęła z boku, aby usunąć swoją twarz z ich pola widzenia; kiedy zaś oni, idąc dalej i nie widząc jej, wyprzedzili mnie, wysłała w moją stronę długie spojrzenie, nie zdradzające niczem że mnie dostrzega, ale uporczywe i podkreślone uśmieszkiem, którego, wedle pojęć jakie mi wszczepiono o dobrem wychowaniu, nie mogłem sobie wytłumaczyć inaczej niż jako dowód bezgranicznej wzgardy. Równocześnie, ręka jej naszkicowała nieprzystojny gest, któremu, kiedy się zwraca publicznie do nieznajomej osoby, mój podręczny słowniczek grzeczności mógł dać tylko jedno znaczenie — obraźliwe.
— Gilberto, chodź, co ty tam robisz! — krzyknął ostry i rozkazujący głos biało ubranej damy, której zrazu nie dostrzegłem; w pewnej zaś odległości od niej nieznany mi pan we flanelowem ubraniu wlepiał we mnie natarczywie oczy. Przestając się nagle uśmiechać, dziewczynka wzięła łopatkę i odeszła nie odwracając się w moją stronę, z miną posłuszną, niezbadaną i chmurną.
Tak przesunęło się koło mnie owo imię Gilberty, niby talizman pozwalający mi może odnaleźć kiedyś tę, z której uczyniło żywą osobę, a która chwilę przedtem była jedynie niejasnym obrazem. Tak przesunęło się, rzucone ponad jaśminy i lewkonje, cierpkie i świeże jak krople tryskające z zielonego węża; nasycając, iryzując strefę czystego powietrza tajemnicą życia tej, którą oznaczało dla istot szczęśliwych, żyjących i podróżujących z Gilbertą; roztaczając pod różowym głogiem, na wysokości mego ramienia, tak bolesną dla mnie kwintesencję ich poufałości z nią, z obcością jej życia, do którego ja nie mogłem mieć wstępu.
Podczas gdyśmy się oddalali, dziadek szeptał; „Biedny Swann, na jaką rolę oni go skazują! wyprawiają go poto, aby ona została sama ze swoim Charlusem, bo to on, poznałem go! I ta mała, wmieszana we wszystkie te brudy”. A ja słyszałem tylko despotyczny głos, jakim matka przemówiła do Gilberty bez możliwości repliki z jej strony; przez chwilę widziałem w Gilbercie istotę zmuszoną słuchać kogoś, nie będącą ponad wszystkiem. Świadomość ta ukoiła nieco moje cierpienie, wróciła mi cień nadziei i zmniejszyła moją miłość. Ale bardzo szybko miłość ta wybuchła we mnie na nowo jako reakcja, w której moje upokorzone serce pragnęło zrównać się z Gilbertą lub ściągnąć ją do siebie. Kochałem ją, żałowałem żem nie miał czasu i konceptu na to aby ją obrazić, aby jej zadać ból, zmusić ją do pamiętania o mnie. Wydała mi się tak piękna, że byłbym chciał wrócić do niej, aby krzyknąć wzruszając ramionami: „Jakaś ty brzydka, śmieszna, jaka odpychająca!” Tymczasem oddalałem się, unosząc na zawsze, jako pierwszy typ szczęścia, niedostępnego — mocą naturalnych i nieubłaganych praw — dzieciom mojego gatunku, obraz rudej dziewczynki z różowemi plamkami, która trzyma łopatkę i śmieje się, rzucając na mnie długie spojrzenia, obojętne i skryte. Odtąd czar, którym jej imię, usłyszane wspólnie przez nas oboje, napoiło miejsce pod różowemi głogami, miał objąć, powlec, nasycić wszystko co było jej bliskie; jej dziadków, których moi dziadkowie mieli niewysłowione szczęście znać, wzniosły zawód agenta giełdowego, bolesną dzielnicę Pól Elizejskich, gdzie Gilberta mieszkała w Paryżu.
— Leonjo, rzekł za powrotem dziadek, żałowałem żeś nie była z nami. Nie poznałabyś Tansonville. Gdybym śmiał, byłbym ci uciął gałąź różowego głogu, który tak lubiłaś.
Zazwyczaj dziadek opowiadał tak naszą przechadzkę cioci Leonji, czyto dla rozerwania jej, czy że nie stracił jeszcze nadziei wyciągnięcia jej z domu. Ciocia bardzo lubiła niegdyś tę posiadłość; pozatem Swann był ostatnim gościem, którego znosiła, wówczas gdy już zamknęła drzwi wszystkim innym. Kiedy się dowiadywał o jej zdrowie (była jedyną osobą w naszym domu, którą starał się jeszcze widywać), kazała mu odpowiadać, że jest zmęczona, ale że go przyjmie następnym razem. Podobnie i tego wieczora rzekła: „Owszem, któregoś dnia, kiedy będzie ładnie, wybiorę się powozem aż do bramy parkowej”. Mówiła szczerze. Byłaby chętnie ujrzała Swanna i Tansonville, ale chęć wystarczała resztce jej sił; urzeczywistnienie przekraczałoby je. Czasami, z piękną pogodą wracało cioci Leonji nieco energji; wstawała, ubierała się; ale zmęczenie ogarniało ją nim przeszła do drugiego pokoju; — kładła się z powrotem do łóżka. Zaczęła się dla niej — wcześniej tylko niż się to dzieje zazwyczaj — owa wielka rezygnacja starości, która się gotuje na śmierć, spowijając się w swoją larwę. Można obserwować ten stan z końcem zbyt przewlekających się egzystencyj, nawet między dawnymi i najczulszymi kochankami, między przyjaciółmi związanymi najbardziej duchową więzią; począwszy od pewnego roku przestają podejmować trud widywania się, przestają do siebie pisywać i wiedzą że już się nie spotkają na tym świecie. Ciocia Leonja musiała doskonale wiedzieć, że już nie ujrzy Swanna, że już nigdy nie opuści domu, ale to ostateczne odcięcie musiało jej być dosyć łatwe przez tę właśnie rację, która, wedle nas, powinna była uczynić je tem boleśniejszem; mianowicie tę, że było skutkiem upadku sił. Zanik ten który mogła stwierdzać codzień, łączył z każdą czynnością, z każdym ruchem, zmęczenie, o ile nie cierpienie, użyczając bezruchowi, samotności, ciszy, kojącej i błogosławionej słodyczy spoczynku.
Ciocia Leonja nie wybrała się ujrzeć żywopłotu różowych głogów, ale ja co chwila pytałem rodziców czy się nie wybierze, czy dawniej bywała często w Tansonville: wciąż starałem się ściągnąć rozmowę na rodziców i dziadków panny Swann, którzy mi się zdawali wielcy jak bogowie. To nazwisko Swann stało się dla mnie niemal mitologiczne; kiedym rozmawiał z rodzicami, łaknąłem usłyszeć je z ich ust, nie śmiałem go wyrzec sam, ale sprowadzałem rozmowę na przedmioty bliskie Gilberty i jej rodziny, mające z nią związek. Wówczas czułem się mniej wygnany, czułem się nie tak daleko od niej. Udawałem naprzykład, iż myślę, że urząd dziadka był już dawniej w posiadaniu naszej rodziny, albo że żywopłot różowych głogów, który pragnęła ujrzeć ciocia Leonja, znajduje się na gruncie gminnym, zmuszając ojca aby prostował moje twierdzenia, aby mówił, jakby niezależnie odemnie, jakby sam z siebie: „Ale nie, ten urząd miał ojciec Swanna, ten żywopłot należy do parku Swanna”. Wówczas musiałem głęboko odetchnąć, tak bardzo to nazwisko, kładąc się w miejscu w którem zawsze było dla mnie zapisane, gniotło mnie aż do uczucia duszności. W chwili gdym je słyszał, zdawało mi się ono pełniejsze niż każde inne, dlatego że już zawczasu powtórzyłem je wielokrotnie w duszy. Sprawiało mi ono przyjemność skojarzoną ze wstydem iż śmiem wyłudzać tę przyjemność od rodziców; była bowiem tak wielka, że musiała — w mojem poczuciu — kosztować ich wiele trudu, i to bez kompensaty, skoro dla nich nie była przyjemnością. To też, przez delikatność odwracałem rozmowę. I przez skrupuł. Z chwilą gdy wymawiali słowo Swann, odnajdywałem wszystkie osobliwe uroki, jakie wkładałem w to nazwisko. I wówczas, nagle, miałem wrażenie, że rodzice nie mogą tego nie odczuwać, że wchodzą w moje stany duszy, że spostrzegają, rozgrzeszają, podzielają moje marzenia, i byłem nieszczęśliwy, tak jakbym ich zwyciężył i znieprawił.
Tego roku rodzice ustalili dzień powrotu do Paryża nieco wcześniej niż zazwyczaj. Rano przed wyjazdem, kiedy mnie ufryzowano do fotografji, włożywszy mi ostrożnie nowy kapelusz i aksamitny watowany płaszczyk, długo szukano mnie wszędzie. Wreszcie matka znalazła mnie we łzach na ścieżce tuż koło Tansonville: żegnałem się z głogami, obejmując kłujące gałęzie. Niby księżniczka z tragedji, której „ciążą czcze ozdoby”, niewdzięczny wobec natrętnej ręki która tak pieczołowicie ułożyła pukle na mojem czole, deptałem zerwane papiloty i nowy kapelusz. Łzy moje nie wzruszyły matki, ale nie mogła wstrzymać krzyku na widok zniweczonej fryzury i straconego płaszczyka. Nie słyszałem jej: „O moje biedne głogi, mówiłem płacząc; wybyście pewnie nie chciały sprawić mi zgryzoty, ani zmuszać mnie do odjazdu. Wyście mi nigdy nie zrobiły przykrości. Toteż będę was kochał zawsze”. I, ocierając łzy, przyrzekałem im, kiedy będę duży, nie naśladować szalonego życia innych ludzi, i nawet w Paryżu, w wiosenne dni, zamiast chodzić z wizytami i słuchać głupstw, jechać na wieś oglądać pierwsze głogi.
Raz znalazłszy się w polach, nie opuszczaliśmy ich już przez cały czas przechadzki w stronę Méséglise. Bezustanku przebiegał je, niby niewidzialny włóczęga, wiatr, który był dla mnie prawdziwym duchem Combray. Co rok, w dniu naszego przyjazdu, aby czuć że jestem naprawdę w Combray, szedłem odnaleźć go, czuć jak mi dmie w płaszcz, każąc mi biec za sobą. Zawsze miało się wiatr obok siebie idąc w stronę Méséglise, po owej wydmie, gdzie całe mile nie spotyka się żadnej nierówności terenu.
Wiedziałem, że panna Swann jeździ często na parę dni do Laon. Mimo że to było o kilka mil, wszelki brak przeszkody wyrównywał odległość; toteż kiedy w ciepłe popołudnie widziałem jak ten sam oddech, wionący z krańców widnokręgu, pochyla najodleglejsze zboża, jak się rozpościera nakształt fali na ogromnej przestrzeni; jak, szumiący i ciepły, układa się u moich stóp wśród seradeli i koniczyny, wówczas równina ta, będąca wspólną naszą własnością, zdawała się zbliżać nas, łączyć. Myślałem wówczas, że ten wiew przeleciał koło niej, że to co mi wiatr szepce, to jest jakieś zlecenie od niej — mimo że niezrozumiałe — i całowałem go w przelocie.
Po lewej była wioska, która się zwała Champieu (Campus Pagani, wedle proboszcza). Po prawej, widniały za zbożami dwie sielskie wieżyczki Saint-André-des-Champs, wystrzępione, łuszczaste, porowate, rzeźbione, pożółkłe i chropawe niby dwa kłosy.
W symetrycznych odstępach, pośród niezrównanego ornamentu liści, których nie można pomylić z liściem żadnego innego drzewa owocowego, jabłonie rozpościerały szerokie płaty białego atłasu lub zwieszały nieśmiałe bukiety rumieniących się pączków. W stronie Méséglise pierwszy raz zauważyłem okrągły cień, który jabłonie kładą na wysłonecznionej ziemi, a także owe jedwabie z nieuchwytnego złota, które zachód tka skośnie pod liśćmi i które w moich oczach ojciec przerywał laską, niemogąc zmienić ich kierunku.
Czasami przez popołudniowe niebo przechodził księżyc, biały jak chmura, dyskretny, bez blasku, niby aktorka, która nie gra w tej chwili i która w zwykłej sukni patrzy z loży przez chwilę na swoich kolegów, chowając się w cień, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Lubiłem odnajdywać jego wizerunek na obrazach i w książkach, ale — przynajmniej w pierwszych latach, zanim Bloch przyzwyczaił moje oczy i myśl do subtelniejszych harmonij — owe dzieła sztuki były bardzo różne od tych, w których księżyc wydałby mi się piękny dziś, a w których nie byłbym go poznał wówczas. Była to naprzykład jakaś powieść Saintine, jakiś pejzaż Gleyre’a, gdzie księżyc rysuje wyraźnie na niebie srebrny sierp, owe produkty — jak moje własne ówczesne wrażenia — naiwne i banalne. Gust mój ówczesny gorszył siostry mojej babki. Były przekonane, że dzieciom trzeba dawać zawczasu te dzieła sztuki, które, doszedłszy do wieku rozeznania, człowiek ma podziwiać ostatecznie, i że dowodem smaku jest poznać się na nich odrazu. Widocznie wyobrażały sobie, że zalety estetyczne są jak przedmioty materjalne, które otwarte oko musi spostrzec, nie potrzebując wyhodować powoli we własnem sercu ich odpowiedników.
Od strony Méséglise, w Montjouvain, w domu położonym nad wielkiem bajorem i przylegającym do porosłego krzakami pagórka, mieszkał pan Vinteuil. Często też spotykało się na drodze jego córkę, ostro jadącą kabrjoletem. Od jakiegoś czasu nie zjawiała się już sama, ale ze starszą od siebie przyjaciółką, która miała złą reputację w okolicy i która pewnego dnia osiadła na stałe w Montjouvain. Powiadano: „Musi ten Vinteuil być bardzo zaślepiony w córce, skoro nie chce widzieć tego co ludzie gadają i skoro on, taki wrażliwy na każde słowo nie na miejscu, pozwala córce żyć pod jego własnym dachem z podobną kobietą. Powiada, że to niepospolita osoba, wielkie serce, i że miałaby nadzwyczajny dar do muzyki, gdyby się kształciła. Może być pewien, że nie muzyką zajmuje się ta pannica z jego córką”. Pan Vinteuil mówił tak; i w istocie, godne uwagi jest, ile dana osoba zawsze budzi podziwu dla swoich moralnych wartości u rodziców innej osoby, z którą pozostaje w stosunkach cielesnych. Miłość fizyczna, niesłusznie osławiona, tak dalece każe wszelkiej istocie ujawnić całą pełnię jej dobroci i oddania, że błyszczą one nawet dla oczu najbliższego otoczenia. Doktór Percepied, który, dzięki grubemu głosowi i grubym brwiom, mógł bezpiecznie odgrywać rolę intryganta (na którego nie wyglądał) nie narażając niczem swojej niewzruszonej i niezasłużonej reputacji „zacnego burczymuchy”, umiał rozśmieszać do łez proboszcza i całe towarzystwo, gdy mówił rubasznie:
— No i cóż! zdaje się, że panna Vinteuil uprawia muzykę ze swoją przyjaciółką. Widzę, że to państwa dziwi. Ja tam nie wiem. Stary Vinteuil powiadał mi to jeszcze wczoraj. Ostatecznie, ta dziewczyna ma prawo lubić muzykę. Ja się nie mogę sprzeciwiać artystycznemu powołaniu dzieci, Vinteuil widać także nie. A przytem i on sam muzykuje z przyjaciółką córki. A, do licha! tęgo muzykują w tej budzie. No czego się państwo śmiejecie? że ci ludzie trochę za dużo muzykują? Kiedyś spotkałem papę Vinteuil koło cmentarza. Ledwo się trzymał na nogach.
Tym, którzy, jak my, patrzyli w owej epoce na pana Vinteuil, jak unika znajomych, jak się odwraca kiedy ich spotka, postarzały w ciągu kilku miesięcy, zagrzebany w swojej zgryzocie, niezdolny do żadnego wysiłku nie mającego wprost na celu szczęścia córki; jak spędza całe dnie na grobie żony, — trudno byłoby nie pojąć że on umiera ze zgryzoty, lub przypuszczać że sobie nie zdaje sprawy z krążących gadań. Znał je, może nawet dawał im wiarę. Niema może istoty, bodaj najświętszej, której splot okoliczności nie mógłby doprowadzić do zżycia się z występkiem. Może go potępiać najbardziej stanowczo, — nie poznając go zresztą całkowicie w kostjumie poszczególnych faktów, jaki przybiera aby się jej narzucić i zadać jej ból: dziwaczne słowa, niewytłumaczone zachowanie się któregoś wieczora u kogoś, kogo skądinąd ma się tyle przyczyn kochać! Ale, dla człowieka takiego jak Vinteuil, boleśniejsze niż dla kogokolwiek innego musiało być pogodzenie się z sytuacją, którą niesłusznie uważa się za wyłączny przywilej cyganerji; sytuacja ta powtarza się za każdym razem, kiedy przywara szuka sobie miejsca i bezpieczeństwa. Skazę tę rozwija w dziecku sama natura, czasem poprostu mieszając przymioty ojca i matki, jak kolor ich oczu. Ale z tego że Vinteuil znał może prowadzenie się córki, nie wynika, aby jego kult dla niej miał się zmniejszyć. Fakty nie wnikają w świat, w którym żyją nasze wierzenia; nie zrodziły ich i nie niszczą. Fakty mogą zadawać wierzeniom kłam, nie osłabiając ich, tak jak potop nieszczęść lub chorób może nawiedzać bez przerwy jakąś rodzinę, nie każąc jej zwątpić o dobroci Boga lub o wiedzy lekarza. Ale, kiedy pan Vinteuil myślał o córce i o sobie z punktu widzenia świata i własnej ich reputacji, kiedy sobie uprzytomniał stopień jaki zajmują w opinji, wówczas formułował swój sąd ściśle tak, jakby to uczynił najbardziej wrogi mu sąsiad z miasteczka. Czuł się wraz z córką na samem dnie, a wzięcie jego nabrało od jakiegoś czasu owej pokory, owego szacunku dla tych którzy znajdowali się powyżej niego i na których patrzał z dołu (choćby byli wprzód bardzo poniżej niego); owej potrzeby wspinania się do nich, która jest mechanicznem prawie następstwem wszelkiego upadku.
Jednego dnia, kiedyśmy szli ze Swannem przez Combray, pan Vinteuil, wychodząc z bocznej ulicy, spotkał się z nami zbyt nagle, aby mieć czas nas uniknąć; zaczem Swann, z owem wzgardliwem miłosierdziem światowca, który, wyzuty z wszelkich przesądów moralnych, w hańbie człowieka widzi jedynie powód do objawienia mu życzliwości, łechcącej własną naszą próżność tem milej, im bardziej czujemy ich wartość dla odbiorcy, wdał się w dłuższą rozmowę z panem Vinteuil, do którego nigdy dotąd się nie odzywał. Na rozstanie spytał go, czy nie przyśle kiedy córki do Tansonville. Dwa lata wprzód, zaproszenie to byłoby oburzyło pana Vinteuil, ale teraz napełniło go taką wdzięcznością, że właśnie ta wdzięczność nie pozwoliła mu go przyjąć. Uprzejmość pana Swanna dla jego córki zdawała mu się czemś tak zaszczytnem i lubem, że wolał nie skorzystać z niej, aby mieć nawskroś platoniczną słodycz sycenia się nią.
— Cóż za uroczy człowiek! — mówił do nas, skoro Swann nas opuścił, a mówił to z tą samą entuzjastyczną czcią, jaką budzi w inteligentnej i ładnej mieszczance urok księżnej, choćby brzydkiej i głupiej. — Cóż za uroczy człowiek! Co za szkoda, że się dał wciągnąć w tak nieodpowiednie małżeństwo.
Wówczas — tak bardzo najszczersi ludzie skłonni są do obłudy, zapierając się w rozmowie z jakąś osobą swoich o niej sądów, które wyrażają poza jej oczami — rodzice moi ubolewali wraz z panem Vinteuil nad małżeństwem Swanna, w imię zasad i konwenansów, których pogwałcenia w Montjouvain zdawali się nie widzieć, skoro powoływali się na nie wspólnie z panem Vinteuil, niby zacni ludzie z jednej mąki. Vinteuil nie posłał córki do państwa Swann. I Swann pierwszy tego żałował. Bo za każdym razem kiedy się rozstał z panem Vinteuil, przypominał sobie, że miał się go oddawna spytać o coś, o kogoś kto nosi to samo nazwisko, może krewnego. I tym razem przyrzekł sobie, że, kiedy Vinteuil przyśle córkę do Tansonville, nie zapomni już tego co mu miał do powiedzenia.
Ponieważ spacer w stronę Méséglise stanowił krótszą z dwóch naszych wycieczek i z tej przyczyny zachowywało się go na niepewną pogodę, klimat w stronie Méséglise był dosyć dżdżysty i nigdy nie traciliśmy z oczu skraju lasów w Roussainville, w których gąszczu mogliśmy się schronić.
Często słońce kryło się za chmurą, która zniekształcała jego owal, gdy ono brzeg jej barwiło żółto. Blask (ale nie jasność) uciekał z pól, gdzie wszelkie życie zdawało się ustawać, podczas gdy wioska Roussainville rzeźbiła na niebie kontur swoich białych dachów z przygniatającą dokładnością. Podmuch wiatru spędzał wronę, która opadała w oddali. Na tle bielejącego nieba, dal lasów zdawała się bardziej niebieska, nakształt malowanych fajansów, strojących ściany starych mieszkań.
Ale innym razem zaczynał padać deszcz, którym groził nam kapucyn na wystawie u optyka; krople wody, niby wędrowne ptaki, które wzlatują wszystkie razem, spadały gęstemi szeregami z nieba. Nie dzielą się, nie idą na oślep w czasie chyżego przelotu; każda zachowuje swoje miejsce, ciągnie za sobą następną, i niebo bardziej ćmi się od nich niż przy odlocie jaskółek. Chroniliśmy się w las. Kiedy ich podróż zdawała się skończona, niektóre, słabsze, wolniejsze, przybywały jeszcze. Ale my wychodziliśmy z naszego schronienia, bo krople lubują się w liściach; ziemia była już prawie sucha, kiedy ta i owa kropla, zapóźniona, igrała na żyłkach liścia i zawieszona u jego końca, wypoczęta, błyszcząca w słońcu, osuwała się naraz z wysokości gałęzi, spadając nam na nos.
Często także chroniliśmy się, razem z kamiennymi świętymi i patrjarchami, w kruchcie kościoła Saint-André-des-Champs. Jakiż ten kościół był francuski! Nad bramą, święci, królowie-rycerze z kwiatem lilji w ręce; weselne i pogrzebowe sceny, wszystko przedstawione tak, jak mogłoby się odbijać w duszy Franciszki. Rzeźbiarz opowiadał też niektóre anegdoty z życia Arystotelesa i Wergilego, tak samo jak Franciszka w kuchni mówiła chętnie o świętym Ludwiku, jakby go znała osobiście, zazwyczaj poto aby pohańbić tem porównaniem moich dziadków, mniej odeń „sprawiedliwych”. Czuło się, że pojęcia, które średniowieczny artysta i średniowieczna wieśniaczka (zapóźniona w wiek XIX) mieli o historji starożytnej lub chrześcijańskiej — pojęcia równie nieścisłe jak dobroduszne — pochodziły nie z książek, ale z tradycji, zarazem starożytnej i bezpośredniej, nieprzerwanej, ustnej, zniekształconej, skażonej i żywej.
Inna osoba w Combray, którą odnajdywałem również, przeczutą i przepowiedzianą, w gotyckiej rzeźbie w Saint-André-des-Champs, to był młody Teodor, subjekt od Camusa. Franciszka czuła w nim tak dalece krajana i człowieka jednej epoki, że, kiedy ciocia była zbyt chora aby Franciszka nastarczyła sama przewracać ją w łóżku, przenosić ją na fotel, wówczas — raczej niżby miała pozwolić „dziewczynie” zyskiwać łaski cioci — wzywała Teodora. Otóż, chłopak ten, słusznie uchodzący za ladaco, tak był wypełniony duszą, która ozdobiła Saint-André-des Champs, a zwłaszcza uczuciami szacunku jakie Franciszka uważała za należne „biednym chorym” i „biednej pani”, że podnosząc głowę cioci na poduszce, miał ową naiwną i pobożną minę aniołków z płaskorzeźby, cisnących się ze świecą w dłoni dokoła omdlewającej Dziewicy. Możnaby rzec, iż twarze rzeźbione w kamieniu, szare i nagie niby lasy w zimie, są jedynie uśpieniem, zapasem gotowym rozkwitnąć w życiu w niezliczonych twarzach chłopskich, wielebnych i szczwanych jak twarz Teodora, barwiących się czerwienią dojrzałego jabłka.
Już nie przylepiona do kamienia jak owe aniołki, ale odcinająca się od kruchty, o postawie więcej niż ludzkiej, jakaś święta stała na cokole niby na taburecie chroniącym jej stopy od zetknięcia z wilgotną ziemią. Miała pełne policzki, twardą pierś wzdymającą draperję jak dojrzałe grono wzdyma worek, wąskie czoło, nos krótki i krnąbrny, głęboko osadzone źrenice, czerstwą, nieczułą i dzielną twarz miejscowych wieśniaczek. Podobieństwo to, dające posągowi słodycz której w nim nie szukałem, często znajdowało potwierdzenie w jakiejś wiejskiej dziewczynie, jak my chroniącej się przed deszczem, która podobna pnącym się liściom wyrosłym obok liści rzeźbionych, zdawała się mieć ten cel, aby, przez zestawienie z naturą, pomóc ocenić prawdę dzieła sztuki.
Przed nami, w oddali — ziemia obiecana lub przeklęta, — widniało Roussainville, w którego mury nigdy nie wstąpiłem; Roussainville, to, kiedy deszcz dla nas już ustał, dalej karcone niby biblijna wioska wszystkiemi grotami burzy, z ukosa smagającemi siedziby jego mieszkańców; to znów już rozgrzeszone przez Boga Ojca, który słał ku niemu, niby promienie monstrancji, nierówne, postrzępione, złote łodygi powracającego słońca.
Czasem pogoda była zupełnie beznadziejna, trzeba było wracać i siedzieć w domu. Tu i ówdzie, w oddali, we wsi którą ciemność i wilgoć czyniły podobną morzu, pojedyńcze domy, uczepione pagórka tonącego w nocy i w wodzie, błyszczały niby małe statki, gdy zwiną żagle i trwają bez ruchu całą noc na pełnem morzu. Ale co znaczył deszcz, co znaczyła burza! W lecie, słota jest jedynie przelotnym, powierzchownym kaprysem podskórnej i ciągłej pogody, bardzo różnej od niestałej i dorywczej pogody zimowej. Pogoda letnia, przeciwnie, rozgoszczona na ziemi, utrwalona w gęstych liściach, na które deszcz może ściekać nie naruszając ich trwałej radości, wywiesza na cały sezon, nawet w uliczkach wiejskich, swoje fioletowe lub białe jedwabne flagi. W saloniku gdziem czytał oczekując godziny obiadu, słyszałem jak woda ścieka z kasztanów, ale wiedziałem, że ulewa tylko wylakieruje ich liście i że zostaną tam niby rękojmia lata przez całą dżdżystą noc, poręczając ciągłość pogody; że choć dziś leje jak z cebra, jutro, nad białemi sztachetami Tansonville, listki w kształcie serca będą falowały, równie liczne. I bez smutku widziałem, jak topola z ulicy des Perchamps zwraca się do burzy w rozpaczliwych błaganiach i pokłonach; bez smutku słyszałem w głębi ogrodu jak ostatnie pomruki grzmotu gruchają w bzach.
Jeżeli było brzydko od rana, rodzice wyrzekali się przechadzki; wówczas nie wychodziłem. Ale później nawykłem chodzić sam w owe dnie w stronę Méséglise-la-Vineuse. Było to w jesieni, kiedyśmy musieli przybyć do Combray z racji spadku po cioci Leonji, bo wreszcie umarła, pozwalając tryumfować tym, co twierdzili że jej niedorzeczny tryb życia zabije ją w końcu, jak niemniej tym, co zawsze utrzymywali że ona cierpi na chorobę nie urojoną ale organiczną, której oczywistość sceptycy będą musieli uznać, gdy chora umrze. Śmiercią swoją sprawiła wielki ból tylko jednej istocie, ale ból dziki. Przez dwa tygodnie ostatniej choroby cioci, Franciszka nie zostawiła jej ani na chwilę, nie rozebrała się, nie pozwoliła nikomu udzielić jej żadnej posługi i nie opuściła ciała aż kiedy je pogrzebano. Wówczas zrozumieliśmy, że ta nieustanna obawa zniewag, podejrzeń, gniewów ciocinych rozwinęła we Franciszce uczucie, które myśmy brali za nienawiść, a które było czcią i miłością. Jej prawdziwa pani, o decyzjach nieodgadnionych, o podstępach nieodpartych, o dobrem sercu łatwem do wzruszenia, jej tajemnicza i wszechpotężna monarchini, jej władza, nie istniała już. Przy tej zmarłej my zaledwie liczyliśmy się za coś. Daleki był czas, w którym, kiedyśmy zaczęli jeździć na lato do Combray, mieliśmy w oczach Franciszki tyleż uroku co ciocia Leonja. Tej jesieni, całkowicie zajęci formalnościami, wizytami rejentów i dzierżawców, rodzice nie mieli prawie czasu na spacery, którym zresztą nie sprzyjała pogoda; nawykli tedy puszczać mnie samego w stronę Méséglise, w wielkim pledzie, który mnie chronił od deszczu a który narzucałem tem chętniej, że czułem iż jego szkockie pasy gorszą Franciszkę. Niepodobnaby wytłumaczyć jej, że kolor odzieży nie ma nic wspólnego z żałobą; zresztą, żal nasz po cioci nie trafiał jej do przekonania, bo nie wyprawiliśmy stypy, bo mówiąc o zmarłej nie przybieraliśmy specjalnego głosu, a mnie zdarzało się czasem nawet zanucić. Jestem pewien, że w książce — w czem byłem sam podobny do Franciszki — owo pojęcie żałoby w duchu Pieśni o Rolandzie oraz portalu Saint-André-des-Champs byłoby mi sympatyczne. Ale z chwilą gdy Franciszka była w pobliżu, jakiś demon kusił mnie żeby ją rozzłościć: chwytałem się najlżejszego pozoru, aby powiedzieć, że żałuję cioci Leonji bo to była dobra kobieta mimo swoich śmieszności, ale wcale nie dlatego że była moją ciotką; że mogłaby być moją ciotką i być mi wstrętną, a jej śmierć mogłaby mi nie sprawić żadnej przykrości; — powiedzenia, które wydawałyby mi się głupie w książce.
Jeżeli wówczas Franciszka, wypełniona niby poeta falą skłębionych myśli, zmartwień, wspomnień rodzinnych, tłumaczyła się, że nie umie odpowiedzieć na moje teorje i mówiła: „Nie umiem się wygadać” tryumfowałem nad nią ironicznym i brutalnym rozsądkiem godnym doktora Percepied; a jeżeli dodawała: „Zawszeć to było krewniactwo, zawsze zostaje szaconek, jak się należy krewniactwu”, wzruszałem ramionami i powiadałem sobie: „Głupi jestem, żeby dysputować z ciemną babą, nie umiejącą nawet mówić”. W sądach tych o Franciszce zajmowałem punkt widzenia właściwy ludziom, którymi łatwo gardzimy w abstrakcji ale których równie łatwo skłonni jesteśmy naśladować w potocznych wypadkach życia.
Moje jesienne spacery były tem przyjemniejsze przez to żem je odbywał po długich godzinach spędzonych nad książką. Kiedym się zmęczył czytaniem w pokoju całe rano, wówczas, narzucając pled, wychodziłem; ciało moje, zmuszone do długiego bezruchu, ale naładowane skupioną energją i chyżością, potrzebowało, niby puszczony bąk, wyładować się we wszystkich kierunkach. Ściany domów, żywopłot w Tansonville, drzewa w Roussainville, zarośla koło Montjouvain, obrywały ciosy parasola lub laski, słyszały radosne okrzyki, — zastępcze wyładowanie skłębionych myśli, które mnie ożywiały i które nie osiągnęły ukojenia świadomości, przełożywszy lubość łatwiejszych i bezpośrednich odprężeń nad wolną i trudną introspekcję. Większość rzekomych wykładów tego cośmy odczuli uwalnia nas jedynie od naszych uczuć wydobywając je z nas w mętnym kształcie, który niczego nam nie uświadamia.
Kiedy próbuję zrobić rachunek tego com winien stronie Méséglise, skromnych odkryć których ona była przypadkową ramą lub nieodzownym bodźcem, przypominam sobie, iż owej jesieni, na takiej przechadzce, w pobliżu zarośli osłaniających Montjouvain, pierwszy raz uderzył mnie rozdźwięk między naszemi wrażeniami a ich zwykłym wyrazem. Po godzinie deszczu i wiatru z któremi walczyłem radośnie, przybyłem nad sadzawkę w Montjouvain, do krytej dachówką chatki, gdzie ogrodnik pana Vinteuil chował swoje narzędzia. W tej chwili zjawiło się słońce: złocenia jego, umyte przez ulewę, znów rozbłysły na niebie, na drzewach, na ścianach domku, na mokrym jeszcze dachu, po którego szczycie przechadzała się kura. Wiatr ciągnął poziomo wyrosłe w szczelinach zielska wraz z pierzem kury; jedne i drugie dały się wlec jego podmuchom aż do granic swojej pełnej długości, z całem poddaniem się rzeczy bezwładnych a lekkich. W sadzawce, której słońce wróciło przejrzystość, dachówki odbijały się różowym marmurkiem, na który nigdy przedtem nie zwróciłem uwagi. I, widząc jak na wodzie i na powierzchni murów blady uśmiech odpowiada uśmiechowi nieba, wykrzyknąłem w zachwycie, potrząsając zwiniętym parasolem: Hop! hop! hop! hop! Ale równocześnie uczułem, że obowiązkiem moim byłoby nie poprzestać na tych bezładnych okrzykach i starać się jaśniej czytać w swojem zachwyceniu.
Wieśniak, który przechodził z miną dość już markotną, a spochmurniał jeszcze, kiedy o mało nie dostał ode mnie parasolem w twarz, odpowiedział bez zapału na moje: „piękna pogoda, prawda, dobry spacer”, z czego zrozumiałem, że wzruszenia nie powstają równocześnie, wedle ustalonego porządku, jednakie u wszystkich ludzi. Później, za każdym razem kiedy przydługa lektura zrodziła we mnie chęć rozmowy, kolega do któregom zagadał, dopieroco oddawał się przyjemnościom konwersacji i miał ochotę czytać teraz w spokoju. Kiedy ja myślałem o rodzicach z czułością i powziąłem właśnie jakieś postanowienie wielce rozsądne i zdolne ich ucieszyć, oni zużyli ten sam czas na to, aby się dowiedzieć o jakiemś drobnem przestępstwie o którem zapomniałem i które wyrzucali mi surowo w chwili gdy ja się im rzucałem na szyję.
Czasami, z egzaltacją jaką rodziła we mnie samotność, łączyła się inna, której nie umiałem dobrze odróżnić od tamtej; żądza ujrzenia nagle wieśniaczki, którą mógłbym wziąć w ramiona. Towarzysząca owemu pragnieniu rozkosz — zrodzona nagle, wśród bardzo odmiennych myśli, tak że nie miałem czasu związać jej ściśle z jej przyczyną — wydawała mi się jedynie wyższym stopniem rozkoszy jaką mi dawały owe myśli. Poczytywałem ją za jeden urok więcej wszystkiego co było w tej chwili w mojej duszy: różowego odblasku dachówki, zieleni, wioski Roussainville dokąd pragnąłem od dawna się wybrać, drzew, wieży; przypisywałem swoje nowe wzruszenie wszystkim tym rzeczom, tem bardziej upragnionym przez to żem je brał za przyczynę mego stanu. Zdawało mi się że owo wzruszenie chce mnie jedynie nieść ku nim szybciej, kiedy wzdymało mój żagiel potężnym, nieznanym i błogim powiewem. Ale, o ile ta żądza widoku kobiety dawała czarom przyrody coś bardziej podniecającego, nawzajem czar przyrody rozprzestrzeniał znowuż to, co byłoby w powabie kobiety zbyt ograniczone. Zdawało mi się, że piękność drzew jest również jej pięknością, że pocałunek jej da mi na własność duszę tych widnokręgów, wioski Roussainville, książek czytanych w tym roku. Wyobraźnia moja odzyskiwała siły w podniecie zmysłów; zmysły promieniowały we wszystkie dziedziny wyobraźni; żądza moja nie miała kresu ani granic.
W chwilach marzenia na łonie natury, kiedy ustaje działanie nawyku, kiedy odsuniemy od siebie oderwane pojęcia o rzeczach, zdarza się, że wówczas wierzymy głęboko w odrębność, w indywidualne życie miejsc, w których się znajdujemy. I tak, nieznajoma, której wzywała moja żądza, wydawała mi się nie jakimś egzemplarzem ogólnego typu kobiety, ale koniecznym i naturalnym produktem tego gruntu. Bo w owym czasie wszystko co nie było mną, ziemia i ludzie, wydawało mi się cenniejsze, ważniejsze, obdarzone rzeczywistszem istnieniem, niż się to wydaje dojrzałym ludziom. A ziemi i osób nie rozdzielałem. Pragnąłem wieśniaczki z Méséglise albo z Roussainville, rybaczki z Balbec, tak jak pragnąłem Méséglise i Balbec. Rozkosz, jaką mogłyby mi dać, wydałaby mi się mniej prawdziwa, nie byłbym już w nią uwierzył, gdybym dowolnie zmienił jej okoliczności. Znać w Paryżu rybaczkę z Balbec albo wieśniaczkę z Méséglise, znaczyłoby dostać muszle nie oglądane na plaży, paproć nie znalezioną przeze mnie w lesie; znaczyłoby, z rozkoszy którąby mi dała kobieta, ująć wszystkie te w które oblekła ją moja wyobraźnia. Ale błądzić tak w lasach Roussainville bez dziewczyny którąbym mógł całować, to znaczyło nie poznać ukrytego skarbu tych lasów, ich głębokiej piękności. Ta dziewczyna, którą wyobrażałem sobie spowitą w liście, sama była dla mnie niby miejscowa roślina, wyższego jedynie gatunku od innych, pozwalająca, dzięki swojej budowie, lepiej wniknąć w głęboki smak ziemi. Wierzyłem tem samem, że pieszczoty jej byłyby też odrębnego gatunku, tak że słodyczy ich nie mogłaby mi dać poznać żadna inna. Mogłem w to wszystko uwierzyć bez trudu; byłem jeszcze w wieku, kiedy nie oddziela się samego owego szczęścia od rozmaitych kobiet, z któremi się go zaznało; kiedy się go nie sprowadza do ogólnego pojęcia, pozwalającego odtąd uważać kobiety za wymienne narzędzia zawsze tożsamej rozkoszy. Rozkosz ta nie istnieje nawet, wyosobniona, odrębna i sformułowana w myśli, jako cel który ścigamy zbliżając się do kobiety, jako przyczyna zawczasu doznanych wzruszeń. Prawie nie myśli się o niej jak o przyszłej rozkoszy; raczej smakuje się własny jej urok; bo nie myśli się o sobie, myśli się jedynie o tem aby wyjść z siebie. Mglisto oczekiwana, immanentna i ukryta, doprowadza ona tylko, w chwili spełnienia, do najwyższego spazmu inne wzruszenia zrodzone ze słodkich spojrzeń, z pocałunków tej która jest przy nas. Rozkosz ta objawia się nam zwłaszcza jako wybuch wdzięczności dla naszej towarzyszki, za jej dobroć, za jej wzruszającą przychylność, ocenianą wedle rozmiarów dobrodziejstw i szczęścia którem nas darzy.
Niestety, próżno wzywałem basztę w Roussainville, próżno błagałem ją, aby zesłała ku mnie jakieś dziecię swojego sioła. Błagałem ją, jedyną powiernicę moich pierwszych pragnień na szczycie naszego domu w Combray, w małej ubikacji pachnącej irysem. Widziałem tylko ową basztę w kwadracie uchylonego okna, podczas gdy, wśród bohaterskich walk podróżnika-odkrywcy lub kandydata na samobójcę, wpółomdlewając, torowałem w sobie samym nieznaną i — jak sądziłem — śmiertelną drogę, aż do momentu gdy naturalny ślad, podobny śladom ślimaka, zaznaczył się na zwisających ku mnie liściach dzikiej porzeczki. Próżno błagałem ją teraz. Próżno, ogarniając oczami przestrzeń, drążyłem ją wzrokiem żądnym wywołać z niej kobietę. Mogłem iść aż do kruchty Saint-André-des-Champs: nigdy nie ujrzałem żadnej dziewczyny, a spotkałbym ją z pewnością, gdybym był w towarzystwie dziadka i nie mógł jej zaczepić. Wpatrywałem się bez końca w pień odległego drzewa, z za którego miała się wyłonić i przyjść do mnie; pożerany oczami widnokrąg wciąż był pusty, noc zapadła. Bez nadziei myśl moja wpijała się w ten jałowy grunt, w tę wyczerpaną ziemię, jakgdyby chcąc wyssać kryjące się w niej istoty; i już nie z radości, ale z wściekłości smagałem drzewa w lesie Roussainville, tak samo niezdolne wydać żywą istotę, co gdyby były malowaną na płótnie panoramą. I, nie mogąc się zdecydować wrócić do domu nie utuliwszy w ramionach kobiety, której tak pragnąłem, musiałem wszelako wracać do Combray, wyznając przed samym sobą, że przypadek, któryby ją sprowadził na moją drogę, jest coraz mniej prawdopodobny.
Gdyby się znalazła zresztą, czy ośmieliłbym się do niej przemówić? Przypuszczałem, że wzięłaby mnie za warjata; przestawałem wierzyć, aby inne istoty mogły podzielić pragnienia, jakich doznawałem daremnie w czasie tych spacerów; przestawałem wierzyć w ich objektywną prawdę. Wydawały mi się już tylko czysto podmiotowym, bezsilnym, zwodniczym tworem mojego temperamentu. Nie miały już związku z przyrodą, z rzeczywistością, która od tej chwili straciła wszelki urok i sens, i stała się dla mojego życia jedynie konwencjonalną ramą, jak nią jest dla wątku powieści wagon, na którego ławce, dla zabicia czasu, podróżny czyta książkę.
W kilka lat potem, również w pobliżu Montjouvain, doznałem wrażenia, które wówczas pozostało mętne, ale z którego wyłoniło się może, o wiele później, pojęcie, jakie sobie wytworzyłem o sadyzmie. Okaże się zczasem, iż z całkiem innych powodów pamięć tego wrażenia miała grać ważną rolę w mojem życiu. Było to w wielki upał; rodzice, zmuszeni wyjechać gdzieś na cały dzień, pozwolili mi wrócić do domu kiedy zechcę. Zaszedłszy do sadzawki w Montjouvain, w której lubiłem oglądać odbicie dachówek, wyciągnąłem się w krzakach i zasnąłem na wzgórzu nad domem, tam gdzie niegdyś czekałem na ojca będącego z wizytą u pana Vinteuil. Była prawie noc, kiedym się obudził; chciałem wstać, ale ujrzałem pannę Vinteuil (o ile mogłem ją poznać, nie często bowiem widywałem ją w Combray i to wtedy kiedy była jeszcze dzieckiem, teraz zaś zaczynała być dorosłą panną), która prawdopodobnie dopiero co wróciła. Znajdowała się nawprost okna, o kilka centymetrów odemnie, w tym pokoju gdzie jej ojciec gościł mojego ojca, a gdzie teraz był jej salonik. Okno było uchylone, lampa się paliła, widziałem każdy jej ruch. Ona mnie nie widziała, ale gdybym się oddalił, narobiłbym chrzęstu, usłyszałaby mnie i mogłaby przypuszczać, że się tam skryłem aby ją szpiegować.
Była w grubej żałobie, ojciec jej umarł. Nie wybraliśmy się do niej z kondolencją; matka nie chciała tego zrobić przez jakąś wstydliwość; była to jedyna cnota, która paraliżowała w mojej matce działanie dobroci. Ale współczuła z nią szczerze. Przypominając sobie smutny schyłek życia pana Vinteuil, życia pochłoniętego zrazu macierzyńskiemi staraniami o córkę, potem zgryzotą jaką mu sprawiała, matka widziała twarz starca udręczoną w ostatnich czasach; wiedziała, że się na zawsze wyrzekł przepisania na czysto swoich ostatnich utworów. Biedne „kawałki” starego nauczyciela fortepianu, dawnego organisty! Wyobrażaliśmy sobie, że nie mają wartości same przez się, ale nie gardziliśmy niemi, bo miały tyle wartości dla niego, były jego racją życia, zanim je poświęcił dla córki. Teraz, po większej części nawet nie zanotowane, zachowane tylko w jego pamięci, niektóre rzucone na luźne kartki, nieczytelne, utwory te miały pozostać nieznane. Matka myślała o owem drugiem, okrutniejszem jeszcze wyrzeczeniu, z którem pan Vinteuil musiał się pogodzić; rezygnacji z uczciwego i godnego szczęścia dla córki. Kiedy matka sobie uprzytomniała całą tę straszliwą rozpacz ex-nauczyciela moich ciotek, czuła prawdziwy ból i myślała ze zgrozą o sroższej jeszcze męczarni, jaką musiała przechodzić panna Vinteuil wraz z wyrzutem że niemal zabiła ojca. „Biedny Vinteuil, mówiła matka; żył i umarł dla córki, nie otrzymawszy zapłaty. Czy otrzyma ją po śmierci i w jakiej postaci? Mógłby się jej spodziewać tylko od córki!”
W saloniku panny Vinteuil stał na kominku portrecik jej ojca. Żywo podeszła do niego w chwili gdy na gościńcu rozległ się turkot pojazdu; potem rzuciła się na kanapę i przysunęła stoliczek, gdzie postawiła portret, podobnie jak pan Vinteuil położył niegdyś koło siebie utwór, który miał ochotę przegrać moim rodzicom. Niebawem weszła przyjaciółka. Panna Vinteuil przywitała ją nie wstając, z rękami zaplecionemi na karku, i cofnęła się w przeciwny kąt sofy, jakgdyby czyniąc jej miejsce. Ale natychmiast uczuła, że narzuca niejako gościowi pozycję, może niepożądaną. Pomyślała, że przyjaciółka będzie może wolała usiąść opodal na krześle; zlękła się własnej niedelikatności; w sercu jej zjawiły się skrupuły; zajmując z powrotem całą sofę, zamknęła oczy i zaczęła ziewać, dla okazania że chęć snu jest jedyną przyczyną jej pozycji. Mimo szorstkiej i władczej poufałości, z jaką panna Vinteuil traktowała przyjaciółkę, poznałem w niej pokorne i powściągliwe gesty jej ojca, jego nagłe skrupuły. Wkrótce wstała, udając że chce zamknąć okiennice i że nie może sobie z tem dać rady.
— Zostaw otwarte, gorąco jest, — rzekła przyjaciółka.
— To nieznośne, zobaczą nas, — odparła panna Vinteuil.
Ale odgadła z pewnością, iż przyjaciółka pomyśli że mówi jedynie poto, aby wywołać wzamian inne słowa, które w istocie miała ochotę usłyszeć, ale których inicjatywę chciała, przez dyskrecję, zostawić tamtej. Toteż spojrzenie jej, mimo iż nie mogłem go dostrzec, musiało przybrać wyraz, który tak lubiła moja babka. Dodała żywo:
— Kiedy mówię, że nas zobaczą, myślę że zobaczą jak czytamy. Choćby się robiło najobojętniejsze rzeczy, nieznośne jest uczucie, że ktoś obcy może widzieć.
Przez odruchową delikatność i mimowolną uprzejmość zmilczała przygotowane słowa, nieodzowne dla pełnego ziszczenia jej pragnień. I co chwila, w głębi niej samej nieśmiała i błagalna dziewica zaklinała i odsuwała szorstkiego i zwycięskiego żołdaka.
— Tak, to bardzo prawdopodobne, że na nas patrzą o tej godzinie, w tej tak uczęszczanej okolicy, rzekła ironicznie przyjaciółka. A wreszcie co? dodała, uważając za swój obowiązek szelmoskiem i tkliwem zmrużeniem oczu podkreślić te słowa, które wyrecytowała przez dobroć, niby lekcję, ze świadomością że będą one miłe pannie Vinteuil i tonem rozmyślnie cynicznym. Choćby nawet ktoś nas zobaczył, to tylko tem lepiej smakuje.
Panna Vinteuil zadrżała i podniosła się. Jej pełne skrupułów i wrażliwe serce nie wiedziało, jakich słów trzeba, aby się dostroić do sceny, której żądały jej zmysły. Siliła się, możliwie najdalej od swojej prawdziwej natury, znaleźć język zepsutej dziewczyny jaką pragnęła być; ale słowa, które — sądziła — byłyby szczere u owej dziewczyny, brzmiały jej fałszywie we własnych ustach. Już to na co sobie pozwoliła powiedziane było tonem sztucznym, w którym wrodzona nieśmiałość paraliżowała próbki zuchwalstwa; i wciąż wracała do powiedzeń w rodzaju: „czy ci nie zimno, czy ci nie za gorąco, czy nie miałabyś ochoty zostać sama i czytać?”
— Zdaje mi się, że moja pani ma dziś myśli wielce lubieżne, rzekła w końcu, powtarzając zpewnością zdanie usłyszane niegdyś z ust przyjaciółki.
W rozchyleniu krepowego stanika panna Vinteuil uczuła, że przyjaciółka uszczknęła pocałunek: wydała krzyk, wydarła się. Goniły się podskakując, machając szerokiemi rękawami jak skrzydłami, gruchając i piszcząc jak zakochane ptaki. W końcu panna Vinteuil padła na kanapę, przykryta ciałem tamtej; ale przyjaciółka zwrócona była grzbietem do stolika, na którym stał portret starego nauczyciela fortepianu. Panna Vinteuil zrozumiała, że przyjaciółka nie spostrzeże portretu, o ile ona sama nie zwróci na niego jej uwagi; rzekła tedy, jakgdyby dopieroco spostrzegła portret:
— Och, ten portret ojca, patrzy na nas! Nie wiem, kto go tu postawił; mówiłam przecie dwadzieścia razy, że nie tu jest jego miejsce.
Przypomniałem sobie, że to były słowa pana Vinteuil, powiedziane do ojca o własnym utworze.
Ten portret służył im spewnością zazwyczaj do rytualnych profanacyj, bo przyjaciółka odpowiedziała słowami, które musiały stanowić część ceremonjału:
— Ale zostaw go gdzie jest; nie żyje, nie będzie nas już nudził. Wyobrażasz sobie, jakby popłakiwał, jakby cię chciał ubrać w płaszczyk, gdyby cię widział tu, przy otwartem oknie. Paskudna małpa!
Panna Vinteuil odparła z łagodnym wyrzutem: „Daj pokój, daj pokój”... Słowa te świadczyły o dobroci jej natury, nie iżby były podyktowane oburzeniem za ojca (widocznie było to uczucie, które nauczyła się — przy pomocy jakich sofizmatów! — tłumić w sobie w owych chwilach), ale dlatego że były niby hamulcem, jaki, nie chcąc się okazać egoistką, sama nakładała rozkoszy, którą przyjaciółka chciała jej sprawić. A przytem ten uśmiechnięty takt w odpowiedzi na bluźnierstwa tamtej, ten obłudny i tkliwy wyrzut, wydawały się może jej poczciwej i szczerej naturze szczególnie bezecną, obleśną formą niegodziwości, którą siliła się sobie przyswoić. Ale nie mogła się oprzeć rozkoszy, jaką wróżyła pieszczota osoby tak nieubłaganej wobec bezbronnego nieboszczyka; skoczyła na kolana przyjaciółki i podała jej niewinnie czoło do pocałowania, tak jak by mogła uczynić gdyby była jej córką, czując z rozkoszą, że w ten sposób dochodzą obie do krańca okrucieństwa, wydzierając panu Vinteuil nawet w grobie jego ojcostwo. Przyjaciółka ujęła jej głowę w ręce i złożyła pocałunek na czole panny Vinteuil z uległością, którą ułatwiała jej głębokie przywiązanie do niej oraz chęć ożywienia jakąś rozrywką tak smutnego obecnie życia sieroty.
— Czy wiesz, co mam ochotę zrobić tej starej ohydzie? — rzekła biorąc portret.
I szepnęła do ucha panny Vinteuil coś, czegom nie mógł dosłyszeć.
— Och! nie odważyłabyś się.
— Nie odważyłabym się napluć? Na to? — rzekła przyjaciółka z rozmyślną brutalnością.
Nie słyszałem więcej, bo panna Vinteuil z wyrazem umęczenia, niezręczna, zakłopotana, poczciwa i smutna, zamknęła okiennice i okno; ale wiedziałem teraz, jaką pan Vinteuil otrzymał po śmierci zapłatę za wszystkie cierpienia, które zniósł za życia dla córki.
A jednak myślałem później, że, gdyby pan Vinteuil mógł być świadkiem tej sceny, nie byłby może jeszcze stracił wiary w serce córki, i może nawet nie omyliłby się w tem zbytnio. Z pewnością, w obyczajach panny Vinteuil pozór zła był tak kompletny, że trudnoby go spotkać w tym stopniu doskonałości gdzieindziej niż u sadystki. Raczej w świetle rampy bulwarowych teatrów niż pod lampą rzeczywistego wiejskiego domku zdarza się oglądać córkę, każącą przyjaciółce pluć na portret ojca, który żył tylko dla niej; zaledwie sadyzm może usprawiedliwić w życiu estetykę melodramatu. W życiu, poza wypadkami sadyzmu, córka obraziłaby może równie okrutnie pamięć i wolę zmarłego ojca, ale nie streściłaby się rozmyślnie w tak pierwotnym i naiwnym symbolu; zbrodniczość jej postępowania byłaby bardziej zakryta oczom ludzi, a nawet jej własnym oczom. Robiłaby źle, nie przyznając się do tego przed sobą. Ale, wbrew pozorom, w sercu panny Vinteuil zło, w początkach przynajmniej, nie było zapewne bez domieszki. Taka jak ona sadystka jest artystką złego, którą istota zupełnie zła nie mogłaby być, bo zło nie byłoby dla niej czemś zewnętrznem; wydawałoby się jej całkiem naturalne, nie wyodrębniałoby się nawet od niej. Cnoty, pamięć zmarłych, pietyzm dziecka, nie byłyby dla niej przedmiotem kultu, tem samem nie znajdowałaby świętokradzkiej rozkoszy w ich profanowaniu. Sadyści w rodzaju panny Vinteuil to są istoty tak wyłącznie uczuciowe, tak z natury cnotliwe, że nawet rozkosz zmysłów wydaje się im czemś złem, przywilejem złych. I kiedy zdobędą się na to aby się jej poddać na chwilę, wówczas starają się wejść w skórę ludzi złych i wcisnąć w nią swego wspólnika, aby mieć złudzenie, że się wymknęli na chwilę ze swojej duszy, delikatnej i czułej, w nieludzki świat rozkoszy. I zrozumiałem, jak bardzo panna Vinteuil pragnęłaby tego, kiedym widział, jak niepodobna jej jest to osiągnąć. W chwili gdy pragnęła być tak inną od ojca, najbardziej przypominała mi obyczaje i wyrażenia starego nauczyciela fortepianu. Było coś, co profanowała o wiele więcej niż jego fotografję, coś co wciągała w swoje rozkosze, ale co ją od nich odgradzało, nie pozwalając jej kosztować ich wprost; to było właśnie jej podobieństwo do ojca, błękitne oczy jego matki, które przekazał córce niby klejnot rodzinny; to były owe uprzejme gesty, które, pomiędzy grzech panny Vinteuil a nią samą wsuwały frazeologję i mentalność nie stworzone dla tego grzechu, przeszkadzając jej odróżnić go od licznych obowiązków grzeczności, których przestrzegała zazwyczaj. To nie grzech rodził w niej pojęcie potężnej rozkoszy; to rozkosz zdawała się jej grzeszna. Że zaś za każdym razem rozkosz łączyła się dla niej z owemi złemi myślami, które pozatem były obce jej cnotliwej duszy, znajdowała w końcu w rozkoszy coś djabolicznego, utożsamiała ją ze Złem. Może panna Vinteuil czuła, że przyjaciółka jej nie jest z gruntu zła i że nie jest szczera w chwili gdy ją zabawia bluźnierczemi słowami. W każdym razie, znajdowała w tem przyjemność, aby całować na jej twarzy uśmiechy i spojrzenia, udane może, ale w swoim występnym i niskim wyrazie pokrewne tym, jakie miałaby nie istota współczująca i dobra, ale istota okrutna i lubieżna. Mogła sobie wyobrazić przez chwilę, że naprawdę uprawia zabawy, jakie, z partnerką równie wynaturzoną, mogłaby uprawiać córka żywiąca w istocie tak niecne uczucia wobec pamięci ojca. Może nie byłaby uważała zła za stan tak rzadki, tak niezwyczajny, tak egzotyczny — za coś, w co przenieść się jest takiem wytchnieniem — gdyby umiała odczuć w sobie — i w innych — ową obojętność na ból jaki się sprawia, obojętność, która, bez względu na to jakie jej dać miano, jest straszliwą i trwałą formą okrucieństwa.

O ile było dosyć proste iść w stronę Méséglise, co innego było wybrać się w stronę Guermantes. Spacer ten był daleki i wymagał niezawodnej pogody. Kiedy się zdawało że nadchodzi serja ładnych dni, kiedy Franciszka, zrozpaczona że nie spada ani kropla wody na „biedne pola” i widząc jedynie skąpe białe chmurki na spokojnem i błękitnem niebie, biadoliła: „Nie powiedziałby kto, że to jakie zwierzaki bawią się na tem niebie wyszczyrzając pyski! Haha, właśnie im w głowie zesłać deszcz dla biednych rolników! A potem, kiedy się zboże wykłosi, wtedy zacznie lać ciurkiem, bez przerwy, nie dbając na co pada, niby na to morze”; kiedy ojciec otrzymywał niezmiennie te same pomyślne odpowiedzi od ogrodnika i od barometru, wówczas mówiło się przy obiedzie: „Jutro, jeżeli będzie tak samo ładnie, pójdziemy w stronę Guermantes”. Wyruszaliśmy zaraz po śniadaniu furtką od ogrodu i zapuszczaliśmy się w ulicę des Perchamps, ciasną i tworzącą ostry kąt, zarośniętą zielskiem, na którem herboryzowało parę os; ulicę równie dziwaczną jak jej nazwa, z której zdawała się wywodzić swoje oryginalne cechy i charakter. Próżno szukałoby się tej ulicy w dzisiejszem Combray; na jej miejscu jest dziś szkoła. Ale moje marzenie (podobne owym architektom ze szkoły Viollet-le-Duca, którzy, sądząc że pod renesansową emporą i siedemnastowiecznym ołtarzem odnaleźli ślady romańskiego chóru, doprowadzają całą budowlę do stanu, w jakim musiała być w XII wieku) nie zostawia ani jednego kamienia z nowego budynku; przebija na nowo i „rekonstytuuje” ulicę des Perchamps. Wyobraźnia moja posiada zresztą do tej rekonstrukcji ściślejsze dane, niż je mają zazwyczaj konserwatorowie; parę obrazów zachowanych w mojej pamięci, ostatnich może jakie istnieją jeszcze, i przeznaczonych na to aby niebawem zgasły — obrazów Combray z czasu mego dzieciństwa; wzruszających tem, że je nakreśliło we mnie samo Combray, nim znikło; wzruszających — jeżeli można zestawiać ladajaki portret z owemi wspaniałemi dziełami sztuki, które babka lubiła mi dawać w reprodukcjach — jak owe dawne sztychy Wieczerzy, lub obraz Gentile Bellini, w których widzi się arcydzieło Leonarda i portal Świętego Marka w stanie nieistniejącym już dzisaj.
Przechodziło się ulicą Ptasią, koło starej gospody pod Ustrzelonym Ptakiem, w którego wielki dziedziniec wjeżdżały czasem w XVII wieku karoce księżnych de Montpensier, de Guermantes i de Montmorency, kiedy damy te zjawiały się w Combray na jakiś proces z dzierżawcami lub w sprawie lennego hołdu. Dochodziło się do promenady wśród drzew, skąd widać było wieżę św. Hilarego. I byłbym chciał usiąść tam i zostać cały dzień czytając i słuchając dzwonów; bo było tak ładnie i spokojnie, że możnaby rzec, iż zegar, bijąc godzinę, nie przerywa spokoju dnia, ale że go uwalnia od jego zawartości, i że dzwonnica — niedbale i starannie, jak ktoś nie mający nic innego do roboty — przycisnęła w danym momencie jedynie pełnię ciszy, aby z niej wycisnąć i upuścić parę kropelek złota, które w niej, powoli i nieznacznie, zebrało gorąco.
Największym urokiem strony Guermantes było to, że szło się prawie cały czas wzdłuż Vivonne. Przebywało się rzekę pierwszy raz w dziesięć minut po wyjściu z domu, kładką zwaną Stary Most. Zaraz na drugi dzień po naszym przyjeździe, w dzień Wielkiej Nocy, po kazaniu jeżeli było ładnie, pędziłem tam, aby, po zamęcie świątecznego poranka, kiedy uroczyste przygotowania tem bardziej uwydatniają szpetotę walających się jeszcze sprzętów gospodarskich, spojrzeć na rzekę. Już przechadzała się w błękicie między czarnemi jeszcze i nagiemi brzegami, jedynie w towarzystwie zgrai prymulek przybyłych zbyt rychło, oraz za wczesnych pierwiosnków, podczas gdy tu i ówdzie fiołek o niebieskim dzióbku zginał łodygę pod ciężarem kropli zapachu, którą dźwigał w swoim różku. Stary Most wychodził na ścieżkę, wytapetowaną w tem miejscu w lecie niebieskiemi liśćmi orzecha, pod którym rozsiadł się rybak w słomkowym kapeluszu. W Combray, gdzie wiedziałem jaka osobowość — kowala czy chłopca sklepowego — kryje się pod uniformem szwajcara lub komeżką ministranta, rybak ten był jedyną postacią, której tożsamości nigdy nie mogłem ustalić. Musiał znać moich rodziców, bo uchylał kapelusza kiedyśmy przechodzili; chciałem wówczas spytać go o nazwisko, ale dawano mi znak abym milczał i nie straszył ryby. Wędrowaliśmy ścieżką, biegnącą nad strumieniem, po skarpie na kilka stóp wysokiej; z drugiej strony brzeg był niski, rozpościerał się rozległemi łąkami aż do miasteczka i do dość odległego dworca kolei. Łąki te były usiane nawpół zagrzebanemi w trawie resztkami zamku dawnych hrabiów Combray, któremu w średnich wiekach łożysko Vivonne służyło od tej strony za obronę przeciw napadom panów na Guermantes i opatów Martinville. Były to już tylko jakieś szczątki wież, wzdymające łąkę, ledwie widoczne; jakieś blanki, skąd niegdyś kusznik miotał kamienie, skąd czatownik śledził Novepont, Clairefontaine, Martinville-le-Sec, Bailleau-l’Exempt, wszyskie lenna Guermantes, któremi Combray było okolone, dziś zrównane z ziemią, opanowane przez uczniaków szkoły klasztornej, którzy przychodzili tam uczyć się lekcyj lub bawić się na pauzie; — przeszłość, niemal skryta pod ziemią, rozciągnięta nad rzeką niby letnik zażywający chłodu, ale dająca mi wiele do myślenia; sprawiająca, iż pod nazwą Combray wyrastał dla mnie, obok dzisiejszego miasteczka, gród bardzo odmienny; przeszłość przykuwającą moje myśli swoją niezrozumiałą i antyczną twarzą, nawpół skrytą pod jaskrami. Jaskrów było mnóstwo w tem miejscu, które wybrały na swoje igraszki w trawie; samotne, parami, kępkami, żółte jak żółtko od jajka, tem świetniejsze w moich oczach, ile że rozkosz płynącą z ich widoku — nie mogąc jej skojarzyć z żadną gastronomiczną zachcianką — skupiałem na ich złocistej powierzchni, aż się ta rozkosz stała dość silna aby zrodzić bezużyteczne piękno. Tak było od mego najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy ze ścieżki wyciągałem ręce ku tym jaskrom, nie umiejąc dobrze wymówić ładnego imienia owych książąt z bajki, przybyłych może przed wiekami z Azji, ale zadomowionych na zawsze na wsi, zadowolonych ze skromnego horyzontu, kochających słońce i brzeg rzeki, wiernych ubogiemu widokowi dworca, zachowujących wszelako jeszcze — jak niektóre nasze stare obrazy — przy swojej ludowej prostocie poetyczny odblask Wschodu.
Lubiłem patrzeć na karafki, które chłopcy zanurzali w Vivonne aby łapać małe rybki. Wypełnione rzeką i nią nawzajem objęte, zarazem „zawierające”, o ścianach przezroczystych jak stwardniała woda, i „zawarte” zanurzone w większem „zawierającem” z płynnego i bieżącego kryształu, budziły one obraz chłodu, rozkoszniejszy i bardziej drażniący niż gdyby się znalazły na nakrytym stole; obraz jawiący się tylko przelotnie, w owej nieustannej alliteracji między wodą bez konsystencji, nieuchwytną dla rąk, i szkłem bez płynności, nieujętem dla podniebienia. Obiecywałem sobie wrócić tam z wędką; wypraszałem aby dobyto nieco chleba z podwieczorkowych zapasów; rzucałem do Vivonne kulki, które zdawały się wywoływać objaw przesycenia, woda bowiem tężała natychmiast dokoła w jajowatych gronach zgłodniałych kijanek, które dotąd trzymała zapewne w roztworze, niewidzialne, dojrzałe do krystalizacji.
Niebawem bieg Vivonne tamują rośliny wodne. Najpierw odosobnione: jakiś nenufar, niepokojony prądem, w poprzek którego się nieszczęśliwie ulokował. Niby mechanicznie poruszany prom, nenufar ów dobijał jednego brzegu poto aby wrócić do drugiego, wiekuiście powtarzając tę dubeltową przeprawę. Parta ku brzegowi, łodyga jego rozwijała się, wydłużała, pomykała, dosięgała ostatnich granic swej rozpiętości u brzegu gdzie prąd ją chwytał, wówczas zielona lina zwijała się sama i sprowadzała biedną roślinę do tego co można nazwać jej „punktem wyjścia” gdyż nie pozostając tam ani sekundy, rozpoczynała na nowo tę samą czynność. Odnajdywałem ją za każdym spacerem, zawsze w tem samem położeniu, nasuwającą myśl o pewnych neurastenikach, do których dziadek zaliczał ciocię Leonję. Tacy ukazują nam bez zmiany, w ciągu lat, pasmo swoich dziwacznych przyzwyczajeń, z których za każdym razem myślą się otrząsnąć a które zachowują zawsze; wzięci w tryby swoich udręczeń i manij, wysiłkiem daremnych szamotań utrwalają jedynie ich funkcjonowanie i wprawiają w ruch mechanizm swoich osobliwych, nieuchwytnych i zgubnych nawyków. Taki był ów nenufar, podobny również jednemu z owych nieszczęśliwych, których cierpienie, powtarzające się nieskończenie w ciągu wieków, budziło ciekawość Danta, tak iż poeta kazałby samemu pacjentowi obszerniej opowiedzieć sobie właściwości i przyczynę męki, gdyby Wirgiljusz, oddalając się wielkim krokiem, nie był go pociągnął za sobą, jak mnie moi rodzice.
Ale później prąd słabnie, rzeka przebywa otwartą dla publiczności posiadłość, której właściciel lubował się w ogrodnictwie wodnem, hodując w małych jeziorkach, tworzonych przez Vivonne, istne ogrody lilij wodnych. Ponieważ brzegi były w tej okolicy bardzo zadrzewione, wielkie cienie drzew dawały wodzie dno, zazwyczaj ciemno zielone; ale czasami, kiedyśmy wracali w jakiś wypogodzony wieczór burzliwego popołudnia, bywało ono jasno błękitne i jaskrawe, przechodziło w fiolet o tonie japońskiej emalji. Tu i ówdzie, na powierzchni czerwieniał niby truskawka kwiat lilji wodnej o szkarłatnem sercu i białych brzegach. Dalej, liczniejsze kwiaty były bledsze, mniej gładkie, bardziej ziarniste, bardziej pomarszczone, rozrzucone z zwojach tak wdzięcznych, iż zdawało się że to rozplecione girlandy pienistych róż spływają z wodą.
W innym kącie rosły pospolitsze gatunki, o schludnych białych i różowych barwach maciejki, wymyte starannie jak porcelana, gdy nieco dalej kwiaty tłoczyły się jak istna pływająca grządka, rzekłbyś bratki ogrodowe, które złożyły niby motyle swoje sine glansowane skrzydła na przejrzystej pochyłości wodnego kwietnika będącego zarazem kwietnikiem niebieskim: dawał bowiem kwiatom grunt o barwie rzadszej, bardziej wzruszającej niż kolor samych kwiatów; i czy to w ciągu popołudnia lśnił się pod wodnemi liljami kalejdoskopem uważnego, milczącego i ruchomego szczęścia; czy napełniał się pod wieczór, niby jakiś odległy port, różaną zadumą zachodu, mieniąc się co chwila, aby, dokoła kielichów o stalszych barwach, wciąż być w harmonji z tem co jest w owej godzinie najgłębszego, najbardziej ulotnego, tajemniczego, — nieskończonego, — zdawało się, że te kwiaty rozkwitają na pełnem niebie.
Opuściwszy park, Vivonne znów przyspiesza biegu. Ileż razy widziałem — pragnąc go naśladować, kiedy będę mógł żyć wedle upodobania — wioślarza, który, porzuciwszy wiosło, położył się na wznak na dnie łodzi, i pozwalając jej płynąć z prądem, widząc tylko niebo przepływające nad nim zwolna, miał na swojej twarzy przedsmak szczęścia i spokoju.
Siadaliśmy wśród irysów nad wodą. Na świątecznem niebie wędrowała zwolna leniwa chmura. Chwilami, nękany nudą, karp wychylał się z trwożnym oddechem. Była to godzina podwieczorku. Nim ruszyliśmy dalej, zasiadywaliśmy się długo na trawie zajadając owoce, chleb i czekoladę, podczas gdy dochodziły nas horyzontalne, zwątlone ale gęste jeszcze i metaliczne dźwięki dzwonu św. Hilarego: nie zmieszane z powietrzem które przebiegały tak długo, żłobione kolejną wibracją wszystkich swoich dźwięcznych linij, drgały, ocierając się o kwiaty, u naszych stóp.
Czasem, na brzegu okolonym drzewami, spotykaliśmy jakiś dworek „dla letników”, samotny, odludny, nie widzący ze świata nic prócz rzeki, która opływała jego stopy. Młoda kobieta, której zamyślone rysy i wykwintny woal wyraźnie nie były tutejsze, przybyła z pewnością, wedle utartego wyrażenia, „zagrzebać się” tam, kosztować owej gorzkiej przyjemności, że jej imię, imię zwłaszcza tego, którego serca nie umiała zatrzymać, są tam nieznane. Stawała w oknie niby w ramie nie pozwalającej jej patrzeć dalej niż na łódkę umocowaną niedaleko furtki. Podnosiła z roztargnieniem oczy, słysząc za drzewami głosy przechodzących; nim jeszcze ujrzała ich twarze, mogła być pewna, że nigdy nie znali ani nie poznają niewiernego, że nic w ich przeszłości nie nosi jego śladu, że nic w ich przyszłości nie będzie go nosiło. Czuło się, że dobrowolnie opuściła strony, gdzie mogłaby bodaj widzieć swego ukochanego, wybrawszy w cichej rezygnacji okolicę, która nie oglądała go nigdy. I ja patrzałem na nią, wracając ze spaceru drogą, którą — wiedziała o tem — on nie będzie nigdy szedł; patrzałem, jak z osmuconych rąk zdejmuje długie rękawiczki o bezużytecznym wdzięku.
Nigdy, puszczając się w stronę Guermantes, nie mogliśmy dotrzeć do źródeł Vivonne, o których często myślałem i które miały dla mnie istność tak oderwaną, tak idealną, że, kiedy mi powiedziano iż znajdują się w naszym departamencie, o ileś tam kilometrów od Combray, uczułem się równie zdziwiony, co w dniu kiedym się dowiedział o innym dokładnym punkcie ziemi, gdzie otwierało się w starożytności wejście do Piekieł. Nigdy również nie mogliśmy zajść do kresu, do którego tak byłbym pragnął dotrzeć, do samego Guermantes. Wiedziałem, że tam rezydują właściciele, księstwo de Guermantes; wiedziałem, że to są osoby realne i istniejące; ale za każdym razem kiedym o nich myślał, wyobrażałem ich sobie to jako gobelin — na wzór hrabiny de Guermantes w Koronacji Estery w naszym kościele — to w mieniących się barwach Gilberta Złego na witrażu, który przechodził od koloru kapuścianego do śliwkowego, wedle tego czym dopiero maczał palce w kropielnicy, czym już dochodził do ławki; to zupełnie nieuchwytne jak obraz Genowefy Brabanckiej, protoplastki rodu Guermantes, którą latarnia czarnoksięska wodziła po firankach w moim pokoju lub rzucała na sufit; — słowem, wyobrażałem ich sobie zawsze spowitych tajemnicą epoki Merowingów i skąpanych niby w zachodzie słońca w pomarańczowem świetle, wyłaniającem się z owej sylaby „antes”. Ale jeżeli, mimo to, byli oni dla mnie, jako książę i księżna, istotami rzeczywistemi jakkolwiek niezwyklemi, w zamian za to ich osobowość książęca rozciągała się bezkreśnie, odmaterjalizowywała się, aby móc zawrzeć w sobie owo Guermantes którego byli księciem i księżną, całą „stronę Guermantes” skąpaną w słońcu, bieg Vivonne, lilje wodne i wielkie drzewa, i tyle pięknych popołudni. I wiedziałem, że nietylko noszą tytuły diuka i diuszessy de Guermantes, ale że od XIV wieku, gdy, spróbowawszy daremnie zwyciężyć swoich dawnych panów, spokrewnili się z nimi przez małżeństwa, są hrabiami Combray, tem samem pierwszymi obywatelami Combray, a mimo to jedynymi którzy w niem nie mieszkają. Hrabiowie de Combray, posiadający Combray w sercu swego tytułu, swojej osoby, kryjący z pewnością w sobie ów dziwny i pobożny smutek, swoisty dla Combray; właściciele miasta, ale nie jakiegoś poszczególnego domu, mieszkający zapewne w przestrzeni, na ulicy, między niebem a ziemią, jak ów Gilbert z Guermantes, którego oglądałem w witrażach absydy św. Hilarego jedynie jako tafle czarnej laki, kiedy podniosłem głowę idąc po sól do Camusa.
Zdarzało się, że idąc w stronę Guermantes przechodziłem czasami koło małych wilgotnych zagród, obrośniętych pękami ciemnych pnączy. Zatrzymywałem się, sądząc że nabędę jakiejś cennej wiadomości, bo mi się zdawało, że mam przed oczami fragment owej strefy nadwodnej, którą tak pragnąłem znać od czasu jak ją odkryłem w jednym ze swoich ulubionych pisarzy. Z ową strefą, z jej wyrojonym obszarem przeciętym pienistemi strumieniami, utożsamiło się Guermantes, zmieniło w mojej wyobraźni postać, odkąd usłyszałem doktora Percepied, jak nam opowiadał o pięknych kwiatach i strumieniach w parku zamkowym. Marzyłem, że pani de Guermantes, w nagłym porywie sympatji, zaprasza mnie i cały dzień łowi ze mną pstrągi. A wieczorem, trzymając mnie za rękę, przechodząc koło ogrodów swoich wasalów, pokazuje mi, wzdłuż niskich murów, kwiaty wspierające o mur swoje fioletowe i czerwone kądziele, i objaśnia mi ich nazwy. Każe sobie opowiadać treść poematów, które miałem zamiar tworzyć. I te marzenia ostrzegały mnie, że, skoro kiedyś chcę zostać pisarzem, czas byłby wiedzieć co mam pisać. Ale, z chwilą kiedym pytał o to sam siebie, starając się znaleźć temat, w którym mógłbym zawrzeć rozległy sens filozoficzny, myśl moja przestawała działać. Wytężając całą uwagę, widziałem przed sobą pustkę; czułem, że nie mam talentu, lub może choroba umysłowa nie pozwalała mu się narodzić.
Czasem liczyłem na ojca, że jakoś to urządzi. Był tak potężny, tak dobrze widziany u ludzi wpływowych, że zdarzało mu się ominąć dla nas prawa, które Franciszka nauczyła mnie uważać za niezłomniejsze od praw życia i śmierci, — jak np. opóźnić dla naszego domu, jedynego w całej dzielnicy, o cały rok obowiązek tynkowania; uzyskać dla syna pani Sazerat, wybierającej się do wód, przywilej zdawania matury o dwa miesiące wcześniej, w serji kandydatów zaczynających się na A, zamiast żeby czekał kolei S. Gdybym ciężko zachorował, gdyby mnie porwali bandyci, wówczas, przekonany że ojciec ma zbyt wiele wpływu u najwyższych potęg, zbyt nieodparte listy polecające do Pana Boga, aby moja choroba lub uwięzienie mogły być czemś innem niż czczą i niegroźną komedją, czekałbym spokojnie nieuchronnego i szczęśliwego obrotu, godziny oswobodzenia lub wyzdrowienia. Może ten brak talentu, ta czarna dziura ziejąca w moim mózgu kiedym szukał tematu do przyszłych utworów, jest również tylko bezpodstawnem złudzeniem, które pierzchnie dzięki interwencji ojca; musiał to ułożyć z rządem i z opatrznością, że ja będę pierwszym pisarzem swojej epoki. Ale innym razem, podczas gdy rodzice niecierpliwili się że zostaję w tyle i nie podążam za nimi, moje obecne życie, zamiast mi się wydawać sztucznym tworem ojca, mogącego je zmieniać wedle ochoty, wydawało mi się przeciwnie czemś określonem rzeczywistością, która nie jest stworzona dla mnie, wobec której niema protestu, w której łonie nie posiadam sprzymierzeńca i która nie kryje nic poza nią samą. Zdawało mi się wówczas, że istnieję w taki sam sposób jak inni ludzie; że się zestarzeję, umrę jak oni, i że poprostu tylko należę do tych którzy nie mają talentu. Toteż, zniechęcony, wyrzekałem się na zawsze literatury, mimo zachęty jakiej mi nie szczędził Bloch. To wewnętrzne, bezpośrednie poczucie własnej nicości przeważało wszystkie pochlebne słowa jakie mi się zdarzało słyszeć, tak jak wyrzut sumienia nurtuje złego człowieka, podczas gdy wszyscy chwalą jego dobre uczynki.
Pewnego dnia, matka powiedziała mi: „Mówisz wciąż o pani de Guermantes; otóż, ponieważ doktór Percepied bardzo umiejętnie leczył ją przed czterema laty, księżna ma przyjechać do Combray na ślub jego córki. Będziesz ją mógł widzieć w kościele”. Od tego doktora Percepied najczęściej słyszałem o pani de Guermantes; pokazywał nam nawet numer ilustrowanego pisma z jej fotografją, w stroju który miała na balu kostjumowym u księżnej de Léon.
Naraz, w czasie mszy weselnej, ruch szwajcara, który usunął się na bok, pozwolił mi ujrzeć w kaplicy blondynkę z dużym nosem, bystremi niebieskiemi oczami, w gładkim, nowym i lśniącym jedwabnym fontaziu lila, z małym pryszczykiem u nasady nosa. I ponieważ na powierzchni jej czerwonej twarzy (musiało jej być bardzo gorąco), rozróżniałem — rozcieńczone i ledwo dostrzegalne — cząsteczki podobieństwa z portretem który mi pokazywano; ponieważ zwłaszcza poszczególne rysy, gdym próbował je określić, wyrażały się ściśle w tych właśnie terminach (duży nos, niebieskie oczy) któremi się posłużył doktór Percepied opisując księżnę, powiedziałem sobie: ta dama podobna jest do pani de Guermantes. Dalej: kaplica, w której owa dama słuchała mszy, to była kaplica Gilberta Złego, pod której płaskiemi grobowcami, złoconemi i rozdętemi niby komórki z miodem, spoczywali dawni książęta brabanccy. Dalej: przypomniałem sobie, żem słyszał, iż kaplica ta jest zastrzeżona dla rodziny Guermantes, kiedy któryś z jej członków przybywa na nabożeństwo do Combray; prawdopodobnie mogła istnieć tylko jedna kobieta podobna do portretu pani de Guermantes, znajdująca się tam, w tej kaplicy, w dniu w którym księżna miała właśnie przybyć: to jest ona!
Rozczarowanie moje było wielkie. Pochodziło ono stąd, że, myśląc o pani de Guermantes, nigdy się nie zastanawiałem, że ją sobie wyobrażam w barwach gobelinu lub witrażu, w innej epoce, z innej materji niż reszta żyjących osób. Nigdy mi nie przyszło na myśl, że może mieć czerwoną twarz, fontaź lila, jak pani Sazerat; a owal jej twarzy tak bardzo mi przypominał osoby widywane w domu, że musnęło mnie podejrzenie — przelotne zresztą — iż owa dama, w swojej zasadniczej istocie, we wszystkich swoich drobinach, nie jest może jako substancja księżną de Guermantes, ale że jej ciało, nieświadome nazwiska które nosi, należy do pewnego typu kobiecego, obejmującego również żony lekarzy i kupców. „Więc to tylko tyle, pani de Guermantes!” powiadała uważna i zdumiona mina, z jaką patrzyłem na ten obraz, oczywiście nie mający żadnego związku z temi, które pod tem samem mianem pani de Guermantes jawiły się tylekroć w moich snach. Obraz ten nie był, jak tamte, samowładnie stworzony przezemnie, ale skoczył mi do oczu pierwszy raz dopiero przed chwilą, w kościele; nie był tej samej przyrody, nie dał się barwić dowoli, jak tamte, które pozwalały się napoić pomarańczowym kolorem czarodziejskiej sylaby; ale był tak realny, że wszystko — nawet ten mały pryszczyk czerwieniący się w kąciku nosa — stwierdzało jego podległość prawidłom życia. Tak, w teatralnej apoteozie, falowanie sukni wróżki, drżenie jej małego palca, zdradzają obecność żywej aktorki, tam gdzie nie byliśmy pewni, czy nie mamy przed oczami czystej projekcji świetlnej.
Ale równocześnie, na tym obrazie, który przenikliwe oczy księżnej i jej wydatny nos przyszpilały do mojej wizji (może dlatego, że ten nos i te oczy najpierw dosięgły ową wizję, uczyniły w niej pierwszą rysę, w chwili gdy nie miałem jeszcze czasu pomyśleć, że kobieta, którą mam przed sobą, może być panią de Guermantes), na tym obrazie świeżym, nieodmiennym, próbowałem pomieścić myśl: „To jest pani de Guermantes”. Ale mogłem jedynie manipulować tem pojęciem nazewnątrz obrazu; były to niby dwie tarcze, oddzielone przestrzenią. W zamian owa pani de Guermantes, o której tak często marzyłem, teraz, kiedy widziałem że istnieje faktycznie poza mną, nabrała jeszcze większej władzy nad moją wyobraźnią; przez chwilę sparaliżowana zetknięciem z rzeczywistością tak różną od moich oczekiwań, wyobraźnia ta zaczęła teraz reagować, szepcząc mi: „Okryci chwałą przed epoką Karola Wielkiego, Guermantowie mieli prawo życia i śmierci nad swymi wasalami; księżna de Guermantes pochodzi od Genowefy Brabanckiej. Nie zna tutaj i nie raczyłaby znać żadnej z obecnych osób”.
I oto cudowna niezależność spojrzeń ludzkich, przywiązanych do twarzy nicią tak luźną, tak długą, tak rozciągliwą, że mogą się przechadzać same zdala od niej! Podczas gdy pani de Guermantes siedziała w kaplicy nad grobami swoich zmarłych, spojrzenia jej błądziły tu i tam, pięły się po filarach, zatrzymywały się nawet na mnie, niby promień słońca wędrujący po nawie, ale promień słońca który, w chwili gdym uczuł jego pieszczotę, wydał mi się świadomy. Co się tyczy samej pani de Guermantes, ponieważ pozostała nieruchoma, siedząc niby matka, gdy zdaje się nie widzieć psot i natręctwa swoich dzieci, zaczepiających wśród zabawy osoby których ona nie zna, niepodobna mi było zgadnąć, czy ona, w bezczynności swojej duszy, pochwala czy potępia włóczęgę swoich spojrzeń.
Pragnąłem bardzo, aby nie wyszła z kościoła nim się jej będę mógł napatrzyć dowoli; przypomniałem sobie bowiem, że od wielu lat uważałem jej widok za coś nieskończenie upragnionego. Nie odrywałem od niej oczu, jakgdyby każde moje spojrzenie mogło dosłownie unieść i zachować we mnie obraz wydatnego nosa, czerwonych policzków, wszystkich szczegółów, które mnie uderzały niby cenne, autentyczne i osobliwe dokumenty jej twarzy. Teraz, owa twarz wydawała mi się piękna dzięki pojęciom jakie z nią łączyłem, może zwłaszcza dzięki owej wrodzonej nam chęci nie doznania zawodu, będącej jakby instynktem samozachowawczym najlepszych części naszej istoty. Znów — skoro ona i owa księżna de Guermantes, obecna dotąd w mojej wyobraźni, były jedną i tą samą osobą — mieściłem ją poza resztą ludzkości, w którą proste życie jej ciała kazało mi ją na chwilę wmieszać; drażniło mnie, że słyszę dokoła: „Ładniejsza jest, niż pani Sazerat, niż panna Vinteuil”, jakgdyby można było ją z niemi porównywać! I spojrzenia moje zatrzymywały się na jej blond włosach, na niebieskich oczach, na liniach jej szyi: omijając rysy, które mogły mi przypomnieć inne twarze, wykrzykiwałem przed tym rozmyślnie niekompletnym szkicem: „Jaka ona piękna! Co za szlachetność! Mam przed sobą prawdziwą dumną Guermantes, wnuczkę Genowefy Brabanckiej!” I skupienie, jakiem oświecałem jej twarz, wyodrębniało ją tak, że dziś, kiedy wspomnę tę uroczystość, niepodobna mi ujrzeć nikogo z obecnych, poza nią i poza szwajcarem, który odpowiedział twierdząco, kiedym go spytał czy owa dama jest panią de Guermantes. Ale ją samą widzę; zwłaszcza w chwili defilady w zakrystji, którą oświecało niepewne i gorące słońce owego wietrznego i burzliwego dnia, gdy pani de Guermantes znalazła się pośród wszystkich tych mieszkańców Combray. Nie znała nawet ich nazwisk, ale niższość ich zbyt dobitnie stwierdzała jej przewagę, aby nie miała dla nich odczuć szczerej życzliwości, spodziewając się zresztą tem bardziej zaimponować im uprzejmością i prostotą. Nie mogła na nich zwracać owych spojrzeń świadomych, naładowanych określonym sensem, któremi się darzy osoby znajome; pozwalając tedy swoim roztargnionym myślom tryskać strumieniem błękitnego blasku którego nie mogła powstrzymać, nie chciała aby ten blask mógł onieśmielać, aby się mógł wydać wzgardliwy drobnym ludziom których spotykał po drodze, których dosięgał co chwila. Widzę jeszcze, nad jedwabistym i sutym fontaziem lila, słodkie zdziwienie jej oczu, któremu przydała — nie śmiejąc go przeznaczyć dla nikogo, ale tak aby wszyscy mogli w niem mieć swój udział — nawpół nieśmiały uśmiech udzielnej pani, która niejako usprawiedliwia się przed swymi wasalami i kocha ich. Ten uśmiech spadł na mnie, nie spuszczającego z niej oczu. Wówczas, przypominając sobie owo spojrzenie, któremu pozwoliła musnąć mnie w czasie mszy, niebieskie jak promień słońca gdy przeszywa witraż Gilberta Złego, powiedziałem sobie: „Ależ z pewnością ona mnie zauważyła”. Myślałem, żem się jej spodobał, że będzie jeszcze myślała o mnie skoro wyjdzie z kościoła, że z mojego powodu będzie może smutna wieczorem w Guermantes. I natychmiast pokochałem ją, bo jeżeli czasem, dla pokochania kobiety, wystarczy, że na nas popatrzy ze wzgardą — jak w mojem pojęciu zrobiła panna Swann — i że myślimy iż nigdy do nas nie będzie mogła należeć, czasem znowuż wystarczy, że na nas spojrzy z dobrocią jak to uczyniła pani de Guermantes i że myślimy iż będzie mogła do nas należeć. Jej oczy błękitniały jak barwinek niemożliwy do zerwania a jednak przeznaczony dla mnie; a słońce, zagrożone chmurą, ale prażące jeszcze całą siłą na rynku i w zakrystji, dawało karnację geranji rozłożonym na tę uroczystość czerwonym dywanom, po których posuwała się z uśmiechem pani de Guermantes; dawało ich wełnie różowy puszek, niby naskórek świetlny, i jakąś tkliwość, jakąś poważną słodycz w pompie i w radości, charakterystyczne dla niektórych ustępów z Lohengrina, dla niektórych płócien Carpaccia, coś co pozwala zrozumieć, że Baudelaire mógł dać dźwiękowi trąby epitet „rozkoszny”.
O ileż, od owego dnia, w spacerach moich w stronę Guermantes, wydało mi się jeszcze boleśniejsze niż dawniej nie mieć talentu i musieć się nazawsze wyrzec pisarskiej sławy! Żal, jakim mnie to przejmowało, wówczas gdym został sam marząc trochę na uboczu, przyprawiał mnie o takie cierpienie, że, aby go nie czuć dłużej, duch mój — sam z siebie, przez rodzaj samoobrony wobec bólu — zaprzestawał całkowicie myśleć o wierszach, o powieściach, o przyszłości poetyckiej, na którą mój brak talentu zabraniał mi liczyć. Wówczas, całkiem poza temi zainteresowaniami i nie wiążąc się z niemi niczem, nagle jakiś dach, blask słońca na kamieniu, zapach przydrożny, kazały mi się zatrzymać dla osobliwej przyjemności jaką mi dawały; zdawało mi się zarazem, iż, poza tem co widzę, kryją one coś, do czego mnie zapraszają i czego mimo wysiłków nie mogę odkryć. Ponieważ czułem że to znajduje się w nich, stałem w miejscu, nieruchomy, patrząc, oddychając, starając się wyjść myślą poza obraz lub zapach. I jeżeli mi trzeba było dogonić dziadka, iść dalej, starałem się odnaleźć je zamykając oczy, siliłem się przypomnieć sobie dokładnie linję dachu, barwę kamienia, które — nie umiałem powiedzieć czemu — zdawały mi się przez chwilę pełne, gotowe się rozchylić, wydać mi to, czego były jedynie pokrywą. Z pewnością tego rodzaju wrażenia nie mogły mi wrócić nadziei zostania kiedyś pisarzem i poetą, bo były zawsze związane z poszczególnym przedmiotem, pozbawionym wartości intelektualnej i nie skojarzonym z żadną oderwaną prawdą. Ale przynajmniej dawały mi przyjemność niewyrozumowaną, złudzenie jakiejś płodności i tem samem wyrywały mnie nudzie, poczuciu własnej bezsilności, jakiego doznawałem za każdym razem kiedym szukał filozoficznego tematu do wielkiego literackiego dzieła. Ale uczucie obowiązku, który mi nakładały owe wrażenia kształtu, zapachu lub barwy, każąc mi dotrzeć do tego co się kryje za niemi, było tak ciężkie, że rychło zacząłem szukać wymówek, któreby mi pozwoliły umknąć się tym wysiłkom i oszczędzić sobie tego mozołu.
Na szczęście, rodzice wołali mnie; czułem, że nie mam w danej chwili potrzebnego spokoju aby skutecznie wieść dalej swoje poszukiwania; że lepiej nie myśleć już o tem aż do powrotu i nie męczyć się zgóry bez rezultatu. Zaczem nie zajmowałem się już ową rzeczą nieznaną, która spowijała się w kształt albo w zapach; czułem się spokojny, ponieważ zabierałem ją do domu, pod płaszczem obrazów, gdzie odnajdę ją żywą, jak owe ryby, które, w dni kiedy mi pozwolono iść z wędką, przynosiłem w koszyku pod warstwą trawy zapewniającą im chłód. Znalazłszy się w domu, myślałem o czem innem, i w ten sposób gromadziły się w mojej duszy (tak jak w moim pokoju kwiaty zerwane na przechadzce lub przedmioty otrzymane od kogoś) kamień na którym igrało światło, dach, dźwięk dzwonu, zapach liści, wiele rozmaitych obrazów, kryjących dawno już umarłą przeczuwaną rzeczywistość, na której odkrycie nie starczyło mi woli.
Pewnego razu, kiedy nasza wyprawa przeciągnęła się wyjątkowo długo, spotkaliśmy, nad wieczorem, ku wielkiej naszej radości, doktora Percepied, pędzącego powozem; poznał nas i wziął nas z sobą. Wówczas doznałem takiego właśnie wrażenia, ale nie poniechałem go tym razem, nie zgłębiwszy go potrosze. Posadzono mnie koło woźnicy; jechaliśmy jak wiatr, bo doktór miał jeszcze przed powrotem do Combray wstąpić w Martinville-le-Sec do chorego; umówiliśmy się, że zaczekamy nań u bramy. Na zakręcie, uczułem nagle ową osobliwą przyjemność, nie podobną do żadnej innej; a uczułem ją widząc dwie wieże kościoła w Martinville, oświetlone zachodzącem słońcem, przyczem ruch powozu i zakręty drogi kazały im jakgdyby zmieniać miejsce; następnie wieżę w Vieuxvicq, która, oddzielona od nich pagórkiem i doliną, położona na płaskowyżu w oddali, zdawała się wznosić tuż obok tamtych.
Stwierdzając i notując kształt ich iglic, przesuwanie się ich konturów, osłonecznienie ścian, czułem, że nie dochodzę do krańca swoich wrażeń, że jest coś poza tym ruchem, poza tą jasnością, coś co niejako zawierają i kryją zarazem.
Wieże wydawały się tak odległe i napozór tak mało zbliżaliśmy się do nich, że zdziwiłem się, kiedy w chwilę potem zatrzymaliśmy się przed kościołem w Martinville. Nie znałem przyczyn rozkoszy, jakiej doznałem wprzód widząc je na horyzoncie, a przymus dociekania tych przyczyn zdawał mi się bardzo uciążliwy; miałem ochotę zachować w głowie owe linje poruszające się w słońcu i nie myśleć już o nich teraz. I prawdopodobne jest, że, gdybym to był uczynił, owe dwie wieże byłyby się na zawsze połączyły z tyloma drzewami, dachami, zapachami, dźwiękami, którem odróżniał od innych dla owej tajemnej i nigdy przezemnie nie zgłębionej rozkoszy. Zeszedłem porozmawiać z rodzicami czekając na doktora. Potem ruszyliśmy dalej, siadłem z powrotem na kozioł, obróciłem głowę aby widzieć jeszcze wieże, które nieco później ujrzałem na zakręcie ostatni raz. Woźnica, widocznie nie usposobiony do rozmowy, ledwie odpowiadał na moje przygadanki; trzeba mi było, z braku innego towarzystwa, poprzestać na własnem i próbować przypominać sobie swoje wieże. Niebawem, ich kontury i ich słoneczne ściany rozdarły się, jakgdyby były czemś w rodzaju kory; coś z tego co mi w nich było zakryte objawiło mi się; uczułem myśl, która nie istniała dla mnie chwilę przedtem, skrystalizowaną w słowach w mojej głowie. Rozkosz, którą dał mi przed chwilą widok tych wież, wzmogła się tak, że, jakby w upojeniu nie mogłem już myśleć o niczem innem. Byliśmy już daleko od Martinville, kiedy, odwracając głowę, ujrzałem je na nowo, tym razem całkiem czarne, bo słońce tymczasem zaszło. Chwilami na zakrętach chowały mi się; potem ukazały się ostatni raz, — w końcu nie ujrzałem ich więcej.
Nie uświadamiałem sobie, że to, co było ukryte z wieżami w Martinville, musi być czemś pokrewnem pięknemu zdaniu, skoro objawiło mi się w postaci słów, które mi sprawiły przyjemność; ale poprosiłem doktora o papier i ołówek; poczem, aby ulżyć sumieniu i poddać się swemu zachwytowi, ułożyłem, mimo wstrząsów powozu, następujący drobiazg. Odnalazłem go później, i niewiele potrzebowałem w nim zmienić:
„Samotne, wyrastające z równiny i jakby zgubione w pustce, wznosiły się ku niebu dwie kościelne wieże w Martinville. Niebawem ujrzeliśmy ich trzy: stając nawprost nich śmiałym zwrotem, przyłączyła się do nich zapóźniona wieża z Vieuxvicq. Chwile mijały, jechaliśmy szybko, mimo to trzy wieże wciąż były daleko przed nami, niby trzy ptaki siedzące na równinie, nieruchome i widoczne w słońcu. Potem wieża z Vieuxvicq odsunęła się i cofnęła; wieże w Martinville zostały same, oświetlone blaskiem zachodu; nawet na tę odległość, widziałem jak ten blask się uśmiecha i igra na ich ścianach. Tak wolno zbliżaliśmy się do nich, że obliczałem, ile czasu upłynie zanim je dosięgniemy, kiedy nagle powóz skręcił i złożył nas u ich stóp; rzuciły się tak gwałtownie naprzeciw nam, że stangret ledwie miał czas zatrzymać, aby nie uderzyć o kruchtę. Jechaliśmy dalej; już od dobrej chwili opuściliśmy Martinville, wioska towarzysząca nam przez kilka sekund znikła, kiedy, zostawszy same na widnokręgu i patrząc na naszą ucieczkę, wszystkie trzy wieże poruszały jeszcze na znak pożegnania słonecznemi wierzchołkami. Czasem jedna usuwała się, aby dwie inne mogły nas dojrzeć jeszcze przez chwilę; ale droga zmieniła kierunek, wieże zakręciły się w świetle niby trzy złote osie i znikły mi z oczu. Nieco później, kiedyśmy byli koło Combray a słońce już zaszło, spostrzegłem je ostatni raz z bardzo daleka; były niby trzy kwiaty, wymalowane na niebie ponad niską linją pól. Nasunęły mi też myśl o trzech dziewczętach z legendy, porzuconych w pustce gdzie już zapadał mrok; i podczas gdyśmy się oddalali galopem, widziałem je jak trwożliwie szukają drogi, jak, po kilku niezręcznych potknięciach się, ich szlachetne sylwetki tulą się wzajem do siebie, zasuwają się jedna za drugą, tworzą na różowem jeszcze niebie już tylko jeden kształt czarny, uroczy i pełen rezygnacji, i gubią się w ciemności”.
Nie myślałem nigdy o tym urywku, ale w owej chwili, kiedy, siedząc na koźle, w miejscu gdzie zazwyczaj woźnica stawiał w koszyku drób kupiony na targu w Martinville, skończyłem go pisać, czułem się tak szczęśliwy! Czułem, że mnie on tak doskonale uwolnił od tych wież i od tego co się kryło poza niemi! I jakgdybym ja sam był kurą i zniósł jajko, zacząłem śpiewać na całe gardło.
Przez cały dzień w czasie tych spacerów mogłem marzyć o rozkoszy, jaką byłoby zostać przyjacielem księżnej de Guermantes, łowić pstrągi, jeździć łódką po Vivonne, i w swoim głodzie szczęścia nie żądać od życia niczego jak tylko aby się zawsze układało w szereg szczęśliwych popołudni. Ale w powrotnej drodze spostrzegłem po lewej ręce fermę dość odległą od dwóch innych, położonych bardzo blisko siebie; stąd do Combray była już tylko aleja dębowa, obramiona z jednej strony łąkami. Każda łączka, w równych odstępach obsadzona jabłoniami, należała do małej zagrody. Jabłonie te, kiedy je oświecało zachodzące słońce, rzucały na łąkę japoński deseń cieniów. I nagle serce zaczynało mi bić; wiedziałem, że przed upływem pół godziny będziemy z powrotem i że — jak zwykle w dnie „strony Guermantes”, kiedy obiad był później — poślą mnie spać natychmiast po zupie, tak iż mama, zostawszy przy stole tak jakgdyby byli na obiedzie goście, nie przyjdzie mi powiedzieć dobranoc. Strefa smutku, w którą wszedłem, była tak różna od strefy, w którą rzucałem się z radością jeszcze przed chwilą, jak czasem na niebie różowa smuga oddzielona jest, niby linją, od smugi zielonej lub czarnej. Widzi się ptaka latającego na różowem polu, już sięga krańca, dotyka niemal czarnego tła, potem wsiąkł w nie. Otaczające mnie przed chwilą pragnienia, aby bywać w Guermantes, aby podróżować, aby być szczęśliwym, były mi teraz tak obce, że spełnienie ich nie sprawiłoby mi żadnej przyjemności. Jakże byłbym chętnie oddał to wszystko, aby móc płakać całą noc w ramionach mamy! Drżałem, nie odrywałem strwożonych oczu od twarzy matki, która nie zjawi się tego dnia w pokoju, gdzie już widziałem się myślą. Byłbym chciał umrzeć. I ten stan miał trwać aż do jutra, kiedy ranne promienie oprą, jak ogrodnik, swoje pręty na murze strojnym w nasturcje pnące się do mego okna, a ja wyskoczę z łóżka aby szybko biec do ogrodu, nie pamiętając już, że wieczór ma kiedykolwiek sprowadzić godzinę rozstania się z matką. I w „stronie Guermantes” nauczyłem się rozróżniać owe stany, które następują we mnie kolejno w pewnych okresach, tak, że wręcz dzielą między siebie każdy dzień; jeden wraca — z punktualnością febry — aby wypędzić drugi. Sąsiadują z sobą, ale tak są od siebie odrębne, tak pozbawione komunikacji między sobą, że, będąc w jednym stanie, nie mogę już zrozumieć, ani nawet sobie wyobrazić tego czego pragnąłem, obawiałem się lub spełniłem w drugim.
Toteż strona Méséglise i strona Guermantes wiążą się dla mnie z wieloma drobnemi wydarzeniami owego życia, które, wśród wszystkich naszych różnorodnych i równoległych żywotów, najobfitsze jest w zdarzenia, najbogatsze w przygody: mam na myśli życie intelektualne. Bezwątpienia postępuje w nas ono nieznacznie, a odkrycie prawd, które zmieniły nam jego znaczenie i wygląd, które nam otwarły nowe drogi, przygotowywaliśmy oddawna, ale bezwiednie; liczą się one dla nas jedynie od dnia, od minuty, w której się nam stały widzialne. Kwiaty, które igrały wówczas na łące, woda która przepływała w słońcu... cały otaczający je krajobraz, dalej towarzyszy ich wspomnieniu swoją nieświadomą lub roztargnioną twarzą; i z pewnością ten kącik przyrody, ten skrawek ogrodu, uparcie oglądane wzrokiem skromnego przechodnia, marzącego dziecka — tak jak ogląda króla pamiętnikarz zgubiony w tłumie — nie przeczuwałyby że to dzięki niemu dane im będzie przetrwać w ich najbardziej ulotnych zjawiskach; a przecież ten zapach głogów wabiący wzdłuż żywopłotu, gdzie niebawem zastąpi go dzika róża, odgłos kroków bez echa na ścieżce, bańkę utworzoną przez strumień na wodoroście i pękającą natychmiast, — wszystko to zachwyt mój uniósł i dał temu przetrwać tyle lat, podczas gdy dokoła drogi się zatarły i pomarli ci co je deptali i zginęło wspomnienie tych co je deptali. Czasami, ten kawałek pejzażu, doprowadzony w ten sposób aż do dziś, odcina się od wszystkiego tak, że buja niepewnie w mojej myśli, niby kwitnące Delos; i nie mogę powiedzieć z jakiego kraju, z jakiego czasu — może poprostu z jakiego snu — pochodzi. Ale zwłaszcza muszę myśleć o stronie Méséglise i o stronie Guermantes jak o głębokich pokładach mojego dna duchowego, jak o trwałym gruncie, na którym wspieram się jeszcze. Ponieważ wierzyłem w rzeczy i w osoby podczas gdym przebiegał te krainy, poznane w nich rzeczy i osoby są jedynemi które biorę jeszcze serjo i które dają mi jeszcze radość. Może wiara, która tworzy, wyschła we mnie, może rzeczywistość kształtuje się tylko w pamięci; dość że kwiaty, które mi ktoś dziś pokazuje po raz pierwszy, nie wydają mi się prawdziwemi kwiatami. Strona Méséglise, jej bzy, jej głogi, bławatki, maki, jabłonie; strona Guermantes z rzeką pełną kijanek, z liljami wodnemi i jaskrami, nazawsze stworzyły dla mnie oblicze krainy gdzie pragnąłbym żyć, gdzie wymagam przedewszystkiem tego, aby można było łowić ryby, pływać czółnem, widzieć ruiny gotyckich warowni i znaleźć pośród zbóż — jak w Saint-André-des-Champs — monumentalny kościół, wiejski i złocisty niby sterta zboża; i kiedy mi się zdarzy w podróży spotkać jeszcze w polach bławatki, głogi, jabłonie, natychmiast stają się bliskie memu sercu, ponieważ leżą w tej samej warstwie, na poziomie mojej przeszłości.

A jednak jest coś indywidualnego w miejscowościach! Kiedy mnie ogarnia żądza ujrzenia strony Guermantes, nie zadowoliłbym jej idąc nad brzeg strumienia, gdzie byłyby równie piękne, piękniejsze lilje wodne niż na Vivonne; tak samo jak wieczór, za powrotem — w godzinie kiedy się budzi we mnie ów lęk, który później wsiąka w miłość i może się stać na zawsze od niej nieodłączny — nie pragnąłbym aby mi przyszła powiedzieć dobranoc matka piękniejsza i inteligentniejsza od mojej. Tego, czego mi było trzeba abym mógł zasnąć szczęśliwy, z niezmąconym spokojem, żadna kochanka nie mogła mi dać od owego czasu. Człowiek wątpi o niej nawet w chwili kiedy w nią wierzy; nigdy nie posiada jej serca tak, jak ja dostawałem w pocałunku serce mojej matki, całkowite, bez zastrzeżeń, bez ukrytej myśli, bez cienia intencji, któraby nie była dla mnie. Trzebaby mi aby to była ona, aby nachyliła ku mnie tę twarz, na której było pod okiem coś w rodzaju skazy, co kochałem narówni z resztą. I tak samo pragnąłbym ujrzeć ową stronę Guermantes, którą znałem, z fermą dosyć odległą od dwóch dalszych sąsiadujących z sobą, na skraju dębowej alei; łąki, na których, kiedy się staną zwierciadlane w słońcu niby sadzawka, rysują się liście jabłoni; krajobraz, którego odrębność chwyta mnie czasem w nocy w moich marzeniach z fantastyczną niemal siłą i którego nie mogę odnaleźć po przebudzeniu. Bezwątpienia, strona Méséglise i strona Guermantes, przez to że na zawsze i nierozerwalnie spoiły we mnie rozmaite wrażenia dlatego jedynie że mi ich dały doznać w tym samym czasie — naraziły mnie w przyszłości na wiele zawodów, nawet na wiele błędów. Bo często chciałem ujrzeć znów jakąś osobę, nie zgadując iż pragnę jej widoku jedynie dlatego że mi przypomina żywopłot z głogów; i często prosta chęć podróży rodziła we mnie wiarę w nawrót uczucia — i chęć udzielenia tej wiary. Ale przez to samo znowuż, owa strona Méséglise i strona Guermantes, wciąż obecne w tych moich dzisiejszych wrażeniach, z któremi mogę je skojarzyć, dają wrażeniom tym fundament, głębię, jeden wymiar więcej. Dają im również czar, znaczenie, istniejące jedynie dla mnie. Kiedy w letnie wieczory harmonijne niebo mruczy niby dzikie zwierzę i kiedy każdy dąsa się na burzę, stronie Méséglise zawdzięczam to, że ja jeden trwam w ekstazie, wdechając, poprzez szmer deszczu, zapach niewidzialnych i niezmiennych bzów.

∗             ∗

Tak często trwałem do rana, myśląc o czasach Combray, o smutnych bezsennych wieczorach, o tylu dniach także, których obrazy wskrzesił mi świeżo smak — w Combray powiedzonoby „zapach” — filiżanki herbaty. Myślałem też — przez skojarzenie wspomnień — i o tem, co, w wiele lat po opuszczeniu miasteczka, dowiedziałem się o miłości, którą Swann przeżył przed mojem urodzeniem. Dowiedziałem się tego z ową obfitością szczegółów, łatwiejszą czasem do uzyskania o osobach zmarłych przed wiekami, niż o życiu naszych najlepszych przyjaciół; ze ścisłością, która zdawałaby się niemożliwa — tak jak zdawało się niemożliwe rozmawiać z jednego miasta do drugiego — dopóki się nie zna sposobu pokonania tej niemożliwości. Wszystkie te wspomnienia, zsumowane — a są tam najdawniejsze, i świeższe, zrodzone z zapachu, i inne, będące jedynie wspomnieniami drugiej osoby, od której się ich dowiedziałem — tworzyły już tylko jedną masę, w której jednak można było rozpoznać jeżeli nie szczeliny i wyrwy, to bodaj owe żyłkowania, ową pstrokaciznę barw, które w niektórych skałach, w niektórych marmurach zdradzają różnice pochodzenia, wieku, formacji.
Zapewne, kiedy się zbliżał ranek, krótka niepewność mego przebudzenia rozprószyła się już oddawna. Wiedziałem, w jakim pokoju znajduję się w istocie; odbudowałem go dokoła siebie w ciemności, i — czyto orjentując się samą pamięcią, czy pomagając sobie dostrzeżonym słabym blaskiem, u którego stóp lokalizowałem firanki — odbudowałem go całkowicie, z urządzeniem, niby architekt i tapicer, którzy zachowują pierwotne otwory okien i drzwi; ustawiłem lustra i przywróciłem komodę na jej zwyczajne miejsce. Ale zaledwie dzień — nie już blask ostatniego polana na mosiężnym trójnogu, blask, który wziąłem za dzień — wykreślił w ciemności, jakgdyby kredą, swoją pierwszą białą i wytyczną smugę, już okno opuszczało wraz z firankami odrzwia, w których umieściłem je przez pomyłkę, podczas gdy, robiąc mu miejsce, biurko, ustawione tam niezdarnie przez moją pamięć, umykało pędem, popychając przed sobą kominek i usuwając ściankę korytarza; podwórko królowało w miejscu, gdzie przed chwilą jeszcze rozciągała się gotowalnia. I mieszkanie odbudowane przezemnie w ciemnościach, połączyło się z innemi mieszkaniami ujrzanemi na chwilę w wirze przebudzenia, wypłoszone owym bladym znakiem, który wykreślił ponad firankami podniesiony palec dnia.



CZĘŚĆ DRUGA
MIŁOŚĆ SWANNA
Aby należeć do „paczki”, do „gromadki”, do „małego klanu” państwa Verdurin, wystarczał jeden warunek, ale ten był nieodzowny; trzeba było milcząco przyjąć credo, którego jednym z punktów było, że młody pianista protegowany tego roku przez panią Verdurin — ten o którym ona sama mówi: „Nie wolno człowiekowi grać Wagnera w ten sposób!” — pogrążył Plantégo i Rubinsteina, i że doktór Cottard jest tęższym djagnostą od profesora Potain. Wszelki „nowy nabytek”, nie dający się Verdurinom przekonać, że przyjęcia u osób, które nie bywają u nich, są nudne jak lukrecja, likwidowano natychmiast. Kobiety były pod tym względem oporniejsze od mężczyzn: trudniej im było wyrzec się wszelkiej światowej ciekawości, oraz chęci sprawdzenia osobiście uroku innych salonów; że zaś znowuż państwo Verdurin czuli, iż ów duch krytyki i demon światowości mógłby, udzielając się, zagrozić prawowierności małej kapliczki, musieli odrzucić kolejno wszystkich „wiernych” płci żeńskiej.

Pani Verdurin pochodziła z szanownej mieszczańskiej rodziny nadzwyczaj bogatej i zupełnie nieznanej, z którą stopniowo poniechała wszelkich stosunków. Z wyżej wymienionych powodów, mimo iż osobiście cnotliwa, ograniczyła się prawie wyłącznie w tym roku — poza młodą panią Cottard, żoną doktora — do towarzystwa pani de Crécy, osoby omal że nie z półświatka, którą pani Verdurin nazywała po imieniu Odetą i mieniła „słodką istotą”, oraz do ciotki pianisty, która niegdyś musiała być odźwierną. Owym paniom, naiwnie nieznającym świata, tak łatwo było wmówić, że księżna de Sagan i księżna de Guermantes muszą za pieniądze ściągać nieszczęsnych gości na swoje obiady, że, gdyby im samym ofiarowano zaproszenie do tych wielkich dam, ex-odźwierna i kokotka odmówiłyby wzgardliwie.
Państwo Verdurin nie zapraszali nikogo na obiad; miało się u nich stale „talerz zupy”. Wieczory nie miały programu. Młody pianista grał, ale tylko o ile „był w humorze”, bo nie zmuszano nikogo; jak mówił p. Verdurin: „wszystko dla przyjaciół, niech żyje koleżeństwo!” Jeżeli pianista chciał grać kawalkadę z Walkiryj albo preludjum z Tristana, pani Verdurin protestowała; nie iżby nie kochała tej muzyki, ale przeciwnie dlatego że ją zanadto wzrusza. „Więc chcecie, żebym znów dostała tej wściekłej migreny? Wiecie przecież, że tak jest za każdym razem kiedy on to gra. Jutro, kiedy będę chciała wstać, koniec, ani ręką ani nogą!” O ile pianista nie grał, rozmawiano; któryś z przyjaciół, najczęściej ówczesny ich malarz-faworyt, „puszczał — jak powiadał p. Verdurin — kawały, od których wszystko się trzymało za brzuchy”. Pani Verdurin zwłaszcza tak bardzo miała zwyczaj dosłownie brać metafory doznawanych wzruszeń, że doktór Cottard (wówczas początkujący lekarz) musiał któregoś dnia nastawiać jej szczękę, którą zwichnęła od zbytniego śmiechu.
Frak był zabroniony, ponieważ było się między swymi, i aby się nie upodobniać do nudziarzy, których strzeżono się jak ognia. Tych zapraszano jedynie na wielkie wieczory, urządzane możliwie najrzadziej, wyłącznie o ile to mogło zabawić malarza lub dać poznać muzyka. W inne dni poprzestawano na zabawie w szarady, na kolacyjkach kostjumowych, ale w swojem kółku, nie wpuszczając nikogo obcego w małą gromadkę.
Ale, w miarę jak swoi zajmowali więcej miejsca w życiu pani Verdurin, do „nudziarzy”, do potępionych, zaczęło się liczyć wszystko to, co od niej odciągało przyjaciół, co im niekiedy przeszkadzało rozrządzać sobą; więc matka jednego, zajęcia drugiego, letnie mieszkanie albo słabe zdrowie trzeciego. Kiedy doktór Cottard chciał wyjść zaraz po obiedzie spiesząc do ciężko chorego, pani Verdurin mówiła: „Kto wie, może mu to zrobi o wiele lepiej, jeśli go pan nie będzie dziś niepokoił; spędzi spokojną noc bez doktora, jutro zajdzie pan wcześnie i zastanie go pan w najlepszem zdrowiu.” Już od początku grudnia pani Verdurin chorowała na myśl że wierni „puszczą ją kantem” na wilję i na Nowy Rok. Ciotka pianisty wymagała, naprzykład, aby siostrzeniec przyszedł tego dnia na familijny obiad do jej matki:
— Myśli pani, że pani matka umarłaby z tego, wykrzyknęła twardo pani Verdurin, gdybyście nie zjedli z nią obiadu w Nowy Rok, jak na prowincji.
Niepokoje jej odradzały się w Wielkim Tygodniu:
— Pan, doktorze, uczony, wolnomyśliciel, przyjdzie pan oczywiście w Wielki Piątek, jak w inne dni? — rzekła do doktora Cottard w pierwszym roku znajomości, tonem takim, jakby nie można było wątpić o odpowiedzi. Ale drżała, czekając co doktór odpowie, bo gdyby nie przyszedł, groziło jej, że będzie sama.
— Przyjdę w Wielki Piątek... pożegnać się, bo jedziemy na święta w nasze strony, do Owernji.
— Do Owernji poto, żeby was tam zjadły pchły i robactwo, winszuję!
I, po chwili milczenia:
— Gdyby pan był nas choć uprzedził, postaralibyśmy się zorganizować to, odbyć tę podróż razem, w komfortowych warunkach.
Tak samo, jeżeli „swój” miał przyjaciela, albo „swoja” jakiś flirt, który mógłby ją czasem przyprawić o niewierność uświęconym wieczorom, nie przestraszało państwa Verdurin to, że kobieta może mieć kochanka, byle go miała u nich, byle go kochała u nich i nie wolała go od nich. Powiadali: „Więc dobrze! przyprowadź swego przyjaciela”. I angażowano go niejako na próbę, aby się przekonać, czy zdolny jest nie mieć sekretów dla pani Verdurin, czy godny jest, aby go przyjąć do „paczki”. Jeżeli nie był godny, brano na bok swojego lub swoją i starano się ich poróżnić z przyjacielem lub kochanką. W przeciwnym razie, „nowy” stawał się z kolei swoim. Toteż, kiedy w tym roku owa osoba z półświatka opowiedziała panu Verdurin, że poznała uroczego człowieka, pana Swann, i natrąciła że ów Swann byłby bardzo szczęśliwy gdyby się mógł dostać do nich, Verdurin z miejsca przekazał to podanie żonie. (Własne zdanie miał dopiero po żonie; specjalnością zaś jego było spełniać pragnienia małżonki, zarówno jak pragnienia „swoich”, z wielkim nakładem pomysłowości.)
— Właśnie pani de Crécy ma do ciebie małą prośbę. Chciałaby ci przedstawić jednego ze swoich przyjaciół, pana Swann. Co ty na to?
— Ależ jakże! czy można czegokolwiek odmówić naszej czarującej małej? Cicho siedź, nikt się ciebie nie pyta o zdanie, jesteś czarująca mała.
— Skoro pani tak każe, odparła Odeta mizdrząc się, i dodała: — Pani wie, że ja nie jestem „fishing for compliments”.
— Więc dobrze, przyprowadź swojego przyjaciela, jeżeli jest miły.
To pewna, iż „paczka” nie miała żadnego związku z towarzystwem w którem obracał się Swann, i skończeni światowcy uważaliby, że nie warto było, jak on, mieć wyjątkowej sytuacji w „świecie”, poto, aby się starać o wprowadzenie do państwa Verdurin. Ale Swann tak lubił kobiety, że, od czasu gdy poznał mniejwięcej wszystkie damy z arystokracji tak iż nie miały dla niego żadnych niespodzianek, indygienat ów, niemal dyplom szlachectwa, jaki mu przyznało faubourg Saint-Germain, miał dlań wartość jedynie jako rodzaj waloru wymiennego. Był to niejako oblig bez istotnej ceny, ale dający się spożytkować kędyś na prowincji, albo w jakimś zakątku Paryża, gdzie córka wiejskiego szlachciury albo pisarza sądowego wpadła mu w oko. Bo żądza lub miłość wracały wówczas Swannowi uczucie próżności, od którego był obecnie w zwykłym trybie życia wolny, mimo iż niewątpliwie to właśnie uczucie skierowało go niegdyś ku karjerze światowej, w której błahych zabawach strwonił dary umysłu, obracając swoją wiedzę artystyczną na to, aby modnym damom służyć za doradcę przy kupnie obrazów i urządzaniu pałaców. Rodziła się w nim wówczas chęć błyśnięcia przed piękną nieznajomą wykwintem, którego nazwisko Swann samo przez się nie posiadało. Pragnął tego zwłaszcza, o ile nieznajoma była skromnej kondycji. Inteligentny człowiek, jeżeli się boi wydać głupim, to nie w oczach drugiego inteligentnego człowieka; tak samo człowiekowi eleganckiemu grozi nie to, że elegancji jego nie oceni wielki pan, ale że może jej niedocenić prostak. Trzy czwarte wysiłków i kłamstw z próżności, wyprodukowanych od czasu jak świat istnieje (i to najczęściej z odwrotnym skutkiem), popełnia się na intencję niższych od siebie. I ten sam Swann, prosty i bezceremonjalny z jakąś księżną, kiedy miał do czynienia z pokojówką, drżał że się „nie wyda”, pozował.
Swann był dość różny od ludzi, którzy przez lenistwo lub przez potulne poczucie obowiązku wobec własnej godności, stronią od przyjemności, jakie nastręcza im życie poza ich światową pozycją. Tacy żyją zamurowani do śmierci w swojej przegródce, zadowalając się wkońcu tem, aby nazywać przyjemnościami — w braku lepszych, i z przyzwyczajenia — mierne rozrywki lub znośne nudy, jakie w niej znajdują. Swann nie zmuszał się, aby mu się podobały kobiety z któremi przestawał, ale starał się przestawać z kobietami które mu się spodobały. A bywały to kobiety o urodzie dosyć pospolitej; przymioty fizyczne bowiem, jakich szukał bezwiednie, były w zupełnej sprzeczności z zaletami które podziwiał w kobietach rzeźbionych lub malowanych przez jego ulubionych mistrzów. Wyraz melancholji, głębi, mroził jego zmysły, które pobudzało natomiast zdrowe, obfite i różowe ciało.
Jeżeli w podróży spotkał rodzinę, której znajomość pod względem światowym nie przynosiła zaszczytu, ale w której kobieta jakaś olśniła jego oczy nieznanym mu jeszcze powabem, wówczas poprzestać na swoim stanie „stanie posiadania”, oszukać rodzące się nowe pragnienie, podstawić inną rozkosz (sprowadzając np. dawną kochankę) w miejsce rozkoszy której mógłby zaznać z nieznajomą, wydawałoby się Swannowi nikczemną abdykacją wobec życia. Takie wyrzeczenie się nowego szczęścia zdawałoby mu się równie głupie, co gdyby, zamiast zwiedzić jakiś kraj, siedział zamknięty w swoim pokoju i oglądał widoki Paryża. Swann nie zamykał się w gmachu swoich stosunków, ale zrobił z nich rodzaj składanego namiotu podróżnika, aby móc go sobie ustawić na nowo wszędzie gdzie mu się spodoba jakaś kobieta. A co nie było przenośne, lub nie dało się wymienić na nową przyjemność, wszystko to oddałby za nic, choćby się innym wydawało najpożądańsze. Ileż razy zniszczył cały swój kredyt u jakiejś wielkiej damy, która od lat pragnęła mu w czemś być miła, nie znajdując sposobności potemu; i Swann wyczerpywał swoje conto jednym zamachem, żądając od niej niedyskretną depeszą telegraficznej rekomendacji, umożliwiającej mu doraźny wstęp do któregoś z jej intendentów, którego córka wpadła mu w oko gdzieś na wsi. W tych wypadkach, Swann postępował jak człowiek zgłodniały, któryby zamienił djament za kawałek chleba. Później nawet bawił się tem, bo było w nim — okupione rzadkiemi delikatnościami — pewne chamstwo.
Przytem Swann należał do owej kategorji mężczyzn inteligentnych, którzy, pędząc żywot próżniaczy, szukają pociechy — a może wymówki — w przeświadczeniu, że owo próżniactwo nastręcza ich inteligencji przedmioty bardzo godne zainteresowania, niegorzej nauki lub sztuki; że „życie” zawiera sytuacje bogatsze, bardziej powieściowe niż wszystkie powieści. Upewniał tak przynajmniej i przekonywał o tem bez trudu swoich najwybredniejeszych przyjaciół, zwłaszcza barona Charlus, którego lubił zabawiać pikantnemi awanturkami z własnych przeżyć. Jednego razu, poznawszy w wagonie kolejowym jakąś kobietę i zawiózłszy ją do siebie, odkrył, że nieznajoma jest siostrą monarchy mającego w tej chwili w rękach wszystkie nici polityki europejskiej, w której sekrety Swann wnikał nagle w sposób nader przyjemny; innym razem, dzięki zawikłanej grze okoliczności, od rezultatu konklawe zależało, czy mu się uda zostać amantem pewnej kucharki; etc. etc.
Nietylko zresztą świetną falangę cnotliwych matron, generałów, akademików i innych osób, z któremi był specjalnie blisko, Swann zmuszał z takim cynizmem aby mu służyli za rajfurów. Wszyscy jego przyjaciele nawykli od czasu do czasu dostawać od niego listy, w których prosił o wprowadzenie lub rekomendację. Dyplomacja, którą rozwijał w tej grze wśród kolejnych miłostek i pod rozmaitemi pozorami, dowodziła, bardziej niżby to uczyniły jakieś niezręczności, konsekwentnego charakteru i wciąż jednakich celów. W wiele lat później, kiedy zacząłem się interesować charakterem Swanna, — odkrywając w nim, pod innemi względami, wiele podobieństw z moim własnym — słyszałem często, że, kiedy pisał do mego dziadka (mówiąc ściśle, nie był to jeszcze mój dziadek, bo właśnie w dobie mego urodzenia zaczęła się wielka miłość Swanna, która przerwała na długo owe jego praktyki), dziadek, poznając na kopercie pismo przyjaciela, wykrzykiwał: „Oho, Swann prosi mnie o coś: miejmy się na baczności!” I, czyto przez nieufność, czy przez owo nieświadomie djaboliczne uczucie, które każe nam ofiarowywać jakąś rzecz jedynie ludziom wcale jej nie pragnącym, dziadek i babka zachowywali się opornie wobec najłatwiejszych do spełnienia próśb Swanna. Kiedy naprzykład prosił żeby go przedstawić młodej pannie, co niedzielę bywającej u dziadków na obiedzie, musieli za każdym razem udawać przed Swannem że jej już nie widują, podczas gdy cały tydzień zastanawiali się kogoby z nią zaprosić, nie znajdując w końcu nikogo, a nie chcąc skinąć na tego, któregoby to tak uszczęśliwiło!
Czasami, jacyś znajomi dziadków, żalący się wprzódy że nigdy nie widują Swanna, oznajmiali z zadowoleniem (może i z chęcią obudzenia zazdrości), że tenże Swann stał się dla nich niesłychanie uprzejmy, poprostu nie wychodzi z ich domu. Dziadek nie chciał mącić ich przyjemności, ale patrząc na babkę, nucił:

Co tkwi w tajemnicy tej,
Zrozumieć niema sposobu...

albo:

Widzenie ulotne jak sen...

albo:

W takich sprawach, kto nie fryc,
Najlepiej nie widzi nic...

W kilka miesięcy potem, jeżeli dziadek zapytał nowych przyjaciół Swanna: „A cóż Swann, zawsze widujecie go tak często?” twarz interlokutora wydłużała się: „Niech pan nigdy nie wymawia przy mnie tego nazwiska! — Ależ ja myślałem, że jesteście z sobą tak dobrze...”

W ten sposób był Swann przez kilka miesięcy najbliższym przyjacielem pewnych kuzynów babki, bywał tam prawie codzień na obiedzie. Nagle przestał się zjawiać, nie uprzedziwszy ich. Myślano, że jest chory; pani domu miała doń posłać z zapytaniem o zdrowie, kiedy znalazła w kredensie list Swanna, zapomniany przez nieuwagę w książce z rachunkami kucharki. Swann oznajmiał tej dziewczynie, że wyjeżdża z Paryża, że już nie przyjdzie więcej. Była jego kochanką; i w chwili zerwania ją jedną uważał za właściwe uprzedzić.
Kiedy, przeciwnie, chwilowa kochanka Swanna była damą z towarzystwa, lub bodaj osobą której zbyt niskie pochodzenie lub nazbyt dwuznaczna sytuacja nie przeszkadzały mu wprowadzić w towarzystwo, wówczas dla niej Swann sam wracał do „świata”, ale tylko w specjalną orbitę w której ona się obracała lub w którą sam ją wciągał. „Niema co liczyć na Swanna dziś wieczór, powiadano; wiecie przecie że w ten dzień jego Amerykanka ma Operę”. Wyrabiał swojej pani zaproszenia do najbardziej zamkniętych salonów, w których miał swoje nawyki, swoje stałe obiady, partyjkę pokera; co wieczora, dawszy lekko sfalować żelazkiem szczotkę rudych włosów — co łagodziło nieco żywość jego zielonych oczu — Swann wybierał kwiat do butonierki i szedł się spotkać z kochanką na obiedzie w którymś ze swoich bliskich domów. Ożywiała go myśl o podziwie i przyjaźni światowców, dla których on był wyrocznią i których miał tam spotkać; o dowodach sympatji, jakie go czekały w obecności kochanej kobiety. Odnajdywał wówczas urok w owem światowem życiu, którem się już zdążył zblazować, ale którego materja, nasycona i gorąco zabarwiona wnikającym w nią sekretnym płomieniem, zdała mu się cenna i piękna od chwili gdy w nią wprowadził nową miłość.
Każda z tych miłostek, lub każdy z tych flirtów były mniej lub bardziej pełnem ziszczeniem marzeń zrodzonych z widoku jakiejś twarzy lub jakiegoś ciała, które Swannowi wydały się samorzutnie, bez wysiłku z jego strony, urocze. Wręcz odmiennie miały się rzeczy, kiedy go raz w teatrze jeden z dawnych przyjaciół przedstawił Odecie de Crécy. Przyjaciel mówił Swannowi o niej jako o czarującej kobiecie, z którą dałoby się może coś wskórać; zarazem, chcąc przydać ceny swojej usłudze, przedstawił mu panią de Crécy jako osobę trudniejszą niż była nią w istocie. Niewątpliwie, Odeta wydała się Swannowi piękna, ale w rodzaju który mu był obojętny, który nie budził w nim żadnych pragnień, poniekąd nawet odpychał go fizycznie; wydała mu się jedną z owych kobiet (każdy ma takie i każdy odmienne) będących przeciwieństwem typu ciągnącego nasze zmysły. Na jego gust miała profil zbyt wyrazisty, cerę zbyt delikatną, kości policzkowe zbyt wydatne, rysy zbyt pociągłe. Oczy miała piękne, ale tak duże, że uginały się pod swoją własną masą, nużyły resztę twarzy i właścicielce jej dawały zawsze wyraz taki, jakby była mizerna albo w złym humorze.
W jakiś czas po tej prezentacji, pani de Crécy napisała do Swanna, prosząc o pozwolenie obejrzenia jego zbiorów. Toby ją tak interesowało! — ją, „ciemną w tych sprawach, ale mającą instynkt rzeczy pięknych”. Powiadała, że ma wrażenie, iż będzie go znała lepiej, kiedy go zobaczy „w jego home”, gdzie go sobie wyobraża „tak komfortowo, przy herbacie, wśród książek”; mimo iż nie ukrywała zdziwienia, że Swann mieszka w dzielnicy tak smutnej, „tak mało smart, jak na niego, który jest wcieleniem smartu”. I skoro, za zgodą Swanna, przyszła, żałowała żegnając się, że tak krótko bawiła w mieszkaniu gdzie się czuła tak szczęśliwa; mówiła do Swanna o nim samym tak, jakby był dla niej czemś więcej od innych znajomych; roiła między nim a sobą romantyczne powinowactwo dusz, które przyprawiło Swanna o uśmiech. Ale w krytycznym wieku do którego zbliżał się Swann, człowiek umie się zadowolić tem że kocha, dla przyjemności kochania, nie zanadto wymagając wzajemności; wówczas owo zbliżenie serc, o ile nie jest, jak za młodu, nieodzownym celem miłości, kojarzy się w zamian z jej pojęciem tak silnie, że może się stać przyczyną miłości, o ile ją wyprzedzi. Niegdyś, człowiek marzył o tem aby posiadać serce kobiety którą kochał; później, przeświadczenie iż posiada serce kobiety może mu wystarczyć do pokochania jej. W miłości szuka się zwłaszcza rozkoszy subjektywnej, toteż, w wieku w którym, zdawałoby się, rola pociągu fizycznego powinnaby być tem większa, miłość — i to nawskroś fizyczna — może się zrodzić bez początkowego pragnienia. W tej epoce życia poznaliśmy już kilkakrotnie miłość; nie rozwija się ona sama, wedle swoich własnych nieznanych i nieubłaganych praw, wobec naszego zdumionego i biernego serca. Przychodzimy jej z pomocą, fałszujemy ją pamięcią, sugestją. Poznając jeden z jej symptomów, przypominamy sobie, wskrzeszamy inne. Ponieważ znamy jej pieśń, zapisaną w nas w całości, aby znaleźć dalszy ciąg, nie potrzebujemy żeby nam kobieta zanuciła jej początek — zastąpiony podziwem zrodzonym z piękności. A jeżeli zacznie ją w środku — tam gdzie serca są już blisko, gdzie mówi się o stopieniu dwojga istnień — znamy tę melodję natyle, aby natychmiast dopaść naszą partnerkę w momencie, w którym nas oczekuje.
Odeta de Crécy odwiedziła Swanna powtórnie, potem przychodziła coraz częściej. Niewątpliwie każda z tych wizyt odnawiała w nim rozczarowanie, zrodzone z widoku rysów, których szczegółów zapomniał tymczasem potrosze, nie wyobrażając sobie tej twarzy tak wyrazistą, ani, mimo młodości, tak przywiędłą. Rozmawiając z Odetą, żałował że świetna jej uroda nie jest z rodzaju, któryby doń przemawiał bezpośrednio. Trzeba zresztą powiedzieć, że twarz Odety wydawała się szczuplejsza i wydatniejsza przez to że czoło i część policzków były zakryte masą włosów, które noszono wówczas nastroszone, „utapirowane”, opadające w kręcących się loczkach koło uszu; co się zaś tyczy ciała (była cudownie zbudowana), trudno było odgadnąć jego linję pod ówczesną modą, mimo że pani de Crécy była jedną z najlepiej ubierających się kobiet w Paryżu. Stanik, sterczący niby na urojonym brzuchu i kończący się nagle szpicem, podczas gdy poniżej wzdymał się balon podwójnej spódnicy, wywoływał wrażenie, jakgdyby kobieta się składała z rozmaitych i źle do siebie dopasowanych części; riuszki, falbany, figaro, zmierzały, wedle kaprysów kroju lub konsystencji materjału, łamaną linją ku kokardkom, ku zwojom koronek, ku dżetowym frendzlom, układały się wzdłuż brykli, ale nie wiązały się zgoła z żywą istotą, która, wedle tego czy architektura szmatek zbliżała się lub oddalała od jej własnej budowy, zatracała się w nich lub zniekształcała.
Ale, kiedy Odeta wyszła, Swann uśmiechał się, przypominając sobie to co mu powiedziała; jak jej się będzie dłużył czas do chwili w której pozwoli jej przyjść znowu. Przypomniał sobie niespokojną zatrwożoną minkę, z jaką go raz prosiła, aby to oczekiwanie nie trwało zbyt długo. Kiedy to mówiła, spojrzenia jej, wlepione w niego, trwożliwe, błagalne pod bukietem sztucznych bratków na okrągłym białym słomkowym kapeluszu z czarnemi aksamitkami, miały coś wzruszającego. „A pan, rzekła, czy pan nie przyjdzie do mnie kiedy na filiżankę herbaty?” Swann powołał się na swoje prace, na studjum — w rzeczywistości porzucone już od lat — nad malarzem Ver Meer van Delft. „Rozumiem, że to nie dla mnie, czuję się taka nędzna przy takich ludziach jak wy, wielcy uczeni — odpowiedziała. Byłabym jak mucha przy katedrze Notre-Dame. A jednak, takbym lubiła kształcić się, wiedzieć coś, rozumieć. Jakie to musi być zabawne szperać w książkach, grzebać się w starych papierach”, dodała z ową zadowoloną z siebie minką, jaką przybiera wykwintna kobieta, utrzymując że jej rozkoszą jest paprać się bez obawy powalania się, coś tak jak gotować samej „zawinąwszy rękawy po łokcie”.
— Będzie pan sobie żartował ze mnie, ale nigdy nie słyszałam o tym malarzu, który nie pozwala panu przyjść do mnie (miała na myśli Ver Meera); czy on żyje jeszcze? Czy można zobaczyć jego obrazy w Paryżu, abym sobie mogła lepiej uzmysłowić to co pan kocha, odgadnąć trochę co jest pod tem szerokiem czołem które tyle pracuje, w tej głowie która — widać to! — bez ustanku coś rozważa; móc sobie powiedzieć: o, on właśnie o tem myśli. Jakieby to było rozkoszne móc dzielić pańską pracę!
Wymówił się obawą nowych przyjaźni, co nazwał — przez galanterję — obawą przed cierpieniem.
— Boi się pan przywiązania? Jakie to zabawne, a ja tylko tego szukam, dałabym życie za to żeby je znaleźć, rzekła głosem tak naturalnym, tak głęboko przekonanym, że go to wzruszyło. Musiał pan cierpieć przez kobietę. I myśli pan, że inne są takie same. Nie umiała pana zrozumieć; pan jest taki inny. To mi się właśnie w panu spodobało, czułam zaraz, że pan nie jest taki jak wszyscy.
— Ależ ja wiem co to są kobiety; i pani musi mieć przecie mnóstwo zajęć, rzadko pani jest wolna.
— Ja! Nigdy nie mam nic do roboty, zawsze jestem wolna, zawsze będę wolna dla pana. O którejkolwiek godzinie dnia i nocy, kiedy tylko będzie pan miał ochotę mnie widzieć, niech pan po mnie pośle, będę szczęśliwa, przybiegnę. Czy zrobi pan tak? Wie pan, coby było ładnie? Żeby się pan zapoznał z państwem Verdurin, gdzie bywam co wieczór. Niech pan pomyśli! Gdyby się tam móc spotkać i gdybym mogła wierzyć, że pan się tam znalazł troszkę dla mnie!
Niewątpliwie, przypominając sobie ich rozmowy, myśląc tak o niej kiedy był sam, w swoich romantycznych marzeniach Swann przyzywał obraz Odety, ot, wśród obrazów wielu innych kobiet; ale gdyby, dzięki jakiejś okoliczności (lub nawet poza nią, ile że okoliczność ta może nie mieć udziału w istnieniu dotąd utajonego a nagle ujawnionego stanu) obraz Odety wchłonął wszystkie te marzenia; gdyby się już stały nieodłączne od jej wspomnienia, wówczas braki jej fizyczne nie miałyby żadnej wagi, ani to czy jej uroda była wprzód w guście Swanna. Ciało jej, stawszy się poprostu ciałem kobiety kochanej, byłoby odtąd jedynem zdolnem mu dać rozkosz i cierpienie.
Przypadkowo, dziadek mój znał rodzinę państwa Verdurin (czego nie można było powiedzieć o żadnym z ich obecnych przyjaciół). Ale poniechał wszelkich stosunków z „młodym Verdurin”, jak go nazywał. Uważał go, nieco sumarycznie, za człowieka, który — zachowawszy zresztą liczne miljony —  — ugrzązł w „bohemie” i w hołocie. Jednego dnia, dziadek dostał list od Swanna, z zapytaniem czyby go nie mógł zapoznać z Verdurinami. „Baczność! baczność! wykrzyknął dziadek; to mnie wcale nie dziwi, naszego Swanna nieuchronnie czekał taki koniec. Ładne towarzystwo! Popierwsze, nie mogę zrobić tego o co mnie prosi, bo nie znam już pana Verdurin. A potem, musi się w tem kryć jakaś babska historja, ja się nie wdaję w takie sprawy. Haha! to będzie ładna zabawa, jeżeli Swann wdepnie w tych Verdurinów!”
Po odmownej odpowiedzi dziadka, Odeta sama wprowadziła Swanna do państwa Verdurin.
W dniu, w którym Swann się zjawił, Verdurinowie mieli na obiedzie doktora Cottard z żoną, młodego pianistę z ciotką, wreszcie malarza, który wówczas cieszył się ich łaską; w ciągu wieczora przybyło jeszcze paru innych wiernych.
Doktór Cottard nigdy nie wiedział całkiem na pewno, z jakiego tonu ma komuś odpowiedzieć; czy partner żartuje, czy mówi serjo. Na wszelki wypadek, doktór okraszał stale twarz szkicem konwencjonalnego i prowizorycznego uśmiechu, którego wyczekująca domyślność miała go ratować od zarzutu naiwności, w razie gdyby czyjeś powiedzenie okazało się żartem. Że jednak, na wypadek przeciwnej ewentualności, doktór nie pozwalał temu uśmiechowi jawnie rozkwitnąć, na twarzy jego bujała ustawiczna niepewność; czytało się na niej pytanie, którego nie śmiał zadać: „Czy pan to mówi serjo?” Jak w salonie, tak samo Cottard nie był pewny swojego zachowania się na ulicy, a nawet wogóle w życiu; przechodniom, powozom, wypadkom, przeciwstawiał ten sam chytry uśmieszek, zgóry neutralizujący wszelką z jego strony niewłaściwość: o ileby wzięcie doktora kiedykolwiek nie było na miejscu, uśmiech ten dowodził, że wie o tem i że, jeżeli tak postąpił, to tylko przez żart.
Wzamian, na wszystkich punktach, gdzie szczere pytanie zdawało mu się dozwolone, doktór starał się ograniczyć pole swoich wahań i uzupełniać swoją wiedzę.
I tak, za radą przewidującej matki (dała mu tę radę kiedy opuszczał prowincję), nigdy nie przepuścił nieznanego mu zwrotu ani nazwiska, ale starał się uzyskać o nich pewne informacje.
Co się tyczy gotowych zwrotów, doktór był nienasycony w żądzy objaśnień. Przypisując im niekiedy znaczenie ściślejsze niż je mają w istocie, rad był wiedzieć, co oznaczają dokładnie wyrażenia słyszane najczęściej, jak fajerwerk dowcipu, błękitna krew, wejść komuś w paradę, homeryczny śmiech, król życia, dawać carte blanche, spaść z księżyca, i w jakich określonych wypadkach godzi się ich używać. W ich braku, okraszał rozmowę kalamburami, których się wyuczył. Co się tyczy nazwisk usłyszanych po raz pierwszy, ograniczał się do powtórzenia ich pytającym tonem, spodziewając się w ten sposób uzyskać wyjaśnienia, bez wyraźnego ich żądania.
Doktór łudził się, że jest wcieleniem zmysłu krytycznego, którego nie posiadał ani trochę. Dlatego straconym trudem była z nim owa wyrafinowana uprzejmość, polegająca na tem, aby, kiedy komuś robimy grzeczność, utrzymywać obłudnie, że to on nam ją wyświadcza. Cottard brał wszystko dosłownie. Mimo całego jej zaślepienia na punkcie doktora, drażnił tem niekiedy panią Verdurin, co jej nie przeszkadzało nadal wierzyć w jego inteligencję. Kiedy zaprosiła go do najlepszej loży na występ Sary Bernhardt i, chcąc być tem uprzejmiejsza, rzekła: „Jest pan bardzo miły, że pan przyszedł, doktorze; z pewnością widział pan już często Sarę, przytem jesteśmy może za blisko sceny”, — Cottard, który wszedł do loży z uśmiechem wyczekującym aby mu ktoś miarodajny uświadomił wartość spektaklu, odparł: „W istocie, jesteśmy o wiele za blisko, i rzeczywiście człowiek ma już trochę dosyć Sary Bernhardt. Ale pani raczyła wyrazić życzenie abym przyszedł, a życzenie pani jest dla mnie rozkazem. Szczęśliwy jestem, że mogłem pani oddać tę drobną przysługę. Czegoż-by się nie zrobiło, aby pani sprawić przyjemność; pani jest taka dobra!” i dodawał: „Sara Bernhardt to jest Złotogłosa, prawda? I piszą także często, że ona się cała spala. Dziwne wyrażenie, nieprawdaż?” dodawał w nadziei wyjaśnień, których się nie doczekał.
— Wiesz, rzekła pani Verdurin do męża, zdaje mi się, że my obieramy mylną drogę, obniżając przez skromność to co ofiarujemy doktorowi. To uczony, który żyje poza rzeczywistością, nie zna wartości rzeczy i polega na tem co my mu mówimy.
— Nie śmiałem ci tego powiedzieć, ale zauważyłem to samo, odpowiedział pan Verdurin.
I na najbliższy Nowy Rok, zamiast posłać doktorowi Cottard rubin za trzy tysiące franków powiadając że to drobiazg, pan Verdurin kupił za trzysta franków syntetyczny kamień, dając do zrozumienia, że niełatwo znalazłoby się równie piękny.
Pani Verdurin oznajmiła, że tego wieczora przyjdzie do nich niejaki Swann. „Swann?” wykrzyknął doktór tonem aż brutalnym ze zdziwienia; lada nowina bowiem zaskakiwała zawsze tego człowieka, który wiecznie uważał się za przygotowanego na wszystko. Nikt mu nie odpowiedział. „Swann? Kto to jest Swann?” ryknął doktór z niepokojem, który się uśmierzył natychmiast, kiedy pani Verdurin rzekła:
— No, ten przyjaciel Odety, o którym nam mówiła.
— A, dobrze, dobrze, to już dobrze, — odparł uspokojony. Co się tyczy malarza, ten ucieszył się z obecności Swanna w salonie pani Verdurin, bo przypuszczał, że Swann kocha się w Odecie, a lubił protegować miłostki.
— Nic mnie tak nie bawi, jak kojarzyć małżeństwa, zwierzył się do ucha doktorowi; udawało mi się to już nieraz, nawet między kobietami!
Mówiąc Verdurinom, że Swann jest bardzo smart, Odeta zaniepokoiła ich, że to będzie „nudziarz”. Przeciwnie, zrobił na nich doskonałe wrażenie, którego, bez ich wiedzy, jedną z pośrednich przyczyn było obycie Swanna. W istocie, Swann miał nad ludźmi nawet inteligentnymi, ale którzy „nie bywali”, ową wyższość światowców, polegającą na tem, że oni nie deformują „świata” pragnieniem lub grozą własnej wyobraźni; jest dla nich czemś bez znaczenia. Uprzejmość takich ludzi, wyzwolona z wszelkiego snobizmu i z obawy że się wydadzą zbyt uprzejmi, posiada swobodę i wdzięk człowieka, którego wyćwiczone członki wykonują ściśle to co chcą, bez niedyskretnego i niezręcznego udziału reszty ciała. Elementarna gimnastyka światowca, podającego z wdziękiem rękę nieznajomemu młodemu człowiekowi, którego mu ktoś przedstawia, a schylającego się z uszanowaniem przed ambasadorem, któremu jego przedstawiają, przeszła w końcu mimowiednie w całą postawę towarzyską Swanna. Wobec ludzi ze środowiska niższego niż jego własne (jak państwo Verdurin i ich przyjaciele), instynktownie rozwinął gorliwość i uprzejmość, na które, wedle nich, „nudziarz” nie byłby się zdobył. Chwilę chłodu miał jedynie z doktorem Cottard: widząc, jak doktór mruży oko i uśmiecha się doń dwuznacznie, zanim jeszcze do siebie przemówili (mimika, którą doktór nazywał „wyczekującą”), Swann pomyślał, że doktór go zapewne zna, że go spotkał w jakim podejrzanym lokalu (mimo że Swann bywał w nich nader rzadko, nigdy nie żył w „wesołym światku”). Uważając tę aluzję za nietakt, zwłaszcza w obecności Odety, która mogła stąd powziąć o nim ujemne pojęcie, — przybrał minę lodowatą. Ale, kiedy się dowiedział, że dama siedząca obok jest panią Cottard, Swann pomyślał, że równie młody żonkoś nie próbowałby robić przy żonie aluzyj tego rodzaju, i przestał w porozumiewawczej minie doktora widzieć dwuznaczną intencję.
Malarz zaprosił Swanna z miejsca, aby zaszedł z Odetą do jego pracowni; ten malarz wydał mu się sympatyczny.
— Może na pana będzie łaskawszy niż na mnie — rzekła pani Verdurin tonem nibyto urazy — i pokaże panu portret doktora (sama pani Verdurin zamówiła go u malarza). Niech pan pamięta, panie mistrzu (zwróciła się do malarza, którego uświęcony koncept kazał tytułować „panem mistrzem”), aby dobrze oddać to miłe spojrzenie, ten sprytny i dowcipny wyraz oczu. Wiesz, panie mistrzu, cobym zwłaszcza pragnęła mieć: chodzi mi o uśmiech doktora; zamówiłam sobie wyraźnie portret jego uśmiechu.
Wyrażenie to zdawało się pani Verdurin tak godne uwagi, iż powtórzyła je bardzo głośno, aby mieć pewność, że je usłyszano; a nawet, pod jakimś pozorem, gestem przywołała zawczasu kilka osób. Swann prosił, aby go przedstawiono wszystkim, nawet staremu przyjacielowi Verdurinów, niejakiemu Saniette. Nieśmiałość, prostota i dobre serce pana Saniette pozbawiły go wszędzie szacunku, jaki mu zjednała jego wiedza archiwisty, duży majątek i dystyngowane pochodzenie. Kiedy mówił, miał w ustach „kluseczki”, — pełne wdzięku zresztą, bo czuło się, iż zdradzają nietyle wadę mowy ile zalety duszy, jakgdyby dziecięcą niewinność, której nigdy nie stracił. Wszystkie spółgłoski, których nie mógł wymówić, symbolizowały tyleż brutalności do których nie był zdolny. Prosząc aby go przedstawiono panu Saniette, Swann zrobił na pani Verdurin wrażenie człowieka który odwrócił role, tak dalece, iż w odpowiedzi rzekła, podkreślając różnicę: „Panie Swann, czy pozwoli pan przedstawić sobie naszego przyjaciela Saniette?” Natomiast w panu Saniette Swann wzniecił gorącą sympatję. Sympatji tej Verdurinowie nigdy nie zdradzili Swannowi, bo Saniette drażnił ich trochę i nie mieli specjalnej ochoty zyskiwać mu przyjaciół. Wreszcie Swann wzruszył ich nieskończenie, tem że uważał za swój obowiązek zaraz przedstawić się ciotce pianisty. W czarnej sukni jak zawsze, ponieważ sądziła, że w czarnem jest zawsze dobrze i że to jest strój najdystyngowańszy, osoba ta zwykle była po obiedzie nadzwyczaj czerwona. Skłoniła się Swannowi z szacunkiem, ale wyprostowała się majestatycznie. Ponieważ była bez wykształcenia i bała się robić błędy w wymowie, wymawiała z umysłu niewyraźnie, aby zatrzeć ślady. W rezultacie, rozmowa jej była jedynie niewyraźnym bełkotem; od czasu do czasu wyłaniały się rzadkie sylaby, których dama ta czuła się pewna. Swann sądził, że może z niej sobie lekko zażartować, ale pan Verdurin przyjął żarty jego chłodno.
— To taka zacna osoba, rzekł. Przyznaję, że nie jest olśniewająca, ale upewniam pana, że jest bardzo miła, kiedy z nią pogadać sam na sam.
— Nie wątpię, skwapliwie przyznał Swann. Chciałem powiedzieć, że nie wydaje mi się „niepospolita”, dodał podkreślając ten przymiotnik, a ostatecznie, to jest raczej komplement!
— O, rzekł pan Verdurin, zadziwię pana, kiedy panu powiem, że ona pisze czarująco. Nie słyszał pan nigdy jej bratanka? wspaniały, prawda, doktorze? Chce pan, poproszę go, żeby nam co zagrał?
— Ależ to będzie szczęście... zaczął Swann, kiedy doktór przerwał mu z drwiącą miną. Cottard, wyuczywszy się, że emfaza, uroczyste formuły, są w rozmowie przestarzałe, skoro usłyszał poważne słowo użyte serjo — jak tutaj owo „szczęście” — sądził, że ten, który go użył, daje dowód naiwności. A jeżeli, cowięcej, słowo, choćby najpotoczniejsze, znalazło się przypadkiem w tem, co doktór nazywał „starą kliszą”, Cottard wnosił iż rozpoczęte zdanie jest śmieszne i kończył je ironicznie komunałem, podsuwając go niejako przedmówcy, któremu wcale się o nim nie śniło.
— Szczęście dla Francji! — wykrzyknął złośliwie, wznosząc ręce z emfazą.
Pan Verdurin nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Co oni się tam tak chichoczą, ci dobrzy ludzie! Mam wrażenie, że wam nie grozi melancholja w waszym kąciku, wykrzyknęła pani Verdurin. Jeżeli myślicie, że mnie to bawi siedzieć tu samej na pokucie!... — dodała rozkapryszonym tonem dziecka.
Pani Verdurin siedziała na wysokiem drewnianem krześle, które ofiarował jej pewien skrzypek, Szwed. Zachowała je, mimo że kształtem przypominało zydel i kłóciło się z jej pięknemi staremi meblami; ale lubiła trzymać na widoku podarki, jakie wierni mieli zwyczaj robić jej od czasu do czasu; chciała aby ofiarodawcy mieli przyjemność, poznając swoje dary. Starała się ich skłonić, aby się ograniczali do kwiatów i cukierków, które się przynajmniej zużywają; ale napróżno. Toteż pani Verdurin miała całą kolekcję futer na nogi, poduszek, zegarów, parawanów, barometrów, figurynek, kojarzących obfitość, monotonję i bezstylowość gwiazdkowych prezentów.
Z tego wyniosłego posterunku brała pani Verdurin z zapałem udział w rozmowie wiernych i bawiła się ich figlami; ale, od wypadku ze szczęką, wyrzekła się trudu parskania rzeczywistym śmiechem; zastąpiła go konwencjonalną mimiką, która, bez zmęczenia i ryzyka, oznaczała że się śmieje do łez. Sztuczka ta stanowiła rozpacz pana Verdurin, który długo miał tę ambicję aby być równie miłym jak jego żona; ale, śmiejąc się na dobre, szybko tracił oddech, zdystansowany przez ową imitację nieustannej wesołości. Za najmniejszem słówkiem, które wypuścił jakiś wierny przeciw „nudziarzowi” lub przeciw ex-wiernemu wtrąconemu do obozu „nudziarzy”, pani Verdurin wydawała lekki krzyk, zamykała całkowicie ptasie oczy, które zaczynało przesłaniać bielmo, i nagle — jakgdyby ledwo miała czas ukryć nieprzystojne widowisko lub zapobiec śmiertelnemu wypadkowi — szczelnie zanurzając twarz w rękach, robiła wrażenie, że sili się powściągnąć śmiech, który, gdyby mu się poddała, przyprawiłby ją o omdlenie. I tak, oszołomiona wesołością wiernych, pijana solidarnością, obmową i aprobatą, usadowiona na swojej żerdce, podobna do ptaka któremu zmaczano biszkopt w gorącem winie, pani Verdurin szlochała z rozlewności towarzyskiej.
Tymczasem pan Verdurin, spytawszy Swanna czy pozwoli mu zapalić fajeczkę („tutaj nie robimy ceremonji, jesteśmy między kolegami”), prosił młodego artystę aby siadł do fortepianu.
— Nie nudźże go, nie poto przyszedł żeby go dręczyć! — wykrzyknęła pani Verdurin; — ja nie chcę żeby go tutaj dręczono!
— Ale czemuby go to miało nudzić? — rzekł pan Verdurin. Pan Swann nie zna może sonaty f-dur, którą odkryliśmy: zagra ją nam w układzie na fortepian.
— Och, nie, nie, nie moją sonatę, — krzyczała pani Verdurin; ani myślę z płaczu załapać kataru i newralgji, jak ostatnim razem; dziękuję za ten przysmak, nie mam ochoty zaczynać na nowo; wy sobie dobrzy jesteście; zaraz widać, że nie wy odlegujecie potem tydzień w łóżku.
Scenka ta, powtarzająca się za każdym razem kiedy pianista miał grać, zachwycała przyjaciół domu zupełnie tak jakgdyby była nowa, jako dowód czarującej oryginalności „pryncypałki” i jej wrażliwości muzycznej. Stojący obok dawali znak tym, którzy opodal palili lub grali w karty, aby się zbliżyli, że się coś dzieje, szepcąc tak jak się robi w Reichstagu w sensacyjnych momentach: „Słuchajcie, słuchajcie”. I nazajutrz kazano żałować nieobecnym że ich nie było, że scena była jeszcze zabawniejsza niż zazwyczaj.
— Więc dobrze, już, postanowione, — rzekł pan Verdurin; zagra tylko andante.
— Tylko andante, dobry ty sobie jesteś, — wykrzyknęła pani Verdurin. To właśnie andante odejmuje mi ręce i nogi. Wspaniały jest nasz pryncypał! To zupełnie tak jakby przy Dziewiątej powiedział: posłuchamy tylko finału, albo z Norymberskich tylko uwertury!
Jednakże doktór nakłaniał panią Verdurin, aby pozwoliła grać pianiście; nie aby powątpiewał o prawdzie wstrząsów, o jakie muzyka ją przyprawia — rozpoznawał w nich pewne stany neurasteniczne — ale przez zwyczaj, właściwy wielu lekarzom, którzy natychmiast są gotowi złagodzić srogość swoich przepisów, z chwilą gdy wchodzi w grę rzecz w ich poczuciu o wiele ważniejsza, jakieś zebranie towarzyskie naprzykład, w którem biorą oni udział, a w którym pacjent ich jest jednym z głównych elementów. I radzą mu, aby na ten raz zapomniał o swojej niestrawności lub grypie.
— Tym razem nie rozchoruje się pani, ja ręczę, — rzekł starając się sugestjonować panią Verdurin spojrzeniem. A jeżeli się pani rozchoruje, będziemy panią leczyli.
— Napewno? — odparła pani Verdurin, jakgdyby wobec takiej nadziei nie pozostawało jej nic, tylko skapitulować. A może, wciąż powtarzając że się rozchoruje, zapominała też chwilami że to jest kłamstwo i wchodziła w duszę osoby chorej. Otóż, chorzy, zmęczeni ciągłą zależnością własnego stanu zdrowia od ich rozsądku, lubią ulegać wierze, że będą mogli robić bezkarnie wszystko co im się podoba i co im zwykle szkodzi, pod warunkiem że się oddadzą w ręce potężnej istoty, która, bez żadnego wysiłku z ich strony, jednem zaklęciem albo jedną pigułką postawi ich znów na nogi.
Odeta siadła na haftowanej kanapie koło fortepianu.
— Pani wie, ja mam swój kącik, — rzekła do pani Verdurin.
Ta, widząc że Swann siadł na krześle, kazała mu wstać:
— Niedobrze panu tutaj; niechże pan siada koło Odety; prawda, Odeto, zrobisz panu Swannowi trochę miejsca?
— Jaki ładny beauvais, — rzekł przed zajęciem miejsca Swann, który chciał być miły.
— Och, bardzo jestem rada, że pan się poznał na mojej kanapie, — odparła pani Verdurin. I uprzedzam pana, jeżeli pan chce zobaczyć drugą równie piękną, niech pan z tego odrazu zrezygnuje. Nigdy nie zrobili nic podobnego. Krzesełka też są cudy. Później pan to obejrzy. Każdy bronz odpowiada tematowi haftu na siedzeniu; wie pan, może się pan ubawić, jeśli pan chce to obejrzeć, przyrzekam panu chwilę prawdziwej uciechy. Choćby tylko same fryzy na szlakach: o, patrz pan, te listki wina na czerwonem tle Niedźwiedzia i Winogron. Jak to rysowane! Co pan na to; myślę, że ci to już chyba umieli rysować! Czy nie jest apetyczne to winogrono? Mąż twierdzi, że ja nie lubię owoców, dlatego że ich jadam mniej od niego. Wcale nie, ja jestem większa łakotnisia niż wy wszyscy, ale nie potrzebuję pakować sobie do żołądka, sycę się oczami. Czego wy się tam śmiejecie wszyscy? spytajcie się doktora, powie wam, że te winogrona wystarczą aby mnie przeczyścić. Inni robią kurację w Fontainebleau, ja robię kurację swojemi Beauvais. Ale, panie Swann, nie opuści pan tego domu, nie dotknąwszy bronzów na oparciu. Co pan powie na tę patynę: słodkie, co? Ale nie całą garścią, niech pan dotknie palcami.
— Och, jeżeli pani Verdurin zacznie obmacywać bronzy, nie usłyszymy muzyki dziś wieczór, — rzekł malarz.
— Cicho siedź, panie mistrzu, brzydal z ciebie. W gruncie, rzekła obracając się do Swanna, zabraniają nam, kobietom, rzeczy o wiele mniej rozkoszliwych! Toż niema ciała, któreby można z tem porównać. Kiedy pan Verdurin czynił mi ten zaszczyt aby być o mnie zazdrosnym, — no, bądźże choć uprzejmy, nie mów, że nigdy nie byłeś zazdrosny...
— Ależ ja absolutnie nic nie mówię. Doktorze, biorę pana za świadka: czy ja co powiedziałem?
Swann dotykał przez grzeczność bronzów, nie śmiał zaraz przestać.
— No, popieści je pan później; teraz się pana popieści, popieści się pana w ucho; pan to lubi, mam nadzieję; nasz chłopczyna się tem zajmie.
Kiedy pianista skończył, Swann był dlań jeszcze uprzejmiejszy niż inni obecni. Oto czemu:
Zeszłego roku, na jakimś wieczorze, Swann słyszał utwór na fortepian i skrzypce. Zrazu poddawał się poprostu zmysłowemu czarowi dźwięków sączonych przez instrumenty. I to już była wielka przyjemność, kiedy naraz, pod wąską, ciągłą, gęstą i dominującą linją skrzypiec, ujrzał nagle, jak się stara wznieść płynny plusk, masa partji fortepianowej, wielokształtna, niepodzielna, szeroka, wstrząsana niby płową grą fal, które urzeka i bemolizuje blask księżyca. Ale, w pewnej chwili, mimo iż nie mogąc dobrze rozpoznać konturu, dać nazwy temu co mu się podobało, Swann, nagle oczarowany, silił się pochwycić frazę lub harmonję — sam nie wiedział co — która spływając, rozwarła mu duszę szerzej, tak jak zapach pewnych róż, krążący w wilgotnej aurze wieczornej, ma zdolność rozszerzania naszych nozdrzy. Może dla tego że się Swann nie znał na muzyce, wrażenia jego były tak mętne; to są może zresztą jedyne wrażenia czysto muzyczne, nieoczekiwane, całkowicie oryginalne, nie dające się przenieść w inną kategorję wrażeń. Przez chwilę, stan tego rodzaju jest, aby tak rzec, sine materia. Bezwątpienia, nuty jakie słyszymy wówczas, dążą już, wedle swej wysokości i jakości, do tego aby pokryć przed naszemi oczami powierzchnie o rozmaitych wymiarach, kreślić arabeski, dać nam uczucie szerokości, ciągłości, stałości, kaprysu. Ale nuty uciekają, zanim te wrażenia ukształtują się w nas na tyle, aby ich nie zalały inne, już rodzące się z nut późniejszych, lub nawet równoczesnych. I owa płynność nadal pochłaniałaby i zatapiała motywy, które wyłaniają się z niej chwilami — ledwie pochwytne — aby natychmiast dać nurka i zniknąć, dostępne nam jedynie przez uczucie osobliwej rozkoszy, niepodobne do opisania, do zapamiętania, do nazwania, niewysłowione, gdyby pamięć — niby robotnik zakładający trwale fundamenty w głębi fal — sporządzając podobizny tych ulotnych fraz, nie pozwalała nam porównać ich z następnemi i zróżniczkować ich. I tak, ledwie rozkoszne wrażenie pierzchło, już pamięć dostarczyła Swannowi pobieżnej i doraźnej tego wrażenia transkrypcji; objął ją wzrokiem podczas gdy utwór biegł dalej, tak że, kiedy to samo wrażenie wróciło nagle, zdołał je już pochwycić. Uzmysłowił sobie jego rozmiar, symetrję, wykres, jego ekspresję; miał przed sobą owo coś, co już nie jest czystą muzyką, ale rysunkiem, architekturą, myślą, i co pozwala przypominać sobie muzykę. Tym razem Swann rozpoznał wyraźnie frazę, wznoszącą się przez parę chwil nad dźwięczne fale. Zarazem zbudziła w nim ona osobliwe rozkosze, o których przed usłyszeniem jej nie miał pojęcia; wiedział, że nic prócz niej nie mogłoby mu ich objawić; uczuł dla niej jakgdyby przypływ nieznanej miłości.
Powolnym rytmem kierowała go ta fraza to tu, to tam, potem jeszcze kędyś indziej, ku jakiemuś szlachetnemu, niepojętemu a wyraźnemu szczęściu. I naraz, w punkcie do którego doszła i skąd gotował się iść za nią, nagle, po krótkiej pauzie, zmieniała kierunek; i nowym rytmem, szybszym, drobnym, melancholijnym, nieustającym i łagodnym, ciągnęła go za sobą ku nieznanym widnokręgom. Potem znikła. Zapragnął namiętnie ujrzeć ją po raz trzeci. Pojawiła się w istocie, ale nie mówiąc doń wyraźniej, sprawiając mu nawet rozkosz mniej głęboką. Ale, wróciwszy do domu, Swann wciąż jej pragnął; był niby człowiek, w którego życie przechodząca i ujrzana na chwilę kobieta wniosła obraz nowego piękna, podnoszącego skalę własnej jego wrażliwości; i nie wie nawet, czy zdoła kiedy ujrzeć tę, którą już kocha a której nie zna nawet z imienia.
Nawet ta miłość do frazy muzycznej zdawała się na chwilę rodzić w Swannie możliwość jakby odmłodzenia. Od tak dawna przestał zwracać swoje życie do idealnego celu, ograniczając je do pogoni za codzienną przyjemnostką, iż sądził — nie powiadając wprawdzie sobie tego jasno — że to się nie zmieni do śmierci. Co więcej, nie czując już podniosłych idej w sobie, przestawał wierzyć w ich realność, nie mogąc jednak zaprzeczyć całkowicie jej istnieniu. Toteż przywykł chować się w myśli bez znaczenia, które mu pozwalały omijać istotę rzeczy. Tak jak nie pytał siebie, czy nie byłoby lepiej przestać bywać w świecie, ale w zamian wiedział całkiem napewno, że, o ile przyjął jakieś zaproszenie, musi się na nie stawić; że, o ile nie oddał potem wizyty, trzeba mu rzucić bilety; tak samo w rozmowie nie silił się nigdy bronić z przejęciem osobistego poglądu, ale dostarczał szczegółów technicznych, które miały poniekąd wartość same w sobie, a pozwalały mu nie angażować się. Był niezmiernie ścisły w przepisie kucharskim, w dacie urodzenia lub śmierci malarza, w nomenklaturze jego dzieł. Czasem, mimo wszystko, puścił się na sąd o jakiem dziele, o sposobie pojmowania życia, ale dawał wówczas własnym słowom ironiczny tonik, jakgdyby nie cały solidaryzował się z tem co mówił.
Bywają ludzie chorowici, u których nagła zmiana klimatu, trybu życia, czasem jakieś organiczne, samorzutne i tajemnicze przeobrażenie, sprowadzają taką poprawę, że chory zaczyna brać pod uwagę nieoczekiwaną i późną możliwość całkiem odmiennej egzystencji. Tak Swann, we wspomnieniu usłyszanej frazy, w niektórych sonatach które sobie kazał przegrać, badając czy nie odkryje tam jej motywu, znajdował w sobie obecność jednej z owych niewidzialnych realności w które przestał już wierzyć. Muzyka miała jakgdyby organiczny wpływ na jego oschłość duchową; odczuwał na nowo pragnienie i niemal siłę poświęcenia życia owym realnościom. Ale, nie mogąc się dowiedzieć czyj jest ów posłyszany przypadkowo utwór, nie mógł się o niego wystarać i zapomniał go w końcu. Spotkał wprawdzie w ciągu tygodnia kilka osób, które były, jak on, na owym wieczorze i wypytywał się ich; ale wiele z nich przybyło po koncercie albo wyszło przedtem; niektórzy byli podczas muzyki, ale przeszli na rozmowę do innego salonu; inni zostali aby słuchać, ale słyszeli nie więcej od tamtych. Co do gospodarzy domu, wiedzieli że to jest nowy utwór, który zaangażowani artyści ofiarowali się zaprodukować; że jednak artyści owi pojechali następnie na tournée, Swann nie mógł się dowiedzieć więcej. Miał wprawdzie przyjaciół muzyków, ale, mimo że sobie przypominał odrębną i niepodobną do określenia rozkosz jaką mu sprawiła ta fraza, mimo iż miał przed oczami jej rysunek, nie był wszelako zdolny im jej zanucić. Potem przestał o tem myśleć.
Otóż, ledwie młody pianista w salonie pani Verdurin zaczął grać, nagle, tuż po wysokiej nucie wytrzymanej przez dwa takty, Swann ujrzał, jak zbliża się ów motyw, wymykając się z pod dźwięczności długiej i napiętej niby brzmiąca zasłona, pokrywająca tajemnicę jego poczęcia. Poznał ukochaną frazę, tajemną, szemrzącą i rytmiczną, pachnącą i lotną. I była tak odrębna, miała czar tak swoisty i niezastąpiony, że Swann miał uczucie, jakby w salonie u przyjaciół spotkał osobę, którą zachwycił się na ulicy, wątpiąc aby ją kiedy mógł odnaleźć. W końcu cofnęła się, znacząca, czujna, w gąszcz własnego zapachu, zostawiając na twarzy Swanna odblask swego uśmiechu. Ale teraz mógł spytać o imię nieznajomej (powiedziano mu, że to jest andante z sonaty skrzypcowej Vinteuila); miał ją, mógł ją mieć u siebie tak często jak zapragnie, mógł próbować nauczyć się jej mowy i jej sekretu.
Toteż, kiedy pianista skończył, Swann zbliżył się aby mu wyrazić wdzięczność, z żywością która spodobała się pani Verdurin.
— Co za czarownik, nieprawdaż, rzekła do Swanna; jak to małe ladaco czuje tę sonatę! Nie przypuszczał pan, że fortepian może sięgnąć aż tak daleko. To było wszystko, daję słowo, z wyjątkiem fortepianu! Za każdym razem łapię się na to; zdaje mi się że słyszę orkiestrę. To nawet piękniejsze niż orkiestra, pełniejsze.
Młody pianista skłonił się z uśmiechem i rzekł podkreślając słowa, jakby mówił coś dowcipnego:
— Jest pani zbyt pobłażliwa.
I, podczas gdy pani Verdurin mówiła do męża: „No, dajże mu oranżady, zarobił na nią”, Swann opowiadał Odecie, jak się zakochał w tej frazie. Kiedy pani Verdurin powiedziała zdaleka: „No co! zdaje się, że ten pan opowiada ci ładne rzeczy, Odeto”, ona odparła: „Tak, bardzo ładne”; i Swannowi prostota jej wydała się urocza. Zarazem wypytywał się o Vinteuila, o jego utwory, o epokę życia w której napisał tę sonatę, i co mogła znaczyć dla niego ta mała fraza; — to zwłaszcza byłby chciał wiedzieć.
Ale wszyscy ci ludzie, którzy głosili podziw dla muzyka (kiedy Swann powiedział, że sonata jest naprawdę ładna, pani Verdurin wykrzyknęła: „Ha-ha! bardzo panu wierzę, że jest ładna! Ależ nie wolno się przyznać, że się nie zna sonaty Vinteuila, niema się prawa nie znać tego!” a malarz dodał — „Och, tak, to jest zupełnie wielka rzecz, nieprawdaż. To nie jest, zgódźmy się na to, „kasa” ani „publika”, ale to jest cholerny wstrząs dla artystów”), wszyscy ci ludzie jakgdyby nigdy nie stawiali sobie owych pytań, niezdolni byli na nie odpowiedzieć.
Nawet na parę specjalnych uwag, jakie zrobił Swann o swojej ulubionej frazie, pani Verdurin odrzekła:
— A to zabawne, nigdy nie zwróciłam na to uwagi. Powiem panu, że ja nie bardzo lubię zaglądać wszystkiemu pod fartuszek, szukać kwadratury koła; my tutaj nie tracimy czasu na rozszczepianie włosa na czworo, to nie jest specjalność firmy.
Doktór Cottard patrzał na panią Verdurin z błogim podziwem i z naukowem zainteresowaniem, widząc jak igra na fali gotowych zwrotów. Zresztą doktór i jego żona, z instynktownym rozsądkiem, jaki miewają też osoby z ludu, strzegli się wygłaszać swój sąd lub udawać podziw dla muzyki, której — wyznawali to sobie wzajem, znalazłszy się w domu — tak samo nie rozumieli jak malarstwa „pana mistrza”. Z czaru, wdzięku i z form przyrody publiczność zna tylko to, co zaczerpnęła w szablonach pomału przyswojonej sztuki, artysta zaś oryginalny zaczyna od odrzucenia tych szablonów; dlatego państwo Cottard, będący w tej mierze obrazem publiczności, ani w sonacie Vinteuila ani w portretach malarza nie znajdowali tego, co dla nich stanowiło harmonję muzyki i piękno malarstwa. Kiedy pianista grał sonatę, zdawało się im, że łowi na chybił trafił na klawiaturze nuty, w istocie nie związane w formy do których przywykli; że malarz na oślep ciska farby na płótno. Kiedy mogli rozpoznać na tem płótnie jakiś kształt, zdawał się im ciężki, gruby (to znaczy pozbawiony elegancji owych szkół malarskich, poprzez które widzieli nawet na ulicy żywe osoby) i pozbawiony prawdy, tak jakby malarz nie wiedział jak wygląda ramię, ani że kobiety nie mają włosów lila.
Jednakże, skoro się wierni rozprószyli, doktór uczuł, że nadarza się szczęśliwa sposobność; gdy pani Verdurin kończyła swoje zachwyty nad sonatą Vinteuila, Cottard rzucił się w wodę, niby początkujący pływak, który wybiera chwilę, gdy niema zbyt wielu świadków.
— Zatem to jest to, co się nazywa muzyk di primo cartello! — wykrzyknął z nagłą determinacją.
Swann dowiedział się dopiero wówczas, że świeże pojawienie się sonaty Vinteuila zrobiło wielkie wrażenie w kołach muzycznych o tendencjach bardzo postępowych, ale było zupełnie nieznane szerokiej publiczności.
— Znam kogoś, kto się nazywa Vinteuil, — rzekł Swann, myśląc o nauczycielu fortepianu sióstr mojej babki.
— To może on, — wykrzyknęła pani Verdurin.
— Och, nie! — rzekł Swann śmiejąc się. — Gdyby go pani widziała bodaj przez dwie minuty, nie zadałaby pani tego pytania.
— Zatem, postawić pytanie, znaczy rozwiązać je? — rzekł doktór.
— To mógłby być jakiś krewny, — podjął Swann; — byłoby to dosyć smutne, ale ostatecznie genjalny człowiek może być krewnym starego fujary. Gdyby tak było, wyznaję, iż nie byłoby męczarni, którejbym się nie poddał, aby stary fujara przedstawił mnie autorowi sonaty; najpierw męczarni obcowania ze starym fujarą, co musi być okropne.
Malarz wiedział, że Vinteuil jest w tej chwili bardzo chory i że doktór Potain boi się, czy zdoła go ocalić.
— Jakto! — wykrzyknęła pani Verdurin, są jeszcze ludzie, którzy się leczą u Potaina!
— Och, pani Verdurin! — rzekł Cottard mizdrząc się; — zapomina pani, że mowa o jednym z moich kolegów, powinienbym rzec: moich mistrzów.
Malarz słyszał, że Vinteuilowi grozi obłęd. I twierdził, że można to poznać z pewnych ustępów sonaty. Swannowi myśl ta wydała się możebna, ale go wstrząsnęła; ponieważ dzieło czystej muzyki nie zawiera żadnych stosunków logicznych, których naruszenie wskazuje szaleństwo, rozpoznany w sonacie obłęd wydawał mu się czemś równie tajemniczem jak obłęd suki, konia, które się wszelako zdarzają.
— Daj mi pan pokój, doktorze, ze swymi mistrzami; umie pan dziesięć razy więcej od niego, — odparła pani Verdurin tonem osoby która ma odwagę swoich przekonań i śmiało staje do oczu tym co są innego zdania. Pan przynajmniej nie zabija pacjentów!
— Ależ pani, on jest w Akademji, — odparł doktór z ironją. — Jeżeli jakiś chory woli umrzeć z ręki potentata wiedzy... To o wiele szykowniej móc powiedzieć: „Leczy mnie Potain”.
— Szykowniej? — rzekła pani Verdurin. Więc teraz medycyna jest kwestją szyku? Nie wiedziałam tego... Paradny pan jest! — wykrzyknęła nagłe, kryjąc twarz w dłoniach. — A ja, dobra dusza, dyskutowałam poważnie, nie widząc że pan ze mnie struga warjata.
Co do pana Verdurin, ten, uważając że trochę męczące jest śmiać się z tak skromnej przyczyny, zadowolił się pyknięciem z fajeczki i myślał ze smutkiem, że nigdy nie zdoła doścignąć żony na terenie uprzejmości.
— Wiesz, że twój przyjaciel bardzo się nam podoba, — rzekła pani Verdurin do Odety w chwili pożegnania. — Jest prosty, czarujący; jeżeli zawsze będziesz miała w zanadrzu tylko takich przyjaciół, możesz nam ich sprowadzać.
Pan Verdurin zauważył, że jednak Swann nie docenił ciotki pianisty.
— Czuł się tutaj trochę obco, niebożę, — odparła pani Verdurin. Nie żądasz przecie, aby, będąc pierwszy raz, miał już ten swój ton, jaki ma Cottard, należący do paczki od wielu lat. Pierwsze koty za płoty; to było potrzebne, aby poznać z kim sprawa. Odeto, ułożyliśmy, że pan Swann spotka się z nami jutro w Châtelet. Możebyś po niego wstąpiła?
— Nie, on nie chce.
— A, ostatecznie, jak sama wolisz. Byle tylko nie skrewił nam w ostatniej chwili!
Ku wielkiemu zdziwieniu pani Verdurin, Swann nie skrewił nigdy. Spotykał się z nimi wszędzie, czasem w podmiejskich restauracjach, dokąd chodziło się jeszcze rzadko, bo to nie był sezon; częściej w teatrze, który pani Verdurin bardzo lubiła. Jednego dnia, powiedziała przy nim, że w dnie premjer i galowych przedstawień bardzoby się jej przydało coupe-file, że mocno im dokuczyło nie mieć takiej karty w dniu pogrzebu Gambetty. Swann, który nigdy nie mówił o swoich świetnych stosunkach, mówił natomiast o innych, pośledniejszych, uważając że niedelikatnie byłoby je ukrywać (a do tych nauczył się w faubourg Saint-Germain zaliczać swoje stosunki ze światem oficjalnym), odparł:
— Obiecuję pani się tem zająć. Będzie pani miała swoje coupe-file na wznowienie Daniszewych; właśnie mam jutro śniadanie w Elizeum, gdzie będzie prefekt policji.
— Jakto, w Elizeum? — krzyknął doktór Cottard grzmiącym głosem.
— Tak, u pana Grévy, — odparł Swann, nieco zażenowany wrażeniem, jakie wywarły jego słowa.
A malarz rzekł do doktora jowialnie:
— To pana często chwyta?
Zazwyczaj, raz otrzymawszy wyjaśnienie, Cottard powiadał: „A! dobrze, dobrze, rozumiem”, i uspokajał się. Ale tym razem, ostatnie słowa Swanna, zamiast mu przynieść zwykłe ukojenie, doprowadziły go do szczytu zdumienia, iż człowiek z którym je obiad, który nie posiada ani oficjalnego stanowiska ani żadnego dostojeństwa, styka się z głową państwa.
— Jakto: tak, u pana Grévy? Pan zna pana Grévy? — rzekł do Swanna z tępą i niedowierzającą miną gwardzisty, któremu nieznajomy facet powiada że się chce widzieć z prezydentem Republiki i który, zgadując z tych słów „z kim ma do czynienia” (jak powiadają dzienniki), upewnia biednego warjata iż będzie natychmiast przyjęty, kierując go do specjalnej infirmerji policyjnej.
— Znam go trochę, mamy wspólnych przyjaciół (nie śmiał powiedzieć, że mówi o księciu Walji); zresztą on bardzo łatwo zaprasza. Upewniam pana, że te śniadania nie są w niczem specjalnie zabawne; są zresztą bardzo proste, niema nigdy przy stole więcej niż osiem osób, — odparł Swann, który starał się zatrzeć to, co się doktorowi mogło wydawać zbyt świetne w jego stosunkach z prezydentem Republiki.
Natychmiast Cottard, polegając na słowach Swanna, pogodził się z tem, że zaproszenie pana Grévy jest rzeczą małoważną i nader pospolitą. Z tą chwilą, nie dziwił się już, że Swann, jak każdy inny, bywa w Elizeum, i nawet żałował go trochę, że musi chodzić na śniadania, nudne wedle opinji samego gościa.
— A, dobrze, dobrze, rozumiem, mówił tonem celnika, nieufnego przed chwilą, ale który, otrzymawszy wyjaśnienia, daje wizę i przepuszcza kogoś, nie każąc mu otwierać walizek.
— Ach, bardzo panu wierzę, że te śniadania nie muszą być zabawne; ma pan zdrowie, żeby tam chodzić — mówiła pani Verdurin. Dla niej, prezydent Republiki był, jak inni, tylko „nudziarzem”, ale szczególnie groźnym, ponieważ rozporządzał środkami korupcji i przymusu, które, użyte w stosunku do „wiernych”, mogłyby ich wkońcu przyprawić o dezercję. — Zdaje się, że on jest głuchy jak pień i że je palcami.
— W istocie, jeżeli tak, to nie musi być dla pana bardzo zabawne tam chodzić, — rzekł doktór z odcieniem współczucia; poczem, przypominając sobie liczbę ośmiu osób: „Czy to są śniadania intymne?” — spytał żywo, bardziej jeszcze z zapałem lingwisty niż z ciekawością kibica.
Ale urok, jaki miał w oczach doktora prezydent Republiki, zwyciężył wreszcie i skromność Swanna i niechęć pani Verdurin; przy każdym obiedzie, Cottard pytał z zainteresowaniem: „Czy ujrzymy dziś pana Swanna? Pozostaje w osobistych stosunkach z panem Grévy. Pan Swann jest tem co nazywamy gentleman?” Doktór posunął się nawet do ofiarowania Swannowi karty na wystawę dentystyczną.
— Może pan wprowadzić osoby będące w pana towarzystwie, ale psów się nie wpuszcza. Rozumie pan, mówię to dlatego, że miałem przyjaciół, którzy nie wiedzieli o tem i sparzyli się.
Co do pana Verdurin, zauważył on złe wrażenie, jakie uczyniło na jego żonie odkrycie potężnych a tak ukrywanych stosunków Swanna.
Kiedy nie było jakiej wycieczki za miasto, Swann spotykał „paczkę” u Verdurinów, ale przychodził aż wieczór, prawie nigdy zaś na obiad, mimo nalegań Odety.
— Mogłabym nawet sama zjeść obiad z panem, gdyby pan wolał, — mówiła.
— A pani Verdurin?
— Och, to bardzo łatwe. Powiedziałabym poprostu, że suknia nie była gotowa, że cab za późno zajechał. Jest zawsze sposób.
— Bardzo pani miła.
Ale Swann myślał, że, o ile będzie okazywał Odecie (godząc się widywać ją jedynie po obiedzie), iż są przyjemności które woli od jej towarzystwa, sympatja jej dla niego dłużej nie zazna przesytu. Z drugiej strony, ponad urodę Odety przekładając nieskończenie krasę młodej gryzetki do której się zapalił, pulchnej i świeżej jak róża, wolał spędzać część wieczoru z nią, mając pewność że ujrzy Odetę później. Z tych samych przyczyn nie godził się nigdy, aby Odeta wstąpiła po niego i aby razem szli do państwa Verdurin. Dziewczyna czekała w pobliżu jego domu na rogu ulicy, wiadomej stangretowi Swanna; wsiadała i spoczywała w ramionach Swanna aż do chwili w której powóz zatrzymał się przed Verdurinami. Gdy wchodził, pani Verdurin, pokazując róże, które Swann przysłał jej rano, mówiła: „Muszę pana połajać”, poczem wskazywała mu miejsce obok Odety; a pianista grał dla nich dwojga frazę Vinteuila, która była niby hymnem narodowym ich miłości. Zaczynał od tremolo skrzypcowego, które wypełnia kilka taktów na pierwszym planie; potem nagle, rozsuwa się niejako i — niby na obrazach Pietera de Hooch, pogłębionych wązką ramą uchylonych drzwi — w oddali, w puchu wnikającego światła, zjawiała się owa fraza, jakby innego koloru, roztańczona, sielska, nawiasowa, ulotna, należąca do innego świata. Przechodziła w prostych i nieśmiertelnych fałdach, rozdając po drodze dary swego wdzięku, z tym samym niewysłowiowym uśmiechem; ale Swannowi zdawało się obecnie, że wyczuwa w niej jakby rozczarowanie. Jakgdyby znała czczość owego szczęścia, do którego wskazywała drogę. Miała w swoim lekkim wdzięku coś skończonego, niby zobojętnienie następujące po żalu. Ale Swann niewiele dbał o to; brał ją nietyle samą w sobie — w tem co mogła wyrażać dla muzyka, nie wiedzącego wówczas gdy ją tworzył o istnieniu Swanna i Odety, i dla tych wszystkich którzy będą jej słuchali przez wieki — ile jako rękojemię, jako pamiątkę swojej własnej miłości. Tego sensu nabierała owa fraza nawet dla Verdurinów, nawet dla pianisty, każąc im myśleć równocześnie o Odecie i o Swannie, łącząc ich dwoje. Do tego stopnia, że, kiedy Odeta przez kaprys poprosiła go o to, Swann wyrzekł się zamiaru poznania całej sonaty, z której nadal znał tylko ten ustęp.
— Poco panu reszta? — mówiła. To jest nasz kawałek.
I nawet, w chwili gdy owa fraza przechodziła tak bliska, a mimo to idąca w nieskończoność, Swann cierpiał na myśl, że ta urocza melodja, zwracając się do nich, nie zna ich; żałował niemal, że ona ma jakieś znaczenie, jakieś własne i stałe piękno, obce im dwojgu. Tak w darowanych nam klejnotach, lub nawet w listach pisanych przez ukochaną, mamy pretensje do wody kamienia i do słów listu, że nie powstały wyłącznie z esencji przelotnego związku i poszczególnej istoty.
Często zdarzało się Swannowi, przed wizytą u Verdurinów, zabawić się zbyt długo ze swoją gryzetką; skoro pianista przegrał sakramentalną frazę, Swann spostrzegał, że już nadchodzi dla Odety czas powrotu. Odwoził ją do jej willi przy ulicy La Pérouse, za łukiem Tryumfalnym. I może aby nie żądać od niej wszystkich łask, poświęcał — jako mniej dla siebie niezbędną — przyjemność widzenia jej wcześniej, przybycia do Verdurinów razem z nią, zachowując natomiast owo przyznane mu przez Odetę prawo wyjścia z nią razem; przywilej tem cenniejszy, bo dzięki niemu Swann miał wrażenie, że nikt już nie widzi Odety, nikt nie staje między nimi, nie przeszkadza jej być jeszcze z nim skoro się rozstali.
Tak więc, Odeta wracała w powozie Swanna; jednego wieczora, kiedy wysiadła, a on rzekł: „do jutra”, ona zerwała szybko w ogródku przed domem ostatni złocień i dała mu go, nim odjechał: Swann trzymał go przy ustach w czasie powrotu, a kiedy, po kilku dniach, kwiat zwiądł, schował go troskliwie do biurka.
Ale nigdy nie wstępował do Odety. Dwa razy tylko, popołudniu, zaszedł wziąć udział w owej tak ważnej dla niej czynności „picia herbaty”. Okolica ta składała się prawie wyłącznie z małych sąsiadujących z sobą willi, których monotonję przerywała nagle jakaś żałosna rudera, historyczne świadectwo i plugawy szczątek czasu, kiedy owa dzielnica zażywała jeszcze złej sławy. Osamotnienie i pustka tych krótkich ulic, śnieg pozostały w ogrodzie na drzewach, niechlujny negliż sezonu, sąsiedztwo natury, dawały coś bardziej tajemniczego ciepłu, kwiatom, które Swann zastawał wchodząc.
Po lewej, na wysokim parterze, była sypialnia Odety, wychodząca od tyłu na uliczkę równoległą z frontem. Schody wiodły do salonu i buduaru, pośród ciemno malowanych ścian, na których wisiały wschodnie materje i łańcuchy tureckich różańców. Wielka japońska latarnia, umocowana na jedwabnym sznurze, była — aby nie pozbawić gości komfortu zachodniej cywilizacji — przerobiona na gazową. Salon poprzedzała szczupła sionka, której ściany, opatrzone złoconą drewnianą kratą, otaczała w całej ich długości prostokątną skrzynką; tam, niby w cieplarni, kwitły wielkie złocienie, rzadkie jeszcze w owej epoce, ale bardzo dalekie od tych, które później udało się ogrodnikom wyhodować. Panująca od poprzedniego roku moda na te kwiaty drażniła Swanna; ale tym razem z przyjemnością patrzał na półmrok pokoju, prążkowany różowo, pomarańczowo i biało pachnącemi promieniami owych ulotnych gwiazd, które rozpalają się w szare dni.
Odeta przyjęła Swanna w różowym jedwabnym szlafroczku, z nagą szyją i ramionami. Posadziła go koło siebie w jednym z tajemniczych zakątków, we framugach salonu, chronionych przez olbrzymie palmy w chińskich wazach, lub przez parawany pstrzące się fotografjami, kokardkami i wachlarzami. Powiedziała:
— Nie dobrze panu tak, niech pan zaczeka, ja to panu urządzę lepiej.
I z uśmieszkiem próżności, jakby to był jakiś jej specjalny wynalazek, ułożyła za głową Swanna i pod jego nogami jedwabne japońskie poduszki, które mięła, jakgdyby rozrzutna ich bogactwem i niedbająca na ich wartość. Lokaj wniósł kolejno liczne lampy, które, prawie wszystkie ukryte w bożkach chińskich, porozstawiane na różnych sprzętach niby na ołtarzach, paliły się osobno lub parami. Odeta śledziła surowo z pod oka, czy służący dobrze je stawia i czy w dobrem miejscu. Lampy te, w zupełnym prawie już zmierzchu zimowego popołudnia odtwarzały jakgdyby zachód słońca — trwalszy, różowszy i bardziej ludzki — pobudzając może do marzeń jakiegoś zakochanego, śledzącego z ulicy tajemnicę obecności, którą odsłaniały i kryły zarazem rozświecone szyby. Ale Odeta sądziła, że kiedy się postawi bodaj jedną lampę nie tam gdzie trzeba, zepsuje się wrażenie całości, a własny jej portret, pomieszczony na skośnej, pluszem udrapowanej sztaludze, będzie źle oświetlony. Toteż gorączkowo śledziła ruchy niezręcznego lokaja i połajała go żywo za to że przeszedł tuż koło dwóch żardinier, które miała zwyczaj czyścić sama, z obawy aby ich nie uszkodzono. I teraz poszła je obejrzeć z bliska, aby się przekonać czy im czego nie odbił. Uważała, że wszystkie te chińskie cacka mają „zabawny” kształt, a także storczyki, katleje zwłaszcza, które były, obok złocieni, jej ulubionym kwiatem i które miały tę wielką zaletę, że nie były podobne do kwiatów, ale że były niby z jedwabiu, z atłasu.
— Ta wygląda, jakby była wycięta z podszewki mojego płaszcza — rzekła do Swanna, pokazując mu orchideę, z odcieniem szacunku dla tego tak „szykownego” kwiatu, dla wytwornej i nieprzewidzianej siostry jaką dała jej natura, tak odległej od Odety na drabinie stworzeń, a mimo to wyrafinowanej, znacznie godniejszej od wielu kobiet, aby jej zrobiła miejsce w swoim salonie.
Pokazując Swannowi kolejno chimery o językach z płomienia zdobiące chiński wazon lub haftowane na ekranie, płatki bukietu storczyków, dromadera z emaljowanego srebra z oczyma inkrustowanemi rubinami, sąsiadującego na kominku z nefrytową ropuchą, Odeta udawała naprzemian, że się boi złośliwości potworów, lub że się śmieje z ich pociesznych kształtów; że się rumieni z nieskromności kwiatów i że odczuwa nieprzepartą chęć uściskania dromadera i ropuchy, które nazywała „pieszczochami”. I te mizdrzenia kontrastowały ze szczerością niektórych dewocyj Odety, zwłaszcza do Matki Boskiej z Laghet, która ją niegdyś, kiedy mieszkała w Nizzy, wyleczyła ze śmiertelnej choroby i której złoty medalik zawsze nosiła na sobie, przypisując mu bezgraniczną władzę.
Odeta przyrządziła Swannowi „jego” herbatę, spytała: „Z cytryną czy ze śmietanką?”, a kiedy odpowiedział: „ze śmietanką”, dodała, śmiejąc się: „Cień obłoczka!” I kiedy mu herbata smakowała, rzekła: „Widzi pan, że ja wiem co pan lubi”.
Ta herbata wydała się w istocie Swannowi czemś równie szacownem jak samej Odecie; miłość zaś tak bardzo pragnie znaleźć dla siebie usprawiedliwienie, rękojmię trwałości, że szuka ich nawet w przyjemnościach, które przeciwnie bez niej nie byłyby przyjemnością i które kończą się z nią razem. I tak, kiedy Swann pożegnał Odetę o siódmej aby jechać przebrać się do domu, całą drogę powtarzał sobie w powozie, nie mogąc powstrzymać radości, jaką mu sprawiło to popołudnie:
— To byłoby bardzo miło mieć osóbkę, u której możnaby znaleźć ową rzecz tak rzadką, dobrą herbatę.
W godzinę potem dostał słówko od Odety, i poznał natychmiast strome pismo, w którem maniera angielskiej sztywności nakładała pozór dyscypliny niekształtnym literom; mniej uprzedzonym oczom zdradziłyby one może bezład myśli, niedostatek wykształcenia, brak szczerości i woli. Swann zapomniał u Odety etui do papierosów. „Czemu pan nie zostawił także swojego serca, nie oddałabym go panu”.
Druga wizyta Swanna miała może większe znaczenie. Udając się tego dnia do Odety, starał się ją sobie wyobrazić, jak to czynił za każdym razem kiedy miał ją widzieć. Ale, aby się dopatrzyć w jej twarzy piękności, musiał ją sprowadzić do różowych i świeżych górnych partyj policzków; pozatem, twarz jej, tak często żółta i zmęczona, niekiedy poznaczona czerwonemi punkcikami, smuciła go, jako dowód, że ideał jest nieosiągalny, a szczęście mierne. Przyniósł jej jakiś sztych, który pragnęła obejrzeć. Była trochę cierpiąca; przyjęła go w peniuarze crèpe de Chine lila, ściągając na piersiach nakształt płaszcza bogato haftowaną materję. Stała obok Swanna ze spływającemi po policzkach rozplecionemi włosami, z nogą lekko zgiętą w nawpół tanecznej pozie aby się móc bez znużenia pochylić ku oglądanemu sztychowi. Z tak przegiętą głową, ze swemi wielkiemi oczami, zmęczonemi i posępnemi o ile się nie ożywiła, Odeta uderzyła Swanna podobieństwem z twarzą Zefory, córki Jethra, widniejącej na fresku kaplicy Sykstyńskiej. Swann miał zawsze to szczególne upodobanie, że lubił w obrazach mistrzów odnajdywać nietylko ogólne cechy otaczającej nas rzeczywistości, ale i to co wydaje się najmniej podatne do uogólnienia, — indywidualne rysy znajomych twarzy. I tak, w biuście doży Loredana Antonia Rizzo widział wystające kości policzkowe, skośne brwi, niemal twarz swego stangreta Remi; pod farbami jakiegoś Ghirlandajo, — nos pana de Palancy; w portrecie Tintoretta linję zarostu na policzkach, załamanie nosa, bystre spojrzenie, obrzmiałe powieki doktora du Boulbon. Możliwe jest, iż, doświadczając stale wyrzutu, że ograniczył swoje życie do stosunków światowych, do konwersacji, Swann szukał jakby rozgrzeszenia u tych wielkich artystów; i oni oglądali z przyjemnością i wciągnęli w obręb swojej sztuki takie twarze, dające ich dziełu świadectwo rzeczywistości i życia, wręcz współczesny smak. Możliwe też, iż do tego stopnia nasiąkł płytkością ludzi światowych, że lubił znajdować w dawnem dziele owe antycypowane i odmładzające aluzje do dzisiejszych nazwisk. Może przeciwnie zachował naturę artysty natyle, aby te indywidualne cechy sprawiały mu przyjemność swojem znaczeniem ogólniejszem, z chwilą gdy je oglądał wyrwane z gruntu, oswobodzone, w podobieństwie między starym portretem a obcym mu oryginałem. Jakbądź się rzeczy miały, może dlatego, iż pełnia wrażeń, jaką Swann odczuwał od jakiegoś czasu — mimo że przyszła mu raczej z miłością muzyki — wzbogaciła także jego zamiłowanie do malarstwa, przyjemność ta stała się głębsza i miała wywrzeć na Swanna trwały wpływ dzięki podobieństwu, jakie znajdował w tej chwili między Odetą a Zeforą Sandra di Mariano. (Niechętnie dajemy już temu malarzowi jego popularny przydomek Botticelli, od czasu jak to miano przywodzi na myśl, w miejsce prawdziwego dzieła malarza, jego banalną i fałszywą wulgaryzację). Swann nie szacował już twarzy Odety wedle lepszej lub gorszej jakości jej policzków i wedle czysto fizycznej przyjemności, jaką spodziewałby się w nich znaleźć dotykając ich wargami, gdyby się kiedy ośmielił ją pocałować; twarz ta stała się dla niego splotem subtelnych i pięknych linij, które spojrzenia jego rozplątywały, śledząc ich krzywizny, biegnąc za kadencją karku aż do wykwitu włosów i zgięcia powiek, niby na portrecie, w którym jej typ stawał się zrozumiały i jasny.
Patrzał na nią; fragment fresku jawił się w jej twarzy i w jej ciele. Odtąd starał się go zawsze tam odszukać, czy będąc przy Odecie, czy tylko myśląc o niej. Mimo iż Swann przypominał sobie florenckie arcydzieło zapewne jedynie dlatego, że je odnajdywał w Odecie, podobieństwo to przydawało jej również piękności, czyniło ją cenniejszą. Swann wyrzucał sobie, że nie docenił istoty, która wydałaby się urocza wielkiemu Sandro; rad był, że przyjemność, jaką czerpie w widoku Odety, znajduje usprawiedliwienie w jego własnej kulturze estetycznej. Powiedział sobie, iż kojarząc myśl o Odecie z marzeniami o szczęściu, nie zniżył — jak dotąd przypuszczał — swoich aspiracyj do jakiegoś „od biedy”, skoro właśnie ona zadowalała w nim najwyrafinowańsze kryterja sztuki. Zapominał, że Odeta nie staje się przez to kobietą wedle jego pragnień skoro właśnie pragnienia Swanna zwracały się zawsze w kierunku przeciwnym do jego estetycznych upodobań.
Termin: „dzieło florenckie” oddał wielką przysługę Swannowi. Pozwolił mu, niby legitymacja, wprowadzić obraz Odety w świat marzeń, do którego dotychczas nie miała dostępu i gdzie oblekła się nowem szlachectwem. I gdy czysto fizyczny obraz tej kobiety, wciąż odnawiając jego wątpliwości co do walorów jej twarzy, ciała, całej jej urody, osłabiał miłość Swanna, wątpliwości te znikły, miłość umocniła się, zyskawszy podstawę w danych niewzruszonej estetyki. Nie licząc, iż pocałunek i posiadanie — naturalne i pospolite o ile były darem zniszczonego ciała — wydały się Swannowi nadprzyrodzone i rozkoszne, gdy miały uwieńczyć podziw dla muzealnego dzieła.
I kiedy był skłonny żałować, że od miesięcy nie robił nic poza widywaniem Odety, powiadał sobie, że godzi się poświęcać dużo czasu bezcennemu arcydziełu, odlanemu tym razem w odmiennym i osobliwie smakowitym materjale, w najrzadszym egzemplarzu, który Swann oglądał to z pokorą, uduchowieniem i bezinteresownością artysty, to znów z dumą, egoizmem i zmysłowością zbieracza.
Ustawił na biurku, jako fotografję Odety, reprodukcję córki Jethra. Podziwiał wielkie oczy, delikatną twarz, dającą się domyślać nieszczególnej skóry; cudowne pukle włosów spadające wzdłuż zmęczonych policzków. Stosując do żywej kobiety to, czem dotąd zachwycał się w kategorjach estetyki, przeobrażał owo piękno w zalety fizyczne, rad iż znajduje je w istocie dostępnej posiadaniu. Owa nieokreślona sympatja, kierująca nas ku arcydziełu na które patrzymy, teraz, kiedy Swann znał fizyczny oryginał córki Jethra, zmieniała się w pragnienie, zastępując to, którego ciało Odety nie obudziło w nim zrazu. Napatrzywszy się długo temu Botticellemu, myślał o własnym Botticellim, który zdawał mu się jeszcze piękniejszy; zbliżając do siebie fotografję Zefory, miał uczucie, że tuli do serca Odetę.
Mimo to, Swann starał się uprzedzić nietylko przesyt Odety, ale czasem i własny. Czując iż, posiadając wszelką swobodę widywania go, Odeta niewiele ma mu do powiedzenia, obawiał się, że dość banalne, jednostajne i jakby skodyfikowane wzięcie właściwe Odecie wówczas gdy byli razem, zabiją w nim w końcu ową romantyczną nadzieję dnia, gdy ona zechce wyznać mu swoją miłość — nadzieję, która wyłącznie obudziła i podtrzymywała jego uczucie. Bał się, że się nią znuży; i chcąc trochę odnowić nazbyt zakrzepłą duchową fizjognomję Odety, pisał do niej nagle list pełen rzekomych zawodów i udanych gniewów. Kazał doręczyć jej ten list przed obiadem. Wiedział, że ją to przestraszy, że mu odpowie; miał nadzieję, że w skurczu spowodowanym obawą stracenia go, wytrysną słowa, jakich mu jeszcze nigdy nie powiedziała. I w istocie, w ten sposób uzyskał Swann od Odety najtkliwsze listy, jakie doń kiedykolwiek napisała. Jeden, który mu kazała zanieść w południe z Maison Dorée (był to dzień festynu na powodzian w Murcia), zaczynał się od tych słów: „Przyjacielu, ręka mi tak drży, że ledwo mogę pisać”; — Swann zachował go w tej samej szufladzie, co zeschły kwiat złocienia. Lub też spodziewał się, że o ile nie będzie miała czasu napisać, wówczas, skoro Swann przyjdzie do Verdurinów, Odeta podejdzie doń żywo i powie: „Muszę z panem pomówić”, i on będzie czytał z ciekawością na jej twarzy i w jej słowach wszystko to co jest w jej sercu, a co mu dotychczas skrywała.
Już zbliżając się do Verdurinów, kiedy widział wielkie okna oświetlone lampami (okiennic nigdy nie zamykano), Swann rozczulał się, myśląc o uroczej istocie, którą ujrzy rozkwitłą w ich złotem świetle. Czasem cienie gości odcinały się, wąskie i czarne, jak na ekranie, przed lampami, niby małe figurki rozrzucone na przeźroczystym abażurze. Silił się rozpoznać sylwetę Odety. Potem, kiedy już tam był, oczy jego — z czego sobie nie zdawał sprawy — błyszczały taką radością, że pan Verdurin powiadał do malarza: „Coś mi się widzi ciepło”. Obecność Odety przydawała w istocie w oczach Swanna temu domowi to, czego nie posiadał żaden inny z tych w których bywał: rodzaj narządu czuciowego, sieci nerwowej, która się rozgałęziała we wszystkich pokojach i dawała jego sercu nieustanną podnietę.
W ten sposób, proste funkcjonowanie tego społecznego organizmu, jakim była „paczka”, zapewniało automatycznie Swannowi codzienne spotkania z Odetą i pozwalało mu udawać obojętność na widywanie jej, lub nawet chęć nie widzenia jej już, co nie groziło mu zbytniem ryzykiem, skoro, cobądź napisał do niej w ciągu dnia, miał ją nieodzownie ujrzeć wieczorem i odwieźć ją do domu.
Pewnego razu pomyślawszy ze znudzeniem o tym nieuchronnym wspólnym powrocie, Swann powiózł aż do Lasku swoją gryzetkę, aby opóźnić chwilę przybycia do Verdurinów. Zjawił się tam tak późno, iż Odeta, sądząc że już nie przyjdzie, wyszła. Widząc że jej już niema w salonie, Swann uczuł ból w sercu; drżał, że będzie pozbawiony przyjemności, którą zmierzył pierwszy raz, mając dotąd tę pewność iż zobaczy Odetę kiedy zechce, co we wszystkich naszych przyjemnościach zmniejsza ich rozmiary, lub wręcz nie pozwala ich dostrzec.
— Czy widziałaś jak mu oko zbielało, kiedy spostrzegł że jej niema? — rzekł Verdurin do żony. — Można powiedzieć, że nasz Swann wdepnął.
— Oko zbielało? — zapytał gwałtownie doktór Cottard, który, zaszedłszy na chwilę do chorego, wrócił po żonę i nie wiedział o kim mowa.
— Jakto, nie spotkał pan przed bramą najpiękniejszego ze Swannów?
— Nie. Swann był tutaj?
— Och, tylko chwilę. Mieliśmy zaszczyt oglądać Swanna bardzo podnieconego, bardzo nerwowego. Rozumie pan, Odeta wyszła.
— Chce pan powiedzieć, że oni zaszli z sobą za daleko, że jej negliż nie ma dla niego sekretów, — rzekł doktór, doświadczając ostrożnie sensu tych wyrażeń.
— Ale nie, niema między nimi absolutnie nic. Mówiąc między nami, uważam, że Odeta źle robi i że postępuje jak skończona gęś, którą jest zresztą.
— Ta ta ta! — rzekł pan Verdurin, — co ty wiesz czy niema nic, nie byliśmy materacem, prawda?
— Mnie byłaby powiedziała, — rzekła dumnie pani Verdurin. — Mówię wam, ona mi opowiada wszystkie swoje drobne sekrety! Ponieważ nie ma w tej chwili nikogo, mówiłam jej, że powinnaby iść ze Swannem na całego. Ona twierdzi, że nie może; że ma dla niego feblik, ale że on jest z nią nieśmiały, co znowuż ją onieśmiela. I że ona go nie kocha w ten sposób, że to jest istota idealna, że boi się odrzeć z uroku swoje uczucie dla niego, czy ja wiem co wreszcie! A to byłoby przecie jak stworzone dla niej.
— Pozwolisz mi nie być twojego zdania, — rzekł pan Verdurin. Nie jestem zbytnim entuzjastą tego pana, wygląda mi na pozera.
Pani Verdurin znieruchomiała; przybrała wyraz martwy, jakby zmieniona w posąg. Fikcja ta pozwoliła jej nie usłyszeć nieznośnego słowa „pozer”, które zdawało się mówić, że ktoś może wobec nich „pozować”, że jest tem samem „czemś więcej od nich”.
— Wreszcie, jeżeli nic między nimi niema, to chyba nie stąd, żeby ten pan uważał ją za cnotę, — rzekł ironicznie p. Verdurin. Chociaż, ostatecznie, nie można nic wiedzieć, skoro on najwyraźniej ma Odetę za osobę inteligentną. Nie wiem, czyś ty słyszała, co on jej któregoś wieczora opowiadał na temat sonaty Vinteuila. Lubię z całego serca Odetę, ale żeby się z nią zapuszczać w teorje estetyczne, trzeba być bajecznym dudkiem!
— Proszę, nie mówcie nic złego o Odecie, — rzekła pani Verdurin, pieszcząc się jak dziecko. Ona jest urocza.
— Ależ to jej nie przeszkadza być uroczą; nie mówimy o niej nic złego, mówimy tylko, że nie może pretendować do cnoty ani do inteligencji. W gruncie — rzekł p. Verdurin do malarza — czy panu tak bardzo zależy na tem, aby Odeta była cnotliwa? Kto wie, byłaby może o wiele mniej urocza?
Na schodach dogonił Swanna kamerdyner, którego nie było w chwili gdy Swann przybył. Odeta kazała mu powiedzieć — ale to było już przed godziną — w razie gdyby przyszedł jeszcze, że, nim wróci do domu, zajdzie prawdopodobnie na filiżankę czekolady do Prévosta. Swann pojechał do Prévosta, ale co krok powóz jego zatrzymywały inne wehikuły albo piesi przechodnie, obmierzłe zapory, które byłby z rozkoszą powywracał, gdyby protokół z policjantem nie groził jeszcze większem opóźnieniem. Liczył czas, który upływał; dodawał do każdej minuty parę sekund, aby dać większą realność szansom zdążenia na czas i zastania jeszcze Odety. Był jak człowiek w gorączce, który, zbudziwszy się ze snu, uświadamia sobie niedorzeczność własnych majaków, nie odróżniając się od nich wyraźnie; uprzytomnił sobie dziwność myśli, które toczył w głowie od chwili gdy mu powiedziano u państwa Verdurin że Odeta już wyszła; nowość tego bólu w sercu, od którego cierpiał, ale który stwierdził dopiero teraz, jak człowiek świeżo zbudzony. Jak to? cały ten gwałt o to, że ujrzy Odetę aż jutro, — czego właśnie pragnął jeszcze przed godziną, udając się do pani Verdurin. Swann musiał stwierdzić, że w tym samym powozie, który go niósł do Prévosta, nie był już tym samym człowiekiem, i że nie był już sam, że była z nim nowa istota, przylepiona do niego, wtopiona w niego, istota której nie zdołałby się może pozbyć, z którą będzie musiał się liczyć niby ze swoim panem albo z chorobą. A mimo to, od chwili w której uczuł że nowa osoba pomnożyła niejako jego osobowość, własne życie zdawało mu się bardziej zajmujące. Oczekiwanie tak bardzo burzyło i pustoszyło chwile poprzedzające możliwość spotkania Odety, że Swann nie znajdował już ani jednej myśli, ani jednego wspomnienia, poza którem mózg jego mógłby odpocząć. Zaledwie że powiadał sobie, że owo możebne spotkanie u Prévosta, wrazie gdyby się urzeczywistniło, byłoby prawdopodobnie, jak inne, czemś bardzo nikłem. Jak co wieczór, znalazłszy się z Odetą, rzucałby na jej ruchliwą twarz ukradkowe spojrzenia odwracane natychmiast z obawy aby w nich nie dojrzała przypływu pragnień i nie przestała wierzyć w jego bezinteresowność. Zaledwie mógłby o niej myśleć, zbyt zajęty szukaniem pozorów, któreby mu pozwoliły nie pożegnać jej zaraz i upewnić się, nibyto od niechcenia, że ją ujrzy nazajutrz u Verdurinów; to znaczy przedłużyć na tę chwilę i odnowić jeszcze jeden raz zawód i mękę jakie mu sprawiała czcza obecność tej kobiety, do której zbliżał się, nie śmiejąc jej objąć.
Nie było Odety u Prévosta; Swann uparł się szukać jej we wszystkich restauracjach na bulwarach. Aby zyskać na czasie, sam przepatrując jedne, posłał do drugich stangreta Rémi (dożę Loredana Rizza), na którego czekał później — sam nie znalazłszy nic — we wskazanem miejscu. Powóz nie wracał; Swann wyobrażał sobie nadchodzącą chwilę to jako moment, w których Rémi powie: „Ta pani jest”, to znów jako ów, w którym powie: „Tej pani nie ma nigdzie”. W ten sposób widział przed sobą koniec wieczoru, jeden a przecież odmienny, poprzedzony bądź to spotkaniem z Odetą któreby uśmierzyło jego mękę, bądź przymusowem wyrzeczeniem się spotkania na ten wieczór, rezygnacją na powrót do domu bez jej widoku.

Stangret wrócił, ale w chwili gdy się zatrzymał przed Swannem, ów nie powiedział: „Czy znalazłeś tę panią?” ale: „Przypomnij mi jutro, żebym zamówił drzewo; zdaje się, że zapas się kończy”. Może powiadał sobie, że jeżeli Rémi zastał Odetę czekającą nań w kawiarni, koniec żałosnego wieczoru wsiąknął w realizację wieczoru szczęśliwego i że niema co się spieszyć poto aby dosięgnąć szczęście pochwycone i bezpieczne, które mu się nie wymknie. Ale była w tem i siła bezwładu: Swann cierpiał na ów brak duchowej elastyczności, tak jak niektórym brak jest elastyczności fizycznej; tacy ludzie, w chwili gdy im trzeba uniknąć zderzenia, uchylić się od płomienia, wykonać konieczny ruch, odczekują, trwają sekundę w poprzedniem położeniu, jakgdyby chcąc w niem znaleźć punkt oparcia, rozmach. I z pewnością, gdyby stangret przerwał swemu panu, mówiąc: „Ta pani tam jest”, Swann byłby odpowiedział: „A, prawda, mówisz o tem zleceniu, które ci dałem, doprawdy nie byłbym myślał”, i dalej mówiłby o zapasie drzewa, aby ukryć wzruszenie i zostawić sobie czas na poniechanie niepokojów i oddanie się szczęściu.
Stangret wrócił, aby powiedzieć że nie znalazł Odety nigdzie, i dodał od siebie, tonem starego sługi:
— Myślę, że jaśnie pan może wracać.
Ale obojętność, którą Swann odgrywał z łatwością kiedy Rémi nie mógł nic zmienić w swojej odpowiedzi, znikła, kiedy ujrzał, że służący chce go skłonić do wyrzeczenia się nadziei i poszukiwań:
— Ależ nie, bynajmniej, wykrzyknął; musimy znaleźć tę panią, to rzecz niezmiernej wagi. To byłaby dla niej wielka przykrość; ma do mnie pilny interes, i bardzoby się czuła urażona, gdyby mnie nie spotkała.
— Nie rozumiem, o co miałaby być urażona, odparł Rémi; przecież to ona poszła sobie nie czekając na jaśnie pana i powiedziała, że jedzie do Prévosta i nie było jej tam.
Zresztą zaczynano wszędzie gasić. Pod drzewami na bulwarach, w tajemniczym mroku majaczyli coraz rzadsi przechodnie. Czasami cień kobiety, która zbliżała się doń, szepcąc mu coś do ucha, prosząc aby ją zabrał z sobą, przyprawiał Swanna o drżenie. Mijał trwożliwie wszystkie te mroczne postacie, jakgdyby pośród cieniów zmarłych, w posępnem królestwie, szukał Eurydyki.
Ze wszystkich sposobów powstawania miłości, ze wszystkich czynników udzielania się tej wielkiej choroby, jednym z najskuteczniejszych jest z pewnością ów silny podmuch niepokoju, który czasem powieje na nas. Wówczas los jest rzucony: pokochamy istotę, z którą czujemy się dobrze w tej chwili. Nie potrzeba nawet, aby się nam dotąd podobała bardziej od innych, lub nawet tyle co inne. Trzeba było tylko, aby nasz pociąg do niej stał się wyłączny. A ten warunek spełnia się, kiedy — w chwili gdy nam tej istoty zabrakło — w miejsce poszukiwania przyjemności, którą nam dawał jej urok, zjawiła się w nas nagle trwożna potrzeba, mająca za przedmiot samą tę istotę; potrzeba niedorzeczna, którą prawa tego świata czynią niemożebną do zaspokojenia a trudną do uleczenia — szalona i bolesna potrzeba posiadania.
Swann kazał się zawieźć do ostatnich otwartych jeszcze restauracyj; to była jedyna hipoteza szczęścia, którą zważał spokojnie. Nie ukrywał już swego wzruszenia, ani wagi którą przykładał do tego spotkania. Przyrzekł, w razie sukcesu, nagrodę stangretowi, jakgdyby, solidaryzując go z własnem swojem pragnieniem, mógł tem sprawić, aby Odeta, nawet gdyby już poszła do domu, znalazła się mimo to w restauracji przy bulwarach. Dotarł aż do Maison Dorée, wszedł dwa razy do Tortoniego. Nie znalazłszy jej nigdzie, wychodził z Café Anglais, idąc wielkim krokiem, z błędnemi oczami, do powozu który czekał na rogu bulwaru des Italiens, kiedy zderzył się z osobą spieszącą w przeciwnym kierunku: była to Odeta. (Wytłumaczyła mu później, że, nie znalazłszy miejsca u Prévosta, poszła coś zjeść do Maison Dorée; siedziała we framudze, gdzie Swann jej nie dostrzegł, a teraz wracała do swego wehikułu.).
Tak dalece nie spodziewała się go ujrzeć, że się wzdrygnęła. Co się tyczy Swanna, uganiał po Paryżu nie dlatego aby uważał za możliwe spotkać Odetę, ale że mu było zbyt ciężko wyrzec się tego. Ale owa radość, którą rozsądek jego przestał uważać na ten wieczór za dostępną, wydała się obecnie tem rzeczywistszą; nie przygotował jej przez rachunek prawdopodobieństwa, przyszła z poza niego; nie potrzebował jej czerpać ze swego mózgu, tryskała sama z siebie, sama niosła mu tę prawdę, promieniującą tak, iż rozpraszała nakształt snu samotność, której się obawiał; prawdę, na której opierał bezwiednie swoje błogie marzenie. Tak podróżny, przybywszy w piękny czas nad Morze Śródziemne, niepewny istnienia krajów które dopiero co opuścił, poddaje swój olśniony wzrok — zaledwie patrząc na nie — promieniom, które śle ku niemu błyszczący i gęsty lazur wody.
Wsiadł z Odetą do jej powozu, powiedziawszy swemu woźnicy, aby jechał za nim.
Odeta trzymała w ręce bukiet katleji; Swann ujrzał, że pod koronkową chusteczką ma we włosach takież storczyki, przypięte do egretki z piór łabędzich. Pod mantylką spowijał ją strumień czarnego aksamitu, który, skrzyżowany w ukos, odsłaniał w szerokim trójkącie dół białej atłasowej sukni i ukazywał wstawkę z białego atłasu w rozchyleniu wyciętego stanika, gdzie także tkwiły katleje. Ledwie Odeta ochłonęła z przestrachu o jaki Swann ją przyprawił, kiedy jakaś przeszkoda spłoszyła konia. Powóz rzucił nimi gwałtownie, Odeta wydała krzyk i dygotała chwilę bez oddechu.
— To nic, rzekł Swann, niech się pani nie boi.
I trzymał ją za ramię, przyciskał ją do siebie, podtrzymywał ją, poczem rzekł:
— Niech pani nic nie mówi, niech mi pani odpowiada tylko gestem, żeby się bardziej nie zdyszeć. Czy pani pozwoli, żebym poprawił kwiaty przy staniku; przekrzywiły się od wstrząsu. Boję się, żeby ich pani nie zgubiła, chciałbym je wsunąć trochę głębiej.
Ona, nie nawykła aby mężczyźni robili z nią tyle ceremonij, rzekła z uśmiechem:
— Ależ tak, proszę bardzo.
Ale Swann, onieśmielony odpowiedzią, chcąc może aby wyglądało że szczerze uciekł się do tego pozoru, lub nawet zaczynając już wierzyć że był szczery, wykrzyknął:
— Och, nie, nie, niech pani nie mówi, zadyszy się pani, może mi pani przecie odpowiedzieć gestem, ja zrozumiem. Naprawdę nie zrobię pani przykrości? Widzi pani, troszeczkę... zdaje mi się, że to pyłki z kwiatów osypały się na panią; pozwoli pani, żebym je otarł ręką? Czy nie za silnie, czy nie jestem za brutalny? Łaskoczę może trochę? to dlatego, że nie chciałbym dotknąć sukni, aby jej nie zmiąć. Ale, widzi pani, doprawdy trzeba było je poprawić, byłyby wypadły; a w ten sposób, skoro wsunę je trochę głębiej... Doprawdy, nie robi to pani przykrości? A jeśli je powącham — aby się przekonać, czy naprawdę nie pachną — też nie? Nigdy ich nie wąchałem, czy można? Niech pani powie szczerze?
Uśmiechnęła się, wzruszyła lekko ramionami, jakgdyby mówiąc: „Cóż za szaleństwa, widzi pan przecie, że mi to robi przyjemność”.
Podniósł drugą rękę ku policzkowi Odety; popatrzała nań bystro, tęsknym i poważnym wzrokiem, jaki mają kobiety florenckiego mistrza, do których mu się wydała podobna. Oczy jej, zbiegłe na kraj powiek, błyszczące, długie i wąskie, jak oczy tamtych kobiet, zdawały się gotowe wypłynąć jak dwie łzy. Gięła szyję, jak robią wszystkie tamte, w pogańskich scenach czy w obrazach religijnych. I, w pozie do której zapewne nawykła, uważając ją za właściwą w podobnych wypadkach i nie zapominając jej przybrać, Odeta, zdawałoby się, skupiła wszystkie siły aby powstrzymać swoją twarz, jakgdyby niewidzialna moc ciągnęła ją do Swanna. Ale nim ją skłoniła, jakby wbrew woli, na jego wargi, Swann przytrzymał na chwilę tę twarz w pewnej odległości, więżąc ją w obu rękach. Chciał zostawić swojej myśli czas aby nadbiegła, aby poznała marzenie pieszczone tak długo, aby była świadkiem jego ziszczenia, niby krewna, którą się wzywa aby wzięła udział w powodzeniu ukochanego dziecka. Tę twarz Odety, jeszcze nie posiadanej, ani nawet jeszcze nie całowanej przez niego, Swann widział ostatni raz; i może wlepiał w nią owo spojrzenie, którem, w dniu odjazdu, chciałoby się unieść krajobraz, nim się go opuści na zawsze.
Posiadł ją wreszcie tego wieczora, zaczętego od poprawiania katleji. Ale był z nią tak nieśmiały, że, czy to przez obawę zmrożenia Odety, czy z lęku że się retrospektywnie wyda jego wybieg, czy przez brak odwagi aby sformułować jakieś większe żądanie (większe od tego które miał prawo powtórzyć, skoro nie pogniewało Odety za pierwszym razem), w następne dni Swann uciekł się do tego samego pretekstu. Jeżeli Odeta miała katleje u stanika, mówił: „To fatalne, dziś nie potrzeba poprawić katleji, nie przekrzywiły się jak wówczas. Ale zdaje mi się, że ta jedna nie siedzi bardzo prosto. Wolno spróbować, czy tak samo nie pachną jak tamte?” Lub, kiedy ich nie miała: „Och! niema katleji dziś wieczór, niema dla mnie żadnego ratunku”. Tak że przez jakiś czas nic nie zmieniało się w porządku, jakiego Swann trzymał się pierwszego wieczora, rozpoczynając od dotykania palcami i ustami piersi Odety — i od tego też zaczynały się za każdym razem jego pieszczoty. I o wiele później, kiedy poprawianie (lub rytualna komedja poprawiania) katleji oddawna wyszła z użycia, przenośnia „poprawiać katleje”, przeżyła w ich języku ów zapomniany obyczaj, stając się jego pamiątką. Zmieniła się w potoczny termin używany bez myśli na oznaczenie aktu fizycznego posiadania — w którym zresztą nie posiada się nic. I może ten swoisty sposób określania aktu miłości miał inny odcień niż jego synonimy. Daremnie się blazujemy w miłości, daremnie uważamy posiadanie kobiet, choćby najróżniejszych, za coś zawsze jednakiego i znanego zgóry; posiadanie to staje się nową rozkoszą, kiedy chodzi o kobiety natyle — bodaj w naszem przekonaniu — trudne, abyśmy musieli dobywać to posiadanie z jakiegoś nieprzewidzianego epizodu, jakim było za pierwszym razem dla Swanna poprawianie katleji. Spodziewał się ze drżeniem owego wieczora (ale Odeta — powiadał sobie — jeśli się dała oszukać jego podstępowi, nie mogła tego zgadnąć), że posiadanie tej kobiety wyłoni się z szerokich płatków lila; a rozkosz, którą już odczuwał, a którą Odeta tolerowała może (myślał Swann) jedynie dlatego że jej nie odgadła, zdawała mu się, — jak musiała się zdawać pierwszemu człowiekowi, który jej kosztował wśród kwiatów raju — rozkoszą dotąd nieznaną, stworzoną przez niego, całkowicie osobną i nową, jak tego ślad zachowała specjalna, przez niego dana jej nazwa.
Teraz, co wieczór, odwiózłszy Odetę do domu, musiał do niej wstępować. Często wychodziła w szlafroczku, odprowadzała Swanna do powozu i całowała go na oczach stangreta, mówiąc:
— Co mnie to może obchodzić, co mnie obchodzą inni?
Kiedy, któregoś wieczora, Swann nie szedł do Verdurinów (co zdarzało się niekiedy, od czasu jak mógł Odetę widywać inaczej), kiedy — coraz rzadziej — był gdzieś w „wielkim świecie”, prosiła aby zaszedł do niej nim wróci do domu; wszystko jedno o której godzinie. Była to wiosna, wiosna czysta i mroźna. Wychodząc z zabawy, Swann wsiadał do swojej wiktorji, okrywał nogi pledem; przyjaciołom, którzy wychodzili równocześnie i proponowali aby wracał z nimi, odpowiadał że nie może, że jedzie w inną stronę. Stangret ruszał ostro, wiedząc dokąd jedzie. Przyjaciele dziwili się, i w istocie Swann nie był ten co dawniej. Nie dostawano już od niego listów, błagających o przedstawienie go jakiejś kobiecie. Nie zwracał już uwagi na żadną; unikał miejsc, gdzie się spotyka kobiety. W restauracji, na wsi, zachowanie się Swanna było wręcz przeciwne temu po którem poznałoby się go jeszcze wczoraj i które, zdawało się, na zawsze miało być z nim zrośnięte. Tak dalece namiętność jest w nas niby przejściowy i odmienny charakter, który zajmuje miejsce dawnego i usuwa nawet najtrwalsze jego dotychczasowe oznaki!
W zamian, niezmienną cechą Swanna było obecnie to, że, gdziekolwiek się znalazł, nie omieszkał spieszyć do Odety. Przestrzeń dzielącą go od niej przebywał nieuchronnie, jakby to była nieodparta i chyża linja jego życia. Prawdę mówiąc, często zasiedziawszy się gdzieś dłużej, byłby wolał wrócić prosto do domu, oszczędzając sobie tego dalekiego kursu, i zobaczyć Odetę aż nazajutrz; ale wyrywać się o tak niezwykłej godzinie poto aby jechać do niej; domyślać się że przyjaciele, rozstawszy się z nim, mówią: „Ktoś go krótko trzyma, ma z pewnością kobietę, która zmusza go, aby zachodził do niej o każdej porze”, — wszystko to miało dla Swanna nieprzeparty urok, znany ludziom mającym w swojej egzystencji miłość, czyniącym ofiarę ze swego spokoju i ze swoich interesów na rzecz rozkosznego marzenia. Następnie — z czego Swann nie zdawał sobie sprawy — pewność, że Odeta czeka, że nie jest gdzieindziej ani z innymi, że ją ujrzy przed powrotem do domu, neutralizowała ten ucisk serca, zapomniany ale zawsze gotowy się odrodzić, jakiego doznał w ów wieczór, kiedy nie zastał Odety u Verdurinów; doraźne zaś ukojenie tego lęku było tak słodkie, że mogło się nazywać szczęściem.
Może temu lękowi zawdzięczał Swann ważność, jakiej nabrała dlań Odeta. Istoty ludzkie są nam zazwyczaj tak obojętne, że, kiedyśmy włożyli w jedną z nich wszystkie możliwości naszego cierpienia i naszej radości, wówczas istota ta należy dla nas niejako do innego świata; nasyca się poezją, robi z naszego życia niby płaszczyznę wzruszeń, na której jest od nas bliżej lub dalej. Swann nie mógł spytać sam siebie bez trwogi, czem stanie się dlań Odeta w latach, które miały nadejść. Czasami, w owe piękne zimne noce, widząc błyszczący księżyc lejący jasność na puste ulice, myślał o owej innej twarzy, jasnej i lekko różanej jak twarz księżyca; o twarzy, co pewnego dnia zjawiła się przed jego myślą i od tego czasu słała dlań na świat tajemnicze światło.
Jeżeli Swann przyszedł po godzinie o której Odeta wyprawiała służbę spać, wówczas, nim zadzwonił do furtki, szedł najpierw na ulicę, gdzie na parterze, między całkiem podobnemi ale ciemnemi oknami sąsiednich willi, błyszczało jedynie okno jej sypialni. Pukał w szybę, a ona natychmiast odpowiadała i szła naprzeciw niego do bramy. Zastawał otwarte na fortepianie niektóre jej ulubione utwory: Walc róż albo Biedny szaleniec Tagliafico (które, wedle pisemnej woli Odety, miano wykonać na jej pogrzebie); prosił ją, aby mu zamiast tego zagrała frazę z sonaty Vinteuila, mimo że Odeta grała bardzo licho; ale najpiękniejszą wizją, jaka nam zostaje z utworu, jest często ta, która się wzniosła ponad fałszywe dźwięki, wydobyte niezręcznemi palcami z rozstrojonego pianina. Maleńka fraza wciąż kojarzyła się dla Swanna z jego miłością dla Odety. Czuł, że ta miłość to jest coś, co nie odpowiada niczemu zewnętrznemu, dającemu się sprawdzić przez kogoś innego; zdawał sobie sprawę, że przymioty Odety nie usprawiedliwiają wartości, jaką przywiązywał do chwil spędzonych przy niej. I często, kiedy władała Swannem jedynie pozytywna inteligencja, byłby chciał przestać poświęcać tyle intelektualnych i towarzyskich walorów dla tej urojonej przyjemności. Ale maleńka fraza, z chwilą gdy ją usłyszał, umiała w nim oczyścić potrzebną dla siebie przestrzeń; proporcje duszy Swanna zmieniały się; tworzył się w niej niby rezerwat rozkoszy, która również nie odpowiadała żadnemu zewnętrznemu przedmiotowi, a która mimo to, zamiast być czemś czysto indywidualnem jak rozkosz miłości, narzucała się Swannowi jako rzeczywistość wyższa od rzeczy konkretnych.
Owa fraza budziła w nim pragnienie nieznanego uroku, ale nie przynosiła nic określonego aby zaspokoić to pragnienie. Tak że te części duszy Swanna, w których fraza sonaty zatarła troskę o interesy materjalne, o względy świata mające kurs powszechny, zostały puste, in blanco: mógł tam wpisać imię Odety. Fraza sonaty stapiała swoją tajemniczą esencję z tem, co w miłości Odety mogło być liche i niedostateczne. Widząc twarz Swanna, kiedy słuchał tej frazy, możnaby rzec, że chłonie on środek znieczulający, dający większą rozpiętość jego oddechowi. I rozkosz, jaką mu dawała muzyka — rozkosz przerodzona niebawem w prawdziwą potrzebę — podobna była istotnie w owych chwilach do przyjemności, jaką znalazłby, doświadczając zapachów, wchodząc w styczność ze światem dla którego nie jesteśmy stworzeni, który się nam wydaje bez kształtu, bo oczy nasze nie spostrzegają go, bez znaczenia bo umyka się naszemu pojmowaniu, — ze światem którego dosięgamy tylko jednym zmysłem. Mimo iż oczy Swanna subtelnie smakowały malarstwo, a umysł jego niemniej subtelnie obserwował obyczaje, i oczy jego i umysł nosiły niezatarty ślad oschłości jego życia. Otóż, wielki spokój, tajemnicza odnowa, przychodziły mu obecnie stąd, że się czuł przeobrażony w istotę obcą ludzkości, ślepą, pozbawioną logiki, niemal w jakieś bajkowe fantastyczne zwierzę, stworzenie pojmujące świat jedynie słuchem. I kiedy w małej frazie szukał sensu, do którego jego inteligencja nie mogła się wedrzeć, jakież szczególne upojenie znajdował w tem, aby swoją najwewnętrzniejszą duszę odrzeć ze wszystkich elementów rozumowania i wprowadzić ją samą w korytarz, w mroczny filtr dźwięku.
Zaczynał sobie zdawać sprawę ze wszystkiego co było bolesne, może nawet tajemnie nieukojone w słodyczy tej frazy; ale nie sprawiało mu to bólu. I cóż, że mu ona mówiła iż miłość jest kruchą; jego miłość była tak silna! Igrał ze smutkiem jaki rozlewała ta melodja; czuł jak przepływa nad nim, ale niby pieszczota, czyniąca poczucie własnego szczęścia tem głębszem i słodszem. Kazał ją sobie Odecie grać dziesięć razy, dwadzieścia razy, żądając aby go równocześnie nie przestawała całować. Każdy pocałunek przyzywa nowy pocałunek. Och, w owych pierwszych czasach kiedy się kocha, pocałunki rodzą się tak łatwo! Tłoczą się jedne za drugiemi; zliczyć pocałunki wymienione w ciągu godziny, to tak jak zliczyć kwiaty na łące w maju. Wówczas Odeta nibyto przestawała grać, mówiąc:
— Jakże ty chcesz żebym grała kiedy mnie trzymasz; nie mogę robić wszystkiego naraz; wiedz przynajmniej czego chcesz, czy mam grać, czy pieścić się z tobą.
A on się gniewał, a ona parskała śmiechem, który, przeobrażony, opadał na niego deszczem pocałunków.
Albo też patrzała na niego chmurnym wzrokiem, wówczas Swann oglądał twarz godną znaleźć się w Życiu Mojżesza Botticellego; przenosił ją tam, dawał szyi Odety właściwe nachylenie, i kiedy ją tak całkiem namalował temperą, w XV wieku, na ścianach Sykstyny, myśl że ona mimo to jest tu, przy fortepianie, teraz, że ją można całować i mieć, idea jej materjalności i jej życia upajała go z taką siłą, że z błędnym wzrokiem, z żarłocznie napiętemi szczękami, rzucał się na tę dziewicę Botticellego i zaczynał ją szczypać w policzki.
Skoro się z nią wreszcie rozstał, wracał aby ją jeszcze uściskać, bo zapomniał zabrać w swojem wspomnieniu jakiejś właściwości jej zapachu lub rysów; i odjeżdżał kołysząc się w swojej wiktorji, błogosławiając Odetę, że mu pozwala na te codzienne wizyty. Czuł, że Odecie wizyty te nie muszą dawać zbytniej rozkoszy, ale, ubezpieczając go od zazdrości — od cierpienia poznanego w ów wieczór, kiedy Swann nie zastał Odety u Verdurinów — pomogą mu dojść, bez nowych ataków, z których pierwszy — oby jedyny! — był tak bolesny, do końca tych osobliwych godzin jego życia, godzin niemal zaczarowanych, podobnych tym, w których przebywał Paryż w blasku miesiąca. I zauważywszy, w czasie powrotu, iż księżyc zmienił w stosunku do niego pozycję i przesunął się prawie na skraj widnokręgu, czując że jego miłość również jest posłuszna niezmiennym i przyrodzonym prawom, Swann pytał się, czy obecnie przeżywany okres będzie jeszcze trwał długo, czy niebawem droga twarz Odety nie stanie się dla jego myśli czemś odległem i zmalałem, niezdolnem już sączyć tego samego czaru. Bo Swann, od czasu jak był zakochany, znajdował ten czar we wszystkiem dokoła, jak za młodu, kiedy uważał się za artystę; ale to już nie był ten sam czar; obecnie dawała go wszystkiemu jedynie Odeta. Czuł, że się w nim odradzają porywy młodości strwonione w czczem życiu; ale wszystkie owe porywy nosiły odblask i piętno jednej istoty; i w długich godzinach, które słodko mu było teraz spędzać w domu, sam na sam ze swoją zdrowiejącą duszą, Swann stawał się pomału sobą samym, ale należącym do innej.
Bywał u Odety tylko wieczór i nie wiedział nic o jej sposobie życia w ciągu dnia, tak samo jak o jej przeszłości. Brakło mu nawet owych punktów wyjścia, drobnych szczegółów, które, pozwalając nam sobie wyobrazić to czego nie wiemy, budzą w nas chęć poznania tego. Toteż Swann nie pytał siebie co Odeta może robić, ani jakie było jej życie. Uśmiechał się jedynie czasami, pamiętając że przed kilku laty, kiedy jej nie znał, mówiono mu o kobiecie, która, o ile sobie dobrze przypomina, musiała być Odetą, jak o kokotce, utrzymance, jednej z owych istot, którym Swann przypisywał jeszcze — ile że mało obracał się w ich towarzystwie — charakter zdecydowany, z gruntu przewrotny, jakim długo je darzyła wyobraźnia pewnych powieściopisarzy. Powiadał sobie, że często wystarczy obrócić nawspak wyroki świata, aby trafnie osądzić jakąś osobę. Przeciwstawiał owemu typowi Odetę dobrą, naiwną, idealistkę, tak niezdolną do kłamstwa! Raz, pragnąc zjeść z Odetą obiad we dwójkę, Swann poprosił jej, aby napisała do pani Verdurin że jest cierpiąca; nazajutrz, widział, jak wobec pani Verdurin, która spytała czy się ma lepiej, Odeta zaczerwieniła się, wybąkała coś i mimowoli zdradziła wyrazem twarzy męczarnię, jaką dla niej było kłamać. Podczas gdy Odeta w swojej odpowiedzi mnożyła zmyślone szczegóły rzekomej wczorajszej niedyspozycji, błagalne jej oczy i nabrzmiały rozpaczą głos zdawały się prosić o przebaczenie za fałsz słów.
W pewne dni, ale rzadko, Odeta przychodziła do Swanna popołudniu aby przerwać jego dumania lub owo studjum o Ver Meerze, do którego wrócił od niedawna. Oznajmiano mu, że pani de Crécy jest w saloniku. Wychodził do niej, i kiedy otwierał drzwi, kiedy Odeta go ujrzała, na jej różowej twarzy jawił się uśmiech, zmieniający kształt jej ust, wyraz oczu, rysy. Zostawszy później sam, Swann widział ten uśmiech; ten który Odeta miała wczoraj, inny którym go przywitała kiedyś, ten którym odpowiadała mu w powozie, kiedy pytał czy jej nie uraził poprawiając katleje; i całe życie Odety poza nim — ile że z tego życia nie znał nic — jawiło mu się, na obojętnem i bezbarwnem tle, podobne owym kartkom z notatnika Watteau, gdzie tu i tam, na każdem miejscu, we wszystkich kierunkach, widzi się, kreślone trzema kredkami na papierze chamois, niezliczone uśmiechy. Życie Odety — ponieważ nie mógł go sobie wyobrazić — przedstawiało się Swannowi całkowicie próżne, jeżeli nawet rozum mówił mu, że niem nie jest. Ale czasami, w kąciku tego życia, jakiś przyjaciel (który, zgadując że oni się kochają, nie odważyłby się mu powiedzieć nic poza błahostkami) kreślił mu sylwetkę Odety; widział ją tego rana pieszo, na ulicy Abbattucci, w wizytowym kostjumie ze skunksami, w rembrandtowskim kapeluszu i z bukietem fiołków przy staniku. Ten prosty szkic wstrząsał Swannem, bo ukazywał mu nagle, że Odeta ma jakieś życie nie należące w całości do niego; chciał wiedzieć, komu się starała podobać w tej nieznanej mu tualecie; postanawiał sobie spytać jej, dokąd szła w owej chwili; jakgdyby w całem bezbarwnem — prawie nieistniejącem, bo dla Swanna niewidzialnem — życiu jego kochanki była tylko jedna rzecz poza temi wszystkiemi uśmiechami, zwróconemi do niego: spacer w rembrandtowskim kapeluszu, z bukietem fiołków przy staniku.
Poza frazą Vinteuila, o którą prosił w miejsce Walca róż, Swann nie starał się, aby mu Odeta grała rzeczy które lubił. Tak samo w muzyce jak w literaturze, nie silił się poprawiać jej złego smaku. Zdawał sobie sprawę, że nie jest inteligentna. Powiadając Swannowi że lubiłaby aby jej mówił o wielkich poetach, Odeta wyobrażała sobie, że odrazu usłyszy heroiczne i romantyczne strofy w rodzaju wierszy wicehrabiego de Borelli, może jeszcze bardziej wzruszające! Co się tyczy Ver Meera van Delft, spytała czy on cierpiał przez kobietę, czy to kobieta go natchnęła, kiedy zaś Swann wyznał że nic o tem nie wie, Odeta przestała się interesować tym malarzem. Mówiła często:
— Poezja, rozumiem, oczywiście, nie byłoby nic piękniejszego, gdyby to była prawda, gdyby poeci myśleli wszystko to co piszą. Ale często niema nic interesowniejszego niż tacy ludzie. Wiem coś o tem, miałam przyjaciółkę, która się kochała z tak zwanym poetą. W wierszach mówił tylko o miłości, o niebie, o gwiazdach. Och, zobaczyła gwiazdy! Schrupał jej przeszło trzysta tysięcy franków.
Kiedy wówczas Swann próbował jej wyjaśnić na czem polega piękno w sztuce, jak trzeba podziwiać wiersze albo obrazy, po chwili Odeta przestawała słuchać, mówiąc:
— Tak... nie wyobrażałam sobie, że to jest tak...
I czuł w niej taki zawód, że wolał kłamać, mówiąc że to wszystko to jest nic, że to są tylko drobiazgi, że nie miał czasu wejść w głąb, że jest jeszcze coś innego. Wówczas Odeta pytała żywo: „Co innego? co?... Więc powiedz...” ale on nie mówił. Wiedział, jakieby się to jej wydało nikłe i różne od tego czego się spodziewała, mniej sensacyjne i mniej wzruszające; i obawiał się, aby, zniechęciwszy się do sztuki, nie zniechęciła się równocześnie do miłości.
I w istocie Swann wydał się Odecie intelektualnie mniej świetny niż byłaby zrazu przypuszczała. „Ty zawsze się wymykasz, nie umiem cię określić”. Bardziej podziwiała jego obojętność na pieniądze, jego uprzejmość dla każdego, jego delikatność. I często w istocie zdarza się ludziom większym niż Swann, — uczonemu, artyście, kiedy nie jest zapoznany przez swoich bliskich — że uczuciem owych bliskich, świadczącem o przewadze jego inteligencji nad otoczeniem jest nie podziw dla jego zbyt niedostępnych myśli, ale szacunek dla jego dobroci.
Szacunek budziła też w Odecie światowa sytuacja Swanna, ale nie pragnęła, aby się ją starał wprowadzić w towarzystwo. Może czuła że to niemożliwe, a nawet bała się, aby Swann, bodaj tylko mówiąc o niej, nie wywołał jakich niepożądanych zwierzeń. Faktem jest, iż kazała mu przyrzec, że nigdy nie wymówi jej nazwiska. Przyczyną, dla której Odeta nie chciała bywać w świecie (tak mówiła Swannowi) była jakaś jej dawna sprzeczka z przyjaciółką, która, aby się zemścić, opowiadała o niej niestworzone rzeczy. Swann wtrącał:
— Ależ nie wszyscy znali twoją przyjaciółkę.
— Owszem, owszem, zawsze z tego coś przylgnie, świat jest taki zły.
Swann nie zrozumiał wprawdzie nic z tej historji, ale skądinąd wiedział, że powiedzenia w rodzaju: „Świat jest taki zły”, — „z obmowy zawsze coś przylgnie”, są powszechnie uznane za prawdziwe; muszą być tedy wypadki, do których aforyzmy te mają zastosowanie. Czy wypadek Odety był z ich rzędu? Swann pytał siebie o to, ale nie długo, bo i on także podlegał owej ociężałości duchowej, która ogarniała jego ojca, kiedy stawiał sobie trudny problem.
Zresztą, ów wielki świat, który tak przerażał Odetę, nie budził w niej może zbytnich pragnień; zanadto był odległy od tego który znała, aby go sobie mogła wyraźnie przedstawić. Może, zostawszy pod pewnemi względami naprawdę naiwna (pozostała naprzykład w przyjaźni z biedną ex-szwaczką, do której wdrapywała się prawie codzień po stromych, ciemnych i cuchnących schodach), była spragniona „szyku”, ale miała o nim inne pojęcie niż ludzie naprawdę światowi. Dla nich, szyk to jest emancja pewnej niewielkiej ilości osób, które ślą jego promienie na dość znaczną odległość — słabnące w miarę jak ktoś jest dalej od centrum — w krąg swoich przyjaciół lub przyjaciół swoich przyjaciół, o nazwiskach poniekąd skatalogowanych. Ludzie światowi znają ten katalog na pamięć; mają w tych przedmiotach erudycję, z której wyciągnęli rodzaj smaku i taktu. I tak naprzykład, skoro Swann przeczytał w dzienniku nazwiska osób obecnych na jakimś obiedzie, wówczas, nie potrzebując się uciekać do swojej światowej wiedzy, mógł natychmiast określić odcień szyku tego obiadu; tak jak literat z jednego przeczytanego zdania ściśle ocenia poziom literacki autora. Ale Odeta należała do osób (a osoby te, wbrew mniemaniu ludzi światowych, są nader liczne i istnieją we wszystkich warstwach), które nie posiadają tych wiadomości, biorąc za szyk coś całkiem innego. Szyk ten obleka różne postacie, zależnie od środowiska; ale, czy to będzie ten o którym marzyła Odeta, czy ten przed którym skłaniała głowę pani Cottard, szyk ów ma tę swoistą cechę, że jest dostępny wszystkim. Tamten — szyk ludzi światowych — jest, prawdę mówiąc, również dostępny wszystkim, ale trzeba na to pewnego czasu. Odeta powiadała o kimś:
— On chodzi tylko w szykowne miejsca.
A kiedy Swann pytał jej, co przez to rozumie, odpowiadała trochę lekceważąco:
— No co, szykowne miejsca i tyle! Jeżeli w twoim wieku trzeba cię uczyć co to są szykowne miejsca, cóż ja ci mam powiedzieć. Naprzykład w niedzielę rano avenue de l’Impératrice, o piątej jezioro w Lasku, we czwartek Eden Théatre, w piątek Hipodrom, bale...
— Ale jakie bale?
— No, bale, jakie dają w Paryżu; szykowne bale, rozumie się. Ot, Herbinger naprzykład, wiesz, ten co pracuje w banku? ależ tak, musisz go znać, to jeden z najelegantszych ludzi w Paryżu, ten wysoki młody blondyn co jest taki snob, ma zawsze kwiat w butonierce, przedział z tyłu, jasne palto; chodzi zawsze z tem starem pudłem, które taszczy na wszystkie premiery. No więc! on wydał kiedyś bal, było na nim wszystko co jest najszykowniejszego w Paryżu. Jak jabym tam chciała być! ale trzeba było pokazać zaproszenie przy wejściu, a nie mogłam dostać. W gruncie, wolę nawet że nie byłam, ścisk był taki, że się dusili, nie byłabym nic widziała. To raczej dlatego żeby móc powiedzieć, że się było u Herbingera. A ty wiesz, że ja nie mam za grosz próżności!... Zresztą, mogę ci powiedzieć, że na stu, którzy opowiadają że tam byli, conajmniej połowa blaguje. Ale to mnie dziwi, że ty, taki gogo, nie byłeś tam...
Ale Swann nie starał się wcale zmodyfikować tego pojęcia szyku; uważając, że jego własne pojęcie nie jest prawdziwsze, że jest równie głupie i nieważne jak tamto, nie czuł żadnej potrzeby zaszczepiania go swojej kochance. Toteż, po miesiącach wspólnego życia, jeżeli Odeta interesowała się osobami u których Swann bywał, to jedynie dla kart wstępu na derby, na konkursy hippiczne, dla biletów na premiery, jakie mógł przez te osoby uzyskać. Odeta pochwalała stosunki tak użyteczne, ale skądinąd wzdragała się uznać je za coś „szykownego”, od czasu jak ujrzała na ulicy margrabinę de Villeparisis w czarnej wełnianej sukni, w czepku wiązanym na wstążki.
— Ależ ona wygląda jak bileterka, jak stara odźwierna, darling! To ma być markiza? Ja nie jestem markiza, ale trzebaby mi dużo zapłacić, żebym wyszła na ulicę w takich łachach!
Nie rozumiała, jak Swann może mieszkać w domu przy quai d’Orléans; nie śmiejąc mu tego wyznać, uważała ten punkt za niegodny jego.
Zapewne, Odeta miała tę pretensję że lubi „antyki”, przybierała zachwyconą i subtelną minkę, mówiąc że „ubóstwia” spędzać cały dzień na „szperaniu”, na wyszukiwaniu „starzyzny”, rzeczy z „epoki”. Mimo, że miała niejako za punkt honoru (jakgdyby przestrzegała w tem tradycyjnej rodzinnej zasady) nigdy nie odpowiadać na pytania tyczące spędzenia czasu i „nie zdawać sprawy” z użytku swoich dni, raz wspomniała Swannowi o przyjaciółce, która ją zaprosiła i u której wszystko było „z epoki”. Ale Swann nie zdołał z niej wydobyć, co to była za epoka. Zastanowiwszy się, Odeta odpowiedziała wreszcie, że to było „średnowieczne”. Rozumiała przez to, że były tam boazerje. W jakiś czas potem, znów wspomniała o przyjaciółce i dodała wahająco, z ową porozumiewawczą miną, z jaką cytujemy osobę z którą jedliśmy obiad wczoraj, której nazwiska nigdyśmy nie słyszeli, ale którą gospodarze domu najwyraźniej uważali za kogoś tak sławnego, że zapewne każdy będzie wiedział o kim się mówi: „Ma salę jadalną z... wieku... osiemnastego.” Wydawało się jej to zresztą okropne, nagie, jakgdyby dom nie był skończony; kobiety wyglądają w tem fatalnie, ta moda nigdy się nie przyjmie. Wreszcie, wracając do tego za trzecim razem, Odeta pokazała Swannowi adres artysty, który zrobił ową jadalnię: miała ochotę sprowadzić go, kiedy będzie miała pieniądze, i spytać czyby nie mógł jej zrobić coś podobnego. Oczywiście nie taką samą, ale tę o której marzyła i na którą niestety rozmiary jej willi nie pozwalały: z wysokiemi kredensami, z meblami w stylu Odrodzenia, z kominkami jak w zamku w Blois. Tego dnia zdradziła Swannowi, co myśli o jego domu na quai d’Orléans: kiedy zganił, że przyjaciółka Odety wybrała fałszywy antyk, a nie Louis XVI, bo — powiadał — mimo że się tego nie robi, to może być urocze, Odeta rzekła: „Nie będziesz żądał, aby tkwiła, jak ty, w połamanych meblach i zniszczonych dywanach”; ile że solidne tradycje mieszczki zwyciężyły w niej snobizm kokoty.
Ci, którzy lubią bibeloty, wiersze, którzy gardzą niskiemi rachubami, marzą o miłości i honorze, tworzyli dla Odety elitę, wyższą nad resztę ludzkości. Nie było zresztą konieczne mieć naprawdę te upodobania, byleby się je głosiło. O kimś, kto jej wyznał przy obiedzie że lubi się wałęsać po starych ulicach, grzebać się w starych sklepach, że nigdy nie będzie uznany przez ten kramarski wiek, bo się nie troszczy o swoje interesy, jak człowiek z innej epoki, Odeta powiadała za powrotem: „Jakaż to piękna dusza, jaka to uczuciowa natura, nigdybym nie przypuszczała”, i czuła dlań olbrzymią i nagłą sympatję. Ale w zamian za to, ci co jak Swann mieli te upodobania, ale nie mówili o nich, nie wzruszali jej. Bezwątpienia, musiała przyznać, że Swann nie dba o pieniądze, ale dodawała z dąsem: „Ale u niego to nie to samo”. I w istocie, do wyobraźni Odety przemawiał nie fakt bezinteresowności, ale jej słownik.
Czując że często nie zdoła urzeczywistnić tego o czem Odeta marzy, Swann starał się bodaj, aby się z nim dobrze czuła. Nie przeciwstawiał się jej pospolitości, jej złemu smakowi we wszystkiem. Lubił zresztą ten zły smak, jak wszystko co pochodziło od niej; zachwycał go nawet, bo to był zbiór swoistych rysów, dzięki którym istota tej kobiety ujawniała mu się, stawała się widzialna. Czasami Odeta miała minkę szczęśliwą bo miała iść na Reine Topaze, to znów wzrok jej stawał się poważny, niespokojny i uparty, kiedy się bała, że ją ominie Święto kwiatów, lub poprostu godzina herbaty z „tostami” i ciasteczkami, w Thé de la Rue Royale, w którym-to lokalu bywanie uważała za konsekrację eleganckiej kobiety. Wówczas Swann, zachwycony tak jak nas zachwyca naturalność dziecka lub podobieństwo portretu „gotowego przemówić”, czuł tak dotykalnie duszę kochanki spływającą na jej twarz, że nie mógł się oprzeć aby tej twarzy nie dotknąć wargami.
— Ach, Odetka chce, żeby ją zaprowadzić na Święto kwiatów, chce aby ją tam podziwiano; więc dobrze, zaprowadzimy ją, nie pozostaje nic jak uchylić czoła.
Ponieważ Swann miał nieco krótki wzrok, musiał się posługiwać w domu okularami, w towarzystwie zaś nosił monokl, który go mniej szpecił. Za pierwszym razem kiedy go Odeta zobaczyła z monoklem, nie mogła powstrzymać radości:
— Niema co, uważam że dla mężczyzny to jest bardzo szykowne! Jak tobie w tem do twarzy! Prawdziwy gentleman. Brakuje ci tylko tytułu, dodała z odcieniem żalu.
Swann lubił, że Odeta jest taka, tak samo jak — gdyby się zakochał w Bretonce — lubiłby widzieć ją w czepku i słyszeć że wierzy w strachy. Aż dotąd, jak u wielu ludzi u których zamiłowania artystyczne rozwijają się niezależnie od życia zmysłów, istniały w jego obyczajach i odczuwaniu dziwne rozbieżności. Swann kosztował, w towarzystwie kobiet coraz to pospolitszych, uroku dzieł coraz to bardziej wyrafinowanych, biorąc ładną pokojówkę do krytej loży na jakąś interesującą go dekadencką sztukę, lub na wystawę impresjonistów; — przekonany zresztą, że kobieta światowa i kulturalna zrozumiałaby nie więcej, a nie umiałaby tak przyjemnie siedzieć cicho. Ale, przeciwnie, od czasu jak kochał Odetę, tak słodko mu było odczuwać coś z nią wspólnie, mieć z nią jedną duszę, że starał się polubić rzeczy które ona lubiła. Znajdował przyjemność nietylko w naśladowaniu jej przyzwyczajeń ale w dzieleniu jej poglądów, które, ponieważ nie miały nic wspólnego z jego własnym intelektem, przypominały mu wyłącznie jego miłość, — dla której przełożył je nad inne. Jeżeli szedł drugi raz na sztuczydło w rodzaju Serge Panine, jeżeli starał się oglądać powożącego Oliviera Métra, to dla słodyczy przebywania w duchowym świecie Odety, dzielenia wszystkich jej gustów. Ten czar jej bliskości dawały Swannowi utwory lub miejsca, które Odeta lubiła; i był mu on bardziej tajemniczy, niż urok dzieł lub widoków piękniejszych, ale które mu jej nie przypominały. Zresztą, straciwszy potrosze wiarę w intelektualne zapały swojej młodości, bezwiednie ostudzone sceptycyzmem światowca, Swann myślał (lub przynajmniej tak długo to myślał, że powtarzał to jeszcze), że gusty nasze nie mają żadnej bezwzględnej wartości, że wszystko jest rzeczą epoki, klasy, i polega na modach, z których najpospolitsze tyleż są warte co najwytworniejsze. Uważał, iż waga, jaką Odeta przykłada do bytności na jakimś wernisażu, nie jest w zasadzie czemś śmieszniejszem, niż przyjemność jaką on sam niegdyś znajdował w tem aby być na śniadaniu u księcia Walji. Tak samo, nie uważał, aby zachwyt Odety nad Monte Carlo lub nad Righi był niedorzeczniejszy niż jego upodobanie w Holandji, która znów w oczach Odety była brzydka, i w Wersalu, który jej się wydawał smutny. Toteż wyrzekał się swoich gustów, znajdując słodycz w powiadaniu sobie że czyni to dla niej, dla Odety, że chce czuć i lubić jedynie razem z nią.
Swann lubił dom Verdurinów, jak wszystko co otaczało Odetę, a co dla niego było jedynie formą widzenia jej, rozmawiania z nią. Treścią wszystkich rozrywek, obiadów, muzyki, gier, zabaw kostjumowych, wycieczek, teatru, nawet rzadkich „wielkich rautów” dla „nudziarzy”, była dla Swanna obecność Odety, widok Odety, rozmowa z Odetą, z czego Verdurinowie zaproszeniami swemi czynili mu bezcenny dar. Toteż czuł się tam lepiej niż gdziekolwiek. Polubił „paczkę” i starał się jej przyznawać rzeczywiste wartości, wyobrażał sobie bowiem, że, na swój gust, tkwiłby w niej całe życie. Swann nie śmiał sobie powiedzieć — z obawy że sam w to nie uwierzy — iż zawsze będzie kochał Odetę. Przyjmując tedy bodaj, że zawsze będzie bywał u Verdurinów (fakt, który a priori mniej w nim budził zasadniczych zastrzeżeń), Swann nadal widział w przyszłości codzienne spotkania z Odetą. To nie było może całkiem to samo co kochać ją zawsze, ale na razie, dopóki ją kochał, wystarczało mu wierzyć, że nie przestanie jej widywać ani przez jeden dzień.
— Co za przemiłe kółko — powiadał sobie. Doprawdy, tam się naprawdę żyje! O ileż to środowisko jest inteligentniejsze, artystyczniejsze, od tak zwanego „świata”. Jak ta pani Verdurin, mimo lekkiej przesady i niewinnych śmiesznostek, szczerze kocha malarstwo, muzykę! Co za fanatyzm dla sztuki, co za pasja umilania życia artystom! Ona ma błędne pojęcia o ludziach światowych, ale czyż „świat” nie ma jeszcze fałszywszego pojęcia o artystach! Może ja nie szukam w rozmowie zbyt wysokiego poziomu intelektualnego, ale to fakt, że się bardzo dobrze czuję z doktorem Cottard, mimo jego głupich kalamburów. A ten malarz, o ile jest pretensjonalny kiedy się stara epatować, niewątpliwie jest jedną ze świetniejszych inteligencyj jakie znałem. I przedewszystkiem, człowiek czuje się tam swobodny, robi co chce, bez przymusu, bez ceremonji. Ileż wesołości spala się tam w ciągu wieczora! Stanowczo, poza rzadkiemi wyjątkami, zawsze się będę trzymał tego kółka. Czuję, że tam się będą coraz bardziej skupiały moje przyzwyczajenia, moje życie.
Że zaś zalety, które Swann przypisywał Verdurinom, były jedynie odblaskiem przyjemności, jakiej kosztował u nich przez Odetę, zalety te stawały się poważniejsze, głębsze, istotniejsze, w miarę jak owe przyjemności rosły. Pani Verdurin dostarczała czasem Swannowi tego, co było dlań jedynem szczęściem. Pewnego wieczora, kiedy się czuł niespokojny, bo Odeta rozmawiała z kimś dłużej, i kiedy, podrażniony, nie chciał jej pierwszy spytać czy pozwoli się odwieźć, pani Verdurin przyniosła mu spokój i radość, mówiąc nagle: „Odeto, jedziesz z panem Swannem, prawda?” Kiedy zbliżało się lato i Swann zawczasu niepokoił się, czy Odeta nie wyjedzie bez niego, czy będzie mógł ją nadal widywać codzień, pani Verdurin zaprosiła ich oboje do siebie na wieś. Zaczem, Swann, poddając bezwiednie swoją inteligencję i swoje sądy działaniu wdzięczności i interesu, posuwał się aż do konkluzji, że pani Verdurin to wielka dusza. Kiedy dawny kolega szkolny mówił mu o jakichś miłych lub znakomitych ludziach, Swann odpowiadał: „Wolę sto razy Verdurinów”. I, z emfazą, która była u niego czemś nowem, dodawał:
— To są ludzie wielkoduszni, a wielkoduszność jest w gruncie jedyną rzeczą która coś znaczy i która ludzi określa. Widzisz, są tylko dwie klasy istot: ludzie wielkoduszni i — wszyscy inni. Ja doszedłem do wieku, w którym trzeba wybierać; trzeba zdecydować raz na zawsze, kogo się kocha a kim się gardzi; trzymać się tych których się kocha i nie opuszczać ich aż do śmierci, aby odrobić czas stracony z innymi. Tak! — dodał z owem lekkiem wzruszeniem, którego doznajemy, kiedy, nawet nie całkiem świadomie, mówimy coś nie dlatego, że jest prawda, ale dlatego że sprawia nam przyjemność to mówić i kiedy słyszymy własny głos tak jakby pochodził nie z nas ale skądinąd — losy są rzucone, pragnę kochać jedynie serca wielkoduszne, żyć w atmosferze wielkoduszności. Pytasz mnie, czy pani Verdurin jest naprawdę inteligentna. Upewniam cię, że dała mi dowody szlachetności, wzniosłości, których, wierzaj mi, nie osiąga się bez inteligencji. To pewna, że ma głębokie poczucie sztuki. Ale nie w tem może jest najwspanialsza; ten czy ów drobny uczynek, delikatnie, czarująco dobry, który spełniła dla mnie, jakaś genjalna usłużność, prosty a wzniosły gest, świadczą o głębszem zrozumieniu życia niż wszystkie traktaty filozofów.
Swann mógłby sobie powiedzieć, że istnieją dawni przyjaciele jego rodziców równie prości jak państwo Verdurin; dawni jego koledzy równie kochający sztukę; że znał innych ludzi o wielkiem sercu, których wszakże, od czasu jak wybrał prostotę, sztukę i wielkoduszność, przestał widywać zupełnie. Ale ci ludzie nie znali Odety, a gdyby ją znali, nie staraliby się z pewnością zbliżyć jej do niego.
Nie było też z pewnością w całem kółku Verdurinów ani jednego „wiernego”, któryby ich kochał — lub wyobrażał sobie że ich kocha — tak bardzo jak Swann. Mimo to, kiedy pan Verdurin powiedział że Swann mu się nie podoba, wyraził nietylko własną myśl, ale odgadł myśl żony. Z pewnością, jak dla nich, Swann kochał Odetę zbyt „prywatnie”; nie postarał się uczynić pani Verdurin codzienną powiernicą tej miłości. Z gościnności państwa Verdurin korzystał dyskretnie, wymawiając się często od obiadu. Nie umiejąc zgadnąć przyczyny, widzieli w tem chęć podtrzymywania stosunków z „nudziarzami”. Wreszcie, mimo całej dyskrecji Swanna, odkrycia jakie czynili co do jego świetnej sytuacji towarzyskiej również podsycały ich irytację. Ale najgłębsza racja tej niechęci była inna. Bardzo rychło mianowicie wyczuli w nim nieprzenikniony rezerwat, w którym nadal wierzył w milczeniu, że księżna de Sagan nie jest komiczną figurą i że dowcipy doktora Cottard nie są zabawne. Mimo iż Swann nigdy nie wyzbył się swojej uprzejmości i nie burzył się przeciw miejscowym dogmatom, pojmowali niemożność narzucenia mu ich, całkowitego nawrócenia go; czuli opór, jakiego nigdy nie spotkali u nikogo. Byliby mu przebaczyli, że bywa u „nudziarzy” (od których zresztą z głębi serca Swann wolał tysiąc razy Verdurinów i całą paczkę), gdyby zechciał, dla dobrego przykładu, wyprzeć się ich w obecności wiernych. Ale rozumieli, iż tego zaparcia się nie zdołają mu wydrzeć nigdy.
Co za różnica z „nowym”, którego Odeta wprowadziła świeżo, mimo że znała go jeszcze niewiele. Ów hrabia de Forcheville, to był człowiek, w którym można było pokładać nadzieje! (Okazało się, ku zdumieniu wiernych, że jest szwagrem Saniette’a. Stary archiwista zachowywał się tak pokornie, iż zawsze uważano go tam za coś niższego towarzysko i nie spodziewano się, że należy do świata bogatego, niemal arystokratycznego.) To pewna, iż Forcheville — w przeciwieństwie do Swanna — był ciężki snob; to pewna również, że nie mógł się mierzyć ze Swannem co do oddania kółku Verdurinów. Ale nie miał owej wrodzonej delikatności, która nie pozwalała Swannowi wtórować pani Verdurin w jej zbyt niedorzecznych wycieczkach przeciw ludziom których znał. Co się tyczy pretensjonalnych i rubasznych tyrad, w jakich czasami lubował się malarz, lub płaskich żarcików doktora Cottard, Swann, lubiąc ich obu, usprawiedliwiał łatwo owe słabostki, ale nie miał tej odwagi ani obłudy aby im przyklaskiwać; natomiast Forcheville znajdował się na poziomie intelektualnym, który mu pozwalał zachwycać się wypadami malarza (nie rozumiejąc ich zresztą), a rozkoszować się konceptami doktora. I właśnie pierwszy obiad u Verdurinów, na którym był Forcheville, oświetlił wszystkie te różnice, uwydatnił zalety nowego gościa, a przyspieszył niełaskę Swanna.
Był na tym obiedzie, poza zwykłymi uczestnikami, profesor Sorbony Brichot, który poznał państwa Verdurin u wód i który, gdyby zajęcia uniwersyteckie oraz prace naukowe nie pochłaniały go tak bardzo, lubiłby u nich bywać częściej. Bo Brichot miał tę ciekawość, ten zabobon „życia”, który, połączony z niejakim sceptycyzmem w zakresie własnych studjów, daje pewnym inteligentnym ludziom wszelkiego zawodu — lekarzom nie wierzącym w medycynę, pedagogom nie wierzącym w pensa łacińskie — reputację umysłów szerokich, świetnych, nawet niepospolitych. Rozprawiając u pani Verdurin o filozofji i historji, Brichot rozmyślnie dobierał porównań możliwie najwspółcześniejszych. Raz dlatego, że uważał, iż te nauki są jedynie przygotowaniem do życia, i wyobrażał sobie, że znajdzie w klanie Verdurinów w praktyce to, co znał dotąd jedynie z książek; następnie może i dlatego, że, przyswoiwszy sobie niegdyś i zachowawszy bezwiednie szacunek dla pewnych przedmiotów, sądził iż zrzuci skórę profesorską, pozwalając w nich sobie na niejakie śmiałości. Ale, wręcz przeciwnie, śmiałości te wydawały mu się śmiałościami jedynie dlatego, że wciąż tkwił w swojej skórze.
Forcheville, znalazłszy się po prawej ręce pani Verdurin, która wysadziła się dla „nowego” na tualetę, rzekł: „To oryginalne, ta biała suknia”. Doktór, ciekawy wiedzieć, jak się zachowuje autentyczny hrabia, nie przestawał obserwować Forcheville’a, a równocześnie szukał sposobu ściągnięcia jego uwagi oraz wejścia z nim w stosunki. Chwycił w lot słowo „biała” i, nie podnosząc nosa z nad talerza, rzekł: „Biała? biała dama? może Blanka kastylska?” — poczem, nie poruszając głową, rzucił ukradkiem na prawo i lewo niepewne i uśmiechnięte spojrzenia. Podczas gdy Swann, bolesną i daremną próbą uśmiechu zdradził że koncept wydał mu się idjotyczny, Forcheville okazał zarazem że ocenia dowcip doktora i że sam umie się znaleźć; toteż wesołość jego, szczera ale utrzymana we właściwych granicach, oczarowała panią Verdurin.
— Co pan powie o takim uczonym? zagadnęła Forcheville’a. Niema sposobu dwóch minut rozmawiać z nim poważnie. Czy pan i w swoim szpitalu mówi takie rzeczy? dodała, zwracając się do doktora; w takim razie, nie musicie się tam nudzić z chorymi. Widzę, że będę musiała prosić, aby mnie tam przyjęto.
— Zdaje mi się, że doktór wspomniał coś o tej starej jędzy, Blance kastylskiej, jeśli wolno się tak wyrazić. Nieprawdaż? spytał Brichot pani Verdurin, która, mdlejąc z przymkniętemi oczami, utopiła twarz w dłoniach, skąd dobywały się zduszone krzyki.
— Mój Boże, droga pani, nie chciałbym gorszyć cnotliwych dusz, o ile znajdują się przy tym stole, sub rosa... Uznaję zresztą, że nasza niewysłowiona republika ateńska — i jak ateńska! — mogłaby uczcić w tej obskuranckiej Kapeciance pierwszego z prefektów policji herbu „za mordę”. Ależ tak, szanowny gospodarzu, ależ tak, podjął swoim dźwięcznym głosem, dobitnie artykułując sylaby, w odpowiedzi na jakiś protest pana Verdurin. Kronika Saint-Denis, której świadectwa niepodobna jest kwestjonować, nie zostawia pod tym względem żadnej wątpliwości. Laicyzujący proletarjat nie mógłby sobie obrać lepszej patronki niż tę matkę świętego. Musiała zresztą często gorszyć swego cnotliwego synala, jak twierdzi Suger i inne święte Bernardy; bo z każdym używała sobie wedle jego rangi.
— Kto jest ten pan? pytał Forcheville pani Verdurin; to jakaś tęga głowa.
— Jakto, nie zna pan sławnego Brichot, znany jest w całej Europie.
— A! to Bréchot, wykrzyknął Forcheville, nie dosłyszawszy. Bagatela proszę siadać, dodał wlepiając w znakomitość szeroko otwarte oczy. To zawsze jest ciekawe jeść sobie obiad ze sławnym człowiekiem, Ale, jak widzę, pani nas raczy tu samą śmietanką. Nie znudzi się człowiek u pani.
— Och! rzekła skromnie pani Verdurin. Najważniejsze jest, że oni się tu czują jak u siebie. Mówią o czem chcą, słowa strzelają jak race. Naprzykład Brichot; dziś wieczór, to jeszcze nic. Widywałam go, wie pan, czasami tutaj, u mnie, był bajeczny, olśniewający, można było klęknąć przed nim; i czy pan uwierzy, gdzieindziej to już nie ten sam człowiek; traci cały dowcip, trzeba go ciągnąć za język, jest nawet nudny.
— To ciekawe! rzekł Forcheville zdziwiony.
Rodzaj dowcipu, jaki rozwijał Brichot, uchodziłby za czyste osielstwo w koterji, w której Swann spędził młodość, mimo że nie wyklucza rzetelnej inteligencji. A inteligencji profesora, tęgiej i soczystej, pozazdrościłoby z pewnością wielu światowców, których Swann uważał za dowcipnych. Ale ci właśnie ludzie zdołali mu zaszczepić swoje gusty i uprzedzenia, przynajmniej co się tyczy życia światowego, nawet w tych jego strefach, które powinnyby raczej należeć do dziedzin inteligencji, jak rozmowa; tem samem koncepty profesora Brichot musiały się wydać Swannowi pedantyczne, płaskie i niesmaczne. Przytem Swanna, przyzwyczajonego do dobrych manier, raził szorstki, wojskowy niemal ton, w jakim militarystyczny profesor zwracał się do każdego. A może poprostu Swann wypadł tego wieczora ze swojej pobłażliwości, widząc nadmierną uprzejmość pani Verdurin dla Forcheville’a, sprowadzonego tu przez dziwny zaiste koncept Odety!
Trochę zakłopotana wobec Swanna, Odeta spytała go na wstępie:
— Jak się panu wydaje mój protegowany?
Na co Swann, spostrzegając pierwszy raz, że Forcheville, którego znał oddawna, może się podobać kobietom i że jest wcale przystojnym mężczyzną, odpowiedział: „Potworny!”
Z pewnością nie przyszło mu na myśl być zazdrosnym o Odetę; ale nie czuł się równie szczęśliwy jak zwykle. Daremnie Brichot, zacząwszy opowiadać jakąś historję o matce Blanki kastylskiej, która „chodziła kilka lat z Henrykiem Plantagenet, zanim się za niego wydała”, i chcąc aby go proszono o dalszy ciąg, zwrócił się do niego, mówiąc: „Prawda, panie Swann?” owym marsowym tonem, jaki się przybiera aby zstąpić do poziomu wieśniaka lub dodać odwagi żołnierzowi; ku wściekłości pani domu, Swann zepsuł Brichotowi efekt, przepraszając, że się zbyt mało interesuje Blanką kastylską, ale że ma o coś zapytać malarza. W istocie, malarz odwiedził owego dnia wystawę pewnego świeżo zmarłego artysty, przyjaciela pani Verdurin, i Swann pragnął się dowiedzieć (cenił bowiem smak „mistrza”), czy naprawdę w obecnie wystawionych dziełach jest coś więcej niż wirtuozostwo, które zdumiewało już w poprzednich.
— Z tego punktu widzenia, to było nadzwyczajne; ale nie wydawało mi się sztuką, jak się to mówi, zbyt „na wyżynach”, rzekł Swann z uśmiechem.
— Na wyżynach... dziejowej odpowiedzialności, przerwał Cottard podnosząc ręce z udaną powagą.
Cały stół parsknął śmiechem.
— Kiedy ja wam powiadam, że niepodobna z nim rozmawiać serjo, rzekła pani Verdurin do Forcheville’a. W chwili kiedy się człowiek najmniej spodziewa, on panu wyjedzie z jakąś bujdą.
Pani Verdurin zauważyła, że jeden Swann się nie uśmiechnął. Nie był zresztą zbyt zadowolony, że Cottard zabawił towarzystwo jego kosztem w obecności p. Forcheville. Ale malarz, zamiast odpowiedzieć Swannowi serjo, czego zapewne nie omieszkałby zrobić gdyby byli sami, wolał olśnić zebranych brawurowym kawałkiem o technice zmarłego mistrza.
— Zbliżyłem się, rzekł, aby zobaczyć jak to jest zrobione, wsadziłem nos w płótno. Haha! właśnie! Niema sposobu zgadnąć, czy to robione gumą, rubinem, mydłem, czy to malowane bronzem, słońcem, łajnem....
— Ja mydłem, ty mydłeś... zaczął odmieniać doktór, którego nikt nie zrozumiał.
— To wygląda niby nic, ciągnął malarz; niema sposobu odkryć triku, jak w Roncie albo w Regentkach; a to jest jako rozmach jeszcze tęższe od Rembrandta i od Halsa. Wszystko tam jest, ależ tak, przysięgam panu!
I, jak śpiewak, który, doszedłszy do najwyższej nuty jaką może wziąć, ciągnie dalej falsetem, piano, malarz szeptał ze śmiechem, tak jakby w istocie to malarstwo było aż komiczne siłą swojej piękności:
— Pachnie to, wierci człowiekowi w nosie, tamuje oddech, łaskocze, i niema sposobu zgadnąć czem to jest robione. To istne czary, szachrajstwo, cud (tu malarz wybuchnął głośnym śmiechem,) to poprostu łajdackie!
Zatrzymał się, podniósł poważnie głowę, i głębokim basem który starał się uczynić harmonijnym, dodał: — A takie rzetelne!
W chwili gdy malarz powiedział: „tęższe niż Ront” — bluźnierstwo to wywołało odruch protestu ze strony pani Verdurin, uważającej Ront wraz z „Dziewiątą” i „Samotrake”, za największe arcydzieło świata. Przy słowach: „malowane łajnem”, p. Forcheville spojrzał dokoła dla przekonania się czy wyrażenie uszło, poczem zaigrał na jego ustach ostrożny i pojednawszy uśmiech. Ale wszyscy, z wyjątkiem Swanna, wlepiali w malarza spojrzenia pełne podziwu.
— Jaki on paradny, kiedy się tak zapali — wykrzyknęła pani Verdurin, szczęśliwa że stół okazał się tak zajmujący właśnie w dniu gdy Forcheville był u niej pierwszy raz. — A ty, czego ty siedzisz stumaniały z otwartą gębą? rzekła do męża. Wiesz przecie, że on umie mówić; myślałby kto, że on pierwszy raz pana słyszy. Gdyby go pan widział podczas gdy pan mówił, pił mistrza oczami. I jutro wyrecytuje nam wszystko co mistrz powiedział, nie połknąwszy ani słowa.
— Ale nie, to nie jest blaga, rzekł malarz zachwycony swoim sukcesem; pani widzę myśli, że ja tak sobie macham ozorem, że to bluff. Zaprowadzę tam panią, powie mi pani czym przesadził; gwarantuję, że pani wróci jeszcze bardziej wzięta odemnie!
— Ależ my nie myślimy, że pan przesadza; my — byśmy tylko chcieli żeby pan jadł i żeby mój mąż także jadł; podajcie jeszcze rybę panu, widzicie przecie, że jego ryba wystygła. Nie spieszy nam się tak, podajesz jakby się paliło, z sałatą możecie trochę zaczekać.
Pani Cottard, która była skromna i mówiła mało, umiała mimo to nie zawahać się kiedy szczęśliwe natchnienie podsunęło jej zręczne słówko. Czuła, że to co powie będzie miało powodzenie; to jej dodawało odwagi; zresztą chodziło jej nietyle o to aby błyszczeć, co aby być użyteczną dla karjery męża. Toteż nie przepuściła słowa „sałata”, które wyrzekła pani Verdurin.
— Ale to nie jest „japońska sałata”? rzekła półgłosem, zwracając się do Odety.
I, zachwycona i zmieszana celnością i zuchwalstwem, jakiem była ta dyskretna ale jasna aluzja do nowej i głośnej sztuki Dumasa, pani Cottard parsknęła uroczym śmiechem naiwności, niezbyt głośnym, ale tak nieodpartym, że przez dobrą chwilę nie mogła go opanować.
— Kto jest ta dama? Dowcipna jest! — rzekł Forcheville.
— Nie, ale zrobimy tę sałatę, jeżeli przyjdziecie wszyscy w piątek na obiad.
— Wydam się panu wielka prowincjuszka, rzekła pani Cottard do Swanna, ale nie widziałam jeszcze słynnej Francillon, o której wszyscy mówią. Mąż już widział tę sztukę (przypominam sobie nawet, mówił mi, że bardzo mile spędził ten wieczór w pańskiem towarzystwie), i przyznaję że nie wydawało mi się rozsądne, aby kupował fotele, poto żeby iść drugi raz ze mną. Oczywiście, w Komedji Francuskiej wieczór nigdy nie jest stracony, grają tam zawsze tak świetnie; ale, ponieważ mamy bardzo miłych przyjaciół (pani Cottard rzadko wymawiała nazwiska i poprzestawała na terminach: „nasi przyjaciele”, albo „jedna z przyjaciółek”, przez dystynkcję, sztucznym tonem, z ważną miną osoby zwykłej wymieniać tylko wtedy kiedy chce kogoś wymienić), którzy często miewają loże i są na tyle uprzejmi aby nas zapraszać na wszystkie wartościowsze nowości, jestem pewna, że, wcześniej lub później, zobaczę Francillon i będę sobie mogła wyrobić zdanie. Ale muszę wyznać, że czuję się trochę głupia, bo gdziekolwiek się znajdę, wszędzie się mówi oczywiście o tej nieszczęśliwej japońskiej sałacie. To zaczyna nawet być męczące — dodała, widząc że Swann nie zainteresował się tak jakby można było przypuszczać tą palącą aktualnością. — Ale trzeba przyznać, że to daje czasem temat do dosyć zabawnych pomysłów. I tak, mam przyjaciółkę: bardzo oryginalna, mimo że śliczna kobieta; bardzo otoczona, bardzo światowa; otóż, ona twierdzi, że kazała u siebie zrobić tę sałatę japońską, i to pakując do niej wszystko co pan Dumas wymienia w swojej sztuce. Zaprosiła kilka przyjaciółek, żeby przyszły to jeść. Na nieszczęście, nie należałam do wybranych. Ale opowiedziała nam to później, na swoim żurku: zdaje się, że to było okropne, uśmiałyśmy się do łez. Ale pan wie, wszystko zależy od sposobu opowiedzenia, rzekła widząc że Swann zachował poważną minę.
Przypuszczając, iż to może dlatego że nie lubi Francillon, dodała:
— Zresztą boję się, że będę miała zawód. Nie sądzę, aby to było takie jak Serge Panine, bożyszcze pani de Crécy. To są przynajmniej tematy, które mają treść, które zmuszają do myślenia; ale dawać przepis na sałatę na scenie Komedji Francuskiej! Za to Serge Panine! Zresztą wszystko, co wychodzi z pod pióra pana Ohnet, jest zawsze tak dobrze napisane! Nie wiem, czy pan zna Właściciela Kuźnic, któregobym postawiła jeszcze wyżej niż Serge Panine.
— Daruje pani, rzekł Swann z ironiczną miną, ale wyznaję, że mój brak podziwu jest prawie jednaki dla obu tych arcydzieł.
— Doprawdy, co im pan zarzuca? Czy to z zasady? Czy pan znajduje, że to trochę smutne? Zresztą, zawsze powtarzam, że nigdy nie trzeba dyskutować ani o powieściach ani o teatrze. Każdy ma swój sposób widzenia: co mnie się najbardziej podoba, panu może się zdawać okropne.
Przerwał jej Forcheville, zagadując Swanna. W istocie, podczas gdy pani Cottard mówiła o Francillon, Forcheville wyraził pani Verdurin swój podziw dla tego co nazywał małym speech’em malarza.
— Ten pan ma łatwość słowa, pamięć! — rzekł do pani Verdurin, kiedy malarz skończył — jak się doprawdy rzadko spotyka. Do kata! chciałbym tak umieć. Byłby z niego tęgi kaznodzieja. Można powiedzieć, że, wraz z panem Bréchot, ma pani dwa egzemplarze warte siebie wzajem, a nie wiem czy, jako swada, ten malarz nie dałby jeszcze mata profesorowi. Płynie mu to bardziej naturalnie, mniej jest wyszukane. Pozwolił sobie coprawda mimochodem na parę nieco realistycznych wyskoków, ale to jest dzisiejszy styl. Nie często widziałem, aby kto miał taką wyparzoną gębę, jak mawialiśmy w pułku, gdzie jeden z kolegów przypominał mi trochę tego malarza. O byle czem, nie wiem jak państwu powiedzieć, o tej szklance naprzykład, mógł gadać całe godziny; nie, nie o szklance, głupstwo mówię, ale o bitwie pod Waterloo, o czem tylko państwo chcecie, i kropił nam z punktu rzeczy, któreby nikomu na myśl nie przyszły. Zresztą Swann był w tym samym pułku, musiał go znać.
— Czy pan często widuje pana Swanna? spytała pani Verdurin.
— Ależ nie, odparł. Aby się łatwiej zbliżyć do Odety, Forcheville chciał się przymilić Swannowi; pochwycił więc tę sposobność aby mu pochlebić, natrącając o jego wysokich stosunkach, ale tonem człowieka światowego, tonem przyjaznej krytyki, a nie jakby mu ich winszował niby niespodzianego sukcesu: „Prawda, Swann? nie widuję cię nigdy. Zresztą, jakim cudem go spotkać? To zwierzę tkwi ciągle u samych La Tremoïlle, u des Laumes, u samych takich!...
Informacja była mylna, ile że od roku Swann bywał prawie tylko u Verdurinów. Ale same nazwiska osób, których Verdurinowie nie znali, spotkały się z pełnem nagany milczeniem. Pan Verdurin, obawiając się przykrego wrażenia, jakie owe nazwiska „nudziarzy”, rzucone zwłaszcza tak bez taktu w twarz wszystkich wiernych, musiały zrobić na jego żonie, zwrócił na nią ukradkiem spojrzenie pełne niespokojnej troski. Ujrzał wówczas, że w swojem postanowieniu nie przyjęcia niczego do wiadomości, nie przejmowania się udzieloną jej nowiną, pani Verdurin pozostała nietylko niema, ale głucha, tak jak czynimy, kiedy niewierny przyjaciel próbuje wsunąć w rozmowę usprawiedliwienie (wysłuchać bez protestu, znaczyłoby przyjąć je), lub kiedy ktoś wymawia przy nas zabronione imię niewdzięcznika. Milczenie pani Verdurin wyrażało nie zgodę, ale było nicniewiedzącą ciszą rzeczy martwych. Odarła nagle swoją twarz z wszelkiego życia, z wszelkiego ruchu; wydatne jej czoło było już tylko pięknem studjum krągłej wyniosłości, w którą nazwisko owych La Tremoïlle, wybrańców Swanna, nie mogło wniknąć; rysunek lekko zmarszczonego nosa zdawał się skopiowany z natury. Rzekłbyś, że rozchylone usta przemówią. To już był tylko wosk, maska gipsowa, makietka pomnika, biust z Palais de l’Industrie, przed którym publiczność zatrzymywałaby się z pewnością, aby podziwiać, jak rzeźbiarz, wyrażając nieopisaną godność Verdurinów, przeciwstawioną nazwiskom La Tremoïlle i des Laumes — od których z pewnością nie są gorsi, jak od wszystkich „nudziarzy” na kuli ziemskiej — zdołał dać pontyfikalny niemal majestat białości i twardości kamienia. Ale marmur ożywił się w końcu i oznajmił, że trzeba mieć zdrowie, aby chodzić do tych ludzi, bo pani jest zawsze pijana, a mąż tak ciemny, że mówi dzień powszechny zamiast dzień powszedni.
— Choćby mi grubo płacono, nie wpuściłabym czegoś takiego do swego domu, zakończyła pani Verdurin spoglądając władczo na Swanna.
Nie spodziewała się z pewnością, aby Swann poddał się bez zastrzeżeń, jak to uczyniła ciotka pianisty, która ze świętą naiwnością wykrzyknęła:
— Patrzcie państwo! Ale co najdziwniejsze, to że oni zawsze znajdą kogoś, kto się zechce z niemi zadawać. Mnie się zdaje, że jabym się bała; tak łatwo można wdepnąć. Jakim cudem może być jeszcze naród taki ciemny, żeby się uganiać za takimi.
Czemuż Swann nie odpowiedział bodaj jak Forcheville: „Ba, zawsze to księżna; są jeszcze ludzie, na których to działa”, coby pozwoliło pani Verdurin odpowiedzieć: „Niechże im będzie na zdrowie!” Zamiast tego, Swann rozśmiał się poprostu w sposób, który oznaczał, że nie może nawet brać serjo podobnych niedorzeczności. Pan Verdurin, wciąż zerkając na żonę, widział ze smutkiem i rozumiał aż nadto dobrze, że nią miota gniew Wielkiego Inkwizytora, który nie może wytępić herezji. Aby więc skłonić Swanna do odrzeczenia się (ile że odwaga własnego zdania wydaje się zawsze rachubą i tchórzostwem w oczach tych, przeciw którym się zwraca), pan Verdurin zagadnął go:
— Niechże pan powie szczerze co pan myśli, my im nie powtórzymy.
Na co Swann odparł:
— Ależ to bynajmniej nie przez strach przed księżną (jeżeli państwo mówicie o pani La Tremoïlle). Upewniam pana, że wszyscy z rozkoszą bywają u niej. Nie będę twierdził, aby była „głęboka”... (Swann wymówił „głęboka” tak, jakby to było słowo komiczne; język Swanna bowiem zachował ślady nawyków, które pewna odnowa charakteru — w związku ze świeżym kultem muzyki — zatarła w nim chwilowo, tak iż obecnie wyrażał niekiedy swoje poglądy z zapałem). Ale, mogę powiedzieć bardzo szczerze, księżna jest inteligentna, a jej mąż wszechstronnie wykształcony. To są przemili ludzie.
Pani Verdurin uczuła, że opór jednego niewiernego może stanąć na drodze w ziszczeniu moralnej jedności „paczki”. Wściekła na uparciucha, który nie widział, ile jego słowa sprawiają jej bólu, nie mogła się wstrzymać, aby nie krzyknąć z głębi serca:
— Niech pan tak myśli, skoro pan chce, ale przynajmniej niech nam pan tego nie mówi.
— Wszystko zależy od tego, co pan nazywa inteligencją, rzekł Forcheville, który też chciał zabłysnąć. No, Swann, co pan rozumiesz pod inteligencją?
— Właśnie! krzyknęła Odeta, to są te wielkie rzeczy, o których wytłumaczenie wciąż go proszę, ale on nigdy nie chce.
— Ależ owszem... zaprotestował Swann.
— Gadanie! rzekła Odeta.
— Austrjackie? spytał doktór.
— Dla pana, podjął Forcheville, inteligencja to światowa paplanina, to umiejętność chodzenia na dwóch łapkach?
— Skończże pan tę przystawkę, żeby można było sprzątnąć talerz, rzekła pani Verdurin cierpko do Saniette’a, który, pogrążony w myślach, przestał jeść. I, może nieco zawstydzona swoim tonem, dodała: „Nic nie szkodzi, ma pan czas; jeżeli to mówię, to w interesie innych gości, bo to tamuje usługę.
— Bardzo ciekawe określenie inteligencji, rzekł Brichot wybijając sylaby, dał ten słodki anarchista Fénelon...
— Słuchajcie! rzekła do Forcheville’a i do doktora pani Verdurin; Brichot da nam definicję inteligencji wedle Fénelona; to ciekawe, nie zawsze ma człowiek sposobność coś takiego słyszeć.
Ale Brichot czekał żeby Swann dał swoje określenie. Swann nie odpowiedział, niwecząc tym biernym uporem świetny turniej, którym szczęśliwa pani Verdurin gotowała się uraczyć pana de Forcheville.
— Naturalnie, to tak jak ze mną, rzekła Odeta z dąsem; cieszę się, że nie jestem jedyna, do której pan Swann nie raczy się zniżać.
— Czy ci de la Trémouaille, których pani Verdurin zarekomendowała nam jako niezbyt godnych poznania — spytał Brichot artykułując dobitnie wyrazy — pochodzą od tych, z którymi poczciwa snobka, pani de Sévigné, rada była (jak mówiła sama) zawrzeć znajomość, bo to zrobi dobre wrażenie na jej kmiotkach? Prawda, że zacna markiza miała inną rację, dla niej najważniejszą, bo dla tej nałogowej dziennikarki skrypt był przedewszystkiem. Otóż w gazetce, którą pani de Sévigné przesyłała regularnie córce, pani La Trémouaille, dobrze udokumentowana dzięki swoim wysokim krewieństwom, robiła „politykę zagraniczną”.
— Ale nie, nie sądzę aby to była ta sama rodzina, rzekła na oślep pani Verdurin.
Saniette, od czasu jak śpiesznie oddał lokajowi pełny jeszcze talerz, wrócił do swojej milczącej zadumy. Teraz ocknął się, aby ze śmiechem opowiedzieć historję swego obiadu z księciem de la Tremoïlle; z którejto historji wynikało, że książę nie wie iż George Sand to był pseudonim kobiety. Swann, który lubił Saniette’a, uważał za właściwe podać mu szczegóły świadczące o kulturze księcia i dowodzące, że taka ignorancja byłaby u niego czemś niemożliwem, ale nagle urwał. Zrozumiał, że Saniette nie potrzebuje tych dowodów, że wie iż historyjka jest fałszywa, bo ją poprostu sam przed chwilą wymyślił. Saniette, pozatem zacny człowiek, bolał, że go Verdurinowie uważają za tak bardzo nudnego; w poczuciu że przy obiedzie jeszcze mniej błyszczał niż zwykle, nie chciał wstać od stołu nie zabawiwszy trochę towarzystwa. Skapitulował szybko, zbolały że go zawiódł spodziewany efekt; i woląc aby Swann nie wdawał się już w zbyteczne sprostowania, odparł tchórzliwie: „Dobrze już, dobrze. W każdym razie, nawet gdybym się mylił, to nie jest chyba zbrodnia”. Swannowi zrobiło się go żal; rad byłby znów powiedzieć, że historyjka jest prawdziwa i urocza. Doktór, który się przysłuchiwał, uznał że to jest miejsce, aby powiedzieć: „Se non e vero”; ale nie był dość pewien słów i bał się zaplątać.
Po obiedzie, Forcheville sam z siebie podszedł do doktora:
— Musiała być niebrzydka ta pani Verdurin, no i to jest kobieta, z którą da się rozmawiać; dla mnie to jest najważniejsze. Szkoda, że zaczyna być trochę ciężkawa. Zato pani de Crécy, to kobietka, która wydaje się djablo inteligentna; a, do stu djabełków, widać zaraz że ona ma wszystko tam gdzie trzeba! — Mówimy o pani de Crécy, rzekł do pana Verdurin, który się zbliżył z fajeczką w zębach. Wyobrażam sobie, że jako ciało...
— Wolałbym mieć w łóżku ją niż złamaną nogę, rzekł śpiesznie Cottard, który od paru chwil czekał napróżno aż Forcheville zaczerpnie oddech, aby ulokować ten stary koncept. Tak się bał, iż, o ile rozmowa zmieni przedmiot, koncept przestanie być aktualny, że wypowiedział go z owym nadmiarem swobody i pewności siebie, które daremnie maskują nieodłączny od chęci popisu chłód i tremę. Forcheville znał ten dowcip, toteż ubawił się nim. Co się tyczy pana Verdurin, ów nie certował się ze swą wesołością, bo znalazł od niedawna na wyrażenie jej symbol różny od tego którym się posługiwała jego żona, ale równie prosty i jasny. Ledwie jąwszy poruszać głową i ramionami, jak ktoś kto pęka od śmiechu, zaraz zaczynał kaszleć, tak jakby, śmiejąc się za mocno, połknął dym z fajeczki; i wciąż trzymając fajkę w zębach, przedłużał nieograniczenie imitację duszenia się i wesołości. Tak on i pani Verdurin, która naprzeciwko, słuchając jakiejś historji malarza, zamykała oczy nim ukryła twarz w dłoniach, wyglądali jak dwie teatralne maski, na różne sposoby wyobrażające wesołość.
Pan Verdurin uczynił roztropnie nie wyjmując fajeczki z ust, bo Cottard, zmuszony oddalić się na chwilę, zrobił półgłosem żarcik, którego niedawno się nauczył i powtarzał go za każdym razem, kiedy się miał udać w to miejsce: „Muszę pomówić chwilę z księciem Aumale”; tak że krztuszenie się pana Verdurin zaczynało się na nowo.
— Słuchaj, wyjmij fajkę z ust, widzisz przecie, że się w końcu udusisz od tego hamowania śmiechu, rzekła do męża pani de Verdurin, częstując równocześnie gości likierami.
— Co za przemiły człowiek pani mąż, ile on ma dowcipu! oświadczył Forcheville pani Cottard. Dziękuję pani. Stary wiarus jak ja nie gardzi nigdy łyczkiem.
— Pan de Forcheville oczarowany jest Odetą, rzekł Verdurin do żony.
— A, Odeta miałaby ochotę zajść kiedy do nas z panem na śniadanie. Ułożymy to, ale nie trzeba żeby Swann wiedział. Wie pan, on trochę psuje nastrój. To panu nie przeszkodzi przychodzić na obiad, oczywiście; mamy nadzieję widywać pana bardzo często. Zbliża się piękny czas, będziemy jadali często na powietrzu. Toby pana nie nudziło zjeść czasem obiad w Lasku? Świetnie, to będzie bardzo przyjemne. — Czy ten tam nie myśli pilnować swego rzemiosła, hej! krzyknęła pani Verdurin na młodego pianistę, chcąc wobec „nowego” tej klasy co Forcheville, popisać się zarazem i swoim dowcipem i swoją tyrańską władzą nad wiernymi.
— Pan de Forcheville właśnie cię obmawiał przedemną, rzekła pani Cottard do męża, który wrócił do salonu.
Cottard, pochłonięty myślą o tytule Forcheville’a (co go zaprzątało od początku obiadu) rzekł doń:
— Leczę w tej chwili pewną baronową, panią de Putbus. Putbusowie brali udział w krucjatach, prawda? Mają na Pomorzu jezioro, dziesięć razy większe niż plac Zgody. Leczę ją na artretyzm, urocza kobieta. Zna zresztą panią Verdurin, o ile mi się zdaje.
Co pozwoliło panu de Forcheville, kiedy się znalazł w chwilę potem z panią Cottard, uzupełnić pochlebny sąd o jej mężu:
— Do tego człowiek taki interesujący; zaraz widać, że zna świat. Ba, lekarze wiedzą tyle rzeczy.
— Zagram motyw z sonaty dla pana Swanna? rzekł pianista.
— Czy to będzie sonata za grajcar? — spytał dowcipny Forcheville, robiąc aluzję do „kreutzerowskiej”.
Ale Cottard, który nigdy nie słyszał tego kalamburu, nie zrozumiał. Zbliżył się żywo, aby to rozjaśnić.
Forcheville wytłumaczył mu aluzję. Doktór zaczerwienił się.
— Niech pan przyzna, doktorze, że to zabawne.
— Och, znałem to od dawna, odparł Cottard.
Ale zamilkli; pod drganiem skrzypcowego tremolo, które ją chroniło swojem drżącem oparciem o dwie oktawy wyżej — jak w górskiej okolicy, — za pozorną i zawrotną nieruchomością wodospadu, widzi się, o dwieście stóp niżej, maleńki kształt turystki — fraza Vinteuila ukazała się, daleka, wdzięczna, chroniona długiem rozwijaniem się przeźroczystej, ciągłej i dźwięcznej zasłony. I Swann w sercu swojem zwrócił się do niej niby do powiernicy swojej miłości, jak do przyjaciółki Odety, która powinnaby przecież powiedzieć Odecie, żeby nie zwracała uwagi na tego Forcheville.
— A, pan przychodzi późno, rzekła pani Verdurin do jednego z wiernych, którego zaprosiła jedynie jako „wykałaczkę”. Mieliśmy niezrównanego Brichota, co za wymowa! Ale poszedł. Prawda, panie Swann? Przypuszczam, że pan się z nim pierwszy raz spotkał, rzekła aby podkreślić, że Swann jej zawdzięcza tę znajomość. Prawda, rozkoszny był nasz Briszocik?
Swann skłonił się grzecznie.
— Nie? Nie zajął pana? spytała sucho pani Verdurin.
— Ależ owszem, pani, byłem zachwycony. Jest może trochę zbyt apodyktyczny i zbyt jowialny jak na mój gust; wolałbym czasem u niego więcej wahania, więcej miękkości; ale czuć że tyle rzeczy wie... Wygląda zresztą na bardzo zacnego człowieka.
Goście rozeszli się późno. Pierwsze słowa doktora do żony były:
— Rzadko widziałam panią Verdurin w tak dobrem usposobieniu.
— Co to jest właściwie ta Verdurin, ex-kokota? spytał Forcheville malarza, któremu zaproponował wspólny powrót.
Odeta patrzała z żalem za oddalającym się Forchevillem, nie śmiała się wykręcić od powrotu ze Swannem, ale w drodze była kwaśna, a kiedy spytał jej, czy ma wstąpić, odparła: „Rozumie się”, wzruszając niecierpliwie ramionami.
Kiedy wszyscy goście wyszli, pani Verdurin rzekła do męża:
— Widziałeś, jak Swann głupio się śmiał, kiedyśmy mówili o pani La Tremoïlle?
Zauważyła, że przed tem nazwiskiem Swann i Forcheville kilka razy opuścili słówko „de”. Nie wątpiąc, iż chcieli tem okazać że ich nie onieśmielają tytuły, naśladowała ich ambit, ale nie dobrze pochwyciła jego formę gramatyczną. To też błędny sposób mówienia odnosił zwycięstwo nad republikańską niezależnością pani Verdurin; mówiła także „ci de la Tremoïlle”, lub raczej, skrótem używanym przez piosenkarzy i karykaturzystów, którzy łykali „de”, „d’ La Tremoïlle”; ale odbijała to sobie, mówiąc: „Pani La Tremoïlle”. — „Księżna”, jak powiada Swann — dodała pani Verdurin z ironicznym uśmiechem, mającym dowieźć, że ona tylko cytuje, nie biorąc na swój rachunek równie naiwnej i śmiesznej tytulatury.
— Powiem ci, że mi się wydał straszliwie głupi.
A p. Verdurin odpowiedział:
— On nie jest szczery, to jegomość bardzo ostrożny, zawsze na dwóch stołkach. Zawsze wilk, koza i kapusta. Co za różnica z tym Forcheville. To przynajmniej człowiek, który powie ci wręcz co myśli. Wóz albo przewóz, nie tak jak tamten, który jest zawsze ni pies ni wydra. Zresztą Odeta djablo mi na to wygląda że woli Forcheville’a, i przyznaję jej słuszność. Ten głupi Swann chce nam tu odwalać światowca, trubadura księżniczek. Tamten ma przynajmniej tytuł: zawszeć to hrabia de Forcheville, dodał p. Verdurin z miną smakosza, jakgdyby, biegły w historji owego hrabstwa, odważał drobiazgowo jego swoistą wartość.
— Powiem ci, rzekła pani Verdurin, że Swann uważał za właściwe cisnąć na Brichota parę jadowitych i dosyć pociesznych insynuacyj. Oczywiście, skoro widział że my tu Brichota kochamy, to był dla niego sposób aby nas dosięgnąć, aby sponiewierać nasz obiad. Czuć w nim miłego koleżkę, który cię obmówi za drzwiami.
— Ależ ja ci dawno mówiłem, rzekł p. Verdurin; Swann, to skrachowany genjusz, mała figurka, zawistna o wszystko co ją przerasta.
W rzeczywistości nie było „wiernego”, któryby był mniej złośliwy od Swanna. Ale wszyscy oni mieli tę ostrożność, aby zaprawiać obmowę staremi dowcipami, małą dawką ciepła i serdeczności, podczas gdy widziano perfidję w najlżejszem zastrzeżeniu Swanna, który nie raczył się zniżać do utartych zwrotów w rodzaju: „Mówię to bez cienia złej intencji”. Istnieją autorowie, u których najmniejsza śmiałość oburza, dlatego że nie pogłaskali wpierw gustów publiczności i nie poczęstowali jej komunałami do których przywykła; z tego samego powodu Swann oburzał pana Verdurin. U Swanna, jak u tych pisarzów, nowość stylu kazała wierzyć w szpetotę intencyj.
Swann nie wiedział jeszcze o niełasce grożącej mu u Verdurinów i nadal widział ich śmieszności w różowem świetle, poprzez swoją miłość.
Zazwyczaj spotykał się z Odetą aż wieczór; ale w ciągu dnia, bojąc się ją zmęczyć swemi wizytami, rad byłby bodaj zaprzątnąć jej myśli; wciąż szukał sposobności przypomnienia się jej, ale w miły dla niej sposób. Jeżeli w oknie kwiaciarni albo u jubilera zachwycił go jakiś krzew lub klejnot, pierwszą myślą Swanna było posłać je Odecie; wyobrażał sobie, że ona podzieli przyjemność jaką on odczuł, że miłość jej wzrośnie od tego. Natychmiast dawał odnieść upominek na ulicę La Pérouse; pilno mu było do chwili, w której, przez fakt obdarowania, uczuje się poniekąd blisko Odety. Dbał zwłaszcza o to, aby Odeta otrzymała przesyłkę przed wyjściem z domu: kupował tem sobie prawo do jej czulszego powitania, kiedy ją spotka u Verdurinów. A nawet, kto wie, jeśli się pośpieszą z odesłaniem, może go czeka przed obiadem list Odety, może wreszcie ona zjawi się we własnej osobie, aby mu podziękować! Jak niegdyś doświadczał na Odecie reakcyj urazy, tak teraz starał się zapomocą odruchów wdzięczności wydobyć z niej sekretne cząstki uczucia, których mu jeszcze nie odsłoniła.
Często Odeta miała kłopoty pieniężne; naglona jakimś długiem, prosiła Swanna aby jej przyszedł z pomocą. Uszczęśliwiało go to, jak wszystko co mogło dać Odecie wysokie pojęcie o jego miłości, lub poprostu o jego wpływach, o pożytku jaki może mieć z niego. Bezwątpienia, gdyby mu kto powiedział na początku: „jej się podoba twoja pozycja”, a teraz: „jeżeli cię kocha, to dla twojego majątku”, Swann nie byłby uwierzył; nie miałby zresztą nic przeciw temu, aby uważano Odetę za związaną z nim czemś tak mocnem jak snobizm lub pieniądze. Ale, gdyby nawet myślał że to jest prawda, może nie byłby cierpiał odkrywając w miłości Odety pobudkę trwalszą niż jego osobiste powaby i zalety; interes, interes zdolny odsunąć na zawsze dzień, w którym Odeta byłaby go skłonna porzucić. Na razie, obsypując ją podarkami, oddając jej przysługi, Swann mógł zdać się na te przewagi nie związane z jego osobą, z jego inteligencją; mógł wytchnąć w wyczerpującem staraniu podobania się jej sam przez siebie. I, jako smakosz niematerjalnych wzruszeń, chętnie opłacał rozkosz kochania, istnienia jedynie miłością, rozkosz o której rzeczywistości wątpił niekiedy; a cena, którą płacił, pomnażała mu wartość tej rozkoszy. Tak, ludzie niepewni czy widok morza i szmer fal są pełne uroku, przekonują się o tem — zarówno jak o subtelności swoich bezinteresownych upodobań — wynajmując za sto franków dziennie pokój z widokiem w hotelu.
Tego rodzaju refleksje sprowadzały Swanna do epoki, kiedy mu mówiono o Odecie jako o „utrzymance”. Bawił go kontrast tej dziwacznej personifikacji: utrzymanka — migotliwy amalgamat nieznanych i djabolicznych elementów, oprawny niby wizja Gustawa Moreau w zatrute kwiaty splecione z drogiemi kamieniami; — i Odeta, na której twarzy widział grające uczucia litości dla nędzarza, oburzenia na niesprawiedliwość, wdzięczności za dobrodziejstwo; te same które oglądał niegdyś u własnej matki, u swoich przyjaciół; Odeta, która w rozmowie często potrącała rzeczy tak dobrze mu znajome, jego zbiory, jego pokój, starego służącego, bankiera u którego Swann lokował kapitały. Ten ostatni obraz: bankier, przypomniał Swannowi, że trzeba mu podjąć pieniądze. W istocie, gdyby w tym miesiącu mniej hojnie przyszedł Odecie z pomocą niż w zeszłym w którym dał jej pięć tysięcy franków, gdyby jej nie ofiarował upragnionej diamentowej riwiery, nie odnowiłby w Odecie podziwu dla jego hojności; nie odrodziłby jej wdzięczności, która go czyniła tak szczęśliwym; naraziłby się wręcz na przypuszczenie że jego miłość się zmniejszyła, skoro jej dotykalne objawy maleją. Wówczas, nagle Swann zapytał sam siebie, czy nie to właśnie znaczy „utrzymywać” kobietę (jakgdyby w istocie owo pojęcie „utrzymywania” mogło się wyłaniać z elementów wcale nie tajemniczych ani przewrotnych, ale należących do jego codziennego i prywatnego życia, jak ten banknot tysiącfrankowy, domowy i zwyczajny, przedarty i sklejony, który jego kamerdyner, zapłaciwszy rachunki miesięczne i komorne, włożył do szuflady starego biurka, skąd go wziął Swann, aby, wraz z czterema innemi, posłać go Odecie) i czy nie można zastosować do Odety, od czasu ich znajomości (bo nie posądzał jej ani przez chwilę, aby mogła kiedykolwiek wprzódy przyjąć pieniądze od kogo innego), tego słowa „utrzymanka”, które zdawało mu się tak z nią niewspółmierne.
Nie mógł zgłębić tego problemu, bo lenistwo myśli, które było u Swanna dziedziczne, perjodyczne i opatrznościowe, zgasiło w tej samej chwili wszelką jasność jego inteligencji, równie nagle, jak później, kiedy zaprowadzono wszędzie elektryczność, można było wyłączyć światło. Myśl Swanna błądziła chwilę w ciemności; zdjął okulary, przetarł szkła, przeciągnął ręką po oczach, i ujrzał z powrotem światło dopiero wówczas, kiedy się znalazł w obliczu zupełnie odmiennej myśli: mianowicie, że w następnym miesiącu trzebaby posłać Odecie, zamiast pięciu tysięcy, sześć albo siedem tysięcy franków, aby jej sprawić niespodziankę i radość.
Wieczorem, kiedy nie siedział w mieszkaniu oczekując godziny spotkania Odety u Verdurinów (lub raczej w jednej z letnich restauracyj w Lasku a zwłaszcza w Saint-Cloud, które lubili), Swann szedł na obiad do któregoś z wytwornych domów, gdzie niegdyś bywał stałym gościem. Nie chciał tracić kontaktu z ludźmi, którzy — cóż można wiedzieć? — mogliby kiedyś przydać się Odecie i dzięki którym na razie udawało mu się często zrobić jej przyjemność. Zarazem, długotrwałe jego przyzwyczajenie do świata, do zbytku, wszczepiło Swannowi — równocześnie z ich lekceważeniem — ich potrzebę: od chwili gdy najskromniejsze klitki wydawały mu się czemś zupełnie równowartościowem z najbardziej książęcemi apartamentami, organy jego tak dalece przywykły do apartamentów, że doznawałyby niejakiej przykrości znalazłszy się w klitkach. Swann miał ten sam szacunek — nikt nie uwierzyłby do jakiego stopnia! — dla skromnych mieszczan, tańczących na piątem piętrze schodów D, sień na lewo, co dla księżnej parmeńskiej, która wydawała najpiękniejsze bale w Paryżu; ale nie miał wrażenia balu, siedząc wraz z ojcami rodzin w sypialni pani domu, widok zaś umywalni przykrytych serwetkami, łóżek przeobrażonych w szatnie, spiętrzonych paltami i kapeluszami, przyprawiał go o to samo wrażenie duszności, jakie dziś, ludziom przyzwyczajonym od dwudziestu lat do elektryczności, może sprawiać zapach kopcącej lampy lub smrodliwej lampki nocnej.
W dniu w którym Swann miał jakiś proszony obiad, kazał zaprzęgać na wpół do ósmej i ubierał się myśląc o Odecie. W ten sposób nie czuł się sam; ciągła myśl o Odecie dawała chwilom rozłąki ten sam swoisty urok, co chwilom pędzonym koło niej. Siadał do powozu, ale czuł że ta myśl wskoczyła z nim równocześnie i sadowiła się na jego kolanach niby ukochane zwierzę, które bierze się wszędzie, i któreby miał obok siebie przy stole bez wiedzy sąsiadów. Pieścił ją, grzał się o nią; czuł jakby jakąś omdlałość, poddawał się lekkiemu, dotąd nieznanemu drżeniu, które łechtało jego kark i nos, kiedy równocześnie przyszpilał do klapy fraka kwiat tuberozy. Czując się cierpiący i smutny od jakiegoś czasu — zwłaszcza od czasu gdy Odeta wprowadziła Forcheville’a do Verdurinów — Swann byłby rad wypocząć trochę na wsi. Ale, kiedy Odeta była w Paryżu, nie miałby siły opuścić miasta ani na jeden dzień. Czas był ciepły, były to najpiękniejsze dni wiosny. I kiedy Swann przebywał kamienne miasto, spiesząc do jakiegoś zamkniętego pałacu, wciąż miał przed oczami swój park w pobliżu Combray, gdzie, niedochodząc do grządek szparagów, dzięki wiatrowi od Méséglise, można było, począwszy od czwartej, kosztować w altance tyleż chłodu co nad brzegiem stawu okolonego gladjolusami i niezapominajkami, i gdzie, kiedy jadł obiad, stroiły stół porzeczki i róże, splecione ręką ogrodnika.
Po obiedzie, jeśli spotkanie w Lasku lub w Saint-Cloud wypadało wcześnie, Swann, ledwie wstawszy od stołu, opuszczał towarzystwo tak nagle — zwłaszcza jeżeli deszcz groził tem iż „wierni” wcześniej się rozejdą — że raz księżna des Laumes (jadało się u niej późno, i Swann pożegnał się przed kawą, aby spieszyć do Verdurinów) rzekła:
— Doprawdy, gdyby Swann miał o trzydzieści lat więcej i chorobę pęcherza, możnaby mu darować że tak pomyka. Ale, bądź co bądź, on sobie z nami robi za mało ceremonji!
Swann powiadał sobie, że ten urok wiosny, którego nie mógł kosztować w Combray, znajdzie bodaj na wyspie Łabędziej lub w Saint-Cloud. Że jednak mógł myśleć jedynie o Odecie, sam nie wiedział nawet czy czuje zapach liści i czy jest księżyc. Przyjmowano go frazą sonaty, wykonaną w ogrodzie na pianinie restauracyjnem. O ile nie było tam pianina, Verdurinowie nie żałowali trudu aby je ściągnąć z jakiegoś pokoju albo z sali jadalnej; co nie znaczy, aby Swann odzyskał ich łaski; przeciwnie. Ale myśl zorganizowania jakiejś pomysłowej przyjemności, nawet dla kogoś kogo nie lubili, rodziła w nich, przez chwilę przygotowań, przelotne i okolicznościowe uczucia sympatji i serdeczności.
Czasami Swann powiadał sobie, że jeszcze jeden wieczór wiosenny mija; silił się zwracać uwagę na drzewa, na niebo. Ale wzruszenie, o jakie go przyprawiała obecność Odety, a także lekka gorączka, która nie opuszczała go od jakiegoś czasu, pozbawiały go swobody i spokoju, będących nieodzownem tłem dla wrażeń przyrody.
Pewnego wieczora, będąc na obiedzie u Verdurinów, Swann powiedział przy stole, że jutro ma jakiś koleżeński bankiet. Na co Odeta odrzekła mu przez stół, przy Forcheville’u, który należał obecnie do wiernych, przy malarzu, przy doktorze Cottard:
— Tak, wiem, że pan ma swój bankiet; zatem zobaczę pana dopiero u siebie, ale niech pan nie przychodzi za późno.
Mimo że Swann nigdy dotąd poważnie nie zaniepokoił się sympatją Odety do któregoś z wiernych, odczuł głębokie szczęście, słysząc jak ona odsłania w ten sposób, wobec wszystkich, ze spokojnym bezwstydem, ich cowieczorne spotkania i jego uprzywilejowaną sytuację w jej sercu. Niewątpliwie, Swann uświadamiał sobie często, że Odeta nie jest pod żadnym względem kobietą niezwykłą; a przewaga, jaką posiadał nad istotą o tyle odeń niższą, nie miała w sobie nic, coby mogło czynić tak pochlebnem publiczne uznanie jego praw. Ale, od czasu jak spostrzegł, iż wielu mężczyznom Odeta wydaje się czarująca i pożądana, działanie jej urody na innych obudziło w Swannie bolesną potrzebę opanowania kochanki całkowicie, w najdrobniejszych cząsteczkach jej serca. I zaczął przywiązywać niezrównaną cenę do owych chwil spędzanych u Odety, kiedy ją sobie sadzał na kolanach, każąc jej paplać co myśli o tem i owem, kiedy robił bilans jedynych dóbr, na których posiadaniu zależało mu obecnie na ziemi. Toteż, po tym obiedzie, wziąwszy Odetę na bok, nie omieszkał podziękować jej gorąco, starając się ją obznajmić, przez dawkowanie swojej wdzięczności, ze skalą rozkoszy jakie mu mogła sprawić. A najwyższą z nich było ubezpieczenie go od grotów zazdrości, na czas przez który jego miłość miała trwać i czynić go dla nich dostępnym.
Kiedy nazajutrz Swann opuścił bankiet, lało jak z cebra. Miał do rozporządzenia jedynie swój otwarty powóz. Przyjaciel ofiarował się odwieźć go do domu karetą, że zaś Odeta, prosząc go aby przyszedł, dała mu tem samem pewność że nie oczekuje nikogo, Swann byłby chętnie, ze spokojną myślą, z zadowolonem sercem, wrócił do siebie położyć się, zamiast wędrować w deszcz. Ale pomyślał, że gdyby Odeta ujrzała, iż jemu widocznie nie zależy na spędzeniu z nią, zawsze, bez wyjątku, końca wieczoru, nie zachowałaby mu może tej godziny właśnie w dniu kiedy on byłby jej szczególnie spragniony.
Zjawił się po jedenastej, tłumacząc się, że nie mógł wyjść wcześniej. Odeta skarżyła się, że w istocie jest bardzo późno; burza musiała jej rozstroić nerwy, boli ją głowa, uprzedza że nie da mu siedzieć dłużej niż pół godziny, że go o dwunastej wyprawi. W chwilę potem, uczuła się zmęczona i chciała iść spać.
— Więc nie będzie katleji dziś wieczór? rzekł Swann, a ja się spodziewałem dobrej miłej katleji.
Nerwowa, nieco nadąsana, odparła:
— Nie, kochanie, żadnych katleji dzisiaj; widzisz że jestem cierpiąca.
— Toby ci może dobrze zrobiło, ale nie nalegam.
Poprosiła, aby zgasił światło przed wyjściem; sam zasunął firanki przy łóżku i odjechał. Ale, kiedy się znalazł w domu, przyszła mu nagle myśl, że może Odeta oczekiwała kogoś tego wieczora, że udawała tylko zmęczenie i że prosiła aby zgasił światło jedynie poto aby udać iż będzie spała; ale że natychmiast po jego odejściu zaświeciła z powrotem i wpuściła tego kto z nią miał spędzić noc. Swann popatrzył na zegarek; upłynęło mniejwięcej półtorej godziny od czasu jak się rozstali. Wyszedł, wziął fiakra i kazał stanąć w pobliżu willi Odety w uliczce prostopadłej do tej która przylegała do tyłów domu. Czasem zachodził tamtędy, aby pukać do okna sypialni. Wysiadł z dorożki; wszystko było czarne i puste dokoła; w kilka kroków znalazł się prawie pod jej oknem. W ciemności wszystkich okien zgaszonych oddawna, ujrzał jedno, z którego sączyło się światło przez okiennice, wyciskające jego tajemniczy i złocisty miąższ. Przez tyle innych wieczorów, kiedy Swann, już z daleka, wchodząc w ulicę, spostrzegł to światło, cieszyło go ono i zwiastowało mu: „ona tam jest i czeka na ciebie”. Ale teraz dręczyło go, powiadając: „ona tam jest z tym, którego oczekiwała”. Chciał wiedzieć z kim; podsunął się wzdłuż muru aż do okna, ale przez skośne listewki okienic nie mógł nic dojrzeć; słyszał jedynie w ciszy nocnej szmer rozmowy. Och, jakże cierpiał, widząc to światło, w którego złotej aurze poruszała się za oknem niewidzialna i nienawistna para; cierpiał, słysząc szmer, zdradzający obecność intruza, i fałsz Odety, i szczęście którego właśnie kosztowała z tamtym.
Mimo to, Swann był rad że przyszedł. Cierpienie, które go wygnało z domu, tracąc swoją nieuchwytność, straciło ostrość. Owo inne życie Odety, którego miał w tej chwili nagłe i bezsilne podejrzenie, było tu, w jego ręku, jasno oświetlone lampą, uwięzione bez jej wiedzy w tym pokoju, dokąd — gdyby chciał — mógłby wejść, aby ją zaskoczyć i nakryć. Nie, raczej zapuka w okiennicę, tak jak robił często, kiedy przychodził późno w nocy; w ten sposób Odeta dowie się bodaj, że on wie, że widział światło i słyszał rozmowę. I on, który przed chwilą wyobrażał sobie Odetę śmiejącą się z owym drugim z łatwowierności jego, Swanna, teraz widział ich tonących w złudzeniu bezpieczeństwa, a w istocie oszukanych przez niego. Myślą że on jest daleko, a on już wie że zapuka w okiennicę. I może to, co odczuwał w tej chwili niemal z przyjemnością, było zarazem czemś innem niż uśmierzeniem podejrzeń i bólu: to była rozkosz intelektualna. Od czasu jak Swann był zakochany, rzeczy odzyskały dlań nieco rozkosznego bogactwa jakie w nich znajdował niegdyś, ale tylko o tyle, o ile je oświetlało wspomnienie Odety. Obecnie, zazdrość jego wskrzeszała inną zdolność jego pracowitej młodości: namiętność prawdy, ale prawdy również wsuniętej między niego a jego kochankę, czerpiącej światło tylko z niej, prawdy całkowicie indywidualnej, mającej za przedmiot — przedmiot jedyny, bezcenny, niemal bezinteresownie piękny — postępki Odety, jej stosunki, projekty, jej przeszłość. W każdej innej epoce swego życia, Swann uważał drobne uczynki i codzienne gesty jakiejś osoby za coś bez znaczenia; jeżeli mu opowiadano o nich, wydawały mu się obojętne; o ile słuchał tych plotek, interesowała się niemi wyłącznie jego najpospolitsza ciekawość; były to dlań chwile, w których się czuł najlichszym. Ale w tym dziwnym okresie miłości, życie indywidualne nabiera osobliwej głębi. Budząca się w Swannie ciekawość najdrobniejszych zajęć kobiety, to była ta sama ciekawość, jaką niegdyś odczuwał studjując historję. I wszystko to, czego byłby się wstydził dotąd — iść szpiegować pod oknem, jutro może — kto wie! — ciągnąć zręcznie za język obojętnych, przekupywać służbę, słuchać pod drzwiami — zdawało mu się tem samem co odczytywanie tekstów, zestawianie świadectw i interpretacja dokumentów: metodą badań naukowych, nie pozbawioną rzetelnej wartości intelektualnej, właściwą dla szukania prawdy.
W chwili gdy miał zapukać w okiennicę, uczuł na chwilę wstyd, na myśl, iż Odeta dowie się że on ją podejrzewał, że wrócił, że czatował na ulicy. Mówiła mu często, jak się brzydzi zazdrośnikami, kochankami którzy szpiegują. To, co miał zrobić, było bardzo niezręczne; Odeta znienawidzi go, podczas gdy w tej chwili jeszcze, dopóki nie zapukał, może, nawet zdradzając, kocha go jeszcze. Ileż możliwego szczęście poświęca się w ten sposób pasji bezpośredniego ukojenia! Ale żądza prawdy była mocniejsza i — tak mniemał Swann — szlachetniejsza. Wiedział, że realność faktów, za których ścisłe odtworzenie oddałby życie, była czytelna za temi smugami światła, niby pod wyzłacaną okładką szacownego rękopisu, na którego artystyczne bogactwa nawet uczony badacz nie może pozostać nieczuły. Odczuwał rozkosz poznania prawdy, która go pasjonowała w tym jednym, znikomym i cennym egzemplarzu, uczynionym z substancji świetlnej, tak gorącej i pięknej. A przytem przewaga nad nimi dwojgiem, którą czuł — którą tak potrzebował czuć — tkwiła nietyle w tem aby wiedzieć, ile w tem aby móc pokazać że wie. Wspiął się na palce. Zapukał. Nie usłyszano; zapukał mocniej; rozmowa urwała się. Męski głos, w którym Swann silił się rozpoznać kogoś ze znajomych mu przyjaciół Odety, spytał:
— Kto tam?
Swann nie był pewny, czy poznaje ten głos. Zapukał jeszcze raz. Ktoś otworzył okno, potem okiennice. Teraz nie było już sposobu się cofnąć. Skoro Odeta miała wszystko wiedzieć, tedy, aby się nie wydać zbyt nieszczęśliwym, zbyt zazdrosnym i ciekawym, Swann poprzestał na tem, że krzyknął swobodnie i wesoło:
— Nie deranżuj się, przechodziłem tędy, spostrzegłem światło i chciałem zajrzeć czy już cię głowa nie boli.
Popatrzył. Stali przed nim w oknie dwaj starsi panowie, jeden z nich trzymał lampę. Swann ujrzał pokój, całkowicie nieznany. Mając zwyczaj, kiedy przychodził do Odety bardzo późno, poznawać jej okno po tem, że to jedno było oświetlone, Swann pomylił się i zapukał do sąsiedniego okna w domu obok. Oddalił się przepraszając i wrócił do siebie, szczęśliwy, że zadowolenie ciekawości zostawiło ich miłość nietkniętą, i że, po tak długiem maskowaniu się wobec Odety, zazdrością swoją nie dostarczył jej dowodu iż kocha ją za bardzo; który to dowód, między dwojgiem kochanków, zwalnia drugą stronę na zawsze od kochania dosyć. Nie wspomniał Odecie o quiproquo, sam już o niem nie myślał. Ale chwilami, jakiś odruch jego myśli natykał się bezwiednie na owo wspomnienie; potrącał je, wtłaczał je głębiej, i Swann odczuwał nagły i głęboki ból. Bólu tego — tak jakby to był ból fizyczny — myśl Swanna nie mogła zmniejszyć; ale na bólu fizycznym — dlatego właśnie że jest niezależny od myśli — myśl może bodaj skupić się, stwierdzić że się zmniejszył, że nagle ustał. Tutaj, myśl odnawiała ten ból samym faktem przypominania go sobie. Chcieć o nim nie myśleć, jeszcze znaczyło myśleć o nim, cierpieć od niego. I kiedy, rozmawiając z przyjaciółmi, Swann zapominał o swojem cierpieniu, nagle jakieś słowo sprawiało że mienił się na twarzy, niby ranny którego urazi ktoś niezręczny w czułe miejsce. Kiedy opuszczał Odetę, był szczęśliwy, czuł się spokojny, przypominał sobie jej uśmiech, drwiący kiedy mówiła o kimś innym, a tkliwy dla niego; czuł ciężar jej głowy, gdy ją skłania, upuszcza jakby mimowoli na jego wargi, jak wówczas pierwszy raz w powozie; widział omdlewające spojrzenie jakie miała w jego objęciach, kiedy wtulała w jego ramię pochyloną głowę.
Ale natychmiast zazdrość — jakgdyby była cieniem jego miłości — zasycała się dubletem owego nowego uśmiechu, którym Odeta obdarzyła go tegoż wieczora, a który teraz, wręcz przeciwnie, urągał Swannowi i nabrzmiewał miłością do innego. Widział to pochylenie głowy, ale skierowane ku innym ustom; wszystkie oznaki czułości, jakie miewała dla niego, zwracały się ku innemu. I wszystkie rozkoszne wspomnienia jakie czerpał z Odety, były niby tyleż szkiców, „makietek” (w rodzaju tych, jakie nam przedkłada dekorator), pozwalających Swannowi stworzyć sobie pojęcie o namiętnych lub lubieżnych pozach, jakie Odeta może mieć z innymi. Tak iż wkońcu żałował każdej kosztowanej z nią rozkoszy, każdej wynalezionej przez nich pieszczoty, której słodycz uświadomił jej niebacznie; każdego wdzięku, jaki w niej odkrył — bo wiedział, że w chwilę potem miały one wzbogacić nowemi narzędziami jego mękę.
Męka ta stawała się jeszcze okrutniejsza wówczas gdy Swannowi wracała pamięć przelotnego spojrzenia, jakie przed kilku dniami pochwycił — pierwszy raz — w oczach Odety. Było to po obiedzie u Verdurinów. Czy Forcheville, czując iż szwagier jego Saniette nie jest u nich w łaskach, chciał go wziąć za cel żarcików i zabłysnąć jego kosztem; czy że go podrażniło jakieś niezręczne a niewinne słówko niezauważone zresztą przez obecnych, niezdolnych pochwycić mniemanej a niezamierzonej aluzji; czy wreszcie Forcheville szukał od jakiegoś czasu sposobności pozbycia się z domu człowieka, który go znał za dobrze i który krępował go samą obecnością, właśnie dlatego że Forcheville znał jego delikatność — dość że odpowiedział na jakieś niezręczne odezwanie się Saniette’a niesłychanie brutalnie. Wprost zaczął lżyć Saniette’a, podnosząc głos, rozzuchwalony jego przestrachem, bólem, błaganiami. Wreszcie, nieszczęśliwy Saniette, spytawszy pani Verdurin czy ma zostać i nie otrzymawszy odpowiedzi, wyszedł bąkając coś, ze łzami w oczach. Odeta patrzyła obojętnie na tę scenę; ale, kiedy się drzwi zamknęły za Saniettem, wówczas, obniżając niejako o kilka stopni swój zwykły wyraz twarzy poto aby się móc spotkać z Forchevillem na równym poziomie nikczemności, rozjaśniła twarz chytrym uśmiechem pełnym uznania dla jego energji, a ironji dla ofiary. Rzuciła Forcheville’owi spojrzenie wspólniczki w złem, spojrzenie które wyraźnie mówiło: „Niema co, wspaniała egzekucja! Widział pan jego zrozpaczoną minę, można było myśleć że się rozpłacze!” Aż Forcheville, kiedy jego oczy spotkały to spojrzenie, otrzeźwiawszy nagle z prawdziwego lub udanego gniewu od którego był jeszcze ciepły, uśmiechnął się i odpowiedział:
— Czemu nie był grzeczny, siedziałby jeszcze tutaj. Dobra lekcja przyda się w każdym wieku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Marcel Proust i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.