Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Ksawery de Montepin

MACOCHA
POWIEŚĆ
Tom II.
WARSZAWA - KRAKÓW - LWÓW

1929


Druk Sz. Sikora




I.

— Będę bardzo wdzięcznym panu.
— Jestem pewny, że skutek tej rozmowy będzie zadawalający. Jeżeli pan spotkasz jakąkolwiek przeszkodę, to pewno nie od rodziców. Co do zbliżenia rodziny do siebie, nic prostszego. Wszak dajesz pan zawsze wieczorki muzykalne i przyjacielskie?
— Tak i przykro mi, że od tak dawna zapomniałeś pan o nich.
— Dziękuję za tę wymówkę, na którą będę się starać nie zasłużyć na przyszłość. Otóż byłeś pan przedstawiony pani Daumont i jej córce, nic wiec panu nie przeszkadza zaprosić te panie i mego kona swe obiady i wieczory.
— Ale czy przyjmą?
— Ręczę za to, i w ten sposób zawiążą się stosunki bliższe. Dodam, że córki Ewy, jak skowronki dają się brać na to, co błyszczy, a przepych pańskiego pałacu podziała silnie na imaginację Teresy.
— Myśl wyborna. Ale zapraszać pana Daumont nie znając go i nie będąc mu znanym, czy nie będzie rzeczą ryzykowną?
Wcale nie. Mój kolega nie jest formalistą. Zresztą podejmuję się przygotować go do zaproszenia pańskiego.
— A jeżeli odmówi?
— Żona jego nie odmówi, a w takim razie ja będę mieć przyjemność towarzyszyć matce i córce.
— Jesteś pan prawdziwym przyjacielem. Więc zobacz się pan z nim jutro, a raczej dziś jeszcze, gdyż to już godzina czwarta rano.
— Nie będę mógł z nim się widzieć, dziś — bowiem niedziela i biuro jest zamknięte, lecz w poniedziałek na pewno.
— A kiedyż ja pana zobaczę?
— W poniedziałek wieczorem.
— Dobrze, więc w poniedziałek wieczorem będę czekać na pana z obiadem.
— W swym pałacu?
— Nie, w kawiarni angielskiej.
— O której godzinie?
— O siódmej.
— Będę.
Powóz zatrzymał się na ulicy Miromenil. Szef biura wysiadł i rzekł do bankiera:
— Śpij spokojnie, kochany baronie, i bądź dobrej myśli.
— Boję się właśnie, że nie zasnę — odrzekł Ritter. — Do pałacu — dodał, zwracając się do lokaja, który powtórzył rozkaz stangretowi — i powóz potoczył się na ulicę Saint-Florentin, przy której znajdował się pałac bankiera.


II.

Pani Daumont i Teresa po odjeździe z ratusza, przez długi czas milczały. Pani Eugenja rozmyślała i myśli jej, nie tylko nie były smutne, lecz przeciwnie bardzo wesołe i różowe.
Znała się ona dobrze na miłości i umiała doskonale rozróżnić z daleka miłość rzeczywistą, chwilową lub namiętną. Doświadczenie osobiste i wiedza nabyta nie mogły jej omylić co do znaczenia grzeczności, ktéremi przez cały wieczór bankier otaczał Teresę. Ogień błyszczący w oczach tego człowieka dojrzałego, dozwalał jej czytać jego myśli jak z książki otwartej, a czytanie to napełniało ją radością, i dozwalało spodziewać się w krótkim czasie spełnienia jej życzeń.
Szaleje za nią — mówiła do siebie. — To pożar w starym domu, pożar, który trudno ugasić. Założyłabym się, że zanim tydzień upłynie, usłyszę coś o nim. Trzeba przyznać, że wypadek, który mi dał spotkać tego de Loigney, był szczęśliwy... usłużył mi doskonale.
<section end="X02" / Teresa równie jak matka pogrążona była w myślach, tylko, że nie były one wesołe. Myślało o Gastonie, który nie mógł się do niej zbliżyć i którego cierpienie i gniew wyryte na twarzy sprawiały jej przykrość.
Później myślała o bankierze Ritterze, którego nadskakiwania, widocznie ośmielane przez matkę, wywoływały w niej obawę. Wyobrażała sobie, że spotkanie na balu z bogatym bankierem było rzeczą ułożoną z góry. Wiemy, iż pod tym względem myliła się.
Nagle pani Daumont przerwała milczenie.
— No cóż, moja droga, czy bawiłaś się dobrze? — zapytała głosem pieszczotliwym.
— Jestem strasznie zmęczoną... — szepnęła Teresa.
— To nie jest odpowiedź. Zabawa dłuższa sprowadza znużenie. Ale ja pytam się nie o zmęczenie lecz o przyjemność. Odpowiedz mi więc.
— Prawdziwie... nie wiem, co mam odpowiedzieć... Nie przywykłam do takiego ruchu, zgiełku, światła oślepiającego i tłumu... Czułam się nieswoją, i krępowaną.
— Nie rozumiem tego! Bal tak świetny, widok taki wspaniały, już przez to samo, że był dla ciebie nowością, powinien cię był zachwycić!
— A przecież nie zajmował mię wcale
— Dlaczego?
— Doprawdy, nie umiem odpowiedzieć.
— Więc jesteś wyjątkiem chyba... dziką...
— Być może, jeżeli dzikością jest zamiłowanie spokoju.
— Ależ takie zamiłowanie spokoju w twoim wieku jest śmiesznością. Trzeba korzystać z młodości... Nie w życiu to domowem, między czterema ścianami można uchwycić sposobność, która się zdarza, i najczęściej, raz jeden tylko.
— Schwycić sposobność? — powtórzyła Teresa — o jakiej sposobności mama mówi?
Zamiast odpowiedzieć, Eugenja zapytała:
— Jak znajdujesz barona Rittera, twojego tancerza dzisiejszego?
— Jak go znajduję?
— Tak.
— Człowiek bardzo przyjemny?
— Więc ci się podobał?
Teresa uczuła bolesne ściśnienie serca.
— Podobał się? — wyjąkała głosem stłumionym — pod jakim względem?
— Jako mąż.
Teresie wydało się iż spostrzegła w tej chwili otwierającą się przed nią przewidywaną straszną przepaść i wybuchła płaczem.
— A to co takiego? Co znaczy ten płacz? — zawołała pani Daumont tonem brutalnym. — Co za głupie dziecko! Z jakiegoż to powodu płaczesz?
— Ja sama nie wiem... boję się...
— Czego się boisz, głupia dziewczyno? Boisz się szczęścia? Ależ ty jesteś idjotką! To szaleńśtwo! Przed dzisiejszym balem starałam się powiadomić cię o moich zamiarach i nadziejach, tłomaczyłam ci długo, co myślę uczynić dla twojej przyszłości... i naszej... Zrozumiej, iż nie zniosę nigdy najmniejszego oporu z twej strony! Co postanowiłam, musi się spełnić. Twoim obowiązkiem jest poddać się, a nie... to ja potrafię cię zmusić do posłuszeństwa.
— Więc mama chciałaby, żebym ja wyszła za barona Rittera? — wyjąkała Teresa.
— Oświadczenie się jego o twoją rękę jest najgorętszem mojem życzeniem.
— Ależ dlaczego?
— Ponieważ posiada bardzo wielki majątek, a nadto łączy w sobie wszystkie przymioty zdolne cię uszczęśliwić. Jestem pewną, że będzie cię kochać, a nawet kocha cię już teraz, to jest widoczne, nawet nie stara się tego ukrywać. Kochając cię, będzie prosić o twoją rękę, to jasne... Twój ojciec i ja zgodzimy się z najwyższą radością, a wtedy, jakby za uderzeniem laską czarodziejską w bajce fantastycznej, znajdziesz się przeniesioną z dotychczasowej mierności w świat bogactwa i przepychu!... Wtedy będziesz mogła powiedzieć sobie, żeś wygrała wielki los na loterji małżeństwa! Chciałabym się urodzić pod taką gwiazdą jak twoja!... lecz na nieszczęście nigdy mi się nie wiodło... nigdy!
— Ależ mamo — ośmieliła się wtrącić młoda dziewczyna — toć on mieć musi lat najmniej pięćdziesiąt...
— Więc cóż to szkodzi, skoro jest tak doskonale zakonserwowanym?
— Ależ on prawie nie ma włosów na głowie...
— Lepiej jest mieć miljony, niż włosy...
— Ja mam lat siedemnaście... a chociaż baron fest zakonserwowany tak dobrze, zawsze przy mnie będzie wyglądać za staro.
— Właśnie tak być powinno. Będąc młodą żoną człowieka... dojrzałego, będziesz mogła robić co ci się podoba, będziesz go wodziła za nos...
— Ja wiem, że niepodobieństwem mi będzie kochać tego Rittera...
— Ależ mój Boże! któż ci mówi o kochaniu!... wiem bardzo dobrze, że nie będziesz go kochała, i rzecz nie w tem... jest to małżeństwo z intereru... My pragniemy dla ciebie nie miłości, ale majątku? I znaleźliśmy go... leży... tylko rękę wyciągnąć i, o ile od nas zależeć będzie, nie wypuścimy go. Jeszcze raz ci przypominam i zapamiętaj to sobie, musisz wyjść za barona... i radzę ci, żadnego wahania się, żadnego oporu, bo to do niczego nie doprowadzi. Potrafię cię ugiąć!
Ostatnie te słowa wymówiła głosem tak nakazującym i groźnym, iż Teresa nie miała nawet odwagi odpowiedzieć.
Czuła się zgnębioną, schyliła głowę, nie śmiejąc nawet otrzeć łez płynących po jej policzkach.
Nie mówiły już do siebie nic więcej, i gdy powóz zatrzymał się przed domem, wysiadły w milczeniu.
Gaston Dauberive, który jechał za niemi o kilka kroków, wrócił do siebie, miotany naprzemian gniewem i rozpaczą.
Nazajutrz roleta w pokoju Teresy przez większą część dnia była zapuszczona, i Gaston. napróżno całe godziny wyczekiwał u okna. Biedna dziewczyna ze zmęczenia i smutku dostała gwałtownej migreny i nie opuszczała łóżka.
Wieczorem odźwierny wręczył mu list przysłany przez posłańca. Gaston zobaczywszy go, ucieszył się, przyszła mu bowiem myśl, iż Teresa, nie mogąc z nim się rozmówić, znalazła sposobność napisać.
Lecz radość ta trwała zaledwie chwilę, przypomniał sobie, iż Teresa nie znała przecież jego adresu.
— Kto to może pisać? — pytał siebie z westchnieniem.
Otworzył — kopertę i przeczytał podpis Pawła Gaussin.
Paweł Gaussin, o którym, jak pochlebiamy sobie czytelnicy nie zapomnieli, był tym młodym człowiekiem, któremu Gaston dał swój zegarek w celu zastawienia go w lombardzie i uzyskania tym sposobem pieniędzy na drogę do Joigny, do swej starej ciotki, po której oczekiwał sukcesji, skromnej wprawdzie, lecz dostatecznej dla wykonania swego projektu podróży do Ameryki, gdzie spodziewał się zrobić majątek.

W liście swym Paweł pisał.
„Kochamy przyjacielu,

„Daruj ml moje opóźnienie się z przesłaniem ci wiadomości o sobie, Jestem przy chorej ciotce, nawet bardzo chorej, wszakże nie tak dalece, jak zawiadamiał mnie lekarz, co mnie szczerze cieszy. Ciotka nie chce mnie puścić od siebie, pozostanę więc w Joigny na czas jakiś, prawdopodobnie na kilka tygodni. Skoro tylko wyzdrowieje, powrócę do Paryża, by uściskać ci rękę, podziękować za zegarek i wykupić go z lombardu. Znam już dokładnie sumę, którą moja ciotka mi zapisała; wynosi ona zaledwie dwadzieścia kilka tysięcy franków. Jak widzisz, bardzo skromna, i gdybym pozostał w Paryżu, ulotniłaby się prędko, dlatego też dziś więcej niż kiedykolwiek mam zamiar odjechać do Ameryki, gdzie pracą będę mógł powiększyć mój kapitalik. Domyślasz się, że tutejsze życie moje jest bardzo jednostajne i nie wytrzymałbym dłużej nad tydzień, gdyby przywiązanie do ciotki nie zatrzymywało mnie. Czy zawsze jesteś! tak samo zajęty swą piękną sąsiadką z przeciwka? Czy nie przyszła czasem pozować do twojej pracowni, by ci ułatwić wykończenie biustu? Czy nie otrzymałeś czasem jakich korzystnych zamówień, nakoniec, czy wszystko idzie po twojej myśli? Życzę ci tego z całego serca, lecz wyznaję, że uczyniłbyś mi wielką przyjemność, gdybyś napisał do mnie choć kilka wierszy.

Twój szczery przyjaciel
Paweł Gaussin“.

III.

Gaston pogrążony w swojej miłości i zajęty jedyną myślą, nie miał ani czasu ani głowy odpowiedzieć na list Pawła. Zobowiązanie jednak przyjęte względem pana de Lorbac, nie pozwalało mu tracić czasu, dlatego też zaraz w poniedziałek rano wziął do do pracy z pośpiechem, gorączkowym, a obrabiając glinę, rzucał od czasu do czasu spojrzenia na okno Teresy.
Ale dopiero o godzinie drugiej po południu podniosła się roleta i dała mu możność dostrzeżenia szybko oddalającej się Teresy. Dziewczę odchodząc dało znak Gastonowi ręką. Ten znak napełnił jego serce radością, której pierwszym skutkiem była zdwojona gorliwość w pracy i pewna równowaga umysłu, na jego bowiem naturę wrażliwą, najmniejsza rzecz wpływ wywierała i była dostateczną by upadek ducha zmienić w odwagę, egzaltację w przygnębienie.
Po śniadaniu odpisał kilka wierszy Pawłowi Gaussin, nie dlatego by odpowiedzieć na jego pytania, jak raczej, by z nim pomówić o swojej sąsiadce. Odesławszy list, zabrał się znowu do pracy. Oprócz pracowni, którą już znamy, Gaston miał drugą dla obrabiania marmuru, na parterze w tymże domu. Teraz schodził do niej niechętnie, z parteru bowiem nie mógł spozierać ciągle na okno Teresy.
Dzień był prześliczny. Około godziny trzeciej promienie słońca padając na szyby pracowni w połączeniu z ciepłem pieca, sprawiały gorąco duszące; jakkolwiek było to podczas zimowej pory roku. Gaston nie mogąc dłużej wytrzymać, otworzył okno, by wpuścić świeżego powietrza; W tej chwili znane mu okno z przeciwka otworzyło się, a w ramach jego ukazała się panna Daumont, ubrana w długim białym peignoirze.
Wychylił się na zewnątrz, ona również nachylona, wsparła się na żelaznym pręcie. Spojrzała na ulicę i korzystając z chwilowej nieobecności przechodniów, zawołała:
— Jestem samą... jestem zagrożoną... proszę pana o pomoc... przyjdź pan... czekam cię...
— Idę... — odpowiedział rzeźbiarz — wzruszony do głębi duszy jej słowami.
Wpadł do pokoju na piętrze, ubrał się w jednej chwili, wyszedł na ulicę i spojrzał na okno Teresy. Było już zamknięte.
W pół minuty był już na ulicy Trudaine, lecz dobiegłszy do drzwi domu, w którym mieszkali Daumontowie, zatrzymał się. Przyszła mu myśl, że jeśli odźwierna, z którą przed kilku dniami rozmawiał, pozna go, zawiadomi panią Eugenję o jego bytności, Spojrzał na fasadę domu na balkonie czwartego piętra dostrzegł szyld z napisem: DENTYSTA.
— Chwała Bogu — szepnął. Wyjął chustkę z kieszeni, przyłożył ją do twarzy, jak to czynią cierpiący na ból zębów, i szybkim krokiem przebył korytarz, przygotowany, ma zapytanie dokąd idzie, odpowiedzieć: do dentysty.
Ostrożność była na ten raz zbyteczną, odźwierna bowiem zamkniętą w swej loży i zajęta obiadem, nie spostrzegła nawet jego przejścia. W kilku skokach przebył schody i znalazł się przed mieszkaniem Daumontów. Teresa u wpół otwartych drzwi czekała na niego.
— Chodź pan... chodź prędzej — rzekła głosem ledwie zrozumiałym.
Wszedł, zamknął za sobą drzwi i w uniesieniu, nad którem nie umiał niby zapanować, pochwycił Teresę w ramiona, przycisnął do serca i okrył twarz jej pocałunkami.
Dziewczę, drżące, wzruszone, pod wpływem wstydu dziewiczego, usiłowało uwolnić się z jego objęć.
Gaston zrozumiał nareszcie, że posunął się za daleko. Puścił ją i rzekł:
— Wzywałaś mnie, pani, na pomoc... Jestem gotów bronić cię i ocalić. Cóż się stało?
— Chodź pan... — powtórzyła po raz trzeci Terasa, i biorąc go za rękę, pociągnęła do swego pokoju, gdzie, zdobywając się na odwagę, bez walania lecz ze wzruszeniem, rzekła:
— Powiedziałeś mi pan... że mię kochasz...
Gaston był w tym wieku szczęśliwym, w tym kwiecie młodości, w którym nie widzi się nic śmiesznego, we wszystkiem, co tylko może przekonać o głębokiem uczuciu. Ukląkł i całując jej ręce, zawołał:
— Kocham cię, ubóstwiam i nię przestanę cię kochać nigdy! Jesteś moją przyszłością, mojem życiem... Oprócz ciebie nic dla mnie nie istnieje... bez ciebie życie moje byłoby pustką...
— Lecz czy to prawda?
— Przysięgam ci na moje szczęście!...
— Powiedziałeś pan, że wielkie niebezpieczeństwo zagraża mojej przyszłości... memu szczęściu... naszemu...
— I to jest prawdą... Mogę cię o tem przekonać.
— Nie chcę dowodów. Wierzę, że się pan nie mylisz.
— Kiedy się pani przekonałaś?
— Onegdaj.
— Na balu w ratuszu, wszak prawda?
— Tak.
— Zaprowadzono tam panią, by sprezentować twoją piękność...
— Tak.
— I chcą panią oddać?... człowiekowi, z którym widziałem panią tańczącą?...
— Chcą, bym została jego żoną.
— Chcą, ale to się nie spełni!... Nigdy!... — zawołał gwałtownie Gaston. — Tereso, kocham cię całą duszą, całem sercem, a mój szacunek dla ciebie jest równie wielki jak miłość. Od chwili, w której cię zobaczyłem, należę do ciebie. Mam tylko jedno marzenie: ofiarować ci moje nazwisko, które jest uczciwe i kiedyś stanie się sławnem. Chciałem przyjść do twoich rodziców, wyznać im moją miłość i prosić o twoją rękę, lecz wstrzymała mnie obawa, że możeście bogaci, a że jestem ubogim, mogliby mnie posądzić, że chodzi mi jedynie o posag. Starałem się więc zasięgnąć wiadomości i uczyniłem dobrze, bo dowiedziałem się, jakie są pragnienia rodziców twoich i o jakiej przyszłości marzą dla ciebie i siebie. Gdybym był poszedł za pierwszą myślą i przedstawił się twoim rodzicom, odtrąciliby mnie z pogardą, bo nie mam takiego majątku, jaki oni pragną posiąść wszelkiemi środkami dla ciebie... a przedewszystkiem dla siebie samych. Od tego celu nie powstrzymają ich ani łzy twoje, ani rozpacz... Twoja piękność jest dla nich kapitałem, który, przez małżeństwo pragną wyzyskać we własnym interesie!... Czy wiedziałaś o tem Tereso?...
— Wiedziałam... powiedziano mi.
— Któż taki?
— Moja matka...
— A więc prawda!... Chciwość może w sercu matki zagłuszyć wszelkie uczucie. To okropne!... Ale na szczęście ja jestem! Całą moją wolą i siła oprę się haniebnym zamiarom twojej rodziny, i miłość zwycięży nad rachunkiem!... Wezwałaś mnie, Tereso, a więc masz we mnie ufność, więc mnie kochasz... czy prawda?...
Dziewczę zarumieniło się i opuściło oczy.
— Kochasz mnie! — powtórzył Gaston — bo gdybyś mnie nic kochała, nie znajdowałbym się w tej chwili tutaj. Czytam w twojem sercu i widzę w niem miłość, lecz to mi nie wystarcza i pragnę usłyszeć z ust twoich, że kochasz mnie, jak ja ciebie kocham...
Głos Gastona dźwięczał czułością i przenikał Teresę niewypowiedzianą roskoszą.
I oczy Gastona utkwione w jej źrenice, tryskały strumieniem magnetycznem, który nią owładnął i odjął nakoniec panowanie nad sobą.
— Tak zdaje mi się, że kocham pana... — odrzekła po chwili głosem niepewnym. — Ja także od pierwszej chwili, w której cię zobaczyłam, uczułam w duszy niepokój. Nie umiałam zdać sobie z niego rachunku, lecz teraz zaczynam go rozumieć. Gdy cię nie widzę, twoja postać jest mi obecną w myśli... Gdy mówisz do mnie, twój głos przenika mi do serca i sprawia uczucie, jakiego dotychczas nie znałam. W tej chwili, gdy na cię patrzę, doświadczam takiego szczęścia, iż nie wyobrażam sobie, by mogło istnieć większe... Jeżeli to wszystko jest miłością, więc kocham cię...
Gaston uczuł zawrót głowy. Pochwycił Teresę powtórnie i złożył pocałunek na jej czole.

Zostawiwszy ich na tej schadzce, wielce, mimo uczciwości Gastona i niewinności Teresy, dla nich niebezpiecznej i powróćmy do p. de Loigney.

IV.

Szef biura nie zapomniał o obietnicy uczynionej baronowi Ritterowi, i zaraz w poniedziałek rano poprosił Roberta Daumonta do swego gabinetu.
— Kochany kolego — rzekł de Loigney wskazując mu fotel — mam z tobą do pomówienia, i na ten raz o rzeczach nie mających związku z administracją. Nie widziałem cię w sobotę na balu w ratuszu.
— Rzeczywiście... zostałem w domu...
— Za to miałem szczęście spotkać panią Daumont i pannę Teresę. Córka twoja jest prześliczną pod każdym względem.
— Podobna do swojej matki — odrzekł Daumont.
— Dla czegóż nie przybyłeś razem z niemi?
— Nie lubię wielkich zebrań, zresztą starzejąc się, nabrałem pewnych zwyczajów, albo raczej nałogów... lubię wcześnie iść na spoczynek.
— Czy pani Daumont opowiedziała ci szczegóły balu?
— Powiedziała mi tylko, że był wspaniały... Co zaś do Teresy, to powróciła ona z takim bólem głowy, że większą część dnia następnego przeleżała w łóżku.
— Było to skutkiem zmęczenia — rzekł de Loigney — i zapewne nie pociągnął za sobą następstw gorszych?
— Nie, jest już zdrową.
— Czy panna Daumont mówiła ci o znajomości, jaką uczyniła na balu?
— Jakiej znajomości?
— Poznała barona Jerzego Rittera, mego serdecznego przyjaciela, którego jej przedstawiłem.
— Nic mi nie mówiła... Zresztą po cóż miała mówić?
— Znam cię oddawna, kochany kolego — mówił dalej de Loigney — szanuję cię i pragnąłbym byś wierzył, że szczerze podzielać będę każdą radość twoją. Powiedziałeś mi sam, że twoja sytuacja majątkowa jest skromną..
— Jest więcej niż skromną, bo żadną — przerwał Daumont.
— Otóż termin emerytury twojej się zbliża i gdy ją otrzymasz, pensja twoja wystarczy ci zaledwie na życie bardzo oszczędne.
— Na nieszczęście, tak... Cóż chcesz? trzeba się poddać losowi, gdy go nie można uniknąć. Czyż to moja wina, że nie mam majątku?
— Zapewne, że nie! Lecz za to masz córkę piękną, wykształconą, dystyngowaną.
— Ponosiliśmy wszelkie ofiary na jej edukację.
— I jesteście teraz wynagrodzeni... panna Teresa jest osobą skończoną.
— Do czegóż jej to posłuży? — zapytał chmurno Robert Daumont. — Jakkolwiek jest skończoną, skoro nie ma ani grosza posagu, zostanie starą panną, chyba że wyjdzie za jakiego skromnego urzędnika by wegetować jak jej rodzice.
— Więc nigdy nie marzyłeś dla niej losu świetniejszego?
— Zapewne... ale marzenia urzeczywistniają się rzadko.
— Cobyś powiedział o małżeństwie twej córki i jednym z najbogatszych bankierów w Paryżu?
— Powiedziałbym, że takie małżeństwo jest niemożliwie.
— Nic niema niemożliwego dla osoby, która jest tak piękną jak panna Teresa. Wspomniałem ci przed chwilą o baronie Jerzym Ritterze... Czy znasz go?
— Słyszałem o nim, lecz nie widziałem nigdy.
— Majątek jego jest ogromny... on sam ma pięćdzięsiąt jeden lat... jest wdowcem, bez dzieci i samotność mu cięży.
— Posiadając miljony, łatwo może się ożenić.
— Na balu tam w ratuszu przedstawiłem go pani Daumont, poznał więc pannę Teresę, i tańczył z nią. Krótko mówiąc, zakochał się w niej i ma zamiar prosić cię o jej rękę.
Robert Daumont wzruszył ramionami.
— Czy myślisz, że żart ten wezmę na serjo?
— To nie jest żaden żart, a najlepszym dowodem, że jestem proszony przez barona uprzedzić cię o jego zamiarach względem twej córki.
— Odpowiedź moja bardzo prosta: zgadzam się z całego serca.
— Otóż kochany kolego, żeby rzeczy doprowadzić do skutku, potrzeba, byś trochę przezwyciężył swoje nałogi.
— Co przez to rozumiesz?
— Skoro zawiadomię barona o twojem zezwoleniu, on zaprosi was natychmiast na swe obiady i wieczory muzykalne. Rzecz prosta, że zechce zawiązać z wami stosunki bliższe i pokazać światu swą narzeczonę. Rozumiesz teraz?
— Doskonale. Nic mu nie przeszkadza zaprosić moją żonę i córkę.
— Ale ty jesteś głową rodziny i powinieneś im towarzyszyć.
Pomocnik naczelnika zrobił grymas znaczący.
— Powtarzam ci, że lubię życie domowe.
— A ja ci powtarzam, że w tym wypadku na leży uczynić ofiarę ze swych usposobień; szczęście córki przecież warte tego. Jestto twoim obowiązkiem i wszelkie wahanie się byłoby przestępstwem.
— Sprawi mi to nie tylko nudy lecz i wydatki znaczne. Nie mam ubrania odpowiedniego dla bywania w świecie, zwłaszcza na obiadach ceremonjalnych.
Mówisz niedorzeczności, mój drogi. Pamiętaj, że czyniąc to dla panny Teresy, czynisz zarazem dla siebie, baron bowiem nie zapomni i o was. Znam go dobrze, sama miłość własna nie pozwoli mu pozostawić was w bycie skromnym.
— Czy sam baron upoważnił cię do oświadczenia mi tego?
— On sam. Dziś jeszcze wieczorem zakomunikuję mu twoją odpowiedź, i zanim trzy dni upłynie baron zawiąże z wami stosunki przyjacielskie, które będą wstępem do oświadczenia się formalnego.
— Czy moja żona wie o tem?
— Nie wie ponieważ po mojej rozmowie z baronem nie widziałem się z nią, ale domyśla się. Kobiety są jasnowidzące, a gorące zajęcie się barona panną Teresą, nie uniknęło zapewne oka macierzyńskiego...
— Więc dobrze... — odrzekł Daumont. — Wyszedłszy z ministerjum wstąpię do mego krawca i zamówię garnitur czarny.
— Tak to rozumiem!... — zawołał de Loigney — tak należało powiedzieć od razu. Przyniosę dziś wieczorem Ritterowi wiadomość szczęśliwą.
Podali sobie ręce i rozstali się.
Daumont wracając do swego biura, mówił do siebie:
— Do licha! Przyznać trzeba, że moja żona jest sprytną. Co za dyplomacja! Co za zręczność! Przez jeden wieczór uchwycić tak bogatego bankiera... to arcydzieło. Jeżeli to małżeństwo dojdzie do skutku, a Loigney, który jest człowiekiem poważnym, mówi że to rzecz pewna, w takim razie bardzo prędko zostaniemy bogatymi.
Pan de Loigney zaś myślał:
— Ritter będzie ze mnie zadowolonym. Nigdy, by nie znalazł pośrednika tak sumiennego i zręcznego. Poprowadziłem sprawę prędko. Zdaje mi się, że za kilka dni będę mógł zażądać od niego pożyczki potrzebnych mi dwudziestu tysięcy franków. Powinien mi je dać z ochotą i nigdy się nie dopominać.
O godzinie siódmej de Loigney przybył do kawiarni angielskiej. Baron już go oczekiwał. Przepędził on ostatnie dwa dni w niecierpliwości gorączkowej, którą łatwiej zrozumieć niż opisać.
Idealnie piękna twarz i cała wytworna postać Teresy, na jedną chwilę nie schodziły z jego wyobraźni. Pragnienie posiadania jej wzrosło w nim jeszcze więcej...
Gdy de Loigney wszedł do gabinetu, baron podszedł śpiesznie ku niemu i przed podaniem jeszcze ręki, zapytał:
— Czy przynosisz mi pan wiadomość dobrą?
— Być może... — odrzekł szef biura, uśmiechając się.
— Mówiłeś z nim?
— Przyrzekłam to panu, nie mogłem więc nie dotrzymać słowa.
— A więc?
— Zdaje mi się, że będziesz pan jeść obiad z apetytem, bo serce pańskie zostanie zadowolone.
— Wytłómacz się pan jaśniej i prędzej... nie męcz mię...
— Uspokój się baronie! Interes poszedł jak najlepiej! Przynoszę ci zapewnienie, że Robert Daumont przyjmie dla siebie, swej żony i córki zaproszenie na obiady i wieczory muzykalne.
— Powiedział to panu?
— Stanowczo, ale by uzyskać od niego zgodę, musiałem złożyć egzamin wielkiego talentu pośredniczenia. Mój kolega bronił się wszystkiemi siłami, tłómacząc się przyzwyczajeniem do życia domowego i niechęcią do występowania w towarzystwach. Ale na koniec zdobyłem go.
— Jakże ci wdzięczny jestem! Czy pan Daumont wie o moich zamiarach?
— Naturalnie i zgodził się tylko dla tego, że wie o nich.
— Więc nie odmówi mi ręki swej córki?
— Przedewszystkiem aprobuje on wszystko, co uczyni i zdecyduje jego żona, która ma nad nim wpływ nieograniczony. Do niej więc powinieneś baron się zwrócić, i wierz mi pan, nie potrzebujesz obawiać się odmowy.
— Nie wiem, jak mam wyrazić panu moją wdzięczność. Jesteś pan najlepszym, najszczerszym moim przyjacielem — rzekł Ritter, ściskając serdecznie rękę szefa biura. — W czwartek zapraszam pana na obiad wraz z państwem Daumont i zachwycającą Teresą. Ale, ale, adres ich?
— Ulica Trudaine Nr. 21.
— Jutro poszlę zaproszenia. Może by dobrze było zaprosić kilku moich przyjaciół?... jak pan myślisz? Obecność kilku osób ze świata, może tych pań nie rozgniewa?...
— Nie powinnaby... może nawet lepiej, jeżeli będzie kilka osób. Tak szczupłe kółko, gdy pierwsze lody jeszcze nie złamane, mogłoby właśnie ich krępować.
— Rzeczywiście, masz pan słuszność... Możemy nadto urządzić wieczorek muzykalny... jak pan myślisz?
— Doskonała myśl! Muzyka oddziaływa na serce i usposobia do miłości — rzekł szef biura, śmiejąc się. — A teraz zbierajmy się do obiadu...
— I ja umieram z głodu...

∗             ∗

Zostawiliśmy Gastona na schadzce z Teresą i powtórzyliśmy początek ich rozmowy. Rozmowa tego rodzaju nie jest nigdy skończoną i ma tę własność że podczas niej zapomina się o upływie czasu. Gdy Teresa wezwała rzeźbiarza, pani Daumont tylko co była wyszła, wyprawiwszy pierwiej po sprawunki Julję służącą, i miała wrócić dopiero o godzinie piątej po południu.
Nagle Teresa drgnęła.
Zegar stojący na kominku wybił godzinę piątą.
— Idź już... idź... — zawołała drżąc z przerażenia. — Mama może nadejść lada chwila. Jeżeli cię tu zastanie, będę zgubiona...
— Idę, ukochana... Kiedyż cię znowu zobaczę? — zapytał Gaston.
— Gdy będę samą, zawiadomię cię, jak dzisiaj... Lecz idź już... na miłość Boga, idź!
Młody rzeźbiarz zwrócił się ku drzwiom, lecz było już za późno.
Usłyszeli otwierające się i zamykające napowrót drzwi mieszkania i głos pani Daumont:
— Tereso, gdzie jesteś?
Biedne dziewczę, na pól omdlałe, miało zaledwie siłę wskazać Gastonowi garderóbkę, urządzoną w głębokiej niszy, tuż obok łóżka.
— Ukryj się... ukryj! — następnie głosem wystraszonym odrzekła matce
— Jestem mamo...
I skierowała się ku niej, lecz drzwi się otworzyły i pani Daumont weszła.
— Jaka ty blada jesteś! — rzekła, spojrzawszy na córkę — czy chora?
— Nie, mamo...
— Więc skądże ta bladość?
— Nie wiem. Zasnęłam trochę... tymczasem głos mamy zbudził mię, zerwałem się... może z tego...
Eugenja przekonana, że Teresa nie znała nikogo, nie mogła mieć żadnego podejrzenia.
— To bardzo źle drzemać w dzień na fotelu —rzekła — tembardziej w twoim wieku... Chodź, pomożesz mi rozebrać się.
— Dobrze, mamo...
I poszła za matką, myśląc z przestrachem;
— Jak ja go teraz wypuszczę?... jakże ja nierozsądnie postąpiłam wzywając go...
Pani Daumont zmęczona trochę wycieczką, zdjęła gorset, wzięła na siebie szlafroczek i rozmawiała dalej z córką, zatrzymując ją przy sobie...
Nareszcie nadszedł i Robert Daumont.
Julja nakryła do stołu i przyszła zawiadomić, że obiad gotów.
Usiedli wszyscy troje.
Łatwo możemy sobie wyobrazić stan duszy Tetesy, która siedząc z rodzicami i nie mogąc ich opuścić, myślała tylko o Gastonie, ukrytym w ciemnej garderóbce, nie mogącym się poruszyć, najmniejsze bowiem potrącenie o jaki przedmiot, najmniejszy szelest zdradziłby jego obecność.
Z niecierpliwością oczekiwała końca obiadu i odejścia rodziców do salonu, rachowała bowiem, że gdy Julja po sprzątnięciu ze stołu, zajęta będzie myciem naczyń w kuchni, uda się jej wyprowadzić Gastona przez pokój stołowy, przez który musiałby przechodzić, chcąc wejść do przedpokoju.
Lecz i ta nadzieja ją zawiodła.
Robert Daumont wypiwszy kawę, wyjął z kieszeni fajkę, z którą się nigdy nie rozstawał, nałożył ją tytoniem, zapalił i opierając się łokciami na stole rzekł:
— Nie potrzebujemy zmieniać miejsca... W salonie jest ciemno, a tutaj ciepło i dobrze.
Bolesny dreszcz przeszedł po całym ciele Teresy.
Ponieważ rodzice nie opuszczali pokoju stołowego, jakim więc sposobem uwolni swego więźnia?
Nie umiała sobie odpowiedzieć.
— Tereso — rzekła pani Eugenja, która chciała pozostać samą z mężem — jesteś jeszcze trochę blada, jest to skutek migreny onegdajszej, najlepiej więc uczynisz, gdy pójdziesz do łóżka.
— Ależ, mamo...
— Twoja matka ma słuszność — dodał od siebie Robert Daumont — idź się położyć, odpocznij, a jutro wstaniesz zdrowa! czerstwa jak pączek różany. Idź, moje dziecko...
Teresa zrozumiała, iż wszelkie uwagi byłyby bezskutecznie. Podeszła do rodziców, podała im czoło do pocałowania, następnie zapaliła świecę i ze ściśniętem sercem odeszła do swego pokoju.
Skoro tylko drzwi za nią się zamknęły, Robert Daumont rozpoczął rozmowę.
— Dla czego jesteś ze mną tak tajemniczą? — zapytał — i nic mi nie powiedziałaś o tem co się stało?
— Nie pojmuję, o czem mówisz — odrzekła Eugenja, udając niewiadomość, lecz w gruncie wiedząc doskonale, co przez to rozumiał. — Alboż ukrywałam co przed tobą.
— Ukrywałaś i do tego wiadomość bardzo ważną.
— Cóż takiego?
— Nie powiedziałaś mi, że na balu w ratuszu Teresa zdołała zająć sobą.
— Ach, więc ty już wiesz o tem?
— A wiem.
— Któż ci to powiedział?
— Mój kolega z ministerjum, de Loigney.
— Czy mówił ci o swym przyjacielu baronie Rytterze.
— Dodaj do tego bankierze, posiadającym dwadzieścia pięć, czy też trzydzieści miljonów franków. Przytem chwalił go niezmiernie, co zresztą leżało w jego roli, występował bowiem jako pośrednik. Baron Ritter, który jest bardzo zakochany w Teresie, prosił go, by wybadał mnie w sprawie małżeństwa z naszą córką, przedewszystkiem zaś, za nim się nam przedstawi, chciał wiedzieć, czyśmy już nie przyrzekli ręki Teresy komu innemu.
— Ach! ach!...
— I pytał się, czy nie przyjęlibyśmy wraz z Teresą zaproszenia od barona na obiad.
— W takim razie — rzekła pani Daumont z wyrazem twarzy promieniejącym radością — za nim upłynie miesząc, córka nasza zostanie baronową Ritter!
— Niby się na to zanosi, chociaż, przyznaje się, jeszcze nie śmiem w to wierzyć. Zięć tak bogaty i o ile zdaje się, również szlachetny... byłoby to za wiele szczęścia!...
— A jednak to musi nastąpić! — odrzekła Eugenja. Biorę na siebie doprowadzenie tej sprawy do końca. Zresztą przewidziałam to wszystko...
— Dla czegóż mi o tem nic nie powiedziałaś?
— Ponieważ baron Ritter nie oświadczył się jeszcze stanowczo, bałam się więc dawać ci nadzieję, która mogła zawieść. Obecnie widzę, iż nie potrzebujemy obawiać się zawodu. Spodziewam się iż odpowiedziałeś swemu koledze, że z przyjemnością przyjmiemy zaproszenie jego przyjaciela.
Robert Daumont westchnął.
— Rozumie się, przyjąłem — rzekł głosem bolesnym — i wracając do domu, zamówiłem nawet u krawca garnitur dla siebie. Będę się bardzo nudzić lecz cóż począć, trzeba tę ofiarę ponieść dla córki.
— I dla nas! — dodała pani Daumont. — Z małżeństwa tego skorzystamy również jak i ona. Ono przyniesie nam majątek. Pomyśl tylko nad tem! W miesiąc po wzięciu Teresy z pensji, znalazłam dla niej najświetniejszą partję w Paryżu! Bankier rozgorzały miłością i o trzydzieści cztery lata starszy od swej żony, będzie robić co ja zechcę, a potrafię ułożyć warunki intercyzy. Bądź spokojny, będą one dobrze obmyślane. Potrzeba by zapisał Teresie co najmniej dwa miljony franków, od których procent powinien nam się dostawać aż do śmierci, a taka sumka zapewni nam życie wygodne. Zresztą poradzę się jeszcze pewnego prawnika, mającego opinję w takich sprawach bardzo sprytnego, a on mi wskaże drogę...
— Jakaż moja rola w tem wszystkiem.
— Czekać dopóki ci nie powiem i słuchać mnie.
— Hm... niewiele w tem inicjatywy...
— Jestem zręczniejszą od ciebie; wiesz o tem dobrze...
— To prawda.
— Ale jest ktoś inny, o kim należałoby pomyśleć.
— Któż taki?
— Teresa. Czy dałaś już jej do zrozumienia, że chcemy ją wydać za barona Rittera.
— Mówiłam już z nią.
— I cóż odpowiedziała?
— To, co na jej miejscu odrzekłaby każda młoda dziewczyna. Myśl zaślubienia człowieka trzy razy starszego od niej, naturalnie, że jej nie raduje.
— Więc będzie się bronić?
— Dzieciństwo, nie dbam o to.
— Będą łzy...
— Prędko oschną! Dałam jej do zrozumienia, te musi być posłuszną.
— Jeżeliby jednak jej opór miał wszystko zepsuć...
— Niema niebezpieczeństwa! Ten opór doleje tylko oliwy do płomieni barona Rittera... tem łatwiej będzie można nim pokierować... Troskę o to zostaw mnie. Już ja odpowiadam.
— Daję ci zupełne pełnomocnictwo...
— Rachuję na to.
Powróćmy do Teresy, którą przed rozpoczęciem powyższej rozmowy rodzice wyprawili na spoczynek.
Doszedłszy do progu swego pokoju, wstrzymała się na chwilę. Serce jej biło gwałtownie, a szum wywołany napływem krwi do mózgu, napełniał jej uszy. Pod wpływem wzruszenia zaledwie mogła utrzymać się na nogach.
Za temi drzwiami miała spotkać Gastona, a to znalezienie się sam na sam z młodym człowiekiem, schadzka, która w dzień wydawała się jej naturalną, teraz podczas nocy, choć nie zdawała sobie sprawy niebezpieczeństwa na jakie się naraża, instyntownie przejmowała ją przestrachem.
Z tem wszystkiem trzeba się było zdecydować.
Drżącą ręką wzięła za klamkę, weszła i zamknęła drzwi za sobą.
W pokoju nie spostrzegła nikogo.
Rzeźbiarz nie wiedząc kto wszedł, pozostał w ukryciu.
— Gdzie pan jesteś? — zapytała Teresa głosem urywanym.
Gaston poznawszy jej głos, wyszedł z garderóbki, gdzie ukrywał się za wiszącemi sukniami.
— Jestem — odrzekł, uśmiechając się. — Czy przychodzisz uwolnić mnie?... Szkoda...
— Niestety! nie mogę jeszcze pana wypuścić... trzeba czekać...
— Tem lepiej!
— Ach, nie mów pan tego!... Nie wiem cobym uczyniła, byś pan mógł odejść!... Umieram z obawy.
— Czegóż się lękasz?
— Gdyby moja matka zobaczyła cię tutaj, byłabym zgubioną.
— Dla czego?
— I pan się pytasz jeszcze.
— Naturalnie. Jestem człowiekiem uczciwym. Jedynem mojem pragnieniem jest danie ci mego nazwiska. Jeżeli więc niewinnie spotka cię kompromitacja z mego powodu, tem prędzej może nastąpić nasz związek.
— Wiesz pan dobrze, że rodzice moi inaczej myślą i mają inne projekta.
— To prawda, ale wiem także, że wezwałaś mnie dla przeszkodzenia ich wykonaniu.
— Pomówimy o tem później... jutro... Teraz wejdź pan do garderóbki, bo chcę zagasić świecę.
— A to na co? Potrzebuję zmienić suknię i położyć się w ubraniu. Matka przed pójściem na spoczynek zwykle zagląda do mnie... Gdy zobaczy mnie śpiącą, cofnie się, a wtedy będę mogła odprowadzić pana do przedpokoju i uwolnić...
— Jestem posłuszny.
Teresa pozostawszy samą, zagasiła świecę, zdjęła suknię, i położywszy się na łóżku, nakryła się kołdrą.
Po trzech kwadransach w sąsiednim pokoju dały się słyszeć głosy i kroki.
Rodzice ukończyli rozmowę i udawali się na spoczynek.
Jak przewidziała Teresa, matka idąc do siebie otworzyła drzwi jej pokoju, i zobaczywszy ją śpiącą szepnęła:
— Śpi...
Po odejściu matki, Teresa czekała jeszcze pół godziny, poczem powstała z łóżka i powiedziawszy do Gastona:
— Czekaj pan, zaraz powrócę... poszła boso do przedpokoju otworzyć drzwi, prowadzące do korytarza...
Ale zaledwie się ich dotknęła, o mało nie upadla ze zdziwienia i przestrachu.
Drzwi były zamknięte na zamek.
Teresa nie wiedziała o tem, że każdego wieczoru służąca zamykała drzwi na klucz i zabierała go do siebie.
Tym sposobem jedyna droga wyjścia została przeciętą i Gaston musiał przepędzić noc w pokoju Teresy, którą ubóstwiał i która go kochała...
A wiadomo, że noc, miłość i brak świadków są zdradliwymi doradcami...

∗             ∗

Nastąpił poranek.
Teresa z rozpuszczonemi włosami, których wspaniałe zwoje spadały jej na ramiona, ukryła twarz w dłonie i płakała w milczeniu.
— Nie płacz, ukochana — mówił Gaston, klęcząc przed nią — gotów jestem myśleć, że żałujesz, a twój żal byłby dla mnie najcięższą boleścią!... I czegóż masz się obawiać? Teraz musisz zostać moją żoną, a jeżeli matka twoja będzie się sprzeciwiać, oprzesz się jej...
Teresa, jak wiemy, drżała przed swoją matką i znała jej wolę nieugiętą, wiedziała także jak sama jest słabą.
— Oprzeć się — odrzekła — niestety! nie zdołam...
— Więc mnie nie kochasz!...
— Och, kocham cię nad wszystko... Lecz cóż chcesz? boję się mojej matki... Gdy ona mówi, gdy rozkazuje... tracę odwagę i poddaję się...
— Jest sposób uwolnić się z pod jej władzy.
— Jaki? — Mówiłem ci już... uchodź ze mną... Gdy będziesz jawnie skompromitowaną, gdy twoi rodzice nie będą już mogli myśleć o wydaniu cię za kogo innego, zgodzą się na twój związek ze mną. Nie mam majątku, to prawda, ale posiadam talent i mogę liczyć na przyszłość. Praca moja zapewni nam życie wygodne. Lecz cóż to wszystko znaczy?... My posiadamy coś więcej niż pieniądze... największe bogactwo... miłość!... Uchodź ze mną, Tereso!...
— Nie wymagaj tego odemnie... opuścić dom rodzicielski — nie... nie mam odwagi... zdawałoby mi się, że popełniam czyn niegodny, hańbiący...
— Przecież zostaniesz moją żoną...
— Zostając twoją żoną, chcę ci przynieść w posagu przynajmniej imię bez plamy... gdybym porzuciła dom rodzicielski, utraciłabym szczęście na zawsze.
— Tyś mnie powierzyła swoje szczęście i nie zawiedziesz się, ale by otrzymać moje nazwisko, musisz uchodzić. Samaś mi powiedziała, że twoja matka nie zgodzi się na nasze małżeństwo... więc potrzeba ją zmusić, a jedyny do tego sposób... rozgłos. Opuść więc ten dom...
— Powtarzam ci, że nie mogę...
— Z tem wszystkiem jest to konieczne...
— Dobrze! — odrzekła Teresa — lecz wtedy, gdy nie będzie już można uniknąć niebezpieczeństwa, gdy mi zabraknie już siły opierać się woli matki.
— Więc wtedy nie będziesz się już wahać?
— Nie.
— Przyrzekasz mi to?
— Przysięgam ci... A teraz rozejdźmy się... Dalsza zwłoka byłaby nierozsądkiem...
Ubrała się pośpiesznie i wyszła na palcach do przedpokoju.
Służąca wychodząc po mleko, zostawiła drzwi otwarte.
W kilka chwil Gaston, złożywszy ostatni pocałunek na ustach Teresy, opuścił dom, — niepostrzeżony przez nikogo.

V.

Teresa odprowadziwszy Gastona do drzwi, wróciła do swego pokoju, a wiedząc, iż matka nigdy nie wstawała przed godziną dziewiątą, położyła się w łóżku. Nie śpiąc, snuła złote marzenia miłości, która zdawała się już odtąd nierozerwalną.
Wstała o godzinie zwykłej. O wpół do dziesiątej pani Eugenja weszła do jej pokoju.
Teresa spostrzegłszy ją, stała się purpurową.
Na szczęście matka nie spostrzegła tego pomieszania, i chłodno całując ją w czoło rzekła:
— Ubierz się gdyż zaraz po śniadaniu wyjdziemy na miasto.
W godzinę później Teresa weszła do swego pokoju nałożyć rękawiczki i kapelusz, lecz przed wejściem podniosła roletę u okna i wzrokiem pełnym miłości spojrzała w okno Gastona.
Rzeźbiarz, który już siedział przy pracy, podniósł w tej chwili głowę. Spostrzegłszy Teresę, przesłał jej rękę pocałunek. Ona odpowiedziała mu takim samym gestem i opuściła roletę.
Gaston zabrał się znowu do pracy.
Czasu pozostawało niewiele, a leżało mu bardzo na sercu usprawiedliwić zaufanie pana de Lorbac i wykonać posąg na termin. Egzaltowany i często nawet lekkomyślny, był przecież uczciwym, sumiennym i miał cześć dla wszystkiego, co było szlachetnem i honorowem.
Podczas nocy ubiegłej, której wypadki i okoliczności opowiedzieliśmy wyżej, nie był w stanie przytłumić namiętności palącej mózg jego, i dopuścił się przestępstwa. Tak, przestępstwa, nawet bardzo wielkiego, zeznawał to, ależ nie wyrzucał go sobie i nie żałował, uważał je bowiem jako węzeł niemożliwy już do zerwania, jako nieprzebytą przeszkodę, o którą będą musiały się rozbić haniebne plany pani Daumont.
Od tej chwili Teresa należała do niego, on będzie ją bronić i nikt w świecie nie zdoła mu jej wydrzeć. Sytuacja ta nakładała na niego obowiązki, a przedewszystkiem konieczność spiesznego naprawienia błędu. Lecz jakim sposobem zdoła go naprawić? Bardzo prostym na pozór — dość będzie oświadczyć się o rękę Teresy. Był pewnym jednak, mu jej odmówią, nie posiadł bowiem majątku, a Daumontowie pragnęli zięcia miljonera.
— Ulegając nieprzezwyciężonemu pociągowi — myślał — pokrzyżowałem ich plany i nadzieje. Gdybym poszedł do nich i powiedział otwarcie: — „Popełniłem wielki błąd, prawie zbrodnię i chcę ją naprawić.
Ofiaruję moje nazwisko, które jest uczciwie, a kiedyś będzie sławne. Oddajcie mi Teresę za żonę, a przysięgam, że uczynię ją szczęśliwą!” — Gdybym im to powiedział, oni, w pierwszej chwili gniewu, w obec zawiedzionych nadziei, pociągnęliby mnie do odpowiedzialności sądowej za uwiedzenie małoletniej... Chęć zemsty przygłuszyłaby w nich głos rozumu.
„Cóż więc robić?
„Wiedząc, jak Teresa jest słabą i niezdolną do oporu swej matce, pozostaje droga jedyna, którą jej proponowałem. Niema innego sposobu... musimy uciekać. Ucieczka unicestwi na zawsze projekt małżeństwa z bankierem. Opuściwszy Paryż ukryjemy się w jakim zakątku samotnym, niedaleko jakiego większego miasta i tam oddam się pracy dla zapewnienia przyszłości.
„Zresztą, nie będę potrzebował się ukrywać. Nikt mnie nie zna... nikt nie wie i nie może wiedzieć, jakie węzły tajemne wiążą mnie z Teresą. Nawet rodzice nie podejrzewaliby, że to rzeźbiarz Gaston Dauberive wykradł ich córkę. Można nawet rzecz tak nakierować, iż będą przekonani, że ona, chcąc uniknąć nienawistnego jej związku z Ritterem, uciekła sama.
„A później, gdy czas uspokoi gniew, i gdy poszle do nich mego przyjaciela Pawła z oświadczeniem, że winowajca pragnie zagładzić swą winę związkiem małżeńskim, nie odrzucą zapewne mej prośby.
„Tak... niema innego sposobu... musimy uciekać! Zresztą czyż mógłbym żyć bez Teresy, która już teraz należy do mnie, zdala od niej, wiedząc, że wystawioną jest na całą gwałtowność gniewu tej macochy nieubłaganej, przed której wolą biedna drżeć musi!... Nie potrafiłbym... — Trzeba działać!... I ja mam prawo rozkazać, a Teresa usłucha mnie!...
Gaston cały dzień pracował bez przerwy. Wieczorem spojrzał w okno Teresy, lecz było zakryte. Domyślając się, że wyszła z matką i jeszcze nie wróciła, udał się również na miasto.
Gdy o wpół do szóstej Eugenja weszła z Teresą do przedpokoju. Julja, służąca, zawołała:
— Ach, proszę pani, był tu jakiś młody pan i zostawił dla pani i panienki kwiaty... — i otworzywszy drzwi salonu, wskazała dwa prześliczne bukiety pomieszczone w kosztownych wazonach z porcelany chińskiej.
Eugenji nie trudno było odgadnąć, kto je nadesłał.
Teresa również się domyśliła i zbladła.
— Czy nie zastawiono biletu? — zapytała pani Daumont służącej.
— Nie proszę pani, ten młody pan zostawił tylko list.
— List do kogo?
— Do pana.
— I oddałaś go już?
— Nie, bo pana jeszcze niema.
— Gdzież ten list?
— Oto jest, proszę pani.
I wyjęła z kieszeni list zapieczętowany czerwoną pieczątką lakową z odciskiem herbu.
Chociaż na kopercie wyraźny był adres jej męża; Eugenja nie krępowała się tem i otworzyła. Teresa miotana obawą, odeszła do swego pokoju.
Eugenja czytała co następuje:

„Panie.
„Wiadomo panu zapewne, iż na balu w ratuszu miałem zaszczyt przez wspólnego naszego przyjaciela, pana de Loigney, być przedstawionym małżonce pańskiej i jego córce.

„Pragnąc bardzo zawiązać z panem stosunki bliższe, spodziewam się, że uczyni mi pan, jak również pani i panna Daumont, zaszczyt przybycia w czwartek o godzinie siódmej na obiad do mego pałacu przy ulicy Saint-Florentin, gdzie obecnym będzie i pan de Loigney.
„Będę bardzo szczęśliwym i wdzięcznym, jeżeli otrzymam odpowiedź przychylną.

„Raczy mi pan pozwolić na przesłanie pa-
ni i pannie Daumont dołączonych do tego listu kwiatów, zapewnić je o moim głębokim szacunku i przyjąć wyrazy poważania, z jakiemi pozostaję, sługa
Baron Jerzy Ritter."

Oczy Eugenji błyszczały radością i uśmiech tryumfu przebiegł po jej ustach.
— Przecież... — szepnęła — moja gwiazda tak długo zakryta, zabłyśnie nareszcie!...
I po tych słowach poszła do pokoju córki.
— Czy wiesz, od kogo pochodzą te pyszne światy, które podziwialiśmy przed chwilą?
— Nie, mamo.
— I nie domyślasz się?
— Nie domyślam się i nic mię to nie chodzi Eugenja zmierzyła Teresę wzrokiem groźnym.
— Dlaczegóż cię to nie obchodzi? — spytała tonem suchym.
— Bo jest mi obojętne.
— Zmienisz zdanie, skoro ci powiem, komu zawdzięczamy tę grzeczność wytworną...
— Nie ciekawa jestem...
— A jednak jestem pewną, iż skoro się dowiesz, będziesz bardzo szczęśliwą i dumną.
— Jestem pewną, że nie...
— Te kwiaty przysłał nam twój tancerz na balu w ratuszu, baron Jerzy Ritter. Cóż, nie sprawia ci to przyjemności?
— Upewniam mamę, iż to mi jest zupełnie obojętnem.
Eugenja z groźnym wzrokiem podstąpiła do córki.
— Dość tego! — — zawołała. — Wiesz jakie są moje zamiary... Przypomnij, sobie, com ci powiedziała... — czas już być posłuszną mnie i ojcu!... Dziewczęta w twoim wieku pragną tylko tego, czego chcą ich rodzice! Jeżeli przyjdzie ci ochota okazać swoją wolą, złamę ją! — czy rozumiesz? Odpowiadaj!
— Rozumiem, mamo...
— Więc kiedy rozumiesz, bądź posłuszną z dobrej woli, inaczej... strzeż się! Uprzedzam cię, że w przyszły czwartek pojedziem na obiad do barona Rittera, który raczył nas zaprosić do swego pałacu.
— To mama pojedzie z ojcem — odparła Teresa — ja zostanę w domu.
Usłyszawszy tę nieprzewidywaną odpowiedź, pani Daumont zmarszczyła brwi i groźnym głosem rzekła przez zęby:
— Nieszczęśliwa... i ty ośmielasz mi się sprzeciwiać?
— Tak, mamo — odparła Teresa, wywołując w myśli obraz Gastona, dla nadania sobie odwagi — będę się sprzeciwiać wszystkiemi siłami. Handel moją osobą wzbudza we mnie odrazę.
Eugenja nie posiadała się ze złości.
Schwyciła rękę córki i ścisnęła z taką mocą, że oczy biednego dziewczęcia napełniły się łzami.
— Musisz wyjść za barona Rittera — rzekła, kładąc nacisk na każdym wyrazie — musisz, bo ja tego chcę!... A jeżeli będziesz się opierać... zgniotę cię!...
— Nie wyjdę za niego...
— Coś ty powiedziała? — Powtórz-no!
— Nie wyjdę za niego — powtórzyła Teresa głosem słabym, ledwie słyszanym. — Wolę umrzeć...
— Ach więc ty mnie jeszcze nie znasz! — wybuchnęła pani Daumont w przystępie wściekłości. — Jeżeli mi jeszcze raz ośmielisz się powiedzieć coś podobnego, zdepczę cię jak robaka!... A tymczasem masz na pamiątkę!
I macocha, uderzywszy dwa razy w twarz Teresę, z taka siłą, że biedne dziecko z płaczem potoczyło się na fotel, opuściła pokój, grożąc wzrokiem i ręką.
— Nie potrafię walczyć — rzekła biedna, zostawszy samą. — Nie mam sił... Ona mnie zabić gotowa.
Teresa nie łudziła się. Pierwszy raz w życiu chciała okazać siłę charakteru, której nie miała i przekonała się, że może zdobyć się na odwagę na jedną chwilę, ale brakuje jej energji i odporności w obec traktowania brutalnego.
Czuła się złamaną i zwyciężoną.
— Jeżeli pozostanę tu, będę zgubioną — myślała — znam siebie... nie zdołam się oprzeć.
I przypomniały się jej słowa Gastona Dauberive.
By uniknąć cierpień fizycznych i moralnych, jakie oczekiwały ją od matki, i by nie dać się zaciągnąć do ołtarza jak ofiara, która przyjmuje los z rezygnacją, pozostawała tylko ucieczka.
Przyszła jej myśl ukradkiem wymknąć się z domu, odszukać rzeźbiarza, rzucić mu się na szyję i rzec mu: — Oto jestem... twoją na zawsze... nie opuszczę cię już...
Ale, jak wiemy charakter jej był słaby, chwiejny lękliwy. I w tej chwili zwątpienie odniosło zwycięstwo nad postanowieniem i nie dozwoliło jej pójść za popędem serca.
— Potrzeba przynajmniej go uprzedzić — myślała. I ocierając łzy podeszła do okna.

VI.

Teresa spojrzała w okno Gastona i doznała zawodu...
W pracowni było ciemno, widocznie nie było go w mieszkaniu. Dziewczę ze smutkiem zapuściło firankę.
Weszła Julja z zawiadomieniem, iż podano już obiad.
Teresa otarła chustką zapłakane oczy i udała się do stołowego pokoju, gdzie przy stole zastała już rodziców. Zbliżyła się do ojca, by go przywitać, lecz ten otrącił ją surowo.
— Matka twoja mówiła mi o twojem zuchwalstwie — rzekł tonem ostrym — i że ukarała cię, jak na to zasłużyłaś. Otóż, oświadczam ci, że jeżeli jeszcze raz postąpisz w taki sposób, ja ukarzę cię jeszcze surowiej i przekonam cię, kto tu jest panem, ty czy ja! Radzę ci więc być posłuszną, bo inaczej, źle z tobą będzie. Pożałujesz tego, gdy będzie już za późno. Pamiętaj to sobie!
Na tę przemowę grubjańską, Teresa odpowiedziała łzami.
— Nie płakać, ale masz być posłuszną! — dodała od siebie pani Daumont. — Dziewczyna w twoim wieku nie może mieć swojej woli. Zresztą czegóż my pragniemy? Twojego szczęścia, i dając ci je mimo twej niechęci, dowodzimy tylko naszej miłości dla ciebie!...
Teresa zaledwie przełknęła kilka łyżek zupy zaraz po obiedzie odeszła do swojego pokoju.
Czyż potrzebujemy dodawać, jak okropną dla biednego dziecka była noc, która nastąpiła po tym wieczorze?
Równo z brzaskiem dnia wstała z łóżka i podniosłszy roletę, otworzyła okno. Spostrzegła Gastona siedzącego już przy pracy, i by zwrócić na siebie jego uwagę, parę razy wionęła chustką.
Rzeźbiarz podniósł głowę i spostrzegłszy ją, podbiegł do okna i otworzył je. Przestraszony bladością jej twarzy, przyłożył ręce do ust i zapytał.
— Co się stało?
— Jestem zgubiona! — zawołała.
— Dlaczego?
— Zmuszają mnie iść w czwartek na obiad do barona Rittera, który wczoraj przysłał kwiaty i zaproszenie. Miałam — scenę okropną.... Moja matka biła mnie... ojciec był bardzo surowy... Ja chyba zwarjuję... Jeżeli to się jeszcze powtórzy... ja rozchoruję się... umrę chyba...
Gaston zamyślił się.
— Co czynić? — zapytała Teresa, widząc go milczącym i ponurym.
— Trzeba udać posłuszeństwo... — odrzekł po chwil:
— Potrzeba iść na ten obiad... i okazać rezygnację...
— Trzeba iść — powtórzyło biedne dziecko, nie wierząc uszom swoim.
Nasza przyszłość tego wymaga... Kocham cię... ubóstwiam... Nie lękaj się... odpowiadam za wszystko. Niech cię to nie dziwi, jeżeli nie zobaczysz mię dziś i jutro... odjadę na dwa dni...
— Odjeżdżasz!...
— Muszę koniecznie... Za godzinę będę już daleko od Paryża... Lecz jeszcze raz cię proszę, nic obawiaj się. Ta krótka moja nieobecność zapewni nam szczęście.. Myśl o mnie, jak ja będę myśleć o tobie i kochaj mnie, jak ja ciebie kocham. Ufaj mi i... dowidzenia!
Zamknął okno i wyszedł do drugiego pokoju, pozostawiając Teresę rozmyślającą ze smutkiem nad przyczyną jego wyjazdu, który wydawał się opuszczeniem jej. Gaston powziął nagle postanowienie.
— Niepodobna dłużej wahać się i zwlekać — wyslał. — wykradnę ją. Niebezpieczeństwo jakkolwiek jest wielkie, nie jest bliskiem. Nikt nie wydaje córki za mąż w przeciągu dni ośmiu, a za dni ośm wiele rzeczy stać się może.
Ubrał się pośpiesznie, zabrał resztę pieniędzy z zaliczki danej przez pana de Lorbac, i pieszo udał się do dworca północnej kolei żelaznej.
W pięć minut po przybyciu na stację, jechał już pociągiem do Orry-la-Ville.
Gaston jakkolwiek w szkole sztuk pięknych specjalnie oddawał się rzeźbiarstwu, i uczył się nadto malarstwa, a obrazy jego, chociaż nie wykazywały talentu pierwszorzędnego, zwróciły jednak na siebie uwagę i były kupowane. Celował przedewszystkiem w pejzażach. Podczas wakacji, robił częste wycieczki dla studiów do lasu Chantilly, obfitującego w widoki malownicze; znał wszystkie wioski rozsiane na jego krawędziach, wszystkie ścieżki i zakątki. Nieraz przychodziła mu myśl: jak spokojnie można było żyć w tej cichej okolicy, rzadko kiedy nawiedzanej przez podróżnych.
Z wiosek otaczajacych las Chantilly, szczególnej podobała mu się jedna, Montgresin, malutka, złożona z dwunastu zaledwie domków i położona na samym brzegu lasu, o kilka kroków od stawu Commelle, — i o godzinę drogi od Chantilly, a dwie i pół od Senlis.
Tę właśnie wioskę wybrał on teraz dla urzeczywistnienia swoich planów.
Wysiadłszy z pociągu o godzinie jedenastej na stacji Orry-la-Ville, położonej wśród lasu, znaną sobie ścieżką puścił się pieszo do Montgresin. Jedyna ulica przecinała tę wioskę, a pierwszym domem była oberża.
Wszedł do niej i, nie zastawszy nikogo, zawołał:
— Matko Pascal, a chodźcie-no!
— Idę, idę — odezwał się głos oberżystki z po za drzwi pół uchylonych.
I równocześnie weszła kobieta wzrostu niskiego, lat około pięćdziesięciu, szczupła, o ciemnej cerze twarzy, ożywiona i uśmiechnięta.
— Ach, to pan? — zawołała — dawno już pana nie widziałam. Czy przybywa pan znowu malować i rysować, teraz... podczas zimy?
— Nie, przybyłem umyślnie, ale w innym celu. Mam do was, matko, dwie prośby.
— Jakie?
— Przedewszystkiem, żebyście mi dali co zjeść, a potem udzielili mi pewnych objaśnień.
— Pierwsze będzie napewno, a co do drugiego, to jeśli będę mogła, dlaczego nie? — Od czego zaczniemy?
— Od śniadania, bo strasznie jestem głodny. Co można dostać?
— Jajecznicę ze słoniną...
— Doskonale!
— Trudno w ciągu tygodnia mieć mięso świeże; trzebaby posyłać aż do Chantilly, ale mam za to doskonałą szynkę, ser i konfitury ze śliwek, które sama robiłam i do tego z owoców z własnego ogrodu. Wszak pan je zna...
— Znam i bardzo je cenię... A dla zalania tego przyniesiecie mi matko butelkę wina białego. Ale przedewszystkiem prędko bo umieram z głodu.
— Będzie zaraz. Niech pan siada ot tu, bliżej ognia, a ja zawołam służącę, żeby nakryła.
— Czy zawsze ta sama, Anusia?
— Ta sama. Ma już lat dwadzieścia. Zamiata teraz pokój na górze. Anusiu! Anusiu!
— Idę, proszę pani.
I świeża, rumiana, silnie zbudowana dziewucha, z miotłą w ręku weszła do izby gościnnej.
— A co trzeba? — zapytała, nie poznawszy rzeźbiarza.
— Nakryj stół dla pana — odrzekła oberżystka — przynieś jajka, ukrój słoniny i przygotuj patelnię, a później pójdziesz do piwnicy i przyniesiesz butelkę wina białego.
W kilkanaście minut jajecznica była gotowa butelka stała na stole i oberżystka przysunąwszy taboret, usiadła obok Gastona.
— Teraz, gdy masz pan już śniadanie, możemy pomówić o sprawie drugiej. O czem chcialeś się pan dowiedzieć?
— Chciałbym wiedzieć, czy domek wasz za oberżą, położony na brzegu lasu, jest obecnie wolny?
— Wolny, — ale w niedzielę ma tu ktoś przybyć z Sentis dla najęcia na całe lato.
— Ma dopiero przybyć, więc umowy żadnej nie było?
— Nie było.
— W takim razie przyjechałem w sam czas.
— Czy nie chcesz pan czasem go nająć?
— Tak... i wynajmuję go natychmiast.
— Ale...
— Niema żadnego ale, matko Pascal! — przerwał Gaston. — Najmuję na cały rok, na dwa lata, a jeśli chcecie i na czas dłuższy. Podpiszę umowę na ile chcecie, ale muszę mieć ten domek.
— Do licha!... tak pilno go potrzeba?
— Potrzeba. Wszelkie warunki przyjmuję z góry.

VII.

— Najprzód — odrzekła oberżystka — ponieważ wynajmuję z meblami, wymagam więc zapłaty za pół roku zgóry... już taki zwyczaj...
— Więc zapłacę za pół roku — rzekł Gaston Dauberive.
— Czy wiadoma panu cena roczna?
— Nie, ale będę wiedział, gdy mi, matko powiecie.
— Ośmset franków, z warunkiem...
— Jakim?
— Lokatorowie muszą się stołować w oberży.
— Ale jadać u siebie?
— To wszystko jedno.
— Więc zgoda. Zapłacę wam za pół roku czterysta franków, a wy wydacie mi pokwitowanie. Każecie tylko pokoje oczyścić, aby były gotowe na mój przyjazd z żoną.
— Z żoną!... — zawołała pani Pascal — więc pan jesteś żonaty?
— Od tygodnia.
— No, no, — kto by to pomyślał, patrząc na pana... Zresztą, cóż mnie to obchodzi?
— Pójdziem teraz obejrzeć. Ale, wszak tu musi być w okolicy mularz i stolarz?
— Jest w Orry.
Poszliście po nich Anusię, chciałbym porobić pewne zmiany, potrzebne do mego zajęcia. Oto macie czterysta franków, każcie mi przynieść jeszcze jedną butelkę tego samego wina i poszlijcie zaraz Anusię do Orry.
Służąca zdjęła saboty, obuła się w trzewiki i ruszyła w drogę.
Gaston tymczasem dokończył śniadania, wypił kawę i zapalając cygaro, rzekł:
— No, dajcie mi matko klucz, pójdę obejrzeć mieszkanie.
Najęty przez Gastona domek, oddalony był od oberży najwyżej o trzydzieści kroków w bok od drogi wiodącej do Chantilly i otoczony murem, Gaston otworzył furtkę i wszedł do ogródka, bardzo dobrze utrzymanego, który podczas lata mógł być nawet wcale ładnym. Dom składał się z parteru i piętra. Gaston obszedł go naokoło aleją, nad którą wznosiły się wyniosłe drzewa lasu, i rozłożystemi gałęziami zasłaniały otaczający wał pokryty siecią pnących się roślin.
Rozpatrzywszy się w ogrodzie, wszedł do wnętrza domu. Na parterze było trzy pokoje, salonik, pokój stołowy i kuchnia, na piętrze zaś dwa sypialne i garderoba, wszystkie umeblowane skromnie, ale wygodnie. Brakowało tylko firanek u okien.
Gaston opatrzywszy każdą rzecz szczegółowo, rzekł do siebie z zadowoleniem.
— Będziemy tu bezpieczni, jak gdyby zagranicą. Wprawdzie wieś podczas zimy jest smutną, ale rozmowy przy kominku skrócą długie wieczory. W dzień Teresa będzie siedzieć z robotą przy mnie w pracowni, i jestem przekonany, że nie będzie się nudzić, a gdy przeżyję z nią samotnie przez pół roku, mogę, się nie obawiać odmowy rodziców.
Zeszedł do ogrodu, wybrał miejsce na postawienie z lekkich materjałów budynku, potrzebnego dla prac rzeźbiarskich, i powrócił do oberży.
Zastał w niej kilku myśliwych, przybyłych podczas jego nieobecności i siedzących już przy stole. Anusia też powróciła już z Orry-la-Ville, nie znalazłszy ani mularza, ani stolarza, którzy byli gdzieś na robocie, zawiadomiła więc tylko, by przybyli wieczorem.
— Więc przepędzę noc tutaj — rzekł Gaston.
O zmroku powrócił mąż oberżystki, pochwalił umowę żony o wynajęcie domku, i zaprosił Gastona do wspólnego obiadu, przyczem dla uczczenia gościa postawił butelkę wina szampańskiego.
Na wsi idą na spoczynek wcześnie, i o godzinie dziewiątej, Gaston przekonany, iż przygotował wszystko dla zapewnienia przyszłości, i że nikt na świecie, nawet pani Daumont nie zdoła przeszkodzić jego połączeniu się z Teresą, udał się do przygotowanego sobie pokoju i zasnął najspokojniej.
Niestety! rachował, nie biorąc na uwagę niezłomnej woli i uporu złej matki.
Wstał równo ze dniem i wyszedł na przechadzkę. Okrążył staw i szukał najpiękniejszych widoków i miejsc, do których chodziłby z Teresą w chwilach nudów, gdyby się kiedy zdarzały. Wrócił do oberży o godzinie dziesiątej i zastał już oczekujących mularza i stolarza.
Zaprowadził ich do ogrodu, i wytłumaczył im na miejscu plan, bardzo zresztą prosty; chodziło bowiem o wzniesienie budynku lekkiego, oświetlonego z góry przez otwór z dachu. Mały piec miał dostarczać ciepła. Obaj rzemieślnicy przyrzekli ukończyć budowę za tydzień.
Gaston zjadł obiad w oberży, i o godzinie dziewiątej wieczorem był już z powrotem w swojem mieszkaniu przy ulicy Bochard-de-Saron.
Eugenja Daumont, jej mąż i Teresa znajdowali się w tej chwili u barona Jerzego Rittera.
Lecz cofnijmy się o kilka godzin wstecz.
O godzinie szóstej wszedł do gabinetu barona jego notarjusz, umyślnie proszony o przybycie wcześniejsze, w celu narady w ważnej sprawie.
— O cóż to chodzi, baronie? — zapytał urzędnik.
— Chodzi o rzecz, która zapewne pana zdziwi — odrzekł Jerzy Ritter.
— Odwykłem się już dziwić, zresztą zobaczymy.
— Mam zamiar się ożenić... i dzisiaj moje zaręczyny.
Słowa barona wywarły skutek przewidziany, gdyż notarjusz powstał nagle z fotelu.
— Dla tego to prosiłem pana o przybycie wcześniejsze, chciałem bowiem pomówić z panem przed obiadem.
— To znaczy, że mamy porozumieć się co do intercyzy.
— Tak.
— Czy pozwolisz mi, szanowny baronie, uczynić ci jedno pytanie?
— Pozwalam uczynić ich ile pan chcesz i zapewniam, że odpowiem na nie szczerze.
— Czy osoba, którą masz baron zaślubić, jest młodą?
— Ma lat siedmnaście.
— Piękna?
— Jak tylko można być piękną... więcej niż można...
— Z dobrej rodziny?
— Z rodziny bardzo szanownej.
— Bogata?
— Nie ma ani grosza.
— Tak być powinno... Czy pozwolisz mi baron, przez wzgląd na moje doświadczenie, udzielić ci jednej rady?
Bankier się uśmiechnął.
— Pozwalam najchętniej — odrzekł — tylko uprzedzam, że rady tej, choćby była najlepszą, nie usłucham...
— To znaczy, że jesteś baron zakochany i zdecydowany na wszystko...
— Tak... jestem zakochany, jak nigdy nim w życiu nie byłem i jestem gotów, gdyby tego było potrzeba, dać dziesięć lat życia i cały mój majątek za jeden tydzień szczęścia, o jakiem marzę... jakie ledwie zdolny jestem wyobrazić sobie...
— Jeżeli tak jest, napróżnobym tracił słowa, cofam więc moją radę. Zajmijmy się projektem intercyzy.
— Rzeczywiście... lepiej zrobimy...
— Sądząc z usposobienia, w jakiem pana widzę, zdaje mi się, że będziesz baron hojnym.
— Więcej niż hojnym... będę rozrzutnym.
Notarjusz wyjął z kieszeni notatnik i przygotował się do zapisywania.
— Ile baron zapisujesz swej przyszłej żonie?
— Cztery miljony franków.
— Czy to jest wszystko?
— Nie. Zapisuję nadto nieruchomość przy ulicy de Valons.
— Figuruję w hipotece w szacunku jednego miljona... mamy więc już pięć... Dalej?
— Wielką willę w Neuilly-sur-Seline i pałac w Mareuil-sur-Ay z należącemi do nich gruntami.
— Znowu, miljon... Mamy więc sześć... Jesteś, baronie, hojnym...
— Gdybym nie był nim, posiadając taki majątek, nazwałbym się ostatnim sknerą. Nadto, rodzicom mojej narzeczonej mam zamiar zapewnić używalność mej willi w Auteuil, i dożywotnią rentę w sumie ośmdziesiąt tysięcy franków rocznie.
— Czy w tym względzie porozumiałeś się już baron z niemi?
— Nie, a to dla tego, żem jeszcze się nie oświadczył...
Notarjusz zdziwił się po raz drugi.
— W takim razie — zawołał — niema nic jeszcze pewnego. Mogli już zobowiązać się komu innemu, a wtedy cały projekt upadnie.
— Niema obawy... Uprzedziłem ich przez wspólnego naszego przyjaciela, wiem że przeszkód niema i będę przyjęty chętnie.
— No, a panna?
— Panna zastosuje się do woli rodziców. Ma ona charakter bardzo łagodny, a przytem zbyt dobrze wychowanej, by chciała stawiać opór ich woli.
— Nazwisko rodziców?
— Ojciec Robert Daumont jest pomocnikiem szefa wydziału w ministerjum spraw wewnętrznych a imię córki Teresa...
W tej chwili wszedł lokaj z oświadczeniem o przybyciu gości.
— Chodźmy do salonu — rzekł Jerzy Ritter. — Oświadczę się o rękę córki, przedstawię pana jej rodzicom, a wtedy ułożymy już stanowcze warunki umowy.
— Jestem na pańskie rozkazy.
Pałac przy ulicy Saint-Florentin słusznie uchodził za jeden z najwspanialszych w Paryżu. Nie będziemy opisywali jego cudów, samo bowiem ich wyliczenie zajęłoby wiele stronnic, i podobne byłoby do licytacyjnego spisu osobliwości jakiej sławnej galerji. Dość gdy powiemy, iż w samym dziedzińcu pałacu dwadzieścia ośm powozów mogło zawracać i lokować się wygodnie. Peron o ośmiu wschodach, zasłoniętych markizą, prowadził do wielkiego przedsienia, którego ściany pokryte były gobelinami, przedstawiającemi serję scen z Don Kiszota z Manszy. Na postumentach z marmuru zielonego stały posągi kobiet, między któremi najrzadsze rośliny o pachnących kwiatach wychylały się ze wspaniałych wazonów japońskich. W głębi przedsienia wznosiły się wschody prowadzące do apartamentów pierwszego piętra, przeznaczonych na przyjęcia uroczyste. Turecki dywan o harmonijnych barwach pokrywał białe marmurowe wschody. Z obu stron wzdłuź poręczy cyzelowanych, jak sztuki złotnicze, ustawione były najpiękniejsze rośliny egzotyczne...
Otwarte szeroko podwoje dawały widok na trzy wielkie salony, położone jeden za drugim, umeblowane z przepychem królewskim i zarazem artystycznym, i zmienione na ten raz w prawdziwy ogród zimowy.
Podzwrotnikowe rośliny, na ośm metrów wysokie, dosięgały wierzchołkami stropu, w kształcie kopuły, ozdobionego wizerunkami bogów i bogiń olimpijskich. W pewnych odległościach posągi kobiet z marmuru białego i murzynów z czarnego, podtrzymywały ramionami kandelabry, rozlewające światło słoneczne.
Gdy bocznemi drzwiami bankier z notarjuszem weszli do salonu, zastali już w nim kilka osób. Wkrótce zaczęły przybywać inne. Na pięć minut przed siódmą nie brakowało już nikogo. W chwili gdy zegar wybijał godzinę siódmą, marszałek domu barona, pełniący obowiązki szwajcara, zaanonsował:
— Państwo Daumont... pan de Loigney.

VIII.

Baron Ritter podszedł ku nowoprzybyłym z pośpiechem, który zwrócił uwagę wszystkich.
Matka i córka trzymały w rękach dwa przepyszne bukiety, wręczone im przez marszałka domu przy wejściu, do salonu.
Teresa niezrównanie piękna, choć nieco bledsza, niż zwyczajnie, ubrana była w tę samą suknię, jaką miała na balu w ratuszu, w której tak zachwyciła barona. Biała koronka hiszpańska pokrywała jej cudownych kształtów ramiona, włosy zaś podniesione w górę i upięte misternie na wierzchu głowy, odkrywały śnieżnej białości szyję. Ledwie dostrzeżona zmarszczka rysowała się u brwi, i lekki cień smutku pokrywał jej oblicze. Weszła, opierając się na ramieniu pana de Loigney, Daumontowie postępowali obok siebie, pojedynczo. Pomocnik naczelnika wyglądał jakby go nowe czarne ubranie krępowało i dusiło gors koszuli wydawał mu się zbyt sztywnym, biały krawat ściskał mu szyję, a rękawiczki koloru perłowego gniotły jego palce. W ogóle mimo, iż tualecie jego nic nie można było zarzucić, czuł się złapanym i onieśmielonym.
Przeciwnie pani Daumont, uśmiechnięta, majestatyczna i rzeczywiście piękna, czuła się wśród przepychu tych salonów, jakby u siebie w domu, i postępowała ze swobodą w apotezie marzonych przyszłych tryumfów.
Baron Ritter, powitawszy matkę i córkę, podał rękę Robertowi i rzekł:
— Jestem bardzo panu wdzięczny za przyjęcie mego zaproszenia, a zarazem za zaszczyt i szczęście, jakie mi pan sprawił, przybywając z małżonką i córką.
Pomocnik naczelnika, jak wiemy, nie był wcale człowiekiem światowym i czuł się swobodnym tylko w kawiarni, gdzie w towarzystwie swych partnerów w domino lub bezika, nie potrzebował krępować swoich przyzwyczajeń.
Miał więc zamiar odpowiedzieć, że to jego właśnie spotyka zaszczyt i szczęście, lecz od pierwszego wyrazu zaplątał się we frazesie, na co Eugenia wzruszyła ramionami.
Dopiero pan de Loigney przyszedł mu w pomoc i wyratował go z kłopotu.
— Rzeczywiście, baronie — rzekł śmiejąc się — możesz być wdzięcznym panu Daumont za przyjęcie zaproszenia, kolega mój bowiem jest człowiekiem pracy i lubiącym życie domowe. Przyjemności światowe nie mają dla niego powabu, i wiem napewno, że zaproszenia innej osoby za nicby nie przyjął.
— Dla tego też podwójnie jestem wdzięczny — rzekł bankier i zwracając się do Eugenji i Teresy, dodał:
— Jestem bardzo szczęśliwy, widząc panie u siebie.
Pani Daumont spojrzała na córkę wzrokiem tak rozkazującym, a zarazem wymownym, że na ustach Teresy pokazał się uśmiech przymuszony.
Baron podał ramię Teresie i przyprowadził ją na honorowe miejsce do pierwszego salonu. Oczy wszystkich zwróciły się na obie nieznane nikomu kobiety, a zwłaszcza na Teresę.
Przyjaciele barona szeptali między sobą:
— Jaka ona piękna!
— Cudownie!
— Matka musiała być bardzo piękną, lecz córka zachwycająca!
Notarjusz, człowiek poważny, nie mówił nic, lecz myślał:
— Do licha!... Nie dziwię się teraz, że mój klijent tak się zakochał. Podobny brylant może zawrócić głowę człowiekowi nawet starszemu. Takie oczy, włosy, figura tłomaczą wiele szaleństw i mogą z nich usprawiedliwić...
Boczne drzwi otworzyły się na rozcież i marszałek domu uroczyście wygłosił sakramentalne słowa;
— Podano do stołu...
Baron podał ramię pannie Daumont, za nimi podążyli goście i zajęli miejsca przy stole, bogato zastawionym w srebra i porcelanę.
— Uczta zaręczynowa... — szepnął do ucha Eugenji siedzący obok niej de Loigney.
Odpowiedziała mu uśmiechem tryumfującym.
Nie będziemy opowiadali o obiedzie. podczas którego nie wydarzyło się nic godnego uwagi i wspomnimy tylko, iż baron był tak zajęty obu paniami, a zwłaszcza młodszą, że nawet goście, którzy z wyjątkiem notarjusza i de Loigneya nie wiedzieli o niczem, zaczęli się domyślać celu zaproszenia. Obiad ciągnął się długo i dopiero o godzinie dziesiątej goście wstali od stołu i przeszli do salonu wielkiego, gdzie zebrane już były osoby, zaproszone na wieczór muzykalny.
Artyści zajmowali już zwykłe miejsca na estradzie dla nich przygotowanej. Baron odprowadził matkę i córkę do foteli zajmowanych przez nie przed obiadem, następnie przywitawszy się z nowoprzybyłymi gośćmi, podstąpił do Roberta Daumonta, rozmawiającego z de Loigneyem i odprowadził ich cokolwiek na stronę.
— Drogi panie Daumont, proszę cię o poświęcenie mi paru chwil.
— Służę baronowi — odrzekł pomocnik naczelnika, któremu kilka kieliszków wina, wypitych podczas obiadu, rozwiązało język, i który uważałby się w tej chwili za najszczęśliwszego człowieka, gdyby mógł wypalić swoją zwykłą fajkę. — Niech baron mówi, słucham go z całą uwagą.
— Słowa pańskie ośmielają mnie, dziękuję za nie — rzekł baron, ściskając jego rękę. — Przystępuję więc wprost do rzeczy. Nasz przyjaciel de Loigney uprzedził już pana o moich zamiarach i nadziei... O tem to właśnie chcę z panem pomówić.
— Mówmy więc — odrzekł lakonicznie pomocnik naczelnika.
Pani Daumont, siedząc obok córki, śledziła ich oczyma, widziała jak bankier wziął pod ramię jej męża i odprowadził go na stronę; wiedziała o czem miał z nim mówić, i obawiając się, by małżonek jej nie powiedział czegoś niezgodnego z jej zamiarami, pragnęła wziąć udział w rozmowie.
Dyrektor orkiestry podniósł batutę, dał nią znak a w tejże chwili rozległy się dźwięki muzyki i rozpoczął się koncert.
Eugenja wstała z fotelu.
— Zostań tu — rzekła do Teresy, która również chciała się podnieść. — Zostań i słuchaj muzyki, ja zaraz powrócę.
I podeszła do rozmawiających.
— Czy nie przeszkadzam panom? — zapytała z uśmiechem.
— W żadnym razie — odrzekł żywo baron. — Nie prosiłem pani, dla tego, by nie zostawić panny Teresy samotną. Obecność pani tem więcej jest dla mnie milszą, iż mam nadzieję znaleźć w pani pomoc w sprawie, o której chcę pomówić z panem Daumont.
— Czy chodzi o rzeczy ważne? — zapytała Eugenja, bawiąc się wachlarzem.
— Chodzi o moje szczęście.
— Na serjo?
— Tak jest!
— W takim razie może baron stanowczo rachować na mnie. Oświadczam się pańską sprzymierzoną.
— Przedewszystkiem powinienem usprawiedliwić się z pewnej niewłaściwości — rzekł baron, kłaniając się Eugenji na znak podziękowania za jej słowa.
— Niewłaściwości z pańskiej strony? nie rozumiem.
— A jednak tak jest. Powinienbym prosić panią o pozwolenie przedstawienia się w dniu jutrzejszym, w celu złożenia prośby, majacej zdecydować o mojem szczęściu. Ale nie miałem siły odłożyć jeszcze na jeden dzień wyznania, które mi pali usta... Kocham córkę państwa całem sercem, a największą moją ambicją jest nazwać ją moją żoną.
Pani Daumont wymieniła z mężem bystre spojrzenie.
— Widzę bardzo dobrze ogromną różnicę wieku; wiem, że mógłbym być ojcem panny Teresy, ale wiem także, że mój wiek dojrzały daleki jest jeszcze od starości, i że siły młodości zachowałem w pełni; zresztą, posiadam tyle miljonów, że można przy nich zapomnieć o tej przewyżce lat... Ludzie powiedzą, że powinienbym może nakazać memu sercu milczenie... usiłowałem, ale... napróżno. Nie należę już do siebie... jestem cały własnością tego dziecka, bez którego życie wydałoby mi się próżnią. Proszę więc was o szczęście, o rękę waszej córki...
Pomocnik naczelnika chciał odpowiedzieć, lecz Eugenja nie dopuściła go do słowa.
— Prośba pańska sprawia nam zaszczyt... większy nad zasługę... rozumiemy to... ale... — rzekła Eugenja i nagle urwała.
Baron usłyszawszy to ale, pobladł śmiertelnie.
— Więc pani odmawia? — zapytał drżącym ze wzruszenia głosem.
— Ani zezwalam, ani odmawiam... waham się tylko.
— Z powodów?
— Bardzo poważnych.
— Jakich?
— Zanadto kochamy to dobre dziecko i ciężko byłoby nam rozstać się z niem w chwili; gdy zaledwie je odzyskaliśmy po długiej rozłące, jakiej wymagała edukacja.
— Ależ, droga pani, któż mówi o rozłączeniu się?
— Byłoby ono konieczne... Pańska pozycja, w kwiecie zbyt różni się od naszej, by życie wspólne było możliwe... Zresztą człowiek nie jest doskonałym, a zwłaszcza kobieta — mamy swoje słabości. Pomimo wielu lat pracy mego męża, jesteśmy prawie ubogimi. Przepych, otaczający Teresę, poniżałby nas, gdy ona z swej strony mogłaby się rumienić na widok skromnej sytuacji rodziców, co byłoby dla nas najgłębszą, niewyleczalną boleścią. Tysiąc razy wołałabym poświęcić majątek, niż zerwać serdeczne dotychczas nasze węzły rodzinne... tysiąc razy wołałabym widzieć Teresę żoną człowieka, którego praca byłaby bogactwem, z którym, żylibyśmy na równi, i który nie rumieniłby się za nas jak i my za niego ponieważ między nim a nami nie istniałaby żadna różnica...
— Skoro córka państwa byłaby bogatą, to i rodzice jej byliby bogatymi — rzekł Ritter.
— Nasza! miłość własna nie pozwoliłaby żyć Kosztem naszego dziecka — wtrącił Robert Daumont i gestem i tonem prawie komicznym. — Czulibyśmy się skrępowani, a takie życie...
— I ja tak myślę — przerwała Eugenja. — Czyż podobna, abym nie chcąc poniżać Teresy mojem skromnem ubraniem, żądała od niej sprawienia mi sukni albo futra? bym idąc pieszo ulicą, uciekała z obawy, by błoto z pod kół jej powozu nie obryzgało mnie jej matkę? Nie, to być nie może, panie baronie. To być nie może. Czyżby pan był innego zdania?
— Tak, innego... — odrzekł Ritter.
— Zrzeknij się więc, baronie, związku niewłaściwego, i cofnij swe żądanie.
— W żadnym razie...
— Nie rozumiem pana...
— W tej chwili pani zrozumie. Pragnę, abyście państwo zostali bogatymi, lecz by majątek wasz nie pochodził od Teresy.
— A to jakim sposobem?
— Zaraz wytłómaczę...

IX.

— Ciekawa jestem — odrzekła pani Daumont — jak baron to rozumie.
— Mając nadzieję otrzymania zezwolenia na związek z córką państwa, myślałem i o warunkach umowy, i w tym celu mówiłem już z moim notarjuszem. Oto są punkta główne: Zapisuję pannie Teresie pięć miljonów franków, z których dwa w nieruchomościach, trzy zaś w papierach pierwszorzędnej wartości. Papiery te wystawione dotychczas na okaziciela, zmienione zostaną na imienne.
Robert Daumont i Eugenja wymienili spojrzenia znaczące. Ta hojność olśniewała ich.
— Nadto — ciągnął dalej baron — jeżeli będę mieć szczęście zaślubić pannę Teresę, chcę, by po mojej śmierci odziedziczyła cały mój majątek. Co do państwa, zapisuję wam rentę dożywotnią w sumie ośmdziesiąt tysięcy franków, zahypotekowaną na moim majątku. Oprócz tego oddaję państwu w posiada, nie mały pałac przy ulicy Prony, a na letnie mieszkanie willę w Auteuil, Rozumie się, że znajdziecie w stajniach konie, w remizach powozy i dobrze zaopatrzone piwnice. Zdaje mi się, że w ten sposób nie będziecie zależeli od nikogo i że przepych waszej córki nie będzie was upokarzał. Cóż państwo na to?
Hojność barona przeszła najśmielsze marzenia Daumontów.
— Jesteś pan najszlachetniejszym z ludzi — zawołała Eugenja — będziemy panu zawdzięczać szczęście naszej córki i nasze.
— A więc — zapytał bankier, drżąc z radości — nie odrzucacie mej prośby?
— Naturalnie!
— Więc oddajecie mi rękę swej córki?
— By odmówić, musielibyśmy chyba być jej nieprzyjaciółmi.
— A panna Teresa zgodzi się?
— Nie wątp o tem, baronie. Teresa jest bardzo dobrze wychowaną, szanuje powagę matki i zawsze gotowa do uległości.
— Pragnąłbym czegóż więcej, niż uległości. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby panna Teresa, którą ubóstwiam, szła do ołtarza jako ofiara rezygnacji posłuszeństwa.
— Nie obawiaj się, baronie. Zanadto jest inteligentną, by nie widziała szczęścia i świetnej przyszłości, jakiej jej pan zapewniasz. Ręczę, że będzie się czuć szczęśliwą, tylko potrzeba trochę czasu, by przywykła do tego losu.
— Czy pani sądzi, że pokocha mnie kiedy?
— Jestem tego pewną. Często mówi o panu... o pańskiej postawie dystyngowanej, szlachetnych manjerach, wykształceniu, i szczerą ma do pana sympatję. Od sympatji zaś do miłości bardzo jest blisko, zwłaszcza, gdy serce wolne, a ręczę panu, że jej nie uderzało jeszcze dla nikogo.
— Pani droga! — zawołał bankier rozpromieniony — słowa pani upajają mię. Czy pozwoli mi pani oświadczyć me uczucia pannie Teresie i prosić ją o wzajemność?
— Owszem, sama ją panu przyprowadzę. Tylko niech pan będzie wyrozumiałym na pomieszanie, jakie sprawi jej pańskie oświadczenie. Teresa jest tak młodą i lękliwą, iż trudno wymagać, by przyjęła bez głębokiego wzruszenia wiadomość, iż nieznana nikomu pochodząca z rodziny uczciwej, lecz ubogiej, zostanie jutro jedną z królowych Paryża.
I po tych słowach zwróciła się do fotelu, na którym pozostawiła córkę, tuż obok estrady orkiestrowej.
Biedna Teresa nie była w usposobieniu do słuchania muzyki.
Utkwiwszy oczy w grupę, złożoną z jej ojca; matki, barona i pana de Loigney, czuła, że rozmowa toczyła się o niej, że w tej chwili ważą się jej losy, i z wyrazu twarzy tych osób usiłowała zrozumieć słowa, których nie dozwalała usłyszeć odległość. Gdy spostrzegła matkę zbliżającą się ku sobie, zadrżała całem ciałem. Nadchodziła chwila stanowcza.
— Przychodzę właśnie po ciebie — rzekła głosem cichym lecz rozkazującym. — Jeszcze raz ci przypominam, że wszelką chęć oporu stłumię natychmiast. Musisz być posłuszną; zresztą posłuszeństwo przyjdzie ci z łatwością. Powinnaś się czuć bardzo szczęśliwą bo niema młodej dziewczyny, któraby nie zazdrościła ci losu. Ach, gdyby podobne szczęście, gdym była w twoim wieku, mnie spotkało... umiałabym korzystać...
I wziąwszy pod ramię córkę, poprowadziła ją do bankiera.
— Pani — rzekł baron, biorąc rękę Teresy — w tej chwili uczyniłem rodzicom jej wyznanie, które za ich pozwoleniem pragnę powtórzyć pani. Kocham panią od owego niezapomnianego balu, na którym miałem szczęście poznać i tańczyć z panią. Najgorętszem mojem pragnieniem jest uczynić panią tak szczęśliwą, jak jesteś ubóstwianą. Jednem słowem możesz wydać wyrok o mojem życiu. Czy zgadza się pani zostać baronową Ritter?
Na to żądanie, wyrażone tak jasno, Teresa oburzyła się. Chciała wywołać:
— Nie, nie zgadzam się, i nigdy nie zgodzę! Wolę raczej umrzeć!
Lecz słów tych nie wymówiła. Wywołałaby skandal a cóżby jej z niego przyszło? Zostałaby zgnębioną, dozorowaną, prawie uwięzioną... utraciłaby swobodę działania. Przypomniała sobie słowa Gastona, gdy na jej pytanie! — Co robić? — odpowiedział: „Potrzeba udać uległość... potrzeba iść na ten obiad. Nasza miłość tego wymaga. Kocham cię, ubóstwiam... Nie obawiaj się niczego, odpowiadam za wszystko...” Ponieważ Gaston brał na siebie odpowiedzialność, powinna więc mu ufać. Nie opuści jej przecież w tem niebezpieczeństwie i nie dozwoli na to wstrętne małżeństwo...
Zresztą wiemy, że matka ją przerażała, jej wzrok hypnotyzowal ją.
— Będę posłuszną moim rodzicom... — wyjąkała głosem ledwie dosłyszanym.
— Bez żalu?
— Bez żalu...
Ritter uczuł gwałtowne uderzenie serca. Podniósł jej rękę do ust i złożył na niej pocałunek, nie zauważywszy nawet w swym zachwycie, jak ręka ta była drżącą i zimną.
— Za ośm dni podpiszemy intercyzę — zawołał — i tegoż dnia przedstawię moją narzeczoną najwykwintniejszemu towarzystwu paryskiemu, zebranemu w moich salonach. Czy pozwolisz mi, droga pani Daumont, złożyć sobie jutro wizytę?
— Od tej chwili dom mój jest otwarty dla pana, i masz baron prawo odwiedzać nas, ile tylko razy zapragniesz. Będziesz pan zawsze gościem pożądanym.
Około północy Daumontowie opuścili pałac przy ulicy Saint-Florentin, i nie w najętym już powozie, w którym przybyli, ale w pięknem lando, należącem do barona.
Podczas powrotu Eugenja całą drogę rozwodziła się z pochwałami barona. Widząc w twarzy córki wyraz oporu, przewidywała walkę i dlatego wynosiła go pod niebiosa. Ale myliła się. Nie na opór Teresa rachowała. Wiedząc, że w walce z matką ulegnie na pewno, postanowiła pozostać bierną, zawiadomić Gastona nazajutrz o tem co zaszło, i pozostawić mu zupełną wolność działania.
Gdy znalazła się nareszcie w swoim pokoju, zdjęła balową suknię, przywdziała swój biały peignoir i z obawy niespodziewanego nadejścia matki, zamknęła drzwi na klucz, następnie wyjąwszy przyrządy do pisania, usiadła przy stoliku i nakreśliła słowa następujące:
„Jeżeli mnie nie uratujesz, jedyny mój przyjacielu, to nasza przyszłość, nasza miłość i szczęście stracone na zawsze!... Lecz wierzę, że mnie ocalisz.
„Wczoraj wieczorem rodzice moi zawarli haniebny układ z baronem Ritterem i oddają mię jemu za żonę, a raczej sprzedają...
„Za dni ośm, mają podpisać kontrakt urzędowy, na mocy którego bankier ma nabyć mnie za kilka miljonów, a za trzy tygodnie mam zostać już żoną człowieka, którego nienawidzę, i być straconą dla ciebie, którego kocham.
„Ty jeden jesteś w stanie nie dopuścić do tego nieszczęścia, którego nie przeżyłabym. Nie zdołam się oprzeć i rachuję na ciebie: ty masz wolę, energję, siłę... jam słabą... Cierpię, ufam ci i czekam... Postaraj się, bym nie oczekiwała długo. Twoja Teresa.“
Poczem włożyła list w kopertę, schowała go do szufladki stolika, zagasiła świecę i udała się na spoczynek.
Ale przez całą noc nie zmrużyła oka.
Z nadejściem dnia wstała, podniosła roletę u okna i usiadła za firankami, w nadziei, że może dostrzedz Gastona.
W tej porze ulica Bochard-de-Saron była zupełnie pustą.
Nagle Teresa wydała cichy okrzyk i serce jej uderzyło gwałtownie, spostrzegła go bowiem zbliżającego się do okna. Rozsunęła firanki, otworzyła okno, pokazała gest i giestem dała mu do zrozumienia:
— Pisałam do ciebie... zejdź na ulicę i weź go.
— Idę — odrzekł skinieniem głowy artysta.
I w dwie minuty okrążywszy róg ulicy, zatrzymał się na chodniku naprzeciw domu.
Teresa wychyliła się i korzystając a nieobecności przechodniów, upuściła list na ulicę. Gaston uchwycił go i wrócił do swego mieszkania. Po przeczytaniu jej słów, oburzony podszedł do okna, otworzył je, przyłożył ręce do ust i zawołał:
— Potrzebuję z tobą rozmówić się.
— Niepodobna... — odrzekła Teresa.
— A jednak potrzeba koniecznie.
— Więc nie opuszczaj mieszkania. Gdy matka moja wyjdzie na miasto, znajdę może sposób wysłania gdzie służącej i dam ci znak, że jestem samą.
Zamknęła okno, a czas już był na to, z drugiego bowiem pokoju dały się słyszeć kroki ojca, odchodzącego do biura. Teresa po cichu odsunęła rygiel zamku. Za chwilę drzwi się otworzyły i do pokoju weszła matka.
— Jużeś wstała?
— Nie mogłam spać, mamo.
— Rzeczywiście, jesteś blada... Nie zapomnij, że będziemy mieć dzisiaj wizytę.
— Wizytę? — zapytała ze zdziwieniem Teresa, udając, że nile domyśla się kto ma być tym gościem.
— Tak, wizytę barona Rittera... Wiesz przecież, że pozwoliłam mu bywać codziennie w charakterze twego narzeczonego. Powinnaś postarać się być piękną... Ubierz się dziś w suknię koloru perłowego... w niej tobie do twarzy...
— Dobrze, mamo.
— Po odjeździe barona wyjdziemy na miasto po sprawunki. Zrobimy dziś rewolucję w magazynach i u modystek paryskich. Nie będzie dość pięknych rzeczy dla pani baronowej Ritter i dla matki pani baronowej.
— Ja chciałam prosić, by mama pozwoliła mi dziś pozostać w domu.
— Pozostać w domu, gdy mamy tyle sprawunków do zrobienia? Skąd ten kaprys?
— Czuję się bardzo zmęczoną i nawet cierpiącą. Jeżeli mama pozwoli mi zostać, to skorzystam z tego czasu i napisze do mojej dawnej przełożonej pensji.
— Chcesz ją zawiadomić o szczęściu, które cię spotkało? zostajesz miljonerką?
— Tak, mamo, chciałabym ją zawiadomić? — Więc rzeczywiście zaczynasz pojmować swe szczęście? — zapytała Eugenja, zachwycona tą zmianą.
— Czy mama naprawdę jest pewną, że wielki majątek daje szczęście?
— Jakto, czy jestem pewną? Czyż w tym względzie może być nawet wątpliwość? Na tym świecie jest tylko jedna rzecz poważna i pewna, a nią jest bogactwo.
— Więc będzie mama korzystać z niego...
— Tak, będziemy korzystać.... i słusznie! Czyż chciałabyś może czynić nam z tego wyrzut?
— Och, wcale nie; przeciwnie, cieszę się.
— Jeżeli tylko nie masz jakiej myśli skrytej i stałaś się nareszcie rozsądną, to szczerze ci winszuję. Dobrze, więc zostań w domu i odpocznij. Wezmę z sobą Julję, tembardziej, że będzie do przyniesienia trochę drobiazgów. Czy nie będziesz obawiać się zostając samą?
— Czegóż mam się obawiać?
— Jeżeliby przypadkiem kto zadzwonił, to nie otwieraj.

— Dobrze, mamo.

X.

Pani Daumont opuszczając pokój córki, mówiła siebie:
— Jedno z dwojga: albo rozsądek, przekonywa ją nareszcie, że walka ze mną byłaby bezowocną, albo że przepych, widziany u barona, zaczyna ją olśniewać. W każdym razie interes idzie dobrze, a opór którego się obawiałam, choć byłam pewną, że go przezwyciężę, widocznie już nie nastąpi.
Śniadanie odbyło się o godzinie zwykłej, poczem Teresa ubrawszy się w suknię koloru perłowego, zaleconą przez matkę, oczekiwała wraz z nią przybycia barona Rittera.
O godzinie drugiej lokaj przyniósł dwa przepyszne bukiety, dwa pudełeczka z aksamitu błękitnego, przeznaczone dla Teresy i jej matki, i list zaadresowany do tej ostatniej. Pudełeczko Teresy zawierało w sobie kolję z pereł w trzy rzędy, nieporównanej piękności, zaś matki jej, strój z brylantów i szmaragdów.
Pani Eugenja otworzyła kopertę i wyjęła z niej list i czek na pięćdziesiąt tysięcy franków, wystawiony na okaziciela.
List zawierał słowa następujące:

„Droga pani.
Pannie Teresie może przyjść jakaś fantazja, jakiś kaprys. To, co posyłam, pozwoli pani go zaspokoić. Tylko przedewszystkiem niech pani mi nie dziękuje. Pani mi dajesz najdroższy skarb, a cokolwiekbym uczynił, pozostanę zawsze pani dłużnikiem, pełnym szacunku i wdzięczności“.

— To nie człowiek, lecz anioł — szepnęła pani Eugenja, chowając list i czek do kieszeni.
W tem powóz zatrzymał się przed domem, a za chwilę Julja zaanonsowała barona Rittera.
Pani Daumont śpiesznie podeszła ku niemu, i ściskając mu rękę, rzekła po cichu.
— Nie dziękuję, boś baron zabronił; lecz masz pan prawo tylko do mego milczenia, a chociaż wdzięczność moja musi być niemą, nie mniej przeto jest wielką.
— Pst! — odrzekł baron, uśmiechając się i przykładając palec do ust — i tego niewolno.
Podszedł do Teresy, i pocałował jej rękę, której nie śmiała mu odmówić, i rozpoczął rozmowę z Eugenją, o projektach i sprawunkach, jakie należy uczynić.
Po upływie pół godziny gość wyszedł, zapowiadając wizytę na dzień następny, a w minut dwadzieścia po jego odjeździe, pani Daumont ze służącą opuściła mieszkanie.
Teresa pozostawszy samą, poszła do swego pokoju, otworzyła okno i przekonawszy się, że matki już niema na ulicy, giestem dała znak Gastonowi, że chce mu coś powiedzieć.
Rzeźbiarz, który tego tylko wyczekiwał u okna, zeszedł natychmiast na ulicę, i w parę chwil był już w jej pokoju. Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, padli sobie w objęcia.
— Rozporządzają moją duszą, mojem sercem, moją osobą — mówiła mu ze łzami w oczach. — Sprzedali mię... chcą, bym została żoną Rittera...
— Nigdy to nie nastąpi! — zawołał Gaston — miej tylko ufność we mnie.
— Uczynię wszystko, co mi polecisz.
— Bez namysłu?... bez wahania?...
— Przysięgam ci!...
— Nawet jeśli powtórzę, com ci już proponował, a na coś się nie zgodziła, że trzeba dom opuścić?
— I na to się zgodzę... widzę, że jedynie to tylko może mię ocalić. Nie będę już się wahać, gdy powiesz mi, będę gotową...
— Bądź więc gotową od tej chwili... odjedziemy dziś w nocy...
— Dzisiejszej nocy! — zawołała Teresa przerażona.
— Tak. Wszystko jest przewidziane i przygotowane. Od dwóch dni mam już najęty domek w małej wiosce, odległej o dziesięć mil od Paryża. Tam ukryjemy naszą miłość, nasze szczęście aż do dnia, w którym rodzice twoi nie będą mogli odmówić mi twojej ręki. Ja będę pracować, bo wiesz, że nie jestem bogatym, i własnej pracy tylko będziemy zawdzięczać nasze utrzymanie. Zatrzymam jednak moje mieszkanie w Paryżu, potrzebne mi ono dla ułatwiania interesów. W tej dzielnicy miasta nikt nie będzie podejrzywać, żeś ukryła się u mnie, nikt bowiem nie wie o naszej znajomości, Słowem, wszystko przewidziałem i urządził tak, że najzręczniejszy nawet ajent tajny nie trafi na nasze ślady. Powiedz więc, ukochana, czy zgadzasz się odjechać i podzielać ze mną to życie w samotności aż do dnia, w którym przed Bogiem i ludźmi będę mógł nazwać cię moją?
Jedna tylko rzecz mogłaby mię powstrzymać od tego... to miłość córki dla rodziców i należny im szacunek... Otóż, moi rodzice postępują zemną tak, jak gdyby chcieli w mem sercu wytępić te uczucia. Ja jestem dla nich rzeczą sprzedażną, towarem, za który mogą wziąść wiele. Nie troszczą się o moje szczęście, poświęcają je bez wahania i bez wyrzutów sumienia, jedynie dla zaspokojenia swych pragnień egoistycznych i żądzy zbytków.. oni są moimi nieprzyjaciółmi... nabawiają mnie przestrachem, i zabiliby mnie, gdyby nie mogli złamać mego oporu... Mam prawo ich opuścić... Jestem gotowa...
— Więc trzeba napisać...
— Co?
— List do twego ojca...
— Cóż ja będę pisać?
— Ja ci podyktuję..
— Czyż to konieczne?
— Niezbędne.
Teresa usiadła przy stoliku 1 napisała słowa następujące:

„Mój ojcze.
Małżeństwo, jakie rodzice mi narzucacie, jest dla mnie wstrętne i doprowadza mnie do rozpaczy. Wołałabym śmierć nad takie życie, pełne
cierpień. Gdy list ten będziecie czytać, wasza córka przestanie już dla was istnieć. Żegnam was“.

Gaston zaprzestał dyktować.
— A dalej?
— Skończone... podpisz się.
— Czy list włożyć w kopertę?
— A naturalnie.
— A jak zaadresować?
— Jak najkrócej: Do mojego ojca.
— Już.
— Czy będziesz mogła tej nocy wyjść z mieszkania, nie obudziwszy nikogo?
— Może się uda... Służąca zwykle bierze z sobą klucz od przedpokoju, ale mogę zamknąć pierwej i wziąć klucz do siebie. Pomyśli, że to uczyniła moja matka, i spokojnie odejdzie do siebie. Żeby zaś odźwierna mnie nie poznała, zmienię głos.
— Więc zapamiętaj: Dziś w nocy już od godziny trzeciej rano będę czekać w powozie na ulicy Trudaine naprzeciw kolegjum. Skoro tylko przybędziesz, odjedziemy, i zanim dzień nastąpi, będziem już daleko od Paryża. Przed wyjściem zaś z domu położysz list na stoliku, w miejscu widocznem, żeby mógł być od razu spostrzeżonym.
— Zostawię go na stole w pokoju stołowym.
— Ubierz się jak najskromniej, ale ciepło, bo noce teraz zimne i nie zabieraj nic z sobą, bo chciałbym, by choć krótki czas wierzono, iż odebrałaś sobie życie. Nie troszcz się o rzeczy, zaopatrzymy się prędko we wszystko, co się okaże potrzebnem, gdyż ja bezpiecznie mogę przyjeżdżać do Paryża. Nawet potrzeba, by często widziano mię w tej dzielnicy, bo to odwróci odemnie podejrzenie, gdyby jakie miano...
— Więc gdy ty będziesz w Paryżu... to, ja mam pozostawać sama? — zapytała Teresa z przestrachem.
— Uspokój się, droga, każda nieobecność moja trwać będzie krótko, i tylko w pierwszych czasach będę wyjeżdżał, później coraz rzadziej.
— Poddaję się... Zresztą, w takich chwilach będę myśleć o tobie... Będę mówić sobie, że kocham cię i że ty mnie kochasz.
— Tak, kocham... ubóstwiam cię... i objąwszy ją ramionami, namiętnie przycisnął do serca...
— Dziś więc o godzinie trzeciej w nocy... — rzekł raz jeszcze, uwalniając ją ze swych objęć.
— O trzeciej.. powtórzyło wzruszone dziewczę.
Gaston obawiając się, by nie został zaskoczony powrotem Eugenji, pożegnał Teresę, wrócił do siebie i zabrał się do pracy nad posągiem, zamówionym przez pana de Lorbac.
Wieczorem poszedł na obiad, parę godzin przepędził w kółku Związku artystycznego, i czas jakiś przechadzał się po bulwarze włoskim, gdzie spotkał wielu znajomych. Chodziło mu o to, by dać się widzieć jak największej liczbie osób, by w danym razie mieć dowód, iż w czasie tym przybywał w Paryżu. Dopiero o północy zakończył swoją wycieczkę i wrócił w towarzystwie jednego z kolegów, ucznia szkoły sztuk pięknych, który odprowadził go aż do drzwi domu.
Gaston w jego oczach pociągnął za sznurek dzwonka i wszedł do korytarza, ale nie zamknął drzwi zupełnie i zostawił je cokolwiek uchylone, tak, aby powracając, nie żądać odemknięcia.
Gdy przechodził koło loży odźwiernego, ten na pół senny, zapytał:
— Kto idzie?
— Ja, Gaston Dauberive — odrzekł, wstępując na wschody.
Lecz po przejściu kilku stopni zawrócił, na palcach doszedł do loży odźwiernego, śpiącego już w najlepsze i zawiesił na drzwiach klucz od swego mieszkania, jak to zwykł czynić zawsze, gdy wcześnie rankiem wychodził z domu. Tym sposobem wymknął się niepostrzeżenie.
Gdy znalazł się na ulicy, zegar na gmachu kolegjum wybił godzinę pierwszą.

XI.

Spojrzał w okno Teresy, lecz nie dostrzegł żadnego światła.
— Czy przyjdzie? — pytał siebie z niepokojem — lecz po chwili dodał: — przyjdzie.
Z alei Trudaine przez ulicę Rochiechouart i cały labirynt istniejących wówczas uliczek mniejszych udał się do dworca kolei północnej.
Wiele restauracji! i kawiarni było jeszcze otwartych, jak zwykle w okolicy dworców kolejowych. Gaston wszedł do jednej z kawiarni kazał podać sobie szklankę grogu, i wziąwszy ze stołu „Przewodnik kolejowy“, zaczął w nim szukać godziny odejścia pociągów w kierunku Chantilly i Senlis. Znalazłszy potrzebnie wiadomości, zapalił cygaro, i dla zabicia czasu, przeglądał dzienniki i ilustracje.
Zegar wybił w pół do trzeciej, zbliżał się czas nadejścia pociągu z Calais.
Gaston poszedł wtedy na stację dorożek, wybrał powóz, u którego konie wydawały mu się najlepszymi i obudził śpiącego woźnicę.
— Czy potrzebuje pan powozu? — zapytał rozespany.
— Tak — odrzekł Gaston, otwierając drzwiczki — na godziny i za dobry napiwek.
— Niech pan siada. Dokąd jedziemy?
— Aleja Trudaine, naprzeciwko kolegjum.
Powóz potoczył się, Gaston wychylił głowę i dodał:
— Zatrzymamy się tam dopóki nie nadejdzie pewna osoba.
— A potem?
— Potem do Saint-Denis.
— Nie pojadę tak późno do Saint-Denis! — zawołał woźnica.
— Nawet za dwadzieścia franków.
— Dobrze, ale z góry.
— Zgoda.
— Niech pan pokaże.
— Musisz być, obywatelu, krewnym świętego Tomasza — rzekł Gaston, śmiejąc się. — Ale mniejsza o to, nie znasz mię przecież.
I wyjąwszy pieniądze, wręczył woźnicy dwadzieścia pięć franków, który, uradowany zarobkiem i nie wiedząc, jak długo będzie oczekiwał, obwinął się płaszczem i na nowo zabrał się do spania.
Pozostawmy Gastona w powozie, z niecierpliwością liczącego minuty, i wejdźmy na chwilę do mieszkania Daumontów.
Pani Eugenja wróciła z Julją o godzinie w pół do siódmej, prawie równocześnie z mężem. Robert, który myślał że skoro tylko wejdzie do pokoju, siądzie zaraz do stołu, zdziwił się bardzo, nie widząc nakrycia.
— A obiad? — zapytał — umieram z głodu.
— Nie będziemy jeść dzisiaj w domu.
— A więc gdzie?
— Na mieście.
— U kogo?
— U nikogo. W restauracji.
— Dla czegóż to?
— Z przyczyny bardzo prostej. Wychodziłam po sprawunki wraz z Julją, a że przed chwilą dopiero powróciłam, więc zapóźno już brać się do gotowania. Zjemy więc obiad na mieście, a że czas jest ładny, przejdziemy się potem po bulwarach. Dosko- nałe się stało. W taki wieczór najlepiej można widzieć blask brylantów na wystawach sklepowych, my właśnie wkrótce będziemy musieli je kupować.
Robert Daumont, przywykły do posłuszeństwa żonie, nie zaoponował, zresztą do niczegoby to nie doprowadziło. Nałożył na głowę kapelusz i rzekł:
— Chodźmy więc.
W wigilję małżeństwa, które miało uczynić Daunontów miljonerami, nie chodziło już o drobne oszczędności. Można już było nie żałować sobie, więc pani Eugenia zaprowadziła męża i córkę do jednej z najpierwszych restauracji, zamówiła potrawy najwyszukańsze, i na deser kazała podać wino szampańskie. I czyniąc honory jakby pani domu, myślała:
— Dzięki zręczności, z jaką prowadziłam moją łódkę, będziemy mogli odtąd codziennie już tak obiadować.
Nareszcie około godziny jedenastej, po długim spacerze i zatrzymywaniu się niezliczoną ilość razy przed wystawami sklepowemi, rodzina cała wróciła do domu.
Ponieważ Julja miała polecenie nie oczekiwać na państwa, odeszła więc do sobie wcześniej, drzwi zaś przedpokoju zamknęła pani Eugenja i klucz zostawiła w zamku.
Teresa spostrzegłszy to, nabrała nadziei. Pożegnała rodziców i poszła do swego pokoju, w obawie zaś, by matka, jak czasem zdarzało się, nie przyszła jeszcze na gawędkę, rozebrała się natychmiast i poszła do łóżka. Obawa była zbyteczna, pani Eugenja bowiem, zmęczona wycieczką, chciała również prędzej znaleść się w łóżku i pomarzyć jeszcze o świetnej przyszłości.
O godzinie drugiej po północy, Teresa, która na chwilę nawet nie zasnęła, wstała po cichu i zaczęła przygotowania do ucieczki. Stosując się do zalecenia Gastona, ubrała się jak najskromniej, nałożyła na głowę kapelusz filcowy i okryła się futrem. Poczem wyjęła z szufladki list, podyktowany jej przez Gastona i schowała go za stanik. Pozostawało już tylko czekać godziny umówionej. Siadła i utkwiła wzrok w powolnie posuwającą się wskazówkę zegara.
Młoda dziewczyna, jakikolwiek miałaby żal, nie opuszcza bez wyrzutów sumienia i obawy domu rodzicielskiego. Teresa, choć nie wahała się już, cierpiała jednak. Tylko zdawało się jej, że ponieważ ofjara, jakiej od niej wymagano, przechodziła jej siły, więc ma zupełne prawo opuścić rodziców.
Zegar wybił w pół do trzeciej, czekała jeszcze, wkrótce brakowało już tylko dziesięć minut do oznaczonej godziny.
Nadeszła chwila stanowcza.
Teresa wstała.
— Jestem za młodą, by już umierać — rzekła do siebie — a to wstrętne małżeństwo byłoby dla mnie śmiercią. Wołałabym życie sobie odebrać, niż zostać jego żoną!...
I na palcach, tłumiąc oddech, i ręką powstrzymując bicie serca, podeszła do drzwi, otworzyła je ostrożnie, poczem zwróciła się po świecę i weszła na korytarzyk, który ciągnąc się wzdłuż pokoju rodziców, wychodził do salki stołowej. Tam zostawiła na stole list i zawróciła do przedpokoju.
Kluczem, pozostawionym w zamku, otworzyła drzwi, zgasiła świecę i opuściła mieszkanie.
Zabrakło jej oddechu w piersiach i zatrzymała się na wschodach.
Czyż ma się cofnąć, wrócić i uledz? Nie! nie!... Byłoby to niedołęstwem... wszak zdecydowała się... nie czas się wahać!
Prawie z gniewem otarła dwie łzy spływające z powiek, lekko, powoli pociągnęła sznurek od dzwonka i przymknęła drzwi, nie sprawiwszy najmniejszego szmeru.
Stało się!
Choćby już chciała powrócić, było już za późno!
Wolnym krokiem, wśród ciemności zaczęła zstępować ze wschodów. Doszedłszy do loży odźwiernej, doświadczyła niewysłowionego bólu.
Potrzeba otworzyć drzwi na ulicę, lecz w jaki sposób?
Zbudzić odźwiernę?... a jeśli ją pozna po głosie? Jej żądanie wyjścia wyda się napewno podejrzanem i dziwnem... A jeśli zacznie ją badać?... Jakąż odpowiedź dać jej może? Żadnej. Będzie podejrzewać ją o ucieczkę i odmówi otworzenia drzwi, by nie być posądzoną o współnictwo. Nie tylko jej nie otworzy, ale zmusi jeszcze powrócić do matki.
A wtedy?
Na samą, tę myśl nogi pod nią się zachwiały.
Musiała użyć całej siły woli, by zapanować nad wzruszeniem. Podstąpiła do okienka, zapukała lekko i powstrzymując oddech, z natężonym słuchem czekała...
W loży coś zaszemrało, dało się słyszeć poruszenie sprężyny i... drzwi ulicy otworzyły się.
Odźwierna, przyzwyczajona otwierać kochankom służących, przed godziną piątą rano, nie miała najmniejszego podejrzenia.
Teresa rzuciła się ku drzwiom, zamknęła je za sobą, i znalazła się na ulicy jasno oświetlonej gazem.
Tu znowu zabrakło jej oddechu. Parę chwil stała nieporuszona, nareszcie opanowawszy wzruszenie, spojrzała w dal, i w odległości pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu kroków, spostrzegła rysującą się sylwetkę powozu. Z początku niepewnym, później coraz szybszym krokiem skierowała się w tę stronę.

XII.

Gaston wychylony z powozu, z gorączkowym niepokojem wpatrywał się w pustą przestrzeń, zapytując się co chwila, czy w godzinie stanowczej Teresa, przerażona tak śmiałem przedsięwzięciem, nie cofnęła się przed jego wykonaniem. Ta myśl od której uwolnić się nie mógł, przyprowadzała go do szaleństwa.
W tem, w dali, na chodniku spostrzegł postać kobiecą, raczej biegnącą niż idącą.
— To ono — szepnął i serce jego uderzyło gwałtownie.
Wyskoczył z powozu, budząc tym ruchem woźnicę, który, mimo zimna, drzemał w najlepsze, i pobiegł na jej spotkanie.
— To ty... — rzekła Teresa głosem omdlałym.
— To ty... — zawołał uszczęśliwiony.
— Cicho!... nie mów nic... — dodał, obejmując ją w pół i prowadząc do powozu.
Teresa dała się prowadzić, zdawało się jej, że to sen...
— Zaraz się obudzę — myślała — to wszystko jest niemożliwe...
Gaston wsadził ją do powozu, usiadł obok niej i rzekł do woźnicy:
— W drogę.
— A gdzie zatrzymać się w Saint-Denis?
— Przy moście prowadzącym na wyspę.
— Dobrze.
Konie zziębnięte chłodem poranku, ruszyły żwawo.
Gaston pewny już powodzenia, odetchnął głęboko, i objąwszy Teresę, przycisnął ją do piersi.
Nagle, przestraszony, wydał lekki okrzyk.
Biedne dziewczę wyczerpawszy siły pod wpływem tylu wrażeń, omdlało.
Co robić?
Artysta całował jej ręce, usunął włosy l oddechem swem orzeźwiał jej skronie, lecz wszystko napróżno.
Teresa do przytomności nie wracała.
Ogarnął go przestrach i niewymowny ból ścisnął mu serce. Krople zimnego potu wystąpiły mu na włosy, gdy współcześnie dreszcz przebiegał po całem jego ciele.,.
— Boże mój... jęknął — jeżeli ona nie żyje... jeśli wzruszenie ją zabiło...
I podwajał pieszczoty, a grube łzy spływały z jego oczów na bladą twarz dziewczęcia.
Powoli, nieznacznie Teresa zaczęła odzyskać przytomność. Podniosła powieki i przypomniała gdzie się znajduje. Oparła głowę na ramieniu Gastona i zaczęła płakać.
— Kazałeś mi i byłam posłuszną... — wyjąkała — dla ciebie zerwałam wszystko... od tej chwili na całym świecie zostajesz mi tylko ty jeden...
— I nie zawiodę cię nigdy, ukochana — odrzekł Gaston w uniesieniu. Ubóstwiam cię i będę ubóstwiać zawsze...
Te kilka wyrazów wywarły na niej wpływ magiczny...
Zapomniała o wszystkiem i przez cały czas drogi opowiadała w jaki sposób wydostała się z domu.
Konie biegły rączo i w niespełna półtorej godziny zatrzymały się na umówionem miejscu.
Zakochani wysiedli z powozu, a woźnica zawróciwszy, odjechał wolnym krokiem napowrót do Paryża.
Była już godzina piąta.
— Czy przybyliśmy na miejsce? — zapytała Teresa, zdziwiona tak krótką podróżą.
— Nie, drogie dziecię... To dopiero początek podróży; zatrzymaliśmy się zaś tutaj dla tego, by mylić poszukania, jeśliby jakie nastąpiły.
Poszli do dworca kolei żelaznej, gdzie w oświetlonych salach, niewielka liczba osób oczekiwała na pierwszy pociąg, mający nadejść z Paryża o godzinie szóstej. Kasy były jeszcze zamknięte. Gaston wprowadził swą towarzyszkę do sali klasy pierwszej podsunął jej fotel i usiadł przy niej.
— Gdzież jesteśmy?
— W Saint-Denis.
— I długo tu będziemy czekać?
— Nie... Wkrótce siądziemy do wagonu i dojedziemy już wprost do miejsca.
— Czyż nie lepiej było siąść do pociągu w Paryżu?...
— Nie, należało bowiem zatrzeć za sobą ślady kierunku naszej ucieczki.
— Zdaje mi się, że list, który zostawiłam w domu, mógł usunąć przypuszczenie, że szukałam ucieczki, raczej w samobójstwie...
— Bez wątpienia... lecz należało przewidzieć wszystko. Twoi rodzice mogą podejrzewać o manewr, a w takim razie policja na żądanie twego ojca wysłałaby na poszukiwania najlepszych ajentów, i gdybym nie przedsięwziął ostrożności, prędkoby nas odkryła. W Paryżu wszystkie dworce kolejowe są przepełnione ajentami, których poznać nie można nie różnią się bowiem niczem od zwykłych pasażerów. Nawet nie podejrzewając nikogo, obserwują machinalnie, instynktownie, z przyzwyczajenia do rzemiosła; zapisują sobie w pamięci rysy twarzy, gdyż obserwacje te mogą w danym razie być użyteczne. Siadając do pociągu w Saint-Denis, unikamy tych niebezpieczeństw i możemy mieć prawie pewność, że nikt nas nie zauważy.
— Więc — szeptała młoda dziewczyna, przejęta obawą — gdyby ci ajenci policyjni odkryli nasze schronienie — to mogliby mnie zabrać i odprowadzić do rodziców?...
— Niestety! droga moja, w tym względzie nie możemy się łudzić. Jesteś małoletnią, a prawo wymaga, by córka, dopóki nie ukończy lat dwadzieścia jeden, ulegała władzy rodziców. Musiałabyś znowu poddać się ich tyranji, a i ja byłbym odpowiedzialnym. Obwinionoby mnie o wykradzenie małoletniej i może uwięziono...
— Boże mój! co ty mówisz — szepnęła Teresa, ściskając ręce Gastona.
— Mówię ci prawdę, najczystszą prawdę; zrozumiesz więc teraz, jak starannie powinniśmy utrzymywać tajemnicę naszego schronienia.
— Och, rozumiem...
Otworzono drzwiczki kasy.
— Pójdę po bilet, bo za chwilę odjedziemy.
W pięć minut później wsiedli do pociągu, który ich uwiózł do Orry-!a-vile. Przejazd z Paryża do tej stacji trwa zaledwie godzinę. O szóstej pociąg zatrzymał się w Orry, stacji, jak wiemy, położonej wśród lasu Chantilly.
Teresa idąc za radą Gastona, zasłoniła twarz gęstą woalką, okryła się futrem i podawszy mu rękę wyszła ze stacji.
— Nie mamy czego już się obawiać rzekł Gaston, uszedłszy drogą kilkadziesiąt kroków-możemy teraz iść śmiało.
— Latem powinno tu być przyjemnie-zauważyła Teresa, wodząc wzrokiem po starych drzewach lasu.
— Cała okolica wioski, w której będziemy mieszkać, jest prześliczną. Zobaczysz, będziesz szczęśliwą...
— Jestem nią już teraz — odrzekło dziewczę, przy ciskając do serca rękę Gastona.
— Droga... ukochana... moja gwiazdko jasna...
Gdy weszli w środek lasu drogą prowadzącą do stawu Commelle, spłoszyli stado bażantów, które na ich widok zaczęły uciekać; kilka królików wyrwało się im z przed stóp, a widok tego życia wiejskiego, tak nowy i nieznany dotychczas Teresie, wkrótce wygładził w jej umyśle ostatnie chmurki jej nowej sytuacji.
— Czy miejsce w którem będziemy mieszkali blisko jest lasu?
— Drzewa lasu otaczają domek A czy jest ogród?
— Jest.
— A dużo w nim kwiatów?
— Na wiosnę będzie ich wiele, a jeśli tylko zechcesz, może być jeszcze więcej.
— Czy daleko jeszcze?.
— Dość daleko... będziemy iść jeszcze przynajmniej trzy kwadranse. Czy może czujesz się strudzoną?
— Trochę, ale opierając się na twoim ramieniu, dojdę napewno.....
— Jaka ty dobra jesteś, droga moja... ach, jak ja cię kocham!...
— Powinieneś mię kochać... bo ja potrzebuję być kochaną... tak mało dotychczas nią byłam...
— Weszli na równinę, z której rozpościerał się widok na folwark Commelle, stawy i małą rzeczkę do nich wpadającą, a naprzeciwko wznosił się pagórek uwieńczony grupą drzew wyniosłych. Wschodzące słońce oblewało promieniami horyzont i ziemię, która, jakkolwiek pozbawiona zieloności wiosennej, niemniej jednak przedstawiała widok pełen uroku.
— Ach jak tu pięknie — zawołała Teresa.
— Nieprawdaż?... a będzie jeszcze piękniej, gdy drzewa okryją się zielenią.
— Będziemy chodzić na spacer do lasu?
— Codziennie...
— A nie będzie niebezpieczeństwa, byśmy tu kogo spotkali?
— Nie... mieszkańcy Paryża rzadko tu przybywają. Zbyt daleko i niema dogodnej komunikacji.
Upojona świeżem powietrzem poranka, pięknemi widokami, a przedewszystkiem towarzystwem Gastona Teresa zapomniała na chwilę o rodzinie i swem położeniu. Wsparta na jego ramieniu, wciągała powietrze pełnemi płucami, i czuła się szczęśliwą.
Z swej strony Gaston doświadczał niewymownej roskoszy.
Przyszłość, która wkrótce miała się zarysować tak strasznie, wydawała mu się pełną róż i światła.
Było już wpół do ósmej, gdy weszli do Montgrésin.
— Przybyliśmy nareszcie... — rzekł Gaston tutaj przemieszkamy w samotności przez kilka miesięcy.
— Czy pójdziemy wprost do naszego domku?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zjemy najprzód śniadanie u oberżystki, od której najęliśmy mieszkanie, chcę bowiem polecić jej, by uporządkowała je, i pragnąłbym, byś odpoczęła, po tak długiej drodze.
— Ależ ty dzisiaj nie powrócisz do Paryża?
— Pragnąłbym wcale cię nie opuszczać, droga, ale muszę dowiedzieć się, co się tam stało. Uprzedzę odźwiernę, że będę często wyjeżdżać, i nadto potrzebuję urządzić się do moich prac, do których zobowiązałem się, i które na termin ukończyć muszę.
— Więc jedź, mój drogi — odrzekła, tłumiąc westchnienie — nie należy zaniedbywać spraw.
— Nie będziesz się nudzić?
— Nie... będę myśleć o tobie.
— Dziecię drogie, jesteś nietylko piękną, lecz i dobrą... Trudno przecież byś bezustannie myślała o mnie... przywiozę ci z Paryża książek one ci zajmą czas podczas mej nieobecności.
Zbliżali się do oberży.
Oberżystka zajęta przy oknie czyszczeniem rondli spostrzegła ich i pośpieszyła otworzyć drzwi.

XIII.

— Już z powrotem? — zawołała śmiejąc się dobrodusznie — nie spodziewałam się pana tak prędko.
— Tak... z powrotem, matko Pascal — odrzekł Garston...
— I w towarzystwie żony?
— Tak... młoda para... turkawki.
— Ach, i jam taką była... ale to już dawno. Nie wrócą się te czasy... Zostaniesz pan, czy odjedziesz jeszcze?
— Przybyliśmy na stałe... i zaraz zajmiemy domek.
— Gotów zupełnie i czyściutki, jak pudełeczko. Nawet firanki już zawieszone. Pozostaje tylko przynieść pościel i bieliznę potrzebną...
— Ja wiem, matko Pascal, że u was niczego nam niebędzie brakowało.
— Pragnęłabym, by państwu było dobrze... Niech pani się zbliży do ognia, pani Dauberive, poranek dziś chłodny.
Usłyszawszy to nazwisko: Pani Dauberive, Teresa zarumieniła się jak wiśnia, szczęściem, gęsta woalka n:e dozwoliła widzieć jej pomieszania.
— Może podać co jeszcze przed śniadaniem? — zapytała oberżystka.
— Filiżankę czekolady, jeśli łaska — odrzekł Gaston...
— Zaraz będzie. Właśnie tylko co Anusia przyniosła świeże mleko od naszej krowy.
— Czy robotnicy rozpoczęli już budowę?
— Jeszcze od wczoraj rana.
— Może chcesz obejrzeć domek, nim podadzą czekoladę? — zapytał Gaston Teresy.
— Dobrze.
— Oto są klucze — rzekła oberżystka, podając je Gastonowi — drzwi zaś od ogrodu otwarte.
— Nasza gospodyni jest najlepszą w świecie kobietą — mówił Gaston wyszedłszy z oberży. — W danym razie możemy nawet jej się zwierzyć. Pozwoliłaby sobie uciąć język, a nie wydałaby nas. Tu możemy być spokojni.
Weszli do ogrodu, obejrzeli roboty rzemieślników i wstąpili do domku.
— Ależ tu nam będzie doskonale!- zawoła a Teresa, po obejrzeniu całego mieszkania.
— Podczas zimy może ci będzie trochę przykro, wieczory zwłaszcza wydawać ci się będą długiemu.
— Nie będę się nudzić ani zimą ani latem, bo ty będziesz ze mną.
Serdeczny pocałunek był nagrodą za te przyjemne dla niego słowa.
Powrócili do oberży, gdzie na stole, przykrytym białą serwetą, stały już dwie filiżanki czekolady. Pijąc ją, Gaston umówił się o stołowanie na przyszłość. Anusia miała im przynosić do domku śniadanie o godzinie w pół do dwunastej, a obiad o siódmej wieczorem. A ponieważ ranki i wieczory były chłodne, prosił więc oberżystkę, by codziennie przysyłała mu suche drzewo do kominka. Następnie porozumiał się z Teresą o odjeździe do Paryża, i przyrzekł jej powrócić wieczorem o godzinie siódmej.
Teresa złamana wzruszeniami ubiegłej nocy, w ubraniu, jak była, położyła się na łóżku, usiłując zasnąć, Gaston zaś puścił się w drogę z powrotem do Orry-la-Ville.
O jedenastej był już w Paryżu i udał się do swej pracowni. W mieszkaniu Daumontów roleta w pokoju Teresy była podniesiona, lecz okno zamknięte szczelnie.
Nie tracąc czasu, siadł do pracy.

∗             ∗

Robert Daumont wstał wedle zwyczaju o godzinie ósmej, i ubrawszy się, przeszedł do pokoju stołowego na kawę. Julja zajęta sprzątaniem, spostrzegłszy na stole list i myśląc, że już był czytany i tylko przez zapomnienie pozostawiony wzięła go i nie przeczytawszy nawet adresu, położyła na krawędzi kredensu, stojącego pod ścianą:
Biały kolor koperty zwrócił uwagę Daumonta. Wziął w rękę i poznał pismo Teresy.
Zdziwiony, następnie poruszony smutnem przeczuciem, drżącą ręką otworzył kopertę i przeczytał znany już czytelnikom list córki. W miarę czytania twarz jego z początku purpurowa, bladła coraz więcej. Pod wrażeniem tego niespodziewanego ciosu, zachwiał się na nogach, lecz wkrótce opanowawszy wzruszenie, rzucił się pędem do pokoju swej córki.
Ale pokój był pusty i pościel na łóżku w nieładzie...
— Ach! nieszczęśliwa!... — zawołał z rozpaczą. — Musiała odebrać sobie życie!
Wzbiegł jak szalony i pchnąwszy gwałtownie drzwi, wpadł do sypialni Eugenji.
— Wstawaj!... wstawaj!... — wołał głosem stłumionym, szarpiąc ją za ramię i zrywając kołdrę. — Wstawaj!... nasza córka nie żyje!...
— Co?... co takiego?... — pytała przebudzona nągle z twardego snu Eugenja.
— Nasza córka nie żyje!...
— Moja córka... Teresa... nie żyje... — zawołała, zrywając się z posłania — co ty mówisz? Teresa nie żyje?... to być nie może!...
— Nie może być!... masz, czytaj!... — i podał jej list Teresy.
Eugenja drżąc całem ciałem i szczękając zębami, ze zmienioną twarzą, która czyniła ją straszną, schwyciła list, lecz mrok panujący w pokoju nie dozwalał jej czytać. Wtedy jednym skokiem rzuciła, się ku oknu, szarpnęła roletę i zaczęła wzrokiem pożerać znane nam wyrazy.
— Ach! — zawołała głosem dzikim, syczącym, uderzając z wściekłością nogą o podłogę — nikczemna podła!...
Trudno się było łudzić. Ten krzyk rozpaczy nie pochodził z serca matczynego, które pęka na myśl o śmierci dziecka... był to krzyk wściekłości w obec niespodziewanej nadziei.
I rzeczywiście zawód był zupełny, ostateczny. Śmierć Teresy rozwiewała wszystkie marzenia, których urzeczywistnienie zdawało się tak bliskiem.
— Nie — rzekła po chwili milczenia — nie, to rzecz niemożliwa, nie wierzę w to... nie wierzę, i z rozrzuconemi włosami, w jednej koszuli tylko, pobiegła do pokoju córki, i jakby w przystępie warjacji zaczęła go przetrząsać, poruszając i podnosząc wszystkie sprzęty i ubranie w garderóbce, jakby podziewała się znaleźć kryjącą się za niem Teresę.
— Więc prawda! — bełkotała na pół przytomna macocha. — Musiała się zabić... podła!... zrujnowała nas!... Bywajcie zdrowe marzenia złote!... Znowu bieda... nędza... i już do śmierci!... Ach! bądź przeklęta, córko wyrodna!...
Robert Daumont nie wiele był wart, w każdym razie więcej od swej żony. Wstrętne słowa Eugenji oburzyły go tak, że zdobył się na odwagę wyrzec:
— Nie płacz nad przyszłością, którą utraciliśmy i nie przeklinaj dziecka... Powinnaś żałować, bo jeśli Teresa nie żyje, to tyś ją zabiła!
— Ja? — odrzekła oburzona — chyba zwariowałeś!
— Tak, ty!...
— A to jakim sposobem!
— Czyż to nie wstręt do małżeństwa, które jej narzuciłaś, popchnął ją do rozpaczy? Czyż nie ty wynalazłaś je? Czyż nie ty zmuszałaś ją?
Eugenja skrzyżowała ręce na falujących piersiach, i wzrokiem cisnęła błyskawice złości.
— Więc ty mnie teraz obwiniasz! — wybuchnęła — i o to, że chciałam wydobyć nas z tego ubóstwa [haniebnego, w którem gnijemy! Obwiniasz o to, że chciałam starość twoją uczynić spokojną, szczęśliwą, otoczoną poszanowaniem! Czyż pracując dla naszego szczęścia, nie pracowałam zarazem dla Teresy? Czyż dając jej miljony i czyniąc ją jedną z królowych Paryża, nie byłam przez to matką najlepszą?
Robert chciał odpowiedzieć, lecz Eugenja nie dała mu czasu.
— Milcz — krzyknęła, postępując z giestem groźnym ku niemu.
— Milcz! zabraniam ci przerywać mi! Ty podły hipokryto! skądże ci się to naraz wzięła ta komedja czułości? Czy myślisz, że dam się złapać na twoje głupie i fałszywe słowa! Czy już zapomniałeś, jakeś mi sam pomagał w doprowadzeniu do skutku moich projektów, jakeś je podtrzymywał, ośmielał mnie, pobudzał, bym śmiało szła naprzód? Jesteś równie jak ja winnym, jeżeli jestem winną i jeżeli jest winą pracować dla szczęścia swoich. Przeciwnie, to czyn chwalebny, a ja nic innego przecież nie czyniłam... Jeszcze raz ci mówię milcz! lepiej z zimną krwią zbadajmy sytuację i zo baczymy, czy można złemu zaradzić.
Robert Daumont od wielu już lat przywykły do posłuszeństwa, jak dziecko posłuszne schylił głowę nie odrzekł ani słowa.
— Gdzie znalazłeś ten list? — zapytała Eugenja.
— W pokoju stołowym, na kredensie.
— Jakim sposobem Teresa mogła wyjść nie sprawiwszy szmeru?
— To łatwo zrozumieć... Dość było zachować cokolwiek ostrożności... Przeszła lekko na palcach, a myśmy sami ułatwili jej wyjście, zostawiwszy klucz w zamku.
— Trzebaby się dowiedzieć, o której godzinie mogła wyjść z mieszkania... — rzekła Eugenja.
— Dobrze byłoby, lecz trudno...
— Nie mogła wyjść na ulicę, nie obudziwszy odźwiernej... należałoby ją zapytać, może przypomni sobie... Dalej, powinieneś zawiadomić policję i pomówić z tajnymi ajentami, bo chociaż list zostawiony przez nią, dozwala przypuszczać samobójstwo, ale być może, że w chwili stanowczej zabrakło jej odwagi. Młoda dziewczyna, uniesiona rozpaczą, może dojść do rzeki, ale gdy przyjdzie rzucić się do zimnej wody, cofa się. Takie wypadki codzień się zdarzają. Jakiś instynkt mi mówi, że ona żyje.
— Niech Bóg czuwa nad nią! — rzekł z westchnieniem Robert.
— Zejdź na dół i powiedz odźwiernej, by przyszła do mnie pomówić w ważnym interesie. Nim ona nadejdzie, wybadam tymczasem Julję.
— Co ona może wiedzieć...
— I mnie się tak zdaje, wszakże nie zawodzi.
Robert zeszedł na dół... Eugenja zaś włożywszy na siebie szlafroczek, wezwała służącę.
Julja słyszała żywszą rozmowę, ale przywykła do częstych kłótni swych państwa, przypuszczała, że i teraz chodzi o jaką kwestję oszczędności.
— O której godzinie dziś rano wyszłaś z domu? — zapytała Eugenja.
— Jak zwykle, proszę pani, o wpół do siódmej.
— Czy drzwi od przedpokoju były zamknięte?
— Były zamknięte.
— Na dwa spusty?
— Nie, wcale nie były zamknięte na zamek.
— Czy widziałaś jaki list w pokoju stołowym?
— Widziałam... Leżał na stole, ale sprzątając położyłam go na kredensie.
— Czy w ostatnich dniach, gdy panna Teresa była samą, rozmawiała z tobą?
— Nie proszę pani.
— Dobrze, możesz odejść.
Julja odeszła, zastanawiając się napróżno nad znaczeniem tych pytań.
W tej chwili wszedł Robert z odźwierną.
— Kochana pani Michaud — zwróciła się do niej Eugenja — zostaliśmy dotknięci ciosem strasznym.
— Ciosem strasznym? — powtórzyła odźwierna, zdziwiona tym wstępem. — Cóż się stało takiego?
— Może to nieszczęście da się jeszcze naprawić, a pani możesz dopomódz nam udzieleniem pewnych objaśnień.
— Ależ z całego serca...
— Czy pani otwierałaś komu dziś w nocy drzwi na ulicę?
— Otwierałam... przypominam sobie... Ktoś lekko zapukał w okienko loży, obudziliśmy się oboje pociągnęłam za sznurek i wypuściłam.
— I nie wiesz pani kto to był?
— Pytałam się, ale mi nie odpowiedziano. Trzeba pani wiedzieć, że my jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Te... z piątego piętra, mają rozmaite znajomości... niepodobna jest wzbronić...
— Która godzina mogła być wtedy?
— To pamiętam dobrze, bo może w pięć minut później, gdym zasypiała znowu, zegar wybijał trzecią.
— W samej połowie nocy... — jęknęła Eugenja — więc wszystko stracone!
— Stracone... co takiego? — zapytała odźwierna, ździwiona temi tajemniczemi słowy.
— Ufamy pani zupełnie i nie wahamy się powierzyć ci naszą boleść; ale zaklinam panią na wszystko co masz najświętszego, by to, co ci powiem, pozostało tylko między nami.
— Może mi pani śmiało zaufać. Znają mnie wszyscy i w tym domu i w całej dzielnicy. Każdy wie, że jestem uczciwą kobietą i że nigdy nie roznoszę plotek o lokatorach.
— Wiem i dla tego nie waham się... Wiesz pani że przed kilku tygodniami córka moja powróciła z pensji...
— Wiem śliczna panienka, nie mogę dość napatrzeć się na nią, gdy przechodzi koło loży!
— Mieliśmy ją właśnie wydać za mąż i do tego świetnie... ale małżeństwo to jej się nie podobało. Na pensji młode dziewczęta miewają niedorzeczne marzenia, tworzą sobie ideały mężów i myślą że znajdą je w życiu. Otóż, bankier, bardzo bogaty, który starał się o ręką mej córki, był już człowiekiem niemłodym, miał lat pięćdziesiąt... Teresa wyobraziła sobie, że my ją poświęcamy... Nie wiemy co się z z nią stało... ale to ona pukała dziś w nocy w okno loży, i jej to właśnie otworzyliście drzwi na ulicę.
— Boże miłosierny! — zawołała odźwierna, składając ręce — gdybym ja była wiedziała!...
— Opuściła dom rodziców i zostawiła tylko list w którym pewne nieokreślone wyrażenia, ale bardzo znaczące, przejmują nas przestrachem.
— Czy może postanowiła odebrać sobie życie?
— W liście pożegnała się z nami.
— Więc w takim razie, biedna musiała się utopić!
— I my się tego obawiamy, a to przypuszczenie zabija nas!
Nagle odźwierna krzyknęła i uderzyła się w czoło.
— Co pani stało się? — zapytał Robert Daumont.
— Czy państwo pewni jesteście, że panna Teresa chciała odebrać sobie życie?
— Pewności nie mamy żadnej, ale jej list naprowadza nas na tę myśl, i to tak wyraźnie, że prawie trudno jest wątpić...
— Dobrze byłoby jednak, żebyście państwo rozpoczęli poszukiwania... żywej...
— Poszukiwania żywej? — powtórzyli naraz małżonkowie.
— Cóż to znaczy? mów pani jaśniej. Czy wiesz pani cokolwiek?
— Tak, tylko nie wiem, czy to ma związek z ucieczką panny Teresy, choć mi się zdaje... Może powinnam była zawiadomić państwa o tem dawniej, ale nie przywiązywałam do tego żadnej wagi. Wiadoma rzecz zakochani... Nie ma się co dziwić, gdy w domu jest młoda ładna panna, a córka państwa była prześliczna...
— Zakochani? — powtórzyła pani Daumont — nie rozumiem...
— Za pozwoleniem, proszę o trochę cierpliwości. Mówiła pani, że ten bogaty bankier, który chciał się z nią ożenić, ma lat pięćdziesiąt?
— Tak.
— Więc to ten sam, który przyjeżdżał wczoraj takim pięknym powozem i takiemi ślicznemi końmi, że cała ulica dziwiła się?...
— Tak, to on.
— Hm... to nie ten, który przychodził pytać się mnie... będzie już z miesiąc temu...
— Więc przed miesiącem przychodził ktoś pytać się? I o co?
— O pani, o panu i o pannie Teresie.
— O cóż mianowicie?
— Wiadomo o co, jakiś zakochany.
— Lecz mówże, pani!
— Otóż było tak. Tylko co zapaliłam gaz i schodziłam do loży, gdy jakiś młody człowiek, słusznego wzrostu, przystojny, lecz widocznie wartogłów, podszedł do mnie i przywitał bardzo grzecznie. Zapytałam się go, jaki ma interes? Widocznie się wstydził bo prosił, że chce pomówić w loży, i gdym weszła i drzwi zamknęła za sobą, podał mi bilet pięćdziesięciofrankowy. Ale ja, co jestem doświadczona, zrozumiałam od razu o co mu chodzi. Rozumie się, nie przyjęłam pieniędzy. Wtedy on zaczął pytać się o rodzinę mieszkającą na trzecim piętrze, to jest o państwa i o ładną pannę, mającą lat siedemnaście lub osiemnaście... Widocznie może chciał bym zaniosła list do niej. Ale dałam mu do zrozumienia, że nie tędy droga, i takem mu uszu natarła że jak niepyszny uciekł z loży...
Eugenja ze ściągniętemi brwiami, blada, połykała każde słowo odźwiernej.
— I od tego dnia nie widziałaś go pani ani razu?
— Nie widziałam.
— Czy poznałabyś go pani?
— Być może, ale nie jestem pewną.
— Gdzie on mógł poznać Teresę? — odezwał się Robert Daumont.
— Gdzie? toż panna nieraz wychodziła z panią na miasto. Mógł spotkać na ulicy, mógł śledzić, może nawet szepnąć jakie słowo, lub wręczyć bilecik... Nikomu nie można wierzyć. Zresztą czy pani pewna jest swej służącej?
Pani Eugenja zadzwoniła na Julję.
— Słuchajno — przemówiła odrazu głosem surowym do przybyłej — czy otrzymywałaś jakie listy do mojej córki?
— Listów... do panny? Nie proszę pani, nigdy.
— Nie kłam! — zawołał Robert.
— Ja nie kłamię, proszę pana, nigdy nikt nie dawał mi żadnego listu.
— A gdy mnie nie było w domu, i gdy panna Teresa zostawała tylko z tobą, czy nie przychodził kto do niej? Czy nie wpuszczałaś kogo?
— Przysięgam pani, nigdy!
— Dobrze. Możesz odejść.
Służąca odeszła, jeszcze więcej zaintrygowana i nie rozumiejąca o co chodzi.
— Intryga miłosna Teresy z tym młodym, nieznanym człowiekiem, w gruncie rzeczy jest tylko przypuszczeniem — zauważył Robert Daumont — i nie opiera się na żadnej podstawie. Dopóki nie będziemy mieli wskazówki wyraźniejszej, trzeba przypuszczać samobójstwo...
— Za pozwoleniem — przerwała odźwierna.
— Cóż takiego?
— Przypuśćmy, że był jakiś zakochany...
— Więc cóż?
— Otóż, zakochani lubią zawsze do siebie pisywać... już to ich manja... Jeżeli panna Teresa wpadła w pułapkę jakiego dandysa, to on musiał pisywać... i kto wie, czy w pokoju jej nie znajdzie się jakiś ślad, jaki kawałek listu, który da wskazówkę. Mój prosty rozum mówi mi, ze panna, mająca lat siedemnaście, nie rzuci się w wodę dla tego, że rodzice chcą dać jej męża bogatego, chociaż już nie bardzo młodego.
— Może pani masz słuszność — odrzekła Eugenja — usłucham twej rady.
I udała się znowu do pokoju Teresy, a za nią Robert i odźwierna. Podniosła roletę, rozsunęła firanki i rozpoczęła poszukiwania.
— No! — rzekła z najwyższą złością, podnosząc pięść do góry — jeżeli powodem jej ucieczki jest mężczyzna, biada mu!
— Możnaby go było nauczyć — poparła odźwierna — uwiedzenie małoletniej to sprawa nie mała!
Zaglądali w każdy kąt, przetrząsali szuflady, każdy mebel opatrywali po wiele razy, lecz wszystko napróżno. Odźwierna nie mniej od nich przejęta, rozglądała się z ciekawością. Nagle w kącie pokoju spostrzegła jakiś przedmiot błyszczący i nachyliła się, by go podnieść.
— Co to jest? — zapytała Eugenja.
— Spinka, którą panna Teresa musiała zgubić.
Eugenja, obejrzawszy ją ze wszystkich stron, rzekła:
— Ona żyje i uciekła nie po to, by odebrać sobie życie... Nadto, uciekła z kochankiem, który był tutaj, w jej pokoju i zgubił tę spinkę od mankietu. Tak jest, G. D. to są pierwsze litery imienia i nazwiska tego nikczemnika...
— Ach, gdyby z tych liter można było dowiedzieć się nazwiska — zawołał Robert Daumont.
— To właśnie twoja rzecz odkryć. Na twojem stanowisku masz większą łatwość, niż kto inny...
W tej chwili, weszła Julja i rzekła.
— Wzywają panią do loży, pani Michaud.
Eugenja podeszła do odźwiernej i szepnęła jej do ucha:
— Powtarzam, że liczę na dyskrecję pani.
— Ach, pani, prędzej dam sobie uciąć język, niż powiem komu choć słowo.
I mówiła prawdę. Dzielna ta kobieta umiała utrzymać tajemnicę i nic na świecie nie mogło jej skłonić do zdrady położonego w niej zaufania.
Po jej odejściu Eugenja zbliżyła się do męża, który pod wpływem tego niespodziewanego ciosu stracił do reszty energję.
— Cóż stoisz — rzekła głosem drżącym ze złości — jak niedołęga, gdy tu potrzeba energji, inicjatywy i postanowienia! To jakiś mężczyzna, jest sprawcą naszej hańby, ruiny, utraty wszystkich nadziei naszych i całego skandalu! Ten mężczyzna, ten nikczemnik, uwodząc i wykradając z domu rodzicielskiego naszą córkę, małoletnią, popełnił zbrodnię, której prawo nie przebacza. Powinieneś więc wiedzieć, co zostaje ci do czynienia...
— Cóż ja mogę zrobić? — wyjąkał Robert.
— Co masz zrobić? — zawołała Eugenja z najwyższem zdziwieniem. — Więc nie rozumiesz? Potrzeba odkryć miejsce schronienia Teresy, potrzeba dowiedzieć się kto ją wykradł i wziął się do niego...
— Ależ tym sposobem wywołamy skandal, o którym sama mówiłaś przed chwilą.
— Być może, że zachowawszy ostrożność, uda się uniknąć rozgłosu... wszystko można robić po cichu... potrzeba poszukiwania prowadzić w tajemnicy...
— Lecz gdzież szukać? — pytał Robert, tracący coraz więcej przytomność umysłu. Dokądże mam iść? Jedyną wskazówką, jedynym punktem wyjścia jest ta spinka, a czyż to dostateczne.
— Widocznie, straciłeś głowę do reszty — rzekła Eugenja z pogardą — czyż to ja mam ci wytknąć plan poszukiwań?
— Owszem, zrób to, bo przyznaję ci się, że mi żadna myśl nie przychodzi.
Przedewszystkiem nie trzeba tracić odwagi. Nieszczęście stało się wielkie, ale tylko chwilowe. Rozumie się, że trudno już myśleć o wydaniu Teresy za barona Rittera, ale jak znalazłam jego, tak w krótkim czasie znajdę kogo innego, równie dobrego. Tyl-
ko najprzód potrzeba ją odebrać. Jeżeli uciekła, to dla tego, iż zdawało się jej, że jest zakochaną. W tym względzie, przyznaję się, ja jestem winną... Nie umiałam jej dopilnować i zanadto ufałam, tak jak gdyby można było ufać młodym dziewczętom! Lecz z drugiej strony, czyż mogłam przypuszczać, że jakiś kaprys nierozsądny zaprzątnie jej głowę i zniweczy wszystkie plany nasze? Ten, z którym ona uciekła, wyobraża sobie, że jest panem pozycji, ale gdy go odkryję, ja będę jego panią, i w razie potrzeby, dowiodę mu tego! Teresa drży przedemną, nie ośmieli mi się opierać, gdy stanę przed nią... Rozkażę jej i podda się, tak samo, jak poddałaby się, gdybym jej była lepiej strzegła.
— Ależ ona jest już zgubioną!.. ostatecznie zgubioną... — rzekł Robert.
— Dzieciństwo! Dlaczego ma być zgubioną, gdy nikt o tem wiedzieć nie będzie?.. A mam nadzieję, że nikt się nie dowie... Otóż powinieneś natychmiast rozesłać ajentów tajnych, będących w rozporządzeniu ministerjum, a rachuję, że i prefektura nie odmówi ci pomocy...
— Tak, ale żeby otrzymać pozwolenie, potrzeba odkryć prawdę...
— Więc cóż z tego? Ajenci zachowują dyskrecję z obowiązku, zresztą w pewnej mierze zależą od ciebie... Powinieneś użyć ministerialnych.
— Rozumie się.
— Wręczysz im fotografję Teresy i spinki...
— Zapominasz o tem, że ich potrzeba opłacać — dodał Daumont, zajęty zawsze kwestią pieniężną.
— Zapłaci się jednorazowo za usługę. Zresztą ciebie, jako pomocnika szefa wydziału, mniej to będzie kosztować, niż kogo innego... Ja także rozpocznę poszukiwania...
— Jaką my minę mieć będziemy teraz wobec barona Rittera?
— Zostaw to mnie.
— Lecz cóż ja powiem memu koledze Loigneyowi?
— Ani słowa! Nic nie powinien wiedzieć! Bądź z nim bardzo ostrożny w mowie, pamiętaj, że chodzi o przyszłość naszą! Lecz przedewszystkiem śpiesz się, bo ani chwili nie mamy do stracenia. Na wydatki zaś dam ci tysiąc franków, ale nie bądź zbyt hojnym...
— Bądź o to spokojną.
I zabrawszy fotografję i pieniądze, Robert Daumont ogłuszony tak nagłą katastrofą, drżący na myśl rozgłosu o ucieczce córki, opuścił mieszkanie i udał się do ministerjujm.

XIV.

Po jego odejściu pani Eugenja myślała:
— Trzeba będzie odprawić Julję... każda służąca jest gadatliwą, i gdybym ją zatrzymała, to wkrótce cała dzielnica wiedziałaby o wszystkiem Odźwierna wydaje się kobietą dobrą i dyskretną, ale najlepiej nie dowierzać nikomu... Ach, ileż kłopotów, ile trosk, subjekcji i wydatków! Gdy wspomnę tę przyszłość, którą już prawie w ręku trzymałam i która wydawała się tak bliską, ogarnia mnie wściekłość. Biada tym, którzy to sprawili!... Przeklęta córka i ten podły... poczekajcie... będziecie się mieć dobrze!..
Przywołała Julję.
— Zaraz wyjdę, lecz na krótko, tymczasem przygotuj śniadanie.
— Dobrze, proszę pani. Czy i panienka wyjdzie?
Julja domyślała się tylko, że w domu coś stało się niezwyczajnego, ale nie wiedziała co.
— Panienki niema — rzekła Eugenija głosem zupełnie spokojnym — wczoraj wieczorem odwieźliśmy ją do matki jej koleżanki, gdzie zabawi dni kilka...
— Nie wiedziałam, proszę pan!
— Stamtąd odjedzie na wieś, dokąd i my pojedziemy wkrótce na miesiąc.
— A ja pojadę z panią?
— Nie.
— Więc zostanę tylko z panem?
— Pan także weźmie urlop i wyjedzcie razem ze mną...
— Więc będę sama pilnować mieszkania?
— Moja Juljo, pozycja nasza zmieniła się...
— Ja domyślam się, że pani miała panienkę wydać za mąż...
— Rzeczywiście, ślub odbędzie się za kilka tygodni, na prowincji w jednym z majątków narzeczonego, który jest bardzo bogatym. A ponieważ ja lubię wieś, więc być może, że stale tam zamieszkamy.
— Jak to dobrze, proszę pani. Ja także wieś bardzo lubię — zawołała uradowana Julja.
Twarz pani Eugenji przybrała wyraz smutny.
— Moja Juljo, muszę ci coś powiedzieć, co cię zasmuci, a i mnie sprawia prawdziwą przykrość. Nowa pozycja nasza zmusza mnie do zmiany służby... Rozumiesz?
— Więc pani chce mnie odprawić?
— Niestety, muszę, choć mi to sprawia wielką przykrość.
— Więc pani niezadowolona ze mnie?
— Owszem, jestem bardzo zadowoloną, ale jak powiedziałam przed chwilą, muszę rozstać się z tobą. Wydam ci świadectwo jak najlepsze, łatwo więc znajdziesz miejsce inne.
— Nie zostanę w Paryżu.
— Dlaczego?
— Wolę wrócić na wieś, do rodziców, którzy są już starzy... Będę pracować w polu i oddawać im zarobek, zamiast co mam odsyłać pensję. W Paryżu mi się nie podoba. Gdy rano przyjmuje się służbę, nie można być pewnym, czy pozostanie się do wieczora.
— Moja kochana Juljo, pochwalam twoje postanowienie; dowodzi ono, że jesteś uczciwą dziewczyną, o czem zresztą nigdy nie wątpiłam. Możesz więc odjechać kiedy zechcesz, a na dowód jak cię szacuję, dam ci na koszta podróży.
— Kiedy pani taka dobra, to prosiłabym o uwolnienie mnie jutro rano.
— Dobrze.
— Ale któż mnie zastąpi, za nim państwo odjadą?
— Nikt. Odźwierna zrobi porządek w mieszkaniu, a obiad będziemy jeść u rodziców koleżanki mojej córki...
Julja odeszła i zajęła się przygotowaniami do drogi.
— Wszystko idzie, jak postanowiłam —myślała Eugenja, zostawszy samą. — Odjedzie jutro, o niczem nie wiedząc, i nie będę potrzebowała obawiać się jej języka...
Następnie uporządkowała pokój córki, ubrała się w suknię ciemną, schowała do portmonetki list pozostawiony przez Teresę, wyszła, wzięła fiakra i kazała się zawieźć na ulicę Saint-Florentin do pałacu barona Rittera.
Poprzedniego dnia, gdy wyszła z Julją, pierwszem jej staraniem było zajść do banku i zdyskontować przysłany jej przez barona czek na pięćdziesiąt tysięcy franków. Ponieważ teraz okoliczności się zmieniły i o małżeństwie nie było co już myśleć, obowiązek więc nakazywał wrócić baronowi tę sumę, jak również i klejnoty. Ale Eugenja myślała inaczej: myśl zwrotu wydawała się jej niedorzeczną i niemożliwą. Ponieważ była pewną, że bankier sam upominać się nie będzie, pocóż więc ma pozbywać się i takiej sumy i kosztowności, które tak są jej potrzebne, konieczne.
Zegar wybił kwadrans na jedenastą, gdy pani Eugenja przybyła do pałacu. Lokaj wprowadził ją do małego saloniku i wziął od niej kartę wizytową.
Baron w kostjumie rannym, siedząc przy kominku w swym gabinecie, przeglądał korespondencję, gdy wszedł lokaj i wręczył mu bilet. Bankier przeczytawszy nazwisko Eugenji Drumont, doznał ściśnienia serca, pochwycił dzwonek i gwałtownie nim wstrząsnął.
— Jakieś nieszczęście stało się — mówiło mi przeczucie.
— Poproś tutaj panią Daumont, prędko... — rzekł blady ze wzruszenia.
Chciał podejść na jej spotkanie, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa, zachwiał się i oparł rękę o poręcz fotelu.
Głęboki wyraz smutku, wyryty na twarzy Eugenji, był dla barona potwierdzeniem jego przeczucia. I ona przestąpiwszy próg, wstrzymała się, zdziwiona nadzwyczajną zmianą rysów i bladością oblicza bankiera. Przez chwilę stali naprzeciw siebie niemi, nieporuszeni.
Ritter pierwszy przerwał milczenie.
— Skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem szczęśliwym widząc panią... — rzekł głosem zmienionym. — Przybycie pani przeraża mnie... zdaje mi się, że przynosisz pani nowinę smutną. Oby Bóg dał, bym się mylił... lecz mów pani prędzej...
Przyszedłszy do tego, którego uważała już za swego zięcia, Eugenja nie miała wcale zamiaru oświadczyć mu, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, Teresa uciekła z jakimś młodym człowiekiem; po co odkrywać przed nim swą hańbę?... Pod każdym względem lepiej było utrzymać go w przekonaniu, że biedne dziecko odebrało sobie życie. Pragnęła utrzymać opinję Teresy czystą i nieskalaną, rachowała bowiem na przyszłość, zawsze świetną, błyszczącą i wierzyła w nią święcie. Czyż nie ma dość sprytu, by znowu, gdy odbierze Teresę, odnaleźć kogoś, któryby jej powetował bankiera?...
Gdy baron przestał mówić, ona, nie rzekłszy słowa, wyjęła z kieszeni list Teresy, i z giestem tragicznym mu podała; następnie zakrywszy twarz rękami, wybuchła płaczem cichym, konwulsyjnym, od czasu do czasu przerywanym jękami. Nie zdziwimy czytelników, dodając, że ta komedja haniebna odegrana była z artyzmem godnym najlepszej aktorki.
Baron drżącemi rękami, jakby w paroksyzmie febry, powoli rozwinął list, gdy tymczasem Eugenja wśród wybuchów udanej rozpaczy, ogarnięta jedynie myślą egoistyczną, przez palce śledziła wrażenie wywołane na nim słowami Teresy.
Wrażenie to było straszne.
Za każdym wierszem, każdym wyrazem oblicze bankiera zmieniało się, przybierając wyraz niewymownego cierpienia.
Gdy skończył, jęknął głosem stłumionym:
— Nie żyje!... to ja ją zabiłem!...
Złowieszczy list wypadł z rąk jego.
Oczy zaszły krwią i cała twarz stała się purpurową.
Wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał się czegoś uchwycić, i nieprzytomny runął na posadzkę.
Eugenja przestraszona teraz naprawdę, podjęła list Teresy, złożyła go, schowała do kieszeni, poczem rzuciła się ku drzwiom, wołając głośno o pomoc.
Nadbiegli lokaje i widząc pana swego leżącego na posadzce, sztywnego jak trup, zaczęli łamać ręce i rozpaczać, — rzecz dziwna bowiem — lubili go szczerze.
— Tu nie płakać i rozpaczać, ale działać potrzeba — zawołała Eugenja. — Wezwijcie natychmiast lekarza! Baron rozmawiał zemną i nagle upadł.. To atak apoplektyczny, puszczenie krwi uratuje go..

XV.

Służba przeniosła barona do pokoju sypialnego, a pani Eugenja korzystając z zamieszania, wyszła, nie uważając za właściwe oczekiwać przybycia lekarza. Po cóż miała narażać się na nowe wzruszenia? Przecież i tak będzie wiedzieć czy baron umrze, czy zostanie uratowanym. I spokojna powróciła do domu, przekonana, iż suma którą zdyskontowała, pozostania jej własnością.
Zjadła śniadanie i wyszła znowu.
Stosownie do obmyślanego planu, potrzebowała znaleźć inny lokal i przeprowadzić się jak najspieszniej. Zmieniając dzielnicę miasta, zrywała z przeszłością. W tym celu udała się na przedmieście Saint-Germain.
Opuśćmy ją na chwilę i powróćmy do pałacu przy ulicy Saint-Florentin, dokąd wezwany lekarz przybył z całym pośpiechem.
Od pierwszego rzutu oka spostrzegłszy stan barona w najwyższym stopniu niebezpieczny, przedsięwziął wszelkie środki ratunku. Puszczono krew, lecz zaledwie parę kropel jej się wysączyło, chory jednakże otworzył oczy. Poruszył ustami wymawiając kilka wyrazów, których znaczenia niepodobna było zrozumieć.
Lekarz w przekonaniu, iż śmierć lada chwila może nastąpić, wezwał szefa bankowego i oświadczył mu, iż niema nadziei ocalenia, i bankier nie odzyska już przytomności.
I rzeczywiście o godzinie drugiej po południu baron wydał ostatnie tchnienie.
W kilkanaście minut przybyła pani Eugenja dla zaciągnięcia wiadomości o jego zdrowiu.
Zamiast zasmucić się zgonem człowieka, który miał zostać jej zięciem, pani Daumont ucieszyła się teraz.
— Przez niego tylko skandal mógł stać się głośnym — myślała — niema go już... tem lepiej!
Taką była krótka modlitwa żałobna, odmówiona przez nią nad zwłokami miljonera.
Gdy to się dzieje przy ulicy Saint-Florentin, zobaczymy, co tymczasem porabia mąż pani Eugenji.
Przybywszy do ministerjum, Robert dowiedział się, że szef dwukrotnie go wzywał dla powierzenia mu jakiejś ważnej pracy.
Poszedł do niego i i łatwością usprawiedliwił się ze spóźnienia.
— To rzecz mała — rzekł szef — taki pracownik jak pan, w kilka minut nagrodzi ten czas. Ale chodzi tu o co innego.
I wyjaśnił mu pracę, która miała być ukończoną za dni parę.
— Rachuję na pana... A teraz powiem panu nowinę, która jakkolwiek nie dotyczy pana bezpośrednio, zainteresuje cię jednak człowiek...
— Nowinę?...
— Tak. Od roku już staram się o pewne miejsce. Jestto prawie synekura, dobrze płatna, mianowicie posada dyrektora więzień w Nimes. Mam nadzieję że za dwa tygodnie otrzymam już nominację.
— Winszuję — rzekł Robert Daumont — lecz dotychczas nie widzę...
— W czem ta się tyczy pana?
— Tak.
— Więc szczęśliwym jestem, mogąc pana zawiadomić, że wakujące po mnie miejsce, prawdopodobnie dostanie się panu.
— Na prawdę?
— Tak. Oświadczyłem, że według wszelkiej sprawiedliwości, powinno być ono udzielone panu, jako memu pomocnikowi i jednemu z najstarszych urzędników w ministerjum.
— Niewiele mam nadziei...
— Na ten raz powinieneś ją pan mieć. Brałem udział w naradzie nad składem biura i wiem, że jesteś zapisany pierwszym. To, co panu mówię, pochodzi ze źródła urzędowego.
— Bardzo dziękuję panu — odrzekł Robert Daumont, a jednocześnie myślał: — Gdybym już był szefem, o ileż łatwiej przyszłoby mi to, czego Eugenia żąda ode mnie.
Opuścił gabinet szefa i wrócił do swego biurka, aby rozdzielić robotę bieżącą między podwładnych, zdziwionych tak długą nieobecnością swego zwierzchnika. Ale i podczas tej czynności nie mógł pozbyć się myśli o wypadkach domowych, a chociaż przywykł patrzeć na życie z punktu obojętności filozoficznej to dzięki zabiegom żony, prawie trzymał już w rękach, wzburzyła go do gruntu. Wściekły był i przeklinał sprawcę, niespodziewanego nieszczęścia. Huczała w nim burza, a jednocześnie wyradzała się chęć zemsty i starcia na proch człowieka, nikczemnika, który uwiódł i wykradł jego córkę...
— Ministerjum spraw wewnętrznych posiada, jak już wspominaliśmy, brygadę ajentów tajnych, działającym już to niezależnie, już w porozumienia z tajną ajenturą prefektury policyjnej.
Należąc sam do administracji przez lat tyle, Robert Daumont był bardzo dobrze obeznany z organizacją tej małej armij tajemniczej, rekrutowanej nadzwyczaj starannie ze wszystkich sfer towarzyskich i opłacanej z funduszów sekretnych.
Niejednokrotnie miał styczność z nimi i udzielał im instrukcji i rozkazów, a stosunki te dały mu możność przekonać się o nadzwyczajnej zręczności tych ludzi, ocierał się o nich w życiu, nie domyślając się nawet ich fachu. O jednym z takich Robert zachował wspomnienie niezatarte.
Był to niejaki Joachim Touret.
Miał on czterdzieści pięć lat życia, służby zaś liczył lat piętnaście, a rozpoczął ją podczas zamachu stanu. W owej epoce tyle on dał dowodów gorliwości dla imperializmu, iż nie miał sobie równego. Ci, którzy żyli z nim bliżej, nazywali go Miodusiem. Przydomek ten pasował do niego bardzo dobrze. Joachim na oko łagodny i dobroduszny, skromny, miał oczy sentymentalne i usta zawsze ułożone do uśmiechu. Jego mowa powolna i słodka, i chód koci doskonale zgadzało się z wyrazem fizjonomji.
Robert Daumont ukończywszy pracę, nakreślił parę wierszy na blankiecie ministerjalnym, włożył go w kopertę, napisał adres: Do pana Joachima Touret, ulica Jacob 15, na rogu zaś dodał: pilno.
Jemu to bowiem postanowił się zwierzyć i polecić wyszukanie śladów Teresy, znał bowiem jego zręczność i dyskrecję.
Następnie zadzwonił na woźnego, i wręczając mu list, rzekł:
— Oddaj ten list natychmiast według adresu.., interes służbowy. Oto dwa franki na fiakra.
Wyprawiwszy woźnego, wziął się napowrót do pracy.
Ten abnegat, piwosz, amator fajki, ten stały gość kawiarniany i gracz w domino, gdy znalazł się przed biurkiem, stawał się pracownikiem najwytrwalszym. Obeznany doskonale z całą maszynerją i rutyną administracyjną, w kilka godzin odrabiał tyle, na co każdy inny potrzebowałby dni kilka.
O godzinie dwunastej woźny zaanonsował przybycie ajenta.
— Niech przyjdzie — rzekł pomocnik naczelnika.

XVI.

Do sylwetki Joachima Touret, którą naszkicowaliśmy wyżej, należy dodać, iż był dobrze zbudowany i ubierał się z pewną elegancją. Zapewne, trudno go było wziąć za światowca, ale jego zachowanie się i manjery dozwalały przypuszczać w nim finansistę, dbałego o swą powierzchowność, i którego interesa idą bardzo dobrze.
Wszedłszy z uśmiechem na ustach, uścisnął z uniżeniem rękę Daumonta i rzekł:
— Pan naczelnik uczyni mi zaszczyt wezwaniem...
— Tak, kochany panie Touret.
— Czy jestem potrzebnym?... Sprawa służbowa?...
Robert Daumotnt odpowiedział wymijająco:
— Sprawa bardzo ważna, trudna i wymagająca wielkiej roztropności i gorliwości.
Touret skłonił się z udaną skromnością, był bowiem przekonany o swej wartości.
— Siadaj pan — ciągnął dalej Daumont — pomówmy...
Mioduś usiadł na krześle obok i rzekł:
— O cóż to chodzi? Jaka intryga polityczna, czy może spisek przeciwko rządowi? Czy są jakie poszlaki, czy może jaka nowa grupa socjalistów?
— Na ten raz nie to, chwała Bogu.
— Więc cóż?
— Zaraz panu wyjaśnię, uprzedzam tylko, że jest to moja sprawa osobista — i powiedziawszy to, wyjął z szufladki fotografję i wręczył ją ajentowi.
Touret utkwił w nią wzrok, niebieskie jego oczy zabłysły ogniem i po chwili rzekł: Na honor! oto piękna twarz... wspaniała!... Wiele w mem życiu widziałem pięknych, ale takiej, nigdy! A niech pan naczelnik mi wierzy, znam się na tem... mam słabość do pięknych kobiet. Ale i fotograf artysta... co za oświetlenie! Czy ta młoda osoba należy może do spisku? Jeżeli tak, to musi być bardzo niebezpieczną...
— Nie zgadłeś pan — odrzekł Robert, postanowiwszy otwarcie powiedzieć wszystko ajentowi, który był zbyt zręcznym, ażeby wkrótce nie miał dowiedzieć się prawdy. — To fotografia mojej córki.
— Ach! ach! córki pańskiej... Winszuję — rzekł Mioduś, przypatrując się jej znowu. — Cudownie piękna! Musi mieć zapewno wiele konkurentów. Ile też ma lat?..
— Siedemnaście...
— Wiek, w którym pączek różany rozchyla listki!.. w którym rozwijający się kwiat wydaje najprzyjemniejszy zapach... Ale przypuszczam, iż wezwał mnie pan naczelnik nie dla tego, by mi pokazać porttret tej królowej piękności i kazać mi ją podziwiać.
— Pokazałem go dlatego, byś pan zapamiętał jej rysy.
— Nie zapomnę ich. Od pierwszego rzutu oka rozpoznam je wszędzie.
— Oto właśnie chodzi, prośba bowiem moja polega na odszukaniu mego dziecka.
Touret wyprostował się ze zdziwienia.
— Odszukaniu!... — powtórzył.
— Tak.
— Nie pojmuję... czy mam przez to rozumieć że córka pańska zabłąkała się?
— Nie... Teresa dzisiaj w nocy uciekła i domu rodzicielskiego.
— Smutna rzecz — rzekł ajent tonem baleśnege ździwienia.
— Okropna. Ja i żona moja takieśmy ją ukochali! Pojmujesz pan naszą rozpacz.
— Nic dziwnego...
— W cierpieniu mojem pomyślałem o panu. Wiem, że jesteś ojcem i ojcem dobrym; powiedziałem więc sobie, że mogę ci więcej zaufać jak każdemu innemu, i że zachować tajemnicę mojej hańby...
— I dobrze pan uczynił... może pan rachować na mnie. Nie zawiodę pańskiego zaufania... proszę tylko o szczegóły.
— Oto one. — I Robert Daumont opowiedział wszystkie okoliczności znane czytelnikom.
Touret słuchał z natężona uwagą.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.