<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Fałszywa kochanka
Pochodzenie Fałszywa kochanka; Podwójna rodzina
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1926
Druk Gebethner i Wolff
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. La fausse maîtresse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




FAŁSZYWA KOCHANKA.


Ofiarowane hrabinie Klarze Maffei.



We wrześniu roku 1835, jedna z najbogatszych panien z arystokratycznego świata, panna du Rouvre, jedyna córka margrabiego du Rouvre, zaślubiła hrabiego Adama Mieczysława Łagińskiego, młodego polskiego wygnańca. Niech nam będzie wolno pisać nazwiska tak jak się wymawia, aby oszczędzić czytelnikom widoku fortyfikacji spółgłosek, któremi język słowiański ochrania swoje samogłoski, zapewne dlatego, aby ich nie postradać, ile że ma ich niewiele. Margrabia du Rouvre strwonił prawie zupełnie jedną z najpiękniejszych fortun, której zawdzięczał niegdyś swoje małżeństwo z panną de Ronquerolles. Tak więc, po kądzieli, wujem Klementyny du Rouvre był margrabia de Ronquerolles, a ciotką pani de Serizy. Po mieczu, stryjem jej był kawaler du Rouvre, oryginał, młodszy syn rodziny, stary kawaler, który zrobił majątek, spekulując na ziemiach i domach. Margrabia de Ronquerolles stracił dwoje dzieci w czasie cholery. Jedyny syn pani de Sèrizy, młody wojskowy, rokujący najpiękniejsze nadzieje, zginął w Afryce w potyczce nad Makta. Dzisiaj, bogatym rodzinom grozi to, że zrujnują swoje dzieci, jeżeli ich mają za dużo, albo wygasną, o ile się ograniczają do jednego lub dwojga: osobliwe następstwo Kodeksu cywilnego, nieprzewidziane przez Napoleona! Przypadkowo tedy, mimo szalonych wydatków margrabiego du Rouvre na Florynę, uroczą aktorkę paryską, Klementyna stała się posażną panną. Margrabia de Ronquerolles, jeden z najzręczniejszych dyplomatów nowej dynastji, siostra jego, pani de Sèrizy, oraz kawaler du Rouvre, chcąc ocalić swoje majątki od szponów margrabiego, postanowili rozrządzić niemi na rzecz siostrzenicy, której w dniu zamęźcia zapewnili po dziesięć tysięcy franków renty.
Nie potrzeba objaśniać, że Polak, mimo że wychodźca, nie kosztował ani grosza francuskiego rządu. Hrabia Adam należy do jednej z najstarszych i najznakomitszych rodzin w Polsce, spokrewnionej z większością książęcych domów niemieckich, z Sapiehami, Radziwiłłami, Rzewuskimi, Czartoryskimi, Leszczyńskimi, Jabłonowskimi, Lubomirskimi, i wszystkiemi wielkiemi sarmackimi ski. Ale Francja Ludwika Filipa nie jest zbyt mocna w heraldyce i rodowód ten nie mógł być rekomendacją dla panującego wówczas mieszczaństwa. Zresztą kiedy w r. 1833 Adam pojawił się na bulwarze des Italiens, we Frascati, w Jockey-klubie, wiódł życie młodego- hulaki, jakgdyby, straciwszy nadzieje polityczne, odzyskał swoje na łogi i chętkę do zabawy. Brano go za studenta, Wskutek ohydnej reakcyjnej polityki rządu, naród polski spadł wówczas tak nisko, jak wysoko chcieli go wznieść republikanie. Osobliwa walka Ruchu z Oporem, dwa terminy, które za jakieś trzydzieści lat będą zupełnie niezrozumiałe, uczyniła zabawkę z tego, co miało być tak czcigodne; z imienia zwycięskiego narodu, któremu Francja użyczyła gościny, na rzecz którego urządzano zabawy, dla którego tańczono i śpiewano, wreszcie narodu, który, w dobie walki między Europą a Francją, ofiarował jej w r. 1796 sześć tysięcy ludzi, i to jakich ludzi!
Niech nikt z tego nie wyciąga wniosków, że autor chce potępiać cesarza Mikołaja w stosunku do Polski, albo też Polskę w stosunku do cesarza Mikołaja. Po pierwsze, byłoby niedorzecznością wprowadzać dyskusje polityczne w opowiadanie, które ma bawić lub interesować. Następnie i Rosja i Polska jednako miały słuszność; pierwsza, że chciała jedności swego państwa, druga, że chciała być wolna. Powiedzmy mimochodem, że Polska mogła była podbić Rosję wpływem swych obyczajów, zamiast ją zwalczać orężnie, na wzór Chińczyków, którzy zchińszczyli z czasem Tatarów, i którzy, miejmy nadzieję, zchińszczą Anglików. Polska powinna była spolszczyć Rosję; Poniatowski próbował tego w najmniej umiarkowanej okolicy Cesarstwa: ale ten szlachcic był królem niezrozumianym, i to tem bardziej, iż może sam nie rozumiał siebie. W jakiż sposób nie nienawidzonoby biedaków, którzy byli przyczyną ohydnego kłamstwa, popełnionego w czasie owej rewji, kiedy to cały Paryż domagał się, aby ratować Polskę? Udawano, że bierze się Polaków za sprzymierzeńców partji republikańskiej, nie zastanawiając się, że Polska była republiką arystokratyczną. Z tą chwilą mieszczaństwo obrzuciło nikczemną wzgardą Polaków, których ubóstwiano kilka dni wprzódy. Powiew rewolucji zawsze odwracał Paryżan od Północy ku Południowi, pod każdym rządem.
Trzeba koniecznie przypomnieć te zmiany opinji paryskiej, aby wytłómaczyć, w jaki sposób słowo Polak stało się, w r. 1835, szyderczym epitetem w ustach narodu, który się uważa za najinteligentniejszy i najuprzejmiejszy pod słońcem, w centrum oświaty, w mieście, które dzierży berło literatury i sztuki. Istnieją niestety dwie odmiany polskich wychodźców: Polak republikanin, wychowanek Lelewela, oraz Polak szlachcic, ze stronnictwa, na którego czele stoi książę Czartoryski. Te dwie odmiany Polaków to ogień i woda: ale czemu brać im to za złe? Czyż te przeciwieństwa nie zawsze powtarzają się u wychodźców, do jakiegobądź narodu należą, w jakiejkolwiek znajdą się stronie? Unosi się swój kraj i swoje nienawiści z sobą. W Brukseli dwaj francuscy księża emigranci okazywali sobie wyraźny wstręt, a kiedy spytano jednego z nich o przyczynę, odpowiedział wskazując towarzysza niedoli: „To jansenista“. Dante na swojem wygnaniu byłby chętnie zasztyletował przeciwnika Białych. Oto przyczyna ataków skierowanych na czcigodnego księcia Adama Czartoryskiego przez francuskich radykałów, oraz źródło niełaski, w jaką popadła część emigracji polskiej w oczach sklepowych Cezarów i Aleksandrów.
W r. 1834, Adam Mieczysław Łagiński był tedy celem paryskich konceptów.
— Sympatyczny jest, chociaż Polak, mówił o nim Rastignac.
— Każdy Polak jest z reguły wielkim panem, powiadał Maksym de Trailles, ale ten płaci karciane długi; zaczynam przypuszczać, że istotnie miał jakieś dobra.
Bez obrazy wygnańców, niech będzie wolno zauważyć, że lekkomyślność, beztroska, niestałość sarmackiego charakteru usprawiedliwiały te drwiny Paryżan, którzy zresztą w podobnych okolicznościach byliby zupełnie podobni do Polaków. Arystokracja francuska, tak szlachetnie wspomagana przez arystokrację polską za Rewolucji, nie odpłaciła równą monetą masowej emigracji polskiej z r. 1832. Miejmy smutną odwagę powiedzieć, iż nasze Saint-Germain wciąż jest jeszcze dłużnikiem Polski.
Czy hrabia Adam był bogaty, czy biedny, czy był awanturnikiem? Problem ten był długi czas nierozstrzygnięty. Salony dyplomatyczne, wierne swoim instrukcjom, naśladowały milczenie cesarza Mikołaja, który uważał wówczas każdego polskiego emigranta za nieboszczyka. Tuillerje, wraz z większością tych, którzy w nich czerpią natchnienie, dały straszliwy dowód owej politycznej cnoty przystrojonej mianem rozsądku. Nie poznawano rosyjskiego księcia, z którym się paliło cygara na emigracji, ponieważ zdawało się, że popadł w niełaskę u cesarza Mikołaja. Wzięci we dwa ognie między rozsądek dworu a rozsądek dyplomacji, Polacy z wyższych sfer żyli w biblijnej samotności super fluminc Babilonis, lub skupiali się w paru salonach, służących za neutralny teren wszystkim opinjom. W Paryżu, tem mieście rozkoszy, gdzie roi się od rozrywek na wszystkich piętrach, polska lekkomyślność znalazła aż nadto pobudek, aby wieść hulaszcze życie. Powiedzmy wreszcie, że powierzchowność hrabiego Adama uprzedzała zrazu do niego. Istnieją dwa rodzaje Polaków, jak dwa rodzaje Angielek. Kiedy Angielka nie jest bardzo ładna, jest potwornie brzydka; otóż hrabia Adam należał do tej ostatniej kategorji. Drobna twarz o dość żółciowej cerze, robiła wrażenie, jakby była zgnieciona sitem. Krótki nos, blond włosy, rude wąsy 1 broda czyniły go podobnym do kozy, tem bardziej, że jest mały, chudy, i że brudno-żółte jego oczy uderzają owem kosem spojrzeniem, tak sławnem dzięki wierszowi Wirgiljusza.
W jaki sposób, mimo tak niekorzystnych warunków, posiada on wzięcie i ton bez zarzutu? Problem ten tłómaczy się wykwintem stroju oraz wychowaniem, które zawdzięcza matce, z domu Radziwiłłównej. O ile odwaga jego graniczy z szaleństwem, o tyle dowcip nie sięga poza zdawkowe i ulotne koncepty paryskiej gwary: ale niewielu młodych elegantów przewyższa go pod tym względem. Ludzie światowi rozmawiają dziś o wiele za dużo o koniach, dochodach, podatkach, posłach, aby francuska rozmowa mogła być tem, czem była niegdyś. Dowcip wymaga wolnego czasu, i pewnych nierówności stanowiska. Lepiej dziś może rozmawiają w Petersburgu i Wiedniu, niż w Paryżu. Ludzie równi nie potrzebują tylu finezji, mówią poprostu wszystko tak jak jest. Kpiarze paryscy z trudnością tedy odkryli wielkiego pana w wesołym studencie, który w rozmowie skakał niedbale z tematu na temat, który gonił za rozrywkami z furją tem większą, ile że uszedł świeżo wielkich niebezpieczeństw, i który, opuściwszy ojczyznę, gdzie rodzina jego była bardzo znana, sądził, iż może wieść lekkomyślne życie, nie narażając opinji.
Pewnego pięknego dnia, Adam kupił sobie przy ulicy de la Pepinière pałac. W pół roku później dom jego postawiony był na stopie najbogatszych domów w Paryżu. W chwili gdy Łagiński zaczynał sobie zdobywać pozycję, ujrzał we Włoskim Klementynę i zakochał się. W rok później odbył się ślub. Salon pani d’Espard dał hasło zachwytów. Matki córek na wydaniu dowiedziały się zbyt późno, że od dziewięćsetnego roku Łagińscy liczą się do najświetniejszych rodzin Północy. Wiedziona antypolską ostrożnością matka młodego hrabiego pożyczyła w chwili powstania od dwóch żydowskich bankierów olbrzymią sumę na swoje dobra i umieściła je w papierach francuskich. Hrabia Adam Łagiński posiadał ośmdziesiąt tysięcy franków renty. Nie dziwiono się już nieopatrzności, z jaką, zdaniem wielu salonów, pani de Sèrizy, stary dyplomata Ronquerolles, oraz kawaler du Rouvre, ustąpili szalonej miłości siostrzenicy. Świat przeszedł jak zwykle z jednej ostateczności w drugą. Przez zimę r. 1836 hrabia Adam był w modzie, a Klementyna Łagińska stała się jedną z królowych Paryża. Pani Łagińska należy dziś do tego uroczego kółka młodych kobiet, w którem błyszczą panie de l‘Estorade, de Portenduère, Marja de Vandenesse, panie du Guènic i de Maufrigneuse, kwiaty dzisiejszego Paryża, żyjące bardzo zdała od parwenjuszów, łyków, i od gwiazd nowej polityki.
Wstęp ten był potrzebny, aby określić sferę, w której rozegrała się jedna z owych wzniosłych historji, mniej rzadkich niż przypuszczają oszczercy naszych czasów. Są to niby piękne perły, owoc cierpienia lub bólu, i, podobnie jak perły, kryją się pod twardą skorupą, na dnie tej otchłani, tego marża, tej wciąż wzburzonej fali zwanej światem, epoką, Paryżem, Londynem lub Petersburgiem, jak chcecie!
Jeżeli kiedy stała się faktem ta prawda, że architektura jest wyrazem obyczajów, to chyba po powstaniu r. 1830, pod panowaniem Orleanów! Majątki skurczyły się we Francji, majestatyczne pałace ojców idą bezustannie w gruz, a zastępują je owe koszary, gdzie nowy Par Francji mieszka na trzeciem piętrze nad wzbogaconym lekarzyną. Wszystkie style sąsiadują z sobą. Ponieważ niema już Dworu ani szlachty, któreby nadawały ton, niema żadnej jedności w wytworach sztuki. Z drugiej strony nigdy architektura nie odkryła tańszych środków, aby małpować autentyczność, trwałość, i nie rozwinęła więcej talentu, pomysłów, w wyzyskaniu miejsca. Dajcie takiemu artyście skrawek ogrodu po starym zburzonym pałacu, a zbuduje wam mały Louvre przeciążony ornamentami, wykombinuje dziedziniec, stajnie, a jeżeli chcecie i ogród; wewnątrz nagromadzi tyle pokoików i kurytarzy, tak dobrze omami oko, iż ma się wrażenie wygody. Roi się tam od tylu mieszkań, iż rodzina księcia gnieździ się w dawnej piekarni prezydenta sądu.
Pałac hrabiny Łagińskiej przy ulicy de la Pepinière jest jednym z takich nowoczesnych tworów. Po prawej w dziedzińcu mieszczą się kuchnie i czeladnie, którym odpowiadają po lewej wozownie i stajnie. Loża odźwiernego mieści się pomiędzy dwiema ślicznemi bramami wjazdowemi. Wielki zbytek tego domu stanowi prześliczna cieplarnia, przylegająca do buduaru na parterze, gdzie znajdują się wspaniałe salony przyjęć. To cacko architektury wzniósł pewien filantrop wygnany z Anglji; on zbudował cieplarnię, wytyczył ogród, polakierował drzwi, wyłożył cegłami czeladnie, ukwiecił okna i ziścił cud podobny, w miniaturze oczywiście, do domku Jerzego IV w Brighton. Płodny, przemyślny, chyży robotnik paryski wyrzeźbił drzwi i okna. Sufity skopjowano ze średniowiecza albo też z pałaców weneckich; nie żałowano okładów z marmuru. Elschoet i Klagman wykonali supraporty i przystroili kominek. Schinner po mistrzowsku wymalował sufity. Cuda klatki schodowej, białej jak ramię kobiece, mogły iść o lepsze z cudami pałacu Rotszylda. Z powodu zamieszek, cena tego kaprysu wyniosła nie więcej, niż miljon sto tysięcy franków. dla Anglika to było za darmo.
Cały ten zbytek, nazywany książęcym przez ludzi, którzy nie wiedzą już, co to jest prawdziwy książę, zmieścił się w dawnym ogrodzie pałacowym jakiegoś liweranta, Krezusa Rewolucji, zmarłego jako bankrut w Brukseli po krachu na Giełdzie. Anglik umarł w Paryżu na Paryż, bo dla wielu ludzi Paryż jest chorobą, czasami nawet kilkoma chorobami. Wdowa po nim, metodystka, żywiła głęboki wstręt do tego „kawalerskiego“ domku nababa. Filantrop ów był to handlarz opjum. Wdowa zarządziła sprzedaż skandalicznej posiadłości, w chwili gdy rozruchy podawały w wątpliwość „pokój za wszelką cenę”. Hrabia Adam skorzystał z tej sposobności, dowiecie się jak, gdyż było to bardzo odległe od jego wielkopańskich nawyków.
Za domem rozciąga się aksamitny trawnik, ocieniony w głębi wykwintnym gaikiem egzotycznych drzew, z których wyziera chińska altana ze swemi niememi dzwonkami i nieruchomemi złoconemi jajkami. Cieplarnia i jej fantazyjne przybudówki zasłaniają mur od południa. Drugi mur naprzeciwko cieplarni schowany jest pod pnącemi roślinami, tworzącemi portyki przy pomocy prętów, pomalowanych na zielono i połączonych poprzecznemi drążkami. Ta łąka, ten gaj kwiatów, te ścieżki wysypane piaskiem, ta imitacja lasu, te napowietrzne palisady, wszystko to mieści się na przestrzeni dwudziestu pięciu sążni, które warte są dziś czterysta tysięcy franków, tyle co prawdziwy las. W tem zaciszu, stworzonem w środku Paryża, śpiewają ptaszki, są tam kosy, słowiki, gile i mnóstwo wróbli. Cieplarnia jest niby olbrzymia żardinjera, w której powietrze przesycone jest zapachami i gdzie można się przechadzać w zimie, tak jakby lato lśniło całym swoim żarem. Sposoby jakiemi sporządza się dowolny klimat, tropiki, Chiny lub Włochy, zręcznie są ukryte oczom. Rury, w których krąży wrząca woda czy para, obłożone są ziemią i wydają się niby girlandy żywych kwiatów. Buduar jest obszerny. Cudem tej paryskiej wróżki zwanej Architekturą, jest to, aby, na szczupłej przestrzeni, wszystko uczynić wielkiem. Buduar młodej hrabiny był ambicją artysty, któremu hrabia Adam powierzył odświeżenie pałacyku. Występek jest tam niemożliwy: zawiele jest tam ładnych cacek. Miłość nie miałaby się gdzie rozłożyć między chińskiemi rzeźbionemi komódkami, z których spoziera tysiąc twarzy wyrobionych w kości słoniowej, i których pokolenie przetrwało dwa rody chińskie; czarki z topazu na filigranowych nóżkach; mozajki budzące nieprzepartą chęć kradzieży; holenderskie obrazy odnowione przez Schinnera; anioły poczęte przez Steinbocka, któremu nie zawsze chce się je wykonać: posążki rzeźbione przez genjuszów, których ścigają wierzyciele (prawdziwe wytłómaczenie arabskich mitów); przepyszne szkice naszych najtęższych artystów; ekrany, których boazerje oprawiają kaprys indyjskich jedwabi; portjery spływające złocistemi falami z pod dębowych karniszów, na których kłębi się całe polowanie; mebelki godne pani de Pompadour, perskie dywany, etc. Bogactwa te, oświetlone światłem sączącem się przez koronkowe firanki, zdają się jeszcze piękniejsze. Na konsolce, wśród starożytności, szpicrózga z rękojeścią roboty panny de Fauveau, świadczy, że hrabina lubi jeździć konno. Taki jest buduar w r. 1837, wystawa towarów bawiących oko, jakgdyby nuda groziła temu najruchliwszemu w świecie społeczeństwu. Dlaczego nic swojego, nic coby budziło zadumę, spokój? Czemu? Bo nikt nie jest pewny jutra i każdy używa życia z marnotrawstwem dożywotnika.
Pewnego ranka, Klementyna dumała potrosze, wyciągnięta na rozkosznej kanapce, z tych, z których nie można wstać, tak dobrze tapicer, który je wymyślił, umiał odgadnąć krągłości lenistwa i słodycze far niente. Otwarte drzwi cieplarni pozwalały wnikać woni roślin oraz tropikalnym zapachom. Młoda kobieta patrzała na Adama palącego wykwintny nargil: jedyna forma palenia, jaką dopuszczała w tym apartamenciku. Zręcznie upięte portjery pozwalały oku zapuścić się do wnętrza dwóch wspaniałych salonów. Jeden biały ze złotem, który przywodził na myśl pałac Forbin-Janson, drugi w stylu Odrodzenia. Do jadalni, z którą może rywalizować w Paryżu jedynie jadalnia barona Nucingena, wiedzie mały kurytarzyk, z sufitem i zdobieniami w stylu Średniowiecza, Od strony dziedzińca kurytarzyk przylega do dużego przedpokoju, z którego przez szklane drzwi widzi się przepychy klatki schodowej.
Hrabiostwo wstali właśnie od śniadania, niebo lśniło błękitem bez chmurki, był koniec kwietnia. Małżeństwo miało za sobą dwa lata szczęścia, a Klementyna dopiero od dwóch dni odkryła w domu coś, co trąciło sekretem, tajemnicą. Polak — powiedzmy i to jeszcze na jego chwałę, jest naogół słaby wobec kobiety: ma dla niej tyle czułości, że w Polsce schodzi przy niej na drugi plan: ale, mimo że Polki są urocze, jeszcze łatwiej pobije go Paryżanka. To też hrabia Adam, przypierany do muru, nie zdobył się na ten niewinny spryt, aby sprzedać żonie tajemnicę. Z kobietą trzeba zawsze umieć wyzyskać sekret; to budzi w niej szacunek, tak samo jak hultaj patrzy z szacunkiem na uczciwego człowieka, który mu się nie dał wystrychnąć na dudka. Hrabia, bardziej dzielny niż mowny, prosił jedynie, aby mu było wolno odpowiedzieć dopiero, gdy skończy swój nargil pełen tombaki.
— W podróży, mówiła, przy każdym kłopocie powiadałeś mi: „Pac to załatwi! Pisałeś tylko wciąż do Paca! Za powrotem wszyscy mówią mi tutaj: „kapitan!“ Chcę wyjść?... Kapitan! Chodzi o zapłacenie rachunku?... Kapitan! Mój koń ma za ostrego trapa, melduje się to kapitanowi Pacowi. Słowem, mam uczucie, że gramy w domino: wszędzie Pac. Słyszę wciąż tylko o Pacu, a nie mogę ujrzeć tego Paca. Co to jest Pac? Niechże mi dadzą tego Paca.
— Czy coś idzie niedobrze? spytał hrabia, porzucając bocchettino swego nargilu.
— Wszystko idzie tak dobrze, że niejeden magnat z dwustoma tysiącami franków renty zrujnowałby się żyjąc tak jak my żyjemy za sto dziesięć, rzekła. Pociągnęła za bogatą koronkową taśmę od dzwonka, istne cacko. Natychmiast zjawił się kamerdyner, ubrany jak minister.
— Proszę powiedzieć panu kapitanowi Pacowi, że pragnę z nim mówić.
— Jeżeli sobie wyobrażasz, że dowiesz się czego!... uśmiechnął się hrabia Adam.
Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że Adam i Klementyna, pobrawszy się w grudniu r. 1835 i spędziwszy zimę w Paryżu, przepodróżowali rok 1836 po Włoszech, Szwajcarji i Niemczech. Wróciwszy w grudniu, hrabina zaczęła pierwszy raz przyjmować tej zimy, która właśnie się skończyła. Wówczas-to zauważyła nieme, prawie dyskretne, ale dobroczynne istnienie totumfackiego, którego osoba zdawała się niewidzialna, owego kapitana Paca.
— Pan kapitan przeprasza panią hrabinę, jest w stajni, w stroju, który mu nie pozwala zjawić się w tej chwili. Skoro się tylko ubierze, hrabia Pac przyjdzie natychmiast, rzekł kamerdyner.
— Cóż on tam robi?
— Pokazuje, jak się powinno opatrywać konia jaśnie pani, którego Konstanty nie czyścił tak, jak pan kapitan kazał, odparł kamerdyner.
Hrabina spojrzała na służącego, był zupełnie poważny, słowom jego nie towarzyszył ów uśmieszek, na jaki pozwalają sobie niżsi, mówiąc o wyższym, który spadł niejako do ich poziomu.
— A, czyścił Korę.
— Wszak pani hrabina wybiera się konno dziś rano? rzekł lokaj, ale odszedł bez odpowiedzi.
— Czy to Polak? — spytała Klementyna męża, który skinął twierdząco głową.
Klementyna Łagińska zamilkła, przyglądając się mężowi. Z nóżkami prawie wyciągniętemi na poduszce, z główką nastawioną niby u ptaka który nasłuchuje z gniazdka najlżejszego szmeru, mogła oczarować najbardziej przeżytego człowieka. Szczupła blondynka, z włosami po angielsku, przypominała w tej chwili owe wpół bajeczne postacie z keepsaków, zwłaszcza spowita w swój jedwabny perski peniuar, którego obszerne fałdy nie osłaniały tak dobrze skarbów jej ciała i smukłej kibici, aby nie można było ich podziwiać przez gęste zasłony z haftowanych kwiatów. Jaskrawa materja, schodząc się na piersiach, pozwalała oglądać nieco gorsu, którego biel odcinała się od bieli bogatej gipiury otulającej ramiona. Okolone czarnemi rzęsami oczy podkreślały wyraz ciekawości rysujący się na ładnych ustach. Na kształtnem czole znaczyły się charakterystyczne wypukłości Paryżanki samowolnej, śmieszki, świadomej, ale niedostępnej pospolitym pokusom. Ręce jej, prawie przeźroczyste, zwisały z fotela. Smukłe paluszki lśniły w świetle paznokietkami podobnemi do różowych migdałów. Adam uśmiechał się z niecierpliwości żony, patrzał na nią wzrokiem, którego nie ostudziło jeszcze małżeństwo. Już ta drobna, wątła kobietka umiała zagarnąć władzę w domu, ledwie bowiem zwracała uwagę na zachwyt Adama. W spojrzeniach, jakie ta Paryżanka rzucała nań ukradkiem, była już może świadomość swej wyższości, nad tym słabym, chuderlawym i ryżym Polakiem.
— Idzie Pac, rzekł hrabia słysząc kroki w kurytarzu.
Hrabina ujrzała rosłego, pięknego mężczyznę, o kształtnej budowie, na którego twarzy malowała się owa łagodność, będąca owocem siły i nieszczęścia. Tac włożył na prędce obcisły szamerowany surdut, zwany przez Polaków czamarą. Obfite czarne włosy, dość niedbale zresztą uczesane, okalały jego kwadratową głowę, uwydatniając szerokie czoło, błyszczące niby złom marmuru. Pac trzymał w ręku czapkę z daszkiem, a ręka ta podobna była do ręki Herkulesa z dzieckiem. Jędrne zdrowie tryskało z tej twarzy równo przedzielonej wielkim rzymskim nosem, który przypominał Klementynie piękne Transteweryny. Czarny jedwabny krawat dopełniał marsowego wyglądu tej tajemnicy o pięciu stopach i siedmiu calach wzrostu, z oczami czarnemi jak węgiel, o włoskim blasku. Obszerne fałdziste spodnie, z pod których widać było tylko koniec buta, świadczyły iż Pac pozostał wierny polskiej modzie. Doprawdy, dla romansowej kobiety byłoby coś niesamowitego w tym tak jaskrawym kontraście między kapitanem a hrabią, między tym Polaczkiem o drobnej buzi a tym pięknym żołnierzem, między pankiem a panem.
— Jak się masz, Adamie, rzekł poufale do hrabiego.
Poczem skłonił się uprzejmie, pytając Klementyny, czem może służyć.
— Pan jest tedy przyjacielem mego męża? spytała młoda kobieta.
— Na śmierć i życie, odparł Pac, któremu hrabia odpowiedział najczulszym uśmiechem, wypuszczając ostatni kłąb dymu.
— Więc czemu pan nie jada razem z nami? Czemu pan nie był z nami we Włoszech i Szwajcarji? Czemu pan się tu chowa tak, że panu nie mogę nigdy podziękować za usługi, jakie pan nam stale oddaje? rzekła młoda hrabina żywo, ale bez najmniejszego wzruszenia.
Wyczuwała w Pacu jakąś dobrowolną służalczość, a ta myśl nie była wolna od lekceważenia. Był to dla niej coś niby sekretarz niby intendent, ani zupełnie sekretarz ani zupełnie intendent, jakiś ubogi krewny, natrętny przyjaciel.
— Dlatego, pani, odparł dosyć swobodnie, że niema mi za co dziękować: jestem przyjacielem Adama, i sprawia mi przyjemność zajmować się jego domem.
— Czy i stać także sprawia ci przyjemność? rzekł Adam.
Pac usiadł na fotelu blisko drzwi.
— Przypominam sobie, że pana widziałam na moim ślubie, i parę razy w dziedzińcu, rzekła młoda kobieta. Ale dlaczego pan się stawia w tej podrzędnej roli, pan, przyjaciel Adama?
— Opinja Paryża jest mi zupełnie obojętna, odparł. Żyję dla siebie, lub, jeżeli pani pozwoli, dla was obojga.
— Ależ opinja świata o przyjacielu mego męża nie może mi być obojętna...
— Och, pani, świat zaspakaja się tak łatwo tem słówkiem: oryginał! Niech pani tak mówi. — Czy pani się wybiera na przechadzkę? spytał po chwili.
— Chce pan jechać do lasku? odparła hrabina.
— Chętnie.
Pac wyszedł skłoniwszy się.
— Poczciwiec! prosty jest jak dziecko, rzekł Adam.
— Wytłómacz mi teraz wasz stosunek, rzekła Klementyna.
— Pac, moja duszko droga, pochodzi z rodziny równie starej i świetnej jak nasza. W czasie zamieszek pewien Pazzi umknął z Florencji do Polski, gdzie osiedlił się uniósłszy z sobą niewielki mająteczek i stał się protoplastą Paców, którym dano tytuł hrabiowski. Rodzina ta, która się odznaczyła w pięknych epokach naszej królewskiej republiki, doszła do znacznych bogactw. Gałąź drzewa ściętego we Włoszech puściła tak bujnie, że istnieje kilka gałęzi hrabiowskiego domu Paców. Zrozumiesz tedy łatwo, że są Pacowie bogaci i Pacowie biedni. Nasz Pac jest z linji biednej. Sierota, mając za cały majątek swoją szablę, służył w pułku wielkiego księcia Konstantego, gdy wybuchło powstanie. Wciągnięty do polskiego stronnictwa, bił się jak Polak, jak patryjota, jak człowiek który nie ma nic: trzy przyczyny, aby się dobrze bić. W ostatniej potyczce, myśląc że żołnierze idą za nim, pognał na baterję rosyjską; wzięto go Byłem przy tem. Ten dowód odwagi podniecił mnie: — Chodźmy go odbić! mówię do ułanów. Szarżujemy na baterję, i odbijamy Paca w siedem koni. Ruszyło nas dwudziestu, wróciło ośmiu, licząc już i Paca. Skoro Warszawę sprzedano, trzeba było myśleć, jak umknąć Moskalom. Osobliwym trafem, obaj z Pacem znaleźliśmy się o tej samej godzinie, w tem samem miejscu, po drugiej stronie Wisły. Ujrzałem jak tego biednego kapitana pochwycili Prusacy, którzy służyli w tej potrzebie Moskalom za psy gończe. Kiedy się wyłowiło kogoś ze Styksu, człowiek się doń przywiązuje. To nowe niebezpieczeństwo Paca tak mnie zmartwiło, że dałem się wziąć wraz z nim, aby mu być pomocą. Dwaj ludzie mogą się ocalić tam, gdzie jeden zginie. Dzięki memu nazwisku oraz jakiemuś pokrewieństwu z tymi, od których zależał nasz los, — byliśmy bowiem w rękach Prusaków — przymknięto oczy na moją ucieczkę. Podałem mego drogiego kapitana za prostego żołnierza bez znaczenia, za mego domownika, i tak dostaliśmy się do Gdańska. Wpakowaliśmy się na statek holenderski jadący do Londynu, i dobiliśmy tam w dwa miesiące później. Moja matka była w Anglji chora i oczekiwała mnie: pielęgnowaliśmy ją z Pacem aż do śmierci, którą przyśpieszyła katastrofa powstania. Opuszczając Londyn, zabrałem Paca do Francji. W podobnych nieszczęściach dwaj ludzie stają się jak bracia. Skoro się znalazłem w Paryżu, w dwudziestym drugim roku życia, z sześćdziesięcioma z górą tysiącami franków renty, nie licząc resztek sumy uzyskanej z obrazów rodzinnych i djamentów sprzedanych przez matkę, chciałem zapewnić Pacowi los, zanim się rzucę w wir paryski. Widziałem smutek w oczach kapitana, niekiedy kręciły się w jego oczach powściągane łzy. Miałem sposobność ocenić jego duszę, jest z gruntu szlachetna, wielka, zacna. Może cierpiał, że jest przykuty dobrodziejstwami do człowieka młodszego odeń o lat sześć, nie mogąc mu się wypłacić. Byłem młody, lekkomyślny, mogłem stracić wszystko w grze, dać się omotać jakiej Paryżance, mogliśmy się któregoś dnia rozejść z Pacem. Mimo iż miałem zamiar zabezpieczyć wszystkie jego potrzeby, mogłem bardzo łatwo zapomnieć o tem, albo nie być w stanie wypłacić mu pensji. Wreszcie, mój aniele, chciałem mu oszczędzić przykrości, wstydu proszenia mnie o pieniądze, lub też szukania napróżno swego towarzysza w krytycznym dniu. Dunque, pewnego rana, po śniadaniu, kiedyśmy obaj palili rozparci w krzesłach przy kominku, wówczas, napiekłszy się sporo raków, nakołowawszy się srodze (przyczem on mi się przyglądał z niepokojem), podałem mu oblig na dwa tysiące czterysta franków renty na okaziciela...
Klementyna podniosła się, usiadła na kolanach Adama, okoliła mu szyję ramionami, ucałowała go w czoło i rzekła:
— Skarbie drogi, jak to ładnie! I cóż zrobił Pac?
— Tadeusz, odparł hrabia, zbladł, nie rzekł nic...
— A, nazywa się Tadeusz?
— Tak, Tadeusz złożył papier, oddał mi go, i rzekł: „Myślałem, Adamie, że jesteśmy związani na śmierć i życie, i że się nie rozstaniemy nigdy. Zatem już nie chcesz mnie? — Och, rzekłem, skoro tak, Tadeuszu, nie mówmy już o tem. Gdy ja się zrujnuję, i ty zostaniesz bez grosza.
— Nie posiadasz, rzekł, na tyle majątku, aby żyć jak przystało Łagińskiemu; czyż nie trzeba ci tedy przyjaciela, któryby się zajmował twojemi sprawami, który byłby niby ojciec i brat, zaufany powiernik?“ Mówiąc te słowa, moje drogie dziecko, Pac był zupełnie spokojny, ale w głosie jego było coś, co pokrywało macierzyńskie wzruszenie; była to istna wdzięczność Araba, przywiązanie psa, przyjaźń dzikiego, bez popisu ale wciąż gotowa. Na honor, objąłem go tak jak my Polacy się obejmujemy i ucałowałem w same usta: — Zatem na śmierć i życie, dobrze! Wszystko co mam należy do ciebie, i rób jak uważasz. To on wynalazł mi ten pałacyk, prawie za bezcen. Sprzedał moją rentę kiedy stała wysoko, odkupił ją kiedy stała nisko, i spłaciliśmy cenę tej budy różnicą. Zna się świetnie na koniach i handluje niemi tak sprytnie, że stajnia nie kosztuje mnie prawie nic, a mam najpiękniejsze konie, najładniejsze zaprzęgi w Paryżu. Nasza służba, wybrani przez niego dzielni polscy żołnierze, poszliby za nas w ogień. Uchodziłem za człowieka który się rujnuje, a Pac prowadzi mój dom tak porządnie i oszczędnie, że załatał moje klęski karciane, szaleństwa młodości. Tadeusz jest sprytny jak dwóch Genueńczyków, chciwy na zysk jak polski żyd, przewidujący jak dobra gospodyni. Kiedy byłem kawalerem, nigdy nie mogłem go nakłonić, aby żył tak jak ja. Czasami trzeba było przemocą wyciągać go do teatru kiedy miałem iść sam, lub też na obiad, który dawałem w restauracji wesołym kompanom. Nie lubi światowego życia.
— A co lubi? spytała Klementyna.
— Kocha Polskę, płacze po niej. Jedyna jego rozrzutność to były zasiłki, posyłane raczej w mojem niż w swojem imieniu naszym biednym wygnańcom.
— Ależ ja czuję, że ja serdecznie polubię tego chłopca, rzekła hrabina, wydaje mi się prosty jak wszystko co naprawdę wielkie.
— Wszystkie ładne rzeczy które tu zastałaś, ciągnął Adam, który z najszlachetniejszą ufnością wychwalał swego przyjaciela, to Pac wyszperał, kupił je na licytacjach albo okazyjnie. Och! on jest bardziej szczwany od wszystkich kupców. Kiedy go ujrzysz w dziedzińcu jak zaciera ręce, możesz być pewna, że zamienił dobrego konia na lepszego. Żyje mną, jego szczęście to widzieć mnie wykwintnie ubranym, w ślicznym powoziku. Obowiązki, które sam sobie nałożył, spełnia bez rozgłosu, bez emfazy. Jednego wieczora przegrałem dwadzieścia tysięcy franków w wista. „Co powie Pac?“ powiadałem sobie wracając. Pac wręczył mi je, nie bez westchnienia, ale nie skarcił mnie nawet wzrokiem. To westchnienie bardziej mnie opamiętało niż wszystkie perory wujów, żon i matek w podobnych okazjach. „Żal ci tych pieniędzy? spytałem. — Och! nie dla ciebie ani dla siebie, pomyślałem tylko, że dwudziestu biednych Paców żyłoby z tego przez rok“. Rozumiesz, że Pazzi nie są gorsi od Łagińskich. To też nigdy nie widziałem w moim drogim Pacu niższego. Starałem się grać moją rolę również szlachetnie jak on swoją. Nigdy nie wyszedłem z domu ani nie wróciłem, aby nie zajść do Paca tak jakbym szedł do ojca. Majątek mój jest jego majątkiem. Zresztą Tadeusz jest pewny, że skoczyłbym dziś w ogień, aby go zeń wydobyć, tak jak to zrobiłem dwa razy.
— To wielkie słowo, mój drogi, rzekła hrabina. Poświęcenie to jest jak błyskawica. Człowiek się może poświęcić na wojnie, a nie poświęci się w Paryżu.
— Ba! rzekł Adam: otóż dla Paca, ja jestem zawsze na wojnie. Nasze charaktery zachowały swoje kanty i braki, ale wzajemne poznanie dusz zacieśniło tak bliskie już węzły przyjaźni. Można ocalić komuś życie, a zabić go później w zwadzie; ale myśmy przeszli wszystko, co czyni przyjaźń nierozerwalną. Istnieje między nami owa ciągła wymiana wrażeń, która czyni przyjaźń pełniejszą może od miłości.
Ładna rączka zamknęła usta hrabiemu tak szybko, że ten gest podobny był do policzka.
— Ależ tak, rzekł. Przyjaźń, mój aniele, nie zna bankructw uczucia i niewypłacalności rozkoszy. Dawszy zrazu więcej niż ma, miłość daje w końcu mniej niż dostaje.
— Z jednej i drugiej strony, rzekła z uśmiechem Klementyna.
— Tak, rzekł Adam; gdy przyjaźń może tylko rosnąć. Nie masz co robić minek; my jesteśmy, mój aniele, narówni przyjaciółmi co kochankami; zjednoczyliśmy — przynajmniej mam nadzieję — oba te uczucia w naszym związku.
— Ja ci wytłómaczę, co was uczyniło takimi przyjaciółmi, rzekła Klementyna. Różnica trybu życia płynie z waszych upodobań, a nie z musu; z ochoty, a nie z położenia. O ile można sądzić człowieka z przelotnego widzenia i z tego, co mi o nim mówisz, tutaj niższy może się stawać w pewnych momentach wyższym.
— Och, Pac jest doprawdy więcej wart odemnie, odparł naiwnie Adam. Jedyna moja wyższość nad nim to przypadek.
Żona uściskała go za to szlachetne wyznanie.
— Nadzwyczajna zręczność, z jaką ukrywa wielkość swoich uczuć, jest już sama olbrzymią wyższością, dodał hrabia. Mówiłem mu nieraz: „Ty jesteś zcichapęk, masz w sercu rozległe krainy, w które się chowasz“. Ma prawo do tytułu hrabiego Paca, a każe się nazywać w Paryżu tylko kapitanem.
— Słowem, średniowieczny Florentyńczyk objawił się w nim po trzystu latach, rzekła hrabina. Jest w nim coś z Dantego i z Michała Anioła.
— Wiesz, ty masz rację, on jest poetą w duszy, odparł Adam.
— Jestem tedy żoną dwóch Polaków, rzekła młoda hrabina z gestem, jaki tylko genjalne aktorki umieją znaleźć na scenie.
— Drogie dziecko, rzekł Adam, biorąc Klementynę na kolana, byłabyś mi sprawiła wielką przykrość, gdyby Pac ci się nie spodobał: lękaliśmy się tego obaj, mimo że on był bardzo rad z mojego małżeństwa. Uszczęśliwisz go, jeżeli mu powiesz, że go kochasz... och, jak starego przyjaciela.
— Pójdę się tedy ubrać, ładnie jest, przejedziemy się wszyscy troje, rzekła Klementyna, dzwoniąc na pokojówkę.
Pac prowadził życie tak podziemne, że cały wykwintny Paryż pytał, kto towarzyszy Klementynie Łagińskiej, kiedy ją ujrzano jadącą do lasku Bulońskiego i wracającą z Tadeuszem i z mężem. W czasie przejażdżki Klementyny wymogła, iż Pac zostanie z nimi na obiedzie. Ten kaprys wszechwładnej pani sprawił, iż kapitan musiał się gorliwie zająć swoją tualetą. Wróciwszy z lasku, Klementyna ubrała się z pewną zalotnością, tak iż kiedy weszła do salonu, gdzie czekali na nią dwaj przyjaciele, sprawiła wrażenie nawet na Adamie.
— Hrabio Pac, rzekła, pójdziemy razem do Opery.
Było to powiedziane tonem, który u kobiet znaczy: Jeśli mi pan odmówi, poróżnimy się.
— Chętnie, pani, odparł kapitan. Ale, ponieważ nie mam majątku hrabiowskiego, niech mnie pani nazywa poprostu kapitanem.
— A więc podaj mi rękę, kapitanie, rzekła, ujmując Paca pod rękę i wiodąc go do jadalni ruchem pełnym owej uroczystej poufałości, która tak czaruje zakochanych.
Hrabina posadziła przy sobie kapitana, który miał minę biednego podporucznika, zaproszonego na obiad do bogatego generała. Kiedy Klementyna mówiła, Pac słuchał jej z szacunkiem, jaki się ma dla zwierzchnika, nie przerywał jej w niczem i nim odpowiedział, czekał formalnego pytania. Wydał się niemal ciemięgą hrabinie, której zalotność obiła się o tę lodowatą powagę i dyplomatyczny szacunek. Daremnie Adam mówił: „Rozkrochmal-że się, Tadeuszu! Myślałby kto, że nie jesteś u siebie! Czyś sobie dał słowo, że onieśmielisz Klementynę?“ Tadeusz był wciąż senny i ociężały. Kiedy z końcem deseru służba przestała się kręcić, kapitan bąknął coś, że życie jego urządzone jest zupełnie nawspak życia światowych ludzi; kładzie się o ósmej, a wstaje o świcie; tem samem dał do zrozumienia, że chętnie poszedłby spać.
— Namawiając pana do Opery, miałam intencję rozerwać pana, kapitanie, ale zrobi pan jak pan zechce, rzekła Klementyna nieco dotknięta.
— Pójdę, odparł Pac.
— Duprez śpiewa Wilhelma Telia, rzucił Adam, ale może wolałbyś raczej iść do Rozmaitości?
Kapitan uśmiechnął się i zadzwonił, zjawił się lokaj.
— Niech Konstanty, rzekł, zaprzęże do karety, nie do powozu. Byłoby nam ciasno, dodał spoglądając na hrabiego.
— Francuz byłby zapomniał o tem, rzekła Klementyna z uśmiechem.
— Ale my jesteśmy Florentyńczycy przeszczepieni na Północ, odparł Tadeusz z finezją i ze spojrzeniem, które zdradziły, że jego zachowanie przy stole było rozmyślną grą. Klementyna zmierzyła kapitana owem szybkiem spojrzeniem, które wyraża u kobiet zarazem zdziwienie i uwagę. To też, przez cały czas gdy pili kawę w salonie, panowało milczenie, dość kłopotliwe dla Adama, który nie rozumiał jego przyczyny. Klementyna nie droczyła się już z Tadeuszem. Kapitan znowuż odzyskał swoją żołnierską sztywność i już jej nie porzucił ani w drodze, ani w loży, gdzie udawał, że śpi.
— Widzi pani, że bardzo nudna ze mnie figura, rzekł podczas ostatniego aktu Wilhelma Tella, w chwili baletu. Czyż nie miałem racji trzymać się, jak to mówią, mojej specjalności?
— Widzę, drogi kapitanie, że nie jesteś ani blagier, ani gaduła: bardzo mało masz z Polaka.
— Pozwólcie mi tedy czuwać nad waszemi przyjemnościami, nad waszem mieniem i nad waszym domem, mogę zdać się tylko na to.
— Hipokryta! rzekł z uśmiechem hrabia Adam. Moja droga, to jest człowiek z sercem i z rozumem; gdyby chciał, mógłby błyszczeć w każdym salonie. Nie bierz, Klementyno, tej skromności za dobrą monetę.
— Mam zaszczyt pożegnać panią, dałem dowód dobrej woli, teraz wezmę powóz, aby wcześniej znaleźć się w łóżku i odeślę go państwu.
Klementyna skinęła głową i nie odpowiedziała nic.
— Cóż za niedźwiedź, rzekła do hrabiego. Ty jesteś o wiele milszy!
Adam uścisnął niepostrzeżenie rękę żony.
— Poczciwy Tadeusz sili się zostać na drugim planie, gdy wielu mężczyzn starałoby się mnie zaćmić.
— Och! rzekła, nie wiem, czy niema rachuby w tem jego postępowaniu: zwykłą kobietę łatwoby tem zaintrygował.
W pół godziny później, gdy strzelec Bolesław krzyczał: „Otwieraj!“ gdy woźnica gotów wjechać w bramę czekał, aż otworzą obie jej połacie, Klementyna rzekła do hrabiego:
— Gdzie się gnieździ kapitan?
— O tam, odparł Adam, pokazując małe pięterko, zgrabnie wznoszące się po obu stronach bramy, z jednem oknem na ulicę. Jego mieszkanie leży nad wozownią.
— A kto zajmuje drugą stronę?
— Jeszcze nikt, odparł Adam. Drugie mieszkanko, nad stajnią, będzie dla naszych dzieci i dla nauczyciela.
— Nie śpi jeszcze, rzekła hrabina, widząc światło u Tadeusza, kiedy powóz znalazł się pod gankiem z kolumnami skopjowanemi z Tuilleryj, zastępującym pospolitą cynkową markizę.
Kapitan, w szlafroku, z fajką w ręku, patrzał na Klementynę wchodzącą do sieni. Dzień był dla niego ciężki. Oto czemu. Kiedy, swojego czasu, Adam zaprowadził go do teatru Włoskiego, aby mu pokazać narzeczoną, Tadeusz uczuł straszliwy skurcz w sercu: następnie, kiedy ją ujrzał w merostwie i w kościele św. Tomasza z Akwinu, poznał w niej ową jedyną kobietę, którą mężczyzna ma kochać wyłącznie, sam Don Juan bowiem musiał wyróżnić jedną wśród swoich mille e tre! To też Pac bardzo usilnie doradzał klasyczną poślubną podróż. Przez czas, który trwała nieobecność Klementyny, był niemal spokojny, ale cierpienia jego zaczęły się na nowo od chwili powrotu sympatycznego małżeństwa. Oto co myślał w tej chwili, paląc lataki z wiśniowej fajki, długiej na sześć stóp (dar Adama):
— Ja sam, i Bóg, który mnie nagrodził za to że cierpię w milczeniu, wiemy, do jakiego stopnia ją kocham. Ale co czynić, aby nie ściągnąć ani jej miłości, ani nienawiści?
I dumał bez końca nad tym problemem strategji miłosnej. Nie sądźcie, iż Tadeusz wśród swojej męki nie kosztował i rozkoszy. Wzniosłe oszukaństwa tego dnia były dlań źródłem wewnętrznej radości. Od powrotu Klementyny i Adama doznawał codzień niewymownych słodyczy, widząc się potrzebnym temu małżeństwu, które bez jego oddania osunęłoby się z pewnością w ruinę. Jakaż fortuna oparłaby się kosztom paryskiego życia? Wychowana przez ojca utracjusza, Klementyna nie miała pojęcia o prowadzeniu domu, nad którem najbogatsze, najwyżej urodzone kobiety zmuszone są dziś czuwać osobiście. Kto może dziś mieć intendenta? Adam znowuż, potomek owych magnatów polskich, którzy dają się zjadać żydom, niezdolny zarządzać resztkami jednej z największych fortun w Polsce, gdzie są jeszcze olbrzymie fortuny, nie umiał trzymać w cuglach ani kaprysów swoich, ani kaprysów żony. Zostawiony sobie, byłby się może zrujnował już przed ślubem. Pac wstrzymał go od gry na giełdzie, czyż to nie znaczy rzec wszystko? To też, czując iż mimo swej woli kocha Klementynę, Pac nie miał tej ucieczki, aby opuścić dom i wyjechać w podróż, zapomnieć o swej namiętności. Wdzięczność, to słowo zagadki, jaką było jego życie, więziła go w pałacu, gdzie on jeden mógł być plenipotentem tej lekkomyślnej rodziny. Podróż Adama i Klementyny zbudziła w nim nadzieję odzyskania spokoju; ale, za powrotem, hrabina, jeszcze ładniejsza, zażywająca owej wolności jaką małżeństwo daje Paryżankom roztaczała wszystkie uroki młodej kobiety i ten jakiś nieokreślony powab, płynący ze szczęścia, albo ze swobody, jaką jej zostawiał człowiek tak ufny, tak naprawdę rycerski, tak szczerze zakochany, jak Adam. Mieć świadomość, że jest fundamentem szczęścia tego domu; widzieć Klementynę jak wysiada z powozu wracając z jakiejś zabawy lub jadąc rano do lasku; spotykać ją na bulwarach w ładnym powoziku, niby kwiat w konsze z liści, to budziło w biednym Tadeuszu tajemnicze i pełne rozkosze rozkwitające w jego sercu, ale tak iż nigdy najmniejszy ich ślad nie odbił się na jego twarzy. Jakim cudem w ciągu tych pięciu miesięcy hrabina dostrzegła kapitana? Krył się przed nią, kryjąc zarazem wytrwałość, z jaką jej unikał. Niema nic podobniejszego do miłości boskiej, niż miłość bez nadziei. Czy nie musi być głębokiem serce, zdolne się poświęcić w milczeniu i mroku? Głębia ta, w której kryje się miłość ojca i Boga, mieści w sobie kult miłości dla miłości, jak władza dla władzy była godłem życia jezuitów; namiętność cudowna w tem, że jest wciąż bezinteresowna, wzorowana zresztą na tajemniczem istnieniu pierwiastków świata. Skutek, czyż to nie jest Natura? a Natura, ta czarodziejka, jest własnością człowieka, poety, malarza, kochanka: ale czy Przyczyna nie jest w oczach uprzywilejowanych dusz, potężnych myślicieli, wyższa od Natury? Przyczyna to Bóg. W tej sferze przyczyn żyją ludzie tacy jak Newton, Laplace, Kepler, Kartezjusz, Malebranche, Spinoza, Buffon, prawdziwi poeci i samotnicy drugiej ery chrześcijańskiej, hiszpańska święta Teresa oraz wzniośli ekstatycy. Każde uczucie ludzkie zawiera analogję z tym momentem, w którym duch porzuca Skutek dla Przyczyny; Tadeusz zaś doszedł do tych wyżyn, gdzie wszystko zmienia postać. Trawiony temi niewysłowionemi rozkoszami stwórcy, Tadeusz był w miłości tem, czem są w sferze genjuszu najwięksi.
— Nie, ona się nie dała zupełnie oszukać, powiadał sobie, ścigając okiem kłęby dymu. Mogłaby mnie poróżnić bezpowrotnie z Adamem, gdyby mnie zniecierpiała: a gdyby mnie zaczęła wabić, aby mnie dręczyć, cóżby się ze mną stało?
Zarozumialstwo tego ostatniego przypuszczenia było tak sprzeczne ze skromnym charakterem i germańską niejako nieśmiałością kapitana, iż połajał się sam w duchu za nie i położył się z zamiarem oczekiwania wypadków, zanim coś postanowi.
Nazajutrz, Klementyna zjadła śniadanie bez Tadeusza, nie zauważywszy jego nieposłuszeństwa. Tego dnia wypadł właśnie jej dzień przyjęć, który odbywał się u niej z królewską wspaniałością. Nie zwróciła uwagi na nieobecność kapitana, na którego głowie spoczywały szczegóły tych uroczystości.
— Wybornie! powiedział sobie Pac, słysząc, około drugiej nad ranem, odjeżdżające powozy; to był tylko kaprys albo ciekawość Paryżanki. Wrócił tedy do zwykłego trybu życia, zmąconego na chwilę tem wydarzeniem.
Pochłonięta mozołami paryskiego życia, Klementyna jakby zapomniała o Pacu. Czy ktoś sobie wyobraża, w istocie, że to mała rzecz, władać nad tym niestałym Paryżem? Czy myślicie, że w tej wytężonej grze ryzykuje się tylko majątek? Każda zima jest dla kobiety modnej tem, czem niegdyś była kampanja dla żołnierzy Cesarstwa. Ileż sztuki, talentu, pochłania jedna tualeta, jedna fryzura, która ma zrobić wrażenie! Wątła i delikatna kobieta nosi swój twardy i lśniący pancerz z kwiatów i djamentów, z jedwabiu i stali, od dziewiątej wieczór do drugiej, często trzeciej rano. Mało je, aby ściągać oczy smukłością kibici: głód, który ją nęka cały wieczór, oszukuje osłabiającą ją jeszcze herbatą; do tego słodycze, lody, lub ciężkie pasztety. Żołądek musi się nagiąć do wymagań zalotności. Budzi się bardzo późno. Wszystko w jej życiu jest sprzeczne z prawami natury, a natura jest nieubłagana. Ledwie wstanie, kobieta modna przystępuje do rannej tualety, myśli o tualecie popołudniowej. Czyż nie musi przyjmować, oddawać wizyt, spieszyć do lasku konno lub powozem? Czyż nie musi wciąż ćwiczyć się w szermierce uśmiechów, silić się na obmyślanie komplementów, któreby nie były ani pospolite, ani wyszukane? I nie wszystkim kobietom się to udaje. Dziwcie się tedy, iż kobietę, którą moda wzięła świężą, w trzy lata później ujrzycie zwiędłą i zblakłą! Pół roku spędzone na wsi ledwie może uleczyć rany zadane przez zimę. Wciąż się dziś słyszy o gastrycznych gorączkach, o dziwnych chorobach, nieznanych zresztą kobietom zajmującym się domem. Dawniej, kobieta pokazywała się od czasu do czasu, dziś jest na scenie ciągle. Klementyna musiała walczyć: zaczynano o niej mówić. W trudach tej walki między nią a rywalkami ledwie było miejsce na miłość małżeńską! Łatwo mogła zapomnieć o Tadeuszu. Jednakże w miesiąc później, w maju, na kilka dni przed wyjazdem do Ronquerolles w Burgundji, wracając z lasku, ujrzała w bocznej alei Pól Elizejskich Tadeusza, starannie ubranego, rozkoszującego się widokiem uroczej w swoim powoziku hrabiny, ognistemi konikami, świetną liberją, słowem, swojem drogiem stadłem, budzącem powszychny podziw.
— Patrz, kapitan, rzekła do męża.
— Jaki on szczęśliwy! odparł Adam. Oto jego rozkosze: niema zaprzęgu lepiej utrzymanego niż nasz, i on się raduje widząc, jak cały świat zazdrości naszego szczęścia. Och! ty go zauważyłaś pierwszy raz, ale on tu jest prawie codzień.
— O czem on może myśleć?
— Myśli w tej chwili, że zima kosztowała drogo, i że oszczędzimy coś siedząc u wuja, — odparł Adam.
Hrabina kazała stanąć i zmusiła Paca, aby siadł obok niej w powoziku. Tadeusz zaczerwienił się jak wiśnia.
— Zatruję pani powietrze, paliłem właśnie cygaro, rzekł.
— Czyż Adam nie pali? odparła żywo hrabina.
— Tak, ale to Adam, rzekł kapitan.
— I czemuż Tadeusz nie miałby mieć tych samych przywilejów? rzekła hrabina z uśmiechem.
Ten boski uśmiech pokonał bohaterskie postanowienia Paca: spojrzenie, jakiem objął Klementynę, przelało w oczy cały ogień jego duszy, złagodzony wszakże anielskim wyrazem wdzięczności, wdzięczności mężczyzny, który żył tylko tem uczuciem. Hrabina zawinęła się w szal, oparła się w zadumie o poduszki, mnąc pióra swego najpiękniejszego kapelusza i wodziła oczyma po przechodniach. Ten błysk wielkiej, a dotychczas zrezygnowanej duszy, potrącił struny jej serca. Ostatecznie, jakąż zasługę miał Adam? Czyż to nie jest zupełnie naturalne być odważnym i szlachetnym? Ale kapitan!... Tadeusz — tak się zdawało przynajmniej — był czemś nieskończenie wyższem od Adama. Co za nieszczęsne myśli obiegły hrabinę, kiedy znów uderzył ją kontrast pięknej i bujnej natury Tadeusza w porównaniu z mizernym Adamem, owocem nieuniknionej degeneracji arystokratycznych rodzin, popełniających to szaleństwo, aby się kojarzyć wciąż sami tylko między sobą? Djabeł był świadkiem tych myśli: młoda kobieta bowiem nie odezwała się nic aż do samego domu, zamyślona, jakby nieobecna.
— Zostanie pan u nas na obiedzie, inaczej się pogniewam, rzekła wchodząc. Jest pan Tadeuszem dla mnie, jak dla Adama. Wiem, co pan mu jest winien, ale wiem również, co my jesteśmy winni panu. Szlachetność za szlachetność, to bardzo naturalne, ale pan jest szlachetny codzień i o każdej godzinie. Będzie na obiedzie mój ojciec, wuj de Ronquerolles i ciotka de Sérizy, niech się pan ubierze, rzekła, przyjmując rękę, którą podał jej, aby jej pomóc wysiąść.
Tadeusz poszedł się ubrać z sercem wraz szczęśliwem i przejętem straszliwem drżeniem. Zeszedł w ostatniej chwili i znów grał przy obiedzie rolę żołnierza, zdolnego jedynie do roli intendenta. Ale tym razem Klementyna nie dała się oszukać Pacowi, którego zdradziło spojrzenie. Ronquerolles, najzdolniejszy ambasador po księciu de Talleyrand, człowiek, który tak skutecznie wspierał de Marsaya w czasie jego krótkich rządów, dowiedział się z ust siostrzenicy o wysokiej wartości hrabiego Paca, który skazywał się tak skromnie na rolę intendenta przyjaciela swego Mieczysława.
— Czem się dzieje, że dopiero pierwszy raz widzę hrabiego Paca? spytał margrabia.
— Ba! jest skryty i odludek, odparła Klementyna, spojrzeniem upominając Paca, aby się zmienił.
Niestety, trzeba wyznać, choćby nawet przez to kapitan miał stracić w oczach czytelnika, Pac, mimo że górował nad przyjacielem swym Adamem, nie był człowiekiem silnym. Pozorną swoją wyższość zawdzięczał nieszczęściu. W dniach nędzy i samotności w Warszawie, czytał, kształcił się, rozważał świat i dumał: ale nie posiadał owego daru twórczego, będącego istotą wielkiego człowieka, a czyż można nabyć ten dar? Pac, wielki jedynie sercem, sięgał w tej sferze wzniosłości, ale, będąc raczej człowiekiem czynu niż myśli, chował swoją myśl dla siebie. Myśl zdała mu się jedynie na to, aby cierpieć. Czemże jest zresztą myśl niewyrażona?
Po jakiemś odezwaniu Klementyny, margrabia de Ronquerolles i siostra jego wymienili szczególne spojrzenie, pokazując sobie siostrzenicę, hrabiego Adama i Paca. Była to jedna z owych błyskawicznych scen, zdarzających się jedynie we Włoszech i Paryżu. Jedynie w tych dwóch miejscach w świecie, pominąwszy wszystkie Dwory, oczy umieją powiedzieć tyle rzeczy. Aby przelać w oko całą potęgę duszy, dać mu wymowę słowa, zamknąć w niem w jednem mgnieniu poemat albo dramat, na to trzeba albo ostatecznej niewoli, albo zupełnej swobody. Adam, margrabia du Rouvre i hrabina nie zauważyli jasnowidzącego błysku starej kokietki i starego dyplomaty, ale Pac, ten wierny pies, zrozumiał zawarte w nim proroctwo. Zważcie, iż rozegrało się to w dwóch sekundach. Chcieć odmalować burzę, jaka wstrząsnęła duszą kapitana, to byłoby za rozwlekłe, jak na dzisiejsze czasy.
— Jakto! już przypuszczają, że ona może mnie kochać! powiedział sobie w duchu. Więc szczęście moje zależy już tylko od mej śmiałości? A Adam!...
Idealna Miłość i Żądza, obie równie potężne, jak Wdzięczność i Przyjaźń, starły się z sobą: w tej chwili przeważyła Miłość: ten biedny wzniosły kochanek zapragnął mieć swój dzień! Pac stał się dowcipny, chciał się podobać. Na jakieś zapytanie dyplomaty opowiedział w szerokich rysach powstanie polskie. Pac spostrzegł przy deserze, że Klementyna pije jego słowa, patrząc nań jak na bohatera i zapominając, że Adam, poświęciwszy trzecią część swego ogromnego majątku, naraził się na wygnanie. O dziewiątej, po kawie, pani de Sérizy ucałowała siostrzenicę w czoło, ściskając jej rękę, i uprowadziła przemocą Adama, zostawiając margrabiego du Rouvre i Ronquerolla, którzy w dziesięć minut później wyszli. Pac i Klementyna zostali sami.
— Pożegnam panią, rzekł Tadeusz, zapewne pani pojedzie za całem towarzystwem do Opery.
— Nie, odparła, nie lubię tańca: zresztą dają dziś ten okropny balet Bunt w Seraju.
Nastała chwila milczenia
Dwa lata temu Adam nie poszedłby bezemnie, rzekła nie patrząc na Paca.
— Kocha panią do szaleństwa, odparł Tadeusz.
— Ba! właśnie dlatego, że mnie kocha do szaleństwa, przestanie mnie może kochać jutro, wykrzyknęła hrabina.
— Paryżanki są zagadką, rzekł Tadeusz. Kiedy je kochać do szaleństwa, chcą aby je kochać rozsądnie: a kiedy je ktoś kocha rozsądnie, wówczas wyrzucają mu, że nie umie kochać.
— I zawsze mają słuszność, panie Tadeuszu, odparła z uśmiechem. Znam dobrze Adama, nie mam mu tego za złe: jest lekkomyślny, a zwłaszcza jest wielki pan; zawsze będzie rad, że mnie ma za żonę i nie będzie mi się w niczem sprzeciwiał, ale...
— Gdzie jest małżeństwo, w któremby nie było ale? rzekł łagodnie Tadeusz, starając się nadać inny bieg myślom hrabiny.
Człowiek najmniej zarozumiały powziąłby może myśl, od której ten kochanek omal nie oszalał, a mianowicie: „Jeżeli jej nie powiem, że ją kocham, będę skończonym głupcem!“ Zapanowało między temi dwiema istotami owo straszliwe milczenie, nabrzmiałe myślami. Hrabina przyglądała się Pacowi ukradkiem, on zaś przyglądał się jej w lustrze. Zanurzywszy się w berżerce, jak człowiek najedzony, który trawi. — istny gest męża, lub też obojętnego starca — Pac złożył ręce na brzuchu, puścił palec w szybki i machinalny młynek, i przyglądał mu się bezmyślnie.
— Niechże pan powie coś dobrego o Adamie! wykrzyknęła Klementyna. Niech mi pan powie, że to nie jest człowiek lekki, pan go zna przecie!
Był to wspaniały krzyk serca.
— Przyszła tedy chwila, aby wznieść między nami zapory nie do przebycia, pomyślał biedny Pac, obmyślając heroicznie kłamstwo. — Coś dobrego?... podjął głośno, zanadto go kocham, nie uwierzyłaby pani. Nie jestem zdolny powiedzieć o nim nic złego. To też... moja rola w tym domu jest bardzo trudna.
Klementyna spuściła głowę i przyglądała się końcom lakierowanych bucików Paca.
— Wy, ludzie Północy, wy macie jedynie odwagę fizyczną, brak wam stałości, decyzji, szepnęła.
— Co pani będzie robiła sama? spytał Pac, przybierając ton zupełnej naiwności.
— Nie chce mi pan tedy dotrzymać towarzystwa?
— Daruje pani, muszę iść...
— Jakto? Dokąd?
— Idę do cyrku, dziś pierwsze przedstawienie na Polach Elizejskich, niepodobna mi nie być...
— Dlaczego? rzekła Klementyna, przerywając mu nawpół gniewnem spojrzeniem.
— Czy mam pani otworzyć moje serce, odparł rumieniąc się, zwierzyć pani to, co kryję memu drogiemu Adamowi, który myśli, że ja kocham tylko Polskę.
— Oho! nasz szlachetny kapitan ma sekrety?
— Podłość, którą pani zrozumie i z której mnie pani rozgrzeszy.
— Pan, podłość?...
— Tak, ja, hrabia Pac, kocham się jak szaleniec w dziewczynie, która włóczyła się po Francji z rodziną Butorów, taki cyrk w rodzaju Frankoniego, ale który jeździ tylko po jarmarkach. Postarałem się dla niej o miejsce w Cyrku Olimpijskim.
— Czy ładna? spytała hrabina.
— Dla mnie tak, odparł melancholijnie. Malaga (to jej pseudonim) jest silna, zręczna i zwinna. Czemu jest mi droższa nad wszystkie kobiety w świecie? doprawdy, nie umiałbym powiedzieć. Kiedy ją widzę, jej czarne włosy przewiązane błękitną wstążką spadające na śniade i nagie ramiona, całą jej postać odzianą w białą tunikę ze złotym brzegiem, w jedwabnym trykocie, który ją zamienia w żywy grecki posąg, z nogami w atłasowych pantofelkach, jak skacze z chorągwiami w ręku przez olbrzymią papierową obręcz i rozdziera ją w powietrzu, gdy koń pomyka w galopie, a ona znów skacze nań z wdziękiem, oklaskiwana samorzutnie przez całą publiczność... cóż powiem? to na mnie działa!
— Bardziej niż piękna kobieta na balu?... rzekła Klementyna z wyzywającem zdziwieniem.
— Tak, odparł Pac zdławionym głosem. Ta cudowna zwinność, ten ciągły wdzięk w ciągłem niebezpieczeństwie, to dla mnie najpiękniejszy tryumf kobiety... Tak pani, Cinti i Malibran, i Grisi i Taglioni, i Pasta i Essler, wszystko co włada lub władało na scenie, nie wydaje mi się godne rozwiązać trzewiczków Malagi. Jak ona umie wskakiwać i zeskakiwać z konia w pełnym galopie, ześlizgnąć się z lewej, aby go dosiąść z prawej; miga jak błędny ognik dokoła najdzikszego zwierzęcia; umie się utrzymać na koniuszku jednej stopy, i spaść swobodnie na grzbiet koński wciąż w galopie, a wreszcie, stojąc na tym biegunie bez cugli, robi pończochy, tłucze jajka i przyrządza omlet, ściągając głęboki podziw ludu, prawdziwego ludu, żołnierzy i robotników! Raz ta urocza Kolombina nosiła krzesła na końcu swego nosa, najładniejszego greckiego nosa jaki kiedykolwiek widziałem. Malaga, pani, to uosobienie zręczności. A silna jak Herkules: wystarczy jej maleńka piąstka albo jej mała nóżka, aby się uwolnić od trzech, czterech mężczyzn. Słowem, to bóstwo gimnastyki.
— Musi być głupia...
— Och! odparł Pac, jaka zabawna! Lekkomyślna jak istna cyganka, mówi wszystko co jej przejdzie przez głowę, dba o przyszłość tyle co pani o jałmużnę, rzuconą ubogiemu, i miewa powiedzenia wręcz cudowne. Nigdy jej nikt nie udowodni, że stary dyplomata to jest piękny młodzieniec, i ani za miljon nie zmieniłaby zdania. Jej miłość to dla mężczyzny tryumf, upojenie! Zdrowie ma wprost bezczelne; zęby to trzydzieści dwie perły cudownego blasku, oprawne w koral. Pyszczek jej (tak nazywa usta) ma, wedle wyrażenia Szekspira, jędrność i smak pyska klaczy. A jak umie dręczyć człowieka! Ceni mężczyzn pięknych, silnych, Adolfów, Aleksandrów, Augustów, kuglarzy, osiłków. Instruktor jej, okropna figura, bił ją ile wlazło, i trzeba było istotnie tysięcy kijów aby jej dać tę zwinność, ten wdzięk, tę odwagę.
— Pan, jak widzę, upił się tą Malagą! rzekła hrabina.
— Nazywa się Malaga tylko na afiszu, rzekł Pac z urażoną miną. Mieszka przy ulicy Saint-Lazare; małe mieszkanko na trzeciem piętrze, gniazdko wysłane jedwabiem i aksamitem, żyje tam jak istna księżniczka. Ma dwa istnienia, swoje życie jarmarczne i życie ładnej kobiety.
— I kocha pana?
— Kocha mnie... będzie się pani śmiała... jedynie dlatego, że jestem Polakiem. Widzi zawsze Polaków wedle ryciny Poniatowskiego skaczącego w Elsterę, bo dla całej Francji Elstera, w której niepodobna się utopić, jest rwącą rzeką, która pochłonęła Poniatowskiego... Mimo to, jestem bardzo nieszczęśliwy... tak, pani...
Łza wściekłości, która spłynęła z oczu Tadeusza, wzruszyła Klementynę.
— Wy, mężczyźni, wy lubicie to, co nadzwyczajne!
— A panie, a kobiety? rzekł Tadeusz.
— Znam tak dobrze Adama, że jestem pewna, żeby zapomniał o mnie dla jakiejś cyrkówki, jak pańska Malaga. Ale gdzie ją pan poznał?
— W Saint-Cloud, we wrześniu zeszłego roku, w jakieś święto. Siedziałem w kącie okrytej płótnem budy, w której odbywają się przedstawienia. Koledzy jej, wszyscy w polskich strojach, robili straszliwy zgiełk. Była niema, milcząca, miałem wrażenie, że czytam w jej melancholicznych myślach. Czyż nie miała do nich powodu, ta dwudziestoletnia dziewczyna? to mnie wzruszyło.
Hrabina spoczywała w uroczej pozie, zadumana, jakgbyby smutna.
— Biedny, biedny Tadeusz! wykrzyknęła. I swobodna, jak prawdziwa wielka dama, dodała, nie bez szelmoskiego uśmieszku: „Niech pan idzie, niech pan idzie do cyrku!“
Tadeusz ujął jej rękę, ucałował roniąc na nią łzę, i wyszedł. Wymyśliwszy tę miłość do cyrkówki, musiał jej dać jakiś pozór rzeczywistości. W opowiadaniu tem prawdą była jedynie tyle, że tego rana w Saint-Cloud uderzyło go na afiszu miano sławnej Malagi, cyrkówki z rodziny Butorów. Pajac, pozyskany pięciofrankówką, opowiedział Pacowi, że woltyżerka jest znajdą, może skradzioną gdzieś dzieckiem. Tadeusz udał się tedy do cyrku i ujrzał piękną woltyżerkę. Za cenę dziesięciu franków, masztalerz, który zastępuje tam teatralne garderobiane, powiedział mu, że Malaga nazywa się Małgorzata Turquet, i że mieszka przy ulicy des Fossés-de-Temple, na piątem piętrze.
Nazajutrz, z rozpaczą w duszy, Pac udał się do dzielnicy du Temple i spytał o pannę Turquet, w lecie dublującą z najsłynniejszą woltyżerką cyrkową, w zimie statystującą w bulwarowym teatrzyku.
— Malaga! krzyknęła odźwierna, gnając na poddasze, jakiś piękny pan z wizytą! Wywiaduje się o ciebie u mojego starego, który go buja, abym miała czas cię uprzedzić
— Dziękuję, pani Chapuzot: ale co on pomyśli, skoro mnie zastanie, jak prasuję sukienkę?
— Ba! kiedy ktoś kocha, wszystko mu się podoba u ukochanej.
— Czy to Anglik? oni lubią konie.
— Nie, wygląda prędzej na Hiszpana.
— To kiepsko; mówią, że Hiszpanie są goli... Niechże pani zostanie, pani Chapuzot, nie będzie się wydawało, żem taka sama...
— Kogo pan szuka? rzekła odźwierna, otwierając Tadeuszowi drzwi.
— Panny Turquet.
— Moje dziecko, odparła odźwierna przybierając godną pozę, ktoś pyta o ciebie.
Sznur, na którym suszyła się bielizna, strącił kapitanowi kapelusz z głowy.
— Czego pan sobie życzy, spytała Malaga podnosząc kapelusz.
— Widziałem panią w cyrku, przypomniała mi pani córkę którą straciłem: przez pamięć tedy mojej Heloizy, do której pani uderzająco jest podobna, chciałbym pani w czem dopomóc, o ile pani oczywiście pozwoli.
— Jakże!... ależ niechże pan siada, panie generale, rzekła pani Chapuzot. Bardzo ładna propozycja, bardzo cacana. Wie pan, jak gadać z kobietkami.
— Myli się pani, rzekł Pac; jestem poprostu strapionym ojcem, który chce się omamić podobieństwem.
— Będę zatem uchodziła za pańską córkę, rzekła Malaga znacząco, nie domyślając się głębokiej prawdy tego przypuszczenia.
— Tak, odrzekł Pac, będę tu zachodził czasami; aby zaś złudzenie było zupełne, urządzę pani ładne mieszkanko, pięknie umeblowane...
— Będę miała meble? spytała Malaga patrząc na starą.
— I służbę, odparł Pac, i wszelkie wygody.
Malaga przyjrzała się gościowi z pod oka.
— Z jakiego kraju pan jest?
— Jestem Polak.
— Więc przyjmuję.
Pac wyszedł, obiecując wrócić.
— A to kawał! rzekła Małgorzata Turquet, spoglądając na panią Chapuzot. Boję się tylko, że ten człowiek chce mnie otumanić, aby zadowolić jakieś niezdrowe zachcianki. Ba! ryzykuję.
W miesiąc po tej szczególnej rozmowie, piękna woltyżerka zajmowała apartamencik, rozkosznie umeblowany przez tapicera hrabiego Adama, Pac bowiem chciał, aby u Łagińskich mówiono o jego szaleństwie. Malaga, dla której ta przygoda była bajką z Tysiąca i jednej Nocy, wzięła do obsługi Chapuzotów, służących i powierników zarazem. Chapuzotowie i Małgorzata Turquet oczekiwali jakiegoś rozwiązania, ale po trzech miesiącach, ani Malaga ani Chapuzotowie nie umieli sobie wytłómaczyć kaprysu polskiego hrabiego. Pac zachodził tam na jakąś godziną tygodniowo; cały czas spędzał w salonie, nie wchodząc do buduaru, ani do sypialni Malagi, której progu nie przestąpił nigdy, mimo naj chytrzej szych manewrów woltyżerki i Chapuzotów. Hrabia wypytywał się o drobne wydarzenia, z których snuło się życie cyrkówki i za każdym razem zostawiał dwie czterdziestofrankowe sztuki na kominku.
— Wygląda bardzo znudzony, mówiła pani Chapuzot.
— Tak, odpowiadała Malaga, ten człowiek zimny jest jak glista.
— Ale i tak dobry chłop, wołał Chapuzot uszczęśliwiony ze swego niebieskiego garnituru, w którym wyglądał conajmniej jak woźny z ministerjum.
Perjodyczne datki Paca dawały Małgorzacie Turquet dochód trzystu dwudziestu franków miesięcznie. Suma ta, połączona z chudą gażą w cyrku, stworzyła jej egzystencję wspaniałą w porównaniu z poprzednią nędzą. W cyrku, wśród artystów, krążyły osobliwe wieści o szczęściu Malagi. Próżność woltyżerki wyszrubowała do sześćdziesięciu tysięcy franków owe sześć tysięcy, jakie apartament jej kosztował roztropnego kapitana. Wedle tego, co mówili klauni i komparsi, Malaga jadła na srebrze, przychodziła zresztą do cyrku we wspaniałych burnusach, kaszmirach, cudownych szalach. Pozatem Polak był najbajeczniejszym człowiekiem, jakiego woltyżerka mogła spotkać: nie wtrącał się do niczego, nie był zazdrosny, zostawiał Maladze zupełną swobodę.
— Niektóre kobiety mają szczęście, mówiła rywalka Malagi. Mnie, która idę do trzeciej części w działach, coś podobnego się nie trafi.
Malga nosiła ładne fatałaszki, paradowała od czasu do czasu w powozie w lasku Bulońskim, gdzie złota młodzież zaczynała na nią zwracać uwagę. Słowem, zaczynano mówić o Maladze w podejrzanym świecie dwuznacznych kobiet, i podgryzano jej szczęście potwarzą. Mówiono, że ona jest lunatyczka, a Polak to magnetyzer, który szuka kamienia filozoficznego. Inne jeszcze jadowitsze plotki sprawiły, że Malaga stała się ciekawą jak Psyche; z płaczem wszystko powtórzyła Pacowi.
— Kiedy ja mam coś do kobiety, rzekła w końcu, nie oczerniam jej, nie mówię, że ją magnetyzują, aby w niej szukać kamieni; mówię, że jest koszlawa i daję na to dowody. Czemu mnie pan kompromituje?
Pac zachował okrutne milczenie. Chapuzotowa dowiedziała się w końcu nazwiska i tytułu Tadeusza: następnie dowiedziała się w pałacu Łagińskich ścisłych faktów: Pac jest kawaler, nikt nie słyszał, aby mu umarła córka czy w Polsce, czy we Francji. Malaga nie mogła się oprzeć uczuciu grozy.
— Moje dziecko, mówiła Chapuzotowa, ten potwór...
Człowiek, który poprzestał na tem, że przyglądał się z pod oka — ukradkiem — nie śmiejąc się wypowiedzieć — nie okazując zaufania — ładnej dziewczynie, jak Malaga, musiał, wedle pojęć Chapuzotowej, być potworem.
— Ten potwór obłaskawia cię, aby cię doprowadzić do jakiegoś bezprawia, może do zbrodni. Boże miłosierny, gdybyś się miała dostać do kryminału, albo — drżę na samą myśl o tem — przed policję poprawczą, gdyby cię mieli oszkalować w dziennikach... Czy ty wiesz, co jabym zrobiła na twojem miejscu? Uwiadomiłabym dla pewności policję.
Jednego dnia, kiedy najszaleńsze myśli kłębiły się w mózgu Malagi, skoro Pac położył zwykłe dwie sztuki złota na kominku, wzięła złoto i rzuciła mu je w twarz, mówiąc: — Nie chcę kradzionych pieniędzy.
Kapitan dał pieniądze Chapuzotom i więcej nie wrócił. Klementyna spędzała wówczas lato w majątku wuja, margrabiego de Ronquerolles, w Burgundji. Kiedy w cyrku nie ujrzano Tadeusza na zwykłem miejscu, zrobił się hałas między artystami. Szlachetność Malagi jedni mienili głupstwem, drudzy sprytem. Postępowanie Polaka było zagadką, nawet dla najdoświadczeńszych kobiet. W ciągu jednego tygodnia Tadeusz otrzymał trzydzieści siedem listów od damulek lekkiego autoramentu. Szczęściem dlań, jego zdumiewająca wstrzemięźliwość nie obudziła ciekawości w prawdziwym świecie, i stała się przedmiotem komentarzy jedynie w dwuznacznym światku.
W dwa miesiące później, piękna woltyżerka, przywalona długami, napisała do hrabiego Paca list, którzy ówcześni dandysi uznali jako swego rodzaju arcydzieło:
„Zwracam się do pana, którego śmiem jeszcze nazywać moim przyjacielem: czy pan będzie miał jeszcze litość nademną po tem, co się stało i co pan tak źle sobie wytłómaczył? Serce moje odwołuje wszystko, co pana mogło urazić. Jeżeli byłam natyle szczęśliwa, aby dać nieco uroku godzinom, które pan spędzał ze mną, niech pan wróci... inaczej stanę się pastwą rozpaczy. Jestem w nędzy, a pan wie, do jakich ona głupstw pcha człowieka. Wczoraj miałam na cały dzień śledzia i kawałek chleba. Czy to jest posiłek godny pańskiej kochanki? Nie mam już Chapuzotów, którzy zdawali się tacy oddani. Pańskie zniknięcie sprawiło, iż przejrzałam do dna ludzkie przywiązanie... Pies, któregośmy żywili, nie opuści nas, a chapuzotowie odeszli. Komornik wszystko zajął w imieniu właściciela, człowieka bez serca, i jubilera który nie chce czekać ani tygodnia: człowiek nie ma zaufania do człowieka! Cóż za położenie dla kobiety, która drugim robiła tylko dobrze! Zaniosłam do lombardu wszystko co miałam wartościowego, zostało mi już tylko pańskie wspomnienie, a nadchodzą ciężkie dni. Przez zimę nie pobieram feu, bo grają w teatrze same pantominy, ot, małe rólki, w których kobieta nie ma się w czem pokazać. W jaki sposób pan mógł się nie poznać na szlachetności moich uczuć? Wszak kobieta ma tylko jeden sposób okazania wdzięczności! Zdawał się pan taki rad z mego dostatku, w jaki sposób mógł mnie pan zostawić w nędzy? O mój jedyny przyjacielu na świecie, zanim zacznę uganiać po jarmarkach z Cyrkiem Butora, bo w ten sposób przynajmniej zarobią na życie, daruj mi, że chciałam się dowiedzieć, czy cię straciłam na zawsze. Gdybym pana wspomniała w chwili gdy skaczę przez obrącz, mogłabym sobie połamać nogi, bo straciłabym tempo. Cobądż się stanie, jestem zawsze na życie ci oddaną,

„Małgorzatą Turquet“.

— Ten list, rzekł sobie Tadeusz, parskając śmiechem, wart jest moich dziesięciu tysięcy franków.
Nazajutrz wróciła Klementyna, Tadeusz ujrzał ją ładniejszą, bardziej uroczą, niż kiedykolwiek. Po obiedzie, w czasie którego hrabina zachowała wobec Tadeusza zupełną obojętność, rozegrała się w salonie po odejściu kapitana scena pomiędzy hrabią a jego żoną. Niby to prosząc Adama o radę, Tadeusz zostawił mu, jakby przez nieuwagę, list Malagi.
— Biedny Tadeusz! rzekł Adam do żony, patrząc za wymykającym się Pacem. Cóż za nieszczęście dla tak niepospolitego człowieka być zabawką hecarki ostatniego gatunku! Straci wszystko, spodli się, za jakiś czas będzie nie do poznania. Masz, moja droga, czytaj, rzekł hrabia, podając żonie list.
Klementyna przeczytała list cuchnący tytoniem, i rzuciła go ze wstrętem.
— Mimo grubej opaski, którą ma na oczach, widocznie coś spostrzegł, rzekł Adam. Musiała mu płatać srogie figle.
— I on wraca do niej! rzekła Klementyna, i przebaczy jej. Tylko dla tych okropnych kobiet macie pobłażanie!
— Tak go potrzebują... rzekł Adam.
— Tadeusz znał swoje miejsce... siedząc u siebie w domu, dodała.
— Och, mój aniele, idziesz za daleko, rzekł hrabia, który, uszczęśliwiony w pierwszej chwili, iż zdołał obniżyć przyjaciela w oczach żony, nie chciał wszakże śmierci grzesznika.
Tadeusz, który znał dobrze Adama, prosił go o najgłębszy sekret: powiedział mu o tem rzekomo, aby go przeprosić za swoje marnotrawstwo i wyżebrać tysiąc talarów dla Malagi.
— To człowiek z charakterem, podjął Adam.
— Jakto?
— A no, że nie wydał na nią więcej niż dziesięć tysięcy, i że ją doprowadził do takiego listu, nim jej dał na zapłacenie długów! jak na Polaka, na honor!...
— Ależ on może cię zrujnować, rzekła Klementyna cierpkim tonem Paryżanki, z natury podejrzliwej jak kotka.
— Och, ja go znam, odparł Tadeusz, poświęciłby dla nas Malagę.
— Zobaczymy, odparła hrabina.
— Gdyby to było potrzebne dla jego szczęścia, nie wahałby się zażądać zerwania. Konstanty mówił mi, że, przez czas tego stosunku, Pac, dotąd tak wstrzemięźliwy, wracał niekiedy do domu bardzo... niepewny. Gdyby się miał rozpić, byłbym tak zgryziony, jakgdyby chodziło o mego rodzonego syna.
— Nie mów mi już o nim, wykrzyknęła hrabina otrząsając się ze wstrętem.
W dwa dni później kapitan spostrzegł w głosie, w oczach hrabiny, straszliwe skutki niedyskrecji Adama. Wzgarda wykopała przepaść między tą uroczą kobietą a nim. Od tej chwili popadł w głęboką melancholję, żarty tą myślą: „Uczyniłeś się dobrowolnie niegodny jej! Życie stało mu się ciężkie, najpiękniejsze niebo było dlań szare. Jednakże, pod tą falą gorzkiego bólu, miewał chwile radości: mógł wówczas bez obawy podziwiać hrabinę, która nie zwracała nań najmniejszej uwagi. W dniu jej przyjęć, zaszyty w kącie, niemy, ale cały zmieniony w oczy i w serce, nie tracił ani jednej pozy, ani jednej minuty gdy śpiewała. To było jego życie: mógł sam okulbaczyć konia, którego ona miała dosiąść, mógł się oddać zarządowi tego świetnego domu, którego interesami zajął się ze zdwojoną gorliwością. Te ciche rozkosze pozostały w jego sercu, jak rozkosze matki, której dziecko nigdy nie wie nic o jej sercu: nie wie bowiem o niem nic, kto nie wie wszystkiego. Czyż to nie było piękniejsze, niż czysta miłość Petrarki do Laury, która, ostatecznie, płaciła go skarbem sławy oraz tryumfem tchniętej weń poezji? Uczucie, jakiego musiał doznawać d’Assas umierając, czyż nie jest całem życiem? Tego uczucia doznawał Pac codzień, nie umierając, ale też bez przywileju nieśmiertelności. Cóż tedy tkwi w miłości, iż, mimo tych tajemnych rozkoszy, Pac trawił się zgryzotą? Religja katolicka tak wyolbrzymiła miłość, iż skojarzyła w niej poniekąd nierozerwalnie cześć i szlachetność: Miłości nie da się pomyśleć bez zalet które stanowią chlubę mężczyzny. Tak rządkiem jest, aby ktoś był kochany, kiedy budzi wzgardę, iż Tadeusz umierał z ran, które sobie dobrowolnie zadał. Usłyszeć z jej ust, że byłaby go pokochała i umrzeć?... biedny kochanek uważałby to za hojną zapłatę za swe życie. Męczarnie dawniejszej jego roli zdawały mu się znośniejsze, niż to, aby żyć obok niej, obsypując ją dobrodziejstwami, których ona nigdy nie oceni ani nie zrozumie. Słowem, pragnął zapłaty za swoją cnotę. Schudł, pożółkł, i rozchorował się tak, iż, trawiony powolną gorączką, cały styczeń musiał przeleżeć w łóżku, nie chcąc poradzić się lekarza. Hrabia Adam był bardzo niespokojny o swego biednego Tadeusza; hrabina natomiast była natyle okrutna, iż odezwała się raz, kiedy byli w małem kółku:
— Dajże mu pokój, czy nie widzisz, że on ma jakąś olimpijską zgryzotę?
Odezwanie to wróciło Tadeuszowi odwagę rozpaczy; wstał, wyszedł, spróbował się rozerwać, i odzyskał zdrowie.
W lutym Adam przegrał znaczniejszą sumę w Jockey-Klubie, że zaś obawiał się żony, prosił Tadeusza, aby wpisał tę sumę na konto swoich wydatków na Malagę.
— Cóż w tem nadzwyczajnego, aby ta hecarka kosztowała cię dwadzieścia tysięcy franków? To sprawa tylko między mną a tobą: gdyby natomiast żona wiedziała, że ja je przegrałem, spadłbym w jej oczach, lękałaby się o przyszłość.
— Więc jeszcze i to! wykrzyknął Tadeusz z głębokiem westchnieniem. — Tadeuszu, ta przysługa skwitowałaby nas, gdybym już nie był twoim dłużnikiem.
— Adamie, będziesz miał dzieci, nie graj już, rzekł kapitan.
Malaga znów nas kosztuje dwadzieścia tysięcy wykrzyknęła w kilka dni później hrabina, dowiadując się o ofierze Adama. Dziesięć tysięcy przedtem, razem trzydzieści tysięcy! tysiąc pięćset franków renty, tyle co kosztuje moja loża we Włoskim, majątek niejednej rodziny... Och, wy, Polacy, rzekła zrywając kwiaty w pięknej cieplarni, jesteście niesłychani! Ty się nie wściekasz?
— Biedny Pac...
— Biedny Pac, biedny Pac, przerwała, naco on nam potrzebny? Ja sama zajmę się domem! Dasz mu tych sto ludwików renty, które odrzucił, i niech się urządza jak chce ze swoim cyrkiem.
— Jest nam bardzo użyteczny, oszczędził nam od roku z pewnością więcej niż czterdzieści tysięcy. Pomyśl, drogi aniele, złożył nam sto tysięcy franków u Rotszylda, a intendent byłby je z pewnością ukradł...
Klementyna złagodniała, ale mimo to była nadal oziębła dla Tadeusza. W kilka dni potem poprosiła Paca, aby przyszedł do tego buduaru, w którym rok wprzódy mimowoli porównywała go z hrabią: tym razem przyjęła go sam na sam, nie widząc najmniejszego niebezpieczeństwa.
— Mój drogi panie Pac, rzekła z pańską bezceremonjalnością, jeżeli pan kocha Adama tak, jak pan mówi, zrobi pan coś, czego on nie zażąda od pana nigdy, ale czego ja, jego żona, nie waham się żądać...
— Chodzi o Malagę, rzekł Tadeusz z głęboką ironją.
— A więc tak, jeżeli pan chce zostać do końca życia z nami, jeżeli chcesz, abyśmy zostali dobrymi przyjaciółmi, niech ją pan rzuci. W jaki sposób stary żołnierz...
— Mam dopiero trzydzieści pięć lat, i ani jednego siwego włosa!
— Robi pan wrażenie, że je pan ma, a to na jedno wychodzi. W jaki sposób człowiek tak dobrze umiejący liczyć, tak szlachetny...
Najokropniejsze było, iż słowa tego użyła z wyraźną intencją obudzenia w nim szlachectwa duszy, które uważała za wygasłe.
— Tak szlachetny, jak pan, podjęła po niedostrzegalnej pauzie, spowodowanej gestem Paca, daje się tak wodzić za nos, jak dziecko! Pańska przygoda wsławiła Malagę... Wuj mój zainteresował się nią, odwiedzał ją... I nie wuj jeden, Malaga przyjmuje wielu panów... Miałam pana za szlachetnego człowieka... Fe! No, czy to będzie dla pana strata nie do powetowania?
— Pani, gdybym znał poświęcenie, które mi trzeba uczynić, aby odzyskać pani szacunek, natychmiast bym go dokonał: ale rzucić Malagę to nie jest żadna ofiara...
— To samo odpowiedziałabym w pańskiem położeniu, gdybym była mężczyzną, odparła Klementyna. Więc cóż! jeżeli ja to biorę za wielką ofiarę, niema się o co gniewać.
Pac wyszedł, lękając się, aby nie popełnił jakiegoś głupstwa; czuł, że nim owłada szaleństwo. Poszedł się przejść, lekko odziany mimo zimna, nie mogąc ugasić ogniów na twarzy i na czole. „Miałam pana za szlachetnego człowieka!“ Wciąż brzmiały mu w uszach te słowa. — A jeszcze niema roku, powiada sobie, jak Klementyna wołała, że ja sam jeden pobiłem Moskali! Myślał o tem, aby rzucić Łagińskich, zaciągnąć się do spahisów i zginąć w Afryce, ale w tej samej chwili wstrzymała go straszliwa obawa. — Bezemnie cóż się z nimi stanie? zrujnują się w mgnieniu oka. Biedna hrabina! cóż za straszne życie dla niej być skazaną bodaj na trzydzieści tysięcy franków renty! Nie, powiadał sobie, skoro jest dla mnie stracona, odwagi, trzeba mi dokończyć mego dzieła.
Wszyscy wiedzą, że od r. 1830 karnawał rozwinął się w Paryżu do niesłychanych rozmiarów, stał się czemś europejskiem; o ileż ucieszniejszy jest, o ileż bardziej ożywiony, niż nieboszczyk karnawał wenecki! Czy to znaczy, iż z gwałtownem uszczupleniem fortun Paryżanie wynaleźli sposób bawienia się gromadnie, tak jak w swoich klubach stworzyli salony bez pani domu, bez uprzejmych form i za tanie pieniądze? Jakbądź się rzeczy mają, marzec roił się wówczas od owych balów, gdzie taniec, błazeństwo, rozpasanie, szał, komiczne sceny i figle iskrzące się paryskim dowcipem dochodzą do potwornych iście rozmiarów. Świątynia tego szaleństwa mieściła się wówczas przy ulicy Saint-Honoré, a Napoleonem jego był Musard, mały człowieczek, jakby stworzony na to, aby dyrygować orkiestrą równie potężną, jak rozszalały tłum i aby prowadzić galopadę, ten istny sabbat taneczny, chwałę Aubera, galopada bowiem ma swój kształt i swoją poezję dopiero od wielkiej galopady z Gustawa. Czyż ten olbrzymi finał nie mógłby służyć za symbol epoki, w której od pięćdziesięciu lat wszystko przesuwa się z chyżością snu?
Otóż, poważny Tadeusz, noszący boski i nieskalany obraz w sercu, zaproponował Maladze, królowej roztańczonego karnawału, aby z nim spędziła noc na balu Musard. Dowiedział się, że hrabina, przebrana i w masce, wybiera się w towarzystwie jeszcze dwóch młodych kobiet i ich mężów, aby nasycić swą ciekawość widokiem jednego z tych potwornych balów. W Tłusty Wtorek r. 1838, o czwartej rano, hrabina, otulona w czarne domino, siedząc na stopniach jednego z amfiteatrów tej babilońskiej sali, ujrzała w galopadzie Tadeusza. On sam w kostjumie Roberta Macaire wiódł w taniec woltyżerkę w stroju Dzikiej, z głową strojną piórami jak koń na koronacji, i skaczącą niby błędny ognik wśród tańczących.
— Och, rzekła Klementyna do męża, wy Polacy jesteście ludzie bez charakteru. Któżby nie zaufał Tadeuszowi? Dał mi słowo, nie wiedząc, że ja będę tutaj, i że zobaczę wszystko, nie będąc widziana.
W kilka dni później Pac był na obiedzie. Po obiedzie, Adam zostawił ich samych, a Klementyna zrobiła Tadeuszowi sceną, dając mu do zrozumienia, że nie życzy go sobie w domu.
— Tak, pani, rzekł pokornie Tadeusz, ma pani słuszność, jestem nędznikiem, dałem słowo. Ale cóż!... odłożyłem zerwanie z Malagą na czas postu... Będę zresztą szczery: ta kobieta ma na mnie taki wpływ...
— Kobieta, którą policja wyprowadza od Musarda i to za jaki taniec!...
— Przyznaję, jestem nie do usprawiedliwienia, opuszczę pani dom. Ale zna pani Adama. Skoro oddam w pani ręce zarząd majątku, trzeba będzie rozwinąć wiele energji. Jeżeli ja mam słabostkę do Malagi, umiem w zamian prowadzić wasze sprawy, trzymać w garści służbę i czuwać nad najdrobniejszym szczegółem. Niech mi pani pozwoli opuścić dom dopiero, gdy ujrzę, że pani zdolna jest objąć po mnie rządy. Macie już za sobą trzy lata małżeństwa, jesteście bezpieczni od pierwszych szaleństw miodowego miesiąca. Paryżanki, i to najwyżej utytułowane, umieją dziś doskonale zawiadywać domem i majątkiem... A więc, w dniu, w którym będę pewien nietyle pani zdolności, ile wytrwania, opuszczę Paryż.
— Oto odpowiedź godna Tadeusza z Warszawy, a nie Tadeusza z Cyrku, odrzekła. Niech pan wraca do nas uleczony.
— Uleczony?... nigdy, rzekł Pac, spoglądając na zgrabne nóżki Klemetyny. Pani nie wie, hrabino, ile ta kobieta ma uroku i dowcipu.
Czując, że męstwo jego słabnie, dodał: — Żadna światowa dama ze swemi minkami nie umywa się do tej szczerej natury młodego zwierzątka...
— To pewna, że nie chciałabym mieć nic ze zwierzęcia, rzekła hrabina, mierząc go jadowitem spojrzeniem.
Począwszy od tego ranka, hrabia Pac zapoznał Klementynę ze stanem interesów, stał się jej przewodnikiem, wtajemniczył ją w trudności zarządu majątkiem, obznajmił z ceną wszystkiego, oraz sposobami, aby się nie dać nadto okradać służbie. Pouczył ją, że może liczyć na Konstantego i uczynić zeń swego marszałka dworu; urobił Konstantego do tej roli. W maju osądził, że hrabina zupełnie jest przygotowana do prowadzenia domu; Klementyna bowiem była z liczby owych kobiet, które mają bystre oko, niezawodny instynkt i wrodzony talent pani domu.
W położeniu tem, tak naturalnie przygotowanem przez Tadeusza, zaszła straszliwa perypetja. Cierpienia jego nie miały być równie lube, jak to sobie ułożył. Biedny kochanek nie liczył się z udziałem przypadku. Otóż, Adam zachorował bardzo poważnie. Zamiast wyjechać, Tadeusz pełnił przy łożu przyjaciela rolę pielęgniarki. Poświęcenie jego było niestrudzone. Kobieta, któraby miała w tem interes, aby widzieć jasno, dostrzegłaby w heroizmie kapitana jakgdyby karę, jaką szlachetne dusze nakładają sobie, aby zdławić swoje mimowolne złe myśli; ale kobiety widzą wszystko, albo nie widzą nic, zależnie od stanu ich duszy: miłość jest ich jedyną latarką.
Przez sześć tygodni Pac czuwał przy Mieczysławie, pielęgnował go; zdawało się, że zupełnie nie myśli o Maladze, dla tej prostej przyczyny, że nigdy o niej nie myślał. Widząc, że Adam walczy ze śmiercią i że stan ten się przeciąga, Klementyna zwołała najsławniejszych doktorów.
— Jeżeli z tego wyjdzie, rzekł najuczeńszy lekarz, to jedynie mocą wysiłku natury. Rzeczą tych, co go pielęgnują, jest uchwycić ten moment i wspomagać naturę. Życie hrabiego jest w rękach osób, które czuwają przy nim.
Tadeusz oznajmił ten wyrok Klementynie, która schroniła się w chińskiej altance, zarówno aby odpocząć nieco, jak aby zostawić lekarzom swobodę i nie krępować ich. Idąc ścieżką wiodącą z buduaru do skały, na której wznosiła się altanka, Tadeusz kroczył niby w otchłani, którą opisuje Alighieri. Nieszczęśliwy nie przewidział możliwości małżeństwa z Klementyną 1 zagrzebał się sam w błocie. Przybył z twarzą zmienioną, wspaniałą bólem. Głowa jego, jak głowa Meduzy, tryskała rozpaczą.
— Umarł?... spytała Klementyna.
— Skazali go; a przynajmniej zdają wszystko na naturę. Niech pani tam nie idzie, są jeszcze, Bianchon ma sam zdejmować opatrunek.
— Biedny człowiek! wyrzucam sobie, czy ja go nie dręczyłam czasem, rzekła.
— Był z panią szczęśliwy, niech pani będzie spokojna w tej mierze, rzekł Tadeusz. Miała dlań pani pobłażliwość...
— Strata moja będzie niepowetowana.
— Ależ, droga pani, przypuściwszy, że Adam umrze... czy pani nie rozczarowała się do niego?
— Kochałam bez zaślepienia, rzekła, ale kochałam go tak, jak żona powinna kochać męża.
— A więc, rzekł Tadeusz głosem, którego Klementyna u niego nie znała, będzie go pani żałowała mniej, niż gdyby pani straciła człowieka z rzędu tych, którzy dla was, kobiet, są całą waszą dumą, całą miłością, całem życiem! Może pani być szczera z przyjacielem takim, jak ja... Ja go będę żałował!... Na długo przed waszym związkiem uczyniłem zeń swoje dziecko, poświęciłem mu życie. Stracę wszystko na ziemi. Ale dla dwudziestoczteroletniej wdowy życie jest jeszcze piękne.
— Ech! pan wie, że nie kocham nikogo, odparła szorstko z bólem.
— Nie wie pani jeszcze, co to kochać, rzekł Tadeusz.
— Och, jeżeli chodzi o męża, mam na tyle rozsądku, aby woleć dziecko takie, jak mój biedny Adam, od człowieka wyższej miary. Oto już blizko pięć tygodni powiadamy sobie: „Czy będzie żył?“ Te wahania przygotowały mnie, jak i pana, na tę stratę. Mogę być z panem szczera. Otóż dałabym kawał mego życia, aby zachować życie Adama. Samotna kobieta w Paryżu! czyż nie grozi jej co chwila, iż da się złapać na komedję miłości bankrutowi lub marnotrawcy? Modliłam się do Boga, aby mi zostawił męża tak zacnego, tak niewymagającego, i który zaczynał się mnie bać.
— Jest pani szczera i tem wyżej panią cenię, rzekł Tadeusz, ujmując rękę Klementyny i całując ją bez protestu z jej strony. W chwili tak poważnej dziwnie miło jest spotkać kobietę bez obłudy! Można z panią rozmawiać. Spójrzmy w przyszłość: przypuśćmy, że Bóg pani nie wysłucha, mimo iż jestem jednym z tych, którzy najwytrwalej doń krzyczą: „Zostaw mi mego przyjaciela!“ Tak, pięćdziesiąt nocy nie osłabiło moich oczu, i gdyby było trzeba trzydzieści dni i trzydzieści nocy czuwać, paniby spała, a jabym czuwał. Zdołam go wyrwać śmierci, jeżeli, jak oni powiadają, można go ocalić siłą starań. Ale przypuśćmy, że, mimo nas obojga, hrabia umiera. Otóż, gdyby pani była kochana, och, ubóstwiana przez człowieka z sercem i charakterem godnym niej...
— Może szalenie pragnęłam być kochaną, ale nie spotkałam...
— A jeżeli się pani omyliła...
Klementyna spojrzała bystro na Tadeusza, przypuszczając u niego nietyle miłość, ile interesowną myśl, zmierzyła go wzgardliwie od stóp do głów i zmiażdżyła go mówiąc tylko: „Biedna Malaga!“ Te dwa słowa wyrzekła tonem, jaki jedynie wielkie damy posiadają w rejestrze swej wzgardy. Wstała, zostawiła Tadeusza zemdlonym, i nie odwracając głowy, udała się dumnym krokiem do swego buduaru, poczem poszła do pokoju Adama.
W godzinę później, Pac zjawił się w pokoju chorego, i jakgdyby nie otrzymał śmiertelnego ciosu, zajął miejsce przy jego łożu. Od tej nieszczęsnej chwili stał się milczący; cały skupił się do pojedynku wydanego chorobie, zwalczał ją w sposób budzący podziw lekarzy. O każdej godzinie widziało się jego oczy, płonące jak dwie lampy. Nie objawiając żadnej urazy, słuchał obojętnie podziękowań Klementyny, był jakby głuchy. Powiedział sobie: „Będzie mi winna życie Adama!“ i słowa te wypisał niby ognistem pismem w pokoju chorego. Po dwóch tygodniach, Klementyna musiała spocząć, groziło jej bowiem, że padnie ze zmęczenia. Pac był niestrudzony. Wreszcie, pod koniec września, lekarz domowy, Bianchon, zaręczył Klementynie za życie hrabiego.
— Och pani, rzekł, mnie pani nic nie zawdzięcza. Gdyby nie jego przyjaciel, nie bylibyśmy go ocalili!
Nazajutrz po straszliwej scenie w chińskiej altance, margrabia de Ronquerolles zaszedł do swego siostrzeńca: jechał do Rosji w sekretnej misji. Pac, rażony poprzedniego dnia gromem, szepnął dyplomacie parę słów. Otóż, w dniu, w którym hrabia Adam i jego żona wybrali się pierwszy raz na przejażdżkę, w chwili gdy powóz ruszał, wszedł w dziedziniec pałacowy żandarm i spytał o hrabiego Paca. Tadeusz, który siedział na przodzie, odwrócił się, wziął list z pieczęcią ministerjum spraw zagranicznych, i włożył go do kieszeni gestem który uchylił wszelkie pytania. Nie można ludziom dobrze wychowanym zaprzeczyć znajomości języka, który obywa się bez słów. Mimo to, kiedy dojeżdżali do bramy Maillot, Adam, korzystając z przywilejów rekonwalescenta, który ma prawo narzucać swe kaprysy, rzekł do Tadeusza:
— Nie może być mowy o niedyskrecji między braćmi, którzy się kochają, jak my; wiesz, co zawiera ta depesza, powiedz mi, mam gorączkę z ciekawości.
Klementyna spojrzała niechętnie na Tadeusza i rzekła:
— Pan Pac tak się na mnie dąsa od dwóch miesięcy, że nie ośmieliłabym się nalegać.
— Och, mój Boże, ponieważ nie mógłbym zabronić dziennikom ogłoszenia sekretu, zdradzę go wam chętnie: cesarz Mikołaj raczył mnie mianować kapitanem w pułku przeznaczonym na wyprawę do Kiwy.
— I jedziesz? wykrzyknął Adam.
— Jadę, mój drogi. Kapitanem przyjechałem, kapitanem wracam... Malaga mogłaby mnie przywieść do jakiego głupstwa. Jemy dziś ostatni obiad razem. Gdybym nie pojechał do Petersburga we wrześniu, trzebaby jechać lądem, a ja nie jestem bogacz, muszę zabezpieczyć Maladze skromną egzystencję. Jakżebym nie pomyślał o przyszłości jedynej kobiety, która mnie umiała zrozumieć? Dla Malagi jestem wielki! Dla Malagi jestem piękny! Malaga może mnie zdradzała, ale skoczyłaby dla mnie...
— Przez obręcz i spadłaby z powrotem na konia, rzekła Klementyna.
— Och, pani nie zna Malagi, rzekł kapitan z głęboką goryczą i z ironicznem spojrzeniem, które zbudziło w Klementynie zadumę i niepokój.
— Żegnajcie młode drzewka tego ślicznego lasku, gdzie się przechadzają Paryżanki, gdzie się przechadzają wygnańcy, odnajdując tam ojczyznę. Pewien jestem, że oczy moje nie ujrzą już zielonych drzew w alei Mademoiselle, ani akacji, ani cedru w zakolu... Hen, na brzegach Azji, posłuszny zamiarom wielkiego cesarza, którego sobie obrałem za pana, doszedłszy może do naczelnej komendy siłą odwagi, siłą hazardu, będę może żałował pól Elizejskich, dokąd mnie pani raz powiozła na spacer. I wiecznie będę żałował okrucieństwa Malagi, tej Malagi o której myślę w tej chwili.
Było to powiedziane tak, że Klementynę przeszedł dreszcz.
— Bardzo pan tedy kocha Malagę? spytała.
— Poświęciłem dla niej ten honor, którego mężczyzna nie poświęca nigdy...
— Jaki?
— Ten... ten, który pragnie się zachować za wszelką cenę w oczach swego bóstwa.
Po tej odpowiedzi Tadeusz zachował najgłębsze milczenie, przerwał je tylko raz, kiedy przejeżdżali przez Pola Elizejskie; wskazał ręką drewniany budynek i rzekł: „O, cyrk!“
Na chwilę przed obiadem poszedł do ambasady rosyjskiej, stamtąd do ministerjum spraw zagranicznych, i odjechał do Hawru, rano, nim hrabina i Adam wstali.
— Tracę przyjaciela, rzekł Adam ze łzami w oczach, dowiadując się o wyjeździe Paca; przyjaciela w prawdziwem znaczeniu tego słowa i nie wiem, co mu każe uciekać z mego domu, jak z miejsca zarazy. Takich przyjaciół jak my nie może poróżnić kobieta, rzekł patrząc bystro na Klementyną; a jednak wszystko co wczoraj mówił o Maladze... Toż on nigdy nie dotknął ani końca palców tej dziewczyny...
— Skąd wiesz? spytała Klementyna.
— Ależ oczywiście poszedłem przez ciekawość do panny Turquet. Biedna dziewczyna dotąd nie umie sobie wytłómaczyć chłodu Tadeusza...
— Dosyć o tem, rzekła hrabina, która poszła do swego pokoju myśląc. — Czyżbym była ofiarą jakiejś wzniosłej mistyfikacji?
Zaledwie dokończyła w duchu tej myśli, kiedy Konstanty oddał jej następujący list, który Tadeusz skreślił w nocy.
„Pani, iść zginąć na Kaukazie i unosić z sobą twoją wzgardę, to za wiele; trzeba umrzeć zupełnie. Pokochałem panią od pierwszej chwili, kiedy panią ujrzałem, tak jak można pokochać kobietę, na wieczność, nawet wówczas gdy nas zdradzi: ja, dłużnik Adama, który panią wybrał i za którego pani wychodziła za mąż, ja biedak, ja dobrowolny rządca, domownik waszego domu. W tem okropnem nieszczęściu życie było mi rozkoszą. Być w twoim domu nieodzowną sprężyną, czuć, że jestem potrzebny dla twego zbytku, dla twego dobrobytu, było mi źródłem szczęścia; a jeżeli ta rozkosz była żywa w mem sercu, gdy chodziło o Adama, osądź, czem stała się wówczas, gdy źródłem jej i przyczyną stała się ubóstwiana kobieta. Poznałem słodycze macierzyństwa w miłości, pogodziłem się z takiem życiem. Zbudowałem sobie — niby żebrak-włóczęga — chatkę z kamienia w twoich pięknych włościach, nie wyciągając do ciebie ręki. Ja biedny i nieszczęśliwy, oślepiony szczęściem Adama, ja byłem dobroczyńcą. Och, byłaś otoczona miłością czystą jak miłość anioła stróża: on czuwał kiedy ty spałaś, pieścił cię spojrzeniem, kiedy przechodziłaś, był szczęśliwy z istnienia, byłaś ojczystem słońcem dla tego biednego wygnańca, który pisze do ciebie ze łzami w oczach, myśląc o szczęściu tych pierwszych dni. Mając lat ośmnaście, w Warszawie, nie kochany jeszcze przez nikogo, wziąłem sobie za idealną kochankę uroczą kobietę, do której odnosiłem moje myśli, moje pragnienia; była królową moich dni i moich nocy! Ta kobieta nie wiedziała o tem nic: pocóż miałbym jej mówić?... Ja kochałem moją miłość! Osądź, wedle tego zdarzenia mej młodości, jak musiałem być szczęśliwy w sferze twojej egzystencji, kulbacząc twego konia, gromadząc nowiutkie sztuki złota przeznaczone do twojej sakiewki, czuwając nad zbytkiem twego stołu i twoich przyjęć, patrząc, jak dzięki mej obrotności zaćmiewasz majątki większe od twego.
„Z jakim zapałem rzucałem się w Paryż, kiedy Adam mi powiadał: „Tadeuszu, ona chce tego a tego!“ To szczęście niepodobne wprost do wyrażenia! Czasem zachciewało się pani jakiegoś drobiazgu, którego zdobycie wymagało istnych cudów, trzeba mi było gonić siedem godzin dorożką, a cóż za rozkoszą było wędrować dla ciebie piechotą! Patrząc na ciebie, uśmiechniętą wśród kwiatów, niewidziany przez ciebie, zapominałem, że nikt mnie nie kocha... Odnajdywałem moje ośmnaście lat. Czasami, kiedy szczęście zawróciło mi w głowie, szedłem w nocy całować miejsca, gdzie stopy twoje zostawiały dla mnie świetlne ślady, tak jak niegdyś dokazywałem istnych sztuk złodziejskich, by ucałować klucz, którego hrabina Władysławowa dotknęła otwierając drzwi. Powietrze, którem oddychałaś, było mi balsamem, był w niem dla mnie nadmiar życia, czułem się w niem niby pod zwrotnikiem, odurzony życiodajnemi oparami. Muszę pani powiedzieć to wszystko, iżbyś mogła zrozumieć bezgraniczne zuchwalstwo moich mimowolnych myśli. Umarłbym, nimbym pani wyjawił mą tajemnicę! Przypomina sobie pani może owych kilka dni ciekawości, kiedy to chciałaś ujrzeć autora cudów, które ściągnęły wreszcie twą uwagę. Pomyślałem, daruj mi pani, że mogłabyś mnie pokochać. Twoja sympatja, twoje spojrzenia tak wymowne dla zakochanego wydały mi się tak niebezpieczne, że wymyśliłem tę komedję z Malagą, wiedząc, że są stosunki, których kobiety nie przebaczają. Uciekłem się do tego w chwili gdy widziałem że miłość moja musi się udzielić! Niech mnie pani przywali obecnie wzgardą, którą sypała pani na mnie niezasłużenie pełnemi rękami, ale jestem prawie pewny, że owego wieczora, kiedy pani de Sérizy zabrała Adama, gdybym był wyznał wszystko, co oto pani piszę, wówczas, powiedziawszy to raz, byłbym jak obłaskawiony tygrys, który wpił zęby w żywe ciało, który poczuł smak kiwi, i...

„O północy.

„Nie mogłem pisać dalej, wspomnienie tej godziny jest jeszcze zbyt żywe. Tak, wówczas ogarniał mnie szał. Nadzieja żyła w twoich oczach, czerwone flagi zwycięstwa byłyby zabłysły w moich i byłyby urzekły twoje. Zbrodnią moją było, żem pomyślał to wszystko, może fałszywie. Ty sama możesz osądzić ową straszliwą scenę, w której miłość, żądzę, najprzemożniejsze siły człowiecze, zdołałem zdławić lodowatą ręką wdzięczności, która powinna być wieczna. Twoja straszliwa wzgarda ukarała mnie. Dowiodłaś mi, że wstrętu ani wzgardy nie da się odkupić. Kocham panią jak szaleniec. Gdyby Adam był umarł, byłbym odjechał; tembardziej trzeba mi jechać, skoro on ocalał. Nie wyrywa się przyjaciela z rąk śmierci poto, aby go oszukać. Zresztą mój wyjazd jest karą za myśl, jaka mi przeszła przez głowę, aby mu dać zginąć, wówczas kiedy lekarze powiedzieli, że życie jego jest w rękach tych, co go pielęgnują. Żegnaj pani, tracę wszystko opuszczając Paryż, ty zaś nie tracisz nic, nie mając już przy sobie swego oddanego
„Tadeusza Paca“.

— Jeżeli biedny Adam mówi, że stracił przyjaciela, cóż ja dopiero straciłam? pomyślała Klementyna, wlepiając smutne oczy w deseń dywanu.
A oto list, który Konstanty oddał w sekrecie hrabiemu.
„Mój drogi Adamie, Malaga powiedziała mi wszystko. Zaklinam cię na twoje szczęście, nie zdradź ani słówkiem nigdy przed Klementyną twoich odwiedzin u woltyżerki, i pozwól jej wciąż wierzyć, że Malaga kosztowała mnie sto tysięcy. O ile znam jej charakter, nie darowałaby ci nigdy ani twoich przegranych w karty, ani stosunków z Malagą. Nie jadę do Kiwy, ale na Kaukaz. Mam spleen, to też mam nadzieję, że do trzech lat będę księciem Pacem albo nieboszczykiem. Żegnaj: mimo że podjąłem u Rotszylda sześćdziesiąt tysięcy, skwitowaliśmy się.

„Tadeusz“.

— Ja głupiec, o mało się nie wsypałem przed chwilą, rzekł sobie Adam.
Minęły już trzy lata, jak Tadeusz wyjechał, a dzienniki nie mówią jeszcze o żadnym księciu Pacu. Hrabina Łagińska interesuje się niezmiernie wyprawami cesarza Mikołaja, jest Rosjanką sercem, czyta łapczywie wiadomości przychodzące z tego kraju. Parę razy w ciągu zimy spytała z obojętną miną ambasadora: „Czy pan nie wie, co się stało z naszym biednym hrabią Pacem?“
Niestety! większość Paryżanek, tych istot rzekomo tak bystrych i tak inteligentnych, przechodzi i zawsze będzie przechodzić koło Paca, nie widząc go. Tak, niejeden Pac jest nieznany, ale — rzecz przerażającą! — bywają nieznani nawet wówczas, kiedy są kochani. Najprostsza nawet kobieta światowa jeszcze wymaga w największym człowieku trochę szarlatanerji. Najpiękniejsza miłość nie jest warta nic, o ile jest surowa, trzeba jej oszlifowania i oprawy.
W styczniu r. 1842, hrabina Łagińska, strojna w najpowabniejszą melancholję, wzbudziła szaloną namiętność w hrabi La Palférine, jednym z najzuchwalszych lwów dzisiejszego Paryża. La Palférine zrozumiał, jak trudny jest podbój kobiety strzeżonej przez Chimerę; aby zdobyć tę uroczą kobietę, liczył na słodką przemoc i na pomoc pewnej kobiety zazdrosnej nieco o Klementynę i gotowej posłużyć za narzędzie w tej intrydze.
Niezdolna, mimo całego sprytu, podejrzewać takiego podstępu, hrabina Łagińska popełniła tę nieostrożność, iż wybrała się z ową kobietą na bal maskowy do Opery. Około trzeciej rano, Klementyna, dla której La Palférine rozwinął wszystkie swoje uroki, zgodziła się iść na kolację i już miała wsiąść do powozu fałszywej przyjaciółki. W krytycznym momencie ujęło ją silne ramię i, mimo jej krzyków, przeniosło ją do jej własnego powozu, którego drzwiczki były otwarte i o którym nie wiedziała, że znajduje się w pobliżu.
— Nie wyjechał z Paryża, wykrzyknęła poznając Tadeusza, który umknął, skoro ujrzał, że powóz unosi hrabinę.
Czyż która kobieta miała kiedy podobny romans w życiu? Klementyna wciąż żyje nadzieją ujrzenia jeszcze Paca.

Paryż, styczeń 1842.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.