Tragedje Paryża/Tom VI/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksawery de Montepin.

TRAGEDJE PARYŻA.
ROMANS W SIEDMIU TOMACH.
Tom VI.

.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.


I.

Opuścimy brzegi Marny, aby powrócić do owej ponurej rudery, gdzie pozostawiliśmy Dinę Bluet, uwięzioną w pokoiku na facjacie, podczas gdy Sariol ze swym podejrzanym towarzyszem na dole strzegli jej pilnie.
Sariol wraz z towarzyszącym sobie podrogatkowym włóczęgą, noszącym niewiadomo z jakiej przyczyny pasterską nazwę Nemoryna, siedzieli naprzeciw siebie za stołem, na którym stała wielka fajansowa miska, napełniona palącym się rumem, który to płyn Sariol mięszał łyżką blaszaną.
Cztery wypróżnione kwartowe butelki, stojące obok miski, świadczyły o objętości tego naczynia.
Od chwili do chwili, w nader krótkich odstępach czasu, przerywał swoją robotę, dla napełnienia szklanki Nemoryna i swojej, poczem obadwaj, jak gdyby mieli gardła blachą wyłożone, pochłaniali palący ów trunek najspokojniej w świecie, lubując się jego doskonałą przyprawą.
Nemoryno był już zupełnie prawie pijanym. Sariol zaś według przyjętego w języku gminnym wyrażenia, był mocno „podciętym“, a spojrzawszy na swego towarzysza pogardliwie, z trudnością podniósł się z krzesła, zapalił lampkę naftową, i chwiejąc się na nogach, wchodzić począł na schody, prowadzące na górę.
Jak nie opowiadaliśmy szczegółowo co się działo w duszy Gavarda, w czasie jego podróży drogą żelazną do Joinville-le-Pont, tak nie myślimy zarówno przedstawiać czytelnikom niepokoju, wzruszenia i trwogi biednej Diny Bluet, uwięzionej od pięciu godzin.
Dopóki jeszcze ostatnie promienie zachodzącego słońca, jedyni świadkowie jej niedoli przedzierały się przez zapalone szyby jednego okna, do tej nagiej i smutnej izby, nieszczęsne dziewczę, nie tracąc odwagi stawiało sobie zapytania:
— Kto mógł zastawić na mnie tak niecną zasadzkę. Dla czego, i w jakim celu mnie tu uwięziono? Jakie zagraża mi niebezpieczeństwo? Co ze mną uczynić zamierzają?
Rzecz prosta, że na każde z powyższych zapytań, mogła odpowiedzieć tylko najbardziej zatrważającemi przypuszczeniami.
Gdy jednak zmierzch zastąpił blask dzienny, a po zmierzchu noc ciemna zapadła, nieopisana trwoga i rozpacz ogarnęły biedną dziewczynę. I mimo duszącego gorąca w stancyjce czuła dreszcz zimny, przebiegający jej po ciele. Zęby jej szczękały jak w febrze. Upadła na krzesło z pochyloną głową, obwisłemi rękoma, bez życia prawie, jak odrętwiała, straciwszy świadomość miejsca i czasu.
Nagle konwulsyjne drżenie wstrząsnęło nią od stóp do głowy. Uniósłszy czoło słuchała. Jakieś ciężkie, niepewne stąpanie dało się słyszeć na trzeszczących schodach.
Po chwili rozległ się łoskot, jak gdyby upadającego ciała, któremu gniewne towarzyszyło zaklęcie, poczem znów ktoś powoli zaczął wstępować na górę. Wreszcie te kroki zatrzymały się przede drzwiami. Czyjaś niepewna ręka jakby odnalazłszy zamek wprowadziła doń klucz powoli.
Dinah pomimo swojej trwogi i zupełnego wycieńczenia nie straciła odwagi. Wraz z siłą woli, reszta i padających sił nagle się w niej zbudziła, tak, że z po przedniego moralnego odrętwienia nie pozostało w niej śladu. Dziewczyna przed chwilą drżącą jak liść z obawy, stała się naraz silną i odważną.
Drzwi otworzyły się nareszcie, a w nich ukazał się Sariol z lampką naftową w jednej, a kluczem w drugiej ręce, i przestąpiwszy próg izby, zatrzymał się z miną tryumfującego zdobywcy, pewien iż mu się nic oprzeć nie zdoła.
Był kompletnie pijanym, pijanym do tego stopnia, że z wielkiem wysileniem zdołał się utrzymać na nogach.
— To ja, droga gołąbeczko, rzekł, z trudnością władając językiem. Przychodzę zobaczyć jak się miewasz? Jesteś zdrową, tem lepiej! Ja również dobrze się czuję. Porozmawiajmy z sobą oboje... A co?.. he! he!.. Tu zaśmiał się głupowato.
— Panie! zawołało dziewczę, ja pana nie znam, proszę wyjść!
— Wyjść? ha! ha! nie głupim, mój ptaszku. Nie znamy się, mówisz. Co to szkodzi? Poznajomimy się wprędce.
— Czego pan żądasz? Czego chcesz?
— Chcę twego dobra. Tylko się nazbyt nie gniewaj. Obmyśliłem przyszłość dla ciebie, przyszłość roskoszną, szczęśliwą, zobaczysz!
Tu, wybuchnąwszy powtórnie śmiechem postąpił o kilka kroków dalej, i postawił lampkę na stole, przysuniętym do ściany.
Dinah, spostrzegłszy swobodne przejście, poskoczyła ku drzwiom, lecz Sariol zastąpił jej drogę a zamknąwszy drzwi na dwa spusty, schował klucz do kieszeni.
— Ha! ha! ha! chciałaś mnie zdradzić? zawołał, chciałaś mi z klatki wyfrunąć? Nie pozwolę na to, koeczko! Klatka jest dobrze strzeżoną.
Zawiedziona w swojej nadziei dziewczyna cofnęła, się w najdalszy kąt izby.
— Powtarzam, zawołała, że pana nie znam wcale. Dla czego za pomocą haniebnego podstępu sprowadzono mnie tutaj? Dla czego zostałam uwięzioną? Proszę mi to powiedzieć, a potem wypuścić mnie z tego domu!
— Tra... ta... ta., ta! przerwał, śmiejąc się Sariol. Twa buzia miele jak wiatrak. Oj! wy, kobiety, kobiety! Powiem ci mój klejnociku, wszystko, wszystko opowiem, i wyjdziesz z tego domu ale jutro rano. Dziś, musisz mnie wysłuchać, a potem urządzimy sobie wspólnie śliczne maleńkie gospodarstwo!
— Gospodarstwo? powtórzyła Dinah.
— Tak, gospodarstwo, rzekł Sariol. Urocze gniazdko dla dwóch turkawek. Będziesz zadowoloną. Ja ci niczego nie pożałuję. Będziesz opływała w dostatki. Posłuchaj aniołku. Kocham cię, i nigdy o tobie nie zapomnę! Jestem przystojnym mężczyzną. Posiadam dużo pieniędzy. Uszczęśliwię cię, przysięgam! Rzecz zatem ułożona, nieprawdaż? Będziesz mnie kochała?
— Pan jesteś pijanym, albo szalonym! zawołała z oburzeniem dziewczyna.
— Szalonym, być może, odrzekł, ponieważ szaleję za tobą! Pójdź w me objęcia, aniołku drogi. Daj mi choć jeden pocałunek na zadatek naszej miłości.
— Precz! wykrzyknęła ze zgrozą Dinah. Ani się waż do mnie przybliżyć!
— Jakto, odmawiasz?
— Precz!.. precz! powtórzyła z odrazą.
— Ha! ha! jak widzę zwykłe dziewczęce ceregiele, mówił cynicznie się śmiejąc. Wolisz więc zawsze cierpieć biedę, jak teraz? Zastanów się, sama mi za to podziękujesz.
I mimo niepewnych nóg swoich, zbliżał się zygzakiem, z wyciągniętemi rękoma, naprzód ku dziewczynie.
Dinah, odskoczywszy na bok, uniknęła spotkania.
— Ej! mruknął łotr, nie pilno, mam czas. Prędzej czy później zawsze ja ciebie dostanę.
I rozpoczęła się gonitwa, która mogłaby wydać się. śmieszną, gdyby nie była niebezpieczną.
Sariol chwiejąc się skutkiem opilstwa, potykając, trącając o sprzęty, upadając, i znowu dźwigając się na nogi, gonił natarczywie Dinę, uciekającą po wszystkich kątach tej izby zamkniętej, z której niepodobna jej było się wydobyć.
Umykała przed nim tak zręcznie, że ile razy był już pewnym jej pochwycenia, zawsze mu się wyślizgnęła, pijanica zaś zakreślając najśmieszniejsze zygzaki, w nową puszczał się za nią gonitwę.
Niepowodzenie to wznieciło w nim gniew zapalczywy! Miotając klątwy i złorzeczenia, ryczał jak dzikie zwierzę. Nabiegłe krwią jego źrenice wściekłością gorzały. Cala postać tego potwora, stawała się coraz ohydniejszą, wstrętniejszą.
Wystraszona Dinah wciąż mu się wymykała jak w ciuciubabce, gdy dziecko, ścigane ucieka przed już... już... mającym je schwytać towarzyszem. Ta jednak nużąca gonitwa zbyt długo już trwała.
Sariol odurzony trunkiem ścigał coraz natarczywiej.
Biedne dziewczę słabło widocznie na siłach.
Serce w jej piersiach biło gwałtownie, oddech coraz krótszym, coraz bardziej utrudzonym się stawał, nogi się pod nią uginały. W głowie czuła silny zawrót, W oczach jej się ćmiło, jak gdyby była bliską omdlenia.
Dwukrotnie ręka Sariola dotknęła się już jej sukni.
Jeden ruch nieoględny, jeden skok źle obliczony, mógł ją oddać w ręce tego nędznika. Zdawało się jej, że czuła na swojej twarzy palący oddech tego pijanicy, że wpada już w jego wyciągnięte ramiona.
— Łaski! zawołała, śmiertelną objęta trwogą, upadając zupełnie na siłach.
— Hal ha! wszak powiedziałem, że prędzej czy później dostanę cię w me ręce.
— Miej litość nademną!
— Czyś rozum straciła? Nigdy! moja sarenko! Zapłacisz mi kapitał z procentem.
— Na imię Boga!
— Przyzywaj Boga, niechaj cię broni! Ja trzymam cię już w mej mocy.
— Nie! zawołała Dinah, nie trzymasz mnie jeszcze. Zanim mnie pochwycisz, nędzniku, umrzemy oboje!
To mówiąc, dziewczę oświetlone jakby natchnieniem, o jakie błagała nieba, skoczyło na stół, a pochwyciwszy lampkę przyniesioną przez Sariola, rzuciła ją płonącą na kotarę i pościel łóżka.
Ognisty slup ognia buchnął pod sufit szybko jak piorun. Strugi płonącej nafty rozlewały się na podłogę, zapalającą się odeń z głuchem trzeszczeniem.
I otóż ową wstrętną, zaciekłą namiętność, cechującą charakter tego nikczemnika, zastąpiło uczucie niewysłowionej trwogi, trwogi bez granic, popychającej go prawie do obłędu.
— Co uczyniłaś? zawołał, chroniąc się pod ścianę o ile można najdalej od spływającej rozpalonej nafty. Co uczyniłaś, nieszczęsna? Jesteśmy zgubieni!
— Myśl o sobie, odpowiedziało dziewczę. Ja jestem ocaloną, ponieważ śmierć mnie wybawi!
— Ja nie chcę umrzeć! ryknął Sariol.
— Uciekaj więc, któż ci w tem przeszkadza?
Sariol jak obłąkany rzucił się ku drzwiom, a zapomniawszy, że schował klucz do kieszeni, próbował je otworzyć, a potem wyważyć.
Drzwi grube, mocno zrobione, oparły się temu. Uderzał w nie zaciśniętemi pięściami, podważył ramionami, wszystko nadaremnie. Trzeszczały, ale nie ustąpiły.
Dinah poleciwszy Bogu niewinną swą duszę, słała Oktawiuszowi ostatnie pożegnanie.
— Biedny chłopiec! myślała, nigdy, nigdy on się nie dowie, co ze mną się stało! Może oskarżać mnie będzie o jaką zdradę? Może zachowa żal do mnie. Czyż jakiekolwiek pozostawi w swem sercu wspomnienie?
Sariol wydał okrzyk radości. Pamięć mu wróciła. Drżącą rękę wsunąwszy w kieszeń ubrania, wydobył klucz, i włożył go w zamek. Otworzywszy drzwi, wybiegł na schody, upadł i podniósł się znowu, w dwóch skokach przebył czarny słup dymu, a otworzywszy drugie drzwi na zewnątrz wybiegł na bezludną drogę, nie pytając dokąd ta droga prowadzi.
Dinah zrozumiawszy iż niepotrzebowała teraz obawiać się tego szaleńca, wybiegła z izby i zeszła na dół ze schodów.
Był już na to czas wielki. Pożar, podniecany ciągiem powietrza, wpływającego szeroko otwartemi drzwiami ogarnął całą facjatę. W chwili, gdy dziewczę wychodziło na dwór, część sufitu zapadła się z ponurym hukiem gromu.
Dinah pędząc w ciemności nad brzegiem drogi, którą ściany zabudowań i oparkanienia jeszcze ciemniejszą czyniły, zwróciła się w stronę ku Paryżowi, przyspieszając biegu o tyle, o ile wyczerpane siły na to jej pozwoliły.
W pól godziny przybyła straż pożarna z Charenton. Było zapóźno na ugaszenie ognia. Od dołu do szczytu rudera cała spłonęła.

II.

Nazajutrz po owej nocy, tak płodnej w tragiczne wypadki, Croix-Dieu przybył w południe do pani Gavard.
W pół godziny wyszedłszy z buduaru wdowy, wbiegł szybko do apartamentu Oktawiusza, a minąwszy salon, wszedł do sypialni, gdzie zwrócił się wprost do biurka, i wydobywszy kluczyk z kieszeni, włożył go do jednej z szufladek.
Ów kluczyk, zrobiony przez biegłego ślusarza, według woskowego odcisku, wykonany był ze skrupulatną dokładnością, i otworzył zamek bez oporu.
Wielka koperta z czarnemi pieczęciami, jaką znał dobrze mając ją w swych rękach podczas pojedynku Oktawiusza z Grisolem, spoczywała na paczce różnokolorowych krawatów.
Pochwyciwszy ją ze drżeniem, wyczytał ów napis tradycjonalny:
„Tu jest mój testament“.
Żadna wątpliwość nie miała już miejsca. Koperta wraz ze znajdującem się w niej pismem, zniknęła w kieszeni barona.
Croix-Dieu zatrzymał się w progu dla zapalenia cygara, i z lekkiem sercem, rozpromienioną twarzą, schodził ze schodów uśmiechnięty powtarzając z cicha:
— Trzy miliony!.. Trzy miliony!
Ta wielka jego wesołość jednak niedługo trwała.
W oliwili, gdy wyszedłszy z bramy, miał wsiąść do fiakra, drugi powóz zatrzymał się przy trotoarze, z po za drzwiczek ukazała się głowa bez kapelusza, i głos jakiś zawołał:
— Hej! baronie, daj mi sześć franków! Inaczej chcąc zapłacić fiakra, musiałbym iść po pieniądze na górę. Nie mam w kieszeni ani grosza!
Croix-Dieu mimo potężnej siły panowania nad sobą, jakiej dał tyle dowodów, zachwiał się i pobladł. Poznał twarz, głos poznał, i zdawało mu się, że widmo wymknąwszy się z mogiły, stanęło nagle przed jego oczyma.
— Oktawiuszu! wyjąknął, czy to ty jesteś?
— Pięknie wyglądam, nieprawdaż? odrzekł młodzieniec. W samej rzeczy jestem prześlicznie ustrojony!
Croix-Dieu zadrżał powtórnie. Wszakże od wczorajszego wieczora on sądził się być panem tych sześciu milionów które dziedziczył Oktawiusz. Jakiż straszny zawód! Trzeba się było jednak okazać spokojnym, niewzruszonym jak zawsze, człowiekiem ze stali i bronzu.
Sięgnął do kieszeni, lecz nie znalazłszy drobnej monety, dał dorożkarzowi sztukę dziesięciofrankową mówiąc:
— Resztę zatrzymaj dla siebie.
Oktawiusz wysiadł na chodnik, a Croix-Dieu cofnął się osłupiały na widok jego postaci.
Trudno bo sobie było wyobrazić coś dziwaczniejszego nad tego młodzieńca.
Jego białe letnie pantalony, biała kamizelka i gors od koszuli, pokryte były warstwą błota i zielonemi plamami. Żakiet pochodzący z pracowni najsłynniejszego krawca, stracił formę zupełnie. Kołnierza przy nim brakowało. Na szyi ogołoconej z krawata dawały się dostrzedz strzępy podartego kołnierzyka od koszuli. Mówiliśmy już że Oktawiusz był bez kapelusza. Jego włosy błotem wodnem pokryte przylegały mu do czoła.
— Otóż, baronie, zawołał, śmiejąc się głośno, przypatrz mi się dobrze; masz widowisko bezpłatne. Cóż? jaki szyk, jaka elegancja. Udało mi się widzisz. Powiedz, czy jest w Paryżu choć jeden gałganiarz, któryby nawet za pieniądze chciał się podobnie wystroić?
To mówiąc, pociągnął za sobą w bramę barona i zatrzasnął takową z wielkiem niezadowoleniem ciekawych, którzy przed domem już się gromadzić zaczęli.
— Ależ na Boga, skąd ty powracasz? rzekł Filip.
— Z tamtego świata! odrzekł Oktawiusz.
— Daj pokój tym żartom.
— Bo one są zbyt posępnemi, masz słuszność. A jednakże stałem nad brzegiem grobu, to najściślejsza prawda, prawda którą potwierdza mój kostjum. Wszak wiesz, że nie jestem kłamcą, ani blagierem, możesz więc uwierzyć skoro ci powńem, że jeśli żyję to cudem, którego wytłumaczyć nie umiem, bo go sam nie pojmuję, i nie rozumiem.
— Cóż ci się przytrafiło?
— Odegrałem rolę „niewinnie prześladowanej ofiary“ w strasznym, a ściśle skombinowanym melodramacie, upewniam.
— Cóż ci uczyniono?
— Okradziono mnie, topiono, nożem kaleczono. Wszystko tam było, wszystko! Nie brakowało najmniejszego szczegółu morderstwa. A! baronie, cała ta sztuka w pięciu aktach była ułożoną według najściślejszych dramatycznych reguł!
— Słysząc cię, zdaje mi się że marzę!
— I mnie wydaje się teraz, że to wszystko było marzeniem, ale marzeniem strasznem, obrzydłem!
— Gdzież cię to spotkało?
— W Joinville-le-Pont, wczoraj, pomiędzy jedenastą a dwunastą w nocy.
Croix-Dieu udał zdumienie.
— W Joinville-le-Pont? zawołał. Cóżeś ty tam robił o tak późnej porze?
— Tu właśnie węzeł intrygi, odrzekł Oktawiusz. Zwabiono mnie tam. Była ułożona zasadzka.
— Jakim sposobem cię tam zwabiono?
— Listem bezimiennym, napisanym w przedmiocie Diny Bluet.
— Zawsze ta dziewczyna! zawołał z niechęcią Croix-Dieu. Wiecznie jak szatan staje na twej drodze, i znowu występuje w tej obmierzłej sprawie. Mówiłem ci i powtarzam że ona cię zgubi!
— Oskarżasz ją więc? Nie, to za wiele! zawołał z oburzeniem młodzieniec.
— Oskarżam! bo mam zasady ku temu.
— Ha! nie dziwi mnie to zresztą, odparł Oktawiusz, ponieważ ja sam zwątpiwszy o niej, dałem się jak głupiec w pole wyprowadzić. Jednak wyznać muszę, że cała ta rzecz była mistrzowsko ułożoną! Gdym ja zaślepiony biegł bezwiednie w zasadzkę, ona, przysiągłbym, biedaczka dała się podejść, zarówno. Gdyby nie Boża opieka i jej odwaga, byłaby zgubioną! Są ludzie, którzy chcą się obojga nas pozbyć. Mamy nieprzyjaciół, strasznych, śmiertelnych nieprzyjaciół! Zawadzam i przeszkadzam komuś. Sam morderca mi to powiedział. Lecz komu? Niewiem tego! Dla kogo śmierć moja potrzebną być może? Niewiem! Odszukam jednak tego nędznika! tak! odnaleść go muszę. Sprawa wyjaśni się, i sprawiedliwość wymierzoną zostanie! Mówię ci baronie, biada owemu łotrowi, który chcąc mnie dosięgnąć porywa się na Dinę!
Cała powyższa rozmowa prowadzoną była na schodach wiodących do mieszkania Oktawiusza. Słuchając ostatnich a tak energicznych wyrazów młodzieńca, Croix-Dieu uczuł ogarniającą go trwogę; twarz jednak najmniejszym ruchem nie okazywała tego, co w jego duszy się działo.
— Mój drogi chłopcze, rzekł wszystko to co mi opowiadasz, zdumiewa mnie do najwyższego stopnia i przeraża! Są to szczegóły jakiegoś wstrząsającego grozą romansu, pełnego nieprawdopodobieństw. Pragnąłbym gorąco poznać treść tego zdarzenia. Wejdźmy do twego mieszkania i opowiedz mi wszystko jak było z drobiazgową dokładnością.
— Ach! aby nie teraz! zawołał Oktawiusz. Po tak strasznej nocy jestem z sił wyczerpany, przemoknięty, znużeniem złamany! Obecnie mem najgorętszem pragnieniem jest co najrychlej położyć się w łóżko, i spać przez jakie pięć lub sześć godzin spokojnie. Sądzę, iż to pojmujesz baronie?
— W zupełności! i nie przebaczyłbym sobie nigdy opóźnienia choćby na minutę tyle ci potrzebnego spoczynku. Odłóżmy na wieczór owo opowiadanie.
— Niepodobna! mimo mej całej życzliwości dla ciebie baronie, dzisiejszy mój wieczór należy do osoby, którą więcej kocham nad ciebie, a której ty niestety nie lubisz!
— Dinah Bluet!
— Naturalnie! Mówię więc dziś w wieczór nie licz na mnie wcale. Jutro jeżeli zechcesz, przy śniadaniu, opowiem ci szczegóły tego dramatu.
— Oczekiwać cię będę jutro u siebie punktualnie o jedenastej.
— Stawię się, odrzekł Oktawiusz, jeżeli, dodał śmiejąc się, jeżeli do jutra ci ludzie, którym zawadzam nie będą się starali mnie „z drogi sobie usunąć“.
Pozostawmy barona de Croix-Dieu, zawiedzionego w swych planach, ale mimo to nie zniechęconego i wyszukującego nowych kombinacyj w swym niewyczerpanym umyśle, a tymczasowo opowiedzmy czytelnikom, to co Oktawiusz miał opowiadać nazajutrz swemu zdradliwemu przyjacielowi.
Pozostawiliśmy owego Maquarta, zabójcę, nasłanego przez Sariola nad brzegiem Marny, gdy zdjąwszy swoje rybackie przebranie, jechał z Loupiat’em, woźnicą fiakra, drogą ku Paryżowi, upewniwszy się po upłynionym kwadransie czasu, iż ciało topielca nie ukazało się na spokojnych wodach rzeki.
Rozbójnik ów był pewien, iż śmiertelnie ugodził po dwakroć Oktawiusza swym katalońskim nożem, w chwili, gdy kołnierz od ubrania młodzieńca pozostał mu w ręku, i gdy chmury zakrywszy księżyc, sprawiły głęboką ciemność.
Ów łotr tymczasem mylił się srodze. Ostrze noża dosięgnęło jedynie ubrania młodzieńca płynącego w bliskiem omdleniu z biegiem rzeki.
Dosięgnąwszy wybrzeża, wszedł na nie, nie bez trudności, mimo iż plaskiem było zupełnie, i znalazł się na wyspie, gdzie według owego bezimiennego listu, Dinah zdradzić go miała.
— Od chwili mego przybycia, mówił sobie, nikt ztąd nie wypłynął. Gdyby więc Dinah tu przybyła, musi znajdować się jeszcze.
Jednak obecnie w połowie tylko w to wierzył. Pomienione oskarżenie wydało mu się teraz nieprawdopodobnem, potwornem! Mimo to jeszcze powątpiewał. Zazdrość podsuwa zwykle zwątpienie.
Spojrzał wokoło siebie.
Oktawiusz szedł wprost przed siebie, przez wysokie trawy i wreszcie dosięgnął próżnej przestrzeni zarośniętej trawą.
Na trawniku, pokrytym pokrzywami i różnemi dzikiemi chwastami, wznosił się mały budynek, niegdyś chatka, w formie szaletu, obecnie opuszczona ruina. Bez okien, drzwi, i zgniłą podłogą, chata ta była opustoszoną zupełnie.
Widocznie od lat wielu nikt nogą nie stąpił wewnątrz tej zapadającej rudery. Latarnia postawiona na kamieniu w jednym z otworów zastępujących okno, wydawała światełko, skutkiem którego można było sądzić zdaleka iż w owej chacie znajdują się ludzie.
Oktawiusz za jednym rzutem oka wszystko zrozumiał.
— Najwyraźniejsza zasadzka! zawołał z uniesieniem radości. Aby mnie ściągnąć w te sidła, spotwarzono moją ukochaną Dinę! Nikczemne oskarżenie dozwoliło mi zwątpić o czystości tego anioła! A ja jak mogłem uwierzyć tym kłamstwom tak podłym i głupim! Wszystko tu było fałszem, któremu owładnąć się dałem w mem bezrozumnem zaślepieniu! Dinah jest niewinną! Ach! jakżem szczęśliwy!
Nagle owo radosne upojenie młodzieńca zniknęło, dając miejsce przerażającej obawie.
— Nieszczęśliwy! zawołał do siebie. Wszak ta zasadzka w jaką ja wpadłem, mogła być również zastawioną na Dinę. Owi nędznicy, którzy pragnęli mej śmierci, musieli być pewnymi, że Diny w domu nie zastanę, ponieważ ona znajdowała się w ich rękach. W jakiż ją sposób opanowali? Gdzie ją zaprowadzili? Co z nią uczynili? Drżę cały! Ach! wobec czegoś podobnego. jak drobną rzeczą było niebezpieczeństwo mojego życia! Trzeba mi było raczej dozwolić się im zabić!
I biedny młodzieniec, wyczerpany walką i ciężkiemi smutkami, nie zdołał znieść tego ostatniego ciosu. Uczuł, iż mu się w głowie mącić poczyna, słabo mu się robi. Począł bezwiednie szukać jakiej bądźkolwiek podpory, a nie znalazłszy jej, upadł na wysoko rosnące w około siebie dzikie trawy.

III.

Gdy wrócił do przytomności, świtać poczynało.
Oktawiusz przemoknięty, schylony pod ciężarem wilgotnego odzienia, z trudnością się podniósł. W jego umyśle panował nieład i zamieszanie. Zdawało mu się iż się przebudził z jakiegoś snu strasznego. Począł zbierać swą pamięć, a przypomniawszy wszystko, zadrżał z boleści i trwogi.
Od dnia poprzedniego wieczorem, Dinah bez śladu zniknęła. Że przyzywała jego pomocy, o tem nie wątpił na chwilę. Potrzeba było co rychlej rozpocząć poszukiwania, ażeby ją odnaleść, ocalić, a w razie koniecznej potrzeby, przyzwać na pomoc policję, i opowiedzieć szczegóły napaści mającej miejsce tej nocy.
Nic więc nie było bardziej naglącego obecnie nad jego powrót do Paryża.
Postanowił wpław rzekę przepłynąć, lecz w chwili, gdy miał się rzucić do wody, uczuł się tak słabym, złamanym, iż wahał się nad wykonaniem tego zamiaru.
Zaczął iść wzdłuż wybrzeża, mając nadzieję, iż gdy zawoła, któryś z rybaków posłyszawszy jego wezwanie, z pomocą mu pospieszy. Nieszczęściem jednak, nie dostrzegł żadnego z tych ludzi. Wybrzeże Marny było opustoszałem zupełnie.
Doszedłszy do małego pagórka znajdującego się na owej wysepce, spostrzegł stare czółno, przywiązane do drzewa, pośród rosnącej wokoło trzciny.
— Przeprawię się na drugi brzeg, wyszepnął, chwytając w rękę gałęź zamiast wiosła, i rozerwawszy sznurek na jakim łódź była uwiązaną, wskoczył w nią, nie zważając iż zatrzeszczała pod jego ciężarem, i wypchnął z pośród zarośli na rzekę.
Z wielkim trudem, przy pomocy owej gałęzi zdołał ją skierować równolegle z biegiem fali. Woda wdzierając się w to stare czółno wszystkiemi szparami, z każdą chwilą je cięższem czyniła, a tem samem trudniejszem do kierowania.
— Nie przepłynę rzeki! pomyślał. Niepodobieństwem jest, ażebym ją mógł na tej łodzi przepłynąć!
Dokonał jednak tego z wielkiem wysileniem, lecz zaledwie zdołał wysiąść na przeciwległym brzegu, łódź zachwiała się pod owym ruchem jak człowiek pijany, zakręciła się w kółko i pod wodą zniknęła.
— Nie wiele była ona już warta, rzekł do siebie. Dowiem się jednak do kogo należała, i wynagrodzę właściciela.
Poczem wdrapawszy się na chropowate wzgórze, dla skrócenia sobie drogi, którą inaczej wracając z Joinville, okrążać należało, szedł pieszo w stronę Paryża.
Nic dziwnego przeto, iż w stanie tak wielkiego osłabienia fizycznego, jak i moralnego, w jakim się znajdował Oktawiusz, potrzebował on czterech godzin czasu dla przybycia do rogatek.
Na szczęście stał tam fiakr próżny, jakby oczekując na niego. Nie zdołałby iść dalej pieszo, tak był z sil wyczerpanym i chwiał się za każdem stąpieniem.
Woźnica spojrzał z nieufnością na owego klienta, biorącego go na godzinę, wsiadającego do powozu bez kapelusza, w kostjumie, jaki opisaliśmy powyżej. Waha! się widocznie z wyruszeniem z miejsca.
— Nie obawiaj się poczciwcze, rzekł doń Oktawiusz. Wiem iż wyglądam bardzo podejrzanie, lecz nastąpiło to skutkiem wypadku, jaki mnie spotkał dziś w nocy. Otrzymasz umówioną zapłatę, bądź pewnym. Mimo nie obiecującej mej powierzchowności, będę miał więcej niźli na wynagrodzenie ciebie.
I kazał jechać na przedmieście du Temple.
Woźnica zaciął konia, nie czując się być zupełnie przekonanym, lecz mimo to wyruszył w drogę.
Trzymając się z trudem poręczy, Oktawiusz przebył cztery piętra dzielące go od mieszkania Diny. Zatrzymawszy się przy drzwiach, z bijącem sercem zapukał.
Głośny okrzyk radości z zewnątrz mu odpowiedział. Dziewczę pospieszyło otworzyć. Zanim jej przyjaciel próg przestąpić zdołał, rzuciła się w jego objęcia, a potem cofnąwszy nieco, spojrzała wołając z przestrachem.
— Ach! nie nadaremno więc lękałam się o ciebie! Nie tylko mnie więc zgubić chciano! Oktawiusza drogi mój, ukochany, skąd ty powracasz co ci się stało?
— Natychmiast ci opowiem wszystko co mnie dotyczę, odrzekł. Przedewszystkiem jednak mów mi o sobie. Uspokój mnie coprędzej. Radbym wszystko wiedzieć. Od wczoraj prawie nie żyję! Wpadłaś w zasadzkę, nieprawdaż? Nastawano na twoje życie? Gdzie przebywałaś... Co z tobą czyniono?
Dinah zrozumiała trwogę i boleść swego przyjaciela, który niewątpliwie w owej chwili przypomniał sobie o sidłach zastawionych przez panią Saint-Angot.
Kilka słów wystarczyło do wlania spokoju w to serce młodzieńca złamane cierpieniem i w jego umysł zmieszany.
— Przedewszystkiem, dowiedz się, mówiło dziewczę, żem bezprzestannie myślała o tobie, a podtrzymywana miłością, gotową byłam umrzeć bez wahania, gdyby ręka owego nikczemnika poważyła się dotknąć mej dłoni. W chwili w której by mnie Bóg opuścił nie ujrzałbyś mnie już żyjącej!
Po raz pierwszy od dnia poprzedniego spadkobierca miljonów odetchnął swobodniej.
— Ach! wyszepnął z radością, ta chwila wszystko wynagradza! Zapominam już że cierpiałem.
Wiemy co Dinah Bluet opowiedziała Oktawiuszowi, powtarzać więc tego nie będziemy, a czytelnicy łatwo pojmą wzruszenie jej ukochanego.
Gdy dziewczę ukończyło opowiadanie, Gavard mówić zaczął z całą szczerością, wręczył Dinie ów list bezimienny z dość jeszcze czytelnem pismem, mimo iż dość długo pozostawał on w wodach Marny.
— Oktawiuszu! Oktawiusza! wołało dziewczę z boleścią, i ty uwierzyłeś czemuś podobnemu?
— Co chcesz najdroższa? Po przeczytaniu tego byłem jak pół obłąkany.
— Zwątpiłeś więc o mnie?
— Szaleństwo mnie ogarnęło. Twoja nieobecność w chwili, gdy miałaś na mnie oczekiwać, była czemś niewytłuinaczonem. Cierpiąc stajemy się niedowierzającymi, a ja nad siły cierpiałem! Ach! jak ci nędznicy byli zręcznymi! Jak oni wszystko wyrachowali! Nie znalazłszy cię w domu, po otrzymaniu tego listu, cóż mogłem myśleć ukochana?
— Należało raczej pomyśleć żem umarła, aniżeli że stałam się nikczemną! Jeśli podejrzywasz mnie choćby na jedną minutę, jeżeli przypuszczasz, że zdolną byłabym cię zdradzić, powiedz mi jak kochać mnie możesz? Cokolwiek bądź by mówiono w tej kwestji, ja czuje, że w prawem, uczciwem sercu, pogarda z miłością pogodzić się nie mogą.
— Działałem jak szaleniec! przyznaję, mówił Oktawiusz. Ciężko zawiniłem, nie zasługuję na przebaczenie, a jednak błagam, przebacz mi, przebacz!
— Przebaczam z całego serca, odpowiedziało dziewczę. Wszak nigdy, przez całe swe życie, upewniam, nie zdołasz wyrządzić mi większej przykrości, jaką wyrządziłeś obecnie, uwierzywszy słowom tego listu.
To mówiąc Dinah otarła łzami nabiegłe powieki, a podając rękę Oktawiuszowi i z po za łez uśmiechając się do niego, prosiła ażeby kończył opowiadanie. Blada i drżąca, zapomniawszy o sobie, słuchała z wlepionemi w młodzieńca oczyma strasznych szczegółów przerażającego dramatu w Joinville-le-Pont.
Po obustronnych zwierzeniach, prosiła swego przyjaciela aby się udał do domu na spoczynek, którego tak bardzo potrzebował.
Ułożono, że dziewczę oczekiwać go będzie wieczorem, o tej samej godzinie o jakiej przybyć miał wczoraj.
Oktawiusz wyszedłszy, wsiadł do fiakra.


∗             ∗

Byliśmy obecnymi przy jego powrocie na ulicę Caumartin, i przy jego krótkiej rozmowie z baronem, u którego miał być nazajutrz na śniadaniu, a który z ojcowską troskliwością zdawał się interesować szczegółami tego strasznego zdarzenia.
— Cóż teraz robić zamyślasz? zapytał go Filip po skończonem opowiadaniu. To znaczy jakie środki ostrożności przedsięwziąć zamierzasz, aby uniknąć podobnego niebezpieczeństwa temu, z którego ocalony zostałeś?
— Żadnych środków nie przedsięwezmę. Będę się miał tylko na baczności, ot! wszystko! Stanę się roztropnym, przezornym. Nie wyjadę pod żadnym pozorem z centrum Paryża, i nie będę ufał nikomu, ktoby mnie chciał za rogatki wyprowadzić.
— Nie masz więc zamiaru o ów napad wnieść skargi do sądu i prefekta policji?
— Na co by się to przydało? Wnosić skargę przeciw komu? Wszak wiesz baronie, że dotąd nie posiadam żadnej wskazówki, jakaby mnie naprowadzić mogła na ślady moich nieznanych wrogów. Nasi policyjni agenci, przyznaję, są nader zręcznymi, wszak gdzie zachodzi niemożebność, żaden z nich nic nie poradzi. Zresztą, jest pewien nader ważny szczegół, jaki mnie znagla do milczenia.
— Cóż takiego?
— Dinah, w rozpaczliwej obronie, podpaliła dom, w którym ją zamknięto. Uczyniła to znaglona ostatecznością, własna obrona usprawiedliwia pożar owej rudery. W każdym jednak razie, gdyby jej energiczne postąpienie zostało poznanem, zawezwaną by została do złożenia objaśnień przed prokuratora rzeczypospolitej; co dla niej byłoby nader przykrem i ubliżającem. Nie! nie, baronie, wolę zamilczeć o wszystkiem!
— Przyznaję, że masz słuszność, rzekł Croix-Dieu.
— Co do mnie, mówił dalej Oktawiusz, nie obawiaj się. Powtarzani ci, że będę się miał na baczności. Nie mordują przecie ludzi w Paryżu wśród dnia białego. Lecz skoro tylko noc zapadnie nie będę wychodził pieszo, ani też jechał wynajętym fiakrem. Nie! nie! Wezmę mój własny powóz, z moim woźnicą. Uniknę tym sposobem wszelkiego niebezpieczeństwa. Chcąc się mnie pozbyć, dano by mi chyba trucizny, czego się nie obawiam, postanowiwszy stołować się tylko u siebie, lub u ludzi pewnych, zaufanych przyjaciół, jak ty naprzykład baronie. Spodziewam się, że niezatrułbyś dla mnie butelki Bordeaux morfiną, nikotyną lub innym jakim pierwiastkiem tego rodzaju. Cóż, prawda?
— Naturalnie, odrzekł Croix-Dieu z uśmiechem na ustach, lecz z dziwnem drganiem powiek spuszczonych na zaiskrzone spojrzenie.

IV.

Fanny Lambert, obecnie hrabina de Tréjan, nie przerywała swych przyjęć podczas lata. Salony jej pałacyku otwartemi były jak zwykle dla gości tego wieczora.
Croix-Dieu przybył na ulicę Le-Sueur po jedenastej.
Chybiony skutek jego ostatnich usiłowań zasępiał go nieco. Potrzebował się rozerwać w hałaśliwej atmosferze, pełnej ruchu i wesołości. Chciał obok tego czuwać osobiście nad operacjami swoich wspólników, panów de Champloup i de Strény, których podejrzywał słusznie albo niesłusznie, że zabierają sobie lwią część z wygranej każdotygodniowej.
Dwaj owi szulerzy obawiając się schwytania na gorącym uczynku, łowili tymczasowo ryby w mętnej wodzie ile się dało; w tym stanie rzeczy nie dziwna że Croix-Dieu znajdował niedostatecznemi swoje dochody.
Panowie de Strény i de Champloup, w obawie, by grubsza wygrana nie zwróciła jakich podejrzeń, postanowili użyć sposobu, jeśli nie całkiem nowego, to zręcznego w każdym razie.
Od czasu do czasu każdy z nich starał się przegrać jakąś znaczną sumę pieniędzy. Lecz w takich okolicznościach grali przeciw sobie, nawzajem. Strony wypróżniał bank trzymany przez Champloup, i odwrotnie. Tym sposobem przegrane pieniądze wracały do wspólnej kiesy.
Salony były pełne gości, gdy baron się w nich ukazał.
Jedna ze słynnych śpiewaczek wraz z rozgłośnym natenczas tenorem, śpiewali wspólnie duet. Okrywano ich oklaskami. Wkrótce jednakże część muzykalna wieczoru sie ukończyła.
Pani de Tréjan otoczona gronem młodzieży z wyższych sfer towarzyskich, słuchała uśmiechając się prawionych przez nich grzeczności. Śmiech ten jej wszelako nie był naturalnym. Zdawała się być roztargnioną, jakby nawet smutną.
Ubraną była tego wieczora w tak oryginalną toaletę, przed przy wdzianiem której ona sama tylko chyba w Paryżu się nie cofnęła.
Jej biała suknia, a raczej „peplum“ zasiane złotemi haftami, otwierało się po nad przegubem, dając odgadywać nogę wytwornych kształtów, przyodzianą w jedwabną. blado-różową pończochę, o drobnej stopie kopciuszka, obutej w złotem przyozdobione koturny.
W chwili, gdy zameldowano Filipa Croix-Dieu, Fanny powstawszy wyszła z pośród otaczającej ją młodzieży, pozostawiwszy ich zdumionymi tą niespodziewaną ucieczką, a zbliżywszy się do wchodzącego, ujęła go pod rękę, nie zostawiając nawet czasu na przywitanie się z sobą, i wyszepnęła z cicha:
— Ach! jakże późno przychodzisz baronie! Zaczęłam rozpaczać, że nie przybędziesz.
— Jest to dla mnie nader pochlebnem hrabino, odrzekł Croix-Dieu z ukłonem.
— Wszak wiesz drogi baronie, że w tobie widzę to co nazywają dewotki mądrym kierownikiem sumienia“. Gdy jestem smutną, pocieszasz mnie. Skoro się nudzę, odganiasz nudy. Gdy się waham, radzisz mi. Wogóle, jesteś jedynym najlepszym moim przyjacielem.
— Potrzebujesz więc pomocy, rady i pociechy?
— Zdaje mi się że tak jest.
— Poszukamy więc tego wszystkiego. Jakże idą rzeczy co do Jerzego?
— Ni lepiej ni gorzej! A raczej bardziej źle niż dobrze.
— Nie zaczął pracować?
— I jestem pewną, że nigdy nie zacznie. Człowiek tak próżnujący jak on, nieznośnym się staje. Czy ci mówiłam, że oprócz tego zazdrość owładać go zaczyna?
— Mówiłaś, i odpowiedziałem ci wtedy: „Być może iż ma jakie ważne ku temu powody?“ Powtarzam i dziś to zapytanie.
— A ja na nowo ci odpowiadam: „Żadnych jeszcze“, odrzekła Fanny. Dodąję jednak, pragnąc być szczerą, że to niedługo nastąpić może.
— Wyróżniłaś kogo?
— Nie jeszcze, bo wtedy nie nudziłabym się tak, jak teraz się nudzę.
— Do tego już doszło? Do tego! Uczuwałam, jak ci wiadomo, dla Jerzego rodzaj kaprysu, fantazji, ale nigdy miłości. Kaprys przeminął, fantazja zniknęła, a pozostało małżeństwo. Te okowy są bardzo ciężkiemi! Biedny człowiek ten Tréjan! Ach! wyrzucam sobie niejednokrotnie baronie, żem dla tytułu hrabiny zawarła związek z tak głupim hrabią! Obróć się i spojrzyj na lewą stronę kominka, pod moim portretem. Osądzisz jak jest przyjemnie być żoną takiego jegomości!
Pod portretem stal Jerzy mocno blady, ze zmarszczonem czołem, zaciśniętemi brwiami, wlepiając w swą żonę ponure, groźne spojrzenie.
— Co się stało temu biednemu chłopcu? pytał Filip. Widocznie o coś się gniewa za, ciekle.
— Tak, w rzeczy samej.
— Lecz o co? Sądzę iż nie z powodu że rozmawiamy tu z sobą?
— Nie. Chodzi tu o moje dzisiejsze ubranie.
— Ależ ten kostjum jest czarująco pięknym! Przebacz mi hrabino, lecz opanowałaś mnie przed chwila, tak nagle, że niemiałem czasu wypowiedzieć mojego uwielbienia.
— Przyznajesz więc? zawołała tryumfująco Fanny.
— A jednak mimo to, pojmuję powody, mówił dalej Croix-Dieu, dla których Jerzy nie uczuwa zupełnego zadowolenia. Być może iż chciałby sam dla siebie zachować tajemnice tych twoich wdzięków, jakie nazbyt swobodnie przedstawiasz podziwom ogółu? Jest to drobnostka, nie przeczę, wszak bądź co bądź na jego miejscu możebym tak samo uczynił.
— Ida! hal zaśmiała Fanny, jesteś dowcipnym baronie.
— Dzięki za komplement! Właśnie ów dowcip wykazuje mi, że ta wyrachowana zalotność nie jest bez przyczyny. No! komu pragniesz podobać się hrabino?
— Niewiem, waham się jeszcze. Moje serce tak jak natura, nie znosi pustki i próżni. Dotąd nigdy jeszcze nie kochałam, a pragnę miłości! Wiem tylko jedno, że człowiek, który mnie uczyni marzycielką, nie będzie żadnym z elegantów Paryskich. Słabość charakteru w mężczyźnie, wstręt we mnie budzi. Żądam nad sobą władcy i pana. Czy on mi się ukaże? Czy przyjdzie kiedy?
— Przyjdzie, nie wątp o tem. Mogę nawet twierdzić, że niedługo na siebie da oczekiwać.
Szmaragdowe oczy kobiety nagle zapromieniały.
Nowoprzybyli goście otaczać ją zaczęli, musiała opuścić barona dla pełnienia obowiązków gospodyni domu.
— Dziwne istoty te kobiety, wyszepnął Croix-Dieu, śledząc wzrokiem uroczą hrabinę. Ta tu przynajmniej powinna być szczęśliwą. Jest piękną jak marzenie. Ma męża, którego jednym uśmiechem przykuć by mogła do siebie. Może rozsypywać złoto pełnemi rękoma dla zadowolenia wszelkich kaprysów i fantazji. Rządzi i panuje wszechwładnie. Czegóż jej więcej potrzeba? Nieboszczyk książę Leon Aleosco jak z psem z nią się obchodził. Mimo to przysiągłbym że go żałuje. Trzeba pocieszyć biednego Trejan’a.
Po krótkim tym monologu, Croix-Dieu zbliżył się do Jerzego, stojącego wciąż nieruchomie na tem samem miejscu i uścisnął mu rękę.
— Co ci mówiła moja żona? zapytał głucho artysta. Mówiła ci o mnie, wiem o tem. Skarżyła się, widziałem.
— Tak! mówiła żeś obszedł się z nią surowo w kwestji dzisiejszego kostjmu, do którego wszakże sam myśl podałeś!
— Ach! ten kostjum! powtórzył Jerzy zaciskając pięści. Ten kostjum przeklęty, który tak bezwstydnie odkrywa jej wdzięki! Który ją wystawia prawie bez osłony, na bezczelne spojrzenia tych mężczyzn! Prosiłem, błagałem, groziłem, nic nie pomogło! Czemże więc tutaj ja jestem? Jaką gram rolę? Co pomyślą, co powiedzą ludzie o mężu, który zamyka oczy na podobną zniewagę? który toleruje takie skandale?
— Ależ przesadzasz! zawołał Croix-Dieu, wadzisz rzeczy w bardziej czarnych niż są kolorach.ł — Nic nie przesadzam baronie! rzeki Jerzy, i widzę rzeczy jak są rzeczywiście. Nie tylko, że mnie Fanny nie kocha, ale przysięgam ci, i stale w to wierzę, że nigdy mnie nie kochała!
— Czyste szaleństwo z twej strony, odparł Croix-Dieu. Czyż bez miłości zaślubiła by ciebie?
— Marzyła o tytule. Wzięła mnie, ażeby nazywać się hrabiną de Tréjan. Dziś, gdy nic więcej odemnie się nie spodziewa, wstrętnym dla niej się stałem, wstrętnym do tego stopnia, że nie stara się nawet tego ukryć przedemną. Kocham ją do szaleństwa! uwielbiam, a moje uniesienia denerwują ją tylko! Ta kobieta mocą prawa do mnie należy, ale nie miłością! Drżę na tę myśl, iż wkrótce zdradzić mnie może?
— Nie pleć banialuków. Twa żona jest uczciwą kobietą.
Jerzy wskazał ręką w stronę hrabiny przechadzającej się od jednej do drugiej grupy zebranych.
— Czyliż uczciwa kobieta, rzekł, ukazałaby się w podobnem ubraniu?
— Jest to niezastanowienie, lekkomyślność, nic więcej.
— Nie, baronie, to bezwstyd! bezczelność! Fanny posiada żywą inteligencję, świetny, bystry umysł, lecz nie posiada poczucia moralności, nie ma duszy, ni serca. Zadaje mi bezustannie ciężkie, krwawe rany!
— Pomimowolnie, bezwiednie.
— Być może. Lecz wtedy, albo nierozumie tego co czyni, albo jest okrutną! Bądź co bądź, cierpię straszliwie, niewypowiedzianie! Ach! jestem nieszczęśliwym, bardzo nieszczęśliwym! mówił Tréjan. To przeklęte małżeństwo. Dla czegoś mnie nakłaniał ku niemu? Twojem ono jest dziełem!
— Czyniłem to, ażeby ci zjednać kobietę, bez której żyć nie mogłeś, jak to mówiłeś. A obok tej kobiety majątek.
— Majątek? powtórzył Jerzy z ironią. Mówisz o majątku baronie. Wszystko może być wspólnem, to prawda, tam, gdzie jest miłość wzajemna. Podział ów jednak hańbą się staje, gdzie niema miłości. Sądzisz więc, żem się sprzedał, i że zmuszam Fanny Lambert, ażeby mi płaciła za moje nazwisko? Baronie! miejże lepsze o mnie wyobrażenie! W tym domu, nic nie jest moją własnością! Jestem tu bardziej biednym, niż byłem przy ulicy de Laval, w owej skromnej pracowni, gdziem się uskarżał na moje ubóstwo!
— Twoja w tem wina.
— Jakto?
— Pracuj, nie zaniedbuj się. Posiadasz talent, a ostatnia wystawa w Salonie sławę ci prawie zjednała. Wystarcza ci chcieć tylko. Pracuj więc, pracuj!
— Czyż mogę? rzekł Jerzy z pognębieniem. Jestże możebną praca natenczas, gdy myśl ciężka przytłacza umysł? Gdy bezustanna boleść łamie i denerwuje? Tréjan, artysta, umarł! na zawsze umarł! Nie posiadam już odwagi, siły, ani talentu! Jestem niezdolnym, obezwładnionym. nie egzystuję już więcej! Czy wiesz gdzie niekiedy szukam i w czem znajduję pociechę?
— Gdzie, w czem?
— W absyncie, mój drogi! Zamykam się, piję, aż do upojenia, a wtedy zapominam!
— Co czynisz nieszczęśliwy!
— Tak, nieszczęśliwy, bardzo nieszczęśliwy! Pogardzasz mną, nieprawdaż?
— Przeciwnie, budzisz we mnie głębokie, szczere politowanie.
— Naprawdę mnie więc żałujesz?
— Z całej duszy.
— Uczyń coś zatem, ażeby mnie ocalić.
— Rozporządzaj mną według woli.
— Moja żona cię słucha. Masz na nią wpływ nieograniczony. Powiedz jej, ażeby mnie kochała. Przedstaw jej, że to uczynić powinna, że tak należy, że trzeba! Przyrzekasz mi to uczynić?
— Przyrzekam!
Zmarszczka głęboka na czole Jerzego zniknęła. Odblask radości zajaśniał w jego spojrzeniu. Pochwycił obie ręce Filipa, a ściskając je konwulsyjnie wyszepnął:
— Ach! jesteś przyjacielem moim baronie, prawdziwym przyjacielem! Idź... Idź... i mów jej o mnie!
Croix-Dieu odszedł, pozostawiwszy artystę, któremu sprowadził nieszczęście, bo znając dobrze ową pseudo-księżnę naprzód był pewien, że opłakane pożycie oczekuje z nią tego człowieka.
Fanny zbliżyła się ku niemu.
— Co ci mówił Jerzy? zapytała.
— Że jest bardzo nieszczęśliwy. Uwielbia cię, a ty go nie kochasz.
— To tylko?
— Prosił mnie, bym popierając jego sprawę, wyjednał u ciebie dla niego trochę miłości.
Pani de Tréjan śmiać się zaczęła.
— Jakkolwiek biegłym jesteś adwokatem baronie, odpowiedziała, przygotuj się zawczasu na porażkę. Nie wygrasz tej sprawy.
Poczem zręcznie, jak nimfa, której posiadała wszelkie powaby, oddaliła się, spiesząc na przyjęcie pewnego słynnego autora, jakiego przybycie oznajmiono.
Załatwiwszy się z gospodarzami mieszkania, Filip poszedł w stronę salonu gry, gdzie go wzywały własne interesa, dobrze nam znane.
Pierwszy z owych salonów był pełen gości. Grano tam przy dwóch stołach w bakarata. Grano na grube stawki. Partja szła na gorąco. Większość graczów zajmowała siedzenia wokoło dużego owalnego stołu. Inni wraz z przypatrującymi się, stali po za nimi.
Croix-Dieu powiódł badawczym wzrokiem w około stołu, studjując kolejno twarze rozweselone zyskiem, lub sposępniałe przegraną.
Wszystkie owe postaci były mu znane, i były dlań mało znaczącemi, prócz jednej, jaką w tej chwili dostrzegł raz pierwszy.
Postać ta zasługuje w rzeczy samej na pobieżne choć odszkicowanie, trudno albowiem byłoby spotkać coś bardziej oryginalnego i dziwniejszego.
Mężczyzna ów pięćdziesięcioletni, przestraszające brzydki, mógł mieć około pięciu stóp wysokości, gdy stał. Lecz skoro usiadł, wzrost jego nie dosięgał miary dziesięcioletniego dziecka. Mimo iż podłożył sobie przezornie na krześle poduszkę, wziętą z jakiejś kanapy, musiał podnosić rękę, chcąc sięgnąć do zielonej płaszczyzny stołu, nad którym jego ciemna kędzierzawa głowa zaledwie dostrzedz się dawała.
W całem jego ubraniu widoczną była wyszukana elegancja. Krak czarny, z atłasowemi wyłogami, pokrywał wypukłość wielkiego kończatego garbu, jaki od czasu Ezopa nie umieścił się większy na ludzkich ramionach.
Ów mały garbus, tak starannie ubrany, nosił przy butonierce fraka wstążeczkę oficera Legii honorowej.
Croix-Dieu pochylił się do Champloup, zapytując:
— Któż jest to dziwne czupiradło?
— Pan de Génin, jak mówią bardzo bogaty. Jest naczelnikiem jakiegoś wydziału w ministerjum, mówiono przed chwilą.
— Widziałeś go już kiedy w tym domu?
— Nie. Przedstawiono go po raz pierwszy tego wieczoru hrabinie. Ulokował się zaraz na miejscu, na jakiem go widzisz baronie, i nie rusza sic ztad wcale. Chętnie przegrywa, a jego pugilares jest dobrze wyładowanym.
— Niepodoba mi się ta jego twarz, mruknął Croix-Dieu.
— I mnie zarówno. Jest wstrętnie szpetnym, powtórzył Champloup.
— Nie tylko ta brzydota tak mi się w nim niepodoba, ciągnął Croix-Dieu. Jego spojrzenie. Przypatrz się jego oku. Posłuchaj mnie, miejrny się na baczności wobec tego człowieka.
Croix-Dieu pełen niepokoju, stojąc w salonie śledził przebieg gry.
Fanny zbliżywszy się ku niemu, ujęła go pod rękę, spojrzawszy na zegarek.
— Dla czego spoglądasz na zegarek hrabino? Czy oczekujesz dziś kogo jeszcze? spytał Croix-Dieu.
— Tak, markiz de Braisnes ma kogoś przedstawić mi tego wieczora.
— Kogo?
— Niewiem tego. Otrzymałem przed chwilą bilecik mniej więcej tej treści:
„Kochana hrabino! Pozwolisz, że przyprowadzę ci dziś cudzoziemca, zajmującego bardzo wysokie stanowisko, a obecnie przybyłego do Paryża. Na teraz dziesięć kropek nad nazwiskiem; chcę ci albowiem sprawić niespodziankę. Przybędziemy wcześnie, o ile będzie można. Chylę czoło do twoich stóp.

De Braisnes.“

— Otóż jest już pierwsza po północy, mówiła dalej pani de Tréjan. De Braisnes z owym wysoko urodzonym cudzoziemcem prawdopodobnie dziś nie przybędą.
— Hrabino, posłuchaj mej rady, rzeki Filip. Miej się na baczności co do tego młodego markiza.
— Dla czego? Jest to chłopiec tak miły, tak powabny.
— Powabny, być może; lecz blagier. Nie popuszczaj mu zbyt cugli, ostrzegam! Kiedykolwiek bądź może ci sprowadzić zmartwienie, zobaczysz!
— Ależ de Braisnes żyje w najlepszem towarzystwie.
— Nie przeczę. Ci jednak cudzoziemcy, kto może wiedzieć na pewno, czem który z nich jest, i skąd pochodzi? De Braisnes czyż kontrolować ich może?
— Ten jednak, zajmując wysokie stanowisko, musi być dystyngowanym człowiekiem. Wszelka zatem kontrola jest tu bezpotrzebną.
Croix-Dieu śmiać się zaczął.
— Cokolwiekbądź byś mi mówiła, odrzekł, nie zmieniam mojego zapatrywania.

V.

Jednocześnie drzwi sali otwarły się nagle, a w nich ukazały się dwie nowe osobistości.
Jedną z nich był młody mężczyzna lat około dwadzieścia sześć miec mogący, szczupły, średniego wzrostu, z wyrazem najwyższej kokieterji w ruchach i całej postaci. Słowem typ wytrawnego bywalca paryskich salonów.
Jego towarzysz bardziej odznaczający się pod wszelkiemi względami, wyglądał przy nim jak olbrzym obok karła.
Jego wyniosła, imponująca postać, giętkie, nerwiste członki, pełne elegancji ruchy i kształtność budowy.
oznajmiały wyjątkowo atletycznego człowieka.
Mógł mieć około lat czterdziestu pięciu.
Złoty łańcuszek uczepiony w butonierce czarnego fraka, podtrzymywał z pół tuzina krzyżyków różnej wielkości, tworzących oznaki wartościowych orderów.
Lokaj otworzywszy drzwi do salonu, wygłosił donośnie:
— Pan markiz de Braisnes. Jego wysokość książę Leon Aleosco.
Croix-Dieu osłupiały, jak w ziemię wryty, uczuł iż sam kostnieje i chwilowo traci przytomność.
Fanny Lambert której nic zmieszać ani wzruszyć nie było w stanie, zdała się być zmienioną nagle w marmurową statuę. Twarz jej pobladła, oczy przybrały wyraz obłąkania, usta nawpół otwarte nie były w stanie wydać dźwięku. Nie oddychała już prawie.
— Odwagi! szepnął jej baron, odwagi! Bądź silną, jak zwykle nią jesteś.
— Spróbuję, lecz cios jest zbyt ciężkim.
Croix-Dieu zaczął wzrokiem szukać Jerzego i znalazł go w rogu salonu.
Mąż Fanny Lambert wyglądał przestraszające. Jego twarz zmieniona i bledsza niż twarz jego żony, przedstawiała wyraz niewysłowionego bólu i gniewu. Walczył sam z sobą jak człowiek, który chce skoczyć a stoi w miejscu obezwładniony. Zdawało się, że jakaś potęga tajemnicza, silniejsza nad jego wolę przykuła jego stopy do kobierca.
— Czy djabeł się wmieszał w tę sprawę? pomyślał Croix-Dieu. Zkąd zmartwychwstał ten upiór? a skoro zjawia się przed nami pełen życia, dla czego nie zaprzeczył wieściom o śmierci?Przedsięwzięlibyśmy przynajmniej natenczas wszelkie środki ostrożności.
Książe Aleosco, żył przez czas długi przedtem w Paryżu, pośród wysokich sfer społeczeństwa. Większość z bywających w pałacyku przy ulicy Le Sueur znała go z bliska.
Wszyscy oni prawie wiedzieli o jego stosunkach z Fanny Lambert, jak i wiedzieli zarówno o pochodzeniu jej milionowego majątku. Nie słysząc jednak wcale o owych osnutych intrygach przez barona Croix-Dieu, w celu doprowadzenia do skutku jej małżeństwa z Jerzym, nie wiedzieli tem samem, iż Tréjan zaślubiając byłą rnetresę księcia, był przekonanym, iż zaślubia pozostałą po nim wdowę.
— Otóż znajduję się nareszcie w kole życzliwych sobie znajomych, zawołał książę Aleosco. Cieszy mnie to nad wyraz! Zawiążemy panowie na nowo węzły starej naszej przyjaźni. Liczę na to i spodziewam się tego. Przedewszystkiem jednak chcę być przedstawionym przez mego młodego przewodnika pani hrabinie de Tréjan, by u jej stop cześć moją złożyć. De Braisne, prowadźże mnie do niej!
Młody markiz promieniał radością i pychą.
— Chciej książę pójść za mną, odpowiedział, nasza piękna hrabina jest tam!
I poprzedzając księcia omijał grupy zebranych, przedtem ożywione, a teraz w głębokiem pogrążone milczeniu.
Fanny obezwładniona trwogą i wzruszeniem, wspierała się na ramieniu barona Groix-Dieu, i z pochyloną głową oczekiwała katastrofy.
Nie kochała swojego męża; czuła dlań nawet pogardę, wszak obok tego pojmowała instynktownie, że Jerzy oburzy się na tę publiczną zniewagę, i że z tego wszystkiego straszny wybuchnie skandal.
Książe Leon zatrzymał się przed hrabiną, której, spuszczonej ku piersiom twarzy, dostrzedz nie mógł. Oczy mu się iskrzyły pieszcząc odkryte ramiona i biust tej kobiety, zaledwie z lekka przysłonięty kostjumem bachantki. Skłonił się nisko, i zaczął:
— Racz pani hrabino...
Na dźwięk tego głosu, Fanny zadrżała od stóp do głowy, i wzniosła w górę czoło.
Jednocześnie książę rzuciwszy wzrokiem, cofnął się oniemiały. Osłupienie wraz z żywem zakłopotaniem zawidniało na jego twarzy. Patrzył w nią nieruchomym wzrokiem, a kłaniając się powtórnie wyjąknął:
— Więc to ty? ty jesteś? Ach! nie wiedziałem, nie wiedziałem! Przysięgam na honor! Przebacz mi hrabino. Odchodzę. Natychmiast odchodzę!
Jerzy opuściwszy róg salonu przeszedł około tłumu zebranych, a skrzyżowawszy ręce na piersiach, stanął naprzeciw księcia, tamując mu drogę.
Aleosco spojrzał na tego nieznanego sobie człowieka, którego milcząca i nieruchoma postawa pałała straszną groźbą.
— Chciej pan pozwolić, wyrzekł z wahaniem, przepuść mnie proszę.
Jerzy nie poruszył się z miejsca.
— Usuń się pan, powtórzył książę tonem, który coraz wynioślejszym się stawał.
— Panie! zawołał Jerzy stłumionym głosem, nie kazałeś mi się pan przedstawić. Niewiem kto jesteś?
— Moje nazwisko zostało głośno wymienione przez służącego, odrzekł zapytany. Powinieneś je pan był usłyszeć jak je wszyscy zapewne słyszeli.
— Nie słyszałem go widocznie, skoro proszę byś pan mi je wymienił.
— A zatem, i mnie służy prawo zapytać nawzajem, kto pan jesteś?
— Jestem hrabia de Tréjan.
Książe Leon skłonił się zlekka odpowiadając:
— A ja panie hrabio jestem książę Aleosco.
— Nie wierzę temu! zawołał Jerzy.
— Panie! odrzekł książę z wybuchem gniewu.
— Nie wierzę! nie! powtórzył Tréjan, nie wierzę! a to dla nader słusznych powodów. Był tylko jeden książę Aleosco, a ten umarł Posiadam jego akt zejścia, a wdowa po nim pozostała jest dziś moją żoną.
Książe obejrzał się, szukając wzrokiem Fanny.
— Panie hrabio, rzekł zwolna po krótkiej chwili milczenia, ponieważ zarzucasz mi kłamstwo, winienem się wytłumaczyć.
— Czekam na to.
— Jeżeli pan posiadasz, jak mówisz, a czemu wierzę, akt zejścia księcia Aleosco, ten akt został sfałszowanym. Byłem śmiertelnie ranionym ręką mordercy przed kilkoma miesiącami, to prawda, widzisz pan jednak żem ocalał i przybywam. Obok tego uważam sobie za obowiązek powiadomić pana, że jestem ostatnim z rodu Aleosców, ostatnim, jedynym, i że nigdy żonaty nie byłem. Nikt więc nie mógłby wrazić mojej śmierci zaślubiać po mnie pozostałej wdowy.
— Ha! zawołał Jerzy, to fałsz! Pańskie małżeństwo było związkiem morganatycznym, wiem o tem, lecz mimo to ów związek został przez kościół uświęconym.
— Nigdy, powtórzył książę.
— Kłamiesz pan powtórnie! rzekł Tréjan, posiadam na to dowody. Akt pańskiego małżeństwa jest w majem ręku.
— Został on zfałszowanym, tak jak akt mojej śmierci, odparł spokojnie Aleosco. A mam honor zwrócić pańską uwagę, panie hrabio, iż po dwa razy nazwałeś mnie kłamcą.
— Powtarzam to, i powtarzać będę bezustannie! wołał Jerzy w rozdrażnieniu, ponieważ albo obecnie pan kłamiesz, albo oszukałeś nikczemnie przez podstępnie ułożony obrządek, za pomocą oszustwa, tę, którą dostać pragnąłeś za jakąbądź cenę!
— Za kogo pan mnie więc bierzesz? odparł wyniośle Aleosco. Byłżebym zdolnym spełnić podobną infamię?
— Zaprzeczasz pan?
— Ma się rozumieć że zaprzeczam! A jeśli moje słowo jest niedostatecznem dla pozyskania pańskiego przekonania, przywołam świadka, któremu pan nie zaprzeczysz.
— Kogo? mów pan kogo?
— Panią hrabinę de Tréjan, która nas słucha obecnie, i która jeśli skłamałem, niechaj zarzuci mi kłamstwo! Widzisz pan, panie hrabio, że twoja żony milczy.
— A zatem, wołał Jerzy w przystępie bólu, wściekłości i wstydu, zatem, jeśli nie byłeś pan mężem panny Fannv Lambert. byłeś jej kochankiem!
— Ciszej panie hrabio, zawołał żywo Aleosco, przez szacunek dla siebie samego mów ciszej!
— Nie! krzyknął Tréjan. Będę mówił głośno, ponieważ chcę ażeby mnie słyszano! Fanny Lambert więc, była twoją metresą. zbogaciłeś ją swemi pieniędzmi! Szczodrobliwy jak przystało na milionera i wielkiego pana, drogo ją opłaciłeś. Dwoma miljonami! To wspaniale! Po tobie ja nastąpiłem, ja, hrabia de Tréjan, spadkobierca starożytnego uczciwego nazwiska, dziedzic starego tytułu, i za dwa miljony sprzedałem to nazwisko i tytuł pannie Fanny Lambert! Za dwa miliony zrobiłem tę kobietę hrabiną de Tréjan! I żyję w próżnowaniu, w dostatkach, bez troski o jutro. Ha! ha! zaśmiał się szyderczo, jestem bogatym! Dwa miljony hrabiny de Tréjan przynoszą sto tysięcy liwrów rocznej renty! Otóż powód temu, co mówią i co myślą o mnie! Otóż źrodło, z którego płynęła pogarda, jaką czułem w wyrazach, spojrzeniach, w otaczającej mnie atmosferze! Ach, biedny głupcze, smutna oszukana istoto! Jedno mnie tylko zadziwia, że ukrywano przedemną wzgardę, na jaką tak sprawiedliwie zasługiwałem!
I wyczerpany owym wybuchem rozpaczy, Jerzy upad! na krzesło, a ukrywszy twarz w rękach, łkał głośno.
Obecni uczuwali całą rozdzierającą boleść tej sceny.
Każda inna kobieta na miejscu Farmy Lambert, dozwoliłaby się choć na kilka minut owładnąć wzruszeniem i padłszy do stóp męża, błagałaby przebaczenia z tą porywającą, z serca płynącą wymową, na jakiej w ważnych wypadkach nie zbywa córkom Ewy.
Hrabina de Tréjan była kobietą innej natury. Zupełny brak serca bronił ją przeciw wszelkim choćby chwilowym uniesieniom. Szybko zapanowała nad pierwszem swem pognębieniem. Teraz uczuła się być panią siebie, a pochyliwszy się do ucha barona Croix-Dieu, wyszepnęła:
— Zbyt długo już trwa ta obmierzła scena. Mnie dotknie jeszcze ta śmieszność, jaką okrywa się ów nieszczęśliwy, a ja tego nie chcę! Przetnij to odrazu, baronie.
— Będę się starał, rzekł Filip.
— Spiesz się, co prędzej!
Croix-Dieu postąpił kilka kroków ku Jerzemu, a kładąc mu rękę na ramieniu:
— No! mój kochany, rzekł, bądź-że przecie mężczyzną!
Tréjan, pod owem dotknięciem, zadrżał na całem ciele, jak gdyby po nim przebiegła iskra elektryczna. Zerwał się z krzesła. Otarł chustką resztki łez pozostałych na twarzy, a powiódłszy w około smutnem ponurem spojrzeniem, zatrzymał je na księciu Aleosco.
— Panie hrabio, rzekł książę, chciej wierzyć, iż wynikłe zdarzenie najwyższą przykrość mi sprawia, daję ci na to słowo honoru! Będąc zaś pomimowolną przyczyną tej opłakanej sytuacji, jestem na twoje rozkazy, w razie, gdyby podobało ci się zażądać zadość uczynienia, za tę bezwiednie przezemnie wyrządzoną obrazę. Mieszkam w Wielkim Hotelu. Tam znajdą mnie twoi świadkowie, gdybyś uważał za stosowne mi ich przysłać.
Jerzy potrząsnął głowa.
— Nie! odrzekł głucho. Nie obraziłeś mnie pan. Wyrządzona mi zniewaga, jest dziełem kobiety, niech pozostanie bezkarną; ponieważ jedyną bronią, jaką nam mścić się wolno nad kobietą, jest wzgarda. Oskarżałem pana przed chwilą o kłamstwo. Zawiniłem i proszę o przebaczenie, jak przystało na upodlonego człowieka, jakim ja byłem, jakim jeszcze jestem. Znajdujesz że książę dostatecznem to usprawiedliwienie się z mej strony?
— Aż nadto! zawołał Aleosco. Pański gniew był słusznym najzupełniej. Mnie raczej nie służyło tu żadne tłumaczenie.
Zachowanie i cała postać młodego artysty nagle się zmieniły. Podniósł w górę głowę, a z jego oczu tryskały płomienie.
— Upadłem, mówił silnym, donośnym głosem, lecz teraz powstaję! Wy wszyscy, którzy mnie otaczacie, myśleliście zapewne: hrabia Tréjan jest nikczemnikiem. Otóż mylicie się panowie! Hrabia de Tréjan został oszukanym, lecz nie był wspólnikiem w tej haniebnej sprawie. Zaraz przekonam was o tem. Porzucam na zawsze tę kobietę, której sądzono żem sprzedał moje nazwisko, i którą kochałem, jak bezrozumny, a raczej jak ślepy! Opuszczam ją, aby nie wrócić nigdy już więcej do tego domu, w którym zbrukano mój honor.
Tu Jerzy poruszył ręką, co mogło oznaczać tak wzgardę jak i pożegnanie, i nie spojrzawszy wcale na Fanny, przeszedł zwolna pośród milczących tłumów.
Przed przestąpieniem progu, zatrzymał się, obrócił raz jeszcze, skinieniem ręki, wyzywającym prawie pozdrowił grupy zebranych, jakie się rozstąpiły dając mu wolne przejście, i wyszedł.
Książe Aleosco drżał mocno wzruszony.
— Niezwykły to człowiek ów hrabia de Tréjan, pomyślał; wstrząsnął mną do głębin duszy!
Fanny zbliżyła się do barona Croix-Dieu.
— A zatem, szepnęła mu z cicha, sprawa skończona! Kto mógł przewidzieć tak nagle rozwiązanie? Lepiej jednakże iż tak się stało. Jestem hrabiną, i do tego wolną.
— Jesteś mężną, odważną, rzekł Filip.
— Czyliż wątpiłeś o tem? Ta jednak mała dramatyczna scena, jakiej nie było w programie, rozrzuciła przerażający chłód w moim salonie. Nie można dopuścić, aby zebrani tu goście, rozeszli się pod tyle przykrem wrażeniem. Wydaj rozkaz baronie, aby natychmiast podawano wieczerzę.
Croix-Dieu odszedł spełnić polecenie.
Zegar w salonie wskazywał wpół do drugiej nad ranem.
Lokaje otworzyli na oścież drzwi do jadalni, a kamerdyner wygłosił:
— Wieczerza na stole.
Fanny znajdowała się naówczas w pobliżu swego dawnego kochanka.
— Podaj mi książę rękę, wyrzekła z uśmiechem.
Aleosco zamiast podać ramię ze zwykłą sobie galanterją, cofnął się w tył, a kłaniając się odpowiedział:
— Pani, która jesteś o tyle dobrą o ile piękną, wybaczyć mi raczysz, mam nadzieję, iż z wielkim żalem zmuszony jestem wyrzec się tego zaszczytu.
— Jakiż powód zmusza cię, książę, do wyrzeczenia się tego. jak nazywasz „zaszczytu“?
— Nie mogę być obecnym przy wieczerzy.
— Jakto, chciałżebyś już nas opuścić?
— Muszę, niesty, odejść.
— Ależ to niepodobna!
— Radbym pozostać, jest to wszelako niemożebnem.
— Dlaczego?
— Chciałażbyś to poznać?
— Tak, cokolwiekbądź jest.
— A więc pani hrabino, rzekł Aleosco przyciszonym głosem, jestem ci posłusznym. Opuszczam ten pałac, którego progów niepowinienem był nigdy przestąpić... to mieszkanie, z którego moja obecność wygnała uczciwego człowieka, ten dom, w który moja noga nie wstąpi już więcej. Oto najczystsza prawda!
Rumieńce, jakie się ukazały na obliczu pani de Tréjan po odejściu Jerzego, teraz nagle zniknęły.
— A zatem, wyszepnęła, pan nigdy już tu nie powrócisz?
— Nigdy! rzekł książę Leon, kłaniając się zlekka.
Fanny westchnęła głęboko.
— Ha! skoro taka wola pańska, odpowiedziała, nie śmiem nalegać, widząc, że to by było daremnem. Odejdź więc, książę. Żegnam cię!
— Żegnam, pani hrabino, rzekł Aleosco powtórnie się kłaniając; a pozdrowiwszy obecnych z pewną wyniosłością, wyszedł z salonu.
Pani de Tréjan prowadziła go wzrokiem aż do drzwi.
— Idź! wyszepnęła, skoro chcesz odejść i skoro sądzisz się być panem swej woli. Zobaczymy, czy nie powrócisz? A obróciwszy się, głośno wyrzekła. Panie baronie de Croix-Dieu, podaj mi rękę. Idźmy na wieczerzę, panowie. I idąc z Filipem, dodała cicho z uśmiechem: Nic się tu nie zmieniło oprócz drobnostki, że nie mam już męża.
Wieczerza odbyła się nader wesoło.
Nigdy hrabina nie ukazała się bardziej dowcipną i ożywioną. Nerwowe podrażnienie zdwajało blask jej umysłu. Jej wesołość, mimo, że nieco gorączkowa, nie zdawała się być przymuszoną. Można by było sądzić, iż postanowiła sobie utworzyć piedestał z owej tak fałszywej i trudnej sytuacji, w jakiej się znajdowała, i pragnęła ją z tryumfem do końca doprowadzić.
Pod wpływem tego jej olśniewającego umysłowego czaru, i udzielającej się łatwo wesołości, a dzięki może licznym libacjom doskonałego hiszpańskiego wina i zamrożonego szampana, przykre wrażenie owej opłakanej sceny, jaką przytoczyliśmy powyżej, zwolna się zacierało.
Gdy goście powstali od stołu, nie myśleli już o Jerzym Tréjan. Przeciwnie, cieszyli się w duchu z jego nagłego odejścia, przekonani, że owe pseudo-wdowieństwo Fanny, dawało im sposobność swobodniejszego się kręcenia koło niej i zalecania.
Salony zapełniły się na nowo. Gra w karty się rozpoczęła. Pan de Strény rozpoczął partję bakara, kładąc przed sobą dziesięć tysięcy franków na otwarcie gry.
Pan de Génin nie tracił go z oczu, a raczej pożerał spojrzeniem przez cały czas trwania banku.
Mimo to wszystko mały garbusek nie odkrył nic podejrzanego. Pospieszamy dodać, że szansa tym razem niezbyt sprzyjała hrabiemu, i że po długiem trwaniu gry, jego zysk ograniczał się do nader skromnych rozmiarów.
Około czwartej nad ranem, goście rozchodzić się zaczęli.
Pan de Génin zbliżył się do Fanny.
— Pani hrabino, rzekł, obawiam się czylim nie wybrał niestosownej chwili do obarczenia cię mą prośbą. Niewiera doprawdy czy się ośmielę...
— Odważ się pan, odpowiedziała z uśmiechem młoda kobieta. Jakąkolwiek bądź byłaby pańska prośba, przyjemnie mi będzie zadość jej uczynić.
— Ośmielasz i zachęcasz mnie pani. Otóż jeden z moich przyjaciół z prowincji, pochodzący z zacnej rodźmy z Perigort, pan de Lausac, chwilowo bawiący w Paryżu, byłby szczęśliwym mogąc zostać przyjętym w domu tak uświetnionym obecnością pani, z którego wywiózłby do siebie na wieś najprzyjemniejsze wspomnienie. Pozwolisz mi go pani wprowadzić?
— Najchętniej. Pan de Lausac przedstawiony przez pana, może być pewien jak najlepszego przyjęcia.
Mały garbusek nisko się ukłonił, a gorąco wygłaszając swą wdzięczność, całował z gracją piękną rączkę hrabiny, i wyszedł rozpromieniony.
— Co ci mówił ów gnom leśny? zapytał Croix-Dieu.
— Prosił, bym pozwoliła mu wprowadzić do moich salonów kogoś z jego znajomych, przybyłego z prowincji.
— I zgodziłaś się na to?
— Ma się rozumieć, najchętniej! Pochlebia mi to żądanie. Przekonywa mnie ono, że pomimo tego wstrętnego skandalu, jakiemu tak odważnie stawiłam czoło, mój dom nie przestanie być jednym z najlepiej uważanych i poszukiwanych.
— Doskonale, odrzekł Croix-Dieu. A teraz pomówmy o rzeczach poważnych. Czyliż masz zamiar zmienić obecnie swój sposób życia?
— Nic, w niczem! Jestem panią siebie; będę działała jak mi się podoba.
— Będziesz przyjmowała księcia Aleosco?
— Drzwi przed nim nie zamknę, jeżeli zechce przyjść do mnie. Wszak jestem pewną, że nogą nie stąpi tu więcej. Ów dziwak podnosi tę drobnostkę do wysokości jakiejś kwestji.
— Czy sądzisz że Jerzy powróci?
— Przeciwnie, jestem pewną że się tu więcej nie ukaże.
— Cóż pocznie on z sobą teraz?
— Ha! to już jego rzecz nie moja.
— Lecz pomyśl, że on jest twoim mężem, że ma pewne prawa.
— Prawa? Niech się nie poważy do nich odwoływać! Jestem nawet pewną, że tego nie uczyni. Przepaść, jaka obecnie pomiędzy nami wydrążoną została, jest do nieprzebycia! I upewniam cię że on to dobrze rozumie.
— Czy ów akt małżeństwa i akt zejścia księcia Aleosco tak doskonale zredagowane, i ściśle oba legalizowane, dwa owe prawdziwe arcydzieła, czy znajdują się w posiadaniu Jerzego? pytał Croix-Dieu.
— Tak. odpowiedziała Fanny.
— To źle.
— Dla czego? Cóż szkodzić to może?
— Szkodzi bardzo wiele. Wszak wiesz, oba te akty są sfałszowane.
— Niewinne, nieszkodliwe fałszerstwo.
— To zależy hrabino od punktu zapatrywania się na pomieniona kwestję. Sądzę wszelako, że gdy te akta nie były sporzadzonemi we Francji, byłoby trudno dochodzić tu tej sprawy drogą sądową. W każdym razie źle jest, że pan de Tréjan ma tę broń przeciw nam w swem ręku.
— Wszakże od ciebie je otrzymałam, są one twem dziełem, zawołała Fanny.
— Bom sądził, że książę Leon umarł, i dawno już pogrzebany. Gdybym był przeczuł że żyje, czyż byłbym tyle szalonym, aby sporządzać akt jego zejścia?
— Być może że Jerzy nagle opuszczając ten pałac, zapomniał zabrać ty ch papierów? wyszepnęła pani de Tréjan.
— Tak, to możebne, a nawet prawdopodobne, rzekł Filip. Czy nie wiesz gdzie on je chował?
— W biurku, w swojej pracowni. A im więcej się nad tem zastanawiam, tem silniej wierzę, że one tam znajdują się jeszcze.
— Trzeba się nam o tem upewnić jak najprędzej.
— Skoro tylko ostatni moi goście odjadą, pójdziemy tam i przekonamy się, odpowiedziała Fanny.
W kilka minut potem, salony opróżniły się zupełnie.
Croix-Dieu wraz z panią Tréjan udał się na pierwsze piętro.
— Wejdźmy najprzód do mnie, wyrzekła. Potrzebuję coś wziąć z szufladki.
W jednym z rogów sypialni ndodej kobiety, stało prześliczne biurko. Wytworne rzeźby na hebanowem drzewie otaczały płyty z kości słoniowej, wyżłabiane dłutem jakiegoś sławnego artysty.
Pod kostjumem u pasa, Fanny miała ukryty złoty łańcuszek, na którym było uczepionych kilka maleńkich, kluczyków, z jakieminie rozstawała się nigdy. Zbliżywszy się do biurka, wprowadziła jeden z nich w mikroskopijny zameczek szufladki. Najmniejszy szelest słyszeć się nie dał, a płyta z kości słoniowej obróciwszy się na zawiasach, odkryła drugą stalową płytę, która za naciśnięciem jakiejś niewidzialnej sprężyny, podniosła się w górę jak pierwsza.
To śliczne, tak artystycznie wykonane biurko, kryło w swem wnętrzu kasę żelazną.
Filip rzuciwszy ciekawym wzrokiem w jej wnętrze, dostrzegł ułożone rzędami w porządku na podstawach pudełeczka z biżuterją, pęki powiązanych przekazów i weksli, pakiety biletów bankowych, i kilkanaście rulonów złota.
— Ach! zawołał śmiejąc się głośno, jest to jak widzę pomocnicza kasa bankowa, to biurko.
— Prawie, odrzekła z uśmiechem Fanny, mam tu klejnoty i walory pieniężne na sumę dwóch milionów trzystu tysiecy franków.
Źrenice barona chciwością się zaiskrzyły.
— Dlaczego chowasz u siebie tak wiele pieniędzy? zapytał.
— Ażeby je mieć zawsze pod ręką. Znajduję przyjemność w przeglądaniu od czasu do czasu tych skarbów. Rozwesela mnie to i bawi.
— Pojmuję, odrzekł, lecz czyli nie dopełniasz wielkiej nieprzezorności w ten sposób działając?
— Żadnej! Moi służący nie domyślają się wcale co owe biurko w sobie zawiera. Zresztą, ta kasa żelazna zabezpieczona jest od włamania i pożaru. Niemożna ją otworzyć bez kluczyka, z jakim nigdy się nie rozstaję, jak również nie znając tajemnicy, otwierania. Nie grozi więc tu żadne niebezpieczeństwo. Lecz mam już to czego potrzebowałam. Idźmy dalej.
To mówiąc ujęła pęk kluczyków różnej wielkości, zawieszonych na stalowej obrączce. Dwoma z nich zamknęła płyty drogocennego biurka.
Croix-Dieu zachowując się obojętnie z pozoru, badał jednak uważnie z oddalenia układ sprężyny.
— Kto wie? pomyślał, może mi się to przydać kiedykolwiek. A potem głośno zapytał: Od czego są te klucze, hrabino?
— Od wszystkich mebli znajdujących się w apartamencie, i od pracowni Jerzego.
— Jakim sposobem pozostają one w tworu ręku?
— Kazałam zrobić podwójne, przed mojem wyjściem za mąż.
— W jakim celu?
— W celu, z którego będziesz się śmiał baronie. Wyobrażałam sobie, powiedz jakaż myśl szalona! Wyobrażałam więc sobie, że jestem w Jerzym zakochana, i chciałam ażeby mój mąż nie miał żadnej tajemnicy przeemną. Te klucze pozwalały mi w przeciwnym razie przetrząsnąć wszystkie sprzęty pana de Tréjan, podczas jego nieobecności. Jakto nie śmiejesz się ze mnie baronie?
— Podziwiam przezorność. Zazdrość przewidywana, to rzecz wspaniała!
— No, idźmy! wyrzekła Fanny.
Do pracowni Jerzego prowadziły schody w ścianie ukryte. Hrabina z baronem weszli na te schody. Pracownia była wykwintnie urządzoną, ale pomimo to dziwnie smutną, bo nic tu nie przemawiało o pracy. Fanny poszła prosto do biurka z czarnego dębu, i otworzyła szufladkę.
— To tu, wyrzekła. Oto jego portfel.
Otworzyła go. Portfel był próżny.
— Omyliłam się, sądząc że on zapomni o tych papierach, wyrzekła pani de Tréjan zwracając się ku baronowi. Mimo całego wzburzenia, pamiętał o wszystkiem! Zabrał te akta jak. widzisz. Co począć?
— Czekać, nie niepokojąc się nad miarę, a gdyby Jerzy zechciał zrobić użytek z owych dowodów, nie zbaczać na krok z linii wskazanej.
— Z jakiej? pytała Fanny.
— Z tej oto. Przypuśćmy że będziesz badaną przez kogoś o legalność podstawy aktu ślubnego. Należy ci wtenczas stanowczo utrzymywać, że uświęcenie kościelne tego obrzędu miało rzeczywiście miejsce, a stąd wypada, że książę Aleosco w sposób nikczemnie podstępny nadużył twego zaufania. Co zaś do aktu śmierci księcia Aleosco, będziesz utrzymywała, iż nadesłanym ci został z kraju, gdzie książę zamieszkiwał, wraz z listem bez podpisu na czem polegając z dobrą wiarą, jako też i na ogłoszeniach o śmierci księcia w francuskich dziennikach. przystąpiłaś do aktu nowego małżeństwa. Dodasz. ze jeden z twych dawnych wielbicieli, źle przyjęty przez ciebie, urządził, jak ci się zdaje, ten żarcik. Cóż naturalniejszego? Główną jest rzeczą, jak to pojmujesz kochana hrabino, ażeby nikt się nie domyślał, że ja w tem brałem jakikolwiek udział. Gdyby albowiem jedno nieroztropne słowo wymknęło się z ust twoich, i dozwoliło odkryć nasze współdziałanie w intencji oszukania hrabiego de Tréjan, za pomocą sfałszowanych dokumentów, widocznem jest, że twoje postępowanie w tem wszystkiem wstręt by ku tobie wzbudziło, a Jerzy zyskałby ogólne zainteresowanie i powszechną sympatję.
— Bądź spokojnym, będę przezorną, odpowiedziała. Na ukazanie się pierwszego niebezpieczeństwa przyzwę cię do siebie, i nie wyrzeknę ani jednego słowa nie poradziwszy się wprzód ciebie.
Croix-Dieu uspokojony owem poważnem twierdzeniem, i pewien odtąd, że nie zostanie skompromitowanym, czego się nadewszystko obawiał, pożegnał Fanny, i wrócił do siebie.
Fanny wróciwszy do swoich apartamentów, kazała rozebrać się pokojówce, a splótłszy w jeden olbrzymi warkocz swe piękne jasnoblond włosy, udała się do łóżka.
Pani de Tréjan przewracając się z boku na bok daremnie snu przyzywała, który nie nadchodził, a w rozmyślaniu szeptała bezwiednie:
— Ach! ten Aleosco! to prawdziwy typ mężczyzny. Posiada siłę olbrzyma i wspaniałą wyniosłość księcia. Z jakąż on galanterją traktował mnie tego wieczora, mimo że pod owym pozornym szacunkiem czuć było niejaką pogardę. A jednak on kochał mnie kiedyś! Z jakąż rozkoszą podałabym mu rękę gdyby chciał złamać okowy jakie mnie przykuwają do Jerzego. Tak, lecz on nie zechce tego uczynić. Nie zechce. Trzeba więc działać, ażeby zechciał to zrobić! Jestem zawsze piękną, piękniejszą nawet teraz niż kiedy! Musi to uczynić. On wróci do mnie. Powróci!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czytelnicy łatwo odgadną w jak strasznym stanie wzburzenia znajdował się Jerzy, w chwili gdy wychodził z salonu swej żony. Jednak zamiast wybiedz natychmiast z pałacu jak to w pierwszej chwili miał zamiar uczynić, wszedł do swoich apartamentów.
Tu rozebrał się z taką gwałtownością z wieczorowego ubrania, że porozdzierał frak i w szczątki poszarpał biały krawat. Rzuciwszy je na kobierzec, deptał nogami, a w to miejsce przywdział najskromniejsze odzienie ze swej garderoby.
Cała ta zmiana ubioru nie trwała więcej po nad pięć minut.
W szufladce biurka jakie stało w pracowni, miał kilka luidorów. Były one jego wyłączną własnością, ponieważ pochodziły ze sprzedaży jego mebli przy ulicy de Laval, jakie mu były niepotrzebnemi, gdy po zaślubinach przeniósł się do pałacyku Fanny. Wsunął do kieszeni tę szczupłą kwoto pieniędzy i zwrócił się ku drzwiom. Tu nowa mu myśl zabłysnęła.
Otworzył biurko, dobył z portfelu akt zejścia i numer dziennika, w jakim opublikowano śmierć księcia Aleosco, i wyszedł z pałacyku pozostawiając go pełnym światła i wrzawy, ponieważ w owej chwili właśnie goście Fanny Lambert zasiadali do wieczerzy; a dosięgnąwszy Pól Elizejskich, szedł machinalnie przed siebie, nie wiedząc sam gdzie i dokąd idzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Książe Aleosco wyszedłszy po odmówieniu podania ręki pani de Tréjan, kazał się zawieźć do klubu, którego był członkiem, a gdzie ukazanie się jego, a raczej zmartwychwstanie, z gorącą radością zostało powitanem.
Wziąwszy na stronę dwóch oddawna sobie znanych urzędników ambasady, rzekł do nich:
— Chciałbym dać lekcję markizowi de Braisnes, przez którego obrażony zostałem.
Tu opowiedziawszy wszystko o czem wiemy, dodał:
— Prawdopodobnie pan de Braisnes nie zechce odmówić zadość uczynienia mojemu wyzwaniu, i przyszłe swoich sekundantów, czyż więc zechcecie w razie pojedynku służyć mi za świadków?
Odpowiedź, jak to przewidzieć było można, wypadła potwierdzająco.
— A więc, rzekł książę, przyślę wam świadków mojego przeciwnika, jak tylko do mnie przybędą. Markiz de Braisnes został obrażonym, stąd służy mu prawo wyboru broni. Przyjmuję naprzód wszystko co on zechce, i pozostawiam wam wszelką swobodę działania. Gdyby można było dzisiaj załatwić owo spotkanie, byłoby to dla mnie bardzo dogodnem, ponieważ jutro dzień cały mam już zajętym.
Jakoż o dziewiątej rano dwaj młodzieńcy, pochodzący również jak markiz de Braisnes z wyższej arystokracji, przybyli do Wielkiego Hotelu, i przesłali swe karty Leonowi Aleosco.
Książe przyjął ich natychmiast z ową wyniosłą grzecznością, jąka była osobistą cechą jego charakteru, i wręczył im adresy swych świadków.
W godzinę później ci ostatni przybyli z oznajmieniem, iż wybrano szpady, i że spotkanie nastąpi punktualnie o czwartej w lasku Ville d’Avray.
Dwaj przeciwnicy stawili się punktualnie na oznaczoną godzinę.
Rozpoczął się pojedynek, a od pierwszych uderzeń wyższość księcia w robieniu bronią widocznie dostrzedz się dała.
Biedny markiz niemógł zachować co do tego najmniejszego złudzenia. Krople zimnego potu spływały mu po skroniach. Starał się jednak zachować pozór odwagi.
Książe Leon niemiał bynajmniej zamiaru godzić na życie tego młokosa. Surowa lekcja zdawała mu się być wystarczającą. I zamiast zabić pana de Braisnes, jak to mógł z łatwością uczynić, poprzestał na zadaniu mu w prawe ramię potężnego ciosu szpadą.
Świadkowie oświadczyli natychmiast iż honorowi zadość się stało.
Rana nie była ciężką, ani niebezpieczną, i nie wywołała innych następstw, jak tylko noszenia ręki na bandażu przez dwa tygodnie.
Po zamienieniu wzajemnych ukłonów, przeciwnicy wraz ze świadkami wsiedli do powozów i odjechali.
Książe obiadował w klubie, następnie udał się na operetkę do teatru: wróciwszy do klubu rozpoczął grę w wista, gdzie przegrał sto luidorów, a przyjechawszy do hotelu około drugiej nad ranem, rozpoczynał właśnie swą nocną toaletę, gdy jego pokojowiec ukazał się mówiąc:
— Jakaś dama przybyła prosi waszą wysokość o krótką chwilę rozmowy.
— Dama? powtórzył książę. Trzeba ją było zapytać o nazwisko.
— Odpowiedziała, że nazwisko swoje wyjawi tylko waszej wysokości.
— Jestże ona młoda i ładna?
— Twarz ma przysłoniętą gęstą zasłoną, lecz elegancja jej postaci i świeżość głosu, pozwalają mi mniemać że ładną i młodą być musi.
Aleosco zawahał się przez chwilę. Następnie zwracając się do służącego rzekł:

— Wprowadź tę panią.

VI.

Po kilku sekundach otworzyły się drzwi sypialni. Ukazała się w nich kobieta zamknąwszy je starannie za sobą.
Nowoprzybyła, której twarz pokrywał woal z czarnej gazy, zdawała się być mocno wzruszoną, jak to sądzić było można z lekkiego drżenia jej rąk szczelnie obciśniętych rękawiczkami.
Miała na sobie jedną tylko biżuterję, złoty łańcuszek w stylu Ludwika XVI, na którym uczepiony był zegarek czarno emaljowany z brylantową koroną o dziewięciu perłach.
— Jestże to jakaś awanturnica lub też kobieta z wyższego świata? zapytywał książę siebie dostrzegłszy ów szczegół. W każdym razie niepodobna jest aby nie była piękną.
Z uprzejmą grzecznością zbliżył się ku nieznajomej, stojącej u progu, a ująwszy jej rękę:
— Wybacz mi pani, rzekł, iż cię przyjmuję w takim nieładzie panującym w mojej sypialni. Wizyta twoja przypadła mi niespodziewanie. Wszakże wystarczy to na moje usprawiedliwienie? Proszę więc, racz spocząć.
Skoro usiadła, siadł przy niej, nieco w oddaleniu i rzekł:
— Nie znając powodu jaki tu panią sprowadza, wyznać muszę, iż sama twoja obecność jest dla mnie już szczęściem. Wnosisz albowiem wraz z sobą do mego mieszkania roskoszną woń piękna i młodości. Pozwól mi zatem mieć nadzieję, iż zwiększy się to moje szczęście, skoro się dowiem, jakiemu błogiemu losowi je zawdzięczam?
Nieznajoma nic nie odpowiedziała.
Ujął jej drobną rączkę, a ściskając ją w swej dłoni
— Czyliż mam zaszczyt być znanym pani? zapytał.
Przybyła skinęła z lekka głową.
— A ja czy znam panią? pytał dalej.
Główka poruszyła się powtórnie.
— A zatem, mówił dalej uśmiechając się, postanowiłaś jak widzę rozmawiać ze mną znakami, z obawy zdradzenia się dźwiękiem swojego głosu? Odgadłem, nieprawdaż?
Lekkie uściśnienie ręki było odpowiedzią nieznajomej.
— Pozwól jednakże pani dodał zrobić maleńką uwagę, że w podobnych warunkach trudną będzie pomiędzy nami rozmowa, Czyż zamyślasz do końca zachować incognito?
Przybyła poruszyła głową.
— Ależ przynajmniej dozwolisz mi pani ujrzeć swoje oblicze, które przewiduję, że czarująco pięknem być musi? Pozwolisz mi je pani zobaczyć, nieprawdaż?
Nowe uściśnienie ręki wyrażało przyrzeczenie.
— Nie mogłoby to zaraz nastąpić?
Milczenie było odpowiedzią ze strony nieznajomej.
— Czy pani się mnie obawiasz?
Główka pochyliła się dwukrotnie.
— Miałżebym nieszczęściem kiedy obrazić panią?
Taż sama odpowiedź.
Aleosco poruszył się z gestem zdziwienia.
— Pozwól pani wyznać, rzekł, iż to mnie mocno zdumiewa. Nie zdarzyło mi się dotąd ażeby która z pięknych kobiet, jakie znam, uskarżała się na brak grzeczności z mej strony.
Głowa i ręka przybyłej pozostały niememi.
— A więc, mówił dalej, jeślim zawinił, dozwól mi poznać mą winę? Podaj mi pani sposób do jej powetowania, zgładzenia.
— Zgładzić, powetować, na to jedyny tylko środek pozostaje, wyszepnął z po za gazowej zasłony głos tak cichy i drżący wzruszeniem, iż zaledwie dosłyszanym się stawał, a pomimo to, drgnął na jego dźwięk książę Leon. Wzgardę, miłością tylko zgładzić można, dodała.
— Wzgarda, z mej strony? zawołał.
— Tak jest, pogarda! A nawet więcej, zniewaga!
— Odemnie? pogarda, zniewaga? Ależ na Boga, kto jesteś pani?
Przybyła wysunąwszy szybkiem poruszeniem swą rękę z dłoni księcia, zerwała w okamgnieniu z głowy woal i kapelusz; a rozwiązane jej włosy spłynęły falą na jej piersi i ramiona.
— Fanny! zawołał Aleosco osłupiały.
— Tak, Fanny! odpowiedziała. Ta Fanny, którą kochałeś gdy była Fauną Lambert, Fanny, ta twoja niegdyś Fanny, dziś hrabina de Tréjan, królowa Paryża, która cię zawsze uwielbia! I zarzuciwszy obie ręce w około jego szyi, szeptała w namiętnem uniesieniu: Leonie! bądź moim kochankiem, mym Bogiem! mym władcą i panem!
Wzruszony, zmieszany i prawie zwyciężony, usiłował walczyć przeciw owej niepokonanej sile.
Aleosco chciał odwrócić głowę, zamknąć oczy i uszy.
Fanny podwajała uściski.
Woń z jej rozrzuconych włosów oszałamiała go.
Jego usta dotknęły tych ust zdradzieckich.
Stało siei Uczciwość i prawość księcia zaginęły we wzburzonym jak ocean jego umyśle.


∗             ∗

San-Rémo odkąd stał się kochankiem Herminii, nie ukazywał się w pałacu na przedmieściu św. Honorjusza; a gdy wicehrabia uskarżał się na rzadkość jego odwiedzin, Andrzej tłumaczył się w sposób dający do zrozumienia, iż pewna, nagle wzbudzona w nim miłość, pochłania mu jego czas zupełnie.
Mimo to wszystko, jak wiemy, pierwszą i naglącą potrzebą kochanków szczerze sobą zajętych nawzajem, jest bezustanne komunikowanie się z sobą, i wymienianie myśli zawsze jednych i tych samych.
Owóż tak Andrzej jak i Herminia, wynagradzali sobie ową konieczność rozłączenia, jakiej ulegać musieli, wymianą listów tak tkliwych, tak pełnych namiętności, I że to pismo płonęło ogniem na papierze.
Pani de Grandlieu korespondowała z Andrzejem za pomocą poczty. San-Rémo odpowiadał wsuwając listy pod krzak bluszczu przy furtce ogrodowej.
Marietta pokojówka, nie zaniedbywała coraz częściej odwiedzać barona ze zdawaniem sprawy z poleconego sobie nadzoru nad swą panią.
Edmund przybiegał dwa razy tygodniowo na ulicę św. Łazarza, przynosząc wiadomość o listach zielonym lakiem zapieczętowanych a nadchodzących do jego pana.
— Co robi twój pan z temi listami? Gdzie je chowa? pytał zawsze Croix-Dieu.
A służący niezmiennie odpowiadał:
— Nic nie wiem! Pan markiz zamyka się podczas ich czytania.
Nakoniec, pewnego rana przybiegł tryumfujący, z miną człowieka pewnego otrzymania grubej nagrody.
— Panie baronie! wołał promieniejący radością, odkryłem tajemnicę!
— Mówże, mów prędko!
— Na ryzyko stracenia służby u mojego pana, wsunąłem się do garderoby, podczas gdy pan markiz zamykał drzwi na klucz w swoich pokojach. I widziałem.
— Cóż... cóż takiego?
— Mój pan chowa pomienione listy w mały pugilares z czerwonego safianu na srebrny zamek zamykany, jaki po raz pierwszy u niego widziałem.
— Nie mógłżebyś zręcznie pochwycić tego pugilaresu?
— Niepodobna! Pan markiz nosi go przy sobie bezustannie, a kładąc się spać, wsuwa go pod poduszkę.
— Będę go miał! pomyślał Croix-Dieu.
Tak stały rzeczy we trzy tygodnie po pierwszej schadzce Andrzeja z Herminią przy ulicy Castellane.

VII.

Wiele zależało Filipowi de Croix-Dieu na pochwyceniu w swe ręce owego pugilaresu, w którym San-Rémo przechowywał listy Herminii, z jakim się nigdy nie rozłączał, i które wsuwał pod poduszkę przed udaniem się na spoczynek. Słyszeliśmy, jak baron mówił do siebie: „Będę go miał."
Mimo, że to był początek jesieni, niezbyt korzystna pora dla przedstawień teatralnych w Gymnase, dawano po raz pierwszy pięcioaktową komedję, w której dyrektor pokładał wielkie nadzieje.
Ta sztuka, pierwsze dzieło młodego człowieka, wzbudziła żywo ogólne zaciekawienie, nie tylko z przyczyny zupełnie nieznanego nazwiska autora, lecz więcej jeszcze z przychylnego ocenienia tej pracy przez słynnych znawców francuskiej komedji.
Cały artystyczny, elegancki Paryż, nie przebywający ani na willegiaturze, ni w stacjach klimatycznych, zebrał się na to przedstawienie.
Za opuszczeniem zasłony po akcie trzecim, jednomyślne brawa i przywoływania oznajmiały sympatję wyborowej publiczności, tak dla samego dzieła, jak jego wykonawców.
Niektóre z osób wchodzących do naszej powieści, były zarówno obecnemi w teatrze.
Przedewszystkiem baron de Croix-Dieu przy wejściu do orkiestry. Nieco dalej, w trzecim rzędzie krzeseł, stał Andrzej San-Rémo. zwrócony plecami do sceny. Nakoniec w loży wprost siedział z żoną pan de Grandlieu.
Herminia ubrana była w suknię blado-błękitną; w lewej ręce trzymała wspaniały bukiet z parmeńskich fiołków, prawą zaś poprawiała zlekka jedwabiste zwoje swych włosów.
Andrzej pochłaniał ją spojrzeniem, w jakiem promieniało uwielbienie bez granic.
Ludzie powierzchownie na wszystko patrzący, dla których nie istnieje głębsza obserwacja życia, nie wiedzą o tysiącach sposobów tajemniczego porozumiewania się telegraficznie, rozpowszechnionego w salonach i teatrach Paryża, jaka zastępuje z korzyścią rozkochanym miłosną korespondencję zawsze niebezpieczną, a częstokroć niemożebną do wykonania.
Bukiet położony na brzegu loży a następnie zmieniony na inne miejsce; rękawiczka zdjęta, i wdziana; bransoletka przytwierdzona wyżej lub niżej na ręku, wachlarz otwierany i zamykany po kilka razy z rzędu; drobna biała rączka pieszcząca zwoje swych jasnych lub ciemnych włosów, zawierają całe tomy tkliwych przysiąg, słów gorących, oznaczań schadzek, i obietnic szczęścia.
Bukiet Herminii w swej niemej mowie, oznajmił Andrzejowi, że wicehrabina uda się nazajutrz do tajemniczego mieszkania przy ulicy Castellane. Ręka pieszcząca włosy dodała, że należało oczekiwać przybyłej o drugiej godzinie.
Krzesła, jak zwykle bywa podczas międzyaktów zupełnie się prawie opróżniły.
Croix-Dieu wyszedłszy w głąb ważkiego korytarza, do którego prowadziło kilka schodów z orkiestry, śledził stamtąd bezustannie Andrzeja i panią de Grandlieu.
Telegraficzne znaki młodej kobiety nie uszły jego uwagi. Doszukiwał w nich znaczenia, a dzięki rozpromienionej fizjonomii markiza San-Rémo, odgadł je w połowie.
Jednocześnie zdarzył się dziwny wypadek.
Uczuł jakąś nadzwyczaj lekką rękę, bardzo szybko, widocznie z nabyłem doświadczeniem i wprawą, wsuwającą się do jego kieszeni, w której miał portmonetkę. Nie poruszając się, nie odwracając nawet głowy wcale, chwycił szybkim rzutem za pięść śmiałego filuta, i trzymał ją w swej dłoni, jak gdyby w kleszczach żelaznych.
Ta ręka znajdowała się jeszcze w jego kieszeni. Trzymał złodzieja schwytanego na gorącym uczynku. Żadne zaprzeczenie nie mogło tu mieć miejsca.
— Panie! nie chciej mnie gubić, zaklinam na imię nieba! wyszepnął głos cichy, błagający.
Croix-Dieu obróciwszy się, spojrzał na mówiącego. Był to młody mężczyzna elegancko ubrany.
Osobistość ta powtarzała zbladłemi usty, błagalnie:
— Odwołuję się do pańskiej szlachetności! Miej panie litość nademną. Nie chciej mnie gubić!
— Wiesz co? rzekł baron, jesteś hultajem.
— Wyglądam na to, wiem o tem panie, lecz w głębi jestem uczciwym człowiekiem.
— Uczciwym? kradnąc portmonetki z cudzych kieszeni?
— Ach! panie, panie, to dla niej!
— Dla niej, dla kogo?
— Dla mojej kochanki, którą ubóstwiam, a której wszelkie wymagania zadowolnić pragnę.
— Tak? cudzemi pieniędzmi.
— Gdybym miał swoje, oddałbym jej panie. Oddałbym wszystko! Miej pan wyrozumienie dla słabości serca owładniętego namiętnością. Moja głowa, mój umysł nie należą już do mnie, są one całkowicie Zulmie oddane. Ach! gdybyś pan wiedział jak jest piękną ta moja Zulma, i jak ja ją kocham! Stałem się bezwłasnowolnym, nie odpowiadam za moje czyny. Nie panie! Miłość to wszystko sprawiła!
— Ten błazen jest zabawny, pomyślał baron i gotów już był z pobłażaniem uwolnić go i wysłać do czarta, gdy nagle pewna myśl mu zabłysnęła.
Ów młody złodziej widząc wahanie tego, który go trzymał w swej mocy, przybrał płaczliwą fizjonomię i poszeptywał:
— To miłość panie, miłość! Wszystko to czynię dla Zulmy. Ginę dla niej i przez nią!
Croix-Dieu zmarszczył czoło, a ścisnąwszy jeszcze silniej rękę tego łotra, rzekł do niego:
— Chodź ze mną.
— Gdzie mnie pan chcesz prowadzić? jąkał miłosiernie ów opróżniacz cudzych kieszeni. — Zobaczysz.
— Lecz panie.
— Milcz! i pójdź ze mną, radzę ci, bez oporu, inaczej każę cię aresztować.
Obadwa, prowadząc siebie nawzajem, weszli na drugie piętro.
Zadzwoniono właśnie na rozpoczęcie czwartego aktu. Widzowie spieszyli zająć swoje miejsca. Foyer teatralne opróżnionem było zupełnie. Weszli tam, i stanęli we wgłębieniu okna wychodzącego na bulwar. Palce barona nagle się rozluźniły, z czego korzystając młody łotr wydobył swą rękę zaczerwienioną i z bólu skostniała.
— Bądź co bądź, zaczął Croix-Dieu, jesteś złodziejem.
— Panie! wszak tłumaczyłem dla czego.
— Tem gorzej, mówił dalej Filip, jesteś niezręcznym złodziejem. Gdybyś był z większą zręcznością wyciągnął mi moją portmonetkę, już bym jej niemiał teraz w kieszeni, i ty nie znajdowałbyś się przy mnie.
— To prawda panie. Wszak nie ma człowieka, któryby nie miał jakichś fatalnych momentów. Raz jeden, nie jest to zawsze.
— Zatem powiadasz, że masz szczęśliwą rękę?
— Mogę się tem poszczycić, co poświadczy i Zulma. Dla czego jednak pan mnie o to wypytujesz?
— Ponieważ chcę ci przedstawić pewną propozycję.
— Gotów jestem ją przyjąć. Cóż to takiego.
— Wybieraj pomiędzy dwiema kwestjami, rzekł Croix-Dieu. Albo cię oddam natychmiast w ręce policji, i dziś będziesz nocował w areszcie...
— Nie, nie, zawołał rzezimieszek. Zobaczmy to drugie.
— Albo mi wyświadczysz pewną przysługę, za którą, w pięć minut po jej spełnieniu, dostaniesz odemnie dziesięć luidorów.
— Dla Zulmy! Jestem gotów. Jestem gotów panie!
— Wejdziemy razem do orkiestry, rzekł Filip. Wskażę ci tam pewnego młodego mężczyznę. Ów młody człowiek ma w bocznej kieszeni ubrania pugilares.
— Ehę.
— Podczas przyszłego antraktu zbliżysz się do niego — Zaczynam teraz rozumieć.
— Okażesz swą zręczność, o jakiej mówiłeś, lecz której nie dowiodłeś przed chwilą. Wyciągniesz mu ten pugilares, i mnie go oddasz.
— A! jesteś więc moim kolegą? rzekł złodziej ze śmiechem, uderzając poufale barona po ramieniu. Trzebaż mi to było zaraz powiedzieć! Jak się masz towarzyszu.
— Milcz! i bądź posłusznym! zawołał Filip nakazujące. W zamian za dostarczony pugilares dostaniesz przyrzeczoną sumę.
— Jeżeli ów pugilares jest wyładowany banknotami, rzekł łotr, zdaje mi się że dziesięć luidorów jest to zbyt liche wynagrodzenie?
— Zawiera on tylko listy miłosne.
— Aha! pojmuję. Pan jesteś mężem zdradzonym i potrzebujesz dowodów dla otrzymania seperacji. W takim razie wystarcza dziesięć luidorów.
— Starajże się, ażeby ci się dobrze udało, rzekł Croix-Dieu, uśmiechając się na to przypuszczenie.
— Będę się starał niepodobieństwo nawet zmienić w możebność!
Tu obaj weszli do orkiestry w chwili gdy się podnosiła zasłona na rozpoczęcie aktu czwartego.
Croix-Dieu wskazał gestem Andrzeja San-Rémo.
— Przed rozpoczęciem następnego aktu, on wyjdzie, rzekł, a wtedy nastąpi dla ciebie chwila działania.
— Licz pan na mnie.
Baron pozostawiwszy swój fotel niezajętym, stanął w temże samem miejscu, gdzie kilkoma minutami pierwej usiłowanie kradzieży miało miejsce. Mimo zapewnień uczciwości ze strony rzezimieszka, nie tracił go z oczu na chwilę.
Po ukończeniu aktu, widzowie wychodzić zaczęli jedni za drugimi, i wkrótce pozostało w orkiestrze zaledwie kilkanaście osób, między któremi znajdował się ów młody łotr i San-Rémo.
Andrzej zdawał się uparcie chcieć pozostawać w miejscu, jak to czynił od chwili rozpoczęcia widowiska. Na skinienie barona Croix-Dieu powstał i zbliżył się ku niemu.
— Co chcesz baronie? zapytał ściskając rękę Filipa.
Croix-Dieu spojrzawszy na bok upewnił się że ów złodziej wstał także; a ująwszy natenczas ramię Andrzeja i pochylając się ku niemu rzekł z cicha:
— Chcę cię wyłajać mój chłopcze.
— Mnie, za co?
— Działasz jak trzpiot, bez zastanowienia i możesz w fatalny sposób skompromitować osobę, która jest tyle ci drogą, a jakiej nazwiska niechcę tu wymienić.
Andrzej mocno się zarumienił.
— Mówisz zagadkowo baronie, wyjąknął. Wytłumacz się jaśniej.
— Jakto, nie rozumiesz?
— Nie.
— A więc skoro trzeba, kategoryczniej ci powiem. Sądzisz więc, że młody mężczyzna może podczas trzech antraktów zatapiać wzrok bezustannie w pewnej loży naprzeciw, bez zwrócenia na to ogólnej uwagi, bez głośnego prawie opublikowania!
— Ależ baronie, zawołał żywo Andrzej.
— Zaprzeczasz bezużytecznie, przerwał mu Filip. Nie mam zamiaru stać się niedyskretnym, i mieszać wbrew twojej woli w sercowe twe sprawy. Przestrzegam cię tylko, co uważałem za konieczne. Korzystaj z rad moich i przejdźmy się po korytarzach.
I uprowadził z sobą młodzieńca nie stawiającego mu w tem oporu.
Umówiony złodziej za nimi postępował.
Pozostał teraz tylko jeden akt sztuki do przedstawienia. Spektatorowie odbierający swoje okrycia i kapelusze, zapełniali korytarze przylegle do kontramarkarni. Tłoczono się na schody wiodące na pierwsze piętro.
Chwila zdawała się być przyjazną baronowi. Spojrzał przez ramię na swego współpracownika stojącego w niewielkiej odległości, i wykręcił się nagle, jak gdyby chcąc powracać.
Andrzej, którego Croix-Dieu wciąż trzymał pod rękę, także ten ruch uczynić.
Złodziej znalazł się naraz przed nimi, jak gdyby idąc naprzeciw, zamyślony, z opuszczoną głową. Nie zatrzymując się, uderzył w markiza San-Rémo tak silnie, że ten zachwiał się na nogach wołając z gniewem:
— Czyż pan u djabla jesteś ślepym, albo pijanym? O małoś mnie nie wywróci!!
Łotr cofną! się niby wylękniony, zmieszany, a zdejmując kapelusz wyjąknął:
— Po tysiąc razy przepraszam! Nie spostrzegłem pana. Mocno żałuję jeżelim panu jaką przykrość wyrządził.
Andrzej zlekka skinął mu głową.
Złodziej szedł dalej w swą drogę.
— Mój chłopcze, rzekł Croix-Dieu do markiza San-Rémo, zaczekaj tu na mnie chwilę. Dostrzegłem kogoś z kim potrzebuję się widzieć.
I nie czekając na odpowiedź Andrzej pobiegł za rzezimieszkiem, a doścignąwszy go rzekł z cicha:
— Masz pugilares?
— Mam.
— Dawaj go.
— Wszak pan wiesz warunki: Dane za dane.
— Masz swoje dziesięć luidorów! rzekł Croix-Dieu dając pieniądze.
— Oto jest przedmiot żądany. Zulmo! to dla ciebie, dla ciebie!
Baron drżący z radości, pochwycił pugilares. Rzezimieszek wsunąwszy w kieszeń sztuki złota wybiegł z pośpiechem z teatru.
Wszystko to zostało dokonanem w ciągu dwóch minut.
Filip powrócił do Andrzeja stojącego w temże samem miejscu, a wziąwszy go pod rękę, rozpoczął z nim przechadzkę po korytarzach, przerwaną wkrótce dzwonieniem oznajmującem, iż ostatni akt się rozpocznie.
— Wracajmy, rzekł San-Rémo. Już czas.
— Wracaj mój drogi chłopcze, odparł Croix-Dieu, ja cię pożegnam.
W ciągu dziesięciu minut Croix-Dieu przybył na ulicę św. Łazarza.
Zamknąwszy się w swojej sypialni, wyjął z kieszeni ów cenny pugilares, o którego zgubie San-Rémo nic jeszcze niewiedział.
Baron wyjąwszy z pugilaresu listy, przypatrywał się odciśniętym markom pocztowym, aby ułożyć je w porządku, datami, co ukończywszy, wydobył list najdawniejszy i czytać go zaczął.
W miarę czytania zmarszczył brwi a wyraz dzikiego niezadowolenia zawidniał na jego twarzy.
List pomieniony był jednym z tych, których treść znamy, zawierał on strofy hymnu seraficznego dla idealnej miłości i cnoty Andrzeja.
Wyjął z koperty drugi list, następnie trzeci, a potem dwa ostatnie. Twarz jego rozjaśniła się. Błyskawica gniewu we wzroku zniknęła.
— Doskonale! zawołał. Brawo! pani wicehrabino! Gdzież twoja niewinność? Jakże ona daleko umknęła od twojej idealnej miłości platonicznej! Tego właśnie oczekiwałem! Przewyższa to moje nadzieje!
Nigdy listy bardziej znaczące i szalone zarazem nie mogły być napisanemi tak, jak je nakreśliła ta szczera istota, pomimo spełnionego błędu, a dla której ta szczerość stawała się obecnie zgubą.
Biedna Herminia! winna bezwątpienia, ale w trzech częściach bardziej naiwna, wyjawiała z najlepszą wiarą w święcie w tych listach gorączkowe uniesienia swojego serca, w tak ognistych wyrazach, których ważności nie odgadywała.
— No, no! wyszepnął, wsuwając w koperty owe bileciki z podpisem H. Zawcześnie posądziłem Andrzeja. Prowadził grę swoją doskonale; wogóle jest to szczęśliwy chłopiec, bo ma czarownic piękną kochankę!
Listy zniknęły w pugilaresie a pugilares spoczął w głębi szuflady zamkniętej na potrójny zamek, którego sposób otwierania znał tylko sam Filip.
Po dokonaniu owej czynności, położył się spokojnie na łóżku, jak człowiek z najczystszem sumieniem, i usypiając powtarzał:
— Nadchodzi chwila rozegrania wielkich partyj, partyj stanowczych, wygrać je muszę! I wygram!
Tu zasnął snując złote marzenia.

VIII.

Nazajutrz rano około dziewiątej, podczas gdy Croix-Dieu spał jeszcze snem głębokim, zbudzony został nagłe przez swego lokaja.
— Niechaj pan baron wybaczyć raczy, rzekł sługa. Nie śmiałbym tu wchodzić bez nader ważnego powodu. Edmund, służący pana markiza San-Remo oczekuje. Prosi o natychmiastowe pomówienie z panem baronem. Twierdzi, ze przyniósł jakąś bardzo ważną wiadomość.
— Niech wejdzie, odparł niechętnie baron.
Uczciwy sługa Andrzeja ukazał się natychmiast.
— Masz więc mój dobry chłopcze coś ważnego mi powiedzieć? zapytał Filip.
— Tak panie baronie. Chodzi tu o ów pugilares. Croix-Dieu uśmiechnął się.
— Udało ci się. odrzekł, dostać go nareszcie?
— Nie, na nieszczęście. A nawet straciłem całą co do tego nadzieję.
— Dla czego?
— Ponieważ mój pan zgubił go wczoraj.
— Czy podobna? Wszakże mówiłeś, że pan San-Rémo nigdy się z nim nie rozłączał?
— Tak jest. Nosił go z sobą wszędzie i to spowodowało wypadek. Wczoraj wieczorem mój pan około północy wróciwszy z teatru powiedział, że potrzebować mnie nie będzie. We dwie minuty później, wybiegł z pokoju jak obłąkany, ze świecą w ręku zeszedł na podwórze, gdzie stangret wyprzęgał konie, otworzył drzwiczki powozu, przeszukiwał, a wołając: „Zaprzęgaj konie natychmiast". wbiegł do pokoju napowrót z gestami szaleńca! następnie wsiadł do powozu wołając na stangreta: „Bulwar Bonne-Nouvelles". Czekałem na jego powrót, aby się cośkolwiek dowiedzieć. Nie trwało to więcej nad godzinę i Babtysta powiedział mi że pan jeździł do teatru Gymnase, gdzie pomimo tego że widowisko od dawna się skończyło, zdołał tam wejść i rozmówić się z odźwiernym. Nie pomogło to wiele jak się zdaje, bo mój pan powrócił z tą samą miną. Nie rozumiałem o co chodzi, dopiero gdy mi pan dał przed chwilą ogłoszenie do dziennika Figaro, to rozjaśniło mi wszystko.
— Zaniosłeś już to ogłoszenie?
— Nie jeszcze. Obciąłem przedewszystkiem pokazać je panu baronowi. Oto jest.
Tu Edmund wyjął ze swej kieszeni arkusz papieru, na którym były napisane te słowa:
„Tysiąc franków nagrody temu, kto odniesie skórzany pugilares, zawierający kilka listów a zgubiony wczoraj wieczorem bądź to w teatrze Gymnase, lub przy wyjeździe z teatru w kierunku ulicy de Boulogne. Adresy tych listów są adresami osoby, która wypłaci pomienioną sumę".
— Dobrze mój chłopcze, rzekł Croix-Dieu oddając papier Edmundowi, a biorąc portmonetkę ze stolika stojącego przy łóżku. Życzę ci, abyś szczęśliwie odnalazł pugilares i otrzymał nagrodę. Tymczasem masz tu dwa luidory.
— Sądziłem... zaczął Edmund, mniemałem...
— Że co?
— Sądziłem, że pan baron, któremu tak wiele zależało na otrzymaniu tego pugilaresu, zaliczy mi te tysiąc franków, ponieważ znalazca prawdopodobnie na moje ręce go złoży, a ja w takim razie mógłbym go przynieść panu baronowi, zamiast oddać mojemu panu?
— Dobra myśl, w rzeczy samej. Lecz teraz ten pugilares jest mi już niepotrzebnym. Nie jestem już ciekawy tych listów, i zaprzestaję się odtąd zajmować osobistemi sprawami pana de San-Rémo. Idź więc, zanieś to ogłoszenie mój chłopcze, idź!
Edmund wyszedł niezadowolony.
Wierny ów sługa liczył na otrzymanie tysiąca franków. Odmowa barona psuła mu jego zamiary.
Andrzej spędził noc straszną bezsennie.
Myśl o kradzieży nie przyszła mu do głowy. Wierzył w zgubę przypadkową, a następstwa wynikłe z tej zguby pożerały go, wywoływały gorączkę, wprawiały w szał prawie.
Nad ranem uspokoił się nieco. Powtarzał sobie, że listy te, nie posiadające żadnych znaków, podpisane jedynie inicjałem, bez herbu na pieczątce, nie groziły Herminii niebezpieczeństwem.
Czyż bowiem można było przypuścić ażeby osoba, w ręce której mógł wpaść ów pugilares, znała pismo pani dc Grandlieu?
Zredagowawszy to krótkie, jakie znamy, ogłoszenie, San-Rémo był pewien, że ono przyniesie mu skutek pożądany.
Znaki telegraficzne Herminii poprzedniego wieczora w teatrze Gymnase, powiadomiły go, że ukochana przybędzie dnia tego o drugiej godzinie na ulicę Castellane.
San-Rémo uprzedził godzinę schadzki, był jednak smutnym, niespokojnym, wstrząsanym złemi przeczuciami, i zapytywał z przestrachem sam siebie, czy zdoła ukryć przed wicehrabina swoje obawy?
Uderzyła druga godzina na pobliskim wieżowym zegarze. Czas biegł, minuty upływały. Minął kwadrans, a potem jeszcze pół godziny.
Herminia zwykle tak punktualna, nie przybywała.
Niewysłowiona trwoga opanowała młodzieńca; zdawało mu się, że jego przewidywania przybierają ciało, że widma wykołysane wyobraźnią, stają przed nim jako żyjące istoty, że straszny wypadek nastąpi za chwilę i że pani de Grandlieu była już zgubioną, a zgubioną z jego winy.
Męka młodego człowieka doprowadzała do szału.
Nakoniec szmer lekki, tak oddawca oczekiwany dał się słyszeć na schodach.
Młodzieniec ożywiony nagłe, zerwał się z krzesła, nasłuchiwał przez krótką sekundę, i otworzył drzwi właśnie w chwili, gdy przybywająca przestępowała ostatni stopień schodów. Wicehrabina chwiejąc się padła w jego objęcia, gdzie trzymał ją okrywając pocałunkami.
— To ty? wyszepnął, ty! moje ukochanie! Ach! gdybyś wiedziała ile się trwożyłem, ile cierpiałem! Straciłem już nadzieję zobaczenia cię dziś!
— W rzeczy samej, sądziłam że przyjść nie będę mogła, odpowiedziała. Trapiłam się ciężko, wiedząc że oczekujesz. Drażniły mnie napotykane przeszkody!
— Ależ nic tak dalece ważnego? pytał Andrzej z niepokojem.
— Zwykle utrapienia światowego życia. Narzucona mi wizyta, przez niezręczność lokaja. Zdołałam się jednak nareszcie uwolnić. Obiecałam ci że przyjdę, chciałam przyjść i otóż jestem!
— Dzięki ukochana! zawołał San-Rémo. Dzięki za roskosz, jaką mi wnosisz ze swą obecnością! Dla czego jednak tak drżysz w moich objęciach? Boże! jak jesteś mocno wzruszoną, jak jesteś bladą! Co ci jest Herminio?
Andrzej poprowadził ją ku wielkiej sofie w wschodnim guście okrążającej całą ścianę. Usiadłszy tam przy niej powtórzył zapytanie:
— Herminio, co tobie jest na Boga!
— Nic, nic, mój drogi, wyszepnęła. Niecierpliwość nerwowa z opóźnienia, jakie tyle cierpieć ci dało. Ot! wszystko.
— Mówisz mi prawdę? Nic innego?
— Nic, nic, upewniam.
— A zatem uspokój się proszę. Uspokój co prędzej. Nie pomnę już że cierpiałem widząc że jesteś tu przy mnie. Czując się szczęśliwym o reszcie, zapominam. Pozwól mi klęknąć przed sobą. Pozwól mi patrzyć na siebie. Uwielbiać cię, i mówić o mojej miłości.
Tu ukląkł przed swoją kochanką, a wpatrując się w nią z rodzajem ekstazy szeptał:
— Jak ja cię kocham! Ach! gdybyś wiedziała ile cię kocham Herminio!
Wicehrabina pochyliwszy się nieco, dotknęła ustami czoła klęczącego przed sobą młodzieńca.
Nagle podniosła głowę.
— Nie, nie! wyrzekła, nie oskarżaj się, nie sądź iż cierpię przez ciebie mój ukochany. Nie zawiniłeś tu wcale. Czy pamiętasz ów dzień, w którym przestąpiłam raz pierwszy próg tego schronienia przygotowanego dla mnie z taką miłością?
— Ach! czy pamiętam, zawołał San-émo, jak możesz pytać mnie o to?
— Tego dnia powiedziałeś mi. „Zostało postanowione tam wyżej, że mieliśmy się poznać i pokochać. Ow dziwny zbieg okoliczności, jaki nas stawił wobec siebie, miał nastąpić niezmiennie. Mogło to wyniknąć gdzieś w innem miejscu, o innej godzinie, spotkanie jednakże nasze było nieuchronnem“.
— Powiedziałem to, prawda; i myślę o tem, myślę więcej niż kiedy, rzekł Andrzej.
— Zapytałam więc ciebie, ciągnęła dalej wicehrabina, pytałam czy wierzysz w siostrzany związek dusz naszych? Odpowiedziałeś mi wtedy: „Wierzę że one są sobie narzeczonemi, i że Bóg, który je stworzył, przeznaczył je naprzód do spotkania się z sobą, do wzajemnego się połączenia i rozpłynięcia w jedną duszę“. A więc, miałeś słuszność mój przyjacielu. Od chwili w której cię poznałam, ukochałam ciebie, sama nie wiedząc nawet o tem wtedy. Nie przypuszczałam tego, lecz wkrótce zrozumiałam. Ty nie czyniłeś ze swojej strony żadnych zabiegów ku temu! Spełniło się przeznaczenie! Widzisz więc, że jeżeli jesteś w tem coś winien, i ja nią jestem zarówno!
— Jesteśmy bez winy oboje, rzekł Andrzej. Mieliśmy się wzajem ukochać, i żadna ludzka potęga, wszelkie wysiłki naszej woli, nie mogły nas od tej miłości uchronić! Lecz pytam powtórnie ukochana, pytam, dla czego, gdy twoje przekonania tak godzą się z mojemi, pytam, zkąd to pomieszanie i wzruszenie? Dla czego tak drżysz z przestrachu, zamiast cieszyć się naszem wspólnem szczęściem.
Pani de Grandlieu chciała odpowiedzieć „Nic mi nie jest“ jak już to uczyniła. Nie miała jednak siły ku temu. Jej serce ściśnione dotąd dziwną trwogą, nagle wezbrało. Konwulsyjne drżenie wstrząsało jej ciałem. Wybuchnęła łkaniem, i grube łzy spływały po jej policzkach.
Andrzej patrzył na nią z osłupieniem pełnem obawy.
Nakoniec po kilku sekundach nastąpiło uspokojenie tego kryzysu boleści, i Herminia wyjąknęła zaledwie dosłyszanym głosem:
— Pytasz co mi jest? Mamże ci prawdę powiedzieć? Andrzeju, gnębią mnie wyrzuty sumienia!
— Wyrzuty sumienia. Skąd, i dla czego? Cóżeś tak uczyniła złego?
— Uległam twojej miłości, szepnęła ze łzami.
— Herminio! na imię nieba uspokój się, prosił San-Rémo.
— Ach! czyliż mogę? Gdybyś wiedział jakiem jest moje życie teraz, ulitowałbyś się nademną! Nie mam jednej godziny, jednej minuty spokoju! W każdem spojrzeniu mojego męża, którego zdradzam tak nikczemnie, zda mi się dostrzedz rodzące się podejrzenie, jakie wzrastać nie przestanie. A! niech nie sądzą, że miłość występna szczęście dać może! Nie! nigdy! to nieprawda! Żaden występek na ziemi nie ujdzie bezkarnie. Bóg moją winę ukarze! Ukarał ją już nawet!
— Bóg ma cię ukarać Herminio? powtórzył San-Rémo przestraszony wzrastającą egzaltacją młodej kobiety. Karze cię mówisz, lecz w jaki sposób?
— Karze, myślami, jakie ścigają mnie w dzień! Snami dręczącemi mnie podczas nocy!
— Snami powiadasz?
— Tak, jest to katusza nie do pojęcia! Dzisiejszej nocy miałam sen straszny, sen, którego wspomnienie mrozi mnie i obezwładnia, tak wszystko tam miało dziwny pozór prawdy!
— Cóż ci się śniło takiego?
— Byłam w tym domu, w tym pokoju, gdzie teraz jesteśmy, i na ciebie oczekiwałam. Oczekiwałam przez długie godziny; a niepokój i trwoga przyprowadzały mnie do szału!
— Przed chwilą wszystkiego tego doświadczałem, pomyślał San-Remo. To dziwna!
— Nagle usłyszałam szmer lekki, mówiła dalej Herminia. Klucz obrócił się w zamku. Sądząc że ty przybywasz, zerwałam się, ażeby biedź na twoje spotkanie, gdy drzwi nagle się otworzyły.
I cóż? pytał San-Rémo widząc że młoda kobieta zamilkła, blada, patrząc przed siebie jakoby błędnem spojrzeniem. Nie ja więc to byłem? Nie! był to ktoś inny, wyszepnęła cicho. Oniemiała. umierająca prawie z obawy i wstydu cofnęłam się pod ścianę. Pan de Grandlieu stał przedemną blady jak widmo, groźny jak sędzia. W wyciągniętej ręce trzymał list, pokazując mi go.
— List? powtórzył Andrzej, owładniony niepokojeni.
— Ten list poznałam, mówiła dalej. Był on jednym z tych, jakie nierozważna pisywałam do ciebie. Był on niezaprzeczonym dowodem mej winy! Upadłam na kolana. Chcialam wołać: „Łaski! przebaczenia!“ lecz głos uwiązł mi w gardle, nie mogąc się wydobyć na zewnątrz, a inne silniejsze głosy wznosiły się wokoło mnie powtarzając: „Biada przeniewierstwu i zdradzie, biada!“
Tu wicehrabina zakryła twarz rękoma, a powstrzymywane przedtem jej łkania wybuchnęły na nowo.
— Och! moje przeczucia! myślał Andrzej.
Przykląkł powtórnie u stóp Herminii a otaczając ją tkliwie rękoma wyszepnął:
— Biedna! och biedna! Jak mi boleśnie jest patrzeć, że tyle cierpisz dla mnie, przezemnie! Przezemnie. który radbym oddać swe życie, aby cię widzieć szczęśliwa!
Pani de Grandlieu utuliwszy łkanie, mówiła cichym, zaledwie dosłyszanym głosem:
— Obudziłam się zimnym potem oblana. Otworzywszy oczy, widziałam przy świetle nocnej lampki obicia i meble w moim pokoju. Zegar, pamiętam to dobrze, uderzył czwartą nad ranem. Nie spałam więc, a mimo to słyszałam nad sobą jeszcze owe ponuro powtarzające glosy: „Biada przeniewierstwu i zdradzie, biada!“ Trwało to długo, bardzo długo! A teraz nie pytaj dla czego jestem bladą, dla czego drżę cała! Wspomnienie tego strasznego snu ściga mnie od rana. Nawet tu jeszcze, przy tobie mnie ściga! Andrzeju, wszak masz te moje listy, masz je wszystkie u siebie? pytała, niespokojnie wpatrując się w niego.
San-Rémo zawahał się z odpowiedzią. Mógłże jednak wyjawieniem tego co zaszło wczoraj wieczorem zadać cios ostatni tej biednej istocie złamanej katuszą nad siły? Odpowiedział więc w sposób wymijający:
— Czy je mam wszystkie! Dla czego pytasz mnie o to moja ubóstwiana Herminio? Miałażbyś wątpić że te listy są dla mnie najdroższem skarbem?
— Nie wątpię o tem, jestem przekonaną. Lecz trzeba z nich zrobić ofiarę, wielką ofiarę! Bądź więc wspaniałomyślnym, spal je wszystkie! Uczynisz to, wszak prawda?
— Uczynię, przyrzekam.
— Ach! jak jesteś dobrym, szlachetnym, szeptała w uniesieniu. Uspokoiłeś mnie wiele, prawie nawet zupełnie. Od chwili tego strasznego snu, który zdawał mi się być przestrogą, przerażającą wróżbą nieszczęścia, myśl o tych listach mnie zabijała!
— Przestrogą, wróżbą, pomyślał San-Rémo. Ol dałby Bóg ażeby się to nie ziściło!
Widzenie się kochanków tak smutno rozpoczęte.
wkrótce się ukończyło.
Herminia pożegnawszy Andrzeja, udała się do kościoła św. Magdaleny, gdzie korna, pełna skruchy, jak owa niegdyś biblijna grzesznica patronka tej świątyni, w której klęczała, wznosiła swą duszę i serce ku Bogu, wołając: „Łaski“, jak to czyniła we śnie podczas ubiegłej nocy.
Pani de Grandlieu po długiej modlitwie wsiadła do oczekującego na nią przy kościele powozu.
Kilka wizyt, jakie złożyć miała znajomym, usprawiedliwiały w domu jej wyjście. Nie czuła jednak do tych odwiedzin odwagi, nie była w stanie, w usposobieniu w jakiem się znajdowała, słuchać banalnych grzeczności, odpowiadać na nie, i uśmiechać się do zupełnie sobie obcych twarzy.
Hermina rozesławszy swe domach przez służącego, wróciła do pałacu, gdzie biadowała z panem de Grandlieu, który jej zaproponował spędzenie wieczoru w cyrku na Polach Elizejskich.
— Jestem nieco strudzoną i słabą, odpowiedziała. Proszę cię zatem pozwól mi pozostać w domu mój przyjacielu, i wcześniej udać się na spoczynek.
Jakoż około dziewiątej, wróciła do swoich pokojów, a wicehrabina udał się do klubu, gdzie zwykle spędzał godziny, w których jego żona pragnęła pozostać w samotności.
Zaledwie odjechał pan de Grandlieu, ukazała się pokojówka Marietta, a zapukawszy zlekka do drzwi swej pani, weszła z miną tajemniczą, podając jej list na srebrnej tacy.
Nic w tem nie było tak dalece niepokojącego, a mimo to, Herminia zadrżała.
— Co to jest? zapytała.
— List do pani wicehrabiny, odrzekła Marietta.
Pani de Grandlieu wzięła z tacy czworograniastą kopertę z szarego papieru, kopertę najpospolitszego rodzaju, zaklejoną na gumę, bez żadnego śladu pieczęci.
— Ten list nie nadszedł pocztą?
— Nie pani, odpowiedziała pokojówka. Przyniósł go posłaniec. Został za kurs naprzód zapłaconym i odszedł.
— Możesz odejść.
Pani de Grandlieu zostawszy samą, rozdarła drżącą ręką kopertę, ogarniona jakąś niewysłowioną trwogą i wzruszeniem. Zaledwie przebiegła pierwsze linie mocno pobladła; źrenice się jej rozszerzyły, a ciało drżało jakby w paroksyzmie febry.
Mimo to, list przeczytała do końca. Skończywszy go, powstała. Wdziała kapelusz, zarzuciła na ramiona okrycie i spieszno wybiegła z pokoju, a następnie z pałacu; podobna do wskrzeszonej umarłej uciekającej z trumny, wymknęła się na ulicę.
O kilka kroków za progiem bramy jechał fiakr próżny, od strony ulicy Royale. Wicehrabina go zatrzymała, a kładąc luidora w rękę woźnicy osłupiałego tak wspaniałą zapłatą, zawołała:
— Na ulicę de Boulogne!
Herminia wciśnięta w kąt powozu, ściskała w ręku machinalnie ów list, którego wyrazy sprawiły na niej tak piorunujące wrażenie.
Oto treść tego listu:
„Pani wicehrabino! Przesłałaś pani pewną liczbę listów miłosnych w stylu nieco zbyt żywym, panu markizowi de San-Rémo, obdarzonemu przez ciebie wyjątkowemi względami.
„Cała serja dziwnych wypadków sięgających do nieprawdopodobieństwa, o których zbyt długo byłoby tu opowiadać, dozwoliła „Pięciu“ tym listom wpaść w ręce uprzejmego człowieka, jaki ma zaszczyt pisać do pani.
„Pomieniona osobistość radaby wprost odesłać pani autografy o które chodzi, czując się dostatecznie wynagrodzonym wdzięcznością pani wicehrabiny.
„Nieszczęściem osobistość ta nie jest miljonerem, a pragnęłaby nim zostać. Nie wyobrazisz zaś sobie pani, jak trudno jest zdobyć majątek w tych ciężkich czasach w jakich obecnie żyjemy! Naiwnym więc i nieroztropnym byłby ten człowiek, któryby nie chciał korzystać z „jedynej“ sposobności jaką mu los zsyła.
„Majątek pana wicehrabiego de Grandlieu, męża pani jest olbrzymim. W roku 1850 dosięgnął cyfry sześciu milionów. Ludzie dobrze poinformowani w tym względzie twierdzą, że dzięki szczęśliwym spekulacjom pana wicehrabiego odtąd się potroił. Dziś zatem pan de Grandlieu posiada dwadzieścia miljonów kapitału, a około miljon dochodu. Jest to dobrobyt zapewniony.
„Z ręką przeto na sercu zapytuję pani wicehrabino, czyliż nie słuszna, ażebym ja coś zyskał od tak bogatego człowieka, będąc sam ubogim?
„Otóż, jeżeli łaska, ułożymy warunki, któreby nadały tej sprawie nieco równowagi. Ja będę trochę bogatszym, a pan de Grandlieu uboższym przez to nie będzie; ponieważ daleką jest odemnie myśl, abym ci pani miał chęć umniejszenia zbytku, jaki otacza twoją czarującą piękność.
„Jaśniej tłumacząc: Przez cztery następujące dni, licząc od dzisiejszego czwartku, to znaczy do poniedziałku wieczorem, będę miał zaszczyt oczekiwać z oddaniem do pani rozporządzenia „Pięciu“ wspomnionych listów o jakie chodzi.
„Zostaną one oddanemi bądź to do rąk pani, lub osobie przez panią upoważnionej, w zamian za okrągłą sumę miliona franków, bez jakiej wspomniona równowaga o jakiej mówiłem powyżej, żadną miarą ułożoną być nie może.
„Gdyby proponowana powyżej zamiana nie nastąpiła w nadchodzący poniedziałek „do godziny dziewiątej wieczorom“, byłbym zmuszony z wielkim żalem, zaproponować w godzinę później nabycie pomiecionej korespondencji panu de Grandlieu, który, jak to pani dobrze pojmujesz nie targowałby się ze mną.
„Racz przyjąć pani wicehrabino zapewnienie mego najgłębszego szacunku i poważania z jakim pozostaje najniższy sługa.

„Uprzejmy człowiek potrzebujący miliona“.

„P. S. Owe pięć listów w stylu nieco zbyt żywym, znajdują się obecnie u pana Zimmermann, niemieckiego negocjanta, mieszkającego przy ulicy de l’Echiquier Nr. 4. który się podjął załatwienia tej sprawy. Zastać można pana Zimmermanna codziennie, od czwartej do szóstej po południu do poniedziałku; a w poniedziałek od siódmej do dziewiątej wieczorem“.
Wynajęty fiakr zatrzymał się na ulicy de Boulogne, przed okratowaniem pałacyku.
Herminią wysiadłszy, zadzwoniła; przeszła podwórze chwiejącym się krokiem, nie spostrzegłszy iż nie wzięła woalki, i że tym sposobem ktoś ze znajomych Andrzeja, lub jego służba mogli widzieć jej oblicze. Weszła, na schody, a spotkawszy Edmunda w korytarzu, zapytała cichym, drżącym głosem:
— Jest pan twój w domu?
— Jest, pani wicehrabino, odrzekł służący.
Usłyszawszy wygłoszonym swój tytuł, Herminią zadrżała od stóp do głowy.
— Pójdę oznajmić panu o przybyciu pani wicehrabiny, rzekł Edmund.
Pani de Grandlieu nie słyszała słów jego. Instynktownie przypomniawszy sobie drogę, jaką przebiegała przed kilkoma miesiącami, ażeby przybyć do leżącego w agonii Andrzeja, otworzyła drzwi dostrzeżone na wprost siebie i wbiegła do pokojów na parterze.
San-Rémo dosłyszawszy gwałtowne dzwonienie do bramy, wzdrygnął się z trwogą. Przeczucie jakiejś katastrofy ścisnęło mu serce; gdy posłyszał krok szybki i lekki w salonie.
Drzwi tego pokoju nagle się otworzyły. Herminią w progu się ukazała.
Była tak bladą, jak gdyby jednej kropli krwi w żyłach jej nie pozostało. Zaledwie postąpiła parę kroków, wzburzenie nerwowe, jakie ją dotąd podtrzymywało, nagle zniknęło. Siły ją opuściły, nogi zachwiały się pod nią, i gdyby był Andrzej nie podbiegł ażeby ją podtrzymać, byłaby padła na posadzkę, jak kwiat sierpem skoszony.
Oplótłszy rękoma szyję swego kochanka, ukryła twarz na jego piersiach, i głosem złamanym przez łzy płynące strugą wyjąknęła:
— Zgubiona jestem! zgubiona! Słyszysz, rozumiesz mnie Andrzeju? Jestem zgubiona!
— Co się stało? pytał Andrzej, na imię nieba odpowiedz!
— Miesza mi się w głowie! myśli zebrać nic jestem w stanie, wołała zalewając się łzami. Andrzeju, jeśli mnie kochasz, ratuj mnie, ocal! Och mój sen, jakąż on prawdę wywróżył!
Ukląkłszy przed Herminią, która się z płaczem rzuciła na kanapę, San-Rémo wypytywał ją o szczegóły z niepokojem.
Przerażenie jednak wicehrabiny było tak wielkiem, taki chaos panował w jej umyśle, że urywanemi bez związku prawie zdaniami, odpowiadała na zapytania kochanka.
Nakoniec markiz dostrzegł w lewej ręce wicehrabiny list zmięty, podarty, który ściskała konwulsyjnie. Łagodnie, z cierpliwością, rozprostował jej zaciśnięte palce, a wydobywszy list pochłaniał go oczyma. Zrozumiał wszystko! Blask ponurego światła rozjaśnił sytuację.
— Nieprawdaż, że jesteśmy zgubieni? pytała śledząc wzrokiem ruchy i wyraz twarzy czytającego.
Bądź to, że młody markiz pragnął pocieszyć swoją kochankę, wskazując jej nadzieję, jakiej sam nie miał i mieć nie mógł; bądź, że istotnie dojrzał jakieś słabe światełko pośród groźnych ciemności położenia, zawołał:
— Ocalę cię Herminio! przysięgam!
Pani de Grandlieu wyrwana nagle z rozpaczy ukazana sobie nadzieją, podniosła głowę.
— Ocalisz mnie? wyszepnęła. Skoro to mówisz, wierzę! Lecz w jaki sposób mnie ocalisz?
— Jedyny tylko środek na to pozostaje, odrzekł.
— Jaki?
— Wyrwać z rąk nędznika listy, które mi ukradzionemi zostały, bo że mi je ukradziono, teraz dopiero rozumiem! Zapłacić w ciągu dni czterech sumę, jakiej żądają w zamian za zachowanie tajemnicy.
— Ależ ta suma przestraszające jest wielką, zawołała pani de Grandlieu. Milion! czyś ty zrozumiał? Na to miliona potrzeba! A ja nic nie posiadam! Pomimo olbrzymiego majątku mojego męża, jestem zupełnie ubogą!
— Co to znaczy? odparł San-Rémo po chwili namysłu. Nie obawiaj się ukochana! Mówiłem że cię ocalę i muszę ocalić! Tak, zostaniesz uratowaną przysięgam! Licz na mnie.
— Wierzę w twe dobre chęci, wierzę w twoje starania. szepnęła Herminia, której bladość zwolna ustępowała. Wierze w ciebie i jestem spokojną!
Wobec tego, tak niezachwianie położonego w sobie zaufania, Andrzej uczuł iż serce ściska mu trwoga na nowo.
W jaki sposób mógł tego dokonać co przyrzekł? Na jakże kruchych i niepewnych podstawach spoczywały jego nadzieje! Lecz jak tonący wyczerpany z sił zmierzając do dna otchłani, ratować się pragnie do ostatniej chwili, tak on spodziewał się, oczekiwał jakiejś nieprzewidzianej, nieprawdopodobnej pomocy.
— Mówisz więc, że moje listy zostały ci ukradzionemi? zaczęła pani de Grandlieu.
— Tak. Jestem obecnie tego pewnym. Ciemne dotąd szczegóły, rozjaśniły się nagle przedemną. Odgaduję jak, i w którem miejscu kradzież spełnioną została.
— Znasz więc złodzieja?
— Widziałem go, ale nie znam. Był to młody mężczyzna, widocznie narzędzie jakiejś ułożonej zmowy. Daremnie szukam tu jakiejbądź nici przewodniej. Nie trudźmy się jednak obecnie nad rozjaśnieniem szczegółów. Myślmy o przyszłości raczej, o naszem ocaleniu! Ale bez łez, zaklinam, dodał, okrywając pocałunkami ręce Herminii. Cała ta sprawa jakimbądźkolwiek sposobem załatwioną być musi. Uspokój swoją główkę i serce ukochana. Wracaj do pałacu, a przedewszystkiem przebacz temu, który cię kocha nad życie, przebacz przykrości jakie przebywasz przez miłość dla niego!
Herminia odpowiedziała tkliwym, melancholijnym uśmiechem. Uspokoiła się, jak to zaznaczyliśmy, ów list wszelako przeraził ją tak gwałtownie, że dotąd jeszcze nerwowo drżała, i od chwili do chwili łza ukazywała się na jej długich rzęsach spływając na policzki.
Andrzej odprowadził ją do wynajętego powozu, którym odjechała na przedmieście świętego Honorjusza, następnie, aby nie tracić czasu na zaprzęganie koni do własnego ekwipażu, wskoczył do przejeżdżającego fiakra, któremu kazał jechać na ulicę świętego Łazarza, i wszedł do Filipa Croix-Dieu.
— Niema pana barona w domu, rzeł mu służący.
— Czy nie mówił gdzie jedzie?
— Owszem. Zabrał do swego powozu pana Saint-Aubin, i oba pojechali do hrabiny de Tréjan.

IX.

Przypominamy sobie, że San-Rémo owładniony całkowicie swoja miłością dla Herminii, zaniedbał korzystać z propozycji barona, który chciał go wprowadzić na czwartkowe wieczory do Fanny.
Znał on Jerzego Tréjan, ale nie wiedział iż tenże od trzech tygodni nie mieszkał już w pałacu swej żony, a stąd nie przypuszczał aby cośkolwiekbądź niestosownego być mogło w jego bytności u hrabiny.
Potrzebując niezwłocznie pomówić z Filipem Croix-Dieu w wiadomej nam sprawie, wrócił do swego mieszkania, a ubrawszy się w wieczorową toaletę, udał się na ulicę Le-Sueur, gdzie go wyprzedzimy na chwilę.
Różne okoliczności, jakie uważamy sobie za obowiązek wyjaśnić czytelnikom, nastąpiły od owego pamiętnego wieczoru, tak obfitującego w nieprzewidziane wrażenia.
Książe Aleosco odzyskany zuchwale przez swoją dawną kochankę, zostawał całkowicie pod władzą jej czarów.
Rzecz rzadka, która się jednak zdarza niekiedy, iż nowa wielka namiętność zajęła w jego sercu miejsce starej, zupełnie wygasłej miłości.
Kochał on panią de Tréjan stokroć razy więcej niż kochał kiedyś Fanny Lambert, a to zjawisko daje się tem wytłumaczyć, że hrabina de Tréjan królowała obecnie w Paryżu, gdy owa eks-diva operetkowa nie była wcale światową kobietą. Pierwsza posiadała czar i powab, jakiego drugiej kiedyś całkiem brakowało.
Owóż książę Leon nie opuszczał już pałacyku przy ulicy Le-Sueur, z którego usunięcie się Jerzego dozwalało mu przebywać bezustannie. Panował tam jak władca i pan wyłączny, zapraszał na obiady swoich przyjaciół; grał rolę książęcego „protektora“ z taką swobodą, jak gdyby jego piękna faworyta nie miała legalnego małżonka. Postępował jak Ludwik XIV-ty z panią Montespan.
Fanny widocznie znajdowała przyjemność w publikowaniu swego podboju i swego upadku zarazem.
Nie poprzestając na ukazywaniu się w domu przyjaciołom, jakich Aleosco do siebie sprowadzał, posuwała swoją bezczelność do ukazywania się z nim bezustannie.
Widywano ich razem na przejażdżkach w lasku Bulońskim każdego popołudnia, we wspaniałym powozie uprzężonym w cztery dzielne konie.
Wieczorami znajdowali się razem w lożach wszystkich teatrów Paryża.
Szalona próżność Fanny Lambert jak gdyby wszystkim wygłosić chciała: Widzicie, że nic mi oprzeć się nie jest w stanie. Ktokolwiekbądź usiłuje oddalić się odemnie, powraca! Ktobądź mnie raz zobaczy, chce widzieć mnie jeszcze!
Wspomnienie Jerzego Treéjan, nie niepokoiło jej wcale.
— Dał mi to, czego pragnęłam, swoje nazwisko, szeptała, gdy wypadkiem pomyślała o nim, co jej się rzadko zdarzało. Zresztą, odszedł w tak głupi sposób po owej pamiętnej scenie. Powinien się był pojedynkować natenczas. Dziś może byłabym już wdową i księżną Aleosco. Ach! jest to bezrozumny człowiek ten Jerzy! Mimo to, jestem przekonaną, że gdyby odnalazł jaki sposób użycia przeciw mnie dowodów, jakie znajdują się w jego ręku, już byłby to uczynił. Nie może tego zrobić lub nie śmie, i jestem pewną teraz bardziej niż kiedy, iż nigdy już o nim nie usłyszę.
Książe Leon ze swojej strony, odganiał od siebie wszelką myśl o mężu Fanny; wspomnienie to burzyło go do głębi, przywodząc gorycz, coś nakształt wyrzutów sumienia.
Słyszeliśmy na owym nieszczęsnym wieczorze u pani de Tréjan jak jeden z gości twierdził, iż pan de Génin ów garbus podobny do Ezopa, obdarzony wstążeczką Legii honorowej, zajmował stanowisko naczelnika jakiegoś wydziału. Otóż ów wydział był prefekturą policji.
W następujący czwartek, korzystając z udzielonego sobie dozwolenia przez panią de Tréjan, pan de Génin przyprowadził z sobą owego przyjaciela z prowincji, bogatego ziemskiego właściciela w Périgord, pana de Lansac.
Ów parafianin, mógł mieć lat około czterdziestu sześciu, nic tak dalece wszelako nie zasługiwało na zwrócenie bliższej na niego uwagi.
Średniego wzrostu, krępy, okrągły, z wystającym brzuszkiem, przedstawiał postać dość pospolitego człowieka. Całe ubranie pana de Lansac było według dawnej mody zrobione. Tak krój czarnego fraka, jako i reszty garnituru, zdradzały niewprawną rękę krawca prowincjonalnego. Właściciel owego ubrania, nosił przy zegarku ogromne złote breloki; a trzy duże brylanty znacznej wartości, spinały gors jego haftowanej koszuli. Znać było że jest bogatym.
W zachowaniu się był nieśmiałym, i jak gdyby nieco zakłopotanym.
Wyjąknąwszy jej jakiś zwykły madrygał przy powitaniu, cofnął się i zamilkł.
— Ależ to jakiś głupiec skończony! pomyślała Fanny. Dlaczego pan de Génin, tak pełen poloru i ukształcenia, sprowadza mi tu taką osobistość? Poczem przestała zajmować się nowoprzybyłym.
Pan de Génin wprowadził owego parafianina do salonu gry.
Było to około godziny dziesiątej wieczorem. Partje organizować się zaczęły. Panowie de Strény i de Champloup jeszcze nie przybyli.
— Wiesz co? usiądźmy przy stole bakkara, i zaryzykujmy kilka luidorów, rzekł mały garbus do swego towarzysza.
Usiedli oba, jeden obok drugiego.
Kwadrans upłynął, gdy nagle drgnął pan de Génin i trącił z lekka łokciem swego sąsiada.
Pan de Lansac pochylił się ku niemu aby usłyszeć co mówi.
— Otóż on! szepnął garbusek.
— Hrabia de Strény? zapytał pierwszy.
— Tak. Rozdaje uściśnienia ręki na prawo i lewo. Przypatrz mu się dobrze. Znasz go?
— Nie, nieznam.
— A więc wkrótce z nim zawrzesz znajomość. Nie trać go z oczu gdy do gry siadzie. Jest to oszust, wiem o tem, widziałem! Potrzebuję tylko na to dowodu, i liczę na ciebie w tej mierze Jobin’ie!
— Panie naczelniku, będę się starał jak najlepiej wywiązać z położonego we mnie zaufania, odrzekł ów agent policji, o jakim, mamy nadzieję, nie zapomnieli czytelnicy.
W rzeczy samej był to ów Jobin, którego widzieliśmy przy spełnianiu dzieła; ów Jobin, który mimo oporu ze strony sędziego śledczego pana Bouleau-Duvernet prowadził tak zręcznie z swej strony badanie szczegółów w sprawie morderstwa barona Worms, padł pod kulami rewolwerowemi Fryderyka Müller, prawdziwego zabójcy barona.
Jobin należał ciągle do jednego z policyjnych oddziałów, i bardziej teraz niż kiedy, składał dowody rzadkiej bystrości umysłu, oraz niezmordowanej gorliwości w spełnianiu swych obowiązków.
Nie mógł się pocieszyć że potknął się wtedy, jak mawiał, a raczej został raniony śmiertelnie wystrzałem przez owego kasjera. Natychmiast jednak po wyleczeniu się z ran zadanych ręką okrutnika, przedsięwziął na nowo z zapałem poszukiwania śladów tej zbrodni.
Pan de Génin, naczelnik jednego z wydziałów w prefekturze policji, powiedział sobie, że Jobin działając pomyślnie tylekroć razy w wyprawach na różne podejrzane zakłady i szulernie, i znając na palcach osobistości uczęszczające do tych nor brudnych, był jedynym w świecie człowiekiem, będącym w stanie zdemaskować hrabiego de Strény i schwytać go na gorącym uczynku.
Stąd nastąpiła przemiana tego agenta, w bogatego a nieśmiałego parafianina podczas przedstawienia go pani de Tréjan przez garbuska, pod nazwiskiem pana de Lansac.
Pan de Génin mocno był niezadowolonym, usłyszawszy, że Jobin widzi pana de Strény po raz pierwszy w życiu.
Ścisłe czuwanie Jobin’a przez całą noc prawie nie przyniosło żadnych rezultatów.
Hrabia de Strény prowadził grę uczciwie; wzrok więc policyjnego agenta utkwiony w jego zręczne palce, nic odkryć nie zdołał.
Croix-Dieu nie ukazał się tego wieczora w pałacyku przy ulicy Le Sueur.
Tak było i następnego czwartku, a nie tylko że pan de Strény nic nie wygrywał, lecz jeszcze przegrał bardzo znaczną sumę.
— Panie naczelniku, rzekł Jobin wychodząc z małym garbuskiem, zdaje mi się że daremnie czas tu tracimy. Ów dżentlemen jak widzę został niewinnie przez pana posądzonym. Nic dotąd w całem jego zachowaniu się nie usprawiedliwia ciężkiego zarzutu jaki mu uczyniłeś! Zasięgałem bliższych szczegółów. Opinia o nim jest bez skazy. Wszyscy go być mienią bardzo bogatym.
— Musi nim być do czarta! jeżeli często udają mu się pomyślnie operacje zbierania po sto tysięcy talarów! zawołał pan de Génin. Mimo to wszystko, nie uznaję się być zwyciężonym. Nie cofam mojego mniemania. Przyjdziemy tu w przyszły czwartek, a może ów zręczny oszust mniej będzie się miał na baczności.
— Lecz jeśli i ten raz jeszcze otrzymamy sprzeczne rezultaty? rzekł Jobin.
— Wtedy zaprzestanę bojować; i przyznam wbrew własnemu przekonaniu, że miałem bielmo na oczach, gdym sądził że widzę, a raczej gdym widział owego jegomościa zmieniającego karty, jakich miał użyć!
Ów trzeci czwartek był dniem, w którym San-Rémo rozstawszy się z wicehrabina Herminią, pojechał do pałacyku na ulicę Le Sueur dla odnalezienia tam Filipa Croix-Dieu, który przez dwa tygodnie u hrabiny de Tréjan nie ukazał się wcale.
Książe Aleosco znajdował się tu, rzecz naturalna, a gospodarzył jak gdyby we własnym swym domu. Czynił z najzupełniejszą swobodą honory przyjęcia w salonach Fanny, a jego uprzejma gościnność w niczem nie była podobną do ponurej roli, jaką odgrywał niegdyś Tréjan, legalny właściciel tego mieszkania.
Wierna swemu bezczelnemu systemowi, o jakim mówiliśmy, Fanny starała się o ile można najwięcej publikować swą miłość, a raczej swoje niewolnictwo.
Czepiała się ramienia księcia Leona. Wynajdywała, sposoby wytwarzania z nim sobie owych sam na sam, pośród tłumu obecnych gości. Szeptała doń cicho, uśmiechała się, otaczała go ogniem swego magnetycznego spojrzenia, i całe jej zachowanie się głośno mówiło: Patrzcie jak się wzajemnie kochamy! Co nas świat cały obchodzi?
Croix-Dieu ukazał się nareszcie.
Złożywszy swe hołdy gospodyni domu ze zwykłą sobie swobodą, prosił ją ażeby go przedstawiła księciu, jakiego spotykał na różnych zebraniach, a który pomimo to powitał go dość zimno, przeszedł więc do salonów gry, gdzie się umieścił po za Strénym, a tym sposobem na wprost Jobin’a i małego garbuska. Dobywszy tu banknot z pugilaresu, rzucił go na zielone sukno stolika, i śmiejąc się zawołał
— Stawiam pięćdziesiąt luidorów!
Pan de Lansac, a raczej Jobin z oczyma utkwionemi w palce bankiera nie zwrócił na przybyłego uwagi. Posłyszawszy ten glos, zadrżał, podniósł głowę i wlepił wzrok nieruchomy w mówiącego. Ten niemy egzamin trwał przez kilka sekund, poczem Jobin pochylając się ku panu de Génin zapytał go cicho:
— Kto jest ten pan?
— Jest to baron de Croix-Dieu.
— Racz wybaczyć panie naczelniku moją natrętność. Lecz cóż to za osobistość ów pan baron de Croix-Dieu?
— Jest to dżentlemen znany w całym Paryżu.
— Od jak dawna jest znanym?
Mały garbusek rzucił się niecierpliwie.
— Ach! odrzekł, od iluż lat, w całym świecie widujemy barona de Croix-Dieu, i słyszymy o nim! Dla czego mnie pytasz o niego? Miałżebyś go uważać za którego z tych łotrów niebezpiecznych, jakich rysopisy masz w swojej kieszeni?
Po tych kilku wyrazach wyszeptanych do ucha tak cicho, że najbliżsi sąsiedzi słyszeć ich nie mogli, Jobin zaczął egzaminować postać Filipa Croix-Dieu, stojącego naprzeciw siebie w pełnem oświetleniu, a studjując rysy jego charakterystycznej twarzy, powtarzał w myśli.
— Cera i wyraz oblicza odmienne z pozoru. Tamten był rudym, ten jest brunetem. Kwestja ufarbowania włosów. Ale też same usta, toż samo spojrzenie! Oprócz akcentu, tenże sam głos. Nie! to chyba nie jest ten człowiek, skoro jak twierdzi pan de Génin, tego tu od dawna zna cały Paryż! Już z dziesięć razy zdawało mi się, że odnajduję tego Fryderyka Müller. Zostanę wreszcie maniakiem! Ach! cóżbym nie dał, gdybym mógł usłyszeć tego barona mówiącego po niemiecku. Choćbym miał uchodzić za głupca, a nawet i szalonego, zbadać muszę pierwiastki rodowe tego pana de Croix-Dieu.
Filip nie podejrzywając, że owe binokle i naiwny pozór parafianina ukrywały jednego z najniebezpieczniejszych mu wrogów, obrzucającego go swem przenikliwem spojrzeniem, przegrał swe tysiąc franków wciąż uśmiechnięty, poczem niechcąc próbować powtórnie szczęścia fortuny, odszedł od stołu gry, a po zamienieniu kilku słów i uściśnień ręki ze znajomymi, udał się do głównego salonu, w którym królowała Fanny.
Zaledwie tam wszedł, gdy służący otworzywszy drzwi wygłosił:
— Pan markiz de San-Rémo.
— Ha! ha! pomyślał baron. Już on. Sądziłem że dopiero jutro przybędzie. Lecz jak zmieniony! Cios widocznie był zbyt ciężkim. Biedny chłopiec! Budzi on we mnie sympatję, na honor!... Nieszczęściem dał się pochwycić w koła maszyny, a maszyna raz w bieg puszczona nie zatrzymuje się nigdy!...
Fanny postąpiwszy naprzeciw nowoprzybyłemu, stanęła zdumiona zmianą jego rysów twarzy. Młodzieniec był tak bladym, że wyłożony kołnierzyk od koszuli i krawat, równał się jego cerze.
San-Rémo ukłonił się wchodząc.
— Czuję się być tem więcej szczęśliwą z pańskiego przybycia, przemówiła z wdzięcznym uśmiechem pani de Tréjan, iż od dawna straciłam nadzieję ujrzenia pana w moim domu, między przyjaciółmi.
— Tak, w rzeczy samej pani hrabino, rzekł Andrzej. Otrzymałem dawno uprzejme zaproszenie, jakie pani wraz ze swym małżonkiem panem de Tréjan przesłać mi raczyłaś.
Fanny zmarszczyła brwi zlekka, usłyszawszy w tak niewłaściwych okolicznościach wymienione nazwisko swojego męża.
— Trzeba być tak dobrą jak pani jesteś, mówił Andrzej dalej, aby mi wybaczyć to mimowolne zaniedbanie. Wszak nie odmówisz mi pani przebaczenia, choćby ze względu, aby nie karać dwa razy, ponieważ ta moja nieobecność była już pierwszą dla mnie karą.
— Dla wszelkich grzechów miłosierdzie, odpowiedziała Fanny z uśmiechem, przebaczani panu. Oto ma ręka.
Andrzej ujął tę drobną rączkę wyciągniętą ku sobie, wszak nie mając odwagi ponieść jej do ust, jak to był powinien uczynić, dozwolił jej opaść po nader słabem uściśnieniu.
Zdumiona, i prawie zraniona tem wykroczeniem przeciw zwykłej salonowej galanterji, hrabina skrzywiła pogardliwie usteczka, i zmierzyła Andrzeja od stóp do głowy wzrokiem, który zdawał się mówić: „O! biedny chłopcze“... poczem wykręciwszy się, odeszła.
San-Rémo z ulgą odetchnął. Skończywszy z owemi słowami próżnej grzeczności, mógł teraz swobodnie poszukać pana de Croix-Dieu, i wkrótce go odnalazł.
Filip zbliżył się ku niemu, a ująwszy go pod rękę rzekł zcicha:
— Jakim sposobem mój kochany znalazłeś się tu dziś w tym salonie, gdzie przedtem niechciałaś mi towarzyszyć?
— Przybyłem dla ciebie baronie, odparł młodzieniec. Dla ciebie tylko jedynie.
— Masz mi więc coś ważnego powiedzieć?
— Bardzo ważnego, niezmiernie ważnego!
— Mów, co takiego? Mów prędzej!
— Tu... niepodobna!
— Dla czego?
— Ponieważ będę to musiał szczegółowo ci opowiadać, a podczas opowiadania wymienić nazwisko, które niepowinno wyjść z moich ust w miejscu, w jakiem się znajdujemy!
— Nie jestem cię w stanie zrozumieć.
— Zaraz mnie zrozumiesz! Zaklinam cię baronie odjeżdżajmy! Miej litość nad moją boleścią!
— Odmówić ci nie mogę. Wychodzę wraz z tobą. Ale uczyńmy to w ten sposób aby hrabina nie spostrzegła, inaczej nie przebaczyłaby nam tak nagłego wydalenia się.
— Lecz patrzaj, pani de Tréjan nie zwraca wcale na nas uwagi, rzekł Andrzej.
— Pójdź więc, odparł Filip.
I oba zwrócili się ku drzwiom.
Jednocześnie, gdy je otwierać mieli, tenże sam służący, który przed trzema tygodniami pośród ogólnego zdumienia oznajmił: Jego wysokość książę Aleosco, ukazał się, wygłaszając teraz: „Pan hrabia de Tréjan“.
Nazwisko de Tréjan rozległo się jak ponury huk gromu w owym salonie, tak pełnym wrzawy i wesołości.
Skoro przebrzmiało, zaległo głębokie milczenie, i wszystkie spojrzenia zwróciły się ku drzwiom, w których Jerzy miał się ukazać.
Fanny objęta nerwowem drżeniem, przytuliła się instynktownie do swego kochanka, jak gdyby dla ukrycia się pod jego opiekę.
Książe odsunął ją zlekka, i z podniesioną głową, skrzyżowanemi na piersiach rękoma oczekiwał.
Tréjan ubrany w czarny tużurek, zapięty pod szyję, zręcznie uwydatniający jego kształtną postać, trzymał kapelusz w lewej ręce opiętej czarną rękawiczką. W prawem, gołem ręku, miał drugą rękawiczkę. Był najzupełniej spokojnym. Twarz jego, nieco blada, wyrażała jakieś zimne, niecofnione, straszniejsze nad gniew postanowienie. Zwolna, lecz pewnym krokiem, przeszedł około grup osłupiałych jego obecnością.
Nikt nie pomyślał o powitaniu go, i on nie witał nikogo.
Na dwa kroki przed księciem przystanął.
— Panie, rzekł, przed trzema tygodniami oznajmiono twoje tu do mnie przybycie. Role się nasze teraz zmieniły. Dziś mnie anonsują u ciebie. Moja wizyta zadziwia cię być może?
— Nie, panie hrabio, odrzekł kłaniając się Aleosco. Nie spodziewałem się jej wprawdzie, wszak ją przewidywałem.
— Powinieneś pan był ją przewidywać, jak mi się zdaje, rzekł Jerzy, ponieważ ty mnie to zmuszasz do przestąpienia po raz ostatni progów tego domu, z którego pragnąłem wyjść na zawsze. Oddałeś się na moje rozkazy przed trzema tygodniami, jak to powinien był uczynię każdy szlachetny człowiek; ofiarowałeś mi zadość uczynienie, jakiego nie przyjąłem. Bo i cóż zresztą mogłem zarzucić dawnemu kochankowi dziewczyny nazywającej się Fanny Lambert? Zostałem oszukanym przez zwykłą ladacznicę, wszak pan nie miałeś w owem oszustwie udziału. Pozostawało mi się tylko oddalić, co uczyniłem. Dziś, wszystko się zmieniło! Dziś, pan jesteś kochankiem nie Fanny Lambert, ale hrabiny de Tréjan, i nie masz nawet o tyle wstydu abyś to ukryć się starał! Zapominasz pan że ta istota tak nisko upadła, nosi moje nazwisko! Kompromitujesz pan publicznie moją żonę! W błocie kalasz mój honor! Jest to zniewaga dla mnie, śmiertelna zniewaga! Tej nie przyjmuję! A ponieważ obelga ta była publiczną, publicznie ci ją oddaję!
To mówiąc Jerzy szybko podniósł rękę i uderzył rękawiczka twarz księcia.
Aleosco wydał okrzyk wściekłości. Oczy mu ogniem zapłonęły. Co tylko było dzikiego w jego naturze, naraz wybuchnęło. Chwycił za ramię swego przeciwnika z siła i wściekłością zapalczywego zwierzęcia, i ściskał go, jakby chcąc skruszyć na miazgę.
— Jeżeli mi pan złamiesz rękę, rzekł Jerzy z przerażająco krwią zimną, nie będę mógł w niej szpady utrzymać. Strzeż się więc.
Książę zbladł. Ozwał się w nim człowiek światowy. Palce się jego rozplątały i wyszepnął:
— Masz słuszność panie hrabio, proszę o przebaczenie. Nie byłem w stanie zapanować nad mem uniesieniem. Obelga była zbyt ciężką. Dlaczego mnie spoliczkowałeś? Tak nie postępuje dżentlemen.
— Uderzyłem cię dla tego, rzekł Jerzy, ponieważ bez tej zniewagi starałbyś się mnie może w pojedynku oszczędzać, a ja tego niechcę! Słyszysz pan, ja niechcę! Jestem twoim wrogiem. I zabiłbym cię gdybym mógł! Spoliczkowałem cię, ażeby być pewnym, że i ty równic byś mnie zabił, gdyby ci los posłużył ku temu.
— Jestem na pańskie rozkazy, panie hrabio, rzeki Aleosco.
— Otóż więc, mówił Tréjan, zwracając się z dumną wyniosłością do zaproszonych swej żony, proszę słuchać dobrze i uważać co mówię. Nie będę się bił za tę kobietę, którą pogardzam, ale za honor mego nazwiska, jakie mi ukradła, i błotem skalała!
Fanny wsparłszy swe obie ręce na ramieniu księcia, pochyliła się do jego ucha szepcząc z zapalczywą nienawiścią:
— Zabijesz go! nieprawdaż? Przysięgnij mi, że go zabijesz?.
Aleosco nie odpowiadając, odsunął ją powtórnie, i rzekł do Jerzego:
— Panie hrabio, jestem na twoje rozkazy. Gdzie można ci przysłać mych świadków?
— Jestem bardzo ubogim, rzekł Jerzy. Mieszkam na wyżynach hotelu Saint-Phar. Nie chciałbym ażeby pańscy świadkowie po tylu piętrach do mnie się trudzili. Racz mi pan powiedzieć gdzie moi z twoimi porozumieć się mogą?
— W Wielkim Hotelu, rzekł Aleosco. Tam dotąd mieszkam jeszcze.
— Jutro więc o dziesiątej rano będą u pana.
— Oczekuję ich.
Oba pokłonili się sobie wzajem, i Tréjan nie spojrzawszy wcale na Fanny, wyszedł z salonu.
Zaraz po jego odejściu powstał szmer, coś nakształt burzliwego brzęczenia. Każdy udzielał zcicha sąsiadowi swych uwag i komentarzy nad tylko zaszłą co sceną.
Fanny zakłopotana swem dziwnem położeniem, osądziła iż najlepiej będzie udać omdlenie, i uczyniła to z taką naturalnością, iż wszyscy uwierzyli w to zasłabnięcie.
Książe Leon ująwszy ją na ręce jak dziecko, wyniósł do sypialni.
Było to hasłem do ogólnego się rozejścia. Mała tylko liczba zaciętych graczów pozostała w około zielonego stolika kończąc partje rozpoczęte.
San-Rémo wyprowadził Filipa Croix-Dieu, który nie chciał odejść podczas wyzwania Jerzego Tréjan, i oba z Andrzejem wsiedli do dowozu barona.
— Gdzież jedziemy? zapytał tenże.
— Do ciebie baronie.
— Dobrze. James! wracamy do domu.
Powóz ruszył z miejsca.
— No, teraz mój chłopcze, rzekł Croix-Dieu, jestem na twoje rozkazy. Słucham cię z uwagą i ciekawością bez granic. Mówże mi prędko o co chodzi?
— Opowiem skoro przybędziemy.
— Dla czego nie teraz?
— Baronie, możesz mnie uważać za warjata, lecz ruch tego powozu powiększa nieład mych myśli. Czuję się być niezdolnym do opowiedzenia czegoś jasno i prędko. A jednak potrzeba, ażebym był jasnym w tym razie.
— Dobrze, zaczekamy pięć minut. Ale ci wyznam, że to wszystko niepokoić mnie zaczyna.
Biegun barona mógł iść z wichrami w zawody. Przebył odległość tę w kilka minut, i zatrzymał się przed bramą domu przy ulicy świętego Łazarza.
Croix-Dieu wysiadł z Andrzejem; a odesławszy swego lokaja, pozamykał drzwi na klucz i umieściwszy się wygodnie w fotelu naprzeciw młodzieńca, rzekł:
— No, teraz nic nam nie przeszkadza. Otwórz więc twoją duszę i serce.
— Baronie! zaczął San-Rémo, jesteś moim przyjacielem, moim opiekunem, ojcem dla mnie prawie!
— Zdaje mi się żem tego dowiódł, wyszepnął Filip.
— Dwukrotnie ocaliłeś mi życie, mówił Andrzej dalej, a jeżeli zachowuję w świecie pozory zamożnego, twojej wspaniałomyślności to winienem!
— Nie mówmy o tem, przerwał Croix-Dieu. Działam tak przez czysty egoizm, a jeżeli pragnę za to wszystko nieco dla siebie przywiązania z twej strony, nie nakazuję ci i nie wymagam żadnej wdzięczności.
— Chcę złożyć w twe ręce mój honor, me szczęście! Ocal mnie, ratuj! Ty jeden możesz tylko to zrobić! mówił z zapałem Andrzej.
— Co mówisz, wyjąknął z udaną trwogą Croix-Dieu. Drżę cały słuchając słów twoich. Miałżebyś spełnić jakiś czyn nikczemny, który za jakakolwiek bądź cenę okupić potrzeba?
— Nie, dzięki niebu. Nie to wcale! Będę wszelako równie zgubionym, jeżeli nie otrzymam potrzebnej mi sumy pieniędzy.
— O pieniądze więc chodzi? odpowiedział Filip. Oddycham swobodniej. Ileż ci potrzeba.
— Wiele, bardzo wiele!
Croix-Dieu podniósłszy się poszedł do biórka, a otworzywszy szufladkę, wrócił z dobrze wyładowanym pugilaresem banknotami.
— Otóż pieniądze! rzekł. Dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt tysięcy franków może ci są potrzebnemi? Daję je do twego rozporządzenia. Bierz! oto są. i wierzaj mi drogi mój chłopcze, że czuje się bardzo szczęśliwym mogąc ci je ofiarować!
— Niestety drogi baronie, odparł młodzieniec, te pięćdziesiąt tysięcy franków byłyby dla mnie kroplą wody w morzu.
— Wielki Boże! chodzi więc o jakaś ogromna, suma? wołał Filip z przerażeniem. Cyfra jej?
— Milion! wyszepnął San-Rémo. Potrzebuję miliona
Croix-Dieu zerwał się z krzesła.
— Miljon! powtórzył dwukrotnie z doskonale udanem osłupieniem. Co mówisz Andrzeju? Jesteżeś przy zdrowych zmysłach me dziecię?
— Sądzisz baronie żem zwarjował, nieprawdaż? Nie, na nieszczęście nie jestem obłąkanym, odparł młodzieniec. A jeśli nie zdołam odnaleść tego miljona, wysadzę sobie mózg strzałem z rewolweru; tym razem nieodwołalnie, bo inaczej zostałbym zhańbionym!
— Lecz nieszczęśliwy, co się stało? pytał dalej Filip. Grałeś w karty i przegrałeś?
— Byłoby to niczem. Tu gorzej jest jeszcze. Przegraną w karty załatwić można. Człowiek wygrywający milion, czas na to pozostawia.
— A tobie odmawiają tego czasu?
— Pozostawiają mi na to tylko dni cztery. W przyszły poniedziałek, przed godziną dziewiątą wieczorem, ma być wypłaconym ów miljon!
— Cztery dni tylko
— Ani jednego więcej!
— Ależ to niepodobieństwo.
— Nic mi więc w tem pomódz nie możesz baronie?
— W ciągu dni czterech, jest to niemożebnem. Trzeba by być Bankiem Francuskim, ażeby ci potwierdzającą — odpowiedź udzielić.
Andrzej wstał z krzesła.
— Byłeś ostatnią moją nadzieją, rzekł głosem złamanym. Pozostaje mi więc zrobić to zaraz, com miał uczynić w poniedziałek. Zegnam cię!
— Gdzie idziesz? zawołał Filip, chwytając go za ramię.
— Wszakże wiesz dobrze.
— Otóż to teraz jesteś prawdziwie szalonym! Zaczekajże trochę, pomyślimy razem! Nieco cierpliwości do czarta! Kto wie czyli nie odnajdziemy jakiegoś wyjścia z fatalnego tego położenia.
— Jedno jest tylko wyjście, zapłacić! a mówisz baronie że to jest niemożebnem.
— Gdy nie można przeskoczyć zapory, obchodzi się ją w około, rzekł Filip. Dobrześ zrobił żeś przyszedł do mnie mój chłopcze. Będę się starał znaleść jakąś radę. Usiądź więc i pogadajmy.
Andrzej posłuszny słowom mniemanego przyjaciela, upadł na krzesło, z którego powstał przed chwilą.
— Przedewszystkiem, rzekł Croix-Dieu, wytłumacz mi skąd i dla czego ta tak ogromna suma pieniędzy stała ci się tak nagle potrzebną, a potrzebną w tak krótkim czasie?
Andrzej milczał, siedząc z opuszczoną głową.
— Czyliż mam prawo odkrywania tajemnicy, która nie jest moją własną?
— Czyń jak chcesz, odparł Croix-Dieu poważnie. Jeżeli nie pokładasz we mnie zaufania, lepiej uczynisz zachowując milczenie. Przychodzisz do mnie żądając bym cię ocalił. Czyliż to mogę uczynić jeśli nie wyznasz przedemną z najzupełniejszą szczerością powodów, jakie cię wtrąciły w to ciężkie położenie?
— Ufam ci baronie, chciej wierzyć, ale tu chodzi o honor kobiety! odrzekł San-Rémo.
— Chodzi o pokuszenie się do szantażu, nieprawdaż?
— Tak, wyszepnął głucho Andrzej.
— A ofiarą tego jest pani de Grandlieu?
Młodzieniec spojrzał na mówiącego z osłupieniem.
— Skąd wiesz o tem baronie? wyjąknął z cicha.
— Przyznam ci, odrzekł, iż sądzisz mnie być nazbyt naiwnym! Od dnia w którym przestałeś mnie powiadamiać o rezultatach swojej miłosnej intrygi, od dnia w którym mi objawiłeś iż zniechęcony niepowodzeniem przestajesz myśleć o wicehrabinie de Grandlieu, zrozumiałem że jesteś jej kochankiem! Było to jasnem jak słońce! Młody, uczciwy mężczyzna mówi o tej którą kocha, dopóki ona opór mu stawia; lecz powodzenie nakazuje milczenie. Zamilkłeś więc bo jesteś szlachetnym człowiekiem.
— A więc, zawołał Andrzej, powziąwszy nagłe postanowienie, nie będę dłużej ukrywał. Przysięgnij mi jednak na honor baronie, że nie wyjawisz nikomu w świecie tego co odgadłeś.
— Daję ci na to moje słowo.
— Czytaj więc, wyrzekł San-émo, podając Filipowi,, list adresowany do pani de Grandlieu.
Croix-Dieu szybko zaczął przebiegać papier oczyma.
— Do djabła! zawołał. W rzeczy samej to niebezpieczne!
— A zatem wierzysz, jak i ja wierzę zarówno, rzekł Andrzej, że w razie gdyby ów nędznik w oznaczonym terminie nie odebrał swoich pieniędzy, będzie miał odwagę spełnić swą groźbę i sprzedać owe dowody wicehrabiemu de Grandlieu?
— Wierzę w to niezachwianie! Człowiek pragnący miliona, i chcący go pozyskać takiemi sposobami, jest zdolnym do wszystkiego — Nie przesadziłem więc przerażających następstw tej sytuacji? mówił San-Rémo.
— Według mego zdania,, nic wcale. Widzisz rzeczy sprawiedliwie.
— A teraz, skoro wiesz prawdę, czy przyjdziesz mi z pomocą baronie? pytam cię powtórnie? Będę mógł dostać ów tak potrzebny mi miljon, lub też nie mogąc ocalić Herminii mam sobie życie odebrać, nim piorun ów zabłyśnie nad jej głową?
Przez kilka sekund Croix-Dieu zdawał się być pogrążony w głębokiej zadumie.
Niepewność Andrzeja stawała się męką do niewytrzymania.
— Ach! przez litość, wyszepnął, nie dozwalaj mi tak cierpieć! Mam spodziewać się lub też utracić nadzieję?
— Będziemy walczyć, rzekł baron poważnie.
— Jak, w jaki sposób? zawołał San-Rémo. Wszak wiesz że walka jest niemożebną!
— Skoro mówię o walce, rzekł Filip, to znać, że nie uważani tej sprawy za straconą zupełnie. Posłuchaj mnie mój chłopcze, posłuchaj z cierpliwością. Dziwnym zbiegiem okoliczności, zostałem powiadomionym o ogromnym majątku wicehrabiego de Grandlieu. Aktem przedślubnym przekazał on jako posag swej żonie rozległe dobra położone w Touraine, wartujące co najmniej pół-trzecia miljona!
— Jakaż to łączność z tą sprawą mieć może? zagadnął San-Rémo.
— Bardzo wielka, rzeki Filip. Wiem doskonale, że wicehrabina zostając pod władzą męża, nie może według prawa zawierać z nikim żadnych umów ani kontraktów sprzedaży, ponieważ jej podpis bez legalizacji małżonka niema żadnej wartości. Znajduje się jednak w Paryżu znaczna liczba kapitalistów, nie krępujących się przesądami, którzy wiedząc dobrze, że wicehrabia nie naraziłby się nigdy na skandal procesu, zgodziliby się na udzielenie pani de Grandlieu grubej sumy pieniędzy, a możeby i pożyczyli jej całą potrzebną tęż sumę.
Andrzej rzucił się z niezadowoleniem.
— Zły środek! niepraktyczny! zawołał. Znam dobrze dumną naturę wicehrabiny. Nie zgodzi się ona nigdy na łączność z krzywemi sposobami nabycia pieniędzy, na uczynienie kroku do ich pozyskania, któryby był razem z jej strony wyznaniem.
— Tonący chwyta się pierwszej lepszej gałęzi, rzekł Filip.
— Gdyby przyszło wybierać pomiędzy hańba, a śmiercią, pani de Grandlieu, jestem pewien śmierć by wybrała!
— Poszukajmy więc co innego.
— Tak jest, szukajmy.
— Przypominam sobie pewien bal w Angielskiej ambasadzie, zaczął Croix-Dieu, na którym wicehrabina ubraną była w familijne klejnoty swojego męża. Prześliczne są te djamenty. Można łatwo odnaleść jakiegoś żyda który z zastrzeżeniem wykupu tych klejnotów w oznaczony czasie, w którym to akcie pani de Grandlieu figurować wcale nie będzie, da na zastaw owych biżuteryj siedemset lub osiemset tysięcy franków. Ja sprzedam moje wartościowe papiery, i miljon dokompletujemy. Jakże ci się zdaje ten projekt?
— Zdaje mi się być łatwiejszym do wykonania niż poprzedni. Zawiera on jednak w sobie niektóre ważniejsze trudności.
— Jakie?
— Najprzód ta biżuterja nie jest własnością Herminii, ale jej męża, pana de Grandlieu.
— Otóż się mylisz, rzekł Filip. Wicehrabia darował je jej na własność, zeznając to w tejże samej przedślubnej intercyzie, o jakiej ci przed chwilą mówiłem.
— Zresztą, mówił dalej Andrzej, gdyby się zdarzyła sposobność przywdziania tych djamentów, i gdyby wicehrabia zażądał aby Herminia w nie się ubrała. Rzecz cała wyjawiłaby się natenczas.
— Eh! wynajdujesz jak gdyby umyślnie przeszkody, zawołał Croix-Dieu, Przypuśćmy tę rzecz nieprawdopodobną, przypuśćmy, że się wydarzy jakaś sposobność tego rodzaju. Chcąc się uchronić od konieczności ukazania się na niej, pani de Grandlieu potrzebowałaby tylko wynaleść pozór lekkiego zasłabnięcia. Wszakże to jasne i prawdopodobne. Przed upływem miesiąca zaciągnę pożyczkę na moje dobra, za którą będziesz mógł wykupić klejnoty wicehrabiny. Prawda, że w połowie zrujnowanym zostanę, ale ty będziesz ocalonym, o co głównie chodzi. Cóż na to mówisz?
— Mówię, zawołał z uniesieniem San-Remo, mówię, że na wyrażenie mojej głębokiej, nieskończonej wdzięczności, jaka przepełnia mą duszę, słów niemam, i proszę Boga jedynie, aby mi pozwolił poświęcić dla ciebie baronie kiedyś me szczęście i życie!
Dobrotliwy uśmiech zawidniał na twarzy Filipa, łza rozrzewnienia w oku mu zabłysła.
— Moje postępowanie, odrzekł, jest rzeczą bardzo naturalną, i nie zasługuje na takie oznaki wdzięczności. To co ci chcę dać teraz, otrzymałbyś później. Jest to zaliczka na twój spadek po mnie, nic więcej.
— Co teraz więc robić?
— Widzieć się z wicehrabiną jak najprędzej, i otrzymać od niej te biżuterje.
— Biedna kobieta nie odmówi oddania mi ich, jestem tego pewny, rzekł Andrzej. Co znaczą dla niej owe djamenty? Lecz skoro je otrzymam do kogo się udać, ażeby dostać można na ten zastaw pieniądze?
— Teraz nie mogę ci na to odpowiedzieć. Wyjdę jutro bardzo rano, i dowiem się. Powiedz mi kiedy będziesz się mógł zobaczyć z panią de Grandlieu?
— W ciągu dnia dzisiejszego być może, lubo i to nie jest pewnem. Tysiączne nieprzewidziane przeszkody mogą zatrzymać ją w domu. Wieczorem jednak niewątpliwie będę chciał z nią pomówić choć przez kilka minut.
— A więc, przyjdź o szóstej jutro wieczorem do mnie. Będę mógł jak się spodziewam dać ci adres wypożyczającego na fanty, takiego ma się rozumieć, któryby był w stanie załatwić w ciągu pięciu minut tak grubą sprawę.
Andrzej się podniósł, Chciał już pożegnać barona; gdy nagle zatrzymał się w zamyśleniu — Pozwolisz mi, rzekł, napisać słów kilka u siebie?
— Wejdź do mego gabinetu, znajdziesz tam wszystko czego potrzeba, odparł Filip.
San-Rémo usiadł przy biurku, a wziąwszy zwykłą ćwiartkę papieru bez monogramu, nakreślił na niej wyrazy których bezład zdradzał stan jego umysłu, a które, mimo to nie mogły skompromitować Herminii, gdyby wypadkiem ów bilet wpadł w obce ręce. List ten brzmiał:
„Miałem słuszność mówiąc ze wszystko nie jest jeszcze straconem. Ocalenie jest możebnem, lecz trzeba będzie okupić je drogo.
„Starajmy się usunąć obawę, ażeby przed oznaczonym terminem, nie pozostał ślad niebezpieczeństwa.
„Dziś od południa do szóstej wieczorem będę oczekiwał w zwykłem miejscu. Gdyby nikt nie nadszedł, będę przekonanym że wyjść niemożna było, a stąd nie będę się niepokoił. Najrychlejsze jednak widzenie się jest hardziej niż koniecznem, jest ono niezbędnem.
„Wraz z nadchodzącym wieczorem przyjdę w miejsce, gdzie ten list składani, i od północy aż do godziny trzeciej nad ranem, na nowo oczekiwać będę, jak w dzień oczekiwałem.
„Trzeba przyjść koniecznie; trzeba módz to uczynić, inaczej wzrośnie niebezpieczeństwo!“
San-Rémo włożył list w białą kopertę i pożegnał Filipa, lecz zamiast się udać na ulicę de Boulogne, zwrócił się ku polom Elizejskim, i wsunął ową kopertę jak zwykle pod krzak bluszczu przy sztachetach ogrodu, pewien że Herminia rano wydobyć ztamtąd go przyjdzie.
Załatwiwszy to wrócił do siebie, a rzuciwszy się na łóżko, złamany znużeniem, zasnął snem napełnionym przerażającemi marzeniami.
Na ulicę Castellane przybył w samo południe, gdzie oczekiwał do godziny szóstej wieczorem.
Pani de Grandlieu nie ukazała się wcale.

X.

Tegoż samego dnia rano o dziewiątej, świadkowie Jerzego de Tréjan, dwaj słynni artyści malarze, przybyli jak było ułożonem do Wielkiego Hotelu.
Książe przedstawił ich swym świadkom, wybranym z pośród swoich klubowych przyjaciół.
W ciągu kilku minut ułożono warunki spotkania.
Postanowiono bić się na szpady o czwartej po południu, w lasku Ville-d’Avray, na tej samej polance, gilzie poprzednio odbył się pojedynek księcia Leona z markizem de Braisnes.
Każdy z przeciwników miał mieć przy sobie swe szpady. Los miał rozstrzygnąć, które użytemi zostaną.
Od dziewiątej rano mały czarny powóz z zapuszczonemi storami oczekiwał przed bramą Wielkiego Hotelu.
Co chwila jakaś dłoń drobna niewieścia podnosiła story gorączkowo.
Na kwadrans przed czwartą ekwipaż księcia zajechał, po niego i świadków.
Ów tajemniczy powóz udał się tuż w trop za nimi, a zaprzężony doń biegun angielski dowiódł, że nie pozwoli się zdystansować koniom książęcym.
Aleosco i Tréjan przybyli jednocześnie na plac spotkania. Czarny powozik przystanął za karetą księcia Leona.
Los pod postacią sztuki złota wyrzuconej w powietrze, rozstrzygnął, że bić się będą szpadami księcia.
— Panie hrabio, rzekł tenże, przykro mi niewymownie, że los mi tę korzyść przysądził. Niechcę zrzekać się jej, ponieważ jestem pewien, że nie przyjąłbyś mej propozycji w tym razie.
Jerzy ukłonił się w miejscu odpowiedzi.
— Istnieje pomiędzy nami ważne nieporozumienie, mówił dalej książę Leon, jakie krwią zmyte być musi, Jest to rzecz bardzo smutna, ażeby dwaj zacni ludzie, jakimi my jesteśmy, zmuszeni byli walczyć z sobą, dla odebrania sobie życia nawzajem. Owa okrutna konieczność wynikła z mej winy, przyznaję. Żałuję tego, chciej wierzyć panie hrabio, a mimo że czuję dotąd jeszcze palące dotknięcie twej rękawiczki na moim policzku, mam dla ciebie szacunek, a żadnej nienawiści. Mimo to, oszczędzać cię nie będę, bądź tego pewnym; wszakże jednocześnie czułbym się bardzo nieszczęśliwym, gdyby mi los miał sprzyjać w tej walce, i nie pocieszyłbym się natenczas nigdy!
Jerzy ukłonił się powtórnie w milczeniu.
Wybrano losem plac walki. Traf i tym razem posłużył księciu.
Przeciwnicy stanęli na swoich pozycjach, a jeden ze świadków księcia Leona wygłosił:
— Naprzód, panowie!
Szpady się skrzyżowały. Tak Aleosco, jak Tréjan, obadwa posiadali wielką wprawę w fechtunku. Książę uczęszczał na te ćwiczenia dla zabicia czasu, a nasz paryżanin, jako artysta, chciwy wrażeń wszelkiego rodzaju.
Potężna siła fizyczna księcia, nadawała mu wyższość w tej walce, czyniąc jego ciosy szpadą nader niebezpiecznemi; wszak giętkość i zwinność Jerzego równoważyła to w zupełności.
Pierwsze starcia ze stron obu świetnie się udawały, a przedłużając czas jakiś nie przyniosły żadnych rezultatów. Przeciwnicy zachowali krew zimną, a nacierając na siebie wzajem, drasnąć się nie zdołali, ku wielkiemu niezadowoleniu świadków, którzy sądzili, że popłynięcie krwi z pierwszego draśnięcia, walkę powstrzyma.
— Czy nie zechciałbyś panie hrabio wypocząć przez minutę? zapytał grzecznie książę Leon.
Tréjan za całą odpowiedź broń spuścił ku ziemi.
Po upływie minuty ostrza na nowo się skrzyżowały. Zniknęła owa krew zimna, o jakiej mówiliśmy powyżej. Walczący ożywiać się poczęli; a zapał niepowstrzymywany, gwałtowność nerwowa kierować zaczęła ich umiarkowanemi dotąd ruchami, i popełniali błędy, jakie w następstwach mogły przynieść skutki opłakane.
Rezultat walki zależał teraz od trafu i szczęścia. Zręczność nie miała tu żadnego wpływu.
Rozstrzygnięcie zbliżało się nareszcie. Natarcie Aleosca zbyt późno odbiła szpada Tréjan’a, i książę drasnąwszy w rękę Jerzego, rozdarł mu przez całą długość rękaw od koszuli.
— Zostałeś draśniętym panie hrabio, zawołał książę Leon.
— Nie sądzę, odpowiedział Jerzy, wymierzając cios wprost siebie, i zagłębiając go w przeciwnika.
Ostrze jego szpady przebiło piersi Aleosca i wyszło mu plecami pod ramieniem, zadając ciężką ranę, podobną tej, jaką otrzymał San-Rémo od kapitana Grisolles w lasku Winceńskim.
Aleosco zachwiał się. Kałuża krwi z ust mu wypłynęła: i jak dąb nagle podcięty upadł na ziemię. Taka jednakże była u tego człowieka wielka siła żywotna, że uniósł od ziemi swój tors potężny, a wsparłszy się na lewym łokciu, rzekł chrypliwie świszczącym głosem do Jerzego:
— Zabiłeś mnie panie hrabio, lecz na to zasłużyłem. Przebacz jaką masz do mnie urazę, jak ja ci przebaczam z głębi serca śmierć moją.
— Bóg świadkiem, zawołał Jerzy, nie pomnę wcale, że mnie pan obraziłeś!
Książe Leon mówił coraz słabszym głosem:
— A więc na znak zapomnienia i przebaczenia, panie hrabio podaj mi swą rękę, dopomoże mi ona do wzniesienia się tam wyżej, gdzie oczekują mnie ojcowie moi, szczęśliwsi i godniejsi nademnie, bo oni poświęcili życie nie tak nędznej sprawie, lecz padli walcząc z chwałą na polu bitwy!
Jednocześnie gdy upadł Aleosco, z poza gwałtownie otworzonych drzwiczek czarnego powozu wybiegła kobieta w czarnem ubraniu, i jakby obłąkana boleścią, w kilku susach przebywszy dzielącą ją przestrzeń, padła na kolana obok ranionego, oplatając go rękoma.
Tą kobietą była Fanny Lambert, hrabina de Tréjan.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jerzy się podniósł.
— Książe, zawołał, chciałem ci podać rękę, uścisnąć twoją. Zapóźno! nie czujesz tego!
— Zabiłeś go! krzyknęła Fanny z gestem zaciekłej nienawiści i groźby, a pochwyciwszy kilka kropli krwi płynącej z rany poległego, rzuciła je w twarz Jerzemu, wołając: Niech jego krew spadnie na ciebie!
Tréjan się cofnął, jak się cofamy ze wstrętem na widok jadowitej gadziny.
— Strzeż się! zawołał, strzeż się pani! Przez ciebie ta krew została przelaną! Przez ciebie zginął ten człowiek! Bóg karze jak widzisz, a dziś dosięgnął najmniej winnego. Strzeż się więc, powtarzam!
Drgania konwulsyjne wstrząsnęły po kilkakrotnie ciałem poległego, poczem nieruchomy, bez życia, odrętwiały, przedstawiał pozór trupa.
Tréjan pochylił głowę z uszanowaniem przed owem ciałem, w jakiem zdawała się nie pozostawać najmniejsza iskierka życia, skłonił się jego świadkom, i w towarzystwie swoich opuścił skrwawiony plac walki.
Fanny objęta rozpaczą łkała głośno, okrywała pocałunkami blade czoło księcia i jego oczy bez blasku patrzące przed siebie.
— Pani, mówił chirurg, musimy się stąd oddalić, zabrawszy ciało księcia.
— Gdzie chcecie je zawieść?
— Do Paryża, do jego mieszkania. — Jakto? zawołała, do hotelu? gdzie obcy przypatrywać się będą jego konaniu. Gdzie wobec ludzi zupełnie sobie obojętnych miałby wydać ostatnie tchnienie? Nie! nigdy, nigdy na to nie pozwolę!
— Lecz...
— Ani słowa! krzyknęła Fanny. Dopóki najmniejszy ślad życia w zranionym pozostanie, on do mnie należy, i przysięgam, że tego prawa nie ustąpię nikomu! Jeżeli uratowanie go jest możebnem, u mnie on oczy otworzy, jeśli zaś zawyrokowanym jest na śmierć bez odwołania, u mnie umrzeć powinien! Taką jest moja wola, która byłaby i jego wolą! Czyliż nie zechcecie jej uszanować? i przemocą będziecie mi chcieli wydrzeć to jeszcze niezastygłe ciało?
Chirurg ze świadkami odeszli na bok dla wspólnego naradzenia się, z czego wynikło przypuszczenie, iż książę, gdyby posiadał przytomność umysłu, życzyłby sobie zostać przeniesionym do mieszkania swojej kochanki. Poddać się zatem temu było trzeba i unikać za jakąbądź cenę skandalu, jaki mógłby nastąpić ze stawienia oporu.
Postanowiono więc, że żyjący czy zmarły książę do pałacyku przy ulicy Le Sueur przewiezionym zostanie.

XI.

Andrzej, jak wierny, postanowił nie obawiać się, gdyby pani de Grandlieu nie przybyła na schadzkę w oznaczonym czasie. Jednak gdy uderzyła szósta godzina wieczorem, San-Rémo wyszedłszy z antresoli przy ulicy Castallane, uczuł wzrastającą trwogę. Daremnie powtarzał sobie — Nic tak dalece strasznego jeszcze nam nie zagraża, ponieważ termin oznaczony przez owego nikczemnika za trzy dni dopiero upływa.
Powtarzał to wciąż sobie, jak człowiek, który się pragnie przekonać, lecz cała logika tego rezonowania nie zdołała rozproszyć mgły żałobnej, rozwijającej się coraz silniej nad jego znękanym umysłem.
O kwadrans na siódmą przybył do barona Croix-Dieu.
— Jakże przestraszająco wyglądasz, mój chłopcze! zawołał Filip. Czyż znów nastąpiło jakie nowe nieszczęście?
Andrzej potrząsnął głową przecząco.
— Widziałeś się z wicehrabiną? pytał baron.
— Nie, odrzekł San-Rémo.
— To źle! szkodliwie oddziałać może na sprawę to opóźnienie.
— Przewidywałem to, lecz może dziś późno wieczorem zobaczę panią de Grandlieu. Zrobiłeś co w tym interesie, baronie?
Croix-Dieu wydobywszy z pugilaresu ćwiartkę papieru podał ją Andrzejowi. Na nagłówku było wypisane nazwisko i adres pewnego powszechnie szanowanego domu bankierskiego, przez który poniższe objaśnienia udzielonemi zostały.
San-Rémo czytał głośno:
„Samuel Kirchen; żyd pruski, udziela zaliczki na zostające w zakwestjonowaniu papiery, jakich wartość otrzymać można po zapadnięciu wyroków sądowych.
„Umie on zadziwiająco wietrzyć w tego rodzaju operacjach. Podtrzymuje chwiejące się w podstawach domy bankowe, przywraca im kredyt w chwili gdy runąć miały, a nigdy nie wdaje się w upadłości dla sum małoznacznych.
„Główną wszak jego specjalnością, jest kupno i sprzedaż klejnotów, lub udzielanie pożyczek na zastaw tychże. Wylicza na nie gotówką, jakkolwiek wysoką byłaby suma pieniędzy.
„Bardzo bogaty, mimo pozornego ubóstwa i bardziej jeszcze nędznego mieszkania, posiada złożone w banku trzy miliony. Każdy z czeków przez niego wydanych ma wartość sztaby złota“.
— I cóż? zapytał Croix-Dieu, gdy Andrzej skończył czytanie. Jakże to uważasz?
— Wołałbym traktować z mniej wstrętnym kapitalistą.
— Sprawy wątpliwe, mogą być tyłku przez podejrzanych ludzi załatwianemu wyjaśniał Croix-Dieu. Żaden z uczciwie handlujących, bądź pewnym nie kupi, ani da pieniędzy na klejnoty nie będące twoją własnością.
— Jeżeli pani dr Grandlieu powierzy mi je, wiedząc na jaki użytek obróconemi zostaną, rzekł Andrzej.
— Zgoda! Lecz w jaki sposób dowiedziesz tego Samuelowi Kirchen? Człowiek, ściśle uczciwy niezechciałby traktować z wicehrabina. która jako zamężna zostaje pod legalną opieką swego małżonka. Wynajdź sposób, którymbyś mógł usprawiedliwić posiadanie tych biżuteryj, a każdy ze znanych domów bankierskich, wyliczy ci na nie szóstą część wartości. Jestżeś w stanie to zrobić?
— Wiesz dobrze, że nie, odparł San-Rémo.
— Uważaj się więc za bardzo szczęśliwego, mówił dalej Filip, gdy ci się zdarza jeden z owych pogardzanych spekulantów milionerów, skoro nie możesz obejść się bez niego.
— Prawda, niestety, rzekł Andrzej z westchnieniem. Gdzież mieszka ów Samuel Kirchen?
— Przy ulicy de Lappe numer dwunasty.
— Skoro tylko otrzymam klejnoty, udam się do tego lichwiarza, odparł San-Rémo.
— Nie opóźniaj się. Jedź dziś wieczorem.
— Po co? W jakim celu?
— W celu poznania się z tym żydem, przygotowania go do interesu, ułożenia warunków do aktu tego zastawu. Nie ukrywaj przed nim, że te kosztowności pochodzą od pewnej, wielce bogatej damy, jaka znalazła się niespodziewanie w trudnem położeniu; inaczej mógłby sądzić, że ukradzionemi zostały. Obok tego on będzie chciał wiedzie kto jesteś, ażeby do dnia jutrzejszego zasięgnąć mógł o tobie wiadomości.
— Masz słuszność, baronie. Idę teraz na obiad, nie dla tego, abym czuł jakiś apetyt, ale że trzeba się pokrzepić, potrzebować będę albowiem całych sił do przebycia tego wszystkiego. O dziewiątej każę się zawieść do Samuela.
Jak tylko wyszedł San-Rémo i Croix-Dieu wyszedł także, wsiadł do przejeżdżającego fiakra, wołając:
— Na plac Bastylii i róg przedmieścia świętego Antoniego.
O dziewiątej Andrzej przybył powozem na ulicę de Lappe i wysiadł pod wskazanym numerem.
Ulica ta jest błotnistą i cuchnącą, wszakże nie wązką, ani ponurą.
San-Rémo zagłębił się w ciemny cuchnący korytarz, szukając daremnie odźwiernego, a wiedząc że ów żyd mieszka na czwartem piętrze, szedł po chwiejących się schodach, słabo oświetlonych na piętrach dymiącemi się lampkami.
Na białej tekturowej kartce, przybitej pod okienkiem czterema żelaznemi gwoźdźmi, wypisane było grubym charakterem samo nazwisko: „Samuel Kirchen“.
Andrzej zadzwonił.
Drzwi otwarły się za pomocą sznura, którego to sposobu otwierania używają przy bramach odźwierni. San-Rémo, znalazłszy się w pokoju ciemnym zupełnie, spostrzegł naprzeciw siebie drzwi, nawpół uchylone, przez które wybiegał słaby promyk światła, a głos jakiś chrypliwy z przerażającym tentońskim akcentem wymówił te słowa:
— Tędy. Pchnąć drzfi.
Młodzieniec stosując się do powyższego objaśnienia, przestąpił próg obszernego pokoju, w którym całe umeblowanie stanowiły trzy proste stołki drewniane. Pokój ten przedzielonym był na dwoje w całej szerokości silnem żelaznem okratowaniem, osłoniętem z wewnątrz płótnem zielonem. Okratowanie to sięgało od podłogi aż do sufitu.
W pośrodku wycięty był otwór, zamykany na blachę ruchomą, a opatrzony deszczułką w rodzaju tych na jakich kasjerzy podają i odbierają pieniądze.
— Co pan życzyć? ozwał się ów głos gardłowy, wychodzący z jakiegoś niewidzialnego ciała.
— Chcę się widzieć z panem Samuelem Kirchen, odparł San-Rémo.
— Ja... ja być! ozwał się tenże sam organ.
Jednocześnie uniosła się w górę blacha zakrywająca okienko, i Andrzej ujrzał przed sobą nie twarz, ale długą siwą kończatą brodę, zielone okulary, i myckę czarną, jedwabną, zasuniętą po uszy, słowem, jak gdyby jakieś fantastyczne widmo. Ów głos, staroniemieckim akcentem ozwał się zwolna na nowo:
— Kto... pan... jest?..
— Jestem markiz de San-Rémo, rzekł Andrzej.
— Ja nie znać!
— Chcę panu zaproponować pewien interes.
— Sprzedać czy kupić?
— Ni jedno, ni drugie, odrzekł San-Rémo. Chcę panu złożyć zastaw z prawem wykupienia tego fantu w ciągu dwóch miesięcy.
— Jaka towar?
— Klejnoty.
— Wartoszcz?
— Milion dwieście tysięcy franków.
— „Der teufel!“ wykrzyknął lichwiarz. Czy to być pańska te djamenty?
— Nie.
— A czyja?
— Pewnej damy, potrzebującej pieniędzy.
— Ja... ja! Ja to rozumieć. A czy to z panem interes, czy z ta dama?
— Ze mną samym.
— Dobrze. To proszę opofiedzieć historja ta dama, a potem będzie interes.
San-Rémo wynalazł dość prawdopodobne szczegóły wyjaśniające, jak jedna z kobiet światowymi, której nie wymienił nazwiska, znalazła się w potrzebie pozyskania na zastaw tych biżuteryj wymienionej sumy pieniędzy, wypłacalnej w ciągu dwóch miesięcy.
Samuel Kirchen zdawał się uważać to za rzecz bardzo naturalną. Okazał się być nader przystępnym, i oświadczył, że jeżeli pan markiz de San-Rémo przyniesie mu nazajutrz brylanty, wartujące w rzeczy samej milion dwieście tysięcy franków to on nie zawaha się wyliczyć na nie siedemset tysięcy na przeciąg czasu dwóch miesięcy, po upływie których zwróci biżuterję za wypłatą ośmiuset tysięcy franków. Gdyby zaś powyższa suma nie została mu wyliczoną po dniach sześćdziesięciu, djamenty te sprzedanemi zostaną.
— Jeżeli pan przyjść jutro, mówił Samuel Kirchen swojem łamanem narzeczem, to przyjść punktualnie o czwarta godzina, czas będzie mi potem potrzebna na moja własna interesu.
Andrzej uspokojony wyszedł z ulicy de Lappe.
W kilka minut po jego odejściu, po za żelaznem okratowaniem. pozostała tylko leżąca na stole kończata siwa broda, zielone okulary, i mycka czarna jedwabna, a baron Filip Croix-Dieu wyszedł z tego domu.

XII.

Pierwszą po północy wydzwoniły zegary Paryża. Przejeżdżające powozy dawały się dostrzedz gdzieniegdzie w głównej alei pól Elizejskich; boczne wszelako aleje były zupełnie pustemi.
Jeden z takich powozów zatrzymał się przy budynku, mieszczącym w sobie wieki skład mebli. Wysiadł zeń Andrzej San-Rémo, i przebywał pieszo kilkaset kroków, dzielących go od ogrodu i pałacu de Grandlieu.
Serce mu silnie uderzało w piersiach, uciskanych jakąś trwogą. Bo w rzeczy samej ów nieszczęśliwy młodzieniec ujrzał się wobec niesłychanie przykrej i upokarzającej sytuacji. Czul, iż będzie zmuszonym powiedzieć swej uwielbianej:
— Zgubiłem cię przez moją nieroztropność, a ocalić cię nie mogę. Sama będziesz zmuszoną zapłacić okup własnego honoru! Daj mi swoje klejnoty!
W jakichkolwiekbądź wyrazach złożyłby jej to tak upokarzające dla siebie wyznanie, uniknąć niepodobna mu było tego przykrego wstydu, owej najcięższej tortury, żądania pieniędzy od kobiety, od swojej kochanki.
Przybył do osztachetowania dzielącego ogród pałacowy od pól Elizejskich, a wsunąwszy rękę pod krzak bluszczu, nic tam nie znalazł.
Herminią otrzymała list, a zatem przyjdzie na umówioną schadzkę, ponieważ mogące się nadarzyć w ciągu dnia przeszkody, w nocy nie istnieją wcale.
Rozsunąwszy wiotkie zwoje bluszczu, młodzieniec usiłował przebić wzrokiem ciemność, jaką gałęzie wielkich drzew tem głębszą czyniły.
Nie było słychać szmeru żadnych kroków na wysypanych piaskiem alejach.
Po za ciemnym ogrodem wznosił się szary fronton pałacu. Jedno, jedyne światło błyszczało po za szybami apartamentu pierwszego piętra. Były to pokoje wicehrabiny; Andrzej o tem wiedział.
Nagle to światło na inne miejsce przestawionem zostało; poczem zbladło i zniknęło zupełnie.
— Przyjdzie! wyszepnął z cicha San-Rémo.
Rzucił wzrokiem wprost i po za siebie, i upewnił się że samotność zupełna w ogrodzie panowała.
Nie wahał się dłużej. Pochwyciwszy obiema rękami za sztaby okratowania, zawiesił się na niem z siłą i giętkością, właściwa, swemu wiekowi, przerzucił się na druga stronę i stanął w ogrodzie.
Tu ukryty po za kępą drzew, oczekiwał.
Oczekiwanie to niedługo trwało. Po upływie kilku minut, cichy, zaledwie dosłyszany szelest sukni sunącej po piasku, dobiegł mu do uszu, i jednocześnie wiotkie prawie eteryczne kształty kobiecej postaci, wypływały z cienia i coraz bardziej wyraźniejszemi się stawały.
Podtrzymywana ową nerwową energią, jaką najsłabsze kobiety potrafią w sobie wzbudzić w razie zagrażającego im niebezpieczeństwa, wicehrabina szła z pośpiechem. Sądziła iż Andrzej znajduje się po drugiej stronie osztachetowania, po za ogrodem, od strony ulicy; nie należało więc jej przestraszać nagłem ukazaniem się. Zrozumiał to młodzieniec, i skoro zbliżyła się na odległość kilku kroków od kępy drzew jakie go osłaniały, wyszepnął cichym, jak szmer wiatru, głosem:
— Herminio!
Pani de Grandlieu zadrżała i przystanęła.
— Herminio, powtórzył, nie obawiaj się. To ja, ja jestem.
Pani de Grandlieu iść zaczęła.
San-Rémo ukazał się przed nią. Podała mu rękę, i gorączkowo płonące dłonie obojga złączyły się w serdecznym uścisku.
— Jakim sposobem przedostałeś się tu? pytała cicho. Drzwi są zamknięte, klucz zabrałam do siebie.
— Przeskoczyłem przez okratowanie.
— Nieszczęśliwy! mógłbyś się zabić, wyszepnęła, i młodzieniec uczuł jak przy tych słowach jej ręka w jego dłoni zadrżała.
— Nie obawiaj się, odrzekł, umrzeć nie mogę, ponieważ ty potrzebujesz ażebym żył!
— Mam twój list od rana, mówiła. Uspokoił on mnie nieco, lecz zwiększył zarazem gorące pragnienie dowiedzenia się co nastąpiło? Czyniłam wszystko by zyskać możność udania się na ulicę Castellane. Niepodobna było! Wypadnie nam mieć z sobą długą rozmowę teraz? pytała dalej.
— Tak, ważna i długą.
— Pozostać nam więc w tem miejscu nie możliwe. Białość mej sukni zdała dostrzedz się daje na tle czarnych liści. Wejdźmy do pawilonu. Idź naprzód, ja pójdę za tobą.
San-Rémo starał się stąpać jak najciszej, wchodząc na drewniane schody małego wiejskiego budynku, pokrytego słomą, jaki służył niegdyś za schronienie Herminii podczas tej strasznej burzliwej nocy, o jakiej pewno nie zapomnieli czytelnicy.
Wyplatana trzciną kanapka, takież krzesełka i stolik okrągły, tworzyły tu całe umeblowanie. Szerokie okno weneckie wychodziło na Pola Elizejskie. Weszli oboje razem do tej izby.
— Opowiadaj mi coprędzej, opowiadaj! rzekła siadając na kanapce. Napisałeś w liście: „Ocalenie jest możebnem; lecz trzeba będzie okupić je drogo!“ Wytłumacz co to znacz?
Andrzej zadrżał. Nadeszła straszna chwila; mówić było trzeba.
— Moja uwielbiana Herminio, wyjąknął z cicha, dotąd sądziłaś zapewne, że jestem bogatym. Niestety! pozór to tylko majątku nic więcej! Ów powierzchowny dostatek nie jest opartym na żadnych trwałych podstawach. Podtrzymuje mnie tylko dłoń wspaniałomyślna. W dniu, w którym ta ręka usunęłaby się odemnie, zostałbym bez żadnych środków ratunku. Wystarcza powiedzieć ci, że sam nic w tej naszej sprawie zrobić nie jestem w stanie. Mam jednak przyjaciela, na którego mogę rachować, a na szczęście, ów człowiek jest bogatym. Otóż mu wszystko opowiedziałem.
— Wszystko! zawołała wicehrabina z dźwiękiem boleści, zakrywając twarz rękoma, jak gdyby otaczająca ciemność nie zdołała dostatecznie pokryć jej rumieńca. On wszystko więc wie! Andrzeju cóżeś uczynił?
— Nie obawiaj się, odrzekł San-Remo, usiłując kłamstwem ją uspokoić, Co znaczy że wie, skoro nieznanem jest mu twoje nazwisko? Herminio! jak możesz sądzić, ażebym zdradził podobną tajemnicę?
— Przebacz mi wyszepnęła nieszczęśliwa. Zresztą dodała z goryczą, masz słuszność. Co nas to może obchodzić. Ta tajemnica już do nas nie należy! Jesteśmy oddani na łaskę i niełaskę pierwszego lepszego człowieka. Jakiś nikczemnik trzyma ją w swem ręku.
— Wydrzemy mu ją.
— Proszę, opowiadaj dalej.
— Ów tak oddany mi przyjaciel, o którym mówiłem, kończył młodzieniec z wzrastającem zmięszaniem i trwogą, on pragnie mi być pomocnym, z braterskiem zaparciem się siebie. Chce się ogołocić ze wszystkiego. Poświęca dla naszego ocalenia znaczną część własnego majątku. Nie tracąc chwili czasu chce dług zaciągnąć na hypotekę, lub sprzedać swoje posiadłości, wszak pozyskane za cenę tak wielkich ofiar pieniądze, nie mógłbym otrzymać jak po upływie miesiąca.
— A nam zaledwie trzy dni czasu pozostąje, przerwała Herminia. Dla czego więc mówisz o ocaleniu?
— Ponieważ to ocalenie od ciebie zależy.
— Odemnie... nierozumiem odparła zdziwiona. Wiesz dobrze, iż ja podobnie jak ty otoczoną jestem zbytkiem i dostatkiem, lecz nie posiadam majątku.
Andrzej przywołał cala odwagę i przez ściśnione gardłu drżącemi usty wyjąknął:
— Wszakże posiadasz klejnoty.
Głuche milczenie zaległo po tych wyrazach. Pani de Grandlieu zadrżała i gdyby nie otaczająca ją ciemność, dostrzedz by było można iż śmiertelnie pobladła.
— Mylisz się, wyrzekła po chwili. Te drogocenne djamenty nie są moją własnością. Należą one do pana de Grandlieu.
— Są one twojemi, odparł San-Rémo. Wicehrabia w przedślubnej intercyzie przekazał ci je na własność.
— I te rodzinne klejnoty, noszone przez całe wieki przez uczciwe kobiety, małżonki bez skazy, miałyby stać się okupem mego honoru. Honoru niegodnej, występnej żony? Czyliż podobna uczynić coś podobnego, Andrzeju? A gdybym nawet przyjęła tę upokarzającą mnie tyle propozycję, wyrzekła głosem złamanym, w jakiż sposób, powiedz, spełnićbym ją mogła? Jak wytłumaczyć przed panem de Grandlieu, że te djamenty, ów święty depozyt nie są już w mojem posiadaniu? Przepaść stoi ciągle otwarta przed nami; dobrze to widzisz. Prędzej, czy później, wpaść w nią będzie trzeba.
— Przed upływem miesiąca, wyjąknął Andrzej, klejnoty zwróconemi zostaną. Któż wiedzieć będzie, że one wychodziły z rąk twoich?
Tu jasno w najdrobniejszych szczegółach wytłumaczył jej kombinację dobrze nam znaną.
Herminia potrząsnęła głową.
— Nie! mój przyjacielu odpowiedziała z niezłomnem postanowieniem. Nie! tego nie uczynię! Wicehrabina de Grandlieu nie okupi dla siebie ocalenia hańbiącemi środkami! Okazałam się słabą aż do upodlenia, do kłamstwa, do zdrady! W odpokutowaniu winy okażę się mężną i silną. Podźwignę się z upadku odwagą! Wielkim był błąd popełniony, sprawiedliwie jest abym zań ukaraną została! Pochylę głowę pod wybuchem słusznego gniewu: a jeżeli człowiek, którego posiwiałe włosy hańbą okryłam, jeżeli on o tyle szanuje mnie jeszcze by mi chciał śmierć zadać, umrę żałująca, ze skruchą i z przebaczeniem z jego strony, być może!
— A więc, zawołał San-Rémo stłumionym głosem, u więc, jesteś umrzeć gotową?
— Tak! odpowiedziała.
— I nic nie zdoła już zmienić twego postanowienia?
— Nie!
— A więc daj mi swą rękę po raz ostatni Herminio! Zegnam cię, żegnam na zawsze!
— Gdzie idziesz? co zamyślasz uczynić, zawołała pani de Grandlieu zrywając się nagle, zatrwożona ponurym dźwiękiem głosu swego kochanka.
— Uprzedzę cię tam, wysoko! Jeżeli mamy zostać ukarani oboje, trzeba, ażeby najbardziej winny szedł pierwszy, i wskazał drogę drugiemu!
Wicehrabina zakryła twarz rękoma jak gdyby rozproszyć pragnąc ogarniający ją obłęd. Nagły zwrot nastąpił w jej zamąconym umyśle.
— Lecz gubiąc siebie, mnie zgubisz! wyjąknęła. Wydając na siebie wyrok śmierci, ja ciebie na śmierć skazuję. Ach! w przystępie ogarniającego mnie szału o tem zapomniałam! Dla siebie, przyjęłabym zgon, jako najwyższe dobrodziejstwo, ale go nie chcę dla ciebie. Pragniesz się zabić. Nie! nigdy! Zbrodnia, po popełnionym występku! Nie! nie! wszystko, niżli to raczej! Ratujmy się, skoro tak trzeba Andrzeju, ratujmy za jakąbądź cenę! Chwytajmy jakiekolwiek środki ocalenia! Zabraniam ci wychodzić stąd! Słyszysz mnie, zabraniam? Oczekuj tu na mnie. Idę po klejnoty!
I nie pozostawiwszy czasu na odpowiedź młodzieńcowi, wybiegła z pawilonu, i pomknęła ogrodem w stronę pałacu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na ciemnym frontonie tegoż, drugie światło jednocześnie zabłysło.
Ukazało się ono po za szybami apartamentu zajmowanego przez wicehrabiego de Grandlieu.
Kilka minut upłynęło.
Andrzej osiadał na trzcinowej kanapie w temże samem miejscu, gdzie przed chwilą siedziała Herminią, i oczekiwał z głową w rękach ukrytą, licząc sekundy.
Herminią wreszcie się ukazała.
Trzymała w ręku hebanową szkatułkę srebrem inkrustowaną a obłożoną z wierzchu pokrowcem z czerwonego safianu, na którym były wyryte podwójne herby Grandlieu i Randalów.
— Weź, rzekła stanowczym głosem. Klejnoty są tu. Nie pozostawiłam sobie ani jednego. Oto klucz od tej szkatułki.
Chciała wydostać kluczyk, ale nie mogąc tego dość prędko uczynić, rozerwała z nerwowym pośpiechem ogniwko łańcuszka od zegarka, na którym ów maleńki złoty kluczyk był zawieszony i podała go Andrzejowi.
San-Rémo wsunął go machinalnie w kieszeń od kamizelki.
— A teraz, mówiła dalej, trzeba się nam rozdzielić. Odejdź proszę, lecz nie tą drogą niebezpieczną, jaką, tu przybyłeś. Otworzę ci małą furtkę w okratowaniu. Oddaję tobie załatwienie tej sprawy Andrzeju. Będę się starała odegnać rozpacz i trwogę, jaka od dwóch dni trapiąc mnie bezustannie, zabija mnie prawie! Chcę żyć dla ciebie. Nakażę mym myślom senne obezwładnienie. Będę oczekiwała bez udręczenia i niepokoju. Nic zobaczymy się, dopóki nie zapewnisz obojgu nam ocalenia! Staraj się by to co rychlej nastąpiło.
— Zanim nastąpi jutrzejszy zachód słońca, odrzekł San-Rémo, nie będziesz się już miała czego obawiać.
— Oby tak było! wyszepnęła Herminia z ciężkiem westchnieniem. Jednem krótkiem słowem chciej mnie powiadomić, że się to dokonać udało, a znajdę sposobność wydostania się na jaki kwadrans na ulicę Castellane. Jakaż ulga natenczas! jaki spokój po tylu torturach!
— Nie myśl już o tem ukochana! rzekł Andrzej. Jak tylko otrzymam twe listy, wszystkie spalonemi zostaną.
— Nie, nie! zawołała żywo Herminia. Ja chcę je odebrać, przerachować i sama je zniszczyć.
— Spełnię twą wolę.
— Idź teraz, mówiła, odejdź prędko. Albo nie. Ja wyjdę pierwsza, pójdę naprzód, otworzę furtkę; zaraz wyjdź po mnie, a skoro wyjdziesz nie mów do mnie wcale. Nie wiem czemu, ale się dziś obawiam wszystkiego.
Tu zwróciła się ku drzwiom wpół uchylonym wychodzącym na schody. Doszedłszy progu, gdy już go przestąpić miała, cofnęła się z gestem przestrachu, i pochwyciwszy za ramie Andrzeja szepnęła doń cicho:
— Ktoś chodzi po ogrodzie!
Oboje oniemieli pod grozą tej instynktownej trwogi, jaka zwykle bywa pierwszą karą występnych, zbliżyli się do drzwi nasłuchując.
Herminia się nie omyliła.
Piasek na drodze alei wiodącej do pawilonu, trzeszczał pod ciężkim chodem mężczyzny.
— Nie wychodź! wyszepnęła nieszczęśliwa załamując ręce. Opóźniliśmy się.
Szmer kroków się zbliżał.
— To mój mąż, wyjęknęła z cicha. Poznaję go po tem szybkiem, pewnem stąpaniu. Znać powziął podejrzenie i przychodzi. Ach! tym razem jesteśmy zgubieni!
— Nie zupełnie, wyszepnął Andrzej usiłując uwolnić swą rękę, jaką ściskała konwulsyjnie zaciśnięta dłoń Herminii. i cofnął się w głąb izby.
— Cu chcesz uczynić? pytała.
— Na imię nieba, milczenie! odpowiedział Andrzej.
Gdyby ów nocny przechodzień szedł do pawilonu, mógłby był tu stanąć w ciągu trzydziestu sekund.
Andrzej cicho, ostrożnie, otworzył okno wychodzące na Pola Elizejskie i wychylił się po za nie.
Jednocześnie glos pana de Grandlieu rozległ się w ogrodzie zapytując:
— Czy jesteś tu Herminio?
Wicehrabina nie odpowiedziała; zdawało się że nawet nie słyszy tego zapytania.
Odwróciła się oddychając przyspieszonem tchnieniem, patrzyła ha rysującą się niewyraźnie pośród ciemności sylwetkę Andrzeja stojącego pod oknem.
— Jesteś tu Herminio? powtórzył ów głos.
Taż sama cisza.
Trzeszczenie schodów drewnianych oznajmiało iż pan de Grandlieu wchodzić zaczął na pierwsze stopnie.
Wysokość do szesnastu stóp dzieliła okno od gruntu. San-Rémo nic wahał się dłużej. Pochwyciwszy za ramę okna, na ryzyko zabicia się w upadku, wyskoczył w ogród.
Wicehrabia przeszedłszy schody wszedł do pawilonu.
Ciemność tu głębsza niźli na dworze z razu go oślepiła, po paru jednak sekundach zdawało mu się, że dostrzega jakąś białą postać leżącą na podłodze. Zbliżył się do tej postaci, pochylił się nad nią, a dotknąwszy jej:
— Herminia! zawołał z przerażeniem, to Herminia!
Miał ją już podnieść, gdy okno otwarte zwróciło jego uwagę. Straszne podejrzenie ścisnęło mu serce. Podszedł do tego okna, a wychyliwszy się, spojrzał ku Polom Elizejskim. Samotność panowała zupełna.
— Dzięki niebu! wyszepnął, omyliłem się. Była tu sama.
Powrócił do zemdlonej, a wziąwszy ją na ręce, zaniósł na trzcinową kanapkę, na której ją położył.
Obecnie wróćmy do Andrzeja.
Dzięki zręczności i odwadze, młodzieniec po niebezpiecznym tym skoku, stanął na nogach zdrów i cały.
— Jeżeli wicehrabia powziął jakie podejrzenie, mówił sobie Andrzej, pierwszym jego czynem będzie wyjrzeć przez okno. Nie trzeba aby mnie widział.
O kilkanaście kroków od niego, wznosił się pień starego ściętego u wierzchu drzewa. San-Rémo ukrywszy się za nim, dostrzegł Armanda de Grandlieu ukazującego się w oknie i z nieufnością badającego przestrzeń. Po chwili wicehrabia uspokojony zniknął w ciemnościach pokoju, San-Rémo nic tracąc chwili, z oczyma zwróconemi w stronę pawilonu, przemykając się pomiędzy drzewami dość gęsto rosnącemi w tem miejscu, biegł szybko w kierunku placu Zgody.
Mamyż potrzebę upewniać iż w swoim skoku nie upuścił drogocennej szkatułki, ściskając ją silnie w ręce.
W pobliżu składu mebli odnalazł swój powóz; który zawiózł na ulice de Boulogne, gdzie złamany znużeniem dnia poprzedniego, rzucił się na łóżko, a pozamykawszy wszystkie drzwi na klucz, wsunął szkatułkę pod poduszkę w ten sposób, iż było rzeczą niemożebną, aby się nie przebudził, gdyby mu ją ktoś chciał ukraść.
Tak wielkiem było jego fizyczne znużenie i moralne zdenerwowanie, iż się nie przebudził jak nazajutrz, około dziesiątej rano. Ubrawszy się z pośpiechem, miał zamiar udać się na ulice św. Łazarza, gdy Edmund oznajmił wizytę pana Croix-Dieu.
— Wprowadź pana ile Croix-Dieu. odpowiedział.
Filip się ukazał.
— Miałem właśnie jechać do ciebie, gdy oznajmiono żeś przybył, zawołał z radością Andrzej. Mam wiele szczegółów do opowiadania.
— Złych, czy pomyślnych? pytał Croix-Dieu.
— Pomyślnych, jeżeli przypuścimy, że może znajdować się coś pomyślnego w podobnej sytuacji.
— Widziałeś się z Samuelem Kirchen?
— Widziałem. Ów Izraelita wydał mi się być bardzo przystępnym. Gotów jest ze mną traktować w wiadomym interesie. Będzie mnie oczekiwał dziś u siebie pomiędzy trzecią a czwartą godziną.
— Dobrze, ale czy masz klejnoty?
— Mam je.
Oczy Filipa zapłonęły tak żywo, iż spuścił głowę, ażeby ukryć ów blask chciwości, jakiego powstrzymać nie zdołał.
— Pani de Grandlieu musiała cierpieć nie mało, zanim zdecydowała się na tę wielką ofiarę, narzuconą sobie okolicznościami? wyrzekł po chwili.
— Tak, bardzo wiele, odparł San-Rémo, a nawet tej nocy omal że uniknęliśmy niebezpieczeństwa, jakie udaremnić mogło tę wielką z jej strony ofiarę.
Croix-Dieu drgnął.
Andrzej opowiedział wiadome nam już szczegóły.
— Obecnie więc, pozostaje mi tylko przypomnieć ci twoją wspaniałomyślną ofiarę baronie, począł Andrzej. Spodziewam się otrzymać od Samuela Kirchen siedemset tysięcy franków. Pamiętaj proszę o dostarczenie mi stu tysięcy talarów potrzebnych dla skompletowania miljona.
— Pieniądze będą gotowe, rzekł Filip. Odchodzę, ażeby wydać w tym względzie polecenia memu wekslowemu agentowi.
San-Rémo punktualnie o trzeciej godzinie posłał po fiakra, nie chcąc używać własnego powozu, i kazał się zawieść na ulicę de Lappe.

Rzecz naturalna iż zabrał z sobą szkatułkę wicehrabiny.

XIII.

Z tą drogocenną szkatułką w ręku San-Remo przeszedłszy cztery piętra, zadzwonił do drzwi, nad któremi na tekturowej kartce wypisane nazwisko Samuela Kirchen wskazywało je. jako jego własne mieszkanie. Obecnie tak. jak poprzednio, otwarto mu drzwi za pomocą wewnętrznej jakiejś sprężyny. Głos gardłowy ze staroniemieckim akcentem ozwał ubiegłego wieczora: — Tędy, pchnąć drzfi! San-Remo wszedł do drugiej izby. Ujrzał też same trzy drewniane stołki, i okratowanie druciane, płótnem z zewnątrz zakryte, oraz z przebitern pośrodku okienkiem. Siwa kończata broda, zielone okulary, i czapeczka czarna jedwabna ukazały się i jednocześnie zniknęły, okienko nie zamknęło się jednak, a ów głos odzywał się gdzieś z głębi: — Achto tj młoda czlofiek! Jest punktualna. Todobrze! bardzo dobrze. A są djamenta? — Są, odrzekł Andrzej. Mam te klejnoty. — To dobrze. Położyć na okienko. Otforzę i zobaczę %’ c czy będzie interes. San-Remo postawił szkatułkę na deseczce okienka. Wysunięta ręka chwyciła ją żywo i wciągnęła wewnątrz. — Ach’ wykrzyknął po chwili lichwiarz, dobrze niótila młoda czlofiek, djamenty ta dama to rzadka piękność! Dam pieniądz, dużo pieniądze? — Siedemset tysięcy franków, odparł Andrzej. — Ja... ja! Myślę że można dać tyle. Choć to siedemset tysięcy frank, to ogromna suma! Powiedz mi młoda czlofiek, mówi! dalej po za okratowaniem, czy będzie mogła na pefno wypłacić za dni sześćdziesiąt to pieniądz, i sto tysięcy frank procenta?
— Z wszelką pewnością! odparł San-Rémo. Nawet przed upływem dwóch miesięcy. W każdym razie nie nastąpi opóźnienie, poręczani słowem honoru.
— Dobrze, rzeki Samuel. Pójdę zważyć djamenty na moje ważka. Napiszę mala rachunek, i zanumerujemy ta fant. Wiem kto pan jest, i wiem według moja informacja, że można z tobą uczcifie traktofać; poczem wyliczyć będę pieniądza w banknoty po tysiąc frank, albo dać będę bona do banku.
— Wołałbym banknotami, rzekł Andrzej.
— Jak pan chciec, ale trzeba mi na to wszystka pół godzina czasu zostawić. Proszę być cierplifa, usiąść na krzesło i czekać. Ja będę spieszyć.
Według powyższej rady Samuela, San-Rémo usiadł na jedynem ze stołków drewnianych i pogrążył się w myślach, zupełnie prawie uspokojony.
Miał pewność, iż ta śmiertelna trwoga, jakiej doznawał od wczoraj skończy się nareszcie. Tego nawet wieczora, dzięki siedmiuset tysiącom franków lichwiarza, i stu tysiącom talarów barona Croix-Dieu mógłby wykupić te listy fatalne. Od jutra, Herminią wiedząc iż minęło niebezpieczeństwo odetchnie swobodniej.
Kołysanemu tak błogiemi marzeniami Andrzejowi, czas nie zdawał się być zbyt długim.
Zegar gdzieś w pobliżu wydzwaniający czwartą go dzinę zwrócił jego uwagę.
San-Rémo wstał, i zaczął nasłuchiwać.
Głębokie milczenie go otaczało. Nie było słychać za zielonem płótnem okratowania, dźwięku przy kładzeniu drogocennych klejnotów i ich zetknięciu się z szalkami delikatnych ważek.
— Żyd, pomyślał Andrzej, ukończywszy ważenie djamentów, zajął się układaniem rachunku.
Czekał jeszcze chwilę, poczem zbliżywszy się do okratowania zapytał głośno:
— Panie Kirchen, czyś pan już ukończył swą robotę?
Żadnej odpowiedzi.
— Panie Kirchen, powtórzył San-Rémo zdumiony, czy pan mnie nie słyszysz? Co robisz? Dla czego nie odpowiadasz?
Głuche milczenie. Ani głosu, ani najmniejszego szmeru od strony okratowania.
Krew w nim zlodowaciała. Jak gdyby obrzucony ponurem światłem błyskawicy rozdzierającej ciemności, młodzieniec ujrzał nagle przepaść w jakiej miał zginąć wciągając w nią wraz z sobą Herminię. Nowy cios w niego uderzył, stokroć straszniejszy od poprzednich, i w chwili, gdy sądził się być ocalonym, ratunek znikał na zawsze.
Skoczył na okratowanie, usiłując je złamać, lub wyrwać.
Zapora ta tak wątła z pozoru, okazała się być niezwyciężoną. Oczka siatki elastycznej, ściśle z sobą złączone, oparły się jego wysiłkom.
Widocznie, że w owem przegrodzeniu, dzielącem izbę na dwie połowy, drzwi się znajdować musiały. San-Rémo szukać ich zaczaj, a mimo iż oszołomiony trwogą, i oślepiony napływem krwi do mózgu, wkrótce je odnalazł. Silne podważenie ramieniem Andrzeja, wysadziło zawiasy i drzewo. Drzwi z łoskotem wypadły na podłogę, i młodzieniec wbiegł wewnątrz tej długiej, ciasnej klatki.
Była ona pustą zupełnie. Pod okienkiem stał stół drewniany, a przy stole krzesło. Na wierzchu stołu leżała siwa peruka, przyprawiła kończata broda, zielone okulary i czapeczka czarna jedwabna.
W przeciwległej ścianie drzwi były na oścież otwarte. Andrzej wszedł temi drzwiami, i przebiegi ogarniony wściekłością dwa puste pokoje następnie trzeci, tak jak i tamte ogołocony zupełnie z mebli.
Straszna prawda zabłysła mu nagle przed oczyma.
Obszedłszy w około to opróżnione mieszkanie, wrócił na punkt, z którego wyszedł przed chwilą.
— Okradziony zostałem! wołał załamując ręce. Djamenty, honor Herminii, życie nasze, wszystko to. wszystko ukradł nikczemnik!
Należało jednak opuścić co prędzej owe djabelskie mieszkanie. Trzeba było biedź coprędzej odszukać owego Samuela Kirchen, tego rozbójnika, odebrać mu klejnoty, a gdyby ich nie posiadał, zabić jak psa na miejscu!
— Człowiek mający w banku złożone miliony, zniknąć nie może! Muszę go odnaleźć! powtarzał sobie San-Rémo, nie popierając jednak tych słów wlasnem wewnętrznem przekonaniem.
Wrócił do pierwszego pokoju, z którego drzwi: grube, silnie zbudowane, wychodziły na schody.
Chciał wyjść temi drzwiami.
Przezorny złodziej zapewnił sobie spokojny odwrót, i czas do swobodnej ucieczki.
Zamknął na klucz zamek tych drzwi, które ciężkie, masywne, jak drzwi więzienia, nie mogły uledz łatwemu wyłamaniu.
Otworzył natenczas szklarnie okienko, znajdujące się nad drzwiami, i z całych sił krzyczeć zaczął:
— Na pomoc! Złodziej! na pomoc!
Lokatorowie z niższych pięter wchodzić zaczęli na czwarte, z wyższych schodzić niżej zaczęli. Wkrótce zebrało się kilkanaście osób na przedziale schodów, na wprost drzwi o które Andrzej rozbijał sobie pięści chcąc się wydostać na zewnątrz.
— Co pan tu robisz u djabła? zapytał jeden z sąsiadów.
— Zamknięto mnie! wołał Andrzej, na imię nieba, otwórzcie!
— Łatwo to mówić otwórzcie! Aby otworzyć drzwi, na to mieć klucz potrzeba, a my go niemamy.
Jeden z obecnych chłopców zbiegi ze schodów, a po upływie kilku minut wrócił ze ślusarzem zaopatrzonym w pęk kluczów.
Haczyk wprowadzony w zamek wprawną ręką robotnika. dobrze posłużył. Drzwi się otwarły. San-Rémo był wolnym.
Dał ślusarzowi jako i chłopcu po sto sous, i chciał wybiedz na schody, lecz nieprzebyty tłum ciekawych otoczvł go w około. Każdy z nich pragnął się czegoś dowiedzieć.
— Co pan tu robisz? Dla czego cię tu zamknięto?
— Sprowadzono ranie podstępnie do tego domu, ażeby mnie okraść, odpowiadał Andrzej z pośpiechem. Złodziej mnie zamknął aby zapewnić sobie czas do ucieczki, a tym złodziejem jest żyd tu zamieszkały, Samuel Kirchen.
— Samuel Kirchen? co pan powiadasz, zawołał jeden z sąsiadów. On wyprowadził się ztąd przed ośmioma, dniami!
Andrzej spojrzał z osłupieniem na mówiącego.
— To niepodobna? zawołał. Widziałem się z nim dwukrotnie. Wczoraj wieczorem, i dziś przed godziną. Miał kupić odemnie klejnoty wielkiej wartości. Oddałem mu tę drogocenną biżuterję jaką miał zważyć, jak mówił, a on tymczasem ociekł, zabrawszy ją z sobą.
Obecni spojrzeli na siebie wzajem. To wyjaśnienie zdawało się im być niezbyt prawdopodobnem, nie ulegało jednak wątpliwości, że ów młody człowiek sam się nie zamknął w tem mieszkaniu.
— Wszak jeśli pan rzeczywiście okradzionym zostałeś, ozwał się głos jakiś, to trzeba iść powiadomić o tem komisarza policji.
— Trzeba przedewszystkiem ścigać i odnaleść złodzieja, odparł żywo San-Rémo.
— Komisarz policji za pomocą zręcznych agentów lepiej to od pana uczynić potrafi.
— Tak!.. tak! wołali chórem zaintrygowani tą tajemniczą sprawą ciekawi.
Niepodobna było Andrzejowi opierać się temu żądaniu.
W razie odmowy stawienia się przed tym urzędnikiem, jaki dla ludu jest najwyższem i niezłomnem wcieleniem prawa i sprawiedliwości, mógłby zostać w ich mniemaniu jakąś podejrzaną osobistością.
Trzeba więc było chcąc niechcąc, na to się zgodzić, pod grozą zostania przyaresztowanym przez lokatorów jako złodziej, mimo że w tem mieszkaniu z którego wychodził nic nie było do ukradzenia; udał się przeto do biura policji, eskortowany przez tłum zwiększający się z każdą chwilą.
Nie mogąc tam opowiedzieć całej prawdy, poprzestać musiał na ułożeniu krótkiego wyjaśnienia danego poprzednio swoim nieufnym słuchaczom.
Komisarz po zapisaniu nazwiska i adresu wnoszącego skargę, zadał mu kilka krótkich pytań, a zanotowawszy odpowiedzi Andrzeja rzekł:
— Samuel Kirchen posiada w rzeczy samej nader podejrzaną opinię ten człowiek jest gotów na wszystko się odważyć dla zwiększenia majątku; mimo to jest rzeczywiście bardzo bogatym, a stąd nie sądzę ażeby mógł być sprawcą kradzieży o jaką pan go obwiniasz.
— Ale natenczas kogoż widziałem przed sobą i kto mnie obdarł? zawołał San-Rémo.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, odrzekł komisarz, wpadłeś pan w zadziwiająco zręcznie zastawioną zasadzkę. Śledztwo dziś przed wieczorem zostanie rozpoczęte w tej sprawie. Pragnąłbym, mimo iż nie spodziewam się wiele, ażeby ono dozwoliło panu odnaleść klejnoty, których opis szczegółowy nadesłać mi proszę jutro z rana.
Andrzej zaledwie żywy ze zgryzoty i wstydu, wsiadł do fiakra i pojechał na ulicę św. Łazarza do barona de Croix-Dieu.
Filip zdając się niespostrzegać zmiany tak w fizjognormi jako i chwiejnym chodzie młodzieńca, powitał go radosnemi słowy:
— Jak dobrze żeś przybył, mój chłopcze! Oczekiwałem cię z pomyślną wiadomością. Mój agent wekslowy dał dowód niezrównanej dobrej woli. Pieniądze są do twego rozporządzenia.
San Rémo w milczeniu upadł na krzesło i ruchem urywanym, bezwiednym, zerwał krawat z szyi, jaki dusił go prawic.
— Wielkie nieba! zawołał natenczas Croix-Dieu z udaném osłupieniem. Co się stało? na Boga. Wyglądasz jak widmo!
— Stało się, powtórzy! Andrzej z boleścią, stało się to, że obecnie ani ty, baronie, ani nikt w świecie już nas ocalić nie zdoła!
— Wytłumacz mi jaśniej. Przestraszasz mnie! rzekł Filip.
— Okradziono mnie, rozumiesz? zawołał młodzieniec rozpaczliwie. Okradziono już po raz drugi! Ukradziono mi klejnoty, jak ukradziono i listy. Tu opowiedział całe zdarzenie. Skończona! dodał, teraz jedynie zabić mi się pozostaje!
— Zabić? powtórzył Croix-Dieu.
— Czego dokonam w ciągu godziny! zakończył z stanowczem postanowieniem.
Działo się to w sobotę wieczorem.
W nadchodzący poniedziałek, o godzinie dziewiątej, korespondencja Herminii miała być sprzedaną wicehrabiemu de Grandlieu przez uprzejmego człowieka, potrzebującego miliona, jeżeli ów milion nie zostanie złożony w oznaczonym czasie na ręce pana Zimmermanna, zamieszkałego pod numerem 4-tym przy ulicy de l’Echiquier.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pozostawiliśmy Sariola z przerażeniem uciekającego drogą ku Charenton. Biegł on, nie wiedząc sam dokąd idzie, a niewytrzeźwiony jeszcze z pijaństwa, miał jedną tylko myśl teraz, a to oddalić się jaknajdalej od objętego pożarem domostwa, w jakim pozostawił Dinę Bluet, a które w kilka chwil później zapaść się miało nad Nemorynem.
Po kwadransie takiego szalonego biegu, czuł iż nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Mimo to, nie zatrzymywał się wcale, strach przemagal znużenie. Przy rogatkach, mimo że to była druga godzina nad ranem, znalazł jakiś opóźniony fiakr, i przybył bez szkody na ulicę de Saussaie, do znanego nam pałacyku, gdzie za pomocą klucza, z jakim nie rozstawał się nigdy, otworzył drzwi i wszedł do swego mieszkania.
Nazajutrz wstał późno, a zjadłszy obfite śniadanie w towarzystwie pani Saint-Angot. Sariol stał się znów zwykłym Tamerlanem, w włókniastej, jasnej peruce, błękitnych okularach, żółtawym paltocie i kapeluszu z szerokiemi brzegami, przechadzał się po bulwarach idąc ku przedmieściu de Temple.
Celem tej jego przechadzki była chęć dowiedzenia się, czy Dinah Bluet ocaliła się z pożaru i wróciła do domu.
Uwagę jego zwrócił nadjeżdżający fiakr, który zatrzymał się o dwa kroki od niego. Spojrzał machinalnie i wzdrygnął się, jak gdyby po otrzymaniu silnego ciosu w piersi.
Oktawiusz Gavard, pokryły przyschniętem błotem, wysiadał z tego powozu.
— Do milion piorunów! mruknął bandyta, ten idjota Maquart więc chybił! W kimże teraz u czarta ufność mieć można? Co baron na to powie? Otóż znów umkną mi moje sto tysięcy talarów!
Sariol przechadzał się jeszcze przez kwadrans przed domem.
Oktawiusz ukazał się nareszcie, a wsikdłszy do fiakra zawołał:
Na ulicę Caumartin!
Młodzieniec był rozpromieniony.
Wystarczyło to Sariolowi, nie potrzebował dowiadywać się o więcej. Gavard jaśniał radością i zadowoleniem, a więc Dinah Bluet cała i zdrowa wróciła do domu.
— Lepiej że się tak stało! pomyślał, będę miał przyjemność sam pomścić się nad nią.
Tak więc, biedne to dziewczę zostało bezwiednie przez tego łotra na śmierć skazanem. Główną myślą Sariola było obecnie wynaleść jakiś zręczny sposób któryby mu pozwolił wykonać swą groźbę.
— Niezręczny mówił sobie, gdy mu się projekt nie uda, używa sztyletu albo trucizny! Są to wprawdzie środki zbyt pospolite, i gminne, do których jak najmniej uciekać się trzeba, bo wtedy mięsza się w taką sprawę sprawiedliwość, co może niemiłe następstwa sprowadzić. Najlepiej jest i najgładziej, usunąć co nam zawadza, nadając zbrodni pozór wypadku. Nie niepokoi się wtedy nikogo, i żandarmi na swoich stanowiskach pozostają.
Przed wieczorem dnia tegoż, Sariol zacierając ręce szepnął z zadowoleniem:
— Odnalazłem!
Istnieje przy ulicy de Bondy w suterynie jednego z nagromadzonych tu domów, poczynających się od teatru Ambigu, a kończących na Renaissance, kawiarnia, a raczej piwnica, nader podejrzana z pozoru, mimo że uczęszczająca tu ludność nie zasługuje na ten zarzut bynajmniej.
W ciągu unia bywała ona zawsze prawie pustą zupełnie. Wieczorem jej klientelę składali po większej części pracujący przy oświetleniu sceny, i pomocnicy maszynistów z sąsiednich teatrów.
Tego wieczora około dziewiątej, wspomniona knajpa była napełnioną gośćmi.
Teatr, w którym występowała Dinah Bluet, uczynił przerwę w widowisku dla próby mającego się wkrótce wystawić dramatu.
Na tę to próbę maszyniści ustawili bardzo ważną dekorację. Akt odbywający sie przy niej trwał blisko trzy kwadranse, obecność ich więc na scenie była chwilowo niepotrzebną: odpoczywali przeto sobie w pomienionej kawiarni, popijając na ochłodzenie rozgrzewające napoje.
Rozmawiając z sobą złorzeczyli dyrektorowi, o którego legendowej ekonomii wiedział całv Paryż, kończąc swe oskarżenia temi słowy:
— Mały August przy ustawianiu dekoracji został uderzony silnie drągiem w nogę. Okulał na dobre. Na nas znów spadnie tym sposobem większa robota.
Wejście nowej osobistości przerwało rozmowę.
Mężczyzna ów, ukłoniwszy się grzecznie obecnym, kazał sobie podać szklankę grogu i paczkę tytoniu za dziesięć, centymów.
Ów przybyły nie był to elegancki lecz o dwadzieścia lat starszy Sariol.
Mimo, iż starzej wyglądał po nad swój wiek, ów łotr w rzeczy samej nieco się podstarzał, i łatwo wziąć go było można za jakiegoś wałęsającego się robotnika.
Pośród swojej ruchliwej i awanturniczej egzystencji. Sariol dawniej próbował po trosze wszystkiego. Pełnił czynności figuranta w sztukach militarnych na starym bulwarze du Temple, a w razie potrzeby pomagał w ustawianiu dekoracji, i zmianach tychże na czarodziejskich przedstawieniach.
Poznał siedzącego przy sąsiednim stole starego maszynistę o posiwiałych włosach. Sięgnąwszy pamięcią w dawne wspomnienia wstał z krzesła, a podszedłszy ku temu człowiekowi, zawołał uderzając go po ramieniu:
— Jeśli się nie mylę, kolego, jesteś ojcem Eustachym?
— Eustachy Trumeau, nazywam się, odparł maszynista. Zkad jednak znać mnie możesz?
— Poznałem cię odrazu. Wszak pracowaliśmy razem.
— Gdzie? Kiedy?
— W cyrku, w dawnych dobrych czasach, gdy piękne sztuki tam przedstawiano. Ustawiałem wraz z tobą dekoracje, w „Księciu Eugeniuszu“, w „Rogatce Clichy“, w „Turlururu“. Jakże przypominasz to sobie?
— Nie zupełnie, odrzekł maszynista. Tak niby coś mi się zdaje. Lecz powiedz jak się nazywasz?
— Zwano mnie „Dużym Ludwikiem” albo „Konopiastym” z przyczyny jasnych mych włosów: No! teraz powinno ci to wszystko przyjść na pamięć.
— Konopiastym? wiem, wiem, przypominam sobie. Lubiałeś wdawać się w różne podejrzane sprawki, nieprawdaż?
— Co począć, skoro się człowiek znajdzie w ciężkiem położeniu? Mimo to wszystko jestem kontent, żem się z tobą spotkał, ojcze Eustachy, mówił, uśmiechając się Sariol, i na cześć naszej starej znajomości funduję napitek tak wam, jako i wszystkim waszym towarzyszom, Hej!.. chłopiec, wołał, waza gorącego wina, a nie szczędzić cukru i korzeni!
Powyższe zlecenie przyjęto z ogólnem zadowoleniem, i jednomyślnie oświadczono, ze „Duży Ludwik” był dobrym chłopcem.
— Wróciłbym chętnie do dawnego rzemiosła, mówił Sariol dalej. Lubię teatr, i to w nim życie koleżeńskie razem. Gdyby więc można było przy twojej protekcji, ojcze Eustachy, dostać się tam.
— Dobrze trafiłeś, odparł ojciec Eustachy, może się to i da zrobić. Pomocnik maszynisty został przed chwila zraniony. Będzie musiał zapewne przerwać swą czynność przez dni kilka. Przedstawię więc ciebie jako zastępcę dyrektorowi. Zaczekaj tu trochę. Pójdziemy ustawiać dekoracje do czwartego aktu, i powrócimy za kwadrans; wtedy ci powiem o rezultacie.
— Dobrze, rzekł Sariol. Waza ponczu będzie gotowąą Wkrótce ukazał się ojciec Eustachy, przynosząc pomyślna, wiadomość.
Ów „Duży Ludwik“ w skutek życzliwej rekomendacji starego maszynisty został przyjęty przez dyrektora na czasowe zastępstwo małego Augusta, ciężko zranionego w nogę. Sariol miał pełnić czynność tamtego, i mógł natychmiast objąć swe obowiązki.
— Przyjdź jutro punktualnie na oznaczoną godzinie, rzekł ojciec Eustachy.
— Bądź spokojnym, przybędę.
— Jutro ostatnia próba. Próba jeneralna, w kostjumach, w całym komplecie, wobec prasy i panów z ministerjum.
— Dobrze. Zobaczę przy tej sposobności i nowy ów dramat, nieprawdaż, ojcze Eustachy?
— Dla czego nie? Wszystkie drzwi będą otwarte przez czas trwania próby. Jak ustawimy dekoracje, będziesz mógł zejść na parter.
Nazajutrz sekretarz pani Angot stawił się w teatrze punktualnie. Przybył najpierwszy ze służby. Podwajał pracę i starania. Robił za trzech ludzi, a w każdym antrakcie wychodził i siadał w głębi sali.

Treść sztuki jak wiemy, nie obchodziła go wcale. Lecz potrzebował dla ścisłego wykonania swoich haniebnych zamiarów poznać dobrze sytuację sceniczną, odnoszącą się do roli biednej Diny Bluet.

XIV.

Nowa ta sztuka nosiła tytuł: „Górale z Wogezów“.
Był to dramat nawpół historyczny z militarnemi z epizodami, bitwą, armatniemi strzałami, i tym podobnie.
Autorowie osnuli treść na wspomnieniu bohaterskiej obrony Wogezów przez wieśniaków i górali podczas pierwszego najazdu.
Krystynę, bohaterkę dramatu, młode szesnastoletnie dziewczę, przedstawiała Dinah Bluet.
Nie mamy zamiaru opowiadać szczegółów tej sztuki. Wystarczy naw powiadomić czytelników, że Krystyna, jedyne dziecię starego alzackiego kapitana, poległego w bitwie pod lipskiem, żyjąc w ubogiej chacie wśród gór wraz ze ślepa, swa matką, dopomagała dzielnie wieśniakom w obronie rodzinnego kraju.
W ubiorze wieśniaczki przechodziła forpoczty nieprzyjacielskie, nosząc depesze do dowódzcy strzelców Wogezkich.
Podczas podobnej wędrówki wpadła pomiędzy czaty, rozstawione na drodze, a nieumiejąc odpowiedzieć na wygłoszone w nieznanym solne języku zapytanie „Kto idzie?“ została uwięzioną, i pod eskortą czterech prusaków zaprowadzoną przed starego Blumentala, najsurowszego z dowódców, który rozpoczął z niej badanie.
Niezadowolony z udzielanych sobie przez młodą wieśniaczkę odpowiedzi, kazał ją zamknąć w opustoszałej wieżycy zamkowej, zajmującej trzecią część sceny.
Żołnierz z bagnetem na ramieniu, pełnił straż u stóp tej wieży.
Wszystko to odbywało się w owym półmroku, naśladującym noc na scenie.
Krystyna, przywiązawszy linę do balkonu, spuszcza się na, niej, wyszedłszy przez okno wobec publiczności.
Żołnierz strzela podczas gdy dziewczę jest zawieszone pomiędzy niebem a ziemią, chybia i wydaje okrzyk alarmu.
Krystyna zeskoczywszy, wyrywa mu broń, przybija go do muru bagnetem, i znika.
Nastąpiło pierwsze przedstawienie z „Góraliz Wogezów“.
Nadzieje ziściły się w zupełności. Powodzenie dramatu zapewnionem zostało, a tryumf młodej aktorki wzrósł do niebywałych rozmiarów.
Powtórne nazajutrz przedstawienie odbyło się bez przeszkody.
Tak było i przez dwa dni następujące.
Czwartego dnia wieczorem, maszyniści przybyli o zwykłej godzinie.
Sariol, uprzedziwszy wszystkich, przechadzał się w głębi po za zapuszczoną kurtyną.
— Ha!.. ha!.. pierwszy na stanowisku! zawołał ojciec Eustachy podając mu rękę. Dobry dajesz przykład, zaprawdę. Widać, że szczerze upodobałeś to dawne swoje rzemiosło.
— Otóż się mylisz, mój ojcze, rzekł Sariol ze smutkiem pozornym. Praca ta dość mi się podoba, ale znużenie przy niej mnie zabija. Czuje, jak gdyby kurcz w rękach.
— Bo brak ci wprawy.
— Być może. Wszak gdy się próżnowało jak ja przez lat kilkanaście, wszelka praca następnie ciężka, się staje. Przyszedłem dziś po raz ostatni, aby ci nie sprawić kłopotu zawodem, ale uprzedzam nie rachuj, ojcze, na mnie więcej.
— Jak ci się podoba, Ludwiku, nie zmuszamy nikogo. Odbierzesz zapłatę za te dni cztery po ukończonem widowisku.
— Nie ma nie pilnego.
— No... no.. każdy z nas radby pieniądz odebrac co prędzej, odrzekł stary. Widziałem małego Augusta. Już podobno wyzdrowiał, ma jutro przyjść do roboty.
Zaczęto grać uwerturę.
Na sali było spokojnie. Oktawiusz siedział w swej loży.
Dwa pierwsze akta minęły bez żadnego wypadku.
Pierwszy obraz w trzecim akcie zatytułowano na afiszu: „Zasadzka“.
Dekoracja przedstawiała przesmyk wązki i ciemny w Wogezach, zapełniony wysokiemi szaremi skałami, z rosnącemi na wierzchu jodłami, pokrytemi śniegiem, przez które wązkie to przejście przy blasku księżyca, przesuwali się w wojennym pochodzie górale.
Krzaki i granitowe odłamy, zasłaniały ich przed wzrokiem niemieckich żołnierzy. Olbrzymia jodła wywrócona, jakoby uderzeniem piorunu, tworzyła po nad przepaścią most naturalny.
Dinah, a raczej Krystyna, ukazała się nad brzegiem tego wywróconego drzewa, przebywając ostrożnie bez hałasu niebezpieczne to przejście.
Zaledwie przebyła trzecią część odległości, zabrzmiało hasło: „Kto idzie?“ I jednocześnie po nad każdym odłamem skały, z po za każdego krzaka ukazały się brodate twarze wrogów i lśniące lufy ich karabinów.
Dziewczę chciało uciekać, lecz nieprzyjaciele zastąpił jej drogę.
Natenczas, ścieżką stromą, urwistą, biegnącą w górę pionowo, wdrapywać się poczęła jak koza na spiczastą skalę, gdzie żołnierze dosięgnąć jej nie mogli, usiadła tam na pniu wywróconej sosny.
Gdy umieściła się tam na widoku pod rzutem światła elektrycznego, naśladującego promień księżyca, dwaj żołdacy, wycelowawszy w nią dali ognia.
W owej to chwili, dnia tego, zaszedł nieprzewidziany wypadek, który tem żywiej wstrząsnął widzami, iż całkiem był nieoczekiwanym.
Dinah miała na głowie alzacką czapeczkę z czarnej jedwabnej materji, haftowaną w różnokolorowe motyle, związaną u wierzchu na wielką kokardę, podobną do wielkiego żałobnego motyla.
Jednocześnie z hukiem wystrzału, czarna kokarda oderwana od czapeczki zniknęła, a dziewczę zachwiało się i zbladło.
Można było sądzić iż kula przeszła przez wstążkę kokardy. Nigdy złudzenie sceniczne bardziej prawdziwem być nie mogło. Przestrach artystki był tak naturalnym, iż zapał ogarnął spektatorów, i sala zadrżała pod gradem oklasków.
Sama tylko Dinah nie pojmowała co się stało.
Dosłyszała przelatującą kulę ze świstem nad sobą. Uczuła wrażenie lekkiego uderzenia w wierzchołek głowy.
Co to wszystko znaczyło?
Zaledwie miała czas postawić sobie to zapylanie, gdy iść zaczęła, ażeby jak wypadało z roli, wpaść w ręce niemców, przyczajonych po drugiej stronie stały.
Dekoracja szybko się zmieniła. Przedstawiała ona teraz dziedziniec w zamku Blumenthala, gdzie po prawej stronie znajdowała się owa wieżyca.
Krystyna stojąc na widoku nie opuszczała sceny, jak tylko, ażeby na nią wejść natychmiast. Żadne tu wyjaśnienie nie było potrzebnem.
Czytelnicy znają z poprzedniego opowiadania sytuację.
Niezwłocznie, po badaniu, o jakiem mówiliśmy powyżej, uwięziona została zamkniętą we wspomnionej wieży.
Recytowała monolog, jak przystało na bohaterkę teatralną, podczas gdy warta na zewnątrz straż odbywała, poczem przywiązawszy linę do balkonu, Dinah przeszła wierzchem otaczającą okno balustradę i zaczęła po tejże linie spuszczać się zwolna.
Szczegóły odbywały się jak zwykle i tego wieczora.
Warta, spostrzegłszy uciekającą, dała ognia.
Dziewczę wydało jęk, jaki nie był w jej roli, a opuściwszy jedną z rąk, którą się za linę przytrzymywała, zawisła na drugiej całym ciężarem, chwytając się sznura.
Oktawiusz zbladł.
Upłynęła chwilka, po której okrzyk przerażenia i zgrozy rozległ się na sali.
Lina zerwała się, i dziewczę spadło z wysokości piętnastu stóp na podłogę sceny, bez życia, prawie umarła.

Koniec tomu szóstego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.