Tragedje Paryża/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksawery de Montepin.

TRAGEDJE PARYŻA.
ROMANS W SIEDMIU TOMACH.
Tom V.

.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.


I.

W godzinę później Andrzej przybył na stację drogi; żelaznej.
Na wprost głównych drzwi wejścia, wznosił się zajazd obszerny, otoczony ogrodem.
San-Rémo rozkazawszy miejscowemu posługaczowi zaprowadzić konia do stajni, wszedł do owego domu pytając oberżystkę młodą, zalotną kobietkę:
— Gdzie tu mieszka pan Filip?
— A! ów podróżny, przybyły z Paryża, ów piękny brunet? odpowiedziała, w pokoju pod pierwszym numerem. Jest to najpiękniejszy nasz apartament. Wejdź pan tu temi schodami, znajdziesz na wprost numer pierwszy, w korytarzu pierwszego piętra. Jest to pokój, z widokiem na plac i stację, bardzo wesoły.
— Dziękuję za objaśnienia.
Andrzej przeszedłszy schody, zapukał do drzwi wskazanych.
— Proszę wejść, ozwał się głos Filipa Croix-Dieu.
— Jak się masz kochany baronie, wołał wbiegając młodzieniec. Jakże się cieszę, że przyjechałeś!
Narzeczony wdowy Blanki Gavard poruszeniem ręki, powstrzymał przybyłego w jego uniesieniu radości.
— Ciebie uścisnąć? odrzekł, nigdy, nigdy w świecie. Trzymaj się w pewnej odległości, proszę cię o to. Mimo że jesteś jednym z moich najlepszych przyjaciół, dozwoliłeś się do tego stopnia owładnąć szaleństwu, iż wszystkiego obawiać się można z twej strony. Nie ręczyłbym czy pod pozorem uściśnień, nie rzuciłbyś się na mnie z zamiarem ukąszenia.
— Żartujesz baronie, zawołał San-Rémo, zmięszany tak dziwnem przyjęciem.
— Ma się rozumieć, że żartuję, mimo że sytuacja nie jest wcale komiczną. Czy sądzisz, że z przyjemnością opuściłem swoje mieszkanie z brzaskiem dnia, ażeby przybyć tu do tej nory?
Andrzej spojrzał po pokoju.
Ów numer pierwszy, najwspanialszy apartament z całego domu, wiele do życzenia pozostawiał.
Stół prosty drewniany, trzy krzesła, orzechowa komoda, w której żadna szuflada otworzyć się nie dała, łóżko sosnowe z białemi perkalowemi firankami, stanowiły całe umeblowanie.
— Tak, mój kochany, odrzekł Croix-Dieu, dostrzegłszy spojrzenie Andrzeja zwrócone na owe łóżko, tak, słoma zamiast siennika, i dwa materacyki nie większe objętością od sztuki sto sous. I ja mam spać na tem? Cóż sadzisz o moim łosie?
— Żałuje ciebie baronie, odparł San-Rémo. Nie z mojej jednak to winy. Czyliż cię kto zmuszał abyś tu przybył?
— Niewdzięczny chłopcze, zawołał Filip, jak możesz w podobny sposób do mnie przemawiać? Miałżem więc, kochając cię tyle, pozwolić na spełnienie się twego szalonego projektu rozbicia sobie czaszki w konnej gonitwie, jak to niegdyś uczynić chciałeś wystrzałem z rewolweru?
— Sądzisz więc iż powstrzymać mnie zdołasz od tego, baronie, że skrępujesz mą wolę? pytał San-Rémo.
— Jestem tego pewien. W tym celu umyślnie przybyłem.
— W takim razie odbyłeś podróż daremną.
— Zobaczymy. Przed wszystkiem jednak objaśnienia. Rzeczy pozostają na tym punkcie, jak wtedy, gdy list do mnie pisałeś, nieprawdaż? Twoje oblicze zrozpaczonego kochanka, a nadewszystko twe z podrażnieniem rzucane mi odpowiedzi, jawnie mi to wskazują.
— Niestety! od owej chwili nic się nie zmieniło, odrzekł San-Rémo.
— Byłem tego pewnym. Naprzód przewidzieć to było można. W dziwny sposób zaiste kierujesz swym losem. Boże! jak to widoczna że jesteś młodym, trudno byłoby znaleść w obecnych czasach podobnie jak ty naiwnego młodzieńca!
— Dla czego zarzucasz mi naiwność baronie?
— Mów twoje szaleństwa! a raczej twoją głupotę! O! nie rozjątrzaj się nadaremno. Jestem brutalnym, wiem o tem, lecz z tobą nie można postępować inaczej. Potrzeba tu być bezlitośnym jak chirurg kładący na ranę rozpalone żelazo dla ocalenia chorego.
— Nie mogę cię zrozumieć, niepojmuję. Nie skompromitowałem się, w niczem nie wykroczyłem.
— Tak, i to jest właśnie, co mnie do wściekłości doprowadza! Zostając na jednym punkcie, naraziłeś całą sytuację, i wszystko byś stracił, gdybym ja nie przybył dla naprawienia tego.
— Cóż mogłem innego uczynić?
— Działać było trzeba.
— W jaki sposób? Herminia mnie nie kocha.
— Powiedziała ci to? odpowiedz? A zresztą gdyby ci nawet powiedziała, to jeszcze niczego nie dowodzi, tem więcej gdy nie mówiła ci wcale.
— Więcej niż gdyby mówiła. Okazuje mi jawnie swa obojętność.
— Ach! mój kochany, zawołał Croix-Dieu, ta oziębłość jest właśnie wyznaniem, bardzo znaczącem z jej strony wyznaniem.
— Wytłumacz mi to jaśniej baronie.
— Posłuchaj mnie. Twoje stanowisko wobec wicehrabiego Armanda, jest najlepszem w świecie. Stanąłeś, w obronie tego starego dżentelmena z nieporównaną szlachetnością. Biłeś się za niego, omal nie utraciłeś dlań życia. Kocha cię on za to, czuje najżywszą wdzięczność, uważa cię jak syna, i pieści nadzieję, jak mi o tem pisałeś, aby mógł widzieć pomiędzy tobą a Herminią, rosnąca, poufność braterską. Nic łatwiejszego dla. tej młodej kobiety, sam przyznaj, jak wypełnić owo życzenie męża i stać się siostrą dla ciebie. Gdyby jej serce było wolnem zupełnie, znalazłbyś ją uprzejmą dla siebie, poufałą, wesołą, z uśmiechem na ustach, a wtedy powiedziałbym tobie: „Miałeś słuszność Andrzeju, ona nie kocha ciebie“. Tymczasem ona udaje, z naiwnością podobną twojej, udaje tę niewytłómaczoną oziębłość, tę nieprawdopodobną antypatją, chcąc tym sposobem pokryć to co uczuwa w rzeczywistości, a ztąd powtarzam: „Ona cię kocha, kocha szalenie!“
— Ach! zawołał San-Rémo z rozpromienionem spojrzeniem, gdybym mógł w to wierzyć!
— Nie wątp ani na chwilę. Jest to niezbicie pewnem; i oddawna przekonałbyś się już o tem, gdybyś posiada! choć odrobinę tego doświadczenia, którego ja mam tak wiele.
— Gdyby tak było jak mówisz, rzekł Andrzej, dla czego Herminia co do rodzaju swych uczuć złudzić by mnie pragnęła?
— Ach! mój kochany, jak widoczna, żeś nie miał dotąd stosunków z uczciwemi kobietami, odparł Croix-Dieu! Spodziewałeś się więc, że ta patrycjuszka rzuci się w twoje objęcia? Za zbyt wiele uczyniła już ona dla ciebie, przestępując owego wieczora próg twego kawalerskiego mieszkania. Byłeś umierającym, tak sądziła przynajmniej, i to służy na jej usprawiedliwienie. Gdybyś jej podziękował za ów czyn szlachetny, jaki mógł by ją zgubić, ciekawym co na to odpowiedziałaby tobie?
— Z nią mówić o tem? zawołał Andrzej. Na serjo radzisz mi to baronie? Nie! nie miałbym tyle odwagi, dodał po chwili. Wywoływać wspomnienia mego bezrozumnego wyznania, i tych palących pocałunków jakiemi pokrywałem jej ręce? Nie! toby było szaleństwem!
— Tak, rzeczywiście posiadasz szał bojaźliwości, wiem o tem, skoro cię nie owładnie gorączka uczucia, i oto dla czego pokierowałeś na fałszywą drogę tę całą sprawę. Nie trzeba się było wahać ani chwili, lecz pochwyciwszy sposobność, do wyrażenia wdzięczności dołączyć gorące przeproszenie, a wraz z błaganiem o przebaczenie rozpocząć powtórnie kampanię.
— Ależ Herminia natenczas wygnałaby mnie z domu? bez litości!
— Głupstwo! nie wierz temu. Po tysiąc razy na jeden. kobiety rozgrzeszają zuchwalca, jeżeli ten im się zdoła podobać.

II.

Rozmowa młodego markiza z jego obłudnym przyjacielem, zabrała całą godzinę czasu.
Przy rozejściu się postanowili, że Croix-Dieu oczekując biegu wypadków, zatrzyma się przez kilka dni na stacji w oberży, gdzie Andrzej będzie go odwiedzał co rano, i zasięgał rad jego w razie potrzeby.
Jadąc konno przez cienistą klonową aleję wiodącą do zamku, syn Henryki d’Auberive nie zwrócił ani na chwilę uwagi na tak gorące zainteresowanie się barona ową jego miłością dla Herminii, co widocznie przecie jakiś cel mieć musiało.
Ojcowskie niejako przywiązanie Filipa de Croix-Dieu, to przywiązanie, jakie w prostocie duszy Andrzej uważał za najszczersze dla siebie uczucie, tłumaczyło mu wszystko.
Żywa nadzieja zbudzona w sercu młodzieńca zastąpiła miejsce rozpaczy. Baron powiedział mu: „Herminia cię kocha“. Wierzył temu. Baron dodał następnie: „Będziesz szczęśliwym“. I temu wierzył zarówno.
Owóż dnia tego przy obiedzie tak wielka radość jaśniała na zwykle melancholijnem obliczu młodzieńca.
że pan de Grandlieu winszował mu serdecznie tej zmiany, pytając, czyli otrzymał jaką wiadomość od owej pięknej, starannie zakwefionej damy, która przyszła odwiedzić go tajemniczo w pierwszych dniach rekonwalescencji, o czem mu Tréjan powiedział.
Zmięszany tem tyle niespodziewanem zapytaniem, Andrzej zapłonął rumieńcem, podczas gdy Herminia tak zbladła, iż omal nie zemdlała.
Wicehrabia nie spostrzegłszy tego mówił dalej:
— Czyliż ów niewinny żart z mej strony miałby ci przykrość sprawiać markizie? Gdyby tak było, mocno żałuję, żem sobie nań pozwolił. Nie bierz mi tego za złe. Nikt bardziej nademnie nie umie szanować tajemnic serca. Zkąd jednak pochodzi to twoje tak wielkie zakłopotanie? Wszakże znajdujesz się w tym wieku, gdzie kochać wolno, a nawet powiem, gdzie kochać potrzeba. Starcom jedynie miłość jest wzbronioną, ponieważ ona podzielaną być nie może.
Podczas, gdy pan de Grandlieu wymawiał te słowa, Herminia zdołała ochłonąć z wrażenia, i skoro spojrzał na nią małżonek, wszelkie ślady wzruszenia zniknęły z jej twarzy; przez resztę dnia jednak smutną pozostała.
Pomimowolnie uczuwała tajony gniew dla Andrzeja.
Dlaczego on był wesołym, gdy ona nie mogła dzielić tej jego radości? Dlaczego zdawał się być szczęśliwym, gdy ona tak strasznie cierpiała walcząc całemi siłami przeciw własnemu sercu?
Powyższe dwa zapytania nie objawiały się zbyt jasno w podniosłym i szlachetnym umyśle pani de Grandlieu,
kiełkowały jednak ukryte na dnie jej myśli.
Zbliżał się termin projektowanych gonitw u markiza de Lantree. Wyścigi te miały się odbyć w nadchodzący poniedziałek. Wieczorem dnia tego miał być wydanym bal w zamku de Lantree.
Co rano. San-Rémo tresował konia, na którym miał odbyć gonitwę.
Urządzono ploty, wzniesiono ruchome przeszkody, wykopano głęboki rów w alei przecinającej park zbiegający spadzisto aż do Loary i codziennie przez pół godziny młody markiz przeskakiwał owe przeszkody na Tontonie, który nareszcie czynił to z dobrą wolą, po kilku poskromionych szybko kaprysach.
Pan de Grandlieu bywał zwykle obecnym przy owych ćwiczeniach, jakie żywo go zajmowały, nie zdołał jednak namówić swej żony, aby towarzyszyła tym lekcjom, co uważał za obojętność z jej strony dla swoich stajen.
Dnia tego jak zwykle po śniadaniu, dżokej angielski przyprowadził Tontona na trawnik rozciągający się po za tarasem zamkowym, pokrytym kwiatami i wazonami z pomarańczowemi drzewami.
Lokaj wszedł do salonu powiadamiając o tem Andrzeja, i przyniósł mu rękawiczki wraz ze szpicrutą.
— Zbliża się chwila uroczysta, rzekł z uśmiechem młodzieniec do swego gospodarza, trzeba nam koniecznie odnieść zwycięztwo. Lekcja dziś będzie bardzo ważna.
— Jesteś wybornym jeźdźcom mój chłopcze, rzekł starzec, i jeżeli jakiś nieprzewidziany kaprys w ostatniej chwili nie owładnie twego wierzchowca, pierwszym niezawodnie przybędziesz do mety. Założyłbym się że Tonton wyprzedzi Rolę; i mimo, że będziesz miał silnych współzawodników, jak hrabiego d’Auvres na jego Bobie, hrabiego de Béville Rolandzie i pana de Casenove na Racy, ufam że wszystkich wyprzedzisz. Idźmyż więc próbować w galopie Tontona. Zechcesz nam dziś towarzyszyć, nieprawdaż Herminio?
— Pozwól mi pozostać w domu, szepnęła młoda kobieta, chcę spocząć u siebie.
— Jesteś cierpiącą?
— Nie, ale nieco znużoną. Źle spałam tej nocy. Głowa mnie boli.
— Pozostań choćby pięć minut na tarasie, nie dłużej nad pięć minut, prosił pan de Grandlieu. Świeże powietrze ulgę ci przyniesie, jestem tego pewnym. Pójdź drogie dziecię.
Herminią nie mogąc odmawiać dłużej, ujęła ramię męża, i szła z nim w stronę tarasu, do którego prowadziło wejście przez salon wielkiemi oszklonemi drzwiami.
Andrzej za niemi postępował.
Dżokej angielski trzymał na wędzidle Tontona, który nie zdając się być w dobrem usposobieniu, rzucał się i wierzgał. Ów młody biegun był zaszczytem i chwałą zarodowej stajni wicehrabiego. Trudno wyobrazić sobie piękniejsze i szlachetniejsze zwierzę.
— Cudowny model! zawołał wicehrabia z zapałem. Jak on jest kształtnym, nieprawdaż? jest to biegun, który nam chwałę przyniesie, zobaczysz Herminio.
— W rzeczy samej, jest bardzo pięknym, odpowiedziała pani de Grandlieu, zdaje mi się jednak, że złym i fantastycznym być musi.
— No przyznać trzeba że Tonton nie odznacza się łagodnością, jest to wcielony djabeł!
— Jest więc niebezpiecznym?
— Dla ciebie gdybyś go chciała dosiąść, zapewne drogie dziecię, lub dla stajennego bojaźliwego nowicjusza; dla jeźdźca wszakże tak dzielnego jak Andrzej, jest tylko nieco trudnym w kierowaniu.
— A zatem nie należy się obawiać wypadku?
— Wypadku zawsze obawiać się można. Licha wiejska szkapa wierzgnąwszy, nieraz rozbija głowę kierującemu sobą niedołędze. Gdybyśmy chcieli unikać wszelkich niebezpieczeństw, nie należałoby nam wcale z domu wychodzić, a i w takim razie nic nie upewnia, czyliby nam dach nie spadł na głowę.
Tak rozmawiając zeszli na taras. San-Rémo również, minąwszy schody zbliżył się do groom’a, który przyłożywszy rękę do swojej szkockiej czapeczki, rzekł z wybitnym angielskim akcentem:
— Niechaj pan markiz ma się na baczności.
— Dlaczego mówisz to Johnie?
— Tonton jest dzisiaj w bardzo złym humorze. Nie wiem co mu tak podrażniło nerwy, lecz niech pan markiz zauważy wzrok jego i uszy. Ostrzegam, że niedozwoli łatwo sobą kierować.
— Tem gorzej dla niego.
John mówił prawdę. Koń bardzo był niespokojnym. Zamiast postawić kończato swe uszy, spuścił je na kark, a z jego wielkich krwawo błyszczących oczu, ogień wytryskać się zdawał.
Andrzej odrzuciwszy cugle chwycił konia za grzywę, chcąc włożyć nogę w strzemię.
Tonton zazwyczaj posłuszny w chwili wsiadania, nie chciał być nim dzisiaj. Wierzgnął gwałtownie i zaczął wyprawiać skoki i rzuty różnego rodzaju z niesłychaną szybkością.
Jednocześnie owładniony gorączką niezależności, usiłował wyrwać się z rąk John’a trzymającego go na uździe.
— Baczność panie markizie, bądź pan ostrożnym, przestrzegał anglik.
— Puść go! zawołał Andrzej.
— Lecz, panie...
— Puść! mówię, powtórzył San-Rémo, ja tak chcę!
John spełnił polecenie.
Tonton uczuwszy się być wolnym, rzucił się jak szalony, i z błyskawiczną szybkością przesadził trawnik. Czuł że jest sam, bez jeźdźca.
Makiz lewą ręką trzymał go ciągle, za grzywę, a prawą chwycił za siodło. Przez jedną sekundę zdawał się być wleczonym przez konia.
Herminią z okrzykiem przerażenia zakryła oczy rękoma; lecz Andrzej zwrotem woltyżerskim, jaki co wieczór wykonywają stajenni cyrkowi, wykonał skok szalony, i nie dotknąwszy strzemion w oka mgnieniu usiadł na siodle.
— Brawo! wołał pan de Grandlieu, klaszcząc z całych sił. Brawo! Nie obawiaj się o Andrzeja, Herminio, dodał, jest to centaur!
Wicehrabina odsłoniła oczy właśnie w chwili tej krótkiej, wstrząsającej walki między markizem a jego wierzchowcem. Rozwścieczony tem niespodziewanem pochwyceniem siebie, lecz nie uznając się jeszcze zwyciężonym Tonton, bronił się, jak umieją się bronić konie czystej krwi, uparte, nieposkromionego charakteru. Piorunujące skoki na bok i w tył, rzucania tylnemi i przedniemi nogami, wierzgania przyprawiające o zawrót głowy, wszystkiego próbował, lecz w ciągu dwóch minut wyczerpał bezskutecznie swój repertuar.
San-Rémo elektryzowany obecnością Herminii, słysząc jeszcze ów okrzyk trwogi z jej ust wybiegły, siedział jak przykuty do siodła; najsilniejsze rzuty i skoki kunia nie zachwiały go na nim ani na chwilę.
Tonton zrozumiawszy zbyt późno, że obrał zły sposób z którego mógł zyskać tylko kolnięcie ostrogą albo zacięcie szpicrutą, stał się nagle posłusznym, i pod naciskiem kolan swojego jeźdźca pomknął jak strzała w stronę alei, przesadzał z lekkością ptaka ploty, barjery i rów dzielący go od rzeki, a dobiegłszy w kilka sekund do wyniosłości parku, zawrócił sam, i przebiegł tęż drogę z powrotem, tak samo przeskakując zapory, jakich nie dotykał prawie nogami, aż zatrzymał się wreszcie poskromiony, drżący, wspaniały, u stopni tarasu, na którym stała Herminia.
— Tonton przestraszył panią, rzekł Andrzej ukłon jej składając. Przebacz mu pani, on więcej już tego nie uczyni. W głębi, jest to baranek, który się lubi w djabła przemieniać.
— Świetnie! zachwycająco! wołał pan de Grandlieu. Ton ton przez ciebie kierowany nie lęka się współzawodników. Teraz jestem pewny, że będziesz zwycięzcą!
— Dzięki, za tę pochlebną dla mnie wróżbę, wyszepnął młodzieniec, patrząc na pobladłą i mocno wzruszoną Herminię.

III.

Nadszedł dzień słynnych gonitw, na których Tonton kierowany przez Andrzeja San-Rémo, miał stać się bohaterem.
Było to w drugiej połowie czerwca.
Pogoda cudownie piękna, zdawała się sprzyjać zabawie. Drobny deszczyk spadły poprzedzającej nocy, spłukał kurzawę na drogach i ochłodził powietrze.
Gonitwy miały się rozpocząć punktualnie o drugiej godzinie.
Od południa widziano już na drogach wiodących do Lantree ekwipaże różnego rodzaju. Faetony, karykle, amerykany, i wyszłe już z mody tilbury, przesuwały się szybko pomiędzy drzewami, a wesołe „dzień dobry“ wymieniano między właścicielami tych różnorodnych wehikułów.
Liczniejszą jeszcze nad powozy była młódź męzka. Prócz rodowitych jakoby dżentlemenów jadących konno z powagą, wielka liczba młodzieży objeżdżała jezioro dokoła galopem lub kłusem na wierzchowcach czystej krwi, mając za sobą dżokejów w skórzanych spodniach, w kurtach na guziki szczelnie zapiętych.
Tor oznaczonym był w odległości jednego kilometra od zamku, na wspanialej łące przeciętej rzeczułką, okolonej zaroślami.
Trybuny dla widzów na zielono i biało malowane, przyozdobione chorągwiami o barwach Lantre’ów, powiewały na prawo i lewo około wejścia.
Powozy ciekawych osób, które postanowiły odjechać po ukończonych gonitwach, zatrzymywały się w długiej linii porządkowe wzdłuż toru.
Około godziny pierwszej w południe dała się słyszeć w zbitym tłumie około głównych drzwi wejścia wchodzących na dziedziniec, głośna wrzawa wraz z okrzykami podziwienia.
Przedmiotem ku któremu zwracało się ogólne zaciekawienie obecnych, był powóz Victoria zaprzężony a la Daumont, w cztery rosłe czarnej maści konie, tak doskonale do siebie dobrane, jak gdyby wyszły z pod jednej formy.
Dwaj maleńcy dżokeje w białych spodniach, niebieskich atlasowych kamizelkach i czarnych aksamitnych kurtkach ze złotemi galonami, powstrzymywali zapał owych stepowców Irlandzkich, które pędząc szybko bieliły pianą stal swoich wędzideł.
Wicehrabia Armand z małżonką siedzieli w głębi owego powozu, którego niezwykłą okazałość tak podziwiał niegdyś Oktawiusz Gavard.
Herminia czarownic piękna, lecz bledsza niż zwykle, miała na sobie kostjum z jasno perłowej jedwabnej materji, podpinany czarnemi wstążkami, coś w guście wieśniaczki z obrazów Watteau.
W prawej ręce trzymała jasno perłową parasolkę z rękojeścią rzeźbioną z kości słoniowej; lewą bawiła się bukietem fiołków, który od czasu do czasu zbliżała ku twarzy, aby napawać się ich wonią.
Andrzej San-Rémo dosiadłszy najpiękniejszego angielskiego wierzchowca ze stajni wicehrabiego, towarzyszył powozowi rozmawiając z panem de Grandlieu, a niekiedy i zamieniając słów kilka z Herminią.
Młodzieniec przybrany był w kostjum miejski, jaki miał w chwili rozpoczęcia wyścigów zamienić na kurtkę dżokejską o barwach wicehrabiego.
Tonton, dzikszy niż kiedykolwiek, mimo otrzymanej tak walnej lekcji, przy której byliśmy obecni, został przyprowadzony dnia poprzedniego wieczorem do stajen pana de Lantree, zkąd miano go na tor powieść w chwili rozpoczęcia wyścigów.
Znaczna część zaproszonych gości zebrała się już w salonach zamkowych, gdzie markiza de Lantree z czterema swymi wnuczkami czyniła honory domu z zadziwiającą uprzejmością.
Pani de Lantree bardzo piękna jeszcze, mimo siwiejących splotów, otaczających jakoby nimbem srebrzystym jej głowę, przedstawiała czarowny typ patrycjuszki, u której dobroć serca nie pozostawia miejsca na wyniosłość i dumę. Przyjęła ona ze szczególną życzliwością Herminię, jaką znała od niemowlęctwa, ponieważ wicehrabia przepędzał zwykle letnie miesiące w zamku de Grandlieu, a wiemy iż nie rozłączał się nigdy ze swoją wychowanicą.
Armand przedstawił Andrzeja San-Rémo obojgu gospodarzom domu, w jak najbardziej gorących wyrazach.
— Masz swój wyłączny apartament, drogie me dziecię, rzekła pani de Lantree całując Herminię. Zaprowadzą cię tam natychmiast po ukończonych wyścigach, gdybyś zechciała zmienić przed obiadem toaletę. Prześpisz się tam przez kilka godzin jutro z rana, ponieważ bal ukończy się bardzo późno, zkąd mam nadzieję, iż nie zechcesz powracać w nocy do Grandlieu?
— Z najżywszą chęcią przyjmuję to zaproszenie, odpowiedziała uśmiechając się Herminia. Będę szczęśliwą, bardzo szczęśliwą, chciej pani wierzyć, mogąc jak najdłużej pozostać w rodzinie, którą kocham, i przez którą wiem, że jestem kochaną.
Pani de Lantree uściskała powtórnie wicehrabinę, którą nazywała swym ukochanym dzieckiem, od czasu gdy była małą dziewczynką, i odeszła, ażeby przyjąć innych gości.
Jednocześnie przybiegła do Herminii młoda kobieta rzucając się jej w objęcia z oznakami najtkliwszej przyjaźni.
Kobieta ta bardzo piękna, lecz o tyle brunetka, o ile wicehrabina była blondynką, była jej przyjaciółką od lat młodocianych.
Urodzona w Turaine, w małym zamku, w okolicy de Lantree, nazywała się Dyaną d’Aubray, a od roku baronową de Ferier. Wyjechawszy w zimie roku zeszłego wraz z mężem do Wioch, nie widziała Herminii, tak od chwili swoich jak i jej zaślubin. Ztąd okrzyki radości i powitania bez końca.
Po przeminięciu pierwszego wzruszenia i licznych z obu stron zapytań, obie przyjaciółki wziąwszy się pod ręce przeszły przez salony do zimowego ogrodu, gdzie usiadły pod egzotycznemi krzewami, pragnąc swobodnie oddać się pogawędce.
Andrzej zarówno na kilka minut przed tem uciekł do owego wonnego zakątka, a ukryty za białą marmurową statuą, pożerał wzrokiem swą uwielbianą Herminię.
San-Rémo uczuł budzące się w sobie skrupuły sumienia.
— Czy wypada mi tu pozostawać? zapytywał sam siebie, Herminia pragnie może uczynić swej przyjaciółce zwierzenia, jakich nikt słyszeć nie powinien? Jeżeli nie zdradzę mej obecności i wysłucham tego co nie było dla mych uszu przeznaczonem, nie będzież to niedyskretną z mej strony nieuczciwością?
Chciał odejść, ale zawahał się wreszcie.
— Gdzież tu niedyskretność? Gdzie nieuczciwość? zapytywał sam siebie. Czyż umyślnie wybrałem ten tu zakątek? Nie, tego nie uczyniłem. Czy przyszedłem tu z zamiarem podsłuchiwania? Nigdy w świecie! Traf nieprzewidziany sprowadził do mnie Herminię wraz z jej przyjaciółką. Dla czego więc miałbym ztąd odejść? Cóż zresztą by miały sobie do powiedzenia tak tajemniczego? Ich sekreta, jeśli je mają, są zwierzeniami dwóch serc niewinnych. Gdyby Herminia wymówiła me imię i zaczęła mówić o mnie, wiedziałbym jej myśli. Niepodobna mi utracić takiej sposobności. Pozostanę!

IV.

Nadzieja młodego markiza miała się zmienić w zawód niespodziewany. Nie było o nim wzmianki pomiędzy dwiema przyjaciółkami. Rozmowa opierała się na młodocianych wspomnieniach, a potem przeszła na małżeństwo Dyany.
— Dla czego nie przedstawiłaś mi swego męża, pytała Herminia.
— Dla bardzo prostej przyczyny. Przedstawienie stanie się możebnem natenczas, skoro Gontran będzie obecnym. Mój mąż nazywa się Gontranem. Piękne imię nieprawdaż?
— Bardzo piękne.
— Niema go tutaj. Wszak nic nie stracisz na oczekiwaniu. Znajdziemy go na wyścigach.
— Gdzież on jest?
— W stajniach, przy swojej Normie, ukochanej swej Normie, albo w pokojach, jakie nam przeznaczono, zajęty przebieraniem się w kostjum dżokeja o moich barwach.
— Pan de Ferier weźmie więc udział w wyścigach?
— Tak moja droga, i ztąd bardzo jestem niespokojną. Oby Bóg dał, by go nie spotkał jaki wypadek. Ma szczęście do upadków z konia mój biedny Gontran, mimo, że dzielnym jest jeźdżcem. A to ztąd pochodzi, że ma upodobanie w ujeżdżaniu dzikich koni. Jest odważnym, niebezpieczeństwo nęci go ku sobie. Pojmujesz więc moją obawę, skoro go ujrzę na siodle. Wszakże tak łatwo o złamanie ręki lub nogi.
— Nie dziwię się twej trwodze, odparła Herminia z uśmiechem. Jest to naturalnem. Kochasz swojego męża.
— Szalenie! zawołała baronowa. Może nie powinnam przyznawać się do tego, ale czyż mogę coś ukrywać przed tobą? Jest on tak pięknym, tak układnym, tak eleganckim w całem zachowaniu się. A obok tego jak on mnie kocha! Wiadomo ci, że mój ojciec nie byk bogatym, miałam dwóch braci. Kiedyś, w przyszłości, mogłabym była spodziewać się co najwięcej dziesięciu> tysięcy liwrów renty. A Gontran, wyobraź sobie, był jedynakiem, odziedziczał po swojej matce półtora miliona, i mimo to zaślubił mnie, zaślubił z najczystszej miłości. Osądź, jak to pięknie, jak to szlachetnie z jego strony. Jak rzadko się trafia w tych czasach coś podobnego! Teraz mam nadzieję, że dziwić się nie będziesz, iż go uwielbiam. Ach! jestem szczęśliwą, nad wyraz szczęśliwą! Pani de Grandlieu słysząc to westchnęła pomimowolnie.
— Ile lat ma twój mąż? zapytała.
— Obecnie ma rok trzydziesty. Dziewięć lat jest starszym odemnie. Jest to bardzo właściwa różnica wieku. Wierzyć by należało, iż zostaliśmy nawzajem dla siebie stworzeni, tem więcej, że gdy ja jestem brunetką, Gontran jest blondynem, rzecz to najpiękniejsza, jeśli mąż i żona różnią się owym barw odcieniem. Nasze dziecinie będą tak ciemnemi jak ja brunetami, ani tak jasnemi jak mój mąż blondynami, bo trzeba ci wiedzieć, że będziemy mieli dzieci, i to niezadługo. Widzę już w moich, marzeniach dziewczynkę śliczną, zupełnie do ciebie Herminie podobną, z takiemi jasnemi zwojami włosów. Ach!, jak będzie ślicznem to dziecię!
Wicehrabina powtórnie westchnęła.
— Ależ, ciągnęła dalej baronowa, ja ci opowiadam o mojem szczęściu jak egoistka, nie pytając o twoje. Wszak jesteś szczęśliwą, nieprawdaż, bardzo szczęśliwą?
— Niewątpliwie, odpowiedziała Herminia.
— Pan de Grandlieu jest znacznie starszym od ciebie, mówiła Dyana, lecz jest on pięknym jeszcze ze swemi srebrzystemi włosami; a jaką ma postać wspaniałą!.. Znacznie się lepiej przedstawia od mojego Gontrana. Mój mąż jest ładnym lecz szczupłym i drobnym. Wygląda jak model do rysunku, gdy pan de Grandlieu jest wspaniałym. Patrząc na niego przed chwilą, podziwiałam jego wielkopańską postawę. Zdawało mi się iż widzę przed sobą rycerza z dawno ubiegłych czasów. Przedstawiałam go sobie okutego w zbroję żelazną, z kaskiem na głowie i szpadą w ręku. Tak, on nie należy do owych modnych tegoczesnych modeli! Uwielbia cię zapewne jak jakie bożyszcze. Chowa dla ciebie, jestem pewną, miłość bez granic, kult prawie!
— Nigdy żaden z ojców nie kochał tkliwej swej córki, odpowiedziała Herminia.
— Swej córki? powtórzyła Dyana ze zdumieniem.
— Tak, swojej córki, mówiła pani de Grandlieu. Bo czyliż nie jest prawdziwym ojcem ten, który przytulił sierotę, wychował ją przy sobie, otaczając miłością, bez granic, jaka nie umniejszyła się na jedną chwilę, na jedną minutę.
— Miłość ojcowska, nic więcej nad ojcowską miłość? zapytała baronowa po chwili wahania.
— Ależ tak. Mój mąż nie pojmuje innej miłości. Obecnie tak jak w latach mego dzieciństwa jestem dlań córką, rzecz jasna. Wtedy inaczej się nazywałam, dziś noszę jego nazwisko, jedyna to tylko jaka nastąpiła pomiędzy nami odmiana.
— Tak? wyszepnęła baronowa.
Andrzej słuchał rozmowy z silnie bijącem sercem. Niewysłowiona radość nim zawładnęła. Słowa Herminii odkrywały przed nim magiczne horyzonty o istnieniu których nie wiedział . Zatem pan de Grandlieu nie narzucił swojej miłości starca tej, którą nazywał swą żoną. Miałaż więc prawo obok korony wicebrabiowskiej nosić kwiat pomarańczy nad czołem?
Byłoż to podobna? Czyż można temu uwierzyć? Wątpić nie można było po tem co z ust Herminii usłyszał.
Pani de Grandlieu zmieniła przedmiot rozmowy, jaki w widoczne ją wprawiał zakłopotanie. Pochwyciła szybko zdarzający się pozór ku temu.
Dyana trzymała w ręku bukiet zadziwiającej piękności, z którego wybiegała woń czarowna, dziwna, niepodobna do żadnego ze znanych powszechnie zapachów. Wzrok wicehrabiny padł na ów bukiet, którego dotąd nie zauważyła.
— Ach! zawołała, jakież cudowne masz kwiaty!
— Doprawdy? znajdujesz je tak pięknemi, pytała baronowa.
— Wspaniałe! a nadewszystko całkiem nieznane. Nigdy nie widziałam kwiatów takiego kształtu i takich kolorów.
— Obejrzyj ten bukiet, mówiła Dyana śmiejąc się wesoło, obejrzyj go uważnie, a zrozumiesz że mogę być dumną trzymając go w ręku. Pan de Grandlieu posiada, miliony: mógłby ci kupie gdybyś zażądała djamenty, przy których pobladłyby klejnoty indyjskiego Nababa. Temi jednakże milionami twój mąż nie zdołałby opłacić, i sprowadzić ci za nie bukietu podobnego mojemu.
— Dla czego? Czyliż te tylko kwiaty istnieją na święcie?
— Tego nie mówię. Są inne.
— A zatem?
— Zatem, tak jak gdyby ich nie było. Nie jasne to, wszak prawda? A więc ci wytłómaczę. Słyszałaś może kiedy o panu de Prades. albo o jego nazwisku?
— Pan de Prades, powtórzyła Herminia, nie jestże to ów stary szlachcic bardzo bogaty, o którym mówią jakoby cierpiał rodzaj obłędu? Żyje on samotnie, jak powiadają, w wielkim zamku, położonym ztąd o mil kilka otoczony służącymi nie mając żony ni dzieci?
— Właśnie, ten sam. i głos opinii nader dokładnie ci go określił, z wyjątkiem, iż pan de Prades jest najzupełniej zdrów na umyśle i niema żadnego obłędu. Jest on wprost tylko maniakiem, nic więcej. Ów milioner uczuwa tylko jedną niepohamowaną miłość, do — najwyższego stopnia wyegzaltowaną namiętność, a tą jest zamiłowanie do kwiatów. Poświęca ósmą część swoich dochodów na sprowadzanie ze wszystkich stron świata najpiękniejszych i najrzadszych roślin, ponieważ rzadkość jest dlań przedewszystkiem najcenniejszym tychże przymiotem. Gdyby posłyszał, że jakiś kwiat fenomenalny wyrósł gdzieś przy łasce Bożej w jednvm egzemplarzu, opłacił by go bez wahania całym swym majątkiem.
— I mówisz, że to nie obłęd? przerwała z uśmiechem Herminia.
— Mówię, że jest maniakiem, i sądzę że oznaczam to nazwą właściwą, odpowiedziała Dyana. Przypuśćmy jednak w tem nieco szaleństwa, jeżeli chcesz tego koniecznie.
— Niech pozostanie maniakiem, mów dalej.
— Pan de Prades, posiada, rzecz naturalna, w cieplarniach okazy niezrównanej piękności. Żaden z królewskich ogrodów współzawodniczyć by z nim nie mógł. Otóż wyobraź sobie, że nikt, ale to nikt w świecie z wyjątkiem mnie jednej, nie przestąpił progów tego raju. Nikt, uważaj mnie dobrze. Gontran mój mąż, nawet musiał pozostać za drzwiami tego Edenu.
— Zkąd więc ten wyjątek dla ciebie?
— Zaraz ci opowiem. Jestem wnuczką pana de Prades, który nie mając dalszej ni bliższej rodziny, uważa mnie jako jedyną swą krewnę. Gdyby mógł coś czcić innego nad kwiaty, mnie by uwielbiał. Nie zadziwiłoby mnie to, gdybym kiedyś ujrzała się jego spadkobierczynią. Wszak niech mu tam Bóg dozwoli żyć jak najdłużej, temu dobremu starcowi. Nie pragnę tego dziedzictwa. Otóż ów mój dziadek jest tak zazdrosnym o swoje ukochane kwiaty, jak basza o odaliski. Wyobraź sobie, że ten człowiek najłagodniejszego w świecie charakteru, wystrzeliłby w skroń bez wahania temu, któryby się poważył wedrzeć potajemnie do jego ogrodów.
— Ależ to straszne! zawołała Herminia.
— Zapewne, odrzekła Dyana, ale logiczne. Sądziłby, że go chcą okraść, a prawo wszakże dozwala strzelić do złodzieja? W tym celu nosi on zawsze rewolwer w kieszeni. On tylko sam, i dwaj ogrodnicy mogą wchodzić do tego haremu. Dla nikogo on nie uczyni wyjątku, oprócz mnie tylko, jak ci to powiedziałam.
— W takim razie potrzebował by pan de Prades całego oddziału wojska dla strzeżenia zakazanego raju?
— Nie, moja droga. Ów raj strzeże się sam, dobrze i silnie.
— Jakim sposobem?
— Wszystkie aleje prowadzące do cieplarni i klombów kwiatowych, są pełne ukrytych zasadzek. Wszędzie tam znajdziesz sidła skomplikowane, żelazne pułapki, wilcze samotrzaski, ostrza stalowe, zęby pił kończatych, i Bóg wie co jeszcze. Pokazywał mi to wszystko. Aż zimno się robi spoglądając. Podobne to zupełnie do tortur średniowiecznych. Nieszczęśliwy, któryby się dostał w głąb owych maszyn o podwójnych spustach, nie wyszedłby ztamtąd, jak chyba cudem! Podniesiono by go z połamanemi nogami.
— Jakże to przerażające!
— Rozgłos o owych samotrzaskach rozbiegł się po okolicy; włóczęgi omijają te ogrody z obawą. Zresztą, cóżby tam ukraść mogli? Nic, oprócz kwiatów, a te za drogo by ich kosztowały.
— Lecz historja twego bukietu?
— Posłuchaj. Wczoraj oboje z Gontranem złożyliśmy wizytę panu de Prades. Uważałam że biedny mój dziadek mocno się zestarzał; był jednak bardziej dla mnie uprzejmym niż kiedybadżkołwiek. „Dyanko“. rzekł do mnie, otrzymałem nowe kwiaty, kwiaty, które pięknością przewyższają wszystkie inne. Chcesz że je zobaczyć?“ Tu pogłaskał mnie po twarzy staruszek. Zna mnie albowiem od niemowlęcia. Zaczęłam prosić aby pozwolił towarzyszyć nam Gontranowi. Daremne usiłowania, był niewzruszonym w swem postanowieniu. Gdy weszliśmy do oranżerji, pan de Prades na widok mego zachwytu objęty niesłychaną, niewytłumaczoną galanterją, a może chcąc mi wynagrodzić przykrość sprawioną co do Gontrana, zaczął drżącą ręką obcinać najpiękniejsze kwiaty i ułożył z nich bukiet, który tu widzisz... Przyjm to odemnie, rzekł podając mi go, i wiedz zarazem, że za miliony nie zdołałabyś otrzymać takiej wiązanki.“ Przyjęłam te kwiaty, zaledwie będąc w stanie wyrazić kilka słów podziękowania, zdumienie albowiem w posąg mnie zmieniło, i połączywszy się z mężem odjechaliśmy. Obecnie gdym ci opowiedziała wszystko szczegółowo mówiła pani de Ferier, przyjmij odemnie ów bukiet, którego wartość znasz teraz.
— Nie! nigdy w świecie, odpowiedziała Herminią. Dziękuję ci z całego serca, lecz przyjąć nie mogę.
— Dlaczego?
— Ponieważ przykrość, jaką bym czuła, pozbawiając cię kwiatów, przewyższałaby dla mnie rozkosz ich posiadania. Gdybyś miała dwa bukiety, przyjęłabym jeden. Lecz na nieszczęście posiadasz ten tylko.
Dyana nalegała. Herminią stanowczo odmówiła.
Jednocześnie wszedł jeden z synów markiza de Lantree, zawiadamiając obie młode kobiety, że czas już udać się do parku, ponieważ gonitwy rozpoczną się niezadługo.
Pani de Grandlieu wraz ze swą przyjaciółką wyszły z zimowego ogrodu. Tuż po za niemi San-Rémo ukazał się z po za gęstej zieleni krzewów mówiąc z cicha:
— Gdyby były dwa takie bukiety, z radością by jeden przyjęła. Należy się więc postarać ażeby dwa były.

V.

W chwili gdy Herminia prowadzona przez jednego z synów markiza de Lantree a baronowa wiedziona pod rękę przez pana de Grandlieu przybywały do trybuny, ogrodzenie w którem ważono dżokejów, wraz z oznaczonym torem dla gonitw przedstawiały ożywiony i malowniczy widok.
Odkryte eleganckie powozy w wielkiej liczbie stały na łące, z której dnia poprzedniego uprzątnięto siano.
Odwiedzano się wzajemnie i witano. Lekkie strojne toalety kobiet świeżo wyszłe z najsłynniejszych paryskich pracowni, rysowały się jasno na majowych trawnikach i ciemnej zieleni krzewów.
Dżokeje zdejmowali z wyścigowych wierzchowców nakrycia z haftowanemi inicjałami ich właścicieli.
Dżentlemenowie gotowi do biegu, przybrani w kaski i kurtki dżokiejskie, przechadzali się w około wagi, zamieniając uściśnienia rąk z przyjaciółmi, i z uśmiechem na ustach przyjmując życzenia zwycięztwa. Sędziowie zapisywali w karnetach zakłady.
Młoda kwiaciarka w kostjumie z czasów Ludwika XV. podawała damom bukiety, i wyszczerzała białe drobne ząbki, wpinając kawalerom w butonierki gwoździki i róże.
— A! otóż nadchodzi wreszcie mój mąż! zawołała Dyana de Ferier, i wołać zaczęła: Gontranie! Gontranie!
— Biegnę! zadźwięczał głos męzki, i piękny dżentlemen, jak można sobie wyobrazić, ukazał się spiesząc, ku wyż wspomnionym czterem osobom.
— Herminio, wyrzekła baronowa, przedstawiam ci mojego męża Gontrana de Ferier. Gontranie, pani wicehrabina de Grandlieu, moja serdeczna przyjaciółka, o której ci tylekroć razy mówiłam.
Baron ukłonił się z uszanowaniem, a podczas gdy młody de Lantree przedstawiał go panu de Grandlieu, Dyana pochyliwszy się ku Herminii zapytała cicho:
— Jakże go znajdujesz moja droga?
— Piękny mężczyzna, odpowiedziała Herminia.
— Nieprawdaż? Za zbyt może nawet piękny na męża, lecz to najmniejsza wada. Podoba mi się takim jak jest, i radabym, aby się nigdy nie zmienił. Gontranie! powtórnie zawołała.
— Czego żądasz ukochana?
— Cóżeś zrobił ze swoją Normą?
— Dick oprowadza ją po za oparkanieniem. Może chciałabyś zobaczyć?
— Nie, nie! Wiesz że jej nienawidzę. Przeczuwam iż to złośliwe zwierzę przyprawi cię kiedykolwiek o kalectwo.
— Bądź spokojną, odrzekł. Norma zna mnie dobrze, umiera ją poskramiać. Zwyciężam ją, czaruję. Tym sposobem nie grozi mi z jej strony żadne niebezpieczeństwo. Przybędziemy pierwszymi do mety oboje wraz z sobą: przez miłość dla ciebie Dyano, złożymy ci tryumf!
— Radabym by się spełniła twa wróżba. Bądź jednak ostrożnym.
— To znaczy tchórzliwym? Nigdy w świecie! „Fortuna sprzyja zuchwałym“ mówi łacińskie przysłowie.
— Przez jak długi czas trzeba mi będzie lękać się o ciebie?
— Około godziny. Dwie płaskie gonitwy wyścig nasz poprzedzą.
Podczas gdy państwo de Ferier z sobą rozmawiali, Andrzej San-Rémo wszedł w głąb osztachetowania, gdzie ważono groomów.
On również przywdział kostjum dżokeja. Miał kurtkę jedwabną, jasno-błękitnej barwy, które to przebranie bardziej jeszcze uwydatniało jego kształtną postać.
Pan de Grandlieu pospieszył przedstawić Dyanie i Gontranowi młodego markiza, przyczem dodał z uśmiechem:
— Uprzedzam pana, panie baronie, ze Andrzej stanie się dla pana rywalem bardzo niebezpiecznym. Wysoka pańska zdolność sportsmeńska, może dorównać jego uzdolnieniu, ale go przewyższyć nie zdoła. I jeśli pańska Norma posiada u nóg skrzydła, Tonton ma za to djabła w swem ciele!
Pierwsze uderzenie dzwonu zabrzmiało.
Obie młode kobiety zbliżyły się ku trybunie, gdzie miejsca honorowe na przedzie dla nich zarezerwowano. Wejście Dyany wraz z Herminią, sprawiło ogólne wrażenie.
Trudno albowiem o coś bardziej czarującego nad sprzeczność piękności jasnowłosej Herminii, z wdziękami czarnookiej pani de Ferier.
Wicchrabina i baronowa stały się w jednej chwili przedmiotem spojrzeń zebranej młodzieży.
Słyszeć się dało w krótkich przestankach drugie i trzecie uderzenie dzwonu, i pierwsze gonitwy się rozpoczęły.
Pomijając szczegóły, powiemy o nich tylko, że były świetnemi. Zaciekawienie obecnych odnosiło się do dalszych wyścigów, tak jak i interes naszej powieści.
Dano nareszcie sygnał do ukończenia tych pierwszych gonitw.
Ośmiu pierwszorzędnych wierzchowców z trudnością przy słupach przez służbę utrzymywanych, wykazywały swój zapał i niecierpliwość nerwowemi ruchami koni czystej krwi. Pomiędzy niemi odznaczał się młody debiutant Tonton, tak swoim ognistym zapałem, jak wyznać to trzeba i niekarnością zarazem. Dwóch groomów wicehrabiego uczepionych u wędzidła, z wysiłkiem go w miejscu starali się utrzymać, a chwilami jego skoki gwałtowne w górę ich podrzucały. Tonton był wspaniałym, i strasznym!
San-Rémo spokojny, milczący, oczekiwał, gładząc ręką lśniącą sierść Tontona. Wicehrabia zaś, widząc swego wychowańca tak dzikim, jak gdyby oszalałym, zaczął się obawiać. Lękał się podwójnej katastrofy, dla konia i jeźdźca.
Herminia z trybuny widziała to straszne wzburzenie wierzchowca, i blada z trwogi, rozrywała w szczątki bezwiednie fiolki swego bukietu, i koronkę u batystowej chusteczki. Zawrót ją ogarniał, podobny temu, jakiego doświadcza zuchwalec pochylony nad głęboką przepaścią.
Pani de Ferrier przywiodła ją do przytomności zapytaniem:
— Czyś kiedy towarzyszyła, Herminio, podobnym gonitwom?
— Tak, wyszepnęła pani de Grandlieu, w Dieppe i w Paryżu.
— Robiłaś zakłady?
— Nigdy dotąd jeszcze.
— Ja także nie... A wyobraź sobie, że pałam chęcią ku temu. Mówią że to bardzo zajmujące, żęto podwaja interes gonitw, i zwiększa wrażenie. Nie dla tego to mówię, ażebym wzruszeń potrzebowała, mam ich dość, nawet za zbyt wiele, lękając się o mego męża. Lecz właśnie dla tego, że się obawiam, byłby to środek przeciwdziałający. Chcesz się założyć?
— Chcę wszystko, czego ty chcesz, odpowiedziała wicehrabina z roztargnieniem.
— A więc zróbmy zakład na jaką znaczną sumę.
— Dobrze.
— Gdyby ot, na dwadzieścia pięć luidorów?
— Zgoda.
— A więc ułożone stawiani dwadzieścia pięć luidorów na Normę, jeżdżoną przez Gontrana. A ty na kogo stawisz?
— Czyż trzeba koniecznie oznaczyć kogoś?
— Ma się rozumieć. Bez tego zakład zawartym być nie może. Wybierz więc konia i dżentlemena, a spiesz się, bo zaraz dadzą sygnał, a skoro jeźdźcy wybiegną będzie za późno. Dalej, dalej, prędko, kogo wybierasz?
— Biorę Tontona, wyjąknęła z cicha Herminią.
— Jeżdżonego przez kogo?
— Przez markiza de San-Rémo.
— Doskonale! Lecz co ci jest? Tak zbladłaś iż bliską zdajesz się być omdlenia.
— Nic, nic! odpowiedziała Herminią nagle się orzeźwiając. I wychyliła się po za balustradę trybuny. Patrz! patrz, zawołała, już wjeżdżają.
W rzeczy samej na wydany sygnał, wbiegło na raz w szranki ośmiu wierzchowców z dżentlemenami, a ku wielkiemu zdumieniu publiki i osób siedzących na trybunie, nieposkromiony Tonton, odrzuciwszy na bok swą popędliwą zuchwałość, zdawał się mieć jedną tylko myśl stałą, jedną ideę legalną, prześcignięcie swoich rywali.
Nie zaraz mu się to udało, miał bowiem sprawę z nader silną partją, bo przez kilka sekund konie wraz ze swemi jeźdźcami galopowali tuż obok siebie, w jednej linii, tworząc grupę ściśle zbitą, upstrzoną.
Grupa ta dosięgnęła pierwszej przeszkody.
Widać było osiem wspinających się koni, przesadzających płot, niesłychanie szerokim skokiem, pochylających się i nagle wznoszących znów w górę.
Nierówności jednak pomiędzy niemi dostrzedz się już dawały.
Czterej jeźdźcy, wysunąwszy się z grupy, przodowali, a w ich liczbie widniała błękitna kurtka Andrzeja San-Rémo i liliowa barona de Ferier.
Herminia uspokojona nieco niespodziewanem umiarkowaniem się Tontona, wolniej odetchnęła.
Dyana klaskała obiema rękami z zapałem, wołając:
— Patrz ukochana! Gontran znajduje się w liczbie tych czterech, jakaż odwaga, jaka zuchwałość! Jak on pięknym jest teraz! Nie wierzę w jego niepowodzenie, bo nikt tak dzielnie jak on koniem nie włada. Źle uczyniłaś, zakładając się przeciw niemu. Podwajam moją stawkę, potrajam ją nawet. Jeżeli zechcesz stawię cały nasz majątek w zakład, że mój mąż pierwszym przybędzie do mety. Jestem pewną wygranej.
Herminia nic nie odpowiedziała, być może niedosłyszała słów przyjaciółki. Jej ręka ściskała gorączkowo lornetkę, w kość słoniową oprawną; utkwiła spojrzenie w ścigających się jeźdźców.
Przesadzali drugą zaporę, tak jak i pierwszą, ale ze czterech trzech tylko jechało w równej odległości razem. Andrzej i Gontran byli na przedzie.
Dyana klaskała z całych sił.
— Za pół minuty przybędą nad rzekę, wołała. Będzie to chwila stanowcza i straszna. Muszę to widzieć koniecznie! nie troszcząc się o przyzwoitość towarzyską, wskoczyła na krzesło mówiąc dalej: Tuż obok siebie obadwa, hardziej niż kiedy. Ach! moja droga akie konie, jacy kawalerowie! Zdaje mi się, że Gontran o całą głowę innych wyprzedza, ale nie jestem tego pewną. Przybywają po nad wybrzeże. Skaczą, przeskoczyli! Ach!...
Tu baronowa wydawszy krzyk głośny upadła na krzesło i zakryła twarz rękoma.
— Dyano! wołała Herminia bledniejąc. Dyano, ty mnie przerażasz. Zkąd i dla czego ów krzyk. Mów co się stało?
— Co, odpowiedziała pani de Ferier, Gontran wpadł do rzeki!
— Jestżeś pewną że to on?
— Czy jestem pewną? Zbyt pewną, niestety! Wpatrywałam się dobrze, zresztą moja droga nawykłam do jego upadków z konia. Zniknęli oboje, on i Norma, a potem Norma się tylko ukazała. Ach! oby tylko nie wyrządził sobie nic złego. Oby nie złamał ręki lub nogi. Drżę cała, biegnąć potrzeba, a tak chciałabym patrzeć jeszcze.
To mówiąc, Dyana wskoczyła powtórnie na krzesło, a wymierzając szkła swojej lornetki na ową fatalną rzekę, wydała okrzyk, ale tym razem okrzyk radości.
— Nie, nie! mówiła, w połowie płacząc, a w połowie się śmiejąc, nic sobie nie zrobił złego. Wyszedł nienaruszony, cały. Otóż wypływa z wody i wdrapuje się na wybrzeże. Kuleje trochę, ale to drobnostka! Pochwycił Normę za cugle, która się zatrzymała, dobre zwierzę! Wsiada na siodło jedzie! Jakaż godna podziwu odwaga! Któżby się zdobył na coś podobnego po takim upadku? To prawda, że upada zwykle z niewysłowioną zręcznością. Możnaby sądzić iż robi to umyślnie.
— A inni jego towarzysze? pytała Herminia.
— Inni? Wciąż jadą. Jeden z nich wszakże wyprzedził drugich o dwie długości co najmniej.
— Który?
— Ten w błękitnej kurtce jedwabnej, który jedzie na wierzchowcu twojego męża, i zdaje mi się, że się nazywa markiz San-Rémo. Gontran go nigdy już nie dopędzi: mógł to z początku uczynić, lecz teraz niepodobna. Zaledwie trzecim przybędzie. Pozostanę ci dłużną dwadzieścia pięć luidorów; mój mąż ci je wypłaci. Niech płaci, bo przez niego je przegrałam.
— Patrz jeszcze, prosiła Herminia. Patrz ciągle.
— Niema na co!
— Dla czego?
— Ponieważ jeźdźcy zwrócili się w zakręt lasu; nie widać ich wcale.
Pani de Ferier usiadła, i zamieniwszy lornetę na wachlarz, chłodziła swą piękną śniadą twarzyczkę, zapłonioną przestrachem i niepokojem.
Wyścigający się zniknęli z oczu obecnym, zresztą rezultat biegu zdawał się być dokonanym, skąd ogólne zainteresowanie zmniejszyło się o wiele i żywe pogadanki wszczęły się w około toru.
Pan de Grandlieu podszedł do trybuny.
— Otóż więc moja ukochana, rzekł do Herminii, widzisz że nie zawiodła mnie nadzieja. Tonton spisał się dzielnie! Prawda że miał jeźdźca, który potrajał tę szansę. Pan de Ferier jednak, dodał przez grzeczność zwracając się do Dyany, byłby mógł przeszkodzić mu w tem zwycięztwie, gdyby nie wypadek, jaki go spotkał z wpadnięciem do rzeki. Zechciej pani baronowo przyjąć moje współubolewanie. Powiedz mi, czy zrobiłaś jaki zakład Herminio?
— Tak, na Tontona, odpowiedziała młoda kobieta rumieniąc się pomimowolnie.
— Przeciw Normie, wyobraź pan sobie, a tem samem przeciw mnie, wołała śmiejąc się pani de Ferier. A trzeba panu wiedzieć panie wicehrabio, że po raz pierwszy w życiu zakład uczyniłam. Jest to debiut niezachęcający, wszak prawda?
Odgłosy trąb na nowo zabrzmiały.
Ponieważ hippodrom w Lantree nie był urządzony tak obrotowo, ażeby jeźdźcy mogli przybyć z powrotem na punkt wyjazdu, markiz kazał ustawić maleńką armatkę u stóp trybuny, w pobliżu sędziów, i wystrzał dany z owego cacka oznajmił obecnym iż zwycięzca przybył do mety.
— Alea jacta est! zawołał pan de Grandlieu.
Kilka minut upłynęło, poczem ujrzano małą grupę jeźdźców ukazujących się z po za lasu i wracających truchtem w kierunku hippodromu.
Dyana pochwyciła lornetkę.
— Gontran na czele! z dumą wykrzyknęła. Lecz to ciekawe, jest ich tylko siedmiu, dodała.
Wicehrabia Armand stojąc na trawniku poniżej trybuny, nie mógł widzieć.
— Którego z dżentlemenów brakuje? zapytał żywo.
— Tego w błękitnej kurtce, odpowiedziała baronowa patrząc przez lornetkę.
— Andrzeja de San-Rémo? wyszepnął pan de Grandlieu. To dziwne!
Herminia nie odezwała się wcale, lecz bladość twarz jej okryła.
Jeźdźcy zbliżali się. Na sto kroków od oparkanienia, jeden z nich wyłączywszy się z grupy, zaczął pędzić galopem i zatrzymał konia u stóp trybuny, gdzie znajdowały się Dyana z Herminia. Był to baron Gontran de Ferier.
Nie pozostało śladu z jego eleganckiej rannej fryzury, zmoczone jego blond włosy przylegały mu w płaskich kosmykach do skroni. Woda spływała kroplami z jego kurtki jedwabnej, której delikatnego ametystowego koloru rozeznać nie było już można. W takiem przebraniu wyglądał nader komicznie, i mniej był pięknym niż przed odjazdem, co jednak nie powstrzymało go od złożenia damom pokłonu z wysoką galanterją, do jakiej był nawykłym.
— Oto wiadomości, rzekł, były one zresztą przewidzianemu i nie zadziwia nikogo. Markiz de San-Rémo przybyl pierwszym na Tontonie. Hrabia de Béville na Rolandzie drugim. Ja trzecim na Normie, pomimo wypadku. Inni zdystansowani. Gdyby nie wypadek, byłbym drugim niezawodnie. Trudno przewidzieć co nas spotka. Po uderzeniu Normy rzemieniem, skoczyła w rzekę jak szalona. Wtedy to spadłem.
— Ależ, zapytał żywo wicehrabia, dla czego markiz San-Rémo nie powrócił tu wraz z wami? Ufam, że nie spotkał go żaden wypadek?
— Mój Boże, rzecz nader prosta. Tonton dzielne to zwierzę, którego panu bardzo winszuję panie wicehrabio przybiegł pierwszy do mety, wyprzedziwszy współzawodników na pięć lub sześć długości, ale był tak wściekle zaszołomiony swym biegiem, że pan de San-Rémo powstrzymać go nie mógł. Przebywszy metę, biegł dalej dla własnej przyjemności z taką djabelną szybkością, że najdzikszy stepowieć doścignąć by go nie zdołał. Jeżeli jeździec będzie w stanie go pohamować przed przybyciem po nad „Wilczą Jamę.“ tę znaną rozpadlinę znajdującą się w końcu parku, być może uniknie niebezpieczeństwa, mimo że owa przepaść jest djablo, jak pan wiesz, szeroką i głęboką. Zaciekłe to zwierzę pomimo wszystko jest zdolnem ją przeskoczyć. Nie koń to ale ptak, prawdziwie!
Herminia w milczeniu pochyliła głowę.
Armand de Grandlieu pobladł zarówno.
— Panie baronie, rzekł, może mi raczysz na krótką chwilę powierzyć swego rumaka? Obciąłbym pojechać do parku, w stronę owej przepaści. Ta „Wilcza Jama“ o której pan mówisz, bardzo mnie niepokoi.
— Norma jest na pańskie rozkazy, rzekł Gontran zsiadając, ale siodło jest nieco zmoczone.
— Mniejsza o to, rzekł Armand. Dzięki z całego serca, a wskoczywszy na konia z młodzieńczą chybkością, pomknął w stronę parku galopem.
— Jak on wspaniale wygląda na koniu! wołała z zachwytem baronowa patrząc za oddalającym się panem de Grandlieu. Spójrz że Herminio na swojego męża! Jaka pewność siebie, jaka powaga! jak piękna i prosta ta jego postać! Zaiste! kłamstwem jest jego akt urodzenia. Wicehrabia Armand nie może mieć więcej nad lat trzydzieści pięć wieku. Przysięgłabym, że udaje sześćdziesięcioletniego, i że umyślnie farbuje sobie włosy na biało. Nie śmiejesz się ukochana? pytała spoglądając na swoją towarzyszkę. Pobladłaś, co ci jest?
— Słabo mi się zrobiło, wyszepnęła Herminią, często doświadczam od pewnego czasu takich przypadłości.
— Ból około serca, nieprawdaż?
— Zdaje się, odpowiedziała młoda kobieta z roztargnieniem.
— Teraz rozumiem, pojmuję.
— Co takiego pojmujesz?
— Mniejsza o to. Dość że jestem pewną.
I Dyana de Ferier pomyślała sobie:
— Dlaczego ona odegrywała przedemną komedję w zimowym ogrodzie? Ta tkliwość ojcowska z jednej strony, miłość córki z drugiej, zdawały mi się być nieprawdopodobnemu Pan de Grandlieu jest za zbyt dzielnym na uczucia tak platoniczne. Wkrótce ujrzymy przychodzącego na świat małego wicehrabiego lub wicehrabiankę, a jeżeli zechce Herminią, za chrzestną matkę służyć im będę.
Podczas gdy wicehrabia Armand pomykał galopem w stronę owej niebezpiecznej przepaści a baronowa pogrążała się w swych dociekaniach, nowe przedmioty rozrywek zostały przedstawionemi zaproszonym, zebranym tłumnie w około hippodromu.
Najprzód rozpoczęły się płaskie gonitwy wiejskich koni, jeżdżonych przez groomów; następnie wyścigi na osłach dla dżokiejów, synów dzierżawców i wieśniaków markiza de Lantree.
Pomijamy szczegóły tych gonitw, jak pominęliśmy te które poprzedziły wyścigi.
Zaledwie pierwsza część tych zabaw się ukończyła, gdy ujrzano pana de Grandlieu galopem powracającego. Jechał on sam.
Herminia objęta trwogą pytać go nie śmiała; wyręczyła ją w tem Dyana.
— Nie stało się wszakże nic złego panie wicehrabio? zapytała.
— Przynoszę tylko wiadomość, rzekł Armand, że San-Rémo i Tonton przeskoczyli przepaść szczęśliwie.
Herminia z lekka westchnęła, które to westchnienie podobnem było do jęku, na szczęście jednak nikt go nie dosłyszał.
— Skok straszny, przerażający! niepodobny do uwierzenia! mówił dalej wicehrabia. Najdzielniejsze wierzchowce ze słynnych stajen angielskich, rozbiłyby sobie czaszki w tym skoku! Tonton wszelako jest zdolnym do wszystkiego. Jego tylne kopyta przebiły głęboką dziurę w trawniku, gdy się przygotowywał do tego skoku. A na drugiej stronie gruntu po nad przepaścią, widać ślady jego czterech nóg. Jeżeli Andrzej San-Rémo wróci zdrów i cały, za co ręczyć jeszcze nie można, w takim razie powiedzieć będzie mu wolno, iż zajrzał w oczy śmierci z bliska.
Pani de Grandlieu słuchała chciwie słów męża, a skoro skończył, powtórnie westchnęła.
Gonitwa osłów zakończyła sportową uroczystość. Zaproszeni wracali drogą do zamku; damy udawały się do przeznaczonych dla siebie apartamentów, ażeby zmienić ubranie na obiadowe toalety.
Herminia drżąca i osłabiona, weszła do swoich pokojów, gdzie w kartonowych okryciach leżały zawinięte suknie, jakie z sobą przywiozła.
Pokojówka tu na nią oczekiwała.
— Pozostaw mnie samą, wyrzekła, i przyjdź za pół godziny.
— Lecz pani jest bardzo bladą, wyszepnęła dziewczyna, może pani zasłabnąć.
— Wyścigi te mnie znużyły. Ale drobnostka, to przejdzie. Potrzebuję tylko spocząć nieco.
Służącą odeszła.
— W rzeczy samej, muszę być bladą, pomyślała wicehrabina. Cierpiałam wiele, i dotąd cierpię. Muszę być zaiste bardzo występną, skoro tak ciężką odnoszę karę. Występną, powtórzyła, lecz cóż uczyniłam?
Zbliżyła się do zwierciadła. Nagle jej wzrok padł na bukiet leżący na półeczce nad kominkiem.
— Bukiet Dyany! zawołała, zkąd on się tu znalazł? Zadumała się przez chwilę, a potem mówiła dalej: Rozstałam się z mą na schodach trzymała wtedy go w ręku! Jestem tego pewną, widziałam. Nie są to jej kwiaty, a jednak sa też same. Co to znaczy?
Ujęła bukiet i zadrżała, spostrzegłszy ukrytą w mm małą kartkę papieru na której były nakreślone te słowa: „Obecnie są dwa bukiety“.
Listy adresowane do pana de Grandlieu przez Andrzeja przechodziły częstokroć przez ręce Herminii.
— To jego pismo, wyszepnęła, a wymówione przeżeranie wyrazy.
Drżącą z wzruszenia, chciała zbliżyć bukiet do twarzy, ażeby odetchnąć upajającą jego wonią; lecz nagle upuściła go z okrzykiem przerażenia.
Kropla krwi świeżo zaschniętej, widniała na matowej bieli jednego z kwiatów wiązanki.
Drżąca jak gdyby oszołomiona, Herminia patrzyła nieruchomie na bukiet u jej stóp leżący, z kroplą różowej krwi na atłasowych listkach kwiatu.
— Ta krew, wyszepnęła, to jego krew! Wszystko teraz rozumiem. Podsłuchał rozmowę pomiędzy mną i Dyaną, ukryty gdzieś w pobliżu. Poznawszy moje życzenie, urzeczywistnić je pragnął. Dla zadość uczynienia owemu dziecinnemu kaprysowi, naraził swe życie! Dla zdobycia tego fatalnego bukietu przeskoczył przepaść! Naraził się na niebezpieczeństwa, jakie zazdrosny ów starzec rozstawił w około cieplarni, gdzie żyją jego kwiaty. Udało mu się to, lecz wrócił raniony. Jego krew płynie. Boże! okaż swe miłosierdzie nademną, bo zdaje mi się chwilami, że dostanę obłąkania!
Tu upadła na krzesło, usiłując rozegnać ogarniające ją myśli, jakie paliły jej umysł zmięszany, i uciskały jej serce. Daremno jej drżące usta szeptały:
— Ja nie chcę go kochać!, ja nie chcę!
Głos wewnętrznego przekonania powtarzał jej z nieustraszonem okrucieństwem:
— Kochasz go!.. kochasz!
Na owym bezużytecznym oporze walczącej zwyciężonej, Herminia straciła znaczną część czasu. Zdawało się jej, że żyje pośród snu, marzenia. Nie wiedziała nawet sama gdzie się znajduje obecnie. Wszystko mieszało się w około niej, tak jak i w niej samej. Jedno, wyłączne uczucie pochłaniało ją w zupełności. Była to dziwna jakaś trwoga, pełna rozkoszy i goryczy zarazem, jakaś niewysłowiona radość, wraz z kolącemi wyrzutami sumienia.
Dwa lekkie puknięcia we drzwi pokoju przywiodły ją do przytomności. Zerwała się szybko, podniosła bukiet na podłodze leżący, a uniósłszy nakrywę jednego z wazonów Japońskich, wrzuciła w ów grób porcelanowy te kwiaty, pytając z lekka drżącym głosem:
— Kto tam?
— Ja. odrzekł pan de Grandlieu. Czy mogę wejść?
— Możesz.
Wicehrabia ukazał się we drzwiach. Twarz jego radością promieniała.
— Sądziłem, że znajdę cię już w gotowej toalecie wieczorowej, drogie dziecię, zawołał, a otóż cię widzę w porannem ubraniu. Gdzież jest twa pokojówka? Zaraz zadzwonią na obiad, pośpiesz się proszę.
— Pokojówka natychmiast przybędzie, odpowiedziała Herminia, będę gotową w ciągu kilku minut. Czując się nieco cierpiącą, pragnęłam pozostać sama na chwilę.
— Dzieliłaś moje obawy, widziałem to, rzekł Armand. Były one w zupełności usprawiedliwionemi. I dla tego to nie tracąc czasu, spieszyłem cię uspokoić. Przynoszę ci dobrą wiadomość. Zgadujesz, że chodzi tu o Andrzeja, mówił pan de Grandlieu. Powrócił z bardziej fantastycznej wycieczki, niżli w balladzie Burgera. Tak jeździec jak i wierzchowiec są dzięki niebu cali i zdrowi. Co zaś do rany Andrzeja nie jest ona wcale niebezpieczną.
— Pan de San-Rémo został ranionym? zawołała Herminia.
— Tak, w lewą rękę. Długie, ale nie niezbyt głębokie zadraśnięcie.
— Lecz zkąd, jakim sposobem?
— On sam o tem nie wie. Przypuszcza, że zadrasnął się o jakąś gałęź. Zrazu nic nie dostrzegł, co pojmuję w zupełności. Przebiera się teraz w obiadową toaletę, ponieważ według przyjętego zwyczaju w zamku de Lantree, zajmie przy stole miejsce honorowe, jako bohater wyścigów. Lecz otóż i twoja pokojówka. Zostawiam was obie. Cierpienie twoje przeminęło, nieprawdaż?
— W zupełności.
— Obawa je sprowadziła. Zniknęło gdy i obawa zniknęła; rzecz całkiem naturalna. Do widzenia Herminio. Spotkamy się w salonie.
Pan de Grandlieu odszedł, a Herminia uspokojona oddała się w ręce służebnej.
Po ukończonym obiedzie wieczorem miał bal się rozpocząć, dla uniknięcia więc trudu w zmienianiu toalet postanowiono, iż damy mają przybyć na obiad w balowych ubiorach.
Suknia Herminii odznaczała się czarującą dziewiczą skromnością.
Całkiem biała, zasiana bukietami z fiołków, a niezupełnie zachodząca pod szyję, lecz z lekka dekoltowana, dozwalała widzieć czystą linię jej gorsu i odkrytej szyi. Nieporównanie piękne ramiona dostrzedz się dozwalały pod przezroczystemi koronkami.
Herminia przekładała perły po nad djamenty. Podwójny więc sznur czarnych pereł otaczał tego wieczora jej szyję. Takież bransoletki zdobiły jej ręce. Głowę przystrajała jedynie wspaniała korona jej jasno blond włosów. Dwa długie pukle wybiegając z warkocza wiły się jak węże złociste po jej ramionach, sięgając aż do pasa.
Herminia zanurzyła rękę w głąb japońskiego wazonu, i wyjęła zeń kwiaty zdobyte przez Andrzeja w cieplarni zamku de Prades.
— Ach! wyszepnęła te to wybrać bym powinna.
Takiemu poświęceniu przynależy nagroda. Pan de San-Rémo przekona się, że żyć niewdzięczną nie umiem.
Uderzono w dzwon zamkowy. Chwila obiadowa nadeszła.
Pani de Grandlieu pochwyciła drżącą ręką bukiet tajemniczy i niepozostawiając sobie czasu na rozwagę, zwróciła się ku drzwiom. Zatrzymała się jednak na progu.
— To niemożebne! wyszepnęła; tak, niepodobne do spełnienia. Wszyscy zauważyli kwiaty baronowej i wiedzą dobrze, iż w żaden sposób dostać niemożna podobnych. Jak więc wytłumaczyć posiadanie tego bukietu? Co odpowiedzieć Dyanie, gdy mnie zapyta. Armand chciałby też wiedzieć zarówno. Moje milczenie i pomieszanie zdradziłoby tajemnicę jaka nietytko do mnie należy. Zdradziłabym owo szaleństwo Andrzeja. Nie! to niepodobna! Nie mogę wiać tego bukietu!
I zasmucona, otworzyła maleńkim złotym kluczykiem swoją szkatułkę od biżuterji i tam pomiędzy mnóstwem klejnotów złożyła delikatnie kwiaty droższe dla siebie niewątpliwie od nagromadzonych tu kosztowności.
Uczyniwszy to, zatrzymała się, jak raz już uczyniła przed wyjściem z pokoju.
Krew uderzyła jej do serca, i na policzki; gorączkowo drgały jej arterje i zawołała głośno jak gdyby objęta szałem:
— Nie! nie! Temu, który dla mnie naraził swe życie i ja powinnam dla niego bez obawy narazić się na niebezpieczeństwo. Drogi, ukochany bukiecie! zostaniesz tu, ale nie całym.
Wyjęła z wiązanki kwiat jeden, ten właśnie naznaczony krwawą plamą a wsunąwszy go pod koronkę stanika, zamknęła na kluczyk szkatułkę.
Przez parę sekund stała nieruchoma, przestraszona i rozradowana zarazem spełnionym tym czynem.
— Ach! wyszepnęła; ten kwiat, to ogień! pali me ciało! Jak wytłomaczyć to co uczuwam? Co znaczy to dziwne cierpienie połączone z niewysłowioną radością?
I obiema rękami przycisnęła kwiat gorączkowo do serca, jak gdyby zebrać pragnąc w owym uścisku całą moc nieznanego dotąd sobie uczucia, szepnęła:
— Nie! nie tak! W ten sposób nie dostrzegłby kwiatu a ja chcę aby go widział.
Wydobyła ów kwiat z wonnego sanktuarjum w jakiem był ukryty i przypięła go u paska mówiąc dalej:
— Kogóż może to dziwić? Na wszelkie niedyskretne zapytania, czyż nie mam gotowej odpowiedzi? Dyana ofiarowała mi swój bukiet. Odmówiłam przyjęcia, lecz odmawiając, wzięłam z niego kwiat jeden. Dyana tylko mogłaby prawdę odgadnąć, lecz ona mnie kocha i gdyby nawet domyślała się kłamstwa, nie zdradzi mnie, jestem pewną!
Tu wyszła z pokoju.
Apartamenta zamkowe składały się z trzech wielkich salonów, z których ostatni przytykał do zimowego ogrodu, w którym San-Rémo podsłuchał rozmowę Herminii z baronowa.
Stoły obiadowe zastawionemi były przeszło na sto pięćdziesiąt osób.
Piękne kobiety, w wytwornych toaletach już napełniały salony, szelestem trenów u długich swych sukien jedwabnych i blaskami dyamentów.
Pierwszą osobistością jaką Herminią przy wejściu spostrzegła, był Andrzej San-Rémo.

VI.

Młody markiz stojąc naprzeciw drzwi głównych zdawał się widocznie jakoby na kogoś oczekiwać.
Chusteczka batystowa przewiązana w około lewej ręki, pokrywała ranę, o jakiej Armand mówił swej żonie.
Za ukazaniem się pani de Grandlieu pożerał ją wzrokiem, spostrzegłszy jednak, że nie trzymała w ręku jego bukietu, zbladł nagle, i wyraz głębokiego smutku zawidniał na jego obliczu.
Ta nagła zmiana rysów twarzy młodzieńca nie uszła uwagi Herminii.
— Nie obce ażeby cierpiał dłużej, wyszepnęła, a mi zawszy grupę stojących na środku osób, z właściwym sobie arystokratycznym wdziękiem, odpowiadając uśmiechem i poruszeniem głowy, składającym jej niskie pokłony, zbliżyła się do markiza San-Rémo i niepodnosząc oczu szepnęła tak cicho, iż on tylko mógł ją dosłyszeć: Dziękuję. Jednocześnie spuściła szybko wachlarz ku lewej stronie stanika i odeszła.
Andrzej dosłyszał ten wyraz, zrozumiał ów gest Herminii. Śledząc spojrzeniem po za wachlarzem, dostrzegł kwiat z krwawą plamką, umieszczony tuż przy sercu wicehrabiny. Zadrżał, a olśniony nadmiarem szczęścia zachwiał się i omal nie upadł. Ocaliła go radość, która nigdy nie zabija, nawet i wtedy, gdy szczyt jej przechodzi silę człowieka.
Dwóch lokai w świąteczną liberję przybranych, otwierało właśnie drzwi wielkiej jadalni a kamerdyner wygłosił uroczyste wyrazy:
— Obiad na stole.
Markiz de Lantree podał rękę Herminii, podczas gdy wicehrabia Armand prowadził panią de Lantree.
Andrzej San-Rémo zwycięzca steeple-chassu zajmował wedle przyjętego w zamku zwyczaju pierwsze miejsce u stołu, przy którym gospodarze zabawy zgromadzili najpierwsze znakomitości. Pani de Grandlieu znajdowała się w ich liczbie. Znalazł się więc Andrzej nie obok, lecz prawie naprzeciw niej.
Niemogąc z nią rozmawiać, mógł patrzeć na nią przynajmniej i tak się zatopił w swej pełnej zachwytu kontemplacji przez cały ciąg obiadu, że dwie jego sąsiadki z prawej i lewej, myślały niewątpliwie: „Ow piękny dżentelman jest bardzo nieśmiały, albo też mocno roztargniony“.
Herminia ani razu na niego nie spojrzała, lecz przez na wpół spuszczone powieki dostrzegła jego jasno się rysujące powabne oblicze, czuła ciążące na sobie jego spojrzenie, otaczające ją jakąś niewidzialną pieszczotą, co wywoływało w niej uczucie podobne doznanemu naówczas, gdy ów kwiat skrwawiony palił jej ciało i przyspieszał tętno krwi w żyłach.
Na szczęście, wicehrabina znalazła się pomiędzy prefektem departamentu i właścicielem ziemskim z Tourangeau, członkiem zgromadzenia narodowego, prezydentem rady ogólnej. Obie poważne te osobistości, zajmowały się wyłącznie polityką a rozmawiając przez głowę swojej sąsiadki, nie zwracały na nią uwagi.
Z konieczności od czasu do czasu zwracali do niej jakieś grzeczne słowo, na które odpowiadała krótko, z uśmiechem i wszystko działo się dobrze, na tym najlepszym ze światów.
— Czarownie piękna ta wicehrabina! szeptali pomiędzy sobą prefekt i deputowany, nieco naiwna, powierzchownie ukształcona, wszak piękna! ach! piękna, jak miłość!
— Sądzisz więc kochany prefekcie, przerwał deputowany, że świeżo wydane prawo co do merostw?... I w tym duchu dalej prowadzili z sobą rozmowę.
Obiad ciągnął się długo, jak zwykle uroczyste obiady w Touraine.
Nagle rozbrzmiały w salonach dźwięki muzycznych instrumentów. Potworzyły się grupy, i mężczyźni różnego wieku, tak młodzież elegancka, jako i starsi dyplomaci spieszyli zapraszać damy do tańców.
Wszyscy pragnęli korzystać ze swobody jaką nadaje willegiatura. Ludzie poważni, lub uchodzący za takich, jacy za nic w święcie w Paryżu nie pozbyliby się swej oficjalnej wielkości, z dobrą wolą spieszyli wziąć udział w pląsach zamkowych.
— Pójdę ją zaprosić, pomyślał San-Rémo. Dotknąć jej ręki, będzie to dla mnie niebem!
Postąpił kilka kroków ku pani de Grandlieu, lecz zatrzymał się przed zbliżeniem ku niej.
— Zaprosić ją? powtórzył; pragnę tego. Lecz w jaki sposób to uczynić? Mój głos drzeć będzie, jestem przekonany i stanę w obec niej jak chory, lub obłąkany! Czyż mogę, zwróciwszy się ku niej, zacząć rozmowę jednem z owych zdań banalnych, jakie ci wszyscy panowie mają na ustach? A dostrzegłszy ów kwiat pochodzący odernnie wpięty przy jej sercu, czyż zdołam pokonać ogarniający mnie obłęd? Czyż zdołam wzbudzić w sobie tyle siły i odwagi, ażebym zamiast konwenansowych wyrazów nie wykrzyknął: „Kocham cię Herminio“!
Stawiając sobie to zapytanie Andrzej, cofnął się pomimowolnie zawstydzony własną słabością. Gwałtowne owe wzruszenie, z którego jednak nie będą się śmieli ci, co w młodości prawdziwie kochali, wprędce przeminęło. San-Rémo szybko się z niego wyzwolił i rzeki sobie:
— A więc, ponieważ jestem śmiesznym i bojaźliwym, ponieważ drżę mimowolnie, pójdę drżący, lecz pójdę!
I chwiejnym krokiem szedł ku wicehrabinie.
Zapóźno jednak niestety!
Podczas gdy walczył sam z sobą, grupa młodych mężczyzn otoczyła Herminie z zaproszeniami do tańców i młoda kobieta zapisywała sobie ich nazwiska w karnecie.
— Dobrze mi tak! sam sobie winien jestem! wyszepnął Andrzej z gestem gniewu. Nie zaprosiłem jej wcale. Co ona o mnie pomyśli?
Jednocześnie preludjum dwóch orkiestr rozpoczynających melodję pierwszej figury kadryla, przebiegło po nad gorączkowym monologiem Andrzeja.
Bal się rozpoczynał.
Kawalerowie i ich tancerki zajęli przynależne sobie miejsca, a San-Rémo ukrył się we wgłębienie okna, ażeby być o ile można najbliżej Herminii i podziwiać ją.
Kawalerem wicehrabiny był piękny, młody, trzydziestoletni mężczyzna, z wysokiej sfery, hrabia de Béville, który zdobył podczas wyścigów drugą nagrodę, w którym to steeple chasse Andrzej wziął pierwszą.
Rzecz naturalna iż pan de Béville rozmawia! ze swą tancerką, a ponieważ mówił dowcipnie i przyjemnie, wicehrabina słuchała go uśmiechając się i podnosiła nań piękne swe łagodne spojrzenie odpowiadając.
Nic w tej rozmowie nie było napewno takiego, w czem by nawet cień zuchwałej galanterji można było odnaleść ze strony tego młodzieńca; jak również nie było najmniejszej odrobiny zalotności w zachowaniu się Herminii.
Andrzej wszelako zrozpaczony owym pozorem poufności, jaka miała się zakończyć z ostatnim dźwiękiem ostatniej figury kadryla, szarpał zaciekle niewinną gardenie, wpiętą w butonierkę, zapytując siebie:
— Co on jej mówi? Co ona mu odpowiada? Dla czego on pochyla się ku niej szepcząc tak cicho? Dlaczego w ten sposób na nią spogląda? Podobał się jej widocznie, bo okazuje mu to swoim uśmiechem! Ow hrabia de Béville jest dla mnie wstrętnym! Denerwuje mnie całem zachowaniem się swojem, cała jego postać niepodoba mi się, i będę się starał aby mu to okazać natychmiast!
Kadryl miał się ukończyć za chwilę; gdy markiz San-Rémo uczuł nagle dotknięcie jakiejś obcej ręki na swojem ramieniu.
Obróciwszy się, ujrzał po za sobą dobrotliwie uśmiechniętą twarz pana de Grandlieu.
— Dla czego tak stoisz osamotnionym? pytał go wicehrabia. Miałażby ci dolegać ta rana?
— Bynajmniej, odrzekł młodzieniec, zapomniałem nawet zupełnie o tem zadraśnięciu.
— Czemu więc nie tańczysz z Herminią?
— Miałem honor prosić o to przed chwilą panią de Grandlieu. Uprzedzili mnie w tem jednak szczęśliwsi nademnie, zkąd obawiam się, iż może dla mnie nie pozostanie już miejsca w karnecie wicehrabiny.
— Będziemy się starali to jakoś załatwić, rzekł Armand z uśmiechem. Otóż właśnie hrabia de Béville odprowadza na miejsce Herminię. Pójdź ze mną.
I zbliżyli się oba ku wicehrabinie.
Herminia tylko co usiadła, a jej tancerz ukłoniwszy się odszedł.
Widząc zbliżającego się swego męża z Andrzejem San-Rémo, pani de Grandlieu zarumieniła się, i pochyliła twarz w głąb trzymanego w ręku wonnego bukietu.
— Przyprowadzam ci drogie dziecię, rzekł Armand, opóźnionego bałamuta, który pozwolił się haniebnie zdystansować. on. który umie przybywać pierwszym tara, gdzie nie chodzi o kadryla.
Herminia zlekka się uśmiechnęła.
— No przedstaw że swą prośbę, mówił; wicehrabia do Andrzeja, a otrzymasz przyrzeczenie.
— Mogęż mieć nadzieję, że mi pani udzielić łaskawie raczysz choc jednego kontredansa? wyszepnął młodzieniec.
— Chętnie, odpowiedziała wicehrabina, spuszczając oczy na karnet halowy, aby nie spotkać spojrzenia markiza. Nieszczęściem jednak przybywasz pan zbyt późno. Do czterech pierwszych kadrylów jestem już zaproszoną.
— Tylko do kadrylów? zapytał.
— Tak jest.
— A zatem, racz ranie pani łaskawie zapisać do walca.
— Radabym, ale to niepodobna, odrzekła po chwili wahania.
— Pozwolisz pani zapytać o powód tej niemożebności?
— Jest to nader prostem. Nigdy dotąd jeszcze nie walcowałam: a to miejsce sądzę byłoby źle wybranem na pierwszą lekcję w tym rodzaju.
San-Rémo nie śmiał nalegać. Pan de Grandlieu przyszedł mu z pomocą.
— Nie uznawaj że się za zwyciężonego, rzekł do Andrzeja. Sądzę, że jesteś tak wprawnym tancerzem jak doskonałym jeżdźcem nieprawdaż?
— Zdaje mi się, odparł San Rémo. Niejednokrotnie przyznawano mi pochwały.
— Zatem Herminią może przyjąć twe zaproszenie bez obawy. Niechaj się tylko dozwoli tobie prowadzić, a brak jej wprawy niedostrzeżonym zostanie.
— Raczysz pani przyjąć powyższą propozycję? pytał młodzieniec.
— Muszę, skoro mój mąż upoważnia mnie ku temu, a pańskie doświadczenie rękojmię mi daje. Pomyśl pan jednak, dodała z uśmiechem, jak wielką odpowiedzialność przyjmujesz na siebie?
— Przyjmuję ją bez wahania, odrzekł San-Rémo, Racz więc pani zapisać mnie w karnecie do pierwszego walca i szóstego kadryla.


∗             ∗

Po pierwszym kontredansie nastąpiła polka; po polce drugi kadryl.
Wreszcie orkiestra dała sygnał walca, i markiz San-Rérno zbliżył się do Herminii, a gdy ta podnosiła się z krzesła ze spuszczonemi oczyma, zadrżał pomimowolnie obejmując rękoma jej postać uwielbianą.
Przez kilka pierwszych sekund Herminią nie uczuła wpływu owego silnego wzruszenia, jakiego się spodziewała i obawiała zarazem.
Mimo zachęcań swojego męża, i odpowiedzialności, jaką przyjął na siebie San-Rémo, lękała się, aby przez brak wprawy nie ściągnąć na siebie nieuchronnej w tym razie śmieszności, a ów niepokój oddalał od niej wszelkie inne wrażenia. Jedna chwila wystarczyła na jej uspokojenie.
Od pierwszych taktów walca czując się unoszona przez swego tancerza za rytmem muzyki, jak liść wichrem niesiony, zrozumiała, iż aby tańczyć z wdziękiem, wystarczy ku temu powierzenie się ramieniu doświadczonego przewodnika.
Tak uczyniła: a przekonana, że owo ramię było ramieniem Andrzeja, uczuła w całej sile rozwijające się w sobie wzruszenie.
Nic jeszcze zupełnie wyraźnego nie przebłyskiwało w chaosie jej myśli, mówiła sobie jednak:
— Ten, którego uścisk podtrzymuje mnie i prowadzi, ten, którego uderzenia serca czuje przy mej piersi, którego oddech dotyka mnie z lekka, a ręka mnie pali, jest to człowiek, który mnie kocha, i który z miłości, dla mnie naraził dwukrotnie swe życie; najprzód dla ocalenia honoru naszego domu, następnie, ażeby złożyć u stóp mych kwiaty, jakich pragnęłam.
Skoro młoda kobieta w podobnych warunkach w jakich się znajdowała Herminia, mówi to sobie przy rozpoczęciu walca, można twierdzić na pewno, iż przy ukończeniu go całkiem głowę straci.
To właśnie nastąpiło.
Andrzej tańcząc milczał.
Przedewszystkiem bojaźliwość, ta nieodłączna towarzyszka głębokiej a jeszcze nie objawionej miłości, paraliżowała mu chwilowo słowa na ustach. Następnie, mimo swego niedoświadczenia w podobnym wypadku, pojmował instynktownie że muzyka i pomienione szczegóły, których wpływy zaznaczyliśmy powyżej, przemawiać będą za nim z potęgą niezrównaną.
Słusznie to odgadywał.
W miarę jak dźwięki orkiestry coraz bardziej upajającemi się stawały, a obroty walca coraz szybszemi, czuł jak kibić Herminii miękko się pochylała na jego ramię unoszące ją pieszczotliwie, czuł jak postać młodej kobiety oddawała mu się całkowicie, miłośnie.
A gdy jego olśnione spojrzenie spoczęło na twarzy pani de Grandlieu, widział jak powieki wicehrabiny drżały przed jego oczyma, jak skrzydła motyla uciec pragnącego.
Kilka sekund tak upłynęło.
Szybki ruch walca, gwałtowny prawie z początku, zwalniał nieco. Kołysał on teraz z lubieżną rozkoszą parami zakreślającemu nieustanne kręgi, przebiegającemi obok siebie, a mimo to niedotykającemi się wcale.
Herminia pierwsza przemówiła.
Dusiło ją jej wewnętrzne upojenie. Potrzebowała wyrazić je słowami; i usuwając nieco swe ramię w ten sposób ażeby mogła spojrzeć w twarz Andrzeja przewyższającego ją wzrostem o całą głowę, wyszepnęła cicho:
— Zatem, pan wszystko słyszałeś?
— Wszystko, odpowiedział.
— Gdzież więc pan byłeś ukrytym?
— Po za statuą Wenus, przy której pani siedziałaś.
— Cóżeś pan robił w owym zimowym ogrodzie?
— Spostrzegłem panią zdaleka, a skoro zbliżyłaś się pani, nie miałem odwagi zdradzić mej obecności. Pragnąłem ujrzeć Cię z bliska, i słyszeć. Złe postąpiłem, wiem o tem i nie bronię siebie. Wyznaję prawdę.
— Otóż, mówiła dalej Herminia, co do bukietu Dyany, który podziwiałam niechcąc go przyjąć, skorom wyrzekła nierozważnie te słowa: „Gdyby dwa były“, natenczas myśl panu przyszła do popełnienia tego strasznego szaleństwa?
— Tak. w jednej chwili, jak błyskawica.
— I nie zawahałeś się pan?
— Wszak pani widzisz że nie!
— A więc dla zadowolenia mego chwilowego kaprysu, pobiegłeś pan na niebezpieczeństwa takiej szalonej jazdy, i narażenie się na tysiączne zasadzki o jakich opowiadała baronowa.
— Błogosławiłem je, stawiając im czoło. Pojmujesz pani, sądzę, jaką sprawia mi rozkosz walka z niebezpieczeństwem dla ciebie pani!
— A przyjaciele, dla których jesteś tyle drogim? Nie pomyślałżeś pan o ich smutku gdyby cię spotkało nieszczęście?
— Myślałem jedynie o tobie pani. Co mnie zresztą obchodzi świat cały? Moje życie dostatecznie byłoby opłacone jednym twoim uśmiechem, mój zgon twoją łza jedną!
Zamilkli oboje.
Dźwięki orkiestry przytłumione, jakoby przysłonięte w tej chwili, dozwalały obojgu młodym ludziom dosłyszeć wzajemne uderzenia serca.
— Ależ te zdradliwe w ogrodzie zasadzki? zaczęła znowu Herminia.
— Jeśli istniały, dobrze je ukryto, odparł San-Rémo, niewidziałem ich wcale.
— A jednak pan jesteś ranionym?
— Tłukąc szkło w szybie cieplarni, skaleczyłem się w rękę. Roskoszna, błogosławiona to rana, ponieważ kwiat jaki pani przyjąć raczyłaś, nosi ślad tej krwi, którą radbym do ostatniej kropli przelać dla ciebie!
Zwolna, oboje tańczący zakreślając szerokie koła, oddalili się od kilkudziesięciu par wirujących. Tuż, w pobliżu nich, otwartemi były wielkie oszklone drzwi zimowego ogrodu, w głębi którego światła przyćmione zielenią liści, i kręte ciemne ścieżynki dziwnym urokiem nęciły ku sobie.
Andrzej walcując ciągle, wprowadził tam bezwiednie Herminię, nie spostrzegłszy się nawet.
Tak mu z nią rozkosznie było wśród tłumu, że nie pragnął kompletniejszej samotności, zresztą ów ogród zimowy nie był pustym zupełnie.
W chwili, gdy znaleźli się tam oboje, jakaś osobistość w balowej toalecie, chodząca po najciemniejszych aleach, ukryła się z pośpiechem po za posąg Wenery, za którym na kilka godzin przed tem San-Rémo znalazł schronienie.
Tak Andrzej jak i Herminia niespostrzegli obecności tego mężczyzny.
Nastała chwila kłopotliwego milczenia.
San-Rémo przestał walcować, wszak jego ramię nieopuszczało talii Herminii i wicehrabina wzajem nie starała się uwolnić z tego pieszczotliwego uścisku, jaki obecnie niemiał nawet pozorów istnienia.
Ostatnie słowa Andrzeja brzmiały jej w uszach bezustannie, oszałamiając ją prawie.
— Wszystką krew gotów jest oddać dla mnie, powtarzała sobie; powiedział i jest to prawdą, wątpić nie mogę, ponieważ uczynił to o czem mówi.
San-Rémo pierwszy przemówił teraz.
— Herminio! wyszepnął.
Po raz pierwszy w życiu poważył się użyć tej poufałej nazwy, mówiąc do wicehrabiny. Pani de Grandlieu. spojrzała na niego, lecz bez zdumienia i gniewu.
— Herminio! powtórzył drżącym głosem, z cicha. Błagam cię o jedną łaskę. Zechcesz mi ją udzielić?
Córka Klotyldy de Randal badawczo na niego spojrzała.
— To o co prosić cię zamierzam, jeżeli spełnić raczysz, sprawi mi radość jakiej nie dorówna nic w świecie.
— Cóż to takiego? zapytała Herminia.
— Ja chcę, ja pragnę tego kwiatu, wołał; kwiatu wybranego z pośród wielu, ponieważ na jego bieli błyszczy kropla krwi dla ciebie przelanej. Z tym kwiatem łączy się me życie! Błagam o niego, oczekuję. Daj mi go przez litość Herminio!
— Oto jest, wyszepnęła pani de Grandlieu. Weź! oddaję go w twe ręce.
I, odpiąwszy ów kwiat skrwawiony, podała go markizowi.
Pochwyciwszy go z okrzykiem powstrzymywanej radości, okrywał go pocałunkami i ukrył na piersiach, a czując chwiejącą się panią de Grandlieu w swoich ramionach, aby ją lepiej podtrzymać, silniejszym otoczył ją uściskiem.
Herminia, omdlewająca prawie, nie miała już ni sił,. ni woli ani świadomości o tem co się z nią dzieje; przez krótką chwilę wsparła na ramieniu Andrzeja uroczą swą twarz pobladłą.
Pokusa była zbyt silną. Anioł oprzeć by się nie zdołał, a San-Rémo był tylko człowiekiem, człowiekiem szalenie rozkochanym. Oprzeć się więc dłużej niemogąc, dotknął ustami perłowej skroni młodej kobiety, jaka się znajdowała tak blisko niego.
Poczucie owej niespodziewanej pieszczoty wywarło na pani de Grandlieu skutek, jakoby iskry elektrycznej, i zgalwanizowało ją w jednej chwili. Gorący rumieniec wystąpił na jej twarz marmurowo bladą.
— Odejdźmy ztąd, wyszepnęła zmienionym głosem, odejdźmy, wracajmy na bal.
Wszystko co tu opowiedzieliśmy, odbyło się w znacznie krótszym czasie niż użyliśmy go na opisanie tego. Obie orkiestry kończyły ostatnie dźwięki walca, a skoro Andrzej z wicehrabiną ukazał się w salonach napełnionych gośćmi, gdzie pary tańczących jeszcze wirowały, nikt nie dostrzegł krótkiego zniknięcia dwojga tych ludzi.
San-Rémo odprowadził do krzesła mocno pobladłą Herminię, na którem zaledwie usiadłszy, przechyliła głowę na poręcz. Przymknęła oczy i zdawało się jej, iż w około ściany, obicia, światła i tancerze tworzą jakieś kręgi pełne błędnych zwrotów z szaloną szybkością. Straciła przytomność, omdlała.
Dyana de Ferier, markiza de Lantree i wiele kobiet zebrało się w około zemdlonej, zapytując, czy nie lepiej byłoby ją przenieść do jej apartamentu, gdy nagle otworzyła oczy i uśmiechnięta oznajmiła, że czuje się zupełnie już dobrze i wydalać się niechce, ale że tańczyć tego wieczora nie będzie już wcale.
Andrzej upewniwszy się obecnie, że o zdrowie pani de Grandlieu niepotrzebuje się niepokoić, zadowolony zwrócił się do zimowego ogrodu, gdzie spotkały go dwie tak wielkie radości i usiadł na ławce u stóp posągu, w tem samem miejscu, gdzie przed tak niedawnym czasem siedziała Herminią czyniąc swej przyjaciółce poufne zwierzenia. Przez kilka sekund siedział pogrążony w roskosznych wspomnieniach, gdy nagle głos jakoby mu znany wyszepnął nad nim:
— I cóż. mój chłopcze, będziesz teraz wierzył swemu staremu przyjacielowi?
— Ty, tu. baronie? zawołał młodzieniec zrywając się zdumiony.
— Tst! wyszepnął Croix-Dieu kładąc palec na listach. mów ciszej, proszę cię o to! Nie będąc zaproszonym. winienem zachować najściślejsze incognito. Moja postać nieznana, nie może zwrócić niczyjej uwagi z wyjątkiem jednego tylko wicehrabiego de Grandlieu, z którem spotkania się unikam starannie. Zresztą, narażam się zbyt wiele. Dostałem się do tego zimowego ogrodu, ominąwszy salony i jestem tu obecnym przeszło od godziny.
San-Rémo drgnął pomimowolnie.
— Od godziny? powtórzył. A zatem?...
— Zatem, mówił dalej Croix-Dieu, byłem świadkiem sceny, odegranej wybornie przed chwilą przez dwoje uroczych aktorów. Wszak o tem chcesz mówić jak sądzę?
— Tak właśnie, wyszepnął Andrzej zmięszany.
— Nie utraciłem z niej ani jednego wyrazu, ni najmniejszego szczegółu. Dodać winienem, że przywiodła mnie tu jedynie nadzieja pochwycenia w locie jakiegoś epizodu w tym rodzaju. I otóż nie omyliłem się wcale.
— Jakto, wiesz wszystko?
— Wszystko co ciebie dotyczę mój chłopcze, ułóż to sobie w głowie. Byłem na wyścigach. Przyjm moje powinszowanie. Czuję niewymowną roskosz wskazując ci tę drogę. Wychowaniec podobny tobie, zaszczyt przynosi swojemu mistrzowi! Wszak moje rady dobremi były, nieprawdaż? Dowiodłeś tego przed chwilą. Gorące uczucie, wyznanie w jakiem uniknąłeś wtrącenia słowa miłości, kwiat wybłagany, na zakończenie pocałunek, to wszystko było tak cudownie pojętem, zrozumianem i prowadzonem ręką mistrza, że w podziw mnie wprawia! Arcydzieło, na honor! Raz jeszcze przyjm moje powinszowanie!
— Nie zasługuję na to bynajmniej.
— O szczęśliwcze! zawołał Croix-Dieu, a teraz uściśnienie ręki i dowidzenia. Nocny kurjerski pociąg odwozi mnie do Paryża. Odjeżdżam spokojny, pozostawiając cię zadowolnym.
Tu baron, nie słuchając dalej wyrazów Andrzeja, zniknął w ciemnej alei zimowego ogrodu.

VII.

Żaden nowy wypadek nie zaszedł tego wieczora.
Wierna swojemu postanowieniu Herminia nie tańczyła więcej i pod pozorem znużenia, udała się do swoich pokojów nieco przed północą, gdzie położyła się w łóżko, tuląc do ust i serca, a następnie ukrywszy pod poduszki kwiaty wykradzione przez Andrzeja z cieplarni zamku de Prades.
Przy wspaniałem śniadaniu mieli się zebrać nazajutrz zaproszeni napełniający jeszcze swą obecnością gościnną siedzibę de Lantree. Herminia jednak zapragnęła powrócić wcześnie do Grandlieu, a wiemy, że każde z jej życzeń było rozkazem dla Armanda. Wskutek tego, oboje wicelirabiostwo wraz z Andrzejem odjechali rano o dziewiątej.
Tonton jedynie pozostał gościem w stajniach starego markiza, gdzie przedział specyalny oddanym mu został na wypoczynek.
Po południu dnia tegoż pan de Grandlieu wyjechał konno, dla zwiedzenia bardziej oddalonych swych posiadłości, i miał dopiero powrócić o godzinie szóstej na obiad.
— Radbym był zaproponować ci abyś mi towarzyszył, mówił do markiza San-Rémo, obawiam się jednak to uczynić z przyczyny, iż od czterech tygodni zaledwie jesteś rekonwalescentem, a oprócz tego znużony wczorajszemi wyścigami, potrzebujesz spoczynku. Nie chciej daremno mnie przekonywać, bo nie uwierzę. Odjeżdżam więc. Do widzenia wieczorem.
Tu uścisnąwszy rękę młodzieńca, odjechał w towarzystwie grooma.
Andrzej z Herminią sami w zamku pozostali.
San-Rémo wszedłszy do salonu nie zastał tam wicehrabiny. Pożegnawszy męża wróciła ona do swoich pokojów.
— Co tu robić? zapytywał sam siebie, o, jak długiemi będą dla mnie godziny dnia tego!
Od chwili przerwanego walca w zimowym ogrodzie, od czasu krótkiej rozmowy z baronem, Andrzej nie spoczął ani na minutę. Ow kwiat skrwawiony spoczywający na jego sercu, palił go, jak w dniu poprzednim palił Herminię. Silna gorączka, gorączka miłości, nadziei i obawy podniecała mu obieg krwi w żyłach.
Dzień był gorący, ciężkie i duszne powietrze zwiastowało burzę.
Wyszedłszy z zamku, udał się do parku, i szedł aleją zacienioną stuletniemi drzewami, sięgającą aż do brzegów Loary, gdzie siadłszy na ławce wspartej o pień olbrzymiego kasztana zagłębił się w dumaniu.
Dwie godziny tak spędził samotnie. Nagle spojrzawszy w dal, drgnął pomimowolnie. Zdawało mu się, że jakaś postać niewieścia, smukła i biała, przesunęła się między drzewami. Patrzył z natężoną uwagą, lecz owe widmo zniknęło.
W pośrodku parku, o sto kroków blisko od owej wielkiej alei, nad brzegiem jeziora, na którem lilie wodne kołysały szerokie swe liście, wznosił się lekki drewniany budynek, w kształcie szaletu.
Pokój znajdujący się tu na pierwszem piętrze, był letnim salonem, i zarazem gabinetem pracy. Herminia przepędzała w nim zwykle znaczną część godzin popołudniowych, czytając, grając na fortepianie, lub malując akwarelle.
Do tego to szaletu i dziś się udawała, gdy San-Rémo spostrzegł jej kształtną sylwetkę rysującą się pośród zieloności.
I my tam za nią się udamy.
Ów salon-pracownia był całkowicie pokrytym od ścian do sufitu chińskiemi wytwornemi obiciami.
Mnogość zebranych tu kwiatów nadawała temu salonowi pozór miniaturowej cieplarni, wśród której pani de Grandlieu zdawała się być jednym kwiatem więcej.
Szeroka wstęga błękitna przewiązywała w około jej talii penioar z białego przezroczystego muślinu. Lewa ręka opadała bezwładnie, w prawej trzymała otwartą książkę, której jednakże nie czytała.
Utkwiła w plafon błędne, jakoby bez blasku spojrzenie, podobne do wzroku lunatyczki uśpionej snem magnetycznym.
Zdawało się jej, że słyszy jeszcze dźwięki orkiestry w zaniku de Lantree, grające owego walca, to żywo, to wolniej, tak miękko, upajająco, że niemogła tego zapomnieć. Zdawało się jej, że przy dźwiękach owej muzyki, głos jakiś szeptał jej do ucha wyrazy, jakich nierozumiejąc, słuchała z zachwytem.
Nagle dostrzegła postać, głos usłyszała.
Była to postać i głos Andrzeja San-Rémo.
Serce silniej uderzyło, drżące usta uchyliły się do głębokiego westchnienia.
Sen urzeczywistniał się coraz bardziej.
Herminia uczuła jak ręka Andrzeja obejmowała jej talię, ściskała jej rękę, czuła jego oddech na swoich ramionach, widziała jak bledną światła w pozapalanych świecznikach zamkowych, dźwięki orkiestry stawały się coraz mniej wyraźnemi, ciepła wonna atmosfera zimowego ogrodu, przyćmione blaski różowych lampionów zewsząd ją otaczały a płonące usta młodzieńca dotknęły jej skroni.
Ekstaza ta jednak krótko trwała. Nowe uczucie wyrwało młodą kobietę ze świata wyobraźni, wiodąc ją w świat rzeczywistości.
— To ja pani, ja, Herminio! Przebacz że przyszedłem. Pozwolisz mi pozostać?
Na klęczkach, drżący, pochwycił rękę pani de Grandlieu.
Ręka ta nie usunęła się, pozostała w jego dłoni. Drżenie nerwowe wstrząsnęło drobną tą ręką.
Andrzej odczuwszy to, zbladł i powstał.
— Ponieważ pan przyszedłeś, pozostań, wyszepnęła pani de Grandlieu.
San-Rémo usiadł u stóp wicehrabiny.
— Pomówmy z sobą, powtórzyła.
Nie wymieniwszy jednak ani jednego wyrazu, siedzieli przez kilka minut nieruchomi oboje, upojeni, patrząc sobie w oczy, z dłonią w dłoni.
Spojrzenie Herminii błędnem się stawało. Nadmiarem uczucia wezbrane jej serce, dławiło ją prawie. Chwiała się jak gdyby pod władzą jakiejś tajemniczej siły, która potężniejsza po nad jej wolę, popychała ją by rzucić drżącą w objęcia tego młodzieńca.
Kobiecym instynktem odgadując rozmiar niebezpieczeństwa, postanowiła przerwać owo tak zgubne milczenie, i wysuwając zwolna swą rękę z dłoni Andrzeja zapytała wzruszonym głosem w jakim się malował cały stan jej duszy:
— Dla czego milczysz? powiedz mi. Czyż nie masz nic do powiedzenia?
— Nie mieć do powiedzenia nic tobie? powtórzył San-Rémo. Ach! Herminio, Herminio! Nie słyszysz więc w tem milczeniu uderzeń mojego serca? Gdy usta moje milczą nie przemawiaż to serce lepiej nademnie?
Za całą odpowiedź pani de Grandlieu z lekka poruszyła głową, co miało znaczyć
— Aż nadto je słyszę, rozumiem.
— Bo serce me mówi, wiesz już od dawna, ciągnął dalej Andrzej. Czyż nie zdradziłem pomimowolnie owej tajemnicy mojego życia, gdy wiedziona uczuciem miłosierdzia przybyłaś do łoża konającego? Tego to dnia sądząc iż ujrzałem me uwielbiane widmo ukazujące mi się co noc, w przystępie gorączki zawołałem: „Kocham cię Herminio.“
— Ach! milcz przez Boga! milcz, błagam! wyszepnęła pani de Grandlieu.
— Teraz już niepodobna! zawołał żywo młodzieniec i mimo iż mógłbym cię tem obrazić, jak to już uczyniłem, mimo, że masz wszelkie prawo wygnać mnie za to, znienawidzieć, nie mam sił do dalszej walki z miłością jaka mnie rzuca do stóp twoich. Rozkaż mi umrzeć pani, a będę posłusznym! lecz nie nakazuj mi milczenia, bo tego spełnić nie mogę! Kocham cię! kocham całą duszą. Herminio! Bóg stworzył nas dla siebie wzajem, ponieważ gdybyś mnie nie kochała, czyż sądzisz że nie odgadłbym tego? Gdyś mi wczoraj oddała kwiat moją krwią skropiony, a wybrany przez ciebie z pośród wszystkich kwiatów, oddałaś mi z nim razem swe życie! Wybór owego kwiatu, czyż nie był jasnem z twej strony wyznaniem? Tak! ja należę do ciebie całą moją istotą, lecz i ty do mnie należysz! Nic nie jest w stanie rozdzielić dusz naszych tworzących jedną duszę. Przeszkody piętrzą się pomiędzy nami, lecz co nas to obchodzi? Stworzył je świat, utrwaliło prawo. Czemże jest dla nas ów świat i prawo. Nierozerwalne węzły łączą nas z sobą ponieważ należysz tak do mnie, jak ja do ciebie należę, mocą boskiego prawa młodości, i miłości razem! Wicehrabina przestraszona, dysząca, słuchała owych wyrazów bez związku, które, to silnie dźwięczące i urywane, to błagalne i tkliwe, wywierały na niej potężne wrażenie.
San-Rémo mówił dalej klękając:
— Herminio! ty nie znasz życia, ponieważ żyć, jest to kochać, a ty dotąd nie kochałaś! Mnie to przypadł ów los błogosławiony wtajemniczenia cię w miłość! Przezemnie zrozumiesz i pojmiesz, że nic po za tem nie istnieje; i że bez wahania i żalu oddano by nieraz długie lata zimnej, samotnej egzystencji, za jednę z owych chwil błogich, gdzie uwielbiane czoło spocznie na piersiach przepełnionych miłością!
To mówiąc Andrzej objął rękoma talię Herminii, przyciągając ją zlekka ku sobie.
Ulegając magnetycznej sile tych słów gorących, i owej pieszczoty doprowadzającej ją prawie do szału, nie starała się oswobodzić, nie postrzegając iż ów uścisk coraz silnej oplatał ją z każdą chwilą.
Rozpuszczone jej włosy dotykały już twarzy Andrzeja; skrzydło motyla zaledwie znalazło by przejście pomiędzy jej czołem a ustami młodzieńca przekonanego, iż ów moment psychologiczny zapowiedziany przez barona Croix-Dieu się zbliżał.
Nagle jednakże światło zabłysło w umyśle Herminii. Bohaterskim wysiłkiem pokonawszy chwilową swą słabość, odzyskała godność kobiety, a wydzierając się z objęć markiza wyjąknęła błagalnie i nakazująco razem.
— Andrzeju! znajdujemy się w obłędzie, popełniamy występek! Człowiek, któremu rzucamy tak straszną obelgę, otoczył opieką sieroce moje niemowlęctwo! Wychował mnie, nadal mi swoje nazwisko. Ciebie nazywa swym synem! Kocha cię! Spotwarzamy go pod jego własnym dachem! To nikczemnie. Nie zmuszaj mnie, ażebvm gardziła tobą i sama sobą zarazem. Trzeba się nam rozłączyć. Tak być musi. Ja tak chcę! Nie należy nam więcej widywać się z sobą.
— Rozdzielić się! zawołał San-Rémo spiorunowany tym zwrotem niespodziewanym, rozdzielić? Co mówisz? Czy dobrze zrozumiałem? Nie widywać się więcej? Jestże to możebnem Herminio?
— Tak być musi! odpowiedziała wicehrabina. Musi być. Ja tak chcę.
— Zatem obojętnie, bezlitośnie, skazujesz ranie na męki?
— Sądzisz więc, że ja również cierpieć nie będę?
— Wypędzasz mnie!
— W tem właśnie szukam ocalenia! Żadne z nas dwojga, jak widzisz, nie posiada odwagi do prowadzenia walki z sobą samym.
— A gdybym ci zaprzysiągł milczenie? Gdybym zaprzysiągł, że żadnem słowem ani spojrzeniem nie zdradzę pożerającego mnie ognia?
— Złamałbyś nazajutrz dziś uczynioną przysięgę. A kto wie czy jutro miałbyś siłę oddalić się ztąd?
— Jesteś okrutną! niewzruszoną!
Nastąpiła chwila milczenia.
Pani de Grandlieu złamana duchowo, lecz silna w powziętem postanowieniu, upadła na krzesło, na którem przed chwilą oddawała się bezwiednie namiętnym uściskom Andrzeja.
San-Rémo blady, nieruchomy, ze zmienioną twarzą, ściągniętemi brwiami wpatrywał się w nią z wyrazem głębokiego żalu.
— Niechaj tak będzie! rzekł nagle. Spełnię twą wolę. Wypędzasz mnie. Odjadę!
— Z nienawiścią dla mnie, nieprawdaż?
— Przeciwnie... kochając cię zawsze! Więcej niż kiedy! Nie myśl jednakże już o tem, a nadewszystko nie żałuj mnie proszę. Jeżeli ta boleść przewyższy moje siły, będzie krótką przynajmniej.
— Zapomnisz, wyjąknęła Herminia.
San-Rémo wzruszył ramionami.
— Zapomnieć? powtarzał. Zapomnieć, gdy w tej miłości umieściło się wszystkie sny swoje, wszelkie nadzieje, całą swą przyszłość! O! czyż podobna zapomnieć skoro kobieta jakiej oddałeś swe życie wyrywa się z twych objęć wołając: „Odejdź! precz!“ Czyliż to można zapomnieć? Nie pani, tego nie zapomnę. Mam jednak coś lepszego nad zapomnienie, mam śmierć na wezwanie!
Herminia poskoczyła ku markizowi wołając:
— Chcesz umrzeć?
— Jakto! wątpisz o tem? odpowiedział.
— Ależ miej litość nademną!
— A ty, miałaś ją dla mnie pani?
— Chcesz więc się zabić? Ja niechcę! Zabraniam ci tego!
— W tym razie słuchać nie będę, wybaczysz!
— Lecz ja cie kocham.
— Ha! ha! wypędzasz mnie? Szczególna miłość!
— A gdybym cię błagała na klęczkach?
— Będę niewzruszonym, jak pani nią byłaś! Całe moje życie mieściło się w tobie. Odsuwasz mnie nielitościwie, odejmujesz mi nawet nadzieję, żyć dłużej w takich warunkach nie mogę. Umrzeć zabitym twą nieobecnością, lub kulą z rewolweru, jest to zawsze umrzeć. Wybieram krótszą mękę.
— Andrzeju!...
— Pani...
— Niechaj ci Bóg przebaczy to tak okrutne dręczenie mnie. Pomyśl na jak straszne wystawiasz mnie tortury? Pomyśl że w dzień i w nocy głos tajemniczy szeptałby mi bezustannie: „Przez ciebie on zginął.“
— Ten głos mówiłby prawdę.
— A gdybym ci pozostawiła nadzieję, że to nasze przymusowe rozłączenie wiecznie trwać nie będzie. Gdybym ci przyrzekła kiedyś oddać mą rękę? Cóż byś uczynił?
— Czekałbym.
— Żyj więc... połączymy się z sobą.
— Przysięgasz mi to?
— Przysięgam! wyrzekła słabym głosem.
— Gdzież się spotkamy?
— W Paryżu.
— Kiedy?
— Niezadługo... tak... wkrótce może.
— Lecz w takim razie dla czego mnie usuwasz od siebie?
— Ponieważ przestrasza mnie nasza wspólna słabość, brak odwagi do oparcia się występnej miłości. Należę do liczby kobiet nie pojmujących tkliwości uczuć bez szacunku. Widząc przed chwilą przywdzianą maskę na twojej twarzy, widząc cię gotowym do nikczemnego zdradzenia zacnego, szlachetnego człowieka, jaki cię pod swój dach przyjął gościnnie, omal że nie gardziłam już tobą. Aby uniknąć tego, wyjechać msisz, sam widzisz.
San-Rémo opuścił głowę. Na bladą twarz jego wystąpił rumieniec.
— Odjadę, wyszepnął.
— Jutro, nieprawdaż?
— Tak, jutro.
— Ach! jesteś zacnym, szlachetnym, dziękuję!
— Bądź więc i ty takąż Herminio. Osłódź mi boleść rozłączenia.
— Cóż więc potrzeba uczynić?
— Napisać do mnie. Och ! choć kilka wierszy, parę wyrazów, zresztą chociażby tylko jedno słowo!
— Nie odważę się, wyjąknęła.
— Błagam! zaklinam!
— A więc spróbuję, lecz nie przyrzekam. Nie oczekuj, Nic się nie spodziewaj.
— Pozwolisz mi przynajmniej pisywać do siebie.
— Nie, nie! zawołała żywo. Zakazuję ci! Nic, nie pisz. Nie pisz wcale!
— Dla czego?
— Dla bardzo wielu przyczyn, z których jedna wystarczy. Niepodobieństwem byłoby dla mnie odbierać twe listy sekretnie, bez wtajemniczenia służących w tę sprawę. A przyznam ci się Andrzeju, iż nad podobne upokorzenie umrzeć wołałabym raczej!
— Jakim więc sposobem dowiem się o twoim powrocie do Paryża?
— Ach! odpowiedziała rumieniąc się Herminia, pan de Grandlieu w swej wzniosłej ufności w ludzką uczciwość, on który nie przypuszcza kłamstwa, ni zdrady, o naszym powrocie sam cię powiadomi.
Andrzej powtórnie opuścił głowę.
Pomimo całej potęgi owej namiętnej miłości, ta miłość nie przygasiła w nim wrodzonej prawości jego charakteru.
— A teraz mój przyjacielu, poczęła Herminia, proszę, pozostaw mnie samą. Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. Dotrzymaj danego słowa. Odjedz jutro a odjeżdżając pamiętaj, że unosisz z sobą moją wdzięczność.
— Tylko wdzięczność? powtórzył młodzieniec.
— I moje serce, dodała wicehrabina głosem cichym jak westchnienie, co jednak dosłyszanem przez Andrzeja zostało.
— Daj mi swą rękę Herminio, wyszepnął.
Podała mu ją pani de Grandlieu.
Przyłożył do ust ową drobną dłoń drżącą, a odejmując ją dodał:
— Widzisz, że jestem posłusznym, odchodzę.
Zbliżył się ku drzwiom.
— Żegnam cię, wyjąknęła wicehrabina, żegnam!
— Nie pożegnanie, lecz do widzenia, zawołał zwracając się ku niej i wybiegł z rozpaloną głową szybko przez schody w stronę cienistej alei.
„Cóżem uczynił? idąc zapytywał sam siebie. Byłżem przed chwilą śmiesznym czy wzniosłym? Baron powiedziałby na pewno, że jak głupiec postąpiłem. Sumienie mi mówi, że tak postąpić było trzeba. Jestem przez nią kochanym. Herminia musi do mnie należeć. Gdybym pozwolił się był owładnąć namiętności, plama niestarta skalałaby nasze szczęście. Tak, rychlej czy później ta kobieta musi być moją!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wicehrabia Armand powracając ze swej wycieczki, zdziwił się spotkawszy na pół drogi jadącego naprzeciw siebie Andrzeja.
— Ty tu? zawołał, zkąd, dla czego? Mam nadzieję, iż nie zaszedł w domu żaden wypadek?
— Nie, w rzeczy samej, odrzekł San-Rémo. Czas niesłychanie długim mi się być zdawał. Pani de Grandlieu jest niewidzialną, postanowiłem więc wyjechać konno na pańskie spotkanie.
Obaj przybyli razem do zamku na kilka minut przed obiadową godziną.
Wicehrabia poszedł do pokojów żony i ukazał się po chwili niezadowolony.
— Herminią, rzekł, prosi, aby ją przed tobą usprawiedliwić, nie zejdzie dziś na obiad.
— Byłażby pani wicehrabina cierpiącą? pytał żywo San-Rémo.
— Nie tyle cierpiącą, ile znużoną, z lekkim odcieniem migreny, rzekł Armand. Prosiłem ją aby się udała do łóżka i mam nadzieję, że jutro z rana zobaczymy ją jak zwykle zdrową i świeżą.
W rzeczy samej wicehrabina nieco blada ukazała, się nazajutrz przy śniadaniu. Jednocześnie lokaj jak zwykle wniósł na srebrnej tacy dzienniki i listy, przyniesione z poczty przez wiejskiego posłańca.
— List do ciebie mój kochany, rzekł wicehrabia do Andrzeja.
San-Rémo rzucił okiem na kopertę.
— Przeczytam to później, list na bok odkładając.
— Nie, odparł pan de Grandlieu, przeczytaj zaraz, proszę. Herminią na to pozwoli. Być może iż to rzecz pilna. Kto wie?
Andrzej rozdarłszy kopertę, przebiegł list oczyma.
List był małoznaczącym. Mimo to, młodzieniec zmiął go w swem ręku, nadając swej twarzy wyraz tak żywego niezadowolenia, że niepodobna było panu de Grandlieu tego nie zauważyć.
— Jakaś niepomyślna wiadomość? pytał z niepokojem.
— Przykra nad wyraz, odrzekł San-Rémo. Moja obecność jest niezbędną w Paryżu.
— Jak prędko.
— W dniu jutrzejszym.
— Czy podobna?
— Tak jest niestety! Dziś muszę odjechać.
— Ach! jakże mnie to smuci! zawołał wicehrabia. Rachowałem że pozostaniesz u nas aż do jesieni. Powrócisz jednak?
— Pragnąłbym. Obawiam się jednak czy uskutecznić to będę w stanie.
— Cóżby ci przeszkodzić w tem mogło?
— Możnaż ręczyć za nieprzewidziany zbieg okoliczności? Czyż wiemy co jutro spotkać nas może?
— Mówię ci że przyjedziesz, powtórzył starzec. Zważaj że nie wrócimy do Paryża aż w październiku, a może nawet w listopadzie. Nieprawdaż Herminio?
— Bezwątpienia, odrzekła wicehrabina.
— Pozwól mi więc wierzyć, mówił dalej pan de Grandlieu, iż może byłoby ci przykro nie widzieć nas tak długo?
— Ach! zawołał San-Rémo, niewątpisz pan, sądzę, ani o moim głębokim szacunku, ni o najżywszej dla siebie z mej strony wdzięczności.
— Nie wspominaj mi o wdzięczności, a przekonaj rychłem przybyciem, że prawdziwie życzliwym nam jesteś.
— A więc, przyjadę, odrzekł San-Rémo i jednocześnie wymawiając te słowa, spojrzał na Herminię, a jego spojrzenie mówiło: Tobie tylko będę posłusznym. Niepowrócę tu więcej!
We dwie godziny potem pan de Grandlieu odprowadzał Andrzeja na stację drogi żelaznej, gdzie młodzieniec wsiadł na pociąg jadący do Paryża.

VIII.

Croix-Dieu przybywszy do siebie na ulicę Saint-Lazare, wstał nazajutrz rano tak rześkim i zdrowym, jak gdyby noc cala w łóżku przepędził; przejrzał przedewszystkiem listy przyniesione z poczty w jego nieobecności. Część owej licznej korespondencji na bok odłożył a przedewszystkiem otworzył dwa najważniejsze listy. Oba nosiły datę dnia poprzedniego.
Pierwszy z nich był od wdowy Blanki Gavard i zawierał te słowa:
„Miałeś opuścić Paryż na dwa dni mój przyjacielu, jak mi o tem mówiłeś, a oto bawisz już tydzień, pozostawiając mnie bez żadnych wiadomości. Codziennie rano posyłam do ciebie a twój służący bezustannie odpowiada, że jeszcze niepowróciłeś i nie wie kiedy przyjedziesz. Co to znaczy? wytłumacz mi, proszę. Ta długa tak przeciągana twa nieobecność, to niewyjaśnione twoje milczenie, tajemnica jaką otaczasz cel swojej podróży, niepokoją mnie wielce.
Przyjdź do mnie jak tylko powrócisz, proszę o to. Potrzebuję widzieć się z tobą. Potrzebuję rad twoich. W obecnej chwili jestem godną pożałowania.
Oktawiusz, ów zapalony szaleniec, którego tak kochasz dla tego, że jest mym synem, sprawia mi nowe zgryzoty i nowe troski, różniące się od tych, jakie znałeś wprzódy, lecz bardziej ważne, ponieważ wypływa jące z nich następstwa opłakanemi być mogą. Niegdyś chodziło o jego majątek i zdrowie jakie rujnował lekkomyślnie. Dziś chodzi o jego honor!
Potrzebuję twojej pomocy, potrzebuję twoich wskazówek, ażeby działając energicznie, przeciąć złe w samym początku jeżeli jest to jeszcze możebnem.
Niech Bóg przebaczy memu nieboszczykowi, że przekazał ów tak wielki majątek owemu szaleńcowi! Nie! takiego błędu ja nie przebaczę mu nigdy!
Oczekuję cię baronie. Przybywaj, co prędzej! Twoja na zawsze

Blanka“.

— Doskonale! wymruknął Croix-Dieu. Niemógłbym pragnąć lepiej!
Otworzył list drugi. Zawierał on co następuje:
„Kochany baronie!
Nie widziałam cię od wieków! Mówią że wyjechałeś nagle z Paryża, niepowiedziawszy nikomu, gdzie się udajesz. Ukrywa się w tem jakaś maleńka intryga, jakieś sekretne rendez-vous z pewną tajemniczą damą. Winszuję ci owego szczęścia nie mając prawa być zazdrosną, nie należy jednak obok tego zapominać o swoich przyjaciołach jacy o nas pamiętają.
Mam bardzo wiele do pomówienia z tobą, lubo ta pogadanka nie będzie wesołą, uprzedzam.
Nie sądź, iż chcę się skarżyć na Jerzego, mimo że często bywa nieznośnym. Wpływ twój jednakże na tego chłopca przydatnym mi być może.
Otwieram w nadchodzący czwartek wielkie tygodniowe przyjęcia. Gdybyś w tym dniu miał u nas nie być, ciężko by mnie to zmartwiło. Mam więc nadzieję że będziesz.
Żadna z kobiet obecną nie będzie, to postanowione, mimo że żądania zaproszeń tłumnie mi przybywają, za to mężczyzn mnóstwo, z najbardziej wytwornych kół światowych.
Skoro tylko jakaś odznaczająca się osobistość przybywa do Paryża, do mnie ją wprowadzają. Pragnę aby widziano w moim salonie wyborowe znakomitości, jakie trudno spotkać gdzie indziej.
Idę za twoją radą kochany baronie, i aby nadać bardziej pociągający interes owym wieczorom czwartkowym, przeznaczyłam specjalnie jeden z moich salonów dla amatorów dam pikowych. Landsknecht, bakarat i inne gry tego rodzaju, podniecające nerwy, znajdą tu miejsce. Nic w tem nie znajdziesz, coby jakąkolwiek wątpliwość budzić mogło, ponieważ przyjmuję tylko ludzi bardzo bogatych i pewnych.
Wszystko już zostało przygotowane na pomienione przyjęcia. Będę jednakże pewniejszą co do należytej wytworności, gdy twój niezawodzący rzut oka zobaczy to i zaaprobuje.
Przyjeżdżaj więc kochany baronie. Oczekiwanym jesteś z gorączkową niecierpliwością przez twoją wierną przyjaciółkę

Hrabinę Jerzową de Tréjan.“

— Doskonale 1 zawołał Croix-Dieu zacierając ręce. Z obu stron wszystko idzie jak najlepiej! Jedynie tylko Oktawiusz przeszkodę mi stawi. Jest to kamień na mojej gładkiej drodze rzucony. Tem gorzej dla niego, ponieważ silnych środków do usunięcia tego kamienia użyć będzie trzeba.
Usiadł przy biurku a wziąwszy ćwiartkę zwykłego papieru, nakreślił na niej zmienionym charakterem pisma:
„Proszę mojego starego przyjaciela X. Y. Z. o naznaczenie mi bezzwłocznej schadzki, wybrawszy miejsce i godzinę ku temu, jakie najdogodniejszemi dlań będą. Chodzi tu o grubą sprawę. X. Y. Z. niepotrzebuje obawiać się niczego, a wiele zarobić może.“
Następnie wziął papier ze swemi inicjałami i baronowską koroną i zwykłem swem pismem nakreślił te słowa:
„Kochany hrabio! Przybyłem i potrzebuję widzieć się z tobą. Przyjdź do mnie na śniadanie jutro, to jest w środę o wpół do jedenastej rano i przyprowadź z sobą swego przyjaciela Raula. Twój

Filip. “

Adres na owym liście był następujący: „Panu hrabiemu de Strény na bulwarze Magdaleny.“
Croix-Dieu wyszedł, a wrzuciwszy te oba listy w skrzynkę pocztową, wrócił do siebie i zajął się szczegółami swej toalety. Następnie zjadł śniadanie i kazał zaprządz, a koło jedenastej stanął przed domem, w którym zamieszkiwała wdowa Blanka Gavard.
— Ach! zawołał Dominik, otwierając drzwi przedpokoju. Otóż nareszcie witamy pana barona. Pani była mocno zaniepokojoną. Co rano posyłała mnie do pana barona. Miałem tam pójść właśnie teraz.
— Oszczędziłem ci trudu Dominiku. Cóż tu nowego? Pan Oktawiusz zdrów?
— Ma się doskonale, wygląda wybornie.
— Nie wrócił do swoich dawnych zwyczajów podczas mej nieobecności?
— Nie panie baronie.
— Zatem wszystko idzie jak najlepiej.
— Tak, tylko...
— Tylko co?
— Wróciły się dawne sceny pomiędzy panią Gavard i panem Oktawiuszem i bardziej gwałtowne niż kiedy. Pani w szalony gniew wpada.
— Co ty powiadasz? skąd ten gniew?
— Niewiem doprawdy, i wydaje mi się bardzo niesprawiedliwym ten gniew na pana Oktawiusza, ponieważ on teraz żyje skromnie jak panienka. Wraca zwykle przed północą, spoczywa w łóżku o pierwszej godzinie. Nie mogę zgadnąć co naszą panią tak gniewa, ale to straszne panie baronie. Gdy pan Oktawiusz wyjdzie od matki jest bladym jak ściana.
— Będziemy się starali to jakoś ułożyć, rzekł Filip. Pójdź zamelduj mnie.
We dwie minuty później Croix-Dieu wszedł do salonu, w jakim widzieli go już nasi czytelnicy.
Pani Gavard zawsze piękna a zalotniejsza niż kiedy, uchyliła się przed pocałunkiem jaki baron chciał złożyć na jej czole.
Przybrał skutkiem tego smutną fizjognomię.
— W czemże zawiniłem, że mnie tak przyjmujesz Blanko? zawołał. Zaledwie wszedłem do siebie, znalazłszy twój list chwytam go, pożeram i biegnę tu. W czemże tu występek? Opowiedzże mi o swoich zmartwieniach, ażebym je mógł usunąć jak najprędzej.
— Najprzód powiedz mi skąd wracasz? gdzie byłeś? Z jakiej przyczyny tak długo trwała twa nieobecność w Paryżu? pytała pani Gavard rozpoczynając małą scenę zazdrości.
Croix-Dieu łatwo się wytłumaczył. Nie przeniewierzył się on jak wiemy, lecz i w takim razie nawet łatwo by mu przyszło usprawiedliwić się z tego.
— A teraz uwielbiana Blanko, rzekł, skoro zniknęły chmury gniewu z czoła pięknej wdowy, opowiedz że mi o swoich smutkach i szukajmy razem sposobów zapobieżenia im. Cóż masz do zarzucenia Oktawiuszowi?
— Zakochał się jak szaleniec, a raczej jak głupiec. Croix-Dieu uśmiechnął się.
— Zdaje mi się, odrzekł, iż to jest jego zwyczajem.
— Tak, ale nigdy dotąd ten warjat nie dozwolił się kobiecie tak potężnie owładnąć! Nigdy nie miał bardziej oczu zakrytych. A dziś? co począć? Ratuj, ach ratuj baronie! Obecnie Oktawiusz znajduje się w rękach zręcznej nadzwyczaj łotrzycy, która rzuciła chciwem okiem na jego przyszłe miliony, których ten głupiec będzie wyłącznym posiadaczem za kilka miesięcy, jeżeli nieodnajdziemy sposób zapobieżenia temu? Czaruje go ta ladacznica, rządzi nim, trzyma go w ręku, oślepia. Wprzód był warjatem, teraz zrobiła z niego idjotę! Czy uwierzysz, że bezwstyd, zuchwalstwo i cynizm posunął do tego stopnia, iż poważył się ją wprowadzić do domu, w którym mieszkam, do pokojów sąsiadujących z mojemi i pozwolił jej nocować pod moim dachem! Dowiedziałam się o tem. Mam na to dowody! Otóż obok tego wszystkiego, on śmie mnie przekonywać, że to jest uczciwa dziewczyna, że zawsze taką była i że pomiędzy nimi obojgiem istnieje tylko najczystsza idealna miłość! Ależ to haniebne! to odurzające! To mnie do wściekłości doprowadza! I szaleniec ten stawia na piedestale owo obrzydłe bożyszcze. Uwielbia ją, szanuje. I gotów wreszcie z nią się ożenić!
Wyczerpana tą długą tyradą wygłoszoną z oburzeniem, pani Gavard rzuciła się na kozetkę, chłodząc wachlarzem.
— No, no! odrzekł Croix-Dieu, korzystając z tej przerwy, ważne szczegóły, w rzeczy samej. Być może jednak, że egzaltujesz, przesadzasz cośkolwiek?
— Nie! nie! upewniam, zawołała. Nic nie powiększam, nie egzaltuję, zmniejszam nawet o wiele rzeczywistość! I owa nikczemna istota, w której obronie cnoty ten chłopiec stawać się nie wstydzi, wyobraź sobie, że to jest kobieta z najniższych sfer społeczeństwa. Jakaś figurantka zamiejskiego teatrzyku, jakaś kuglarka z bulwarów!
— Mała Dinah Bluet, rzekł baron.
Wdowa Gavard zerwała się szybko.
— Jakto? zawołała, wiesz kto ona jest?
— Naturalnie.
— I niepowiedziałeś mi tego?
— Dotąd, nie jeszcze. Na co miałem cię martwić daremnie? Za nic w świecie nie zrobiłbym tego. Pozostawiłem innym smutne posłannictwo powiadomienia cię o tem.
— I nie widzisz żadnego środka na zapobieżenie temu — Może by się odnalazł, wyrzekł po chwili.
— Możeby się odnalazł, powtórzyła pani Gavard i zaczęła prosić barona o bliższe wyjaśnienia.
— Nie mam jeszcze ułożonego planu, odpowiedział, a tym sposobem nie mogę cię powiadomić o tem, czego jeszcze sam nie wiem. Wszystko co tylko odemnie zależy, będę się starał uczynić dla rozerwania tego zgubnego związku. Głęboka moja miłość dla ciebie Blanko i prawdziwie ojcowskie przywiązanie do Oktawiusza, sądzę, iż wątpić ci o tem niepozwalają. Ufaj mi więc, proszę i nie badaj mnie więcej.
— Czy jednak prędko działać zamierzasz? pytała wdowa.
— Jak najprędzej. Nie ma czasu do stracenia, wiem o tem.
— I masz nadzieję, że ci się to uda?
— Nie tracę nadziei.
Tu Croix-Dieu pożegnał panią Gavard, zostawiając ją znacznie spokojniejszą a wsiadłszy do swego kabrjoletu, kazał się wieść na ulicę Le Sueur, gdzie niegdyś Fanny Lambert, obecnie hrabina de Tréjan oczekiwała nań.
Przybywszy tu, zaczął od przeglądania szczegółów nowego urządzenia w pałacowych apartamentach, z przyczyny projektowanych wielkich przyjęć wieczorowych. Niektóre rzeczy chwalił, inne, które łatwo było zmienić, krytykował i ogółem okazał się być zadowolonym z całości.
Fanny zaprowadziła go potem do błękitnego buduaru, w którym niegdyś po raz pierwszy ukazaliśmy ją czytelnikom.
Usiedli naprzeciw siebie.
— A teraz, zaczęła Fanny, pomówmy otwarcie.
— Dla tego właśnie przybyłem. Przeciewszystkiem jednak powiedz mi gdzie jest Jerzy?
— W lasku Bulońskim. Takie go ogarnęło zamiłowanie do sportu, że jeździ konno kilka razy na dzień.
— Nieszkodliwy nałóg. Lecz kiedyż pracuje?
— Nie pracuje.
— Jakto... zupełnie?
— Zaledwie parę razy wziął pędzel do ręki od chwili naszego małżeństwa, mimo, że mu urządziłam cudownie piętna pracownię. I właśnie wtedy, gdy dzięki naszym staraniom rozgłos pozyskał, w chwili gdy mój portret Bachantki, szalone mając powodzenie, poruszył cały salon, wtedy, gdy pozostawało mu chcieć tylko, ażeby zdobył sławę i zyskał pieniądze, oddaje się bezczynności, nie usiłując nawet walczyć z wrodzonem sobie lenistwem. Czy ty to pojmujesz?
— Cóż chcesz kochana hrabino, rzekł Filip, trzeba mieć nieco pobłażania. Pomnij, że to miesiąc miodowy. Miłość jest wrogiem pracy a Jerzy szalenie cię kocha!
— Zbyt wiele, odpowiedziała wzruszając ramionami.
— Niewdzięczna! zawołał śmiejąc się Croix-Dieu, na to więc się uskarżasz? Twoja piękność czaruje. Czyliż więc jego w tem wina?
— Dobrze, ależ powinien przekonać mnie inaczej o tej swojej wielkiej miłości.
— Jak więc... ciekawym?
— Starając się nabyć sławę pracą, tę sławę, której odblaski i na mnie cośkolwiek by spadły.
— Masz słuszność, pomówię z nim w tej mierze. Są to więc owe zawody i troski o jakich mi w liście pisałaś?
— Nie, oprócz tego są inne.
— Jakie?
— Pragnęłam pięknego nazwiska jak wiesz i tytułu. Ofiarowałam za to dwa miliony franków, pałac i moją powabną osóbkę. Było to dobrze zapłaconem, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, lecz w zamian masz owe nazwisko i tytuł.
— Na co mi się to przyda?
— Jakto, na co? Na to, że jesteś hrabiną. Pragnęłaś korony z dziewięcioma perłami, wdziej ją więc na swoje piękne blond włosy.
— Przedewszystkiem miałam nadzieję, że ów tytuł i nazwisko otworzą przed hrabiną de Tréjan podwoje zamknięte dla Fanny Lambert. Tymczasem nic z tego. Bardziej niż kiedy te drzwi zostają zamknięte. Jerzy nie posiada nikogo w arystokratycznym świecie do któregoby pokrewieństwem należał i niepodobna mi go nawet nakłonić, ażeby sobie nowe stosunki wyrobił. Na usilne moje żądanie napisał list do swojego kuzyna wicehrabiego de Grandlieu, jednego z ludzi najlepiej uważanych w Paryżu, zawiadamiając go o naszem małżeństwie. Wicehrabia za całą odpowiedź przysłał swój bilet, nie dołączywszy nawet biletu swej żony. Jest to niesłychana impertynencja!
Croix-Dieu uśmiechnął się.
— Jeżeli tego pragniesz koniecznie, odrzekł, wicehrabina Herminia przyjmie cię u siebie podczas nadchodzącej zimy.
— Zrobiłbyś to baronie? zawołała Fanny.
— Przyrzekam.
— Ach! jak jesteś dobrym! Niechaj cię za to uściskam.
— I owszem! odpowiedział wesoło Croix-Dieu. Oto co się nazywa wdzięczność płacona bezzwłocznie gotówką. Powiedz że mi, czy masz jeszcze inne jakie powody do użalania się na Jerzego?
— Zaraz ci odpowiem. Przeszłość mojego męża, jak o tem mnie upewniałeś, jest godną szacunku, bez skazy?
— Tak, możesz przeszukać w niej ściśle, a nie odnajdziesz nic niehonorowego.
— Rozjaśnij mi więc ową zagadkę. Ludzie wyższego świata, jakich u siebie przyjmujemy, ci, których znam, i którzy mi są przedstawianymi, okazują tyle ceremonialnej, zimnej, lodowatej prawie grzeczności Jerzemu, że az niekiedy to razi. Pragną wyraźnie owem zachowaniem się trzymać go zdała od siebie, w pewnej odległości, jak gdyby niedopuścić chcieli wszelkiego poufniejszego zbliżenia się jego ku sobie. Traktują go jak obcego w jego własnym domu. Dla czego to? Powiedz.
— Cóż mogę ci powiedzieć? rzekł baron, niechcąe obrazić Fanny szczerem wyjaśnieniem. Jerzy może ozięble przyjmuje twoich przyjaciół?
— On? Co też ty mówisz? Artystyczne jego zwyczaje usposabiają go więcej do serdecznego przyjęcia niż oziębłości.
— Zatem, nie pojmuję tego; będę jednak śledził i badał, a skoro odkryję przyczynę nie zaniedbani donieść ci o tem.
— Dziękuję! ale to jeszcze nie wszystko, ciągnęła dalej Fanny. Jerzy z dniem każdym coraz bardziej zazdrosnym się staje.
— O kogo, na Boga?
— O wszystkich.
— Dajesz może powody ku temu?
— Troszeczkę. Mężczyźni otaczają mnie grzecznościami. Mogęż temu przeszkodzić?
— Nie, to prawda, lecz niepowinnaś zbytnio ich ośmielać.
— Jestem młodą i ładną. Gdybym nie była zalotną, chybiłabym własnemu powołaniu. Jerzy niechby o tem nie wiedział. Proszę cię baronie wytłumacz mu to.
— Dobrze; niezwłocznie wypełnię zlecenie. Spodziewasz się jutro wieczorem wiele gości?
— Tak: mój pierwszy czwartek będzie świetnym, mam nadzieję. Usłyszymy śpiew, muzykę; poznamy słynnych artystów. Kolacji zastawionej również nie będzie, ale bufety zapełnione wytwornemi przysmakami. Jestem pewną, że dzienniki coś wspomną nazajutrz o przyjęciach w salonach hrabiny de Téjan. Zaprosiłam kilku reporterów, licząc, iż w zamian wydrukują kilka wierszy o tem w Figaro.
— Doskonale urządzasz się moja droga! zawołał Croix-Dieu. Pozwolisz mi wprowadzić dwóch moich przyjaciół, hrabiego de Strény młodego, nader powabnego człowieka, doskonałego gracza w karty, milionera, i pana Paula de Champloup, również pięknego i wprawnego gracza i również jak tamten bogatego.
— Nasz wszelką wolność, wszakże wiesz o tem, odpowiedziała pani de Tréjan. Napisałam ci w liście, i powtarzam, ktokolwiek bądź zostanie wprowadzonym przez ciebie, może być pewien jak najlepszego przyjęcia.


∗             ∗

Nazajutrz przed jedenastą, stół elegancko nakryty w jadalni barona, oczekiwał na mających przybyć dwóch gości.
Wkrótce oni przybyli.
Pierwszy z tych dżentlemenów jest nam już znanym. Służył on za świadka Filipowi de Croix-Dieu i Oktawiuszowi Gavard w pojedynku tego ostatniego z kapitanem Grisoles.
Obaj ci mężczyźni mogli mieć około lat trzydziestu, dobrze wychowani, ubrani według najświeższej mody, dystyngowani w obejściu z pewnym odcieniem angielskiej sztywności, sprawiali jak najlepsze wrażenie.
Zasiedli do stołu.
Podczas śniadania, lokaj usługując wchodził i wychodził z jadalni, toczyła się więc rozmowa między trzema mężczyznami o drobnostkach światowych, wyścigach, teatrze, kobietach i koniach.
Po śniadaniu i czarnej kawie, gdy zapalono cygara, Croix-Dieu wydawszy rozkaz by nie wpuszczano nikogo, zaprowadził obudwóch gości do swego gabinetu, a skoro usiedli zasunął wewnętrzne zamki u drzwi, i sam usiadł.
— Moi dobrzy przyjaciele, zaczął z uśmiechem, pozwólcie mi najprzód przypomnieć sobie w kilku wyrazach początkowe założenie i czynność naszego małego stowarzyszenia, jakie we trzech składamy.
— Do czego to może posłużyć? przerwał pan de Strény, na co kochany baronie przypominać rzeczy jakie tak dobrze znamy?
— Podoba mi się je przypominać, przerwał gniewnie Croix-Dieu. Proszę więc słuchać. Zresztą będę się starał być zwięzłym. Jesteście z pozoru oba skończonymi dżentlemenami, wszak należycie do wykolejonych. Jeżeli chodzicie z szykiem po ulicach Paryża, mnie to zawdzięczacie. Gdyby los nie był mnie stawił na waszej drodze w owym krytycznym momencie, wiemy wszyscy trzej gdzie znajdowalibyście się teraz. To wspomnienie niemiłem jest dla was, wiem dobrze. Nie zważając na to ciągnę dalej. Pewien weksel wydany przez was na mego bankiera ze sfałszowanemi podpisami, weksel, jakiego zapłacić nie byliście w stanie, byłby was zaprowadził na fatalną drogę, Wykupiłem ów weksel, który odtąd zostając w mym ręku, zdał was na moją łaskę i niełaskę. Gdym jednak dostrzegł pierwszorzędne wasze zdolności z których znaczne korzyści wyciągnąć było można, stałem się waszym wspólnikiem. Przedstawiłem was już moim przyjaciołom w różnych domach gry. Ja wam dostarczam pieniądze, wy dostarczacie swą zręczność, i dzielimy pomiędzy siebie korzyści z tych operacji.
— Czyż nie dokonywamy ściśle warunków umowy? przerwał pan de Strény.
— Okradając mnie trochę, rzekł baron. Zachowujecie lwią część dla siebie, wiem o tem, lecz widzieć tego nie chcę. W ogóle, lichy to i nędzny interes, przynosił mi on dotąd zaledwie trzysta za sto od mych kapitałów. Dziś sytuacja przedstawia się inaczej, dzięki mej zapobiegliwości zaczniecie działać na szeroką skalę, zkąd otrzymacie świetne rezultaty.
— Jakto? zapytał de Champloup.
— Od miesiąca pracuję nad urządzeniem gościnnego i wspaniałego zarazem mieszkania, gdzie schodzić się będą najsłynniejsi gracze Paryża, gdzie pakiety banknotów pokrywać będą zielone stoliki. Wprowadziłem w wykonanie ów projekt. W tym domu rządzę wszechwładnie, kieruję nim według woli. Łatwem więc będzie dla was o złote żniwo! Olbrzymie dywidendy wypełnią nasze portfele. Macie przed sobą drogę do bogactw utorowaną, moi przyjaciele, ponieważ przedstawię was dzisiejszego wieczora hrabinie Jerzowej de Tréjan.
Strény ze swoim towarzyszem de Champloup, wymienili iskrzące chciwością spojrzenia.
— Potrzeba tu jednak wiele roztropności, mówił Croix-Dieu dalej. Oszczędzajcie kury niosącej wam złote jaja. Bądźcie przezornymi, a nadewszystko zręcznymi. Gdybyście złapać się pozwolili, będę krzyczał pierwszy przeciw wam, uprzedzam, będę krzyczał silniej niż wszyscy. Wyrzucę was za drzwi bezlitośnie. Co począć? musiałbym w takim razie pozorem oburzenia ratować skompromitowaną moją osobistą odpowiedzialność. Mam was w swem ręku, pamiętajcie o tem! Pomnijcie, że przeciw mnie jesteście całkiem obezwładnionymi. Pamiętny ów weksel złożony jest w nader pewnem miejscu. A. teraz kochani moi wspólnicy daję wam pieniądze wraz z udzieleniem ostatnich instrukcji.
W dziesięć minut później, dwaj owi szulerzy high-lifu, upokorzeni lecz i uradowani zarazem, wyszli z mieszkania barona.
Zaledwie drzwi się za nimi zamknęły, zadźwięczał dzwonek w przedpokoju i ku wielkiemu zdziwieniu Filipa, ukazał się lokaj z oznajmieniem:
— Pan markiz de San-Rémo.

IX.

Usłyszawszy nazwisko Andrzeja, o którym sądził iż pozostaje zdała od Paryża, baron spojrzał zdumiony.
Andrzej ukazał się we drzwiach. Zniknęła wszelka wątpliwość.
— Ty?! zawołał Filip. Ty, tu, w Paryżu?
— Tak, ja jestem, odrzekł smutno młodzieniec, ściskając podaną sobie rękę barona.
— Cóż się tam stało?
— Ach! wiele, wiele niestety!
— Siadaj, i opowiadaj mi prędko, ponieważ twoja ponura fizjonomia, a nadewszystko to twoje,, Niestety wskazują mi, iż rzeczy nie poszły tak jak pójść były powinny.
Andrzej smutno poruszył głową.
Zastanawiał się on głębiej nad tem wszystkiem od chwili swego wyjazdu z Grandlieu. Owo ciągłe mieszanie się barona w jego sercowe sprawy, mimo iż pozornie usprawiedliwione życzliwością tegoż, przykrzyć mu się poczynało.
Na wspomnienie, iż Croix-Dieu, ukryty za posągiem Wenus, był niewidzialnym świadkiem sceny w zimowym ogrodzie zamku de Lantree, młodzieniec doświadczał nerwowego podrażnienia. Wreszcie, gdy jego wzrastająca miłość, stawała się głęboką namiętnością, pochłaniającą całą jego istotę, nie mógł wspomnieć bez przerażenia i gniewu, że honor pani de Grandlieu pozostawał teraz na łasce trzeciego.
Postanowił więc przeciąć krótko wszelkie zwierzenia się baronowi, i starać się go przekonać, że tak pomiędzy nim jak i wicehrabiną wszystko zerwanem zostało.
— Mów! zaczął Filip, co zaszło?
— Zawód niespodziewany! przytłaczająca zgryzota! Za zbyt wierzyłem w powodzenie, ku czemu sam mnie zachęcałeś nadzieją. Wszystko to było złudzeniem! Nie jestem wcale kochanym!
— Co ty mówisz? zawołał baron, ależ to szaleństwo!
— Nie! najboleśniejsza to prawda!
— Pani de Grandlieu więc cię nie kocha?
— Nie! i nigdy kochać nie będzie!
— Zkad wiesz o tem?
— Sama mi to powiedziała.
— Miałeś więc z nią stanowczą rozmowę?
— Tak, i od tej chwili wszystko skończone!
— A jednak ja sam widziałem, słyszałem....
— Łudziłeś się, tak jak i ja się łudziłem. Braliśmy oba za dowód miłości, co było naiwną kobiecą kokieterją, a raczej bezwiednem oszołomieniem się tego dziecka, oszołomieniem, wynikłem z pierwszego walca, i upojenia pierwszym miłosnym bukietem.
— Ach! wyszepnął Croix-Dieu, sądzisz więc, że to tylko kokieterja?
— Niema najmniejszej wątpliwości, odparł San-émo. Ani razu w owym zimowym ogrodzie, powinieneś o tem pamiętać baronie, bo sam zwróciłeś na to uwagę, ani razu nie wymówiłem owego fatalnego wyrazu „Miłość.“ Skoro to słowo wybiegło nazajutrz z ust moich, podczas gdym klęczał u stóp Herminii, straszne następstwa to wywołało. Pani de Grandlieu zrozumiawszy nakoniec czego dotąd nie przypuszczała, odpowiedziała mi z zimną powagą nie pozostawiając żadnej nadziei.
— Dlaczego niepowtórzyłeś jej owej improwizacji?
— Na coby się to przydało? Powiadam ci, nastąpiło kompletne rozproszenie wszelkiego złudzenia.
Zamilkli oba.
— A zatem wicehrabina ci powiedziała, zaczął Croix-Dieu, powiedziała ci, że po owem krótkiem nieporozumieniu pragnęłaby, ażebyś opuścił ich pałac?
— Tak, powiedziała mi to w rzeczy samej.
— I odjechałeś pierwszym pociągiem.
— Jak widzisz baronie.
— Uwielbiam twoje posłuszeństwo!
— Mógłżem postąpić inaczej? Zresztą na co by mi się przydał dłuższy tam pobyt?
— Niepowracasz więc do Grandlieu?
— Nigdy!
— Jak prędko wicehrabia z żoną przyjedzie do Paryża?
— Nie rychlej jak w Listopadzie.
— Będziesz się z nimi natenczas widywał?
— Wypada mi złożyć choć jedną wizytę; na tem się skończy.
— Będziesz ztąd do niej pisywał?
— Niech Bóg uchowa!
— Zatem wyrzekasz się spokojnie, z rezygnacją owej miłości, która niegdyś była twem życiem?
— Poddaję się nieszczęściu, które uderzyło we mnie jak gromem. Przyzywam całej odwagi, aby nie upaść pod śmiertelnym tym ciosem.
— Godna podziwu filozofia do jakiej nie sądziłem cię być zdolnym. Winszuję ci Andrzeju takiego męztwa! Cóż teraz zamyślasz uczynić?
— Szukać będę rozrywek. Będę się starał zapomnieć!
— Ha! ha! coraz lepiej! Stałeś się nagłe rozumnym jak mędrzec. Zbawienie na tej drodze czeka cię nieodwołalnie! Licz i na moją pomoc w tej mierze. Jednak na twojem miejscu nieporzucałbym tak prędko partji, przedstawiającej szansę wygranej.
San-Rémo potrząsnął głową.
— Gdybyś słyszał panią de Grandlieu, odrzekł, mówiłbyś inaczej. A jeżeli, o czem nie wątpię baronie, jesteś dla mnie prawdziwie życzliwym, zmień proszę tak dla mnie przykry przedmiot rozmowy. Nigdy mi nie mów o Herminii.
— Zastosuję się do twojej woli drogi mój chłopcze, odparł Croix-Dieu; nie wspominajmy o tem już więcej. Czy wiesz że nasz przyjaciel Jerzy Tréjan ożenił się przed niedawnym czasem?
— Słyszałem, że zawarł jakieś dziwne małżeństwo, tak mi przynajmniej mówił pan de Grandlieu.
— W każdym razie, zaślubił kobietę którą kochał, kobietę zachwycająco piękną, a obok tego i milionerkę.
— Tak, lecz zkąd ona przyszła do posiadania owych milionów?
— To nas nie obchodzi. Co do mnie, wierzę w uczciwe źródło pochodzenia owych pieniędzy, a nie wątpiąc o morganatycznem małżeństwie Fanny z owym księciem, wierzę zarówno i w jej wdowieństwo.
— Tem lepiej dla Jerzego, którego szczerze poważam.
— Ta nowa hrabina lubi szalenie światowe towarzystwa. Otwiera w dniu dzisiejszym świetne u siebie przyjęcia. Przyślą zapewne ci zaproszenie. Może chcesz ażebym cię tam wprowadził dziś wieczorem?
— Dziękuję.
— Przyjmujesz więc?
— Przeciwnie, odmawiam.
— Dla czego?
— Nie dla mnie miejsce tam gdzie się bawią.
— A przed chwilą mówiłeś że będziesz szukał rozrywek?
— Bezwątpienia, ale uczynię to później. Teraz byłoby na to zawcześnie. Smutne moje oblicze wniosłoby zimno wśród szczęśliwych ludzi.
Croix-Dieu nie nalegał już więcej. Rozmowa przeciągnęła się jeszcze czas jakiś, poczem Andrzej odszedł, pożegnawszy barona.
— Ha! ha! ów chłopiec nie ufa mi, pomyślał Croix-Dieu, chce prawdę ukryć przedemną, i wierzy naiwnie iż oszukać mnie zdoła. Nie ze mną jednak to sprawa! Gdyby to wszystko było na prawdę zerwanem, ów głupiec rozkochany miałby inną minę i wróciłby do swego poprzedniego postanowienia rozsadzenia sobie czaszki kulą z rewolweru. Rzecz widoczna, iż obecnie bardziej niż kiedy oboje rozkochani już się z sobą porozumieli. Wicehrabina wygnała go z domu pozornie, by być posłuszną ostatnim skrupułom swojej zachwianej cnoty, ale za miesiąc przyjedzie z mężem do Paryża. Wtedy to nadejdzie chwila działania. Oczekujmy, czuwając.
Wejście służącego przerwało wątek myśli Filipa Croix-Dieu.
— Jakiś przybyły mężczyzna, rzekł lokaj zostawił kartę i prosi pana barona o chwilę rozmowy.
Croix-Dieu spojrzał na podany sobie bilet. Wyryte na nim były te słowa:
P. Vergeot, Notarjusz z Boissy Saint-Leger.
— Czego u djabła chcieć może ta osobistość odemnie? zapytał głośno i dodał: Wprowadź pana notarjusza.
Pan Vergeot ukazał się w progu z głębokim ukłonem. postąpiwszy trzy kroki znowu się ukłonił, a przebywszy odległość dzielącą go od barona, pochylił się raz ostatni z podwójną czołobitnością.
Ów przybyły przedstawiał typ całkiem oryginalny w obecnym czasie, gdzie notarjusze, nie różnią się od reszty śmiertelników, tak zachowaniem się jak i ubiorem.
Wysoki, chudy, w białym krawacie przy czarnym fraku, w czarnej pod szyję zapiętej kamizelce, w czarnych, nieco przykrótkich pantalonach, z pod których wyzierały białe pończochy i trzewiki lakierowane, arcykomicznie wyglądał.
W prawej ręce okrytej czarną rękawiczką, trzymał niski kapelusz z szerokiemi skrzydłami, a pod lewem ramieniem wielką skórzaną czarną tekę wypchaną papierami.
Twarz jego sinawo blada, nie miała żadnego zarostu. Ciemno błękitne okulary zakrywały oczy rzucając cień na policzki.
— Mamże przyjemność mówić z panem baronem de Croix-Dieu? pytał przybyły równie dziwnym głosem jak cała jego osoba.
— Z nim samym, odparł zapytany, i ze swej strony mam honor prosić pana abyś mi co rychlej wyjawił powód swojego przybycia: Przedewszystkiem racz pan spocząć nieco.
— Chętnie przyjmuję to zaproszenie, wyrzekł pan Vergeot siadając, i będę się starał jasno a kategorycznie rzecz wytłumaczyć. Ponieważ jednak szczegóły jakie mam zakomunikować są charakteru ściśle poufnego, tajemniczego prawie, radbym pozyskać od pana barona upewnienie, czy żadne ucho niedyskretne podsłuchać nas tu nie będzie mogło?
— Niema zwyczaju u mnie ażeby ktoś podsłuchiwał za drzwiami, odpowiedział Filip zdziwiony tem zapytaniem przybyłego, jedynie tylko mój lokaj mógłby tu wejść niespodziewanie. Może pan życzysz ażebym zamknął drzwi z wewnątrz? dodał po chwili.
— Prosiłbym o to.
— Wyraźnie agent przybrany lub warjat, pomyślał baron obracając klucz w zamku. Zdarzają się warjaci niebezpieczni, agenci zaś zwykle takiemi bywają.
Wracając koło swojego biurka, wyjął nieznacznie z pomiędzy rozrzuconych książek i wsunął do kieszeni mały rewolwer. Gdy wrócił do przybyłego, ten siedział położywszy obok siebie kapelusz.
Rozłożywszy na kolanach swoją wypchaną tekę skórzaną, otwierał ją zwolna, i ku wielkiemu zdziwieniu Filipa, dobył z pośród papierów potężny rewolwer, który umieścił w głębi kapelusza.
— Niech się pan baron nie dziwi obecności tej broni w moim notarjuszowskim bagażu, rzekł uśmiechając się ironicznie. Moje urzędowe obowiązki znaglają mnie, niekiedy do odbywania podróży w nocy, po bezludnych drogach, a mając przy sobie ważne dokumenty, drogocenne akta, testamenty, obowiązany jestem w przewidywaniu mogącego nastąpić wypadku w broń się zaopatrzyć.
— Masz pan słuszność, odparł Croix-Dieu niecierpliwie spoglądając na zegarek. Lecz wyznam panu mam bardzo mało wolnego czasu. Przystępujmy więc proszę do rzeczy.
— Do celu, panie baronie, jestem ku temu gotowym. Jeden wyraz, a raczej jedno krótkie zdanie objaśni pana lepiej nad długą rozmowę o ważności mojej wizyty. Jestem notarjuszem jednego z pańskich serdecznych przyjaciół, i z jego strony przychodzę.
— Któż jest ten ów przyjaciel?
— X. Y. Z.
Croix-Dieu przyzwał całej odwagi aby nie zadrżeć.
— Ach! to nie warjat, pomyślał, lecz agent policyjny. Sariol pozwolił sie schwytać i zdradził mnie, zdradził! Lecz udawajmy dalej.
— Niedosłyszałem panie notarjuszu, mówił obojętnie Croix-Dieu. Jakie pan wymieniłeś nazwisko?
— To nie nazwisko panie baronie, odrzekł przybyły, lecz trzy litery, trzy najprostsze litery alfabetu.
— Nie rozumiem.
— Te trzy litery znaczą: „Sariol.“
— Co to jest Sariol? Nie rozumiem.
— W takim razie racz panie baronie sięgnąć pamięcią do dwóch swoich dawnych przyjaciół, hrabiego Loc-Earn’a i Roberta Saulnier. Będzie im obu nader przyjemnie, jestem przekonany, odświeżyć twą pamięć.
Croix-Dieu uczuł jak krople potu występują mu na skronie. Nieopisana trwoga ścisnęła mu serce. Usiłował jednak przybrać dobrą minę i zakładając ręce na piersiach rzekł:
— Zapytuję sam siebie od kilku minut panie notarjuszu, czyli posiadasz zdrowe zmysły, i nie ukrywam tego, iż mówi mi przeciwnie moje przekonanie. Wybieraj zatem między temi trzema alternatywnami: Albo jesteś szalony, albo żartowniś, lub też wmięszany naiwnie w jakie qui-pro-quo. Nie znam i nigdy nie znałem człowieka z takiem nazwiskiem. Zakończmy rzecz tę więc jak najprędzej, a jeżeli celem twojej wizyty jest mnie zabawiać nonsensami, oświadczam ci że nie mam na to czasu.
— Niepoznawać, wypierać się swoich przyjaciół, swoich kochanych, najlepszych przyjaciół, ach! jak to niegodnie! mruczał przybyły żałośliwym tonem.
— Czy jeszcze?.
— Ach! panie baronie, jakże mnie martwisz ciężko!
Croix-Dieu powstał.
— Przywołam służącego, rzekł, każę pana wyprowadzić.
Pan Vergeot podniósł się również nie zapomniawszy wziąść w lewą rękę kapelusza, w głębi którego znajdował się rewolwer, a zdejmując swoją perukę i okulary zawołał:
— Dość już tych błazeństw mój stary! Zresztą jeżeli ci się podoba bawić dalej, nie kładę temu przeszkody. Rozmyślaj się i decyduj!
— Sariol! wyjąknął głosem stłumionym baron.
— Nareszcie mnie przecie poznałeś?
— Nie przypuszczałem abyś posiadał sztukę tak doskonałego przetwarzania się.
— Sadziłeś iż ty tylko posiadasz ów monopol. Powinieneś był jednak spodziewać się mego przybycia, skoro we wczorajszym swym liście żądałeś odemnie oznaczenia ci schadzki.
— Dlaczego nie zawiadomiłeś mnie o tem? Na co to przebranie? pytał Croix-Dieu.
— Co chcesz, mój kochany? Pamiętam dobrze nasze spotkanie pod „Koszem kwiatów““, w tem czarującem ustroniu, gdzie tak smacznie się jadło i piło obficie. Pamiętając co mi się tam przytrafiło, jestem teraz ostrożnym. Masz brzydki zwyczaj krótkiego rozcinania stosunków z przyjaciółmi. Zatem pojmujesz teraz dla czego się strzegę? Spróbuj ofiarować mi kieliszek wina lub rumu, zobaczysz czyli go przyjmę od ciebie? Otóż dowiedz się, że ja cię wtedy podszedłem, aby samemu nie zostać podstępnie schwytanym. Stoi przed brama mój fiakr wynajęty na godziny, posunąłem przezorność do tego stopnia, że kazałem zapytać się woźnicy twego odźwiernego, czy pan baron de Croix-Dieu jest u siebie w domu? Wiedzą więc żem przybył do ciebie. Wszedłem tu zdrów i cały, i tak też ztąd wyjdę.
— Nieufność niesprawiedliwa, jaka mnie obraża i smuci, rzekł baron.
— Tra! ta! ta! nie pleć głupstw przynajmniej. Potrzebujesz mnie, rzecz jasna! Nie odmawiam mojego współpracownictwa, spodziewając się iż mi ono przyniesie znaczne korzyści, wszak zawiadamiam, że w razie, gdybyś żywił przeciw mnie jakieś ukryte złe zamiary i chciał ponawiać swe figle z dawnych dobrych czasów, wiedz naprzód że to ci się nie uda!
— A gdybym ci dał dowód względem ciebie dobrej wiary! zapytał Croix-Dieu. Gdybym się zdał całkowicie na twoją dyskrecję?
— Mocno by mnie to zdziwiło. Jesteś nazbyt przebiegłym i chytrym, byś nie miał dla siebie pozostawić jakiej bocznej furtki otwartej.
— Słowem, gdybyś nie mógł wątpić o mnie, ciągnął dalej Filip, czy rzuciłbyś wtedy zasłonę zapomnienia na ową przeszłość, jakiej tak mocno żałuję?
— Być może?
— Powiedz stanowczo, tak czy nie?
— A więc, tak!
— Posłuchaj zatem. Wyjaśnię ci jaki powód znaglał mnie natenczas pod „Koszem kwiatów“ do pozbycia się ciebie.
— Powód nader prosty, rzekł Sariol. Żądałem wtedy od ciebie wydania wekslu w ścisłej prawnej formie na sumę trzech set tysięcy franków płatnych nazajutrz po zawarłem twojem małżeństwie z panną Henryką d’Auberive. Gdybyś był to podpisał grzecznie mój stary kamracie, tak jak postanowiliśmy, miałbyś od dwudziestu dwóch lat miliony, jakich dotąd nie masz. Zdawało ci się, że lepiej i korzystniej będzie wysiać „ad patres“ biednego Sariola, który nie ufał ci już natenczas, widząc w zwierciadle całą twą przygotowawczą robotę. Otóż ów Sariol udał wtedy zmarłego, a nazajutrz zapakowano pana hrabiego Loc-Earn’a do więzienia w Poissy.
— Oskarżyłeś mnie!
— Musiałem to zrobić. List bezimienny ściśle i jasno przedstawiający prokuratorowi Rzeczypospolitej tożsamość Loc-Earn’a z Robertem Saulnier, osądzonym na trzy lata więzienia, wywarł swój skutek. Gdy komisarz policji z agentami wieźli cię w przyjemne to miejsce, ja siedząc w fiakrze na drugiej stronie ulicy, serdecznie się śmiałem. Byliśmy z sobą wtedy na stopie wojennej, inaczej zrobić nie mogłem.
— Mniejsza z tem, wymruknął Croix Dieu. Dlaczego jednak wskrzeszasz te dawne wspomnienia?
— Zaraz zobaczysz.
— Co znaczą twoje stosunki z agencją małżeństw tej starej akuszerki z bulwaru Batignolles podającej się za wdowę de Saint-Angot? badał Filip dalej.
— Jestem jej zaufanym przyjacielem, zawołał Sariol, jej prawą ręką w czynnościach tego zakładu. Zyję w bogactwach, w dostatku!
— Tem lepiej dla ciebie, rzeki Filip. Czyż zdarza się jednak pani Angot skojarzyć jakie dobre małżeństwo?
— Z tobą będę szczerym, odrzekł Sariol po chwili. Zdarza się to niekiedy, lecz bardzo rzadko. Nie jest to specjalnością naszego zakładu. Mało znajduje się kandydatów do małżeństw na serjo. Dlaczego jednak pytasz mnie o to?
— Wkrótce zrozumiesz.
Tu Croix-Dieu otworzywszy jednę z szufladek swojego biurka, dobył z niej arkusz stemplowego papieru i zaczął pisać.
„Zobowiązuję się wypłacić nazajutrz po mojem małżeństwie z wdową Blanką Gavard, sumę trzysta tysięcy franków panu Tamerlanowi, dyrektorowi agencji małżeństw, utrzymywanej przez panią de Saint-Angot, chcąc wyż wymienionemu w ten sposób wynagrodzić starania i usługi, dzięki którym to małżeństwo do skutku przyjść mogło”.
— Cóż na to mówisz? zapytał Croix-Dieu.
— Mówię, że podobna wdzięczność za mające się zawrzeć małżeństwo hrabiego Loc-Earn’a z panną Henryką d’Auberive, miała już mnie być wyświadczoną w 1850 roku.
— Lecz ja podpisuję to dzisiaj.
— Tak, ale pomimo to wszystko, ja niedostrzegani tu nic dla siebie pewnego. Najprzód któż to jest owa pani wdowa Gavard?
— Śliczna kobieta, mająca około lat czterdziestu, która mnie kocha szalenie, i którą gdybym chciał, mógłbym jutro zaślubić.
— Cóż ci w tem przeszkadza? Domyślam się, że jest bogatą ta piękność?
— Nie; nie jest bogatą.
— A więc.
— Ma ona syna, liczącego lat dwadzieścia jeden i kilka miesięcy. Otóż gdyby ten syn umarł przed dojściem do pełnoletności, pani Gavard odziedziczyłaby po nim sześć milionów!
— Wystarcza! zawołał Sariol. Dla czego jednak mnie potrzebujesz w tym razie? Istnieje tyle sposobów w Paryżu zgładzenia małoletniego jaki nam zawadza. Można się porozumieć z jakim wprawnym rębaczem, który rozpocznie kłótnię przy grze, lub gdziekolwiek bądź indziej. Czyż tego nie próbowałeś?
— Próbowałem wszystkiego, i nic się nie udało. Widzisz że tak być musi, skoro się zwracam do ciebie i ofiaruję ci za to sto tysięcy talarów. Mimo że obecnie żyjesz w bogactwie i obfitości, jak mi o tem mówiłeś, sądzę iż nie zaniechałeś dawnych zwyczajów przychodzenia drugim z pomocą?
— Tak, po części stosunki te zachowałem. Nikt nie wie co nastąpić może w przyszłości.
— Liczyłem na to. Jesteś dzielnym chłopcem, bez skrupułów. Zarobisz grube pieniądze.
— Nie tak to łatwo jak sądzisz! Zabójstwo, rzecz ważna!
— Któż mówi o zabójstwie? Nie, nie chciałbym tego nigdy w świecie!
— Coż więc ma być?
— Wypadek.
— Niechaj więc będzie wypadek. Powiedz mi kto jest owym młodzieńcem jakiego chcesz się pozbyć?
— Nic nieznaczący błazen, fanfaron, którego nikt żałować nie będzie.
— Jak go sprowadzić w mądrze urządzoną zasadzkę?
— W sposób najłatwiejszy! Szalenie jest zakochanym w pewnej młodej kobiecie. Przez nią można go wszędzie poprowadzić; a mniemam iż musisz znać tę kobietę.
— Któż ona?
— Dinah Bluet.
— A! do kroć djabłów, ona sprawiła nam tyle kłopotu i zmartwienia! Wytrąciła nam z rąk kopalnię złota, jaką już trzymaliśmy! Pałam chęcią oddania jej pięknem za nadobne. Przemyśli wam oddawna aby jej sprawić jaką przyjemność. Pozwalasz mi działać samowolnie w tej mierze?
— Udzielam ci najzupełniejsze pełnomocnictwo.
— Doskonale! Przedewszystkiem zasięgnę szczegółów co do owych miljonów spadkobiercy. Pojmujesz, że nie chcę napróżno pracować. Działania zaraz rozpocząć nie mogę, będę potrzebował czasu na zebranie sobie współpracowników, i wyszukanie sposobności.
— Mamy sześć miesięcy przed sobą.
— Wybornie! Układ więc zatwierdzony, a wraz i zgoda pomiędzy nami. Udziel mi bliższych szczegółów o tej sprawie.
Croix-Dieu opowiedział w krótkości Sariolowi rzeczy znane już czytelnikom.
Gdy skończył, w chwili gdy ów przebrany notarjusz wkładał perukę i okulary:
— Ale. zawołał baron, przypominasz sobie że miałem syna?
Sariol drgnął pomimowolnie, lecz obrócony twarze, do zwierciadła i zajęty ubieraniem się, ukrył to przed swym towarzyszem. Croix-Dieu nie dostrzegł tego.
— Pamiętam, odrzekł, syna Henryki d’Auberive, któremu dałeś imię Andrzeja. Wszak ja sam dostarczyłem mamkę dla tego dziecka.
— Po wyjściu z więzienia w Poissy, szukałem mojego syna, mówił dalej Croix-Dieu. Udawałem się na wyspę Saint-Denis.
— I cóż?
— Rybacy zniknęli i dziecko wraz z nimi.
— I nie odnalazłeś ich wcale?
— Nigdy! A może ty coś wiesz o tem, Sariolu?
— Ja? zkąd mój kochany? Nic niewiem. W stosunkach, w jakich pozostawaliśmy z sobą, pojmujesz, że malec nie interesował mnie wcale. Nie, nic! niewiem. Dziś, ów mały Andrzej musi już być dorosłym mężczyzną. jeżeli jeszcze żyje.
— Tak, jeśli żyje, wyszepnął baron. I dodał z cicha. Ja, który nigdy, nikogo i nic nie kochałem, zdaje mi się, że kochałbym mojego syna.

Sariol włożył na głowę kapelusz, a uścisnąwszy rękę swego dawnego wroga, którego teraz stawał się wspólnikiem, wyszedł z teką pod ramieniem i odjechał, oczekującym nań fiakrem.

X.

Nie wprowadzamy czytelników na pierwsze wielkie przyjęcie w salonach hrabiny de Tréjan. Nic jednak na tem nic stracą. Wystarczy zapewnienie, że wieczór świetnie się udał, i że Fanny Lambert nie miała powodu do niezadowolenia tym razem.
Panowie de Strény i de Champloup okazali cuda zręczności i taktu w zachowaniu się, czego winszował im Croix-Dieu, który znał się na tem tak dobrze.
Poprzestali tym razem na bardzo skromnej wygranej, i przepuścili umyślnie kilka ważnych punktów, aby utrwalić sobie opinię uczciwych i bezinteresownych graczów.
Muzyka była wytworną, a doświadczeni smakosze hołdy składali smakowitemu zaopatrzeniu bufetu.
— Egzystuję nareszcie i żyję! zawołała Fanny w uniesieniu radości i pychy. Przed upływem roku hrabina de Tréjan będzie królową Paryża, tego Paryża, który dla Fanny Lambert zachowywał jedynie pagardliwe uwielbienie!
Trzy tygodnie odtąd minęły.
Sariol nie pokazał się u barona Croix-Dieu, ale mu posłał dwa bilety z podpisem X. Y. Z.
Pierwszy z nich zawierał te słowa: „Cierpliwość!.. Szukam i znajdę...“ Drugi, zarówno lakoniczny, opiewał: „Już prawie odnalazłem... Cierpliwość...“
Andrzej San-Rémo wiódł przez ten czas życie samotne, jakie każdemu innemu, a nie jak on rozkochanemu, i zatopionemu w swoich wspomnieniach miłosnych, śmiertelnie nudnem by się zdawało. Nie szukając rozrywek, stronił od nich raczej, wyjeżdżając jedynie wczesnym porankiem konno, lub kabrjoletem do Bulońskiego lasku dla odetchnięcia świeżem powietrzem. Drzwi jego domu zamkniętemi były dla wszystkich, z wyjątkiem barona, odwiedzającego go niekiedy, przyczem rozmawiał zwykle przez kilka minut z lokajem młodzieńca.
W miarę upływu czasu, San-Remo przybyły do Paryża spokojny i pełen ufności, coraz bardziej smutnym i zdenerwowanym się stawał. Był bliskim owej chwili, gdzie samobójstwo przedstawia się zrozpaczonemu jako jedyny środek wybawienia, gdy pewnego rana, we trzy tygodnie po jego powrocie z Touraine, skoro zsiadał z konia, przyjechawszy z codziennej przejażdżki do Bulońskiego lasku, służący jego stojący jak gdyby w oczekiwaniu przed domem, zawołał:
— Pan wicehrabia de Grandlieu oczekuje w salonie na pana markiza.
San-Rémo pospiesznie wszedł do salonu.
— Pan... panie wicehrabio w Paryżu? zawołał radośnie witając przybyłego. Ach! jakże jestem szczęśliwy!
— Szczęśliwym widząc mnie9 powtórzył pan de Grandlieu z łagodnym szczerym uśmiechem. Niechcę o tem wątpić na chwilę. Pozwól wszelako sobie powiedzieć, że od ciebie zależało abyś był wcześniej szczęśliwym.
— Jakto, w jaki sposób?
— Dotrzymując danego słowa. Przyrzekłeś mi, że powrócisz, a przyrzekłeś to na pewno.
Andrzej mocno sic zarumienił.
— Ach! pragnąłem to uczynić. Bóg świadkiem, wyszepnął. Niemogłem jednak pomimo chęci. Moje albowiem interesa...
— Twe interesa, odrzekł wicehrabia z uśmiechem, mów raczej twe przyjemności... rozrywki.
— Upewniam pana...
— Ależ ja cię bynajmniej nie badam, odrzekł pan de Grandlieu z uśmiechem. Bądź względem mnie bardziej otwartym mój chłopcze, uważaj mnie jeśli nie za najdawniejszego, to za najlepszego ze swoich przyjaciół! Nie sądź ażebym nie pojmowTał praw miłości dla tego, że mam posiwiałe włosy. Pojmuję, że życie jest smutnem dla młodzieńca, w samotnym wielkim zamku, pomiędzy starcem a dzieckiem. Bo wszak Herminia dzieckiem jeszcze jest prawie. Obok tego domyślam się, iż serce masz zajęte.
— Lecz... zaczął żywo Andrzej.
— Dama okryta welonem! Owa dama przybyła do ciebie z tajemniczemi odwiedzinami, wyjaśnia mi wszystko! przerwał śmiejąc się wicehrabia. Byłbyś niewdzięcznym, gdybyś nie odpłacił jej miłością za miłość, że ona cię kocha to nie ulega wątpliwości! Dowiodła tego, przybywając do twego łoża, wówczas gdy konającym byłeś prawie! Kochasz ją! jestem przekonany. Przyznaj mój chłopcze, że dobrze odgadłem? Ow list wzywający cię nagle do Paryża pisała ręka ukochana. Usłuchałeś. Wynagrodzono cię za to i radość szczęśliwego człowieka tu cię zatrzymuje. Gdyby nie to, byłbyś do nas powrócił, gdyż jestem przekonany o twej prawdziwej dla nas życzliwości. Kochasz mnie jak ojca, a Herminię jak swoją siostrę. Przyznaj żem wszystko odgadł a nie mów o interesach bo temu nie uwierzę!
— Ależ nic mi pan jeszcze nie powiedziałeś o pani de Grandlieu, zaczai Andrzej drżącym głosom, pragnąc co rychlej zmienić przedmiot rozmowy. Ciążyła mu bowiem ta szlachetna ufność starca, upokarzała go, zmuszała do rumienienia się przed sobą samym.
— Herminią ma się dobrze, to jest lepiej, rzeki Armand. Spala gdym wyszedł z pałacu, ażeby przybyć do ciebie.
— Jakto, pani dc Grandlieu jest więc w Paryżu? zawołał San-Rémo.
— Przyjechaliśmy oboje wczoraj wieczorem a chcąc zastać cię w domu, wyszedłem bardzo rano.
— Przejeżdżacie państwo przez Paryż.
— Bynajmniej, przyjechaliśmy tu na stale. Dziwi cię to, nieprawdaż?
— Ponieważ mieliście państwo inne zamiary.
— Rzeczywiście, mieliśmy pozostać w Touraine do końca października a może nawet i dłużej. Jednak powietrze w Touraine w tym roku nieposłużyło Herminii. Rankami i wieczorami mgły powstające z Loary płyną nad nasze zarośla i wody. Wkrótce po twoim wyjeździe, Herminia poczęła zapadać na zdrowiu. Pobladła, stała się milczącą i smutną. Nie skarżyła się, bo ona się nigdy nie uskarża, ale widziałem, że jest cierpiącą. Obawiając się powrotu ostatniej wiosennej choroby, przyzwałem doktora. Jasno mi oświadczył, iż owe niepokojące symptomy przypisuje wpływowi mgły o jakiej ci przed chwilą mówiłem. I otóż radził mi aby wyjechać co rychlej z Touraine. Mógłżem chwilę? Pytałem się Herminii czy woli udać się w podróż, lub wracać do Paryża? Wybrała Paryż. I otóż przyjechaliśmy.
Słysząc to Andrzej, czuł, iż omal mu serce nie wyskoczy z radości.
— Ależ, wyjąknął ażeby cośkolwiek bądź powiedzieć i nie zwrócić uwagi wicehrabiego na owe niewytłómaczone milczenie, ależ zdrowie pani de Grandlieu nie budzi żadnych obaw poważnych?
— Bynajmniej, nie ma o tem mowy. Zresztą od trzech dni skoro zaczęliśmy czynić przygotowania do wyjazdu, Herminia jakoby odzyskała dawniejsze siły i zdrowie. Wróciły jej rumieńce, ożywienie, wróciła wesołość. Wczoraj, w czasie podróży drogą żelazną, była tak uradowaną jak pensjonarka wypuszczona z klasztoru, a jadąca po raz pierwszy do Paryża. Pojmuję to dobrze. Jest ona Paryżanką, miasto, w którem się urodziła, pociąga ją ku sobie, odżywia ją powietrze rodzinne. Nie znajdziesz w niej zmiany skoro do nas przybędziesz a mam nadzieję, że wkrótce widzieć cię będziemy, i często odwiedzać nas będziesz, nieprawdaż? bo nie znajdziesz żadnej wymówki.
— O! tak, często bezwątpienia! skoro pańska tak wielka dobrotliwość upoważnia mnie ku temu.
— Przedewszystkiem więc, rzekł uśmiechając się wicehrabia, ta moja wielka dobrotliwość zaprasza cię jutro na obiad. Wszakże przyjmujesz zaproszenie?
— Z radością jakiej wyrazić nie jestem w stanie!
— Brawo! będziemy objadować jak wiesz o siódmej godzinie. lecz przybądź wcześniej, porozmawiamy w ogrodzie. Ale, ale, dodał wicehrabia, przygotowałem ci pewną niespodziankę.
— Cóż takiego?
— Chcesz więc ażebym zdradził moją tajemnicę? Lecz jej natenczas nie będzie a z nią wraz zniknie i niespodzianka. Co jednak począć? Muszę zaspokoić twoją ciekawość. Sprowadziłem dla ciebie Tontona.
— Ach! jestem uszczęśliwionym! zawołał z zapałem San-Rémo.
— Uważam go jako bardziej należącego do ciebie, niż do mnie. Ty jeden więc używaj go pod wierzch dla siebie, by na nim zabłysnąć w lasku Bulońskim.
— Z całego serca! codziennie jeśli pozwolisz wicehrabio.
— Najchętniej! Chcesz ażebym jutro ci go przysłał?
— Pragnę tego.
— Zatem, rzecz ułożona. Jeżeli będzie pogoda, przybędzie osiodłany, punktualnie o godzinie siódmej z rana; a ty mój chłopcze przyjeżdżaj do nas jutro przed wieczorem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W chwili gdy pan de Grandlieu wyjeżdżał z bramy pałacyku przy ulicy de Boulogne, mały powóz zaprzężony w jednego konia zatrzymał się tam przed osztachetowaniem.
Owym przybywającym był Filip Croix-Dieu.
— Byłem pewien, że przed upływem miesiąca Herminia sprowadzi go do Paryża, wyszepnął patrząc za odjeżdżającym panem de Grandlieu.
I wszedł do markiza San-Rémo.
Gdy baron wszedł, Andrzej nie wiedząc, że on spotkał przed pałacem pana de Grandlieu, zachował w tajemnicy bytność tegoż ostatniego.
Filip udawał zarówno, iż o tem nie wie i odszedł po krótkiej wizycie.
— Andrzej postanowił grać komedję. Wiedziałem o tem, mówił baron do siebie. Skłamał po raz pierwszy przedemną. Będzie teraz milczał lub kłamał dalej. Na szczęście, dodał z uśmiechem, znajdę sposób dowiedzenia się o wszystkiem.
I przystanąwszy na stopniach schodów, skinął na lokaja stojącego za oszklonemi drzwiami.
— Edmundzie, mój dobry chłopcze, rzekł do biegnącego ku sobie służącego, wszakże twój pan, pan markiz San-Rémo wyjeżdża konno codzień z rana?
— Tak panie baronie, jeśli jest pogoda.
— Jak długo bawi na tych przejażdżkach?
— Około dwóch godzin, nigdy mniej, a niekiedy więcej. Pan markiz wyjeżdża o siódmej rano a wraca o dziewiątej lub kwadrans na dziesiątą.
— Podczas jego nieobecności jesteś wolny?
— Tak, panie baronie.
— A więc któregokolwiek bądź rana wsiądź do fiakra i przyjedź do mnie. Potrzebuję z tobą pomówić. Wrócisz przed przybyciem pana markiza i nie będzie on nawet wiedział, że wychodziłeś z domu.
— Będę się starał być posłusznym panu baronowi, rzekł Edmund.
— Dobrze, bądź jednak dyskretnym.
— Niech się pan baron nie obawia. Dyskrecja jest cnotą, którą posiadam między innemi.
Tegoż samego dnia po południu, kupcowa roznosząca drobiazgi służące do uzupełnienia damskiej toalety, młoda, przyjemnej powierzchowności, ukazała się w pałacu de Grandlieu z wielkiem pudłem w ręku, napełnionem koronkami, drobną biżuterją, wstążkami, kołnierzykami najświeższych fasonów pytając o pannę Marjettę.
Marjetta była garderobianą Herminii.
Pokojówka przyjęła chętnie kupcową a oczarowa elegancją i dobrym gustem fatałaszków, jakie sprzedająca z uwagi na ciężkie czasy i trudny zbyt towaru, ofiarowała za zdumiewająco nizką cenę, wprowadziła ją do swego pokoju.
Po długim przeglądzie towarów kupcowa odeszła, o unosząc pudło wypróżnione i zostawiając Mariettę uszczęśliwioną tym targiem.
W następnym tygodniu, Croix-Dieu owej list tej treści:
„Odnalazłem. Współpracownicy są ludźmi pierwszorzędnych zdolności; wypełniać będą ściśle swój obowiązek,. Chodzi teraz o wynalezienie sposobności lub wytworzenie tejże. Schadzka u notarjusza de Boissy-Saint-Leger, S. V. P. dla bliższego porozumienia się w tym przedmiocie.

X. Y. Z.

— Nareszcie! wyszepnął baron i odpisał bezzwłocznie pod adresem panny Anity, oznaczając Sariolowi schadzkę żądaną.
Tegoż samego dnia około jedenastej w południe w chwili gdy Filip zabierał się do śniadania, służący oznajomił mu, iż jakaś dama starannie zakwefiona, przybywająca z przedmieścia św. Honorjusza, życzy z nim się widzieć.
— Wprowadź ją natychmiast, rzekł Croix-Dieu.
Przybyła bezzwłocznie się ukazała a powitawszy barona ukłonem, czekała w milczeniu na odejście służącego. Jednocześnie złożyła ukłon głęboki, któremu towarzyszył uśmiech żartobliwy.
— Pani jesteś panną Mariettą? nieprawdaż? pytał Croix-Dieu witając ją wzajem ukłonem.
— Do usług pana barona.
— Czy wiesz panno Marietto, że jesteś śliczną dziewczyną?
Pokojówka powtórnie się uśmiechnęła, ukazując dwa rzędy drobnych białych zębów, poprawiła włosy nastrzępione nad czołem a rozsiadłszy się swobodnie na fotelu odpowiedziała:
— Tak często powtarzają mi ów komplement panie baronie, iż muszę uwierzyć w niego.
— W tych twoich oczach, i tej zgrabnej talii spoczywają bogactwa!
— I o tem mnie także mówiono: wszak dotąd z tych bogactw nie otrzymałam korzyści. Być może później to nadejdzie. Poważam się jednak przypomnieć panu baronowi, że czas mam bardzo wyrachowany. Pani wicehrabina posłała mnie ze zleceniem, po załatwieniu którego wracać muszę co rychlej. Z rozmowy jaką miałam wczoraj z pewną kupcową, sprzedającą wstążki, wnoszę iż nie dla próżnej pogawędki pan baron życzył sobie moich odwiedzin?
— Masz słuszność, rzekł Croix-Dieu. Przystępujmy do rzeczy. A zatem.
— Zatem? powtórzyła Marietta.
Croix-Dieu sięgnął po pugilares, a dobywszy zeń banknot tysiąc frankowy podał go pokojówce.
— Otóż jesteśmy w porządku, rzekł. Wszak prawda?
— Najzupełniej! Niech pan baron pytać mnie raczy, jestem gotową odpowiadać.
— Pytać... na co?.. Wszakże wiesz dobrze Marietta o czem masz mnie zawiadomić?
— Ja coś lepszego nad to uczynię. Opowiadaniom niekiedy zbywa, na jasności. Mówiąc, zapominamy wielu ważnych szczegółów. Przygotowałam więc notatki. Rodzaj dziennika spisywanego z dnia na dzień.
— Ach! jak to mądrze pomyślane! Proszę o ów dzienniczek.
— Oto jest, odpowiedziała. I odpiąwszy górne guziki stanika, dobyła z zań zeszyt i podała go Filipowi.
— Zobaczmy, rzekł, rozwijając arkusze. Ho! ho! ale widzę że tego jest wiele, wyszepnął.
— Tak panie baronie. Nie ladajaka to praca; dokładna, szczegółowa, nic w niej nie brakuje. Przyjm pan to w zamian za swoje pieniądze.
— Byłem pewien tego podarunku z twej strony.
— Rzecz obiecana, rzecz święta! Przekonaj się więc pan z tego, że jestem uczciwą dziewczyną!
— Któżby miał wątpić o tem? odparł Filip z uśmiechem.
I zaczął czytać ów raport spisywany przez podstępną pokojówkę. Po przeczytaniu jednak a raczej przesylabizowaniu kilku pierwszych wierszy zaniechał czytania.
— Panno Marietto, rzekł, odczytywanie twych drobnych jak nóżki muchy hieroglifów, wymagałoby długiego czasu. Przeczytaj mi sama głośno ów nieoceniony dokument, słuchać go będę z zajęciem.
— Najchętniej!
I głośno czytać zaczęła:
„Niespostrzegłam tak na wsi jak i tu zarówno, ażeby pan markiz zalecał się do naszej pani; poznaję teraz jednakże, że tam coś być musi pomiędzy nimi, śledzić więc nieomieszkam.
„Czwartek godzina wpół do dwunastej.
„Pani wyjść nigdzie niechciała. Pan wicehrabia pojechał do klubu. Gdym przyszła rozbierać panią, miała zaczerwienione oczy, widocznie płakała. Zwykle jest ona dla mnie bardzo dobrą i pobłażliwą. Dziś w wieczór jednak ani słowa do mnie nie przemówiła. Co począć? Wielcy państwo kapryśnymi nieraz bywają!
„Piątek. Druga godzina.
„Pani jest w ogrodzie! Wydaje mi się dziś mniej smutną niż wczoraj; ale wzruszona, podrażniona, jak gdyby rozgorączkowana. Z okna sypialni śledzę jej każde poruszenie. Idzie ku żelaznym sztachetom przysłoniętym powojem, jakie zamykają ogród od strony pól Elizejskich. Zatrzymuje się. Spogląda w około siebie. Uniósłszy łodygi powoju wydobywa z owej zaimprowizowanej kryjówki coś, czego rozeznać nie mogę. Coby to było takiego?
Następnie spieszy na drewniane schody altany której cale wnętrze widzę z mojego okna. Pani trzyma list w ręku i czyta go. Domyślam się teraz co ona z pod powoju wyjęła.
„Odczytywanie tego listu dość długotrwało. Skończywszy raz, odczytuje na nowo, poczem wsunąwszy paier w kopertę, składa ją na dwoje i ukrywa nad piersiach pod koronkami stanika.
„Wyszedłszy z altany, wraca zwolna do pałacu. Ukrywam się w garderobie, przytykającej do sypialnego pokoju pani. Gdyby mnie tu zastała, łatwo mi będzie przed nią się wytłumaczyć.
„W garderobie zajęłam takie miejsce, ażeby zeń widzieć każde poruszenie wicehrabiny.
„Z razu stała nieruchoma z pochyloną głową i ręką przyciśniętą do lewej strony piersi. Wśród panującej dokoła ciszy zdawało mi się, iż słyszę bicie jej serca. Nagle, podniosła głowę, a zbliżywszy się ku tym samym drzwiom, któremi weszła, zamknęła je na klucz na dwa razy i podszedłszy do kominka zapaliła świecę. Sądziłam,, że będzie coś pisać lub pieczętować, ale się omyliłam.
„Wyjąwszy z za gorsa list znaleziony pod bluszczem i tak chciwie czytany w altanie, zbliżyła go do zapalonej świecy.
„Pani ze smutkiem patrzyła na list niknący w płomieniach, a gdy spostrzegła ostatnią iskierkę, błąkającą się na zczerniałych szczątkach papieru westchnęła ciężko i wyszła z pokoju.
„Zatrzymałam się przez kilka minut a usłyszawszy panią grającą w salonie na fortepianie jakąś smutną melodję, wbiegłam do jej pokoju i w głębi kominka znalazłam pośród popiołów maleńki szczątek papieru.
jakiego ogień strawić nie zdołał“.
I Marietta sięgnęła po portmonetkę, śliczne cacko, w kość słoniową z posrebrzanemi brzegami oprawną, a z jednego jej przedziału dobyła kawałek zżółkniętego okopconego od dymu i wypalonego po brzegach papieru.
Pięć wyrazów zajmowało całą długość owego skrawka. Brzmiały one:
„Zapewniona nadzieja. Dla czego potrzeba!“
Nie stanowiło zaiste to żadnego zdania, ani nawet sensu, wystarczyło wszelako baronowi do rozpoznania pisma Andrzeja i nie zadziwiło go wcale, ponieważ obecnie nie miał żadnej wątpliwości w tej mierze.
— Na honor panno Marietta, rzekł, jesteś dziewczyną wyjątkową. O wszystkiem myślisz. Przewidujesz wszystko! Wicehrabina de Grandlieu jest szczęśliwą, że cię ma u siebie.
— Gdyby wiedziała co mi zjednywa ten pański komplement, odpowiedziała śmiejąc się pokojówka, inaczej by ceniła to swoje szczęście. Lecz czas mi odejść panie baronie; pozwól więc, iż dokończę czytania.
I czytała dalej:
„Sobota godzina druga.
„Tylko co wyszłam z przedpokoju. Wicehrabia wyjechał karetą, a jednocześnie markiz de San-Rémo przybył do pałacu. Pani nie zakazała dziś przyjmować gości. Zameldowano więc pana markiza.
„Trzecia godzina.
„Wymknęłam się do ogrodu, i ukryta w gęstym klombie krzewów pod oknami widziałam wszystko co się działo w błękitnym buduarze, gdzie pani zwykle po południu przyjmuje swych gości.
„Wielki stor koronkowy spadając na szyby, zasłaniał je wprawdzie; odnalazłam jednak sposobność przekonania się, iż tam nie działo się nic niebezpiecznego dla pana wicehrabiego. Markiz de San-Rémo siedział może trochę bliżej mej pani, niż by należało; i jedną jej rękę trzymał w swych dłoniach. Pani od czasu do czasu czyniła poruszenia aby mu ją odebrać. Czyniła to jednak widocznie bez przekonania, i nie na serjo, ponieważ nie puścił jej ręki.
„Widzę teraz, iż nie ulega zaprzeczeniu, że markiz szalenie jest zakochanym w mej pani, i że ona nie obojętnie patrzy na tę miłość.
„Jest to niemoralnie, wiem o tem; ponieważ pani jest zamężną. Ależ mój Boże, rzecz to naturalna! Oboje są tacy młodzi, tacy piękni, tacy powabni! Mnie bardzo zajmuje ta gruchająca miłośnie para! Jakżebym rada była, ażeby byli szczęśliwi!“
— Lecz cóż od soboty tara zaszło nowego? zapytał Croix-Dieu.
— Nie wiele szczegółów panie baronie. Markiz de San-Rémo bywa u nas codziennie. Niewiem jak on się tam urządza, lecz zwykle przybywa w chwili gdy wicehrabia ma wyjechać, albo wychodzić. Onegdaj był u nas znowu na obiedzie, a wieczorem pojechał z panią i panem do cyrku na polach Elizejskich. Wczoraj nie był wcale, a pani, której dobrze pilnowałam, zeszła o drugiej godzinie do ogrodu, gdzie znów jak pierwszym razem znalazła list pod powojem — Cóż się stało z tym listem?
— Niewiem tego. Jestem tylko przekonaną, że pani go nie spaliła, bo nigdzie nie dostrzegłam śladów popiołu. Teraz uciekam baronie. Przyjdę znów jak będę mogła najprędzej. Gdyby zaszło coś nadzwyczajnego, znajdę pozór wymknięcia się z domu, i chociaż jednem słówkiem powiadomię pana.
— Pozostań jeszcze chwilę, tylko dwa lub trzy zapytania. Kto odnosi listy pani de Grandlieu na pocztę? badał Croix-Dieu.
— Czasami kamerdyner pana wicehrabiego, najczęściej jednak ja odnoszę pani korespondencję.
— Jak wicehrabina pieczętuje te listy?
— Lakiem zielonym.
— Cóż jest wyrytem na jej pieczątce?
— Pani posiada dwie pieczątki, i używa jednej lub drugiej na przemiany. Na pierwszej są połączone herby de Grandlieu i Randalów. Na drugiej litery: H. R. co znaczy Herminia de Randal.
— Dziękuję ci Marietto, rzekł Croix-Dieu. Teraz wiem już wszystko, co wiedzieć obciąłem.
I usłużna pokojówka złożywszy zgrabny ukłon zwróciła się ku drzwiom.
— Ale! panno Marietto! zapominasz o swojej nagrodzie, wołał śmiejąc się Filip.
Baron otworzywszy pugilares wsunął powtórnie bilet bankowy w rękę garderobianej, która uszczęśliwiona wybiegła z pokoju.
Ów pająk Paryzki, ten niebezpieczny awanturnik, który był kolejno Robertem Saulnier, hrabią Loc-Earn, Fryderykiem Müller, a wreszcie baronem Croix-Dieu niemniej był zadowolonym.
— Sieć zaciska się coraz szczelniej, mówił do siebie zacierając ręce, zbliża się chwila w której wszystkie muchy w niej uwięzną!


∗             ∗

Nazajutrz rano kilka minut po ósmej, wszedł wezwany służący markiza San-Rémo do Filipa.
Zbyt przebiegły, ażeby nie miał wiedzieć, iż skoro baron wezwał go do siebie, musiał mieć ku temu jakąś konieczną potrzebę, wszedł do gabinetu z miną pokorną a chytrą, gotów sprzedać swoje usługi za dobre pieniądze.
Croix-Dieu był nazbyt wprawnym fizjonomistą, ażeby za pierwszym rzutem oka nie odkrył charakteru sługi, markiza. Stosownie więc do tego, postanowił odrazu, bez ogródek, przystąpić do rzeczy.
— Edmundzie, mój dobry chłopcze, rzekł do niego, pan de San-Rémo jest bardzo z ciebie zadowolonym, powtarza mi to bezustannie, i ja sam wiem że służysz mu wiernie, z poświęceniem.
— Dziękuję panu baronowi za tak pochlebne zdanie, rzekł sługa. Znając me obowiązki staram się je jak najlepiej wypełniać.
— Wiesz, że jestem przyjacielem twojego pana, jego — najlepszym, najzaufańszym przyjacielem.
— Wiem o tem panie baronie.
— Otóż nastręcza się sposobność wyświadczenia panu de San-Rémo nader ważnej usługi. Gotów jestem wszystko uczynić w tej mierze, ale ponieważ tu trzeba działać mimo jego wiedzy, musisz mi więc przyjść z pomocą.
— Pan baron znajdzie mnie zawsze gotowym na swoje rozkazy, gdzie chodzi o dobro mojego pana.
— Potrzeba ciągłego, bezustannego czuwania nad niektóremi szczegółami domowego życia mego młodego przyjaciela, a ztąd i zdawania mi sprawy ze wszystkich otrzymanych spostrzeżeń.
Edmund przybrał postawę niezadowoloną, niby postawę obrażonego we własnej godności człowieka.
— Ależ, panie baronie! zawołał, jest to poprostu szpiegostwo!
— Co ci się przy widuje mój chłopcze! zawołał Filip ze śmiechem, i jak brzydkich ku temu używasz wyrażeń! Będąc daleko starszym od pana de San-Rémo, uważam się niejako za jego opiekuna. Ztąd pragnąc go uchronić od pewnych niebezpiecznych szaleństw, jakie by opłakane skutki sprowadzić dlań mogły, potrzebuję dokładnie, lecz potajemnie być powiadamianym o wszystkich jego czynnościach. Czyliż więc czuwanie w tak szlachetnym celu można nazwać szpiegostwem? sam powiedz?...
— Nie przeczę panie baronie, rzekł chłopiec. Zapatrując się z tego stanowiska rzecz się przedstawia inaczej. Wszak gdyby mój pan spostrzegł, że ja go podglądam, nie bacząc na powody, jakie mnie ku temu skłoniły, oddaliłby mnie niezwłocznie, co nie jest dla mnie pożądanem mając u niego tak dobre miejsce.
— Najprzód jesteś zbyt zręcznym, ażebyś się dał na tem pochwycić; a potem powiedz mi jakie pobierasz wynagrodzenie od swego pana?
Edmund wymienił przesadzoną cyfrę.
— Dobrze, rzeki Filip. Gdyby cię markiz miał kiedy oddalić, natenczas ja przyjmę cię do siebie z podwyższoną płacą, a nadto, oddzielnie cię wynagrodzę za gorliwość okazaną dla dobra twojego pana. Przyjm teraz tę oto drobnostkę na rachunek przyszłego mego zadowolenia.
I jednocześnie podał mu bilet bankowy.
Ów tak wyborny argument przekonał do reszty służącego. Schował skwapliwie banknot do kieszeni.
— Pan baron może liczyć na moje współdziałanie, odpowiedział. Skoro tu idzie o dobro mojego pana, wszystko gotów jestem uczynić, a dowiedziawszy się co mi robić wypadnie, oddam się pod rozkazy pana barona.
— Robota twoja będzie nader łatwą i prostą. Czy wszystkie listy nadsełane do pana San-Rémo przez twoje przechodzą ręce?
— Tak, panie baronie. Odbieram je zwykle od odźwiernego.
— Otóż więc staraj się na przyszłość odróżniać koperty wszystkich listów. Jeżeli która z tych kopert będzie zapieczętowana lakiem zielonym, na którym zobaczysz dwie litery, naprzykład H. R. przybywaj do mnie natychmiast z doniesieniem, a w zamian za tę wdzięczność otrzymasz odemnie taki sam bilet bankowy, jaki przed chwilą dostałeś.
— Może pan baron liczyć na moją skwapliwość i akuratność. Czy to już wszystko.
— Nie jeszcze. Powiedz mi czy sobie przypominasz pewną zakwefioną damę, która pewnego wieczora podczas choroby twojego pana, przyszła sama jedna do waszego domu?
— Pamiętam to doskonale!
— Od tego czasu czy nie była ona u was w pałacu?
— Nigdy!
— Gdyby więc kiedykolwiek się tam ukazała, rzuć wszystko, a przybiegnij mnie zawiadomić. Dostaniesz wtedy nie jeden ale dwa bilety tysiąc frankowe.
— Spełnię to panie baronie. Nie dla pieniędzy, ale przez czyste poświęcenie.
I pobiegł na ulicę Bulońską, błagając nieba o jak najwięcej listów dla swego pana z zielonemi pieczątkami, i jak najwięcej odwiedzających go dam w czarnych zasłonach.
Tydzień upłynął.
Sariol pod postacią pana Vergeot notarjusza z Boissy-Saint-Leger, nie zaniedbał stawić się na oznaczoną mu schadzkę przez barona, i po długiej rozmowie pomiędzy dwoma niegdyś wrogami a dziś sojusznikami, rozmiłował się nagle w życiu wiejskiem, a głównie w łowieniu ryb na wędkę. Codziennie więc krążył na brzegach Sekwany, chociaż mu się nie udawało złowić ani jednego kiełbika.
W ciągu tego czasu Croix-Dieu widział po kilka razy Andrzeja i szczególną dostrzegł w nim zmianę.
Młodzieniec wydał mu się być niezmiernie smutnym, i mimo wszelkich usiłowań złudzenia barona, nie zdołał ukryć przed nim ani swego zniechęcenia do życia, ani głębokiej melancholii w jakiej był pogrążonym.
— Cóż jest twojemu panu? pytał Croix-Dieu Edmunda wychodząc raz od markiza San-Rémo.
— Niewiem panie baronie, rzekł sługa, i to mnie wielce niepokoi. Do mnie już on się prawie wcale nie odzywa, ale za to sam mówi do siebie. Podsłuchiwałem kilkakrotnie pod jego drzwiami, lecz słyszałem tylko zdania bez związku, świadczące, że mój pan musi być bardzo nieszczęśliwym.
— Czy go odwiedzał pan de Grandlieu.
— Był u niego dwa razy, a jednego wieczora przyprowadził za sobą swego konia Tontona.
— Kogo innego zaniepokoiłoby to może, i sądziłby, że wszystko stracone, pomyślał Filip wsiadając do powozu. Ja jednak odgaduję lepiej, i widzę że chwila stanowcza się zbliża. Jest to już ostatnia walka, ostatni wysiłek oporu, biedna wicehrabina! Będzie miała przynajmniej tę chwałę, że dzielny opór stawiała swojej miłości. Wkrótce ciekawych dowiemy się rzeczy.
Zaledwie Croix-Dieu wrócił do domu, oznajmiono mu przybycie panny Marietty, staranniej niż zwykle zakwefionej.
— Panie baronie, rzekła, ważne przynoszę dziś wiadomości.
Filip uśmiechnął się.
— Od ostatniej mojej bytności u pana barona, pani moja zmieniła się do niepoznania. Surowo poleciła drzwi zamknąć przed wszystkimi. Nie przyjmuje nikogo.
— Ani nawet pana San-Rémo.
— Jego szczególniej! Mówię, uważaj pan, szczególniej ponieważ wicehrabia przyprowadził go wczoraj na obiad, pani pod pozorem migreny nie przyszła wcale do stołu; co przekonało mnie, że fałszywemi były moje domysły, jakoby kochała pana markiza. Nie! ona go widocznie cierpieć nie może, i kocha kogoś innego!
— Tak, ale kogo?
— Nie wiem, lecz to pewna, że moja pani codzień wychodzi do ogrodu, i że pod powojem przy sztachetach żelaznych znajduje listy, które odczytuje potajemnie. Gdyby pan de San-Rémo był autorem tych listów, pani nie kazałaby go odprawiać nie widząc się z nim w pałacu.
— Mówisz arcylogicznie! odparł Croix-Dieu. Powiedz mi jednak me dziecię, czy nigdy myśl ci nie przyszła ażebyś znając ową kryjówkę pod bluszczem, kiedykolwiek uprzedziła swą panią i zabrała jeden z owych miłosnych liścików?
Marietta oburzona zerwała się z krzesła.
— Co? zawołała, nigdy w życiu! Mogłam się zgodzić na udzielanie panu baronowi niektórych drobnych wiadomości, ponieważ pragnąc wyjść za mąż, potrzebuję choćby małego posagu, ale złodziejką nie będę!
Wprędce uśmierzyło się jednak to nagłe oburzenie subretki.
— Nie wszystko to jeszcze panie baronie, dodała po chwili. Pozostaje coś ważniejszego do opowiedzenia. Pani dotąd tylko odbierała listy. Teraz już sama na nie odpisuje.
— Jestżeś tego pewną? zapytał Croix-Dieu.
— Jak najpewniejszą! Pan baron sam przekona się o tem. Przed dwiema godzinami weszłam do pokoju pani z pudlem koronek, które jej ze sklepu przysłano. Pani pieczętowała właśnie natenczas list lakiem zielonym, i mniejszą pieczątką z dwiema cyframi. „Odnieś te koronki do garderoby!“ zawołała opryskliwie, nie spojrzawszy nawet na towar, mimo że te koronki były bardzo pięknemi. Spełniwszy rozkaz, wróciłam do pokoju będąc pewną, że pani każę mi list ten odnieść na pocztę. Omyliłam się jednak. Nie było już żadnego listu, a pani siedząc podparta na krześle, nic do mnie nie mówiła. Dziwnem mi się to wydało. Podejrzywając coś w tem ukrytego, podglądać i śledzić zaczęłam. Po upływie kwadransa, pani włożyła kapelusz, zarzuciła płaszczyk na siebie, i wyszła z pałacu pieszo, sama jedna. I ja tak samo zrobiłam, i poszłam za panią.
— Gdzież szła wicehrabina?
— Niedaleko. Najprzód wstąpiła do składu różnych drobiazgów, znajdującego się nawprost naszego pałacu, gdzie kupiła kilka cacek porcelanowych; następnie udała się na róg ulicy do skrzynki pocztowej. Zatrzymawszy się tu, wydobyła list z kieszeni, a obejrzawszy się w około siebie, wrzuciła go w skrzynkę, poczem wróciła do pałacu. Cała ta jej wycieczka nie trwała dłużej nad dziesięć minut. Ja zaś wskoczyłam do fiakra, i otóż tu jestem. Cóż pan baron myśli o tom wszystkiem?

— Myślę że jesteś rozumną dziewczyną Marietto, przed której okiem nic się nie ukryje, a razem odgaduję, że twoja pani odpisała rzeczy wiście owemu nieznajomemu zakochanemu w niej korespondentowi, rzekł Filip otwierając dobrze wyładowany pieniędzmi pugilares, na co dziewczyna mile się uśmiechnęła.

XI.

Tegoż samego dnia Croix-Dieu wrócił do domu na krótko przed północą.
— Panie baronie, rzekł jego lokaj, służący pana markiza San-Rémo czeka tu już od godziny.
— Wprowadź go do mego gabinetu, rozkazał Filip.
Chłopiec rozpromieniony radością, zaczął zdawanie raportu.
— Panie baronie, przynoszę ciekawą wiadomość.
— Dobrze mój kochany, cóż mi więc powiesz?
— Mój pan otrzymał dziś list pocztą miejską. Na zielonej lakowej pieczątce wyryte były litery H. E. Oddałem natychmiast ten list mojemu panu i zdawało mi się że dobrze uczynię patrząc przez dziurkę od klucza, jaki też skutek wywoła na pana markiza pomieciona korespondencja.
— Wyborną myśl miałeś Edmundzie! Cóżeś więc zobaczył? Pan markiz był zadowolony?
— Najprzód ucałował ów list, potem przeczytał od początku do końca. Skończywszy czytanie, znowu go ucałował i zaczął czytać na nowo a w przerwach przyciskał list do serca. Mogło to trwać do nieskończoności, opuściłem więc moje stanowisko. Wybiegłem więc z pałacu, żeby o wszystkiem donieść panu baronowi.
— Jesteś nieocenionym Edmundzie! zawołał Filip. Oto umówione wynagrodzenie.
— Dziękuję panu baronowi, rzekł chłopiec biorąc pieniądze.
— Czy nie wiesz co twój pan uczynił z tym listem?
— Niewiem tego.
— No! nie ustawaj w swej gorliwości. Siedź z podwojoną uwagą, a gdy przybędą listy podobne temu, staraj się odkryć, gdzie pan de San-Rémo je chowa po przeczytaniu, bo zdaje mi się, że ich nie niszczy. Gdyby wypadkiem, który z tych bilecików wpadł w twoje ręce, co spodziewam się, że wkrótce nastąpi, za przyniesienie mi tegoż dostaniesz odemnie tysiąc franków.
— Ach! panie baronie, zawołał służący zapalony chciwością, już jak gdybym miał te pieniądze.
— Oto chłopiec, który gotów jest wyłamać wszystkie zamki w meblach swojego pana, by w zamian pochwyciwszy w jak najkrótszym czasie korespondencję pani de Grandlieu zamienić ją na obiecane pięćdziesiąt luidorów. Przybywamy do portu! Płyniemy! myślat z radością Filip.
Załączamy czytelnikom treść listu, który Andrzej tulił tak namiętnie do serca i okrywał pocałunkami. Czytelnicy po odczytaniu go zawołają wraz z nami: Biedne dziecię! Biedna Herminia!“
Zawiera! on te słowa:
„Jesteś bez litości! Mówisz albowiem o śmierci, jak o tem mówiłeś w Grandlieu, w dniu w którym wymogłeś na mnie obietnicę widywania się z tobą.
Powróciwszy do Paryża przyjęłam cię u siebie... Powtarzałeś mi, że mnie kochasz. Nie nakazałam ci milczenia, chociaż później wstydziłam się mojej nikczemności. Chciałam na nowo podźwignąć mój obowiązek, odsunąć cię od siebie, zmusić cię do zapomnienia, do niesłyszenia twych wyznań, do nie plamienia więcej zdrady i kłamstwem mojego życia. Byłoż to występkiem z mej strony?
Niestety! okazało się to niemożebnem!
W Grandlieu, przez krótką chwilę ufałam twej wspaniałomyślności. Zawiodłam się jednak. Jesteś okrutnym samolubem! Mówią, że wy wszyscy mężczyźni jesteście takimi. A byłoby tak pięknie, tak wzniosie, tak szlachetnie, nie być ci podobnym do tych, którzy są samolubnymi. Dla ciebie jednak widzę jest to niemożebnem.
O! należało ci pojąć Andrzeju me walki, moje wzburzenia przeciw sobie samej, moje męczarnie! Gdybyś ty wiedział jaki mnie wstyd ogarnia, gdy spojrzę wgłąb siebie. Kłamać, i oszukiwać, zmuszona, ja! Herminią de Randal! Boże, mój Boże! a urodziłam się tak uczciwą!.. Andrzeju!.. cóżeś z mej czystej duszy uczynił! Gubisz mnie a ja ci przebaczyć to muszę! Nie masz litości nademną, być może dla tego, iż nazbyt mnie kochasz.
Piszesz mi, iż jeśli ci dziś nie odpowiem, jeżeli sama nie usunę tych przeszkód, jakie usiłowałam wznieść pomiędzy nami, jutro już niczego lękać się nie będę potrzebowała, bo jutro już żyć nie będziesz.
Krępując mnie w ten sposób, cóż chcesz ażebym uczyniła? Mojaż będzie w tem wina jeśli twym prośbom ulegnę? Wiesz dobrze, iż mnie takiemi groźbami przekonasz.
Przebacz mi wyrzuty jakie ci tu czynię, wszak widzisz że ja w tej chwili zmysły tracę prawie zupełnie! Na co ci piszę tyle bolesnych rzeczy? Kreślę to pomimowolnie. Przebacz mi, przebacz! Kochasz mnie więcej nad własne życie, wiem o tem; bo inaczej gdybym o tem wątpiła nie myślałbyś o śmierci. Wiezzę więc temu i kocham cię z całej duszy! Wiem, że jest występkiem tak kochać i przewiduję ciężkie wyrzuty sumienia i wielkie nieszczęścia, jakie ta miłość za sobą sprowadzi. Przewiduję je i poddaję się im z całą uległością, ponieważ będzie to wymierzona sprawiedliwość!
Pisze ci o tem po raz ostatni, odtąd nie zasmucę cię już ani jednym wyrazem, ani łzą jedną, ni jedną skarga!
Mówisz, że nie widząc mnie żyć nie możesz. Zobaczysz mnie więc, lecz nigdy w pałacu de Grandlieu, nigdy! Słuchać wyznań twojej miłości w domu człowieka, którego szanuję i cenię nad wszystko na świecie, którego kocham przywiązaniem córki, w podobny sposób odpłacać zdradą za jego ufność, pojmujesz, że to byłoby najnikczemniejszem z mej strony!
Przestąpić próg twego mieszkania jest dla mnie niemożebnem. Szukaj więc i odnajdź jakie tajemne schronienie, gdziebym niekiedy na krótką chwilę przybiedz mogła a złożywszy drżącą mą rękę w twej dłoni, mogła poszepnąć ci z cicha: „Kochaj mnie! kochaj zawsze, bo wiele cierpię dla ciebie i siebie.“
Przekonaj się więc ile cię kocham, że przed niczem gotowa jestem się nie cofnąć, na co składam niestety dowody. Gdyby o moje tylko życie chodziło i gdybym publicznem zgorszeniem nie zraniła serca czcigodnego starca, którego jestem żoną, wystawiłabym się na wszystko! Powiedziałabym ci Andrzeju, uciekajmy razem! Ta zbrodnia nie byłaby przynajmniej zdwojona podłością! Jest to wszelako niemożebnem. Umarłby on z przekleństwem dla mnie na ustach!
Andrzeju! dla czego mi napisałeś, iż jeżeli dziś odmówię widzenia się z tobą, ty jutro umrzesz?
Oby mi Bóg przebaczył to, co czynić zamierzam!
Pojutrze o godzinie pierwszej w południe przyjadę i wejdę do kościoła świętej Magdaleny. Zdobędę się na tę bezbożną zuchwałość, ja której serce napełnia tak głęboka wiara!
Będę klęczała w drugiej bocznej kaplicy, na lewo. Tam pochylona pod nadmiarem mej winy, przyciśniona brzemieniem mej zbrodni, oczekiwać będę na ciebie.
Nie mów nic do mnie w kościele. Sklepienia tego świętego miejsca zapadły by się nad nami.
Oznaczać schadzkę miłosną przed ołtarzem. Pokrywać zdradę modlitwą! Kłamać wobec Boga. Ach! jak to ohydne! Obciąłeś tego jednakże.
Jakąż mi karę wymierzy ten Bóg, którego w taki sposób obrażam? Niechaj we mnie uderzy. Czekam i chylę czoło z pokorą. Lecz niech mnie tylko dosięgnie a ciebie w miłosierdziu swem niechaj oszczędzi!
Wyjdź pierwszy z kościoła a ja wyjdę za tobą: gdzie tylko mnie zaprowadzisz, pójdę.

Herminia“.

Ztąd nadzwyczajna radość Andrzeja podpatrzona przez Edmunda, o której wierny ów sługa przybiegł W zawiadomić barona de Croix-Dieu.

XII.

Skoro po pierwszym wybuchu szalonej radości markiza nastąpiło względne uspokojenie, pogrążył się on w głębokiej zadumie.
Herminia zakończyła list temi słowy: „Gdzie zaprowadzisz mnie, pójdę.“ I gdzież ją zaprowadzić?
Spotkanie miało nastąpić trzeciego dnia o godzinie pierwszej w południe.
Andrzej miał zatem dwa dni tylko przed sobą na wynalezienie tego gniazdka miłości i uczynienia go godnem przyjęciu ubóstwianego gościa.
Jakoż nazajutrz od rana rozpoczął poszukiwania i udał się w okolice tego arystokratycznego kościoła.
Przypadek posłużył mu pomyślnie w tym razie. Na jednym z domów przy ulicy Castelane spostrzegł na bramie tablicę z napisem oznajmującym o kilku mieszkaniach do wynajęcia.
Ulica ta jako niezbyt ludna, i nieposiadająca mieszkań podejrzanych, zdawała się być odpowiednią. Dom wydał mu się być spokojnym, i jak nazywają Anglicy „szanownym“.
Wszedł więc tam, żądając bliższych objaśnień od odźwiernego.
— Czy pan sam dla siebie poszukuje mieszkania? zapytał go tenże.
— Tak, dla siebie.
— W takim razie mamy mieszkanie w antresoli, złożone z trzech pokoi, bardzo wygodne, które jestem pewien, że się panu podoba. Moja żona mogłaby panu uprzątać i posługiwać, jeśli pan zechce.
— Zgadzam się na to. Zobaczmy ową antresole odrzekł San-Rémo.
Mieszkanie to składało się z przedpokoju, saloniku i sypialni. Maleńki ten lokal niski, nieco ciemny, tworzył dość brzydką całość.
— Jakaż cena tego mieszkania? zapytał Andrzej po obejrzeniu.
— Tysiąc franków, jeżeli za kontraktem półrocznym albo kwartalnym, zaś tysiąc dwieście, jeśli zapłata miesięczna bez kontraktu.
— Wynajmę miesięcznie. Nazywam się Andrzej Bernard, rzekł markiz, mieszkam w Saint-Germain. W Paryżu radbym mieć tylko małe mieszkanie do którego czasami mógłbym zajechać. Jutro tapicer mój zajmie się wewnętrznem urządzeniem, i wprowadzi tu meble. Oto dwa luidory na zadatek, a trzeci na piwo dla ciebie.
— Dziękuję jasnemu panu! zawołał odźwierny. Jesteś pan odkąd jak gdyby we własnym swym domu, i wprowadzić się możesz skoro się podoba.
Urządzając swoje mieszkanie przy ulicy de Boulogne, San-Rémo zapłacił za wszystkie meble do tegoż gotówką, ztąd liczył, że w razie potrzeby znajdzie nieograniczony kredyt u swego tapicera, i nie tracąc czasu udał się na bulwar Haussmana, gdzie tapicer nazwiskiem Sylvain miał obszerne swe składy, i zażądał od tegoż wspaniałego umeblowania i udekorowania wynajętego lokalu.
W Paryżu wiedzą dokładnie o finansowem położeniu każdej osobistości należącej do wyższych sfer towarzyskich. Być może, że ów pan Sylvain zasłyszał coś o pieniężnych kłopotach swojego klienta. A może wiedział, że komornicy dzwonili już niejednokrotnie do drzwi jego mieszkania, to też na żądanie kredytu przez Andrzeja odpowiedział:
— Będzie to kosztowało do dziesięciu tysięcy franków. Ufam niezachwianie w punktualność pana markiza. ale dziś interesa idą nam tak ciężko! Ogólna prawie stagnacja! Bankierowie trzymają kasy zamknięte; pieniądz coraz trudniejszym się staje. Ja sam nie mając otwartego kredytu muszę być nader oględnym w udzielaniu go innym. Jakąż kwotę mógłby mi pan markiz dziś wypłacić?
— Żadnej obecnie. Z dniem pierwszym przyszłego miesiąca będę panu płacił miesięcznie po tysiąc franków.
— Na takich warunkach uważam interes ten dla siebie za niemożebny, odparł przemysłowiec. Odrazu panu markizowi wyjaśnię na czem mógłbym poprzestać, chcąc nadal zjednać sobie pańskie względy. Pięć tysięcy franków zaraz, gotówka; a reszta w ratach trzy lub czteromiesięcznych.
— Ostateczna to propozycja z pańskiej strony?
— Ostateczna, panie markizie. Pragnąłbym większą panu uczynić dogodność i oddać się na pańskie usługi, ale widzi Bóg, niemogę, będąc sam bardzo ścieśnionym.
— Weź pan potrzebne miary na rozległość lokalu wyrzekł San-Rémo po chwili. Za godzinę przyniosę panu żądane pięć tysięcy franków, lub też zupełnie wyrzeknę się tego umeblowania.
Andrzej wsiadłszy do kabrjoletu kazał się wieść na ulicę św. Łazarza do pana Croix-Dieu.
Filip, jak wiadomo czytelnikom, z niewyczerpaną a trudną do wytłómaczenia skwapliwością, ofiarował się być bankierem Andrzeja od chwili, gdy temuż wypłata owej tajemniczej pensji po sześć tysięcy franków miesięcznie nagle wstrzymaną została za pośrednictwem notarjusza pana M. F., z ulicy Belle-chasse.
Jakim sposobem San-Rémo, którego delikatność i wrodzoną prawość charakteru tak dobrze znamy, przyjmował tak znaczne zaliczki, których udzielania nic nie usprawiedliwiało i których prawdopodobnie nigdy zwrócić niemógl? Dlaczego sam w obec siebie uniewinniał O o to dziwne położenie człowieka, żyjącego wystawnie kosztem drugiego, któremu nie był ani bliskim ani dalekim nawet krewnym?
Dla usprawiedliwienia postępowania młodzieńca, musimy przywieść na jego korzyść pewne łagodzące okoliczności.
Najprzód i przedewszystkiem on kochał gorąco a zatopiony wyłącznie w tej swojej miłości, zbyt mało zwracał uwagi na szczegóły życia materjalnego. Poniżyć się w oczach Herminii, nie mogąc się ukazać przed tą milionerką w blaskach człowieka bogatego, byłoby dla niego upokorzeniem do niezniesienia. Dzięki wspaniałomyślności barona, położenie Andrzeja nie zmieniło się wcale, pozory elegancji i zbytku też same pozostały. Któżby więc na miejscu młodzieńca zdobył się na heroizm odtrącenia tej dłoni, która byt jego podtrzymywała?
Zresztą baron powtarzał mu tyle kroć razy: „Jestem bogaty. Nie mam rodziny. Na tym świecie dla nikogo nie czuje takiego przywiązania jak dla ciebie“, że w końcu Andrzej wyrobił sobie przekonanie, iż Filip widzi w nim przyszłego swego spadkobiercę, i pomiecioną hojność uważał pod pewnym względem jako zaliczenia dawane mu na rachunek tej przyszłej sukcesji.
Obecnie udawał się on na ulicę św. Łazarza nie bez pewnego jakiegoś instynktownego wstrętu, musiał to jednakże uczynić nie widząc innego środka wyjścia ze swego bardzo przykrego położenia, nie wątpiąc, iż ów straszny jego przyjaciel przyjdzie mu znowu w pomoc ze zwykłą sobie uprzejmością.

XIII.

Croix-Dieu znajdował się właśnie u siebie w domu.
— Mogęż uwierzyć mym oczom? zawołał widząc wchodzącego Andrzeja, tyżeś to mój chłopcze? Tem więcej cieszę się z twego przybycia, iż tak rzadko teraz widzieć cię można.
— Wstydzę się przyznać kochany baronie, odrzekł San-Rémo pragnąc ukryć swoje zakłopotanie, że dzisiejsza moja wizyta nie jest bez celu.
— Jakiekolwiek bądź powody sprowadzają cię do mnie, odparł Croix-Dieu, witam cię najserdeczniej. Jeżeli mnie potrzebujesz w czem bądź, tem lepiej.
— Przychodzę prosić o pewną przysługę.
— Jeżeli tylko jest w mej mocy uczynić coś dla ciebie, uczynię. Mow więc o co idzie?
— O kwestję pieniężną.
— Do czarta! Źle tym razem trafiłeś. Szalona chęć mnie wczoraj ogarnęła założyć bank u hrabiny de Tréjan. Nieprzyjazna karta ścigała mnie bez litości. Bądź co bądź, zobaczymy. Jak dużej potrzebujesz kwoty pieniędzy?
— Pięciu tysięcy franków.
— Drobnostka! Fraszka ta jednak wobec mojej wczorajszej nieszczęśliwej gry w bakarata większą jest niż się wydaje. Nie obawiaj się jednak; w kłopotach cię nie pozostawię. Lecz pozwól mi zadać sobie kilka zapytań, nie przez próżną ciekawość, ale dla łatwiejszego przyjścia ci z pomocą. Przedewszystkiem więc powiedz mi czy tu chodzi o jaki dług honorowy? Przegrałeś co w karty?
— Wszak wiesz baronie że nie gram.
— Zkąd więc ta nagła potrzeba?
— Kochany baronie, wyszepnął stłumionym głosem młodzieniec, powiem ci szczerze, otwarcie.
— Skłamie napewno, pomyślał Croix-Dieu. Poczem dodał głośno: Mów, słucham cię.
— Wszak radziłeś mi sam, zaczął Andrzej, ażebym szukał rozrywek. Otóż korzystając z rad twoich jestem na drodze znalezienia tego lekarstwa.
— Pocieszająca wiadomość! Kobietę chcesz wyleczyć kobietą. Miłość miłością.
— Jeżeli nie miłością, to choć chwilowym kaprysem, odrzekł San-Rémo rumieniąc się pomimowolnie, zdawało mu się bowiem, że mówiąc w ten sposób wypiera się Herminii, że bluźni przeciw niej. Pewna, bardzo piękna kobieta, okazuje mi wiele życzliwości, należąc jednak do wyższych sfer towarzystwa, potrzebuje zważać na wiele. U siebie przyjmować mnie nie może. U mnie bywać jej niepodobna; musimy się więc spotykać w jakiem oznaczonem miejscu.
— Rozumiem, odpowiedział Croix-Dieu. Idzie więc o urządzenie w jakiej oddalonej części miasta małego tajemniczego raju, w którym moglibyście ukryć swe szczęście? A jako człowiek z gustem wykształconym, pełen delikatnego uczucia, radbyś wznieść świątynię godną twego bóstwa. Tymczasem twój tapicer wyrachowany rzemieślnik, nie pojmujący wznioślejszych aspiracji, odmawia ci potrzebnego na to kredytu. Czy odgadłem?
— W zupełności.
— Widzisz więc, jak moje przewidywania w porę przychodzą. Dzięki mej niedyskrecji a twojej otwartości, wszystko da się łatwo pokonać, żadna przeszkoda do zwalczenia nie pozostanie. Będziesz miał gdzie przyjąć swoją nieznaną Cyrcę, i ja nie będę potrzebował wyzuwać się z tej reszty pieniędzy, jaka na moje wydatki jest mi niezbędnie potrzebną. Napiszę parę słów do mego tapicera. Oddam go pod twoje rozkazy, otwierając ci u mego kredyt nieograniczony. Jest to znakomity fachowiec w swej sztuce, dbałby o moje względy. Zaręczam że ci tak dobrze usłuży jak mnie samemu.
— W jakich słowach mam ci podziękować za tyle dobroci baronie? szepnął z wzruszeniem San-Rémo.
— Będąc szczęśliwym Andrzeju. Wszak wiesz, że podzielam tak twe radości jak smutki. Czyliż nie jestem jakoby ojcem dla ciebie?
San-Rémo uszczęśliwiony taką dobrocią serca i dowodami wysokiej dla siebie życzliwości barona, pojechał uprzedzić Sylvain’a, że już traktować z nim nie będzie, i udał się do tapicera Filipa Croix-Dieu, którego zabrawszy z sobą na ulice Castelane i dawszy mu polecenia względem przyozdobienia mieszkania, otrzymał od niego przyrzeczenie, że nazajutrz na godzinę dziesiątą wieczorem wszystko gotowem będzie.
Przybywszy nazajutrz o oznaczonej godzinie, Andrzej uczuł się być całkowicie zadowolonym, jak człowiek, którego marzenia nie tylko ziszczone ale przewyższonemi zostały.
Nie będziemy opisywali szczegółów tego czarującego schronienia, zapewniając iż było to gniazdo urocze, godne przyjęcia Herminii.


∗             ∗

W dniu oznaczonym, o wpół do pierwszej w południe, Andrzej wszedł do kościoła, gdzie pani de Grandlieu przybyć przyrzekła o pierwszej godzinie.
Herminia równie jak Andrzej przybyła przed oznaczoną godziną.
Ubrana czarno, z zapuszczonym na twarz gęstym welonem, klęczała kornie w jednej z ubocznych kaplic świątyni.
Andrzej poznał z daleka, czyli raczej odgadł w owej ze skruchą pochylonej kobiecie Herminię. Niewysłowiona radość go ogarnęła.
— Ona więc przyszła! Wiedział że przyjdzie. Przyrzekła mu to. Nie wątpił. A jednak aż do tej chwili w owo tak wielkie szczęście lękał się uwierzyć.
Zbliżył się do kaplicy, lecz w chwili, gdy miał przestąpić otwartą kratę żelazną, zatrzymał się przypomniawszy słowa Herminii: „Nie mów do mnie w kościele! Sklepienie świątyni zapadłoby się nad nami!“
Cofnął się zatem.
Pani de Grandlieu ujrzała go wtedy, i jakby uderzona w serce prądem elektrycznym, nagle zadrżała.
Pochyliła na stopniach ołtarza ukorzone czoło i wsparłszy je na obu dłoniach, łkała przez kilka minut.
Andrzej spostrzegłszy ją drżącą, we łzach pogrążoną, uląkł się owej rozpaczy. Kto wie, pomyślał, czyli ów żal głęboki nie otworzy pomiędzy nim a ukochaną nowej przepaści, tym razem nie dającej się już przebyć.
Nie! pani de Grandlieu nie myślała cofnąć się teraz. Człowiek, który odtąd był panem jej duszy, ów człowiek powiedział: „Jeżeli nie podasz mi ręki do podźwignienia ciężaru życia, odbiorę je sobie!“ Więcej zatem teraz niż kiedykolwiek pragnęła go ocalić.
Biedna istota usiłowała błagać dla siebie przebaczenia Bożego, a w swojem pomieszaniu dochodzącem niemal do obłąkania nie znajdowała odpowiednich ku temu wyrazów.
Znękana, złamana bólem, lecz niezachwiana w postanowieniu, podniosła się zwolna.
Andrzej oparty dotąd o najbliższy filar, opuścił to miejsce. Herminia za nim postępowała, zapuściwszy na twarz gęstą koronkową woalkę.
Tak idąc za sobą, wyszli oboje z kościoła.
Minąwszy plac przed kościołem, San-Rémo zwrócił się ku ulicy Castelane. Zbiżając się do znanego nam domu, obejrzał się pragnąc zobaczyć czy pani de Grandlieu nie straciła go z oczu.
Szła w oddaleniu o kilka kroków od niego, wszakże jej ruchy niepewne, powolne, nacechowane wyczerpaniem, zdradzały kompletny brak sił. Jedna minuta dłużej, a nieszczęśliwa byłaby upadła na bruk ulicy. Spostrzegłszy to Andrzej, podbiegł szybko i podał jej rękę, której nic nie mówiąc rozpaczliwie się uchwyciła.
Zbliżywszy się do domu, weszli w głąb jego, zaledwie jednak Herminia dotknęła stopą kamiennej posadzki sieni, grożące jej już od kilku chwil omdlenie, ostatecznie nią zawładnęło.
Zachwiała się upadając.
San-Rémo zaledwie zdołał podtrzymać ją i pochwycić w ramiona. Unosząc drogi ów ciężar, wbiegł z nim na schody, i w kilku poskokach znalazł się przed drzwiami przygotowanego na ową schadzkę mieszkania. Odemknął drzwi z pośpiechem, a zamknąwszy je na klucz za sobą, złożył Herminię na miękkiej kanapie.
Wicehrabina pozostawała bez znaku życia. Piękne jej oblicze dorównywało bladością twarzy wykutej z kararyjskiego marmuru. Wszystka młoda i czysta krew uszła z jej lica, spłynąwszy do serca. Opuszczone powieki w połowie tylko zasłaniały źrenice, z pod których matowe białka oczu dziwnie odbijały od ciemnych rzęs Herminii.
San-Rémo drżał z przerażenia i trwogi.
— Ach! gdyby ona umarła? wołał rozpaczliwie. I w tejże samej chwili dodał z rodzajem dzikiej radości: Pospieszę za nią natychmiast! Rozdzieleni w życiu, połączymy się po śmierci!
Pani de Grandlieu jednak nie umarła. Zrazu leciuchny, następnie coraz żywszy odcień różanej krasy zabarwiał jej śmiertelnie blade oblicze.
Powieki przymkniętych oczu młodej kobiety drgać nieznacznie poczęły, całe jej ciało dotąd bezwładne wstrząsnęło się nagle, i otwarte w końcu źrenice padły zdumione na Andrzeja, który upojony miłością, drżący ze wzruszenia, klęczał u stóp jej, okrywając drobne raczki ukochanej gorącemi, lecz pelnemi poszanowania pocałunkami. Radosne jego upojenie było tak wielkiem i czystem, że ani na chwilę nie pomyślał o jakiej bądź zmianie tego szlachetnego uczucia.
Wicehrabina uśmiechnąwszy się tkliwie lecz smutno, usiłowała uwolnić swe ręce z dłoni młodzieńca.
— A więc, wyszepnęła głosem złamanym, a więc to prawda. Ja jestem u ciebie?
— Żałujesz żeś tu przybyła? pytał żywo Andrzej. Sądzisz mnie niegodnym owej miłości i zaufania jakiego dowody dajesz mi dzisiaj?
— Wiesz dobrze do jakiego stopnia ufam ci, odpowiedziała Herminia. Gdybym wątpiła o terb cośkolwiek, czyliżbym się tu znajdowała?
— Wszakże mnie kochasz, nieprawdaż? szeptał młodzieniec wpatrując się w nią z upojeniem.
— Wiesz o tem tak dobrze. Dla czego więc pytasz mnie o to?
— Pragnę to posłyszeć z ust twoich.
— A więc, kocham cię, kocham! Ale wstań proszę, usiądź tu przy mnie.
Andrzej spełnił wolę proszącej.
— Herminio! mówił dalej, pozwól mi napowrót ująć twą rączkę.
San-Rméo uczuł tę rączkę maleńką, drżącą w swej dłoni jak uwięzione ptaszę.
Przez kilka sekund milczeli oboje siedząc tak blisko siebie, iż zdawało się im że w przyśpieszonem serc uderzeniu słyszą wzajemną rozmowę.
Wicehrabina pierwsza przerwała milczenie.
— Andrzeju! zaczęła jakież wyobrażenie o mnie powziąłeś przeczytawszy mój list?
— Uszczęśliwienie jakiego doznałem było tak wielkiem, żem w pierwszej chwili lękał się wierzyć ażeby ono rzeczywistem być mogło, i teraz nawet, patrząc na ciebie Herminio, trzymając twą rękę, zapytuję siebie czyli to nie sen, nie złuda?
— Nie uczułeś dla mnie pogardy?
— Czyż można gardzić tem kogo się ubóstwia?
— Okazałam się jednak zbyt słabą, nikczemną.
— Jesteś szlachetną! wzniosłą nad wyraz!
— Mówiłeś o śmierci, pragnęłam cię ocalić. Ta straszna groźba, jaka nakazywała mi o wszystkiem zapomnieć a jedynie myśleć o tobie, nie była próżnem z twej strony zagrożeniem, wszak prawda?
— Byłem gotów umrzeć, przysięgam! Żyć, nie widząc ciebie, żyć bez nadziei, wiesz dobrze, że to przechodziło me siły!
— W tem leży jedyne dla ranie usprawiedliwienie. Czyś pojął przynajmniej jak ciężko walczyłam, ile wycierpiałam?
— Pojąłem nadewszystko, że mnie kochasz, że przyjdziesz. Pisałaś mi, że jestem bezlitośnym, Bóg świadkiem, że nie uczyniłem tego przez żadne wstrętne samolubstwo, ale wiedziony siłą miłości, pragnąłem nią zatrzeć bolesne wspomnienia walk twoich i cierpień.
Pani de Grandlieu głęboko westchnęła.
— Istnieje w człowieku sumienie, odpowiedziała, któremu milczenia nakazać niepodobna. Istnieją zgryzoty, jakie zatrzeć trudno.
— Jak możesz mówić o zgryzotach i wyrzutach sumienia uwielbiana moja Horminio? zawołał San-Rémo. Czyliż kochając mnie popełniasz występek lub zbrodnię?
— Zbrodnię najhaniebniejszą ze wszystkich, bo zdradę!
— Lecz kogoż zdradzasz? Ten, którego szanujemy oboje, jest dla ciebie ojcem nie mężem. Za jego tkliwość odpłacasz mu przywiązaniem córki. Czegóż może żądać więcej?
— W dniu, w którym wobec Boga otrzymałam nazwisko jakie dziś noszę, przysięgłam. Popełniam krzywo-przysięztwo!
— Nie!.. po sto razy nie!.. ukochana!.. Przysięga obowiązuje natenczas, kiedy się jej ważność rozumie. Ty nie rozumiałaś ważności swojej przysięgi. Zaprzecz temu jeżeli możesz?
Herminia pochyliła głowę nieodpowiadając. Zuchwały sofizmat młodzieńca nie zdołał jej przekonać zupełnie, zachwiał ją jednak w jej zapatrywaniach.
— To prawda, szeptała bezwiednie, to prawda, ja jej dobrze nie rozumiałam.
Nastąpiło nowe milczenie, które i tym razem jak i poprzednio przerwała pani de Grandlieu.
— Na co się przydały te moje walki wyrzekła. Na co te moje trwogi i boleści? Walczyłam, a mimo to zwyciężoną zostałam. Potrzeba cię było ocalić, podać ci rękę, nie cofałam się przed tem. Przyrzekłam ci że przybędę, i otóż jestem. Jestżeś zadowolonym? Radość sprawiona moją obecnością, czyliż dorówna ofierze jaką uczyniłam?
— Nie jestem w stanie na to odpowiedzieć, wyszepnął Andrzej. Niema w mowie ludzkiej wyrazów na objawienie tego co uczuwam w tej chwili. Pragnąc to wszystko wytłumaczyć byłoby to unicestwić mą radość, moje upojenie. Ach! czy ty mnie pojmujesz Herminio?
— W zupełności.
— I otóż, mówił dalej młodzieniec drżącym z wzruszenia głosem, zaledwie ośmielam się zadać ci jedno zapytanie. Jestżeś Herminio szczęśliwą?
— Szczęśliwą? powtórzyła, od ciebie zależy ażebym była szczęśliwą.
— W jaki sposób?
— Kocham cię! oto cała moja zbrodnia. Nie chciałabym jednak wyrzec się tego występku, choćby za cenę oczyszczenia się z winy; ponieważ wtedy musiałabym przestać cię kochać. Ufam ci w zupełności wraz z nieograniczoną miłością, jaką uczuwam dla ciebie. Zatem od ciebie zależy oczyścić mnie we własnych mych oczach. Od ciebie zależy powrócenie mi tego szacunku siebie samej, jaki miałam niegdyś, a którego niestety dziś nie mam!
— Mów, mów Hermini! wołał z uniesieniem San-Rémo. Co czynić mam? Jestem gotowy, rozkazuj!
Wicehrabina się zawahała. Usta jej poruszały się, lecz nie wydając dźwięków. Pragnęła mówić, a słów nie odnajdowała. Wszakże miała dotknąć niezmiernie delikatnej, a może niebezpieczniejszej nad wszystko kwestii. Pragnęła się uchronić od tych nieznanych a przeczuwanych niebezpieczeństw, a przygotowując się z niemi do walki, obawiała się zostać posądzoną, że one są jej zbyt dobrze znanemi. Nareszcie głosem tak cichym, iż ją zaledwie dosłyszeć było można, zapytała:
— Odkąd ty mnie kochasz Andrzeju?
— Od chwili w której cię po raz pierwszy ujrzałem. Nazywałaś się wtedy Herminią de Randal, i mogłaś mnie kochać swobodnie. Było to wieczorem, rok temu; na koncercie wśród Pól Elizejskich. Nie spojrzałaś nawet na mnie wtedy. Nie istniałem jeszcze naówczas dla ciebie.
— A wiedziałeś kto jestem?
— Nie; powiedziano mi o tem dopiero nazajutrz.
— Moglibyśmy się byli nigdy nie spotkać w tem życiu!
— To być nie mogło! zawołał młodzieniec.
— Być nie mogło, dla czego?
— Dla tego, że wszystkie istoty podlegają przeznaczeniu, którego ani własną wolą, ani wolą innych zmienić nie są w stanie. Od chwili naszego przyjścia na świat, było już napisanem, że my się poznać i pokochać musimy. Mogło to było nastąpić innego dnia, lecz spotkanie i zbliżenie się nasze zawsze by nastąpić musiało.
— Wierzysz więc że dusze nasze są sobie siostrzanemi duszami?
— Ja wierzę, że są sobie narzeczonemi; że Bóg stwarzając je postanowił, ażeby się spotkały i połączyły w jedność.
— Otóż ten ten związek dusz, który ty tak dobrze pojmujesz i tłumaczysz jest prawdziwem, i jedynem naszem szczęściem.
— Nie, nie jedynem, jest jeszcze inne, rzekł Andrzej.
— Umiejmy na niem poprzestać, odparła Herminia. Złóżmy w owem serdecznem przywiązaniu całą rozkosz, całe szczęście. Dusze nasze zostaną połączonemi na wieki; lecz niech nie będzie innego związku pomiędzy nami, prócz tego jedynego świętego węzła. I jak mój mąż jest mi tylko ojcem, kochanek mój, ponieważ w tym razie wolno mi jest nazwać cię kochankiem, będzie tylko bratem dla mnie. Ja będę ci siostrą, najtkliwszą siostrą Andrzeju! Wszakże ty tego tylko pragniesz?
San-Rémo pochyliwszy głowę nic nie odpowiedział.
Milczenie młodzieńca zaniepokoiło Herminię.
— Czemu nie odpowiadasz? zapytała łagodnie biorąc go za rękę. Miałżebyś nie uznawać słuszności w mych zapatrywaniach?
Andrzej milczał, bo w rzeczy samej nie podzielał przekonań wicehrabiny.
Pani de Grandlieu domyślała się mniej więcej co się działo w owem wzburzonem sercu młodzieńca, wróciła raz jeszcze do wszczętego przedmiotu rozmowy, i rozwijała go dalej z gorącem przekonaniem, i pokonywającą wymową, zapytując w końcu:
— Chcesz pozostać mi bratem?
Odrzekł z przekonaniem dorównywającem prawie przekonaniu wicehrabiny:
— Dobrze moja ubóstwiana! Wszystko czego ty żądasz, jest dla mnie świętością! Moje serce, moja dusza i życie są twojemi. Rozporządzaj mną według woli! Bądź siostrą dla mnie!
Dalsza rozmowa pomiędzy dwojgiem zakochanych, płynęła w sferach wyższego jeszcze platonizmu, gdy Herminia jak gdyby z roskosznego snu zbudzona spojrzała na zegarek.
— Bawię tu przeszło godzinę! zawołała z trwogą, wracać mi trzeba co prędzej.
— Lecz kiedy przybędziesz, pytał San-Rémo.
— Radabym odpowiedzieć ci „Jutro“. Czyż wiem jednakże czyli uskutecznić to będę mogła?
— Pomnij że ja żyć nie mogę nie widując ciebie.
— Dla tego też starać się będę byśmy jak najczęściej widywać się mogli. O! Andrzeju, będę tu często przychodziła, teraz, gdy cię poznałam tak dobrze, teraz gdy wiem że jesteś godzin być tak kochanym jak ja cię kochani i jak nawzajem chcę być przez ciebie kochaną, przychodzić będę bez obawy, i prawie bez wyrzutów sumienia.
— Jakim sposobem jednak zostanę o tem powiadomiony?
— Z rana, w tymże samym dniu otrzymasz list odemnie. Gdybym jednak z jakich nieprzewidzianych powodów przybyć nie mogła, nie będziesz wątpił o mnie, wszak prawda?.. ani się gniewał. Bądź proszę natenczas przekonanym, iż jakaś niezwalczona przeszkoda zatrzymała mnie w domu.
— Oczekiwać a cierpienie! niewidzieć cię, jakaż to męka! jakie cierpienie!
— Bądź pewnym, że i ja niemniej natenczas, a pocieszaj się przekonaniem, że żyję jedynie myślą o tobie, i że serce moje zawsze będę jest z tobą!
Oboje opuścili razem tajemniczy buduar, lecz w chwili skoro zeszedłszy ze schodów w bramie się znajdowali, Andrzej zatrzymał swoją towarzyszkę.
— Zechciej zaczekać chwilę, rzekł do niej. Muszę się upewnić, czyli wyjść będziesz mogła bez obawy.
Herminia w sieni pozostała.
San-Rémo wyszedłszy na ulicę spojrzał do okoła.
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, wyrzekł wracając. Pozwolisz abym ci towarzyszył?
— Nie!.. nie! zawołała z pośpiechem. Byłoby to szaleństwem! Na kobietę idącą samą w tak skromnem ubraniu, nikt nie zwróci uwagi. Przeciwnie zaś, twoja przy mnie obecność ściągnąć by mogła podejrzenie.
— Niech się tak stanie jak żądasz, rzekł Andrzej. Zegnaj i do prędkiego widzenia!
San-Rémo powrócił do buduaru i opuścił go dopiero po upływie kilku minut.
A jednak w chwili, gdy pani de Grandlieu lekkim, eleganckim swym chodem przesuwała się obok stojącego w pobliżu powozu, uchyliło się jedno z oszklonych okien jego, a z po za tegoż wyjrzało za nią dwoje ciekawych, szyderczym wyrazem przeszywających oczu.
Owym ukrywającym się szpiegiem w głębi powozu był baron de Croix-Dieu, który pragnął przekonać się naocznie o całym przebiegu tej sprawy. Gdy Herminia zmieniła kierunek drogi na rogu ulicy Castellane Filip zawołał na woźnicę:
— Ulica Caumartin. Jedź!
Udawał się on do Oktawiusza Gavard, gdzie i my za nim pójdziemy.
Niechcąc zaś cofać się w opowiadaniu, nadmieniamy w krótkości czytelnikom, że nazajutrz po widzeniu się Herminii z Andrzejem, młodzieniec otrzymał długi list od pani de Grandlieu.
Herminią wysławiała go w tym liście, za jego w dniu poprzednim postępowanie. Pisała, że dumną jest z niego, dodając, że ów wysoki szacunek tak dla niej, jak i zaprzysiężonej przez nią wiary; szacunek, jakiego złożył dowody, zwiększa po stokroć razy uczucie miłości. jakie ona dla niego zachowuje.
Wszystko to było nader pięknem, lecz przybywało nie w porę i chybiało celu. Ów związek dusz wydawał mu się być jakąś chorobliwą mrzonką, czemś dziwacznem, i nie przyznawał racji bytu owej egzaltacji młodej kobiety.
Połączmy się jednak z panem de Croix-Dieu, którego opuściliśmy w chwili gdy jechał na ulicę Caumartin.
— Twój młody pan jest w domu Dominiku? pytał Filip otwierającego drzwi lokaja.
— Jest panie baronie.
— Zamelduj mnie Dominiku.
Służący pospieszył spełnić polecenie.
— Tyżeś to baronie? zawołał Gavard ściskając rękę wchodzącego.
— O tobie by to raczej powiedzieć było można, rzekł Croix-Dieu. Od pewnego czasu nigdzie spotkać się z tobą niepodobna.
— Bo w rzeczy samej nigdzie nie bywam, rzekł śmiejąc się Oktawiusz.
— Cóż więc robisz? Gdzie czas przepędzasz?
— Jestem najszczęśliwszym znajdując się z Diną.
— Zawsze z tą Diną!
— Tak, teraz i nadal baronie! odparł Gavard. Pozwól sobie jednak zrobić tę małą uwagę, iż zobowiążesz mnie bardzo, gdy raczysz mniej lekceważąco wyrażać się o osobie, którą nad wszystko kocham i szanuję.
— Ha! ha! szanujesz więc teraz swoje kochanki? zaśmiał się Croix-Dieu.
— Mówiłem ci już niejednokrotnie baronie, że Dinah Bluet nic jest kochanką za pieniądze, zawołał Oktawiusz z podrażnieniem.
— Mówiłeś, lecz nie wierzyłem i nie wierzę temu.
— Daję ci na to słowo honoru! Czy jeszcze wątpisz webec tego?
— Wątpić mi nie wypada. Pozostaw mi wszakże moje przekonania. Powiedz mi jednak, dodał ów chytry opiekun, do czego cię doprowadzi ta twoja platoniczna miłość? Co robisz przebywając po całych godzinach z ową świetną gwiazdą, tak pod względem talentu, jak i swej niezachwianej cnoty?
— Chcesz wiedzieć co robię i robić zamierzam przebywając z nią razem? Kochając głęboko i będąc wzajem kochanym, zaślubia się uczciwą dziewczynę; tak działać powinien mężczyzna z sercem, rozumem i honorem!
Filip zaczął się śmiać głośno.
— Z czego się śmiejesz? zawołał żywo Oktawiusz.
— Otóż więc śmieję się mój chłopcze z twego arcykomicznego położenia.
— Komicznego, w czem takiem?
— Sądzisz więc że twoja matka zgodzi się chętnie na ów piękny projekt małżeństwa?
— Wcale w to nie wierzę. Obejdę się bez jej zezwolenia. Mama wyprawia mi co rano i wieczór najhaniebniejsze sceny, widząc że jestem zakochany na serjo.
— Źle czyni, przyznaję, odparł Croix-Dieu, bo na cóż się zresztą to przyda? Kobiety jednak łatwo dają się owładnąć podrażnieniu. Pomówmy z sobą spokojnie. Powiedz mi jakie są twe plany? Wobec oporu, co nadal zrobić zamierzasz?
— Obejdę się bez niej, jak ci to mówiłem.
— Jakim sposobem?
— Jestem bogatym. Nie zależę od nikogo. Poślę kochanej mamie „pełne uszanowania wezwanie urzędowe“ i rzecz skończona!
— I kiedyż to zamyślasz uczynić?
— Natychmiast po dojściu do pełnoletności.
— To znaczy?
— Za pięć miesięcy. Czas prędko uchodzi.
— Mój kochany, odparł Croix-Dieu poważnie, ty, któryś tak gruntownie zbadał przepisy testamentowe, pragnąc przed owym pojedynkiem zapisać pannie Dinie Bluet kapitały, jakiemi pomimo małoletności mogłeś rozporządzać, zapomniałeś przejrzeć w kodeksie przepisów o małżeństwie. Krótki ich przegląd otworzyłby ci nowe a nader ciekawe szczegóły w tej sprawie.
— Cóż jest w tym kodeksie?
— Jest to: „Rozdział I. Artykuł 148, który tak mówi: Młodzieniec, który nie doszedł skończonych dwudziestu pięciu lat wieku, nie może zawierać małżeństwa bez rodzicielskiego zezwolenia“. A dalej: Artykuł 152: „Od pełnoletności oznaczonej artykułem 148, aż do ukończonych lat trzydziestu wieku, akt przepisany artykułem 151, na mocy którego może być udzielone zezwolenie na małżeństwo, ma być ponawianym dwukrotnie, z miesiąca na miesiąc, po trzeciem ponowieniu aktu, można przystąpić do zawarcia małżeństwa“.
— Znajduje się to w kodeksie?
— Na dowód tekst ci cytuję. Za pięć miesięcy ukończysz dwadzieścia jeden lat wieku; dodajmy do tego lat cztery potrzebne dla dojścia do zupełnej pełnoletności i trzy miesiące niezbędne do wprowadzenia w wykonanie twych wezwań urzędowych, a odnajdziemy cyfrę ogólną lat czterech, ośmiu miesięcy i dni około sto siedemnastu, jakich ci będzie potrzeba, ażeby zmienić pannę Dinę Bluet w panią Oktawiuszową Gavard.
Oktawiusz zmięszany milczał. Croix-Dieu mówił dalej:
— Powtarzam, że twoja matka źle czyni niepokojąc się o to i irytując. Niepotrzebnie drażni tem swoje nerwy. Zanim nadejdzie ów termin w którym popełnisz szaleństwo o jakiem dziś marzysz, zmienisz swoje zamiary, i owe skrzydła anielskie jakiemi twoja fantazja przystraja ramiona panny Bluet, utracą swe piórka świetlane jedno po drugiem.
— Tak sądzisz baronie? pytał Oktawiusz.
— Jestem najmocniej o tem przekonany!
— To się grubo mylisz.. Wszystko to coś mi przytoczył z kodeksu, do najwyższego stopnia mnie gniewa! Uważam, że niezmiernie głupie to prawo. Bądź co bądź nie zmieni ono w niczem mego postanowienia, bo to postanowienie jest niezachwianem.
— Cóż więc uczynisz?
— Będę czekał. Mam dosyć czasu przed sobą. Jestem młody, a Dinah jest jeszcze prawie dzieckiem. Czekać więc możemy oboje. Będę ją kochał więcej niż dotąd. Kochać ją będę jak moje bóstwo, jak mój skarb jedyny, kochać będę ze czcią na jaką ona zasługuje, i to wystarczy do mojego szczęścia. Ty się śmiejesz z moich uniesień baronie, według ciebie, są one głupiemi. Ha! co się komu podoba. Zostańmy przy swoich zapatrywaniach.
— Zapewne, to będzie najlepiej, odparł Croix-Dieu, widzę bowiem iż na tym punkcie już się nie porozumiemy.
— Ale, zagadnął Oktawiusz, zmieniając przedmiot rozmowy, oddawna już miałem zapytać cię o tego rębacza z którym się pojedynkowałem, a któremu, dzięki talizmanowi mej ukochanej Diny, tak dzielnie moją szpadą rozplatałem piersi.
— Można tysiąc przeciw jednemu postawić że umarł, i dawno już pogrzebany. Doktór uważał go za straconego, wszak to pamiętasz zapewne?
— Tak, ale i najbieglejsi lekarze mylą się niekiedy.
— Zdarza się to. Lecz cóż ci na tem zależy?
— Wszak jest zwyczajem dowiadywać się o zdrowiu rannego przeciwnika?
— Więc dobrze. Zapisałem sobie gdzieś adres jego mieszkania, skoro go odszukam poślę dowiedzieć się, i powiadomię cię o tem.
— Proszę cię, zrób to baronie.
W kilka minut później Croix-Dieu pożegnawszy Oktawiusza udał się do pani Gavard, dokąd mu już towarzyszyć nie będziemy.
W czasie wyż przywiedzionej przez nas rozmowy, Filip znalazł sposobność zbliżenia się do jednej z szufladek biurka, i rozmawiając z młodym swym przyjacielem, oparł się plecami o ten sprzęt niby z niechcenia. Lewą ręką w tył założoną, w której trzymał gałkę z wosku, udało mu się bez zwrócenia uwagi odcisnąć kształt zamku.
Jeden i tenże sam klucz otwiera! wszystkie szuflady, a w jednej z nich, przypominamy to czytelnikom, znajdował się testament, mocą którego Oktawiusz ustanowił Dinę Bluet wyłączną spadkobierczynią swoich rozporządzanych milionów.


∗             ∗

Wejdźmy do skromnego mieszkania na czwartem piętrze, przy ulicy du Temple, gdzie Dinah Bluet żyła szczęśliwa kochając z całej duszy Oktawiusza, wszak teraz jak i poprzednio nic nie przyjmując od niego prócz serca, starała się wystarczyć na własne wydatki skromną swą pensją teatralną.
Młoda artystka w tym czasie nie występowała na scenie, ale pomimo to, od godziny jedenastej do czwartej odbywała próby z pewnej nowej sztuki, którą za dni kilka po raz pierwszy miano przedstawić.
Wróciwszy o czwartej do domu, powtarzała jeszcze swą rolę, czekając dopóki gospodyni nie przyśle jej skromnego obiadu co zwykle następowało w kilka minut po piątej.
Skwarne sierpniowe słońce dopiekało niemiłosiernie dnia tego, dusząc nieznośnym żarem, i mimo że okno było otwarte, w maleńkim tym pokoiku napełnionym wonią wielkiego bukietu z róż, przyniesionym dnia poprzedniego przez Oktawiusza, oddychać trudno było.
Dinah jakkolwiek w lekką suknię ubrana, czuła nieznośny ów upał, zajęta wszakże swą rolą, uśmiechała się pod wrażeniem jakiejś radosnej myśli.
Nagle zadrżała.
Ktoś lekko do drzwi zapukał, ale nie był to sposób w jaki jej miły gość, Oktawiusz, zwykł był oznajmiać swoje przybycie.
Dziewczę podniosło się, i uchylając w połowie drzwi, wyjrzała, gotowa je zamknąć na widok jakiej natrętnej, lub podejrzanej postaci. Z wielkiem zdziwieniem ujrzała na progu zakonnicę, siostrę miłosierdzia stojącą ze złożonemi rękoma, oczyma w ziemię spuszczonemi.
— Szukam panny Diny Bluet, rzekła przybyła. Wskazano mi to piętro, i te drzwi, proszę mi więc łaskawie powiedzieć czy pani jesteś osobą do której przychodzę?
— Ja jestem Diną Bluet.
— Pragnęłabym z panią pomówić przez krótką chwilę.
— Proszę, racz siostro wejść do mnie.
Zakonnica wszedłszy, usiadła na najbliższem krześle.
Dziewczę popatrzywszy na nią ciekawie usiadło; a gdy zakonnica przebierając paciorki wiszącego u pasa różańca, nic nie mówiła. Dinah ozwała się pierwsza.
— Przyjemną jest mi nad wyraz wizyta siostry, jakikolwiek bądź powód jej być może. Ponieważ jednak tego powodu odgadnąć nie jestem w stanie, pozwól więc siostro zapytać o niego.
— Przechodzę tu, rzekła nareszcie owa pobożna osoba, w niezmiernie trudnem posłannictwie. Ważna jedynie okoliczność, najświętszy obowiązek, mogły mnie tylko ośmielić do zamącenia spokoju pani. Nie mogłam jednak postąpić inaczej; sama pani przekonasz się o tem i usprawiedliwisz mnie, mam nadzieję.
Po tych słowach Dinah uczuła trwogę w ściśnionem sercu.
— Przybywam do ciebie me dziecię z polecenia twej ciotki.
Dinah zadrżała zerwawszy się z krzesła:
— Czegóż ta kobieta chce odemnie? pytała z obawą.
— Zechciej pamiętać, że ta kobieta jest siostrą twej matki, odparła surowo zakonnica.
— Dla czego ona ciebie siostro do mnie przysyła? Czego chce odemnie, ta, której nazwisko radabym na zawsze wykreślić z mojej pamięci?

-— Pragnie zobaczyć się z tobą.
— Ze mną? zawołała Dinah. O! gdybyś siostro ją znała jak ja ją znam, nie poważyłabyś się do mnie przemawiać w jej imieniu! Ona cię zwodzi! Nadużywa twej dobrej wiary. Zobaczyć się z nią, ja? Nie! nigdy! Ona wstręt we mnie budzi. Wspomnienie o niej przeraża mnie! Gdybym się z nią zobaczyć miała to chyba dla tego aby jej rzucić złorzeczenie, przekleństwo!
— Jakto, przeklinać swą ciotkę? mówiła z oburzeniem zakonnica. Przypominam ci me dziecię po raz drugi, że to jest siostra twej matki, święta ta nazwa, ów bliski związek krwi, nakazuje ci zapomnienie urazy i przebaczenie!

_ Tak, odpowiedziała Dinah, oburzając się coraz więcej, jest ona siostrą mej matki, a tem samem wobec mnie tem mocniej winna! Zbyt ciężką krzywdę wyrządzić mi chciała. Zgubić mnie pragnęła! I ja miałabym to przebaczyć, zapomnieć? Ach! ty niewiesz siostro do jakiej nikczemności ta kobieta posunąć się chciała! Do jakich występków jest ona zdolną!
— Usprawiedliwię ją, i ty jej sama przebaczysz, jestem pewną, mówiła dalej przybyła. Pozwól mi tylko wywiązać się dokładnie z mego smutnego posłannictwa. Są rzeczy o których ty nie wiesz. Posiadasz serce, do niego więc się odwołam.
— To nadaremno!
— Kto wie? Jeden wyraz zmieni może twój gniew w głębokie politowanie. Ta nieszczęśliwa istota, w imieniu której do ciebie przychodzę, jest chorą, ciężko chorą, i ja nawykła do rozdzierającego widoku osób dogorywających, upewniam cię, że dla twej ciotki niema już ocalenia.
— Boże! zawołała Dinah, której oburzenie nagle się w litość zmieniło, co ty powiadasz mi siostro?
— Najczystszą prawdę.
— A więc moja ciotka umiera?
— Parę godzin zaledwie do życia jej pozostaje. Od tygodnia czuwam we dnie i w nocy u łoża tej nieszczęśliwej kobiety. Wraz z uzdrowieniem duszy, próbowałam uzdrowić i ciało. Udało mi się to, ale w połowie tylko niestety. Dusza jest na drodze do zbawienia; ciało ostatecznie skazane na zagładę. Ciotka opowiedziała mi szczegółowo całe swoje, a tem samem i twoje życie. Wyznała winy, jakie popełniła względem ciebie, które poznała teraz jak wielką były zbrodnią. Uspakajałam ją, i pocieszałam mówiąc, że miłosierdzie Boże bez granic, dodając, że przebaczenie siostrzenicy, która omal nie padła ofiarą jej zbrodni, uśmierzy te jej wyrzuty sumienia, jakie straszliwą sprawiają jej męczarnię, i przywróci umierającej tak upragniony spokój umysłu. I otóż ona wysłała mnie do ciebie od swego łoża boleści, od tego łoża, które wkrótce na śmiertelne zamieni się łoże; wysłała mnie zaklinając, byś obecnością swoją stwierdziła przebaczenie, dozwalając jej tym sposobem umrzeć spokojnie!
I po tych słowach uklękła przed Diną, która podniosła ją spiesznie wołając:
— Co czynisz siostro? przez Boga!
— Błagam. W imię Bożego miłosierdzia, bądź miłosierną! Daj się nakłonić!
— Ależ moja siostro, odrzekła Dinah tłumiąc łzy w oczach, czyż myślisz, że ja tak złą jestem, i że wysłuchawszy ciebie wahać się jeszcze będę?
— Zgadzasz się zatem?
— Ależ tak, niewątpliwie I Ta, która mi tyle złego wyrządziła, ta przestała istnieć już dla mnie. Na jej miejscu widzę jedynie umierającą kobietę, która mnie może kochała po swojemu. Widzę kobietę, która cierpi, żałuje, przyzywa mnie ku sobie. Nie tylko że nie opieram się twej prośbie, lecz więcej niż przebaczam jej winę, bo zapominam!
— Szlachetne! wspaniałomyślne dziecię, szepnęła zakonnica podnosząc rękę do oczu jakoby dla łez otarcia. Oto czyn jaki ci będzie policzonym w niebie! Winnam ci jeszcze jedną bolesną udzielić wiadomość, mówiła przybyła.
— Cóż takiego?
— Ciotka po rozłączeniu się z tobą została bez żadnych środków utrzymania. Chciała pracować na życie, starała się o robotę. Wszędzie odprawiono ją z niczem, mówiąc że jest na to za starą.
— Boże! mój Boże!
— W chwili, gdy ją choroba dotknęła, pozostawała bez dachu i kawałka chleba.
— Jakaż to straszna kara! Ach! czemuż ja o tem nie wiedziałam! mówiło dziewczę.
— Słowem byłaby na ulicy umarła z głodu i wycieńczenia, gdyby nie jacyś poczciwi robotnicy, którzy ją podnieśli.
— Niech im Bóg wynagrodzi! Gdzież ją poprowadzili? pytało dziewczę z wzruszeniem.
— Do szpitala sióstr miłosierdzia.
— Gdzież się znajduje ten szpital?
— Po drugiej stronie rzeki, blisko Botanicznego ogrodu.
— Idę więc siostro. Lecz czy mnie tam wpuszczą?
— Samą, nie! Lecz ja towarzyszyć ci będę. Spodziewając się bowiem, że spełnisz ów czyn miłosierdzia.
— Jedźmy więc, jedzmy prędko, wołała Dinah.
— Cieszę się. widząc cię wstępującą tak szybko na drogę zbawienia, mruknęła z dziwnym uśmiechem zakonnica.
— Fiakr dwuosobowy oczekiwał przed domem. Siostra miłosierdzia otworzywszy drzwiczki, przepuściła Dinę, i siadła obok niej wołając na woźnicę:
— Jedź, gdzie wiesz.
Powóz potoczył się szybko. Zakonnica zapuściła story.
— Ależ taki upał moja siostro, wyrzekła Dinah zdumiona, udusimy się tu z braku powietrza.
— Nie chciałabym drogie dziecię sprawić ci najmniejszej przykrości, odparła jej towarzyszka, szczególniej teraz gdym poznała charakter twój tak wzniosły, szlachetny, w przebaczeniu urazy i wypełnieniu ofiary. Lecz osądź proszę. Ubiór mój jest suknią sługi Bożej, ty zaś jesteś zbyt znaną niestety, poświęcając się zawodowi przez kościół nie aprobowanemu. Nie powinnam więc, pojmujesz, nie mogę...
Tu przerwała.
— Ukazywać się publicznie z komedjantką, niepraprawdaż? dokończyło rumieniąc się dziewczę. Wszakże to chciałaś siostro powiedzieć?
— Tak moje dziecię, to właśnie.
— A jednak wyszepnęła Dinah, jednak upewniam cię, że jestem uczciwą dziewczyną.
— Wierzę temu, wierzę z całej duszy, i nie wątpię o tem na chwilę. Przedewszystkiem jednak poszanowanie dla sukni którą noszę.
— Masz słuszność siostro, odparła Dina, i opuściwszy głowę, milczała.
Zakonnica dla nadania sobie powagi ujęła w rękę różaniec i przesuwając ziarnka między palcami, wydawała rodzaj monotonnego mruczenia, coś nakształt modlitwy.
Powóz przebiegi lotem strzały bulwar de Temple, bulwar Beaumarchais go, zwrócił się ku Bercy, i mostem Austerlickim przebył Sekwanę. Lecz zamiast skręcić na prawo ku szpitalowi Sióstr Miłosierdzia, to jest właściwemu celowi podróży, minął dworzec Orleańskiej drogi żelaznej i z jednakową szybkością biegł wzdłuż wybrzeża La Rapée.
Zapuszczone story powozu nie pozwalały widzieć Dinie ani pochylonej drogi, ani ulic, któremi jechano i mijano takowe. Niezwykła szybkość jazdy nie budziła w niej podejrzenia co do długości przestrzeni tem więcej, że odległość i położenie szpitala, było jej całkiem nieznanem.
Wspomnienie Melanii Perdreau wywołane przez zakonnicę, rozbudziło w pamięci dziewczyny całą bolesną, i tyle upokarzającą dla niej przeszłość.
Dwie owe tak niepodobne do siebie, ale zarówno wstrętne postaci, niecnej pani Saint-Angot i ohydnej ciotki zjawiały się uporczywie przed jej oczyma, które starając się odegnać od siebie, przywoływała sympatyczny obraz swojego zbawcy, ukochanego Oktawiusza.
W takiem rozmyślaniu dziewczęcia, powóz nagle się zatrzymał.

XIV.

Przestrzeń od wybrzeża La Rapée aż do mostu Charenton jest wprawdzie mniej pustą, ale zarówno smutną. jak równina Montrouge.
Tu i ówdzie wznoszą się chaty nędznej powierzchowności, po większej części szynki bez konsensów utrzymywane, które Bóg wie skąd gromadzą swych gości.
Niektóre z tych lepianek niezamieszkałe są wcale, a odrapane i pokrzywione ich ściany zapowiadają bliską ruinę.
Przed jednym właśnie z tych domostw zatrzymał się fiakr. Zakonnica otworzywszy drzwiczki wysiadła. Dinah głowę tylko wychyliła.
— Gdzie jesteśmy siostro, cóż to za miejsce? pytała niespokojnie. Zdaje się, żeśrny już po za obrębem Paryża. Gdzież tu jest szpital?
— Szpital bardzo jest stąd blisko, odpowiedziała szarytka, staniemy przed nim za dziesięć minut. Wszak wprzódy mam polecenie odwiedzić pewną młodą, chorą dziewczynę, której stan zdrowia był dzisiaj bardzo niebezpiecznym. Pójdź ze mną drogie dziecię, wszak nie odmówisz mej prośbie? Widok twej czarującej twarzyczki może korzystnie oddziałać na polepszenie zdrowia tej biednej, i sama będziesz miała pociechę ze spełnionych w dniu jednym dwóch miłosiernych uczynków.
Dinah pragnęła wydobyć się coprędzej z powozu w którym już oddychać nie mogła. Wysiadła więc, a spojrzawszy na tę smutną drogę, ocienioną wątłemi drzewami, na ową walącą się chatę, której pozamykane okienice zdradzały zupełne opuszczenie, instynktownie zadrżała.
— Tu więc idziemy? wyszepnęła.
— Tak moje dziecię, odparła jej towarzyszka. Nie jest tu pięknie, lecz my, które nosimy nazwę „sióstr miłosierdzia“ musimy z powołania być siostrami biednych, i odwiedzać częściej takie nędzne kryjówki, niźli wspaniałe domy bogaczów. Ludzie szczęśliwi niepotrzebną naszej pociechy.
To mówiąc zakonnica zbliżyła się do chaty i pociągnęła za drut, na końcu którego wisiał wyszczerbiony dzwonek.
Drzwi otworzono natychmiast a w nich ukazał się mężczyzna w płóciennej bluzie.
Człowiek ten wyglądał raczej na bandytę, niż na robotnika. Ujrzawszy obie kobiety zdjął szybko czapkę z wyrazem obłudnej pokory.
— Jakże się ma dzisiaj nasza ukochana chora? pytała zakonnica.
— Doktór przysłany przez ciebie siostro, zauważył że jest jej lepiej, odrzekł ów człowiek. Powiedział że jeśli noc spędzi spokojnie, to będzie nadzieja utrzymania jej przy życiu. Pytała się już o siostrę dwa razy. Siostra pójdziesz ją zobaczyć, wszak prawda?
— Ma się rozumieć. Po to tu przecież przybyłam. Lecz będę mogła przy niej zaledwie krótką chwilę zabawić. Do innych chorych pospieszać muszę. Pójdź ze mną drogie dziecię, dodała zwracając się ku Dinie.
To mówiąc, szarytka wskazała dziewczęciu wązkie drewniane schodki ustawione wśród sieni, a prowadzące na facjatę mieszkania.
Dinah weszła na schodki a przebywszy je znalazła się w sionce facjaty, mając przed sobą dwoje drzwi, jedne po prawej, drugie po lewej stronie.
Zakonnica otworzyła te ostatnie.
— Otóż jesteśmy, wyrzekła, wpychając Dinę do małej stancyjki zaopatrzonej w parę stołków drewnianych i łóżko osłonięte białą perkalową kotarą.
Dinah postąpiła naprzód z całem zaufaniem. Nagle jednakże cofnęła się ze drżeniem. Posłyszała jakoby drzwi za nią zatrzaśnięto i zasuniono na rygiel. Obejrzała się, była sama jedna w stancyjce. Poskoczyła do drzwi chcąc je otworzyć. Napotkany opór przekonał ją iż się nie omyliła. Uwięziono ją.
Pobiegła do łóżka i drżącą ręką rozsunęła kotarę. Łóżko było pustem zupełnie. Poskoczyła do okna. Siatka druciana nie pozwoliła jej otworzyć lufcika. Po za szybami była gruba krata żelazna, a przez kratę widać było rozległą bezludną przestrzeń pól nieuprawnych.
Wróciwszy do drzwi stukać i wołać zaczęła:
— Siostro! moja siostro gdzie jesteś? Siostro, nie opuszczaj mnie!
Odpowiedział jej jakiś śmiech szyderczy; usłyszała stąpanie jak gdyby kogoś spuszczającego się ze schodów. Wreszcie zaległo głuche milczenie.
Zrozumiała teraz że wpadła w zasadzkę. Przypomniała sobie ów obiad u wdowy Saint-Angot, i ohydne następstwa jakie on mógł natenczas sprowadzić. Trwoga ze straszną grozą połączona, owładnęła nią do tego stopnia, ze omal nie pozbawiała jej zmysłów.
Mniemana zaś zakonnica zamknąwszy łatwowierne dziewczę i odpowiedziawszy śmiechem na jej rozpaczliwe wołanie, zeszła na dół i zwróciła się do izby w której siedziało dwóch mężczyzn zajętych cichą rozmową.
Jednym z nich był ów wspomniony przez nas człowiek w bluzie, który przed kilkoma minutami drzwi obu kobietom otworzył. Drugim był Sariol, wystrojony, wymuskany, wyperfumowany, zmieniony do niepoznania.
— I cóż Pamelo? moj drogie dziewczę, pytał Sariol, zdaje się że wszystko poszło dobrze, ponieważ ptaka w klatce trzymamy.
— Tak dobrze poszło, dzięki mej zręczności panie Tamerlan, odpowiedziała łotrzyca, wszak nie tak łatwo jak sądzisz.
— Jakto, były przeszkody?
— Ba! i jakie jeszcze! Dinah nie chciała słyszeć o swojej ciotce, ale to powiadam ci, nie chciała słyszeć ani jednego słowa. O! ta dziewczyna ma rozum nie lada! Trzeba było mojej zręczności, mojego sprytu, tyle ile ja go posiadani, aby tę małą grzesznicę sprowadzić na drogę miłości chrześcijańskiej i ewangelicznego przebaczenia. Nie! panie Tamerlan, ja się minęłam z własnem powołaniem, ja zniweczyłam własnowolnie mą przyszłość!
— Może ci trzeba było zostać zakonnicą? pytał Sariol z szyderczym uśmiechem.
— Powinnam była zostać aktorką, odpowiedziała dziewczyna, a wtedy to świetna przyszłość rozwinęłaby się przedemną. Lecz mniejsza o to. Bądź co bądź zarobiłam umówione wynagrodzenie, wszak prawda?
— I wypłacę ci je gotówką, z dodatkiem. Wszak wiesz że umiem cenić prawdziwą zasługę i umiem ją wynagradzać.
— Stokrotne dzięki, odrzekła filuternie dziewczyna. Będę zawsze gotową na pańskie usługi, gdyby wypadła potrzeba użycia mojej pomocy. A teraz biorę kapelusz, okrycie, i wynoszę się stąd co prędzej. Lecz powiedz mi proszę, dodała zwracając się do Sariola, wszakże nic złego nie stanie się owej panience?
— Czyż mnie masz za jakiegoś ludożercę? rzekł Sariol wzruszając ramionami. Czyliż wyglądam na udręczyciela kobiet?
— Nie, wcale! A jednak. No, mów, co z nią uczynić zamierzasz?
— To cię nie obchodzi! Zajmę się jej przyszłością, jej szczęściem. Jestżeś zadowoloną?
— Pójdziesz więc do niej?
— Teraz, nie jeszcze. Zaczekam do wieczora, a skoro bardzo płakać pocznie, będę się starał ją pocieszyć.

XV.

Na pięć minut przed umówioną godziną, Oktawiusz przybył na przedmieście du Temple, a wysiadłszy z powozu, którym miał jechać wraz z Diną do Bulońskiego lasku, pobiegł na schody i zapukał lekko sposobem umówionym.
Drzwi nie otworzyły się wcale. Najmniejszy szmer wewnątrz nie okazywał, ażeby pukanie dosłyszanem zostało.
Zapukał powtórnie. Taż sama cisza.
Zapukał silnej; potem jeszcze silniej, wołając:
— To ja Dino L ja... Oktawiusz... otwórz prędzej!
Żadnej odpowiedzi, głębokie milczenie.
Obawa z odcieniem zazdrości błysnęła w jego umyśle. Nie mogąc dłużej pozostawać w tak przykrej niepewności, zadzwonił do drzwi gospodyni mieszkania.
— Co panu się stało? zawołała ujrzawszy zmienione oblicze wchodzącego.
— Ach! pani, odrzekł, od pięciu minut pukam do drzwi panny Bluet i żadnej nie odbieram odpowiedzi. Jestem do najwyższego stopnia zaniepokojony nie wiedząc co to znaczy? Nie przypuszczając ażeby panna Dinah wyszła w tej porze, lękam się czy nie zasłabła?
— Pójdźmy zobaczyć co się tam dzieje.
Mieszkanie wdowy łączyło się z mieszkaniem artystki za pośrednictwem drzwi wewnętrznych.
Gospodyni zapukała do tych drzwi, a nie otrzymując żadnej odpowiedzi, otworzyła je, weszła prowadząc za sobą Oktawiusza.
Pokój był pusty. Obiad nietknięty i zim my czekał na stole.
— Co to jest? szepnął z przerażeniem Oktawiusz.
— Nic niewiem. Po raz to pierwszy panna Bluet nie jadła obiadu nie uprzedziwszy mnie o tem. Być może że przysłali po nią z teatru? ozwała się gospodyni.
— To nieprawdopodobne. Po ukończonej próbie, wszyscy się natychmiast rozchodzą, i jedynie tylko służba pozostaje w teatrze, dopóki artyści nie zbiorą się na wieczorne przedstawienie. Zresztą, przypuszczając słuszność domysłu pani, biegnę do teatru, może tam dowiem się czego. Może widziano Dinę. Może mnie objaśnią, gdzie się udała? Spieszę i wracam natychmiast. Gdyby moja najdroższa przybyła przedemną, nie mów jej pani, ile wycierpiałem. Na co ją smucić daremnie?
I nie słuchając już dalej słów poczciwej kobiety usiłującej go zatrzymać, Oktawiusz wybiegł z pokoiku Diny, rzucił się jak huragan ze schodów i zaczął pędzić chodnikiem.
Nie dostrzegł, że dwóch ludzi stało na czatach w ciemnej sieni przeciwległego domu.
Oktawiusz zapomniawszy o czekającym na niego powozie, pędził jak strzała w stronę bulwaru. Wkrótce posłyszał za sobą przyspieszone kroki i głos z wyraźnym owerniackim akcentem:
— Panie... hej!.. panie!..
Przypuszczając, że może za nim wołano, młodzieniec zatrzymał się w miejscu.
Posłaniec miejski dogonił go, a zdejmując czapkę rzekł:
— Racz pan wybaczyć, czy jednak pan nie jesteś panem Gavard?
— Tak właśnie, odrzekł zapytany. O cóż chodzi?
— Mam list do pana.
— List. Kto ci go oddał?
— Pewna dama.
— Zkądże ci przyszło zaczepić mnie, a nie kogo innego?
— Bo mi ta dama powiedziała: „Skoro zobaczysz ładnego młodego panicza, wychodzącego z tego domu, pobiegnij za nim i oddaj ten list“. Dostrzegłszy pana pospieszyłem. Oto list. Jestem już zapłacony, ale dodatek na piwo chętnie przyjmę.
Oktawiusz dawszy posłańcowi franka pochwycił podane sobie pismo.
— Dinah do mnie pisze, pomyślał, dowiem się wszystkiego nareszcie.
Słabe oświetlenie ulicy du Temple, nie pozwoliło mu odczytać na miejscu otrzymanego listu, pośpieszył więc do najbliższej kawiarni, a tam kazawszy sobie podać szklankę ponczu, którego nie pił wcale, spojrzał na kopertę.
Nazwisko jego było nakreślone jakimś niewprawnym lub udanym charakterem.
— To nie pismo Diny! wyszepnął, ach! czegóż ja się tu dowiem?
I drżącą ręką rozdarł kopertę, a rozwinąwszy list, czytał:
„Łaskawy panie! Jakkolwiek wszelkie bezimienne listy zasługują na najwyższą wzgardę z uwagi, że na sto, dziewięćdziesiąt dziewięć z nich zawiera w sobie same kłamstwa, lub wyzyskanie cudzej łatwowierności, albo niecną zemstę, jednakże racz pan ten list przeczytać do końca, a nie pożałujesz swojej cierpliwości.
„Kobieta pisze do pana te słowa, kobieta, której pan nie znasz, ale która zna ciebie dobrze, którą żywo zajmujesz, o czem cię ten list przekona.
„Owa młodziutka Dinah Bluet, to niewiniątko teatralne, za które by każdy z was swą duszę oddał ze względu na jej minki naiwne i anielską urodę, jest przebieglejszą od najzręczniejszej aktorki. Ona sobie z pana żartuje. Bawi się twoją miłością. Nielitościwie cię zwodzi!
„Każdy z moich teatralnych współtowarzyszów wie co ma sądzić, gdy szepną, za kulisami. „To prawdziwy Gavard.“
„Zadziwi to pana niewątpliwie. Widzę już zdala, jak pan z oburzeniem drzesz w kawałki mój list, któremu nie uwierzysz. Miałbyś pan może słuszność, gdybym skończyła na tych słowach. Wszak teraz po ukończonym wstępie, przystępuję do rzeczy.
„Otóż fakta, które naocznie pan sprawdzić możesz.
„W chwili, gdy to piszę, uwielbiana przez pana Dinah Bluet znajduje się w objęciach innego kochanka, tuli się do niego, ku czemu podam panu sposobność sprawdzenia.
„Nie tracąc ani minuty czasu, jedz pan na stację Winceńskiej drogi żelaznej, wziąwszy bilet do Joinville. Udawszy się tam na główną ulicę, nie przechodź przez most, lecz zwróć się na lewy brzeg Marny ku Nogent.
„W odległości pięciuset kroków ujrzysz przy świetle księżyca wyspę zarosłą drzewami a pod cieniem tych drzew jasno oświetloną chatkę. Tam to odnajdziesz swe bóstwo.
„Omylić się pan nie możesz. Powóz, którym kochankowie przyjechali z Paryża, i który ma ich napowrót odwieść około północy, stać będzie nad brzegiem rzeki naprzeciw tej wyspy.
„Dinah Bluet pragnąc pochwycić pańskie miliony, ma już dla pana przygotowaną historyjkę, z której naśmieliśmy się serdecznie podczas próby w teatrze. Mógłbyś być tak oszukanym, jak ów przysłowiowy Gavard, na jakiego wykierować cię pragnie.
„Mam nadzieję, iż znajdziesz pan sposób przeprawienia się przez niezbyt w tem miejscu szeroką odnogę Marny. Znajdziesz tam pan rybaków przez całą noc zastawiających swe sieci.
„Pomieciony domek nie jest wcale strzeżonym, wejdziesz pan do niego jak do własnego mieszkania, sypialnia znajduje się na górze. Znam domek ten doskonale, bo i ja niegdyś w nim królowałam.
„Dobrego powodzenia mój mały Oktawiuszu. Nieznana przyjaciółka a koleżanka Diny Bluet“.
Oktawiusz skończył czytanie.
— Co panu jest, czy pan nie chory? zapytał podchodząc ku niemu posługacz kawiarniany.
Młodzieniec nic nie odpowiedział.
— To dziwna! Pan tak nagle się zmienił, mówił dalej służący, dobrze byłoby panu napić się czegoś mocnego.
Oktawiusz podniósł głowę. Był rzeczywiście zmienionym do niepoznania.
— Podaj mi wódki, wyrzekł stłumionym głosem.
Chłopiec wybiegł z pośpiechem i powrócił stawiając przed przybyłym flaszkę pospolitego kształtu, napełnioną płynem żółtawym. Na etykiecie błyszczał napis: „Fine Charopagne“. Na tacy stał mały kryształowy kieliszek.
Spadkobierca milionów papy Gavard wylał na podłogę poucz przyniesiony poprzednio, a opróżnioną po nim szklankę napełniwszy przyniesionym trunkiem, do dna takowa wychylił.
— Oto mi zuch! pomyślał służący. Wie jak się obchodzić z flakonem. Jeżeli mu się słabo zrobiło, to go na nogi postawi! Poczem zapytał. Jakże teraz panu? Czy lepiej?
— Lepiej, odpowiedział Oktawiusz, rzucając na marmurowy stolik monetę dziesięciofrankową. Dziękuję ci. Zapiać w bufecie co się należy, a resztę zatrzymaj dla siebie.
I podnosi się z ławki a schowawszy do kieszeni ów list bezimienny, który mu tak straszny cios zadał, chwiejąc się jak pijany, wyszedł z kawiarni.
Nie był on jednak pijanym.
Spirytus winny zabarwiony karmelem i rozcieńczony wodą, którego tak znaczną dozę pochłonął, zamiast mu uderzyć do głowy, przeciwnie, rozbudził w nim zdolność myślenia, obezwładnioną chwilowo tak niespodziewanym ciosem.
Wyszedłszy na ulicę, zatrzymał się zapytując siebie, czyli to wszystko jest rzeczywistość? Czy nie zostaje on pod wpływem jakiegoś strasznego marzenia?
Niedługo trwało powątpiewanie. Rzeczywistość była dotykalną prawie. Zdania i słowa listu, płomiennemi zgłoskami przesuwały mu się przed oczyma, tworząc jedno przerażające oskarżenie poparte niezbitemi na pozór dowodami.
Wszystko musiało być prawdą! wszystko było prawdą zaiste, skoro dawano mu możność naocznego o tem się przekonania.
Na tę myśl szalona wściekłość go ogarniała, a niewysłowioną boleść szarpała mu serce.
— O! tak, ja ich muszę zobaczyć! powtarzał tak głośno, iż przechodnie za nim się oglądali. Na niej nie wywrę mej zemsty, nie! bo ją zanadto kochałem. Ale tego nędznika który wykradł me szczęście, zabiję!
Zbliżył się do powozu zostawionego przed mieszkaniem Diny, i wsiadł weń wołając na stangreta:
— Na plac Bastylji! do dworca kolei Winceńskiej! Jedz co koń wyskoczy!
Posłuszny otrzymanemu rozkazowi woźnica tak spieszył, że o dziewiątej minut trzydzieści sześć, koń zatrzymał się przed dworcem kolei cały pianą okryty.
Oktawiusz wsiadł do wagonu pierwszej klasy, gdzie się znalazł sam jeden. Maszyna gwizdnęła. Pociąg wyruszył w drogę.
Powstrzymawszy się od szczegółowego opisu boleści nieszczęśliwego, poprzestaniemy na krótkiem powiadomieniu czytelników, że po gwałtownych wybuchach oburzenia i gniewu, następowały łzy gorzkiej boleści, a po straszliwych groźbach usta Oktawiusza szeptały:
— Jak ja ją kochałem! tę niewdzięcznicę. Boże! jak ja ją kochałem! Na co mi przyda się życie teraz, skorom ją utracił? Wołałbym usłyszeć że ona umarła. Ale dowiedzieć się że jest nikczemną, o! to nad moje siły!
Pociąg zatrzyma! się na szóstej stacji. Konduktor zawołał:
— Joinville! Joinville!
Oktawiusz wysiadł z pośpiechem.
Była godzina dziesiąta minut trzydzieści sześć wieczorem, gdy wyszedłszy z dworca drogi żelaznej, zwrócił się na błotnistą, spadzistą ulicę, wiodącą po nad brzeg Marny, a kierując się według wskazówek w liście, zwrócił na lewo i w kilka minut ujrzał przed sobą całą flotyllę czółen rybackich i przewoźniczych, stojących a brzegu.
Nie zatrzymując się wcale, wyszedł na drogę całkiem osamotnioną, mającą po prawej stronie rzekę, a po lewej wyniosłe wzgórze zarośnięte krzakami.
Trudno byłoby wynaleść dogodniejsze miejsce na spełnienie morderstwa. Zaczajony w krzakach zabójca rzuciwszy się niespodzianie na swoją ofiarę, przeszywszy ją jednem pchnięciem noża, mógł następnie trupa strącić do wody. Cóż nad to prostszego? Oktawiusz nie pomyślał o tem ani na chwilę. Możliwość niebezpieczeństwa nie postała mu w głowie. Byłże kto na świecie coby go nienawidził? Cóżby komukolwiek na jego śmierci zależeć mogło? Dla czego by miał jej pragnąć?
Księżyc tymczasem zniknął za chmurami.
Po upływie kilku minut, stanął na skręcie drogi, a tuż naprzeciw niego pojawiły się dwa światła nieruchome w odległości jakich stu kroków.
Pierwsze twierdzenie bezimiennego listu urzeczywistnionem zostało.
Jakiś powóz stał nad brzegiem rzeki, a owe dwa światła dostrzeżone przez Oktawiusza były jego latarniami.
Teraz był pewnym, że zdoła schwytać tę niecną a ukochaną przez siebie istotę na zdradzie. Przyspieszywszy kroku zatrzymał się przed powozem.
Był to zwykły fiakr jednokonny.
Przy dziennem świetle łatwo byłoby nam poznać tenże sam zaprzęg, tegoż samego stangreta i konia, któremi owa mniemana zakonnica wywiozła Dinę Bluet do tej bezludnej chaty, gdzie Sariol na nią oczekiwał.
Oktawiusz pociągnął za rękaw woźnicę, który się ocknął, lub też udawał przebudzonego.
— Słuchaj przyjacielu, rzekł do niego.
— Jestem, jestem! mruknął zaspany stangret. Natychmiast jedziemy. Wszak przypatrując się przybyłemu przy świetle latarni: Ależ pan nie jesteś moim podróżnym, tym, którego tutaj przywiozłem, dodał niechętnie.
— Nie idzie o to ażebyś mnie odwoził. Chcę tylko byś odpowiadał na to o co zapytam, i włożył mu w rękę luidora.
— Ha! to rzecz inna. Dajesz pan dwadzieścia franków za rozwiązanie języka. Toć mi go przytem nie ubędzie. Pytaj pan.
— Przyjechałeś z Paryża?
— Ma się rozumieć.
— Kto cię wynajął?
— Jakiś młody, przystojny mężczyzna, lat około trzydziestu. Wziął mnie ze stacji Chateau-d’Eau, za umówioną i z góry zapłaconą cenę. Było wtedy około trzech kwadransy na piątą.
— Mężczyzna ten był sam jeden?
— Wtedy był sam. Ale pojechaliśmy zaraz na przedmieście du Temple, zkąd zabraliśmy jakąś młodą panienkę.
— Jak wyglądała ta panienka?
— Bardzo młoda, prześliczna, istne niewiniątko; lubo i temu ufać nie można! Była ubrana w szarą suknię. Na głowie miała maleńki słomkowy kapelusik z bławatkami: dobrze to zauważyłem, bo i ja jestem też znawcą. Ów pan powiedział mi: „Jedź do Joinville-le — Pont“. I dalej, w drogę! Jakeśmy tylko wyjechali z Paryża, moja parka zaczęła gruchać pomiędzy sobą miłośnie, i całować się aż miło! Nie w ciemię ja bity! Znam się na rzeczach tych dobrze.
Słysząc to Oktawiusz, szarpał gors koszuli, i wpijał paznogcie w piersi wzburzone wściekłością.
— Cóż dalej? pytał po chwili milczenia.
— Potem, jechaliśmy dobrym kłusem, rzekł stangret. Około szóstej przybyliśmy do Joinville. Przywiozłem moich państwa aż tutaj. Ów pan wysiadłszy z panienką, zeszedł w dół rzeki, wsiadł ze swą towarzyszką do ładnej łódki z białym żaglem i przepłynąwszy Marne, wysiedli na tamtą wyspę, gdzie już mi z oczu zniknęli. Więcej ponad to mój obywatelu już niewiem. Jeżeli pan uważasz, że za te pieniądze masz dość wiadomości, tem lepiej, jeżeli zaś nie, tem dla ciebie gorzej! „Za bilety bowiem wzięte raz z kasy nie zwraca się pieniędzy“.
Objaśnienia te wystarczały Oktawiuszowi, zwrócił się więc ku rzece.
Wśród ciemności, jakie się rozpostarły w tej chwili, mała wyspa pośród wyniosłych drzew, przedstawiała się jak jedna czarna masa, rysując niewyraźnie na ciemnym tle nieba. W głębi tej masy migotało słabe światełko, podobne do błędnego ognika.
— Oni są tam! szepnął młodzieniec. Lecz jakim sposobem się przeprawić? Jak dostać przez rzekę. Może by lepiej było tu zaczekać?
W niewielkiej odległości słychać było rytmiczne pluskanie dwóch wioseł, uderzających w powierzchnię wody, a wkrótce statek napełniony sieciami i kierowany przez jednego tylko człowieka przybił do brzegu.
Ów rybak, wstał z ławki i pochwycił za linę, chcąc uczepić swe czółno do jednego z żelaznych pierścieni, rozrzuconych nad brzegiem Marny.
— Hej! przyjacielu, zawołał na rybaka Oktawiusz.
— Kto mnie woła? odrzekł chrypliwym głosem zapytany.
— Zechcesz mnie może przewieść swem czółnem.
— Nie przewożę nocą Paryżan.
— Nie dla przyjemności proponuję ci ów spacer, lecz potrzebuję niezwłocznie przebyć tę odnogę Marny.
— Jest już zbyt późno. Czuje się znużonym. Chcę spać się położyć.
— Namyśl się, dobrze ci zapłacę, mówił Oktawiusz dalej.
— Ileż pan dasz?
— Dam co zażądasz.
— Sto sous. Zgadzasz się pan?
— Masz je.
— Wsiadaj pan, odparł przewoźnik.
Oktawiusz zeszedłszy na brzeg, wskoczył w głąb łodzi.
— Proszę usiąść na ławce, wygłosił rybak.
— A ty gdzie się umieścisz?
— Ja stanę w tyle i będę wiosłował. Stojąc przeszkadzałbyś mi pan w poruszeniach.
Młodzieniec usiadł.
Łódź ciężka odbiła od brzegu, i płynęła z biegiem wody, chcąc przebyć w skośnym kierunku rzekę.
— Szczęśliwej podróży! zawołał szyderczym tonem woźnica fiakra ze swego siedzenia.
— A zatem, pytał ów rybak, pan chcesz przybyć na wyspę?
— Tak.
— Do chaty?
— Właśnie, do chaty.
— Znasz więc pan pana Augusta?
— Któż jest ów pan August?
— Jest to piękny młody paryżanin, który przyjeżdża tu często dla rozrywki.
— Nie, nie znam go wcale, odparł Oktawiusz.
— Co, co, co? wołał przewoźnik. Gdybyś pan go nie znał, dlaczego byś płynął do niego w odwiedziny o tak późnej porze?
— Jesteś nazbyt ciekawym.
— Mówią mi to zawsze, odparł śmiejąc się rybak. Lubię dowiadywać się o wielu rzeczach, na dowód czego pragnąłbym i teraz zobaczyć co się znajduje w pańskiej portmonetce z której przed chwilą dobyłeś sto sous.
Oktawiusz spojrzał w około.
Łódź znajdowała się na samym środku Marny. Przewoźnik przestał wiosłować. Stał wsparty o rękojeść wiosła, a blade światło księżyca dostrzedz dawało niezwykłe zuchwały wyraz jego wstrętnej twarzy.
Wiemy, że Gavard był młodzieńcem odważnym, w tej chwili wszakże jedno go tylko wyłącznie pragnienie zajmowało. Chciał co rychlej dostać się na wyspę. Skutkiem tego nie odpowiadając wprost na zuchwałą zaczepkę rybaka, rzekł do niego:
— Dałem ci ile sam żądałeś. Czy uważasz, że to było za mało?
— Tak, mówiąc prawdę, było to zbyt liche wynagrodzenie.
— Ileż więc żądasz?
— Chcę mieć wszystko co się znajduje w portmonetce! Dawaj ją pan co prędzej!
— Co! zawołał Oktawiusz rzuciwszy się gniewnie, jesteś więc rozbójnikiem, złodziejem?
— Ha! mój paniczu, każdy zarabia jak może, odparł łotr bezczelnie. I to rzemiosło nie do pogardzenia.
— Zawołam o pomoc.
— Spróbuj pan. — Woźnica stojący nad brzegiem widzi nas i usłyszy moje wołanie, mówił Oktawiusz.
— Co? ów woźnica od fiakra. Ha! ha! to mój wspólnik. Podzielimy się zarobkiem.
Młodzieniec drżał z oburzenia i gniewu.
— Okoliczności zrządziły, rzekł, iż w tej chwili jesteś silniejszym nademnie.
— Spodziewałem się tego.
— Jako przymuszony, ustępuję.
— Ha! ha! jakiż to grzeczny chłopiec, prawdziwy paryżanin! zaśmiał się bandyta.
— Oto moja portmonetka.
— Rzuć ją pan na sieci.
Oktawiusz spełnił żądanie.
— A teraz dołóż pan jeszcze do tego zegarek z łańcuszkiem. mówił łotr dalej.
— Jakto, śmiesz ządać?
— Nie inaczej! a prędko!
— Ha! pomyślał spadkobierca miljonów, gdybym miał jakąkolwiek broń przy sobie, umiałbym łotrowi temu odpowiedzieć. Ale nic nie mam, nawet nożyka, jak więc obronić się przed takim łupieżcą?
Odpinając z gniewem łańcuszek, zerwał ogniwo i rzucił go do stóp napastnika.
— Bierz! oddałem ci wszystko, zawołał, i przysięgam że mimo to nigdzie cię oskarżać nie będę! Nie obawiaj się przeto i jak najprędzej przewieź mnie na wyspę.
— Dowiedz się jednak przed tem mój piękny paniczu, mówił uśmiechając się złośliwie rozbójnik, że jesteś dla pewnych osób zawadą. Mnie polecono usunąć ową zawadę. Mówię ci więc otwarcie, czekałem na ciebie. Trzymam cię teraz w mem ręku, i bez wszelkich kosztów przewiozę tam, skąd się nie powraca już więcej!
To mówiąc podniósł wiosło oburącz powyżej głowy z zamiarem roztrzaskania czaszki Oktawiuszowi owem naprędce zaimprowizowanem morderczem narzędziem.
Młodzieniec wiedział że zginie, jeśli nie uniknie ciosu.
— Zbóju! zawołał cofając się szybko, morderco!
I jednym skokiem zeskoczywszy z czółna, zanurzył się w rzece, znikając w jej głębi.
— Do pioruna! mruknął przewoźnik, za prędkom się wygadał. Trzeba weń było uderzyć z nienacka. A może umie on pływać do czarta?
Wkrótce otrzymał odpowiedź na to zapytanie.
Na dziesięć kroków od czółna rozwarła się lśniąca powierzchnia wody, a nad nią ukazała się głowa Oktawiusza, szybko płynącego ku wyspie.
Przyjaciel nasz wyrobił sobie w szkole Deligne’go sławę pierwszorzędnego pływaka. Płynąc z biegiem wody mknął szybko w zamierzonym kierunku.
— Do miljon tysięcy djabłów! zaklął z gniewem morderca. Pływa jak szczupak! I nie na żarty. Zaczekaj jednak, paniczu, ja ciebie wyłowię!
Tu, silnie popchnąwszy czółno, posunął je śladem uciekającego, a stojąc z podniesionem wiosłem, gotów był powtórnie na płynącego uderzyć.
Łódka rozbójnika mknęła lotem ptaka, zmniejszając z każdą sekundą przestrzeń, dzielącą ją od uciekającego młodzieńca. Wreszcie zbliżyła się do Oktawiusza.
Wspólnik Sariola pochwycił stosowną chwilę, wzniesione w górę wiosło spadło powtórnie, lecz uderzyło tylko w powierzchnię wody, która w tysiące kropli się rozprysła.
Oktawiusz w porę dał nurka, a łódź porwana prądem wody, oddaliła się w oka mgnieniu od miejsca, w którem on się zanurzył.
Kilka sekund upłynęło zanim morderca zdołał zatrzymać czółno i wrócić na poprzednio zajmowane miejsce, w czasie czego Oktawiusz płynął jak błyskawica.
Bandyta zaiskrzonem okiem spojrzał po powierzchni Marny, i szepnął:
— Jeżeli księżyc się schowa, wszystko przepadło! a ja okażę się blaznem!
Nagle, zielonawe zwierciadełko Marny zadrżało, i o jakie dwadzieścia kroków od łodzi znowu się wynurzyła głowa Oktawiusza.
Obecnie jednak przyszło nieszczęśliwemu chłopcu walczyć przeciw prądowi wody, by się oddalić od złowrogiej barki.
— Ha! teraz, zawołał tryumfująco morderca, teraz już wszystko się skończy!
Rozbójnik ów, namówiony przez Sariola, dzięki któremu pani Blanka Gravard miała się nazajutrz obudzić sześciomilionową dziedziczką, spełniał sumiennie zadanie, chcąc otrzymać umówione wynagrodzenie. Zaczął więc ze wszystkich sił wiosłować, a walcząc pomyślnie przeciw falom, skierował łódź na miejsce, w którem po raz ostatni ujrzał głowę swojej ofiary.
Przyjaciel Diny widocznie był już nazbyt zmęczonym. W nasiąkniętem wodą ciężkiem ubraniu płynął powoli, i zdawało się niepodobieństwem, ażeby dłużej nad kilka minut uniknąć mógł śmiertelnego ciosu.
Łódź mknęła nadzwyczaj szybko ku niemu.
Młodzieniec powtórnie się zanurzył w wodę.
Morderca zaklął straszliwie, a otworzywszy nóż, wiszący mu u pasa na rzemieniu, dał nurka i zaczął ścigać pod wodą swą zdobycz.
Gdy w jakie dwadzieścia sekund wypłynął na powierzchnię dla pochwycenia oddechu, ujrzał o kilkanaście kroków od siebie Oktawiusza, z trudnością już oddychającego.
Oktawiusz chciał jeszcze zanurzyć się raz trzeci, ale mu już czasu zabrakło ku temu. Zabójca chwycił go za kołnierz ubrania.
Wtedy to pomiędzy obydwoma zawiązała się walka straszna, przerażająca, której ostatnie smutne rezultaty zdawały się nie ulegać wątpliwości.
Cała przewaga była po stronie mordercy. Przedewszystkiem posiadał on pełną siłę, ponieważ nie czuł nawet początków znużenia, następnie wełniana koszula i krótkie spodnie płócienne dozwalały mu na najswobodniejsze ruchy ciała. Żylastą swą lewą ręką trzymał młodzieńca za kołnierz, usiłując głowę jego w wodzie zanurzyć, by go zatopić tym sposobem, prawą zaś szukał swego noża.
Oktawiusz bronił się i opierał z rozpaczliwem wysileniem. Zaciśniętemi pięściami uderzał zawzięcie w piersi i twarz przeciwnika, aby go znaglić do odczepienia się od siebie, czego pomimo wszystko dokonać nie zdołał, a gwałtowność tych ruchów przyczyniała się tylko do rychlejszego wyczerpania i tak już zużytych sił jego.
Widział, że był zgubionym bez odwołania, a jednak opierał się jeszcze.
— Do stu piorunów! zawołał zniecierpliwiony bandyta, podniósłszy prawą rękę, uzbrojoną katalońskim nożem, raz przecie skończyć z nim trzeba!
Oktawiusz na wznak przewrócony i dogorywający już prawie, nie dostrzegł może, lecz się domyślał o zagrażającym mu ciosie. Wsparłszy obie stopy o grube lędźwie zabójcy, w ostatecznem gwałtownem wysileniu wyprężył się cały.
Oderwany kołnierz jego ubrania pozostał w rękach rozbójnika, który czując wysuwającą się ze swych dłoni ofiarę i zanurzającą się w wodzie, ugodził w nią nożem dwa razy. Ostrze żelaza miękki spotkało opór, jak gdyby weszło w głąb ciała.
— Ha! teraz ma dosyć! wyszepnął zbrodniarz. Zresztą gdyby wypłynął, powtórzę to lepiej!
W chwili tej czarna chmura zakryła księżyc zupełnie, i głęboka ciemność zapanowała nad miejscem popełnionej zbrodni.
Gdy w kilka minut później, księżyc się znowu ukazał, zabójca badawcze w około siebie rzucił spojrzenie. Jak tylko wzrokiem zasięgnąć zdołał nie dostrzegł żadnego przedmiotu, pływającego na powierzchni wody.
— Skończyło się nareszcie! mruknął zadowolony. Leżący na dnie rzeki topielec nie prędko na wierzch wypłynie.
I jako zręczny pływak, kilkoma śmiałemi rzutami dostawszy się do łodzi, wskoczył w nią, i przeczekał jeszcze z kwadrans, patrząc uważnie, czy zwłoki zamordowanego gdzie nie wypłyną.
Nic się jednakże nie ukazało.
Spokojny zatem i pewien dokonanego dzieła, skierował swą łódź do brzegu, a przybiwszy do lądu, zatrzymał się tuż pod światłem latarni fiakra, oczekującego na samotnej drodze.
— Czy to ty Maquart? pytał woźnica.
— Ja, Loupia’cie, odparł rozbójnik.
— Skończona sprawa?
— Ma się rozumieć.
— Czemuż to trwało tak długo?
— Ba! była nie lada praca mój kmotrze!
— Dla czego? Czy paniczyk tak dzielnie się bronił.
— Ha! i jak jeszcze! Najprzód pływał jak szczupak. Niech go wszyscy szatani... co za djabelska siła! Żadną miarą pokonać się nie dał! Takiemi powiadam ci okładał mnie kułakami, że przez dwa dwa tygodnie co najmniej będę miał sińce na twarzy. Zwijał się jak glista pod wodą! Musiałem rzucić się w rzekę, i nożem sobie dopomódz!
— Nożem? mruknął woźnica, pan Tamerlan nie będzie z tego zadowolonym. Upominał surowo, ażeby paniczykowi skóry nie podziurawić. Chciał ażeby to wszystko przypadkiem niby się stało.
— Niechajby się ów pan Tamerlan znalazł tu na mojem miejscu. Nie można było postąpić inaczej, odparł zabójca. Robota warta trzy razy więcej, niż mi za nia obiecano.
— Tak, ale licz i inne korzyści. Panicz miał przy sobie pieniądze, miał zegarek i łańcuch złoty. Wiadomo ci, że mieliśmy się wszystkiem podzielić. Taką była nasza umowa.
— Radbym, dalibóg! ale z tego wszystkiego o czem mówisz, nic niemam.
— Jakto? zapomniałeś o portmonetce i owych złotych drobiazgach? To nieprawda, kłamiesz! Ja temu nie wierze!
— Przysięgam! powtórzył bandyta.
— Jakim sposobem mógłbyś o tem zapomnieć?
— Sposobem najprostszym w świecie! Miałem zamiar zrewidować go po zatopieniu, tymczasem ciało tak nagle poszło na dno, że hultaj zabrał wraz z sobą pieniądze, zegarek i łańcuszek.
— Nie! tyś mnie okradł! krzyknął woźnica, zaciskając zęby, wszystko co mówisz, to fałsz, zmyślenie! Poczekaj, ja ci to wszystko odpłacę!
W głębi fiakra leżało przygotowane ubranie, jakiego we dni świąteczne używają robotnicy. Zabójca wdziawszy to na siebie w miejsce zmoczonej odzieży, wsiadł do dorożki. Stangret zaciął konia, i obaj godni siebie towarzysze, udali się do Paryża, gdzie bez żadnej przeszkody przybyli o pierwszej po północy.

Koniec tomu piątego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.