Tragedje Paryża/Tom IV/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Ksawery de Montepin.
TRAGEDJE PARYŻA.
ROMANS W SIEDMIU TOMACH.
Tom IV.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.
|
— Oto nasz raniony, rzekł baron wprowadzając Herminię do sypialni, poczem, cofnąwszy się z dyskrecją, ukłonił się i wyszedł.
Dyskrecja ta jednak była tylko pozorną, chciał widzieć i słyszeć. Wemknął się szybko w korytarz, prowadzący do garderoby, gdzie przez drzwi niedomknięte począł śledzić.
Herminia znalazłszy się sama z panem de San-Rémo, stała przez kilka chwil nieruchomie, jak gdyby zdumiona własną nierozwagą, przestraszona swojem zachowaniem.
Następnie, przebiegłszy pokój szybkiemi krokami, których odgłos przytłumiał gęsty kobierzec, zatrzymała się przy łóżku, na jakiem spoczywał ten, którego w niewinnej nieświadomości nazywała swym bratem.
Wpatrywała się długo w to piękne, męzkie oblicze, którego bladość wynikła z cierpienia i utraty krwi, dziwnie pociągający nadawała mu wyraz.
Widocznie nie omyliła się pani de Grandlieu, śmierć dotknęła swym skrzydłem tego myślącego czoła, umknęła jednak nie dokończywszy rozpoczętego dzieła i nie powróci już więcej.
Halucynacje więc młodej kobiety były zwodniczemi.
Czuła niewysłowioną ulgę, jak gdyby gniotący od tylu godzin ciężar ustępował z jej piersi.
Andrzej nie umrze! była tego pewną. Pozostawała jej tylko dziękować Bogu i odejść.
Chciała się oddalić, lecz jakaś nie wytłómaczona siła zatrzymywała ją w tym pokoju. Jej stopy były jak gdyby przykutemi do kobierca. Myśli mieszały się rozproszone. Świat cały i życie, przyszłość i przeszłość znikały pośród mgły, jakiej rozwiać nie była w stanie. Całe jej istnienie zawierało się w owym uśpionym młodzieńcu.
Jak długo trwała ta jej ekstaza? Czasu oznaczyć nie jesteśmy w stanie, lecz nagle drgnęła, a zapomniawszy, iż gęsta koronkowa woalka zabezpiecza ją przeciw wszelkim spojrzeniom, zakryła twarz rękoma.
Andrzej, przebudziwszy się spojrzał.
Spostrzegł postać kobiecą, stojącą naprzeciw siebie, lecz żaden okrzyk zdumienia nie wybiegł z ust jego.
Było to z przyczyny, iż nie zdziwił się temu bynajmniej Od trzech dni, jak wiemy, widma, wywołane gorączką, brał za rzeczywistość. Był to dalszy ciąg tych marzeń, jakie uważał za rzecz całkiem naturalną.
— Ach! wyszepnął, to pani jesteś, oczekiwałem ciebie. Tak! to ty, mój anioł dobroczynny, moja opiekuńcza bogini, której zawdzięczam życie, inaczej bowiem umarłbym, gdybyś pani nie ocaliła mnie swą obecnością.
Tajona boleść ścisnęła serce Herminii.
— O kim on mówi? zapytywała siebie. Ta nieznajoma którą kocha i przyzywa w gorączce, przyjdzie niezawodnie, on jej oczekuje i za nią mnie bierze!
I instynktownie zazdrosna, zadrżała, chwiejąc się pod ciosem nagłej zabójczej boleści.
— Ach! ta zasłona! mówił dalej Andrzej, dlaczego ona ukrywa przed memi oczyma to cudne, uwielbiane oblicze? Dla czego pozbawia mnie krótkiej chwili szczęścia. Twoje rysy wyryte są w głębi mojego serca. Daremno je przysłaniasz, ja je znam dobrze.
— Nie, zawołała z gwałtownością pani de Grandlieu, nie pojmując sama wyrazów, jakie bezwiednie prawie z jej ust wybiegały. Nie! pan mnie nie znasz, nie wiesz kto jestem!
Spojrzawszy uśmiechnął się.
— Tak, pani sądzisz? zapytał smutno i namiętnie zarazem. Jeżeli to żart z twej strony, przyznam że nazbyt okrutny. Możesz pani zapuszczać zasłonę pomiędzy mojemi spojrzeniami i swoim wzrokiem. Lecz na co się to przyda? Moje serce odgaduje ciebie. Mówisz, że niewiem kto jesteś? Mylisz się pani. Jesteś kobietą, którą kocham do szaleństwa!
— Nie! odpowiedziała wicehrabina. Zaprzeczam temu. Nie ja się mylę, ale pan się mylisz.
— Wszak pani jesteś Herminią? wołał z zapałem Andrzej. Herminią, której oddałem duszę i życie, a jeśli odmówisz mi wzajemności, umrę!
I podniósłszy się na łóżku szybko, nie baczny na niebezpieczeństwo otwarcia ran zabliźnionych zaledwie, pochwycił obie ręce przybyłej, gorącemi okrywając je pocałunkami.
Herminia wykrzyknęła zdjęta przestrachem i zdumieniem, a wyrwawszy swe ręce z dłoni Andrzeja, uciekła nie słuchając gdy szeptał:
— Cóż uczyniłem, że czujesz się być obrażoną? Czy moja więc wina, że cię uwielbiam? Nie zabraniaj o tem mi mówić! Zostań pani na imię nieba! Zostań i przebacz mi!
Croix-Dieu znalazł się jak gdyby wypadkiem w małym salonie w chwili, gdy pani de Grandlieu tam weszła, spostrzegłszy ją, zbliżył się chcąc podać jej ramię aby ją odprowadzić do powozu. Herminia jednak przemknęła tak nagle, że niepodobna mu było tego uczynić.
Wrócił więc do pokoju Andrzeja.
— Mój kochany, zawołał ten ostatni z wzburzeniem dochodzącem do obłędu, wszakże słyszałeś zamknięcie się drzwi?
— Słyszałem.
— Widziałeś kogoś wychodzącego ztąd odemnie?
— Kogo?
— To była ona!
— Ona! Kto taki? pytał Croix-Dieu, udając zdziwienie.
— Ona! moja uwielbiana Herminia. Czy znowu mi powiesz, że marzyłem w gorączce, gdy przekonywać cię będę, że ów anioł przyszedł mnie odwiedzić? Dotknij rąk moich, baronie, i powiedz czy jestem rozgorączkowany? Nie! jestem zupełnie spokojnym, wszak widzisz. Była tu. Rozmawiałem z nią. Drzwi, których dosłyszałeś skrzypnięcie, za nią się zamknęły. Dla czego jednak i dziś nie chciała odsłonić swej twarzy? Dla czego uciekła? Czy ty to wszystko pojmujesz? Wytłumacz mi. Na wszystko cię proszę! Wszak możesz mi to wyjaśnić, nie prawdaż?
— Mógłbym. Wszak nie wiem co zaszło tu pomiędzy wami? Ażeby udzielić ci na to odpowiedź, znać te szczegóły potrzebuję.
Andrzej opowiedział w krótkości poprzedzającą scenę, którą Croix-Dieu doskonale widział ukryty w garderobie.
— Rozumiesz teraz? powtórzył, skończywszy opowiadanie.
— Jak najlepiej i dowiodę, że to co ciebie zadziwia, jest rzeczą najzwyklejszą w świecie.
— Jakto? wytłómacz mi co rychlej!
— Pani de Grandlieu, która nie wiedząc o tem sama, kocha cię tyle ile ty ją kochasz, była tu, przyznaję.
— Bywa tu codziennie.
— Nie! W tym razie błądzisz. Pozwól się przekonać. Herminia dziś po raz pierwszy przestąpiła próg twego mieszkania.
— Nie prawda, fałsz! zawołał Andrzej, widziałem ją tu już, widziałem! Jestem tego pewny!
— W przytępię gorączki, brałeś za rzeczywistość widmo, stworzone wyobraźnią.
— A dzisiaj?
— Dziś, nie było to złudzeniem. Dziś Herminia, korzystając z nieobecności swojego męża, przybyła tu rzeczywiście, ty zaś, przekonany o prawdzie poprzednich widzeń, zamiast rozpocząć romans zwolna, od pierwszej karty, dałeś bieg poprzednim rozdziałom, przebiegniętym twoją podnieconą wyobraźnią. Chciałeś mówić do tej kobiety, żyjącej i przestraszonej, językiem, jakim przemawiałeś poprzednio do uśmiechającego się widma. Szedłeś nazbyt prędko. Ztąd przerażenie tego biednego dziecka, jego gniew i ucieczka. Wszakże to jasne, zapytuję ciebie? Sądzę, że teraz wszystko zrozumiałeś.
Andrzej załamał ręce z rozpaczą.
— Boże, wyszepnął, cóżem uczynił?
— Pomimowolną nieroztropność, nic więcej.
— Pomimowolną, to pewna, lecz może nie dającą się powetować?
— Dla czego?
— Ponieważ obraziłem Herminię, ją, do której pragnąłbym mówić na klęczkach. Ach czy ona mi to wybaczy?
— Wybaczy, na pewno. Gdy kochamy, wybaczamy wiele.
— Ona mnie więc kocha? Tak sądzisz?
— Czyż można o tem wątpić? Czyż jej dzisiejsze postąpienie nie jest jawnym dowodem miłości z jej strony? Współczucie pięknej kobiety dla młodego ranionego mężczyzny to miłość, wierzaj mi, miłość!
— Ach! gdybym mógł temu uwierzyć!
— Ufaj mym słowom. Ona cię uwielbia! Będziesz szczęśliwym. Czegóż potrzeba ci więcej? Rzecz główna, ażebyś mógł się podnieść i odzyskać zdrowie, a na to jedynem lekarstwem spokój ducha i umysłu. Zaśnij więc, drogi mój chłopcze, zaśnij snem błogim, cichym, bez gorączkowych marzeń, powtarzając sobie, że tej nocy Herminia o tobie śnić będzie. Ze względu na nią staraj się coprędzej odzyskać zdrowie.
— Jestem nazbyt wzruszonym, nie mogę spać, wyszepnął młodzieniec.
— Oto lekarstwo, wypij.
Andrzej był posłusznym i w kilka minut później ku wielkiemu zadowoleniu barona zasnął z uśmiechem na ustach:
Herminia wybiegła z pokoju ranionego o zupełnie pomieszanym umyśle. Przemknąwszy szybko przez dziedziniec, wyszła, niewiedząc nawet kto jej drzwi otworzył i zatrzymała się na chodniku, szukając wzrokiem fiakra, jaki ją miał odwieść.
Ulica de Boulogne przedstawiała opustoszały widok. Ulewa wzmagała się gwałtownie. Gazowe płomienie drżały, odbijając się w kałużach spadłej wody. Pozostawiony fiakr zniknął bez śladu.
Stanąwszy przed pałacem, skoro wysiadła Herminia, wydobył z kieszeni dany sobie przez nią zegarek, wysadzany brylantami ze złotym łańcuszkiem wytwornej roboty i po rozpatrzeniu się w tych obu przedmiotach wysokiej wartości, przekonany, że dama którą przywiózł jest zapewne rozwódką i z tej przyczyny nie wniesie przeciw niemu żadnej skargi, a obok tego i nie zna numeru jego powozu, zaciął swą chudą szkapę i umknął co prędzej.
Herminia odgadła powód tej jego ucieczki, lecz nie zaniepokoiła się nią wiele. Postanowiła powrócić pieszo i miarkując się o ile mogła najlepiej, przeszła do końca ulicę de Boulogne i weszła w ulicę de Clichy. Minąwszy Pola Elizejskie, z ulgą odetchnęła, ujrzawszy okratowania pałacu i ogrodu.
Żadne światło nie błyszczało w oknach ponurego pałacu.
Za chwilę siądę przy ognisku, w moim ogrzanym pokoju, myślała pani de Grandlieu, i z mojej nieroztropności, jaką popełniłam, śladu nie będzie.
Niestety! myliło się to biedne dziecię, sądząc, iż szereg wypadków tego nieszczęsnego wieczora w ukryciu pozostanie. Ciężki ją zawód oczekiwał.
Drzwi, któremi wyszła na zewnątrz, oparły się pod jej ręką, gdy je otworzyć usiłowała. Stróż pałacowy przed udaniem się na spoczynek zamknął je na klucz starannie.
Herminia zadrżała. Ukazała się jej nagle cała groza jej sytuacji.
Co począć? Gdzie się schronić przez długie godziny nocy? Pośpiech, z jakim wracała, zakłopotanie i bojaźń, nie pozwoliły jej zwrócić uwagi na przenikające ją zimno i wilgoć. Obecnie, uspokoiwszy się nieco, uczuwać poczynała, iż ubranie, nasiąknięte wodą, przylegało jej do ciała i krew w żyłach mroziło.
Mogłaby była bezwątpienia wyszedłszy z ogrodu udać się na przedmieście św. Honorjusza i powtórnie od tej strony zadzwonić do głównej bramy pałacu, którą natychmiast otworzonoby przed nią. Nie myślała jednak uciekać się do tego środka, jaki wtajemniczyć by musiał służbę w jej dziwną nocną wycieczkę, a tem samem dałby sposobność do różnych przypuszczeń i komentarzów.
Wołałaby była raczej umrzeć, niżli dozwolić, ażeby pan de Grandlieu miał się dowiedzieć o niebezpiecznem szaleństwie, jakiego doniosłości nierozumiejąc, przebaczyć go sobie mimo to nie mogła.
Jak by to ukryć, gdyby służący o tem wiedzieli? Miałaż nakazać służbie zachowanie tajemnicy? Zapłacić im za ich milczenie?
Herminia była nazbyt szlachetną, ażeby poniżyć się zechciała do podobnie upokarzającej konieczności jakiej ulegają z potrzeby wiarołomne kobiety.
Co począć w podobnem położeniu?
W końcu ogrodu, przy okratowaniu, stał mały budynek drewniany, słomą kryty. W dolnej izbie chowano ogrodnicze narzędzia. Do jednego pokoju, mieszczącego się na pierwszem piętrze, prowadziły schody wewnętrzne. Pan de Grandlieu przychodził tu niekiedy z Herminią nasycać się pięknym i wesołym widokiem Pól Elizejskich.
Wyplatana trzciną kanapa, takież fotele i stół okrągły stanowiły umeblowanie tego pokoju, którego drzwi były zawsze otwarte. Tu Herminia tę noc spędziła, drżąc z zimna.
Nakoniec zabłysł brzask dzienny. Dostrzegła służących, podnoszących u okien zasłony po pokojach.
Oczekiwała godziny, w której cała służba uda się do oficyn na śniadanie i chwiejąca się, osłabiona, zeszła ze schodów wiejskiego budynku, udając się w stronę pałacu. Mogła wejść do swego apartamentu, nie spotkawszy nikogo. Rozebrała się z trudem, ponieważ mokre jej ubranie przylegało do ciała. Zwinęła ów kostjum elegancki, jaki przedstawiał teraz kupę zmoczonych gałganów i schowała go pod klucz do szafy, poczem położyła się w łóżku i zemdlała.
Pokojówka, wszedłszy około dziewiątej do pokoju, znalazła ją leżącą bez zmysłów. Przestraszona poczęła głośno wzywać ratunku, próbując nadaremnie otrzeźwić swą panią, aż wreszcie posłała po lekarza.
Pan de Grandlieu, przybywszy tego samego dnia wieczorem, zastał żonę leżącą w gorączce, a doktór obawiał się rozwinięcia zapalenia płuc, napróżno dociekając przyczyny tego ciężkiego cierpienia.
Wróciwszy nazajutrz z rama do siebie na ulicę Saint-Lazare, Filip de Croix-Dieu zastał już nadesłany list z poczty. Za pierwszym rzutem oka poznawszy pismo anonima, rozdarł kopertę z gorączkowym pośpiechem. Oto co wyczytał w tym liście:
„X. Y. Z. zna nazbyt dobrze wysoką inteligencję pana barona, aby pomyśleć mógł na jedną chwilę, iż tenże pragnie schwytać lisa dwa razy na jedną i tęż samą przynętę.
X. Y. Z. jest przekonanym, iż nie ma się czego obawiać. Nie zdobywa się jednak ufności nakazem i mimo wszystko, bacznym on będzie.
Jeżeli wszakże pan baron wiedziony szlachetnością, pragnie unicestwić swą przeszłość i korespondować nadal z X. Y. Z. w interesie tego ostatniego, może pisywać do niego w podwójnej kopercie, adresując zwierzchnią do panny Anity, ulica des Saussaies, poste-restante.“
Croix-Dieu po odczytaniu listu odetchnął z ulgą, poszeptując:
∗
∗ ∗ |
Pozostawiliśmy Oktawiusza Gavard, zatopionego w pracy nad układaniem rymów na cześć Diny Bluet, młodej debiutantki w „Aspazjach.“
Młodzieniec, ułożywszy z trudem cztery wiersze, odczytał je głośno, przyznając z zadowoleniem, iż łatwiej niż wielu innych mógłby pozyskać sławę na literackiej arenie.
— Na honor! to zdumiewające! zawołał, wczytując się w ową poezję.
Skopiował to najpiękniejszem o ile mógł pismem, kupił olbrzymi bukiet, i udał się w stronę teatru.
Posłaniec sowicie opłacony, otrzymał polecenie zaniesienia kwiatów i poezji do loży Diny Bluet, sam zaś Oktawiusz uzbrojony dwoma innemi bukietami, które postanowił rzucić do stóp naiwnej, zajął miejsce w parterowej loży na kwadrans przed podniesieniem zasłony.
Dinah Bluet, od chwili ukazania się na scenie rozwinęła bardziej niż w dniu poprzedzającym cały powab swego młodzieńczego talentu, otrzymawszy prawdziwą owację.
Kilka rzuconych bezinteresownie bukietów, połączywszy się z miłosną wiązanką kwiatów Oktawiusza Gavard, upadły pod stopy uszczęśliwionej debiutantki, zdumionej tak wielkiem powodzeniem.
Natychmiast po zapuszczeniu zasłony po ostatnim akcie, Oktawiusz pobiegł jak poprzedniego wieczora do bocznych drzwi, któremi wychodzili artyści.
— Ach! gdyby ona wyszła sama, pomyślał, jakże bym był szczęśliwym! Bezzwłocznie powiedziałbym jej, że jestem autorem tych wierszy.
Nieszczęściem jednak los nie posłużył mu w tym razie.
Jednocześnie z ukazaniem się we drzwiach Diny Bluet, otulonej w swój skromny szal tartanowy, z główką okrytą flanelowym błękitnym kapturkiem, dźwigającej cały stos bukietów, między któremi Oktawiusz dostrzegł i swoje, stara ciotka dziewczęcia szła tuż za nią.
Niepodobna było przystąpić do Diny, bez ściągnięcia gradu złorzeczeń ze strony jej nadzorczyni. Młodzieniec nie próbował nawet tego uczynić i szedł za obiema kobietami w pewnej odległości do chwili, w której zniknęły w bramie wysokiego starego domu przy ulicy Marais-Saini-Martin.
— Do czarta! wyszepnął, to nie może trwać tak dłużej! Muszę wynaleźć sposób pomówienia sam na sam z tą małą! Tak! napiszę sztukę teatralną w której przeznaczę jej główną rolę. Czyż to trudno wynaleść temat do pięknego melodramatu? Jestem pewien, iż utworzę rzecz wstrząsającą do głębi nerwami słuchaczów.
Z poprzedzającej rozmowy Oktawiusza z panem Croix-Dieu, wiemy, iż odźwierny z ulicy Marais-Saint-Martin. był nieprzystępnym gburem.
Przyszły spadkobierca milionów papy Gravarda przybył nazajutrz dla porozmawiania z nim i wtajemniczył go bez trudu w swoje zamiary za pomocą wsuniętego mu w dłoń luidora.
Dowiedział się, że Dinah-Bluet nigdy nie wychodziła z domu bez swojej ciotki. Stara ta kobieta towarzyszyła jej na próby, powracała z nią i odprowadzała wieczorem do teatru, jak również ztamtąd ją przyprowadzała. Po ukończonych próbach, dziewczę większą część dnia spędzało w swojem mieszkaniu.
Odźwierny również powiadomił Oktawiusza, że owa ciotka, panna Melania Perdreau, porzucała niekiedy swe obowiązki gorliwej nadzorczym, wychodząc za niezbędnemi sprawunkami do swego małego gospodarstwa, jako i na pogawędkę z sąsiadkami. Korzystać z tej jej nieobecności było koniecznością, dla dobrego jednak zużytkowania jej wiedzieć należało o czasie wyjścia starej panny.
Ułożono przeto, iż Oktawiusz codziennie w godzinach popołudniowych będzie przesiadywał w kawiarni przy ulicy des Marais i że odźwierny przyjdzie go powiadomić natychmiast po wyjściu ciotki Diny.
Przez dwa dni panna Perdreau jakby umyślnie nigdzie nie wychodziła.
Trzeciego dnia, około drugiej w południe, ów odźwierny, krawiec z powołania, posiadający sztukę przerabiania starej na nową garderobę, wpadł jak piorun do kawiarni a zbliżywszy się do stołu, przy którym siedział Gavard, chwycił stojącą tamże butelkę likieru, a napełniwszy kieliszek wychylił go jednym tchem, mówiąc:
— Prędko co żywo, kochany panie. Stara odeszła, młoda jest samą. Spiesz się pan!
Oktawiusz, rzuciwszy sto sous kelnerowi, wybiegł z kawiarni.
— Pan wiesz, mówił odźwierny, spiesząc za nim, na czwartem piętrze, drzwi na wprost schodów. Zadzwonisz pan. Panna Dinah panu otworzy, reszta do pana należy. Nie pozostawaj tam pan jednakże zbyt długo aby nie zostać schwytanym na gorącym uczynku. Gdyby zaś ciotka nadeszła podczas gdy pan tam będziesz, moja żona zaprosi ją do naszej stancyjki i opowiadać jej pocznie, że lokatorowie skarżą się na swąd, jaki sprawia smażąc w swej kuchni lęguminy. Ja to wymyśliłem ów sposób zatrzymania starej. A co? nie jest to zręczne? Podczas gdy moja żona rozmawiać z nią będzie, wbiegnę na czwarte piętro, stukając do drzwi. Pan, zrozumiawszy to, zemkniesz poniżej i zatrzymasz się na trzeciem piętrze, dopóki panna Melania Perdreau nie dowlecze się do swego mieszkania. Zrozumiałeś pan mój zamiar?
— Doskonale! Plan obmyślany w ten sposób tylko ci zaszczyt przynosi!
Ostatnie wyrazy wymienionemi zostały na schodach brudnych, źle oświetlonych, cuchnących.
Odźwierny wrócił do swej stancyjki mieszczącej się na pierwszem piętrze.
Oktawiusz wchodził na górę. Przebiegł szybko jeszcze kilka schodów, poczem bieg zwolnił. Dosięgnąwszy drzwi, jakie dzieliły go od Diny Bluet zatrzymał się chwiejny, pobladły, a jedną rękę wsparłszy na poręczy schodów, drugą przyciskał silnie bijące serce.
Słabo robić mu się poczęło. Czuł, jak gdyby serce pęknąć mu miało. Czyliżby to znaczyło, że ów jedynak pani Blanki Gavard, zmieszał się i zaniepokoił owem mającem wkrótce nastąpić sam na sam z ukochaną?
— Źle, rzekł Oktawiusz, byłem pewny że padnę omdlały, jak kobieta! Chwila widocznie niefortunnie była wybraną!
I przestąpiwszy jeszcze dwa ostatnie stopnie schodów, pociągnął za sznurek od dzwonka, nie zapytawszy siebie w jaki sposób przemawiać będzie do tej młodej dziewczyny, jaką uważał za uczciwą i która w istocie nią była.
Lekkie kroki dały się słyszeć poza ścianą drewnianą, na szaro pomalowaną. We drzwiach otwartych do połowy, ukazała się Dinah Bluet.
Spojrzawszy na przybyłego z wyrazem zdumienia, zapytała swym świeżym, krystalicznym głosem:
— Pan omyliłeś się niezawodnie?!
Oktawiusz rozmawiał zwykle z kobietami w kapeluszu na głowie. Gburowaty ów zwyczaj przypadł do gustu tak jemu, jako i przyjaciołom. Tym razem, zerwawszy z tradycją, powitał Dinę, zbyt może nieco po kawalersku, ale powitał ją z kapeluszem w ręku.
— Pan mylisz się, upewniam! powtórzyło dziewczę, usiłując zamknąć drzwi przed nieznajomym.
— Nie mylę się, bynajmniej, odpowiedział, stawając w ten sposób, ażeby debiutantka zamknąć drzwi nie mogła. Nie mylę się, upewniam; przyszedłem tu, gdzie przyjść pragnąłem.
— Zatem pan przychodzisz do mojej ciotki? Nie ma jej w domu, obecnie wyszła.
— Ach! dobrze wiem, że wyszła. Nie do niej ale do pani przychodzę.
— Ależ ja pana nie znam wcale.
— To być może, lecz ja znam panią i muszę koniecznie z panią pomówić. Tak jest, nieodwołalnie, w nader ważnej sprawie.
— Przyjdź więc pan wtedy, gdy moja ciotka powróci.
— Nie, nigdy! To, o czem chcę panią powiadomić, wymaga najściślejszego sam na sam.
— Ależ ja nie przyjmuję nikogo.
— Dziś jednak uczynisz pani dla mnie wyjątek. Wyjątki wzmacniają regułę, rzecz znana.
Powyższą rozmowę prowadzili w połowie w mieszkaniu dwóch kobiet, w ten sposób Oktawiusz nie pozwalał Dinie zamknąć drzwi całkowicie, jak ona nawzajem otworzyć mu ich ze wszystkiem nie chciała.
Młodzieniec, wsparłszy się ramieniem o te drzwi, odmykał je zwolna, lecz uporczywie, usiłując tym sposobem swój zamiar do skutku doprowadzić.
Roztargnienie dziewczęcia dostrzedz jej nie pozwoliło, iż drzwi się z cicha otwarły, z czego korzystając Oktawiusz wsunął się do wnętrza.
— Panie! co pan czynisz? zawołała Dinah.
— Wchodzę, jak pani widzisz, rzecz nader prosta.
— Ależ ja niechcę żebyś pan wszedł!
— Ja zaś przeciwnie, pragnę tego. Spojrzyj pani na mnie. Wszak nie wyglądam na złoczyńcę, ani mordercę.
— To prawda panie, a jednak...
— Jednak, chcesz pani zmusić mnie bym odszedł, uspokój się i posłuchaj mnie. Odejdę za kilka minut.
— Zgadzam się wreszcie, tem więcej, iż nie mam sposobu, aby nie słuchać pana, odpowiedziała. Pójdź więc pan do pokoju mej ciotki, ale ani sekundy dłużej po nad pięć minut pozostawać tu nie pozwolę!
Mieszkanie kobiet składało się z maleńkiego ciasnego przedpokoju, dwóch pokoików i zakopconego gabinetu, służącego zarazem za kuchnię.
Pokój ciotki Melanii Perdreau był wyklejony szarawem, w niebieskie kwiaty papierowem obiciem. Jedno, jedyne okno przysłaniały zwykłe, tanie muślinowe firanki. Umeblowanie stanowiło łóżko orzechowe, z bardzo cienkim i płaskim materacem, komoda i gerydon, nakryty ceratą, na którym zwykle jadano, cztery wyplatane trzciną krzesła i starożytny fotel mahoniowy pokryty spłowiałym aksamitem. Dwa lichtarze bez świec, wstawione w muszle morskie, dopełniały całej ozdoby kominka.
Wyż wymienione przez nas przedmioty znamionowały nędzę, lecz nędzę schludną, uczciwą. Przyjemna atmosfera panowała w owym pokoju, dzięki olbrzymim bukietom, rzuconym ubiegłego wieczora Dinie przez Oktawiusza, jakie ustawiono na komodzie.
Dinah ubrana w ciemną wełnianą suknię najprostszej formy, z białym perkalowym maleńkim kołnierzykiem na szyi, miała pozór dziewczęcia z jakiegoś arystokratycznego domu, zabłąkanego wypadkowo w to ubogie mieszkanie.
Oktawiusz, olśniony, zmieszany ową promieniejącą pięknością, której uroku w całym blasku zdała dostrzedz dotąd nie zdołał, podziwiał ją w milczeniu do tego stopnia komicznem, iż wywołało to pomimowolny uśmiech na usta dziewczyny.
— Miałeś pan, zaczęła, udzielić mi jakąś ważną wiadomość. Twierdziłeś pan to przed chwilą i tak być musi zapewne, inaczej bowiem nie wszedłbyś tutaj wbrew mej woli, nie mając ku temu powodu, mów więc pan, słucham, ale przedewszystkiem siądź, proszę. Mimo że pańskie niespodziewane odwiedziny mają trwać tylko pięć minut, czemu masz je pan przepędzić, stojąc bez wypoczynku, tem więcej, iż zdajesz się być cierpiącym.
To mówiąc podsunęła Oktawiuszowi fotel, spłowiałym aksamitem pokryty, miejsce zwykłego wypoczynku ciotki Melanii Perdreau, na którym przez długie godziny pochłaniała tomy starych romansów.
Na słowa Diny, wzdrygnął się Oktawiusz.
— Kto? ja cierpiący, zawołał, pani się mylisz. Chcesz pani ażebym usiadł i wypoczywał, dla czego? Jestem zdrów, silny. Posiadam żelazny organizm!
Dinah powtórnie się uśmiechnęła.
— Mów więc pan stojąc, odpowiedziała, skoro tak ci się podoba, ale mów pan prędko bo czas uchodzi. Moja ciotka powrócić może lada chwilę i upewniam pana, iż nie byłaby wcale zadowoloną gdyby cię tutaj zastała.
Słowa te przywiodły Oktawiusza do świadomości obecnego położenia. Trzeba się było spieszyć w rzeczy samej, ażeby nadejście surowej owej nadzorczym nie przecięło nagle rozmowy.
— Panno Dinah, zaczął nieśmiało, jestem pewien że gdybyś pani przypatrzyła mi się lepiej, poznałabyś mnie niezawodnie.
— Sądzisz więc pan, żem cię już gdziekolwiek widziała.
— Tak, widziałaś mnie pani. Widujesz mnie codziennie wieczorem.
Dziewczę zamyśliło się przez chwilę.
— Ach! wiem już, odpowiedziała. To pan, nieprawdaż? od pierwszego przedstawienia „Aspazji“ przychodzisz do teatru, siadając w parterowej loży z lewej strony?
Oktawiusz zapromieniał radością.
— Ja w mojej własnej osobie, odrzekł.
— I to pan rzucasz mi bukiety? dodała przyciszonym głosem.
— Ja, ustawicznie, ja zawsze! I oto dwa moje wczorajsze stoją na komodzie.
Dziewczyna z lekka pokraśniała.
— A zatem panie, wyszepnęła z cicha, korzystam z tej sposobności ażeby ci podziękować, ponieważ pojmujesz pan, jak mi jest przyjemnie odbierać tak piękne kwiaty.
— Przynależą one pani! zawołał Oktawiusz z zapałem.
— Mnie przynależą, dlaczego?
— Ponieważ pani posiadasz niezwykły talent.
— Rzeczywiście ja posiadam talent? Pan tak uważasz? pytała żywo Dinah, podchodząc do przybyłego.
Miłość własna artysty pokonała nieśmiałość dziewczęcia.
— Posiadasz pani talent wspaniały, zawołał Gavard. Wdzięk, młodość, szyk, nic w nim. nie brakuje. Ale nie o to na teraz nam chodzi. Chociażbyś pani wcale talentu nie miała, wszystko mi jedno.
— Jakto? pytała Dinah zdumiona.
— Wytłómaczę to pani. Przystępujmy do rzeczy. Na drugiem wieczornem przedstawieniu „Aspazji“ znalazłaś pani w swej loży bukiet olbrzymi, nieprawdaż?
— Tak panie... Od kogoż on pochodził?
— Winnaś pani odgadnąć, odparł młodzieniec. I gdybyś pani odgadła, cieszyłbym się z tego. Ten bukiet był przysłany przezemnie. W bukiecie była koperta, a w tej kopercie wiersze.
— Bardzo piękne, wyszepnęła Dinah.
— Podobały się one pani? zawołał Oktawiusz z uniesieniem.
— Tak panie. Bardzo mi się one podobały!
Oktawiusz stanąwszy przed nią zadeklamował:
Pozazdrościć ci mogli by go aniołowie!...
Masz pani słuszność że są pięknemi, mówił dalej, widzę, że znasz się dobrze. Serce mi je podyktowało, a serce nigdy nie myli.
— Jakto! pan więc jesteś autorem tych wierszy?
— Ja pani, ja, odrzekł Oktawiusz Gavard i deklamował dalej:
U sto twych składam losy moje, pełen wiary!
—Otóż co wyraziłem wierszem, mówił z zapałem młodzieniec, powtarzam prozą, z różnicą że poezja toleruje licencje różnego rodzaju, proza zaś do większych ścieśnień obowiązuje. Lecz bądź to wierszem czy prozą to pewna, że kocham cię pani szalenie. Uderzyło to we mnie jak gromem. O niczem nie myślałem, przysięgam na Boga! Wyszłaś na scenę, spojrzałem. Przemówiłaś. Słuchałem oczarowany!
Dinah zarumieniona jak piwonia, patrzyła na Oktawiusza ze zdumieniem i niejaką obawą.
— Lecz panie, wyszepnęła, co mi pan mówisz? Ja źle zrozumiałam bezwątpienia. Wszakże to nie są oświadczyny, o ile sądzę?
— Przeciwnie, odrzekł Oktawiusz, właśnie są one w najściślejszem znaczeniu! Uwielbiam cię Dino! i mam nadzieję że przyjmiesz je odpowiedziawszy przyzwoleniem. Będziemy szczęśliwi, zobaczysz. Przełamiemy wszystkie przeszkody. Przyjmujesz moją propozycję, odpowiedz?
Oktawiusz pochwycił Dinę w objęcia, okrywając ją gorącemi pocałunkami i tuląc namiętnie do siebie.
Dinah wyrwała mu się z głośnym okrzykiem przestrachu i uciekła w kąt pokoju.
Wobec tak niespodziewanego rezultatu Oktawiusz stanął osłupiały, zmieszany.
Wielekroć razy, gdy pozwalał sobie czegoś podobnego z jaką ładną kobietą z półświatka, przywoływanym bywał do porządku, uderzeniem wachlarza po ręku, lecz nigdy dotąd nie widział jeszcze podobnie szczerego wrażenia przestrachu jakie się malowało na obliczu tej młodej dziewczyny.
— Za zbyt daleko się posunąłem, pomyślał. Głupstwo zrobiłem. Trzeba tę rzecz naprawić.
Dinah drżąc czerwieniała i bladła na przemiany.
— Zawiniłem pani, to pewna, wyszepnął nieśmiało, ale, nie moja w tem wina. Nabrałem złych obyczajów. Gdybym był wiedział, że pani przykrość to sprawi, nigdy byłbym tego nie uczynił. Pięknością swoją oczarowałaś mnie pani. Działałem jak bezprzytomny. Należy mi wybaczyć moją nierozwagę. Powiedz pani, że mi wybaczasz, a nigdy nie odważę się do czegoś podobnego bez twego zezwolenia.
— Odejdź pan, wyjąknęło dziewczę, odejdź proszę. Ja się obawiam.
— Mnie, obawiasz się pani? pytał Oktawiusz ze zdumieniem.
— Tak, obawiam się.
— Ależ ja jestem łagodny jak baranek, muchy nawet zabić bym się nie odważył. Patrz pani jak jestem zmartwiony i pomieszany. Ach! to nie litościwie chować do kogoś urazę! Posłuchaj mnie pani.
— Nie! nie, słuchać nie będę! za zbyt już wiele słuchałam. Nie powinnam była pozwolić panu wejść do mieszkania. Wyglądałeś na uczciwego człowieka, uległam więc twym prośbom i ciężko za to jestem ukaraną. Odejdź pan, odejdź pan. odejdź!
— Natychmiast spełnię rozkaz pani, lecz jedno słowo, jedno, jedyne i odejdę. Odkąd przestąpiłem próg tego mieszkania, popełniam niedorzeczności to prawda Trzeba mi było przedewszystkiem treściwie wytłómaczyć, byłoby to lepiej, bo w takim razie zrozumielibyśmy się wzajemnie. Stało się jednak! przebacz mi pani! Panno Dino, wszak pani wiesz, że cię uwielbiam, powiedziałem ci to przed chwilą. Uważasz mnie może za niedorostka, widząc tak młodym i zdaje ci się może, że jestem dependentem od adwokata, lub jakim ajentem giełdowym. Otóż upewniam, że jest inaczej. Mam niezależne własne utrzymanie, jestem poważnym, bardzo poważnym. Zapytaj się pani kogokolwiekbądź o mnie a odpowiedzą ci: Oktawiusz Gavard, to człowiek szyku, sportsmen, klubista, wytworny wielkoświatowiec. Dzienniki zajmują się nim. Zamieściły jego karykaturę. Posiada on trzydzieści sześć tysięcy franków rocznej pensji, a za dziesięć miesięcy zostanie spadkobiercą sześciu milionów po zmarłym swym papie Gavard. Nie jest to ogołocony uwodziciel. Ach! nie, nie pani! Oto co ci powiedzą o Oktawiuszu Gavard. Cóż pani mówisz na moje objaśnienia?
Dinah Bluet stojąc nieruchoma w kącie pokoju, nie okazała najmniejszem poruszeniem, iż słyszy opowiadanie Oktawiusza. Była bladą jak marmur, głowę opuściła na piersi.
Spadkobierca milionów papy Gavard mówił dalej:
— Powiadomiono mnie, że pani jesteś uczciwą kobietą, nie prowadzącą z nikim romansów, co w pani zawodzie jest rzeczą rzadką i godną pochwały. Pojmujesz jednak pani, że długo to trwać nie może, stąpać po różach, rzecz bardzo przyjemna, lecz z drugiej strony i ciężka gdy się nie posiada pieniędzy. Kiedyś, jestem pewny, pani się zgodzisz na to moje zdanie, wołałbym jednak byś się zgodziła na nie teraz. Proponuję więc pani śliczny apartament, powóz Wiktorja, dwa konie, toalety od pierwszej modystki, trzech służących i pięćdziesiąt luidorów miesięcznie do twojej kieszonki, a to wszystko ma się rozumieć tylko tymczasowo. Za dziesięć miesięcy, będziesz miała pałac, sześć koni na stajni i sto tysięcy franków rocznego dochodu. Sądzę, iż podobną propozycję przyjąć można bez wachania. Nie odmawiaj mi więc pani. Uczynię cię szczęśliwą, gdyż kocham cię szalenie! Zresztą, czyż mogłabyś coś lepszego znaleźć?
Dinah ukrywszy twarz w dłoniach stała w milczeniu, pierś tylko jej podnosiła się przyśpieszonem tchnieniem.
Oktawiusz zbliżył się ku niej z miną tryumfującą.
Dziewczę, podniósłszy głowę, załamało ręce. Jej blada twarz była zalaną łzami. Wybuchnęła łkaniem. Gwałtowne spazmy miotać poczęły jej szczupłą, giętką postacią.
Nie jesteśmy w stanie wyrazić osłupienia Oktawiusza na widok tego, przekonanego dotąd, iż mistrzowsko rzecz całą poprowadził.
Wobec tej ciężkiej boleści, całkiem niezrozumiałej dla siebie, a której uczuwał się być winnym, stał oniemiały z otwartemi ustami w prawdziwie komicznej postawie.
— Co to jest? zawołał nareszcie, ja nie pojmuję o co pani na mnie się gniewasz. Panno Dino, powiedz mi, proszę, w czem przewiniłem?
Dziewczę uciskane łkaniem, nie było w stanie zaraz odpowiedzieć. Uspokoiwszy się nieco wyjąknęła:
— Ileż pogardy spotkało mnie, ile wstydu, o Boże! Och! ów zawód sceniczny, ten teatr, gdzie spodziewałam się zapewnić sobie przyszłość za pomocą pracy, talentu, powodzenia, jakże go teraz nienawidzę! Gdybym nie była komedjantką, czyżby kto poważył się zobelżać mnie w podobny sposób, tak okrutny nikczemny!
— Ja panią zobelżać, ja? wołał Oktawiusz. Ach! wielki Boże, stokroć raczej umrzeć bym wołał! Posłuchaj mnie, pozwól się wytłómaczyć.
— Nie! odpowiedziała Dinah, dość tego! Wszystko zniosę oprócz pogardy. Pracą rąk moich będę zarabiała na życie. Umiem szyć, haftować. Jeśli zapłata będzie niedostateczną i głód nawet znieść jestem gotową. Zostanę robotnicą, służącą nawet, gdyby było trzeba, aktorką nigdy już więcej! Tym sposobem uniknę obelgi!
Biedny Oktawiusz zaczął się z cicha usprawiedliwiać.
Dinah mówić mu nie pozwoliła, a zbliżywszy się wyniosła, nakazująca:
— Przebaczam panu, wyrzekła, i będę się starała zapomnieć iż ową wielką a pierwszą boleść w mem życiu, pan mi zadałeś, pan, którego nie znam i któremu nigdy nie uczyniłam nic złego. Nie staraj się pan więcej widywać ze mną, bo wtedy przypomniałabym sobie o owej ciężkiej obeldze. Żegnam pana na zawsze!
Oktawiusz spojrzał na dziewczę błagalnym załzawionym wzrokiem, wyczytawszy jednak w jej oczach niezłomne postanowienie zrozumiał, iż wszystko było skończone zanim się rozpoczęło i wyrzucał sobie, iż z własnej winy odepchnął od siebie tę, którą tyle ukochał.
Owo wzruszenie było za zbyt srogiem na jego osłabiony organizm. Omdlenie, podobne temu, jakiego doświadczył wchodząc na schody domu, ogarniać go poczęło. Obciął się ukłonić i odejść, ale zaledwie postąpił parę kroków, zachwiał się i upadł na fotel, stojący w pobliżu. Usiłował pochwycić powietrze, ale nadaremnie. Żyły wyprężyły mu się na skroniach, złowrogie czerwone, plamy ukazały się na jego bladych policzkach. Przyłożył chustkę do ust i odjął ją pełną krwi.
Dinah krzyknęła przerażona.
— Boże! mój Boże! wołała, pochylając się nad nim. Co panu jest?
— Nic, nic! Umieram, ot! wszystko, wyszepnął. Jeżeli przykrość pani pomimowolną sprawiłem, oddałaś mi ją nawzajem. W każdym razie winniejszy jestem od ciebie, ponieważ pani mnie nie kochasz a ja cię uwielbiani!
Nie mógł mówić więcej. Krew rzuciła mu się ustami powtórnie, pochylił głowę na poręcz krzesła, pozostając bez ruchu i bez przytomności prawie.
— Boże! to prawda, on umiera! wyjąknęła Dinah z przestrachem. Nie mogę dozwolić mu tak umrzeć. Co począć?
Wszystkie prawie młode dziewczęta mają w sobie silnie rozwinięte uczucie litości, serce Diny Bluet do tych wyjątków nie należało. Widząc Oktawiusza w niebezpieczeństwie, dziewczę zapomniało o wszelkiej do niego urazie. Pobiegła do przyległego pokoju szukać octu i świeżej wody, którą maczała z lekka czoło i skronie młodzieńca, przykładając mu do nosa chustkę w occie zmoczoną.
Omdlenie niezręcznego rozkochanego ustępowało, mimo że Oktawiusz pragnął jak najdłużej czuć dotknięcie drobnych paluszków Diny, po nad sobą jej oddech i muśnięcie włosów, zachował jednak milczenie, siedział, bez ruchu, nie okazując polepszenia.
Mimo to, dziewczę wprędce spostrzegło, że oddychanie młodzieńca regularniejszem być poczynało i że cały nacisk cierpienia ustępował. Przerwawszy więc swoje starania, cofnęła się nieco, a przekonana, iż Oktawiusz widzieć jej nie mógł, przypatrywać mu się zaczęła z uwagą, czego nie czyniła podczas całego trwania rozmowy.
Korzystnem musiało być zapewne wrażenie, otrzymane przez Dinę Bluet, gdyż po kilku minutowym egzaminie westchnęła, wyszepnąwszy te słowa:
— Jaka szkoda! Biedny młodzieniec.
Jakkolwiekbądź cicho one wymówionemi zostały, Oktawiusz dosłyszał je i zadrżał.
— Dinah uczuwa dla mnie współczucie, pomyślał, a więc nie chowa urazy do mnie, ani nienawiści, może więc jeszcze mnie kochać.
Tu poruszył się lekko, następnie uniósł się na krześle, jak człowiek, ze snu zbudzony.
Dziewczę zbliżyło się ku niemu.
— Jakże pan czujesz się teraz? zapytała.
— Znacznie lepiej, dzięki tobie pani, tobie aniołowi miłosierdzia, który za złe, dobrem oddajesz!
Dinah się uśmiechnęła.
— Dobrem za złe? powtórzyła, inaczej pan mówiłeś przed chwilą.
— Byłem naówczas szalonym.
— Szalonym? a teraz?
— Teraz wróciłem do rozumu.
— Ależ nie panie. Widocznie jeszcze doń niepowróciłeś! Co pan robisz? wołała.
Oktawiusz ukląkł przed nią na kolanach.
— Przebacz im pani, wyszepnął młodzieniec wzruszonym głosem, ale wysłuchać mnie musisz. Upewniam, że to koniecznie potrzebne. Każesz mi wyjść później, jeśli zechcesz, jak to już uczyniłaś i wyjdę bez oporu, przyrzekam, ażebyś tylko nie powzięła przekonania że jestem ostatnim z nędzników. Wyznałem ci wszystko, co czułem w mem sercu.
Duszność piersiowa tamowała mu wyrazy, pokonawszy ją, mówił dalej:
— To prawda, przyznaję i rumienię się wstydem żem postąpił dwukrotnie jak nikczemnik, gorzej po nad to, jak głupiec, całując cię wbrew twojej woli, a następnie czyniąc ci podobną propozycję, ach! jakimż idjotą ja byłem. Czyż miłość kupuje się za pieniądze? Lecz jestem bardzo młody, mam lat zaledwie dwadzieścia. Znałem jedynie kobiety rozrzutne, lekkich obyczajów. Owóż straciwszy rozum, poważyłem się tobie ofiarować czego one nie odrzucają nigdy. Nie mówię tego dla usprawiedliwienia się, ach nigdy! Winienem był zrozumieć patrząc na ciebie, że należysz do zupełnie innej klasy kobiet. Co tamte pociąga, ciebie oburza. Teraz to wszystko pojmuję. Pieniądze, tobie ofiarować pieniądze! A! niech one będą przeklętemu Co chcesz jednakże? Widzę płaszczących się ludzi przedemną skuttkiem miljonów mego zmarłego ojca, zkąd wyobraziłem sobie że za pieniądze wszystko nabyć można. Czyliż moja wina że jestem bogatym? Wierzaj, iż chciałbym być ubogim. Obciąłbym zarabiać pracą na życie i złożyć ci tylko moje serce, które już jest twojem. Wtedy, mógłbym mieć przynajmniej nadzieję, iż mnie ukochasz kiedyś.
Tu przerwał. Głos świszczał ran w ściśniętem gardle, wyrazy jego zaledwie zrozumiałemi się stawały. Po upływie chwili, mówił dalej:
— Niekiedy, usiłuję się łudzić że jestem zdrów i silny, czynię to dla własnego oszołomienia. W głębi albowiem jestem przekonany że to nie prawda. Zabiło mnie to życie bez jutra, życie zabaw i rozkoszy. Zycie którego celem użycie. Pozostał ze mnie cień tylko! Kiedybądźkolwiek powiedzą: „Znałeś Oktawiusza Gavard? On umarł!“ i nikt mnie nie pożałuje, nawet własna moja matka. Ach! to smutne, bardzo smutne! Tak, uczuwam potrzebę tkliwości, w jakim małym ukrytym zakątku. Jestem przekonanym, iż kobieta kochająca zdołałaby mnie jeszcze ocalić. O! gdybyś zechciała być tą kobietą! lecz niepodobna mi o tem marzyć, po moim brutalnem postąpieniu. Obraziłem cię, znieważyłem, a mimo wszystko kocham cię, uwielbiam! Och Dino przebacz mi, nie wypędzaj mnie od siebie! błagam, zaklinam!
Oktawiusz wyciągnął ku dziewczęciu ręce błagalnie, wstrząsane nerwowem drżeniem. Grube łzy spadały na jego twarz bladą.
Głęboka litość zawładnęła Diną.
— Panie Oktawiuszu, wyrzekła, podnieś się proszę.
—Nie wstanę dopóki mi pani nie przebaczysz!
— Przebaczam więc panu.
— Z głębi serca?
— Tak, z całego serca!
— I zapomnisz pani o wszystkiem?
— Już zapomniałam. Uraza zniknęła z mojej pamięci.
— I nie wypędzisz mnie pani?
— Czyż się wypędza przyjaciela? wyrzekło dziewczę z uśmiechem, podając, rękę młodzieńcowi.
— Przyjaciela, tak! najszczerszego twego przyjaciela. Jakże ta nazwa jest słodką, ile ona dobrego mi czyni! zawołał z radością Oktawiusz, chwytając drobną rączkę Diny, sobie podaną. Obciął ją ponieść do ust, ale zatrzymał się nagle. Widzisz pani, wyszepnął, nie chcę nadużywać twej dobrotliwości.
Nowy uśmiech dziewczęcia stał mu się za to nagrodą.
— A teraz, wyrzekła Dinah, musisz pan odejść.
— Tak prędko?
— Zostać ci niepodobna. Moja ciotka wyszła od dawna. Jej nieobecność zwykle trwa krótko. Lada chwilę może powrócić, a gdyby pana ta zastała, w jaki sposób twoje przybycie usprawiedliwić?
— Ciotka więc pani jest bardzo srogą?
Dina westchnęła, co Oktawiusz wytłómaczył sobie jako potwierdzającą odpowiedź.
— Możnaby, rzekł, odnaleźć jakiś zręczny powód.
— Jaki! ciekawam!
— A gdybym powiedział że jestem autorem i że przyszedłem pomówić z panią o roli, jaką ci przeznaczam w mej sztuce — Nie uwierzy. Będzie chciała dokładnie wiedzieć kto pan jesteś.
— No, to będzie wiedziała, jeśli o to chodzi. Zdaje mi się, że moja obecność nie skompromituje jej domu. Jestem w ogóle dobrze uważanym.
— Ach! zawołało dziewczę, największem nieszczęściem byłoby, gdyby moja ciotka dowiedziała się o pańskiem nazwisku i majątku.
— Dla czego? powiedz mi pani.
Dinah zarumieniła się, nic nie odpowiadając. Zdawała się być wzruszoną, niespokojną, i wyszepnęła po chwili milczenia.
— Zaklinam pana — odejdź!
— Dobrze, będę posłusznym, odchodzę, lecz pani pozwolisz mi widywać się z sobą?
— Cóż mogę panu na to odpowiedzieć? i gdzie moglibyśmy się widywać?
— Tu, w pani mieszkaniu.
— To niepodobna! Moja ciotka rzadko kiedy wychodzi. Zresztą w jaki sposób mógłbyś się pan dowiadywać o jej nieobecności? Dziś, traf panu posłużył, lecz czy na przyszłość będzie tak samo?
— Traf, nie miał tu żadnego udziału, odparł żywo Oktawiusz, ja starałem się sam o tem dowiedzieć. Pozwól mi pani korzystać i nadal z tej sposobności, upewniam bowiem panią, że gdybyś mi wzbroniła zbliżyć się ku sobie, mówić z tobą, słyszeć cię, umarłbym! Mówię to na serjo, wierzaj mi pani. Wszakże przed chwilą widziałaś, co ze mną się działo. Małej rzeczy potrzeba, by mnie wyekspedjowano na cmentarz Père-Lachaise, zkąd się nie wraca już nigdy.
— Dobrze więc, wyszepnęła Dinah. Przychodź pan, skoro się dowiesz, że jesieni sama, ale ostrzegam, żadnej nieroztropności, i gdyby wypadkiem moja ciotka pana spotkała, niech nigdy nie wie twojego nazwiska.
— Będę się starał zastosować do poleceń pani.
— Odchodź pan prędko.
— Uciekam. Wkrótce do widzenia, a przedewszystkiem dziś w wieczór, w teatrze. Będę tam, jak wczoraj. przedwczoraj, i jutro zarówno. Wszak pani na to pozwolisz?
— Nie mam prawa zabraniać panu pójścia na widowisko.
— I dasz mi pani jakiś znak mały, maleńki, dla powiadomienia, że pani mnie widzisz, i że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi?
— Dobrze.
— I podniesiesz pani moje bukiety?
— Wszakże co wieczór je zbieram.
— Tak, lecz miedzy niemi są i inne. Pani mój tylko podniesiesz, wszak prawda?
— Czy wiele panu na tem zależy?
— Bardzo wiele, nadzwyczaj wiele!
— Zatem przyrzekam, że podejmę tylko pańskie bukiety.
Dinah, wymówiwszy te słowa, zbladła, i nagle zadrżała.
Parokrotnie stuknięcie do drzwi mieszkania wywarło na niej ów przestrach.
— Boże, mój Boże! zawołała, co to jest?
Oktawiusz pochwycił żywo kapelusz.
— Nie obawiaj się pani, rzekł, to znak umówiony. Te trzy stuknięcia oznajmiają, że ciotka pani znajduje się w stancyjce odźwiernego, i że ją tam zabawiają. Zbiegnę o piętro niżej i zaczekam, dopóki poważna ta osoba nie wejdzie do mieszkania. Pomysł się udał. Dino, ukochana Dino, podaj mi swą rączkę.
Milcząca odpowiedź dziewczęcia oznajmiła przyzwolenie.
— Mogęż ją ucałować? pytał z przymileniem.
Rączka maleńka sama się do ust młodzieńca przytknęła.
— Ach! jak ja cię kocham!... jak ja cię kocham! zawołał, wybiegając, jak jestem szczęśliwy!
Zamknął drzwi cicho, zbiegł ze schodów na trzecie piętro, i pochyliwszy się na poręczy, oczekiwał.
Kilka minut upłynęło, poczem dał się słyszeć chód ciężki i kaszlanie. Była to panna Melania Perdreau, która wszedłszy o piętro wyżej, weszła do swego mieszkania.
Ciotka Diny, nigdy nie wychodziła bez wielkiej skurzanej torby w ręku, okutej, na rogach miedzią. W worku tym mieściły się jej okulary, tom jakiegoś starego romansu, źwierciadelko, flaszeczka z anyżówką, do której w kulisach teatralnych często zaglądała.
W chwili, gdy weszła do pokoju, niezwykły wyraz zadowolenia promieniał na jej twarzy. Złożywszy swój worek na stoliku z taką ostrożnością, jak gdyby on w sobie zawierał najdroższe skarby świata, panna Melania zbliżyła się do swej siostrzenicy, pochwyciła ją w objęcia, przycisnęła do serca, i złożyła trzy głośne pocałunki na jej policzkach.
— Widzę, żeś bardzo wesołą, moja ciotko, wyrzekła Dinah zdziwiona temi objawami niezwykłej czułości.
— To prawda, że jestem wesołą, powtórzyła Melania. Los nam sprzyjać zaczyna! Ha! dość długo na to oczekiwałyśmy. W każdym razie lepiej późno, niż wcale! Otóż nareszcie skończy się nasza bieda!
— W jaki sposób?
— Ach! jest to cała historja do opowiadania, lecz najprzód zobacz no, zobacz!
Tu otworzywszy worek, wydostała zeń ostrożnie trzy butelki, owinięte w szarą bibułę, i mały pakiecik.
— Zkąd przynosisz to ciotko? pytała Dinah.
— Opowiem ci, zaczekaj!
Odejmując papier z butelek, mówiła dalej:
— Oto Madera, prawdziwa Madera, jakiej nie znajdziesz w żadnym ze sklepów Paryża. Kosztowałam ją. Nigdy powiadam ci nie widziałam, nie piłam czegoś podobnie wytwornego! A to jest Bordeaux, Chateau-Margot uważaj. Marka jest na butelce. Flaszka tego kosztuje piętnaście franków!
— Lecz moja ciotko!... wołało dziewczę.
— Zaczekajże trochę, odparła niecierpliwie Melania, odwiązując sznurek pakieciku. Patrz to pieczona pularda. Ach! jaka pularda! Tłusta, jak pozłacana! A to, homary. Powąchaj jak świeże! No! i cóż mówisz na to wszystko? Będziemy miały dziś obiad książęcy!... Pierwszorzędne przysmaki, i wino milionerów! Spodziewam się, że jesteś zadowoloną?
— Zadowoloną być muszę, ponieważ ty ciotko nią jesteś, odpowiedziała Dinah, wydałaś jednakże na to z pięćdziesiąt franków, a wiesz, że nie mamy funduszu na takie koszta.
— Ach! jesteś szaloną! Nic nie wydałam prócz zapłacenia dwóch kursów omnibusu, ogółem sześćdziesięciu centymów, których nie żałuję wcale.
— Wytłómacz mi więc to jaśniej.
— Otóż tak się rzecz miała. Dziś z rana, jak ci wiadomo, list otrzymałam. Pochodził on od pewnej damy, mieszkającej w jednym z najwspanialszych okręgów Paryża, przy ulicy de Saussaie, która prosiła ranie by jej uczynić „zaszczyt!“ odwiedzenia jej w mieszkaniu. Słyszysz mnie „zaszczyt! z jak wysoką grzecznością było to napisane!
— I byłaś ciotko u owej damy?
— Rzecz naturalna! Gdybyś wiedziała jaka to przyjemna osoba! Dom na wysoką stopę prowadzony. Lokaje galonowani, złocone salony! A jaki przepych w meblach, kobiercach! Zwierciadła sięgają aż do sufitu! Ach! jakże szczęśliwą jest kobieta posiadająca w ręku profesję, z której takie zyski osiągać może.
— Jakąż jest profesja tej damy?
— Utrzymuje ona agencję małżeństw. Jest to kobieta z bardzo wysokiego szlachetnego rodu, pokazywała mi swoje familijne legitymacje. Trudni się stręczeniem małżeństw w wielkim świecie Paryża. Książęta, markizy, hrabiowie, zapisują się u niej dla zaślubienia dziedziczek milionowych. Jeżeli nie posiadasz posagu co najmniej 500,000 franków, nie pokazuj się u niej. Nie zwróci na ciebie uwagi. Pojmujesz to, pojmujesz?
— W zupełności. Lecz nie rozumiem co own dama mogła ci mieć ciotko do powiedzenia?
— Trochę cierpliwości, a i o tem się dowiesz. Ta pani nazwiskiem de Saint-Angot, wdowa po admirale zabitym w Afryce, którego portret z licznemi dekoracjami ma w swoim salonie, przyjęła mnie jak najuprzejmiej, i ze względu na ciebie wypowiedziała mi mnóstwo komplementów.
— Jakto? mówiła ci o mnie? zapytała Dinah.
— Bezustannie, przez cały ciąg mojej wizyty.
— Zna mnie więc?
— Była na pierwszem przedstawieniu „Aspazji“. Podziwia twój talent, i uznaje, że z takiem uzdolnieniem i powabna jak twoja postacią, można osiągnąć świetne stanowisko i zobowiązuje się w tem dopomódz.
— W jaki sposób Czyż ona posiada stosunki z teatrainymi dyrektorami?
— Więcej po nad to. Wydaje u siebie wspaniałe przyjęcia, na które zbierają, się książęta i hrabiowie. Wszystko to jej klienci, dziedzice miljonów. Bywają także u niej i głośni autorowie, redaktorowie dzienników, wszystko ludzie sławni. Starają się o jej zaproszenia. otaczają ją grzecznościami. Nie wejdzie tani lada kto.
— Lecz cóż mnie to może obchodzić?
— Posłuchaj dalej. Pani de Saint-Angot zapraszała na swoje wieczory dotąd jedynie śpiewaków różnego rodzaju, opłacając ich na wagę złota. Obecnie chce do koncertów dołączyć i przedstawienia teatralne. Bedą u niej grywali na małej scence, ślicznie urządzonej, sztuki z trzech lub czterech osób złożone z repertuaru Komedji Francuskiej i Gymnase, a ponieważ owi aktorowie będą się musieli produkować przed nielada znawcami, potrzeba na to wybierać osobistości prawdziwym obdarzone talentem. Otóż, czy uwierzysz moje dziecko?... Pani de Saint-Angot pomyślała o tobie. Liczy na pewno iż zechcesz należeć do owego towarzystwa. Przyrzekłam jej to. Przynoszę ci książeczkę. Jest to komedyjka pod tytułem „Fortepian Berty.“ Zabierz się natychmiast do wyuczenia tej roli. Próby wkrótce się rozpoczną we wspaniałych apartamentach przy ulicy die Saussaie, a wieczorem przedstawienia nastąpią zaraz skoro „ Aspazje“ zejdą z afiszy. Cóż na to mówisz?
— Cóż ja mam mówić? Zdaje mi się, że sąd publiczności mojego teatru i jej oklaski, wystarczają mi w zupełności do zjednania sobie wyższego stanowiska, jeżeli nań zasługuję.
— Paplesz, jak papuga. Tu chodzi o rzecz inną zupełnie. Sądzisz więc, że takie osobistości jak książęta, hrabiowie, markizy, pójdą chętnie zasiąść przez pięć godzin z rzędu na niewygodnych fotelach lub w pudłach od sardynek nazwanych lożami, w twoim tekturowym teatrze? Nigdy, nigdy w życiu! A z tem wszystkiem moje drogie dziecko, łączy się kwestja pieniężna. Zdaje mi się, iż najważniejsza to kwestja. I cóż ci daje ten twój nędzny dyrektor? Sto franków miesięcznie na rok pierwszy!
— W Belle-ville pobierałam tylko sześćdziesiąt, wyszepnęło dziewczę.
— O czterdzieści więcej tu bierzesz, świetne posunięcie! Zaledwie wystarczy to na chleb i wodę niefiltrowaną. Pani de Saint-Angot inaczej ocenia tę pracę. Oznacza ściśle sumę na pięćset; to jest, daje trzysta franków za próby, a dwieście za przedstawienia, i własnym kosztem dostarcza toaletę. Tak, to rozumiem. Znać zaraz dystyngowaną kobietę. Pięć luidorów wręczyła mi jako zadatek, mam je w kieszeni. Uczęstowała mnie Maderą i wsunęła mi do worka te trzy butelki i pulardę, pozostałą od śniadania, a oprócz tego i morskie homary. Ach! ta kobieta żywi się wspaniale! Wzdragałam się, niechcąc przyjąć tego, pojmujesz bowiem, że tak wypadało. Słuchać wszelako nie chciała. Zabrawszy więc wszystko w moją torbę, wsiadłam do omnibusu i otóż jestem. Czemu się nie cieszysz wraz ze mną? i stoisz jak posąg nieruchoma?
Dinah opuściła głowę w milczeniu.
— Co ci jest? pytała panna Melania. Powiedz mi co ci się stało
— Chciałabym opuścić teatr, wyszepnęła Dinah.
Stara panna cofnęła się zdumiona wołając:
— Porzucić teatr? żartujesz?
— Nie, moja ciotko... mówię na serjo.
— Ależ ty szalenie teatr lubiłaś. Wszystko tam ci się podobało, aż do suflera.
— Teraz nie lubię tego wszystkiego.
— Odkądże to? z jakiej przyczyny? chciałabym wiedzieć?
— Odtąd, gdym nad tem głębiej się rozmyśliła. Widzę żem rozminęła się z mojem powołaniem. Wątpię o sobie. Niewiem czyli posiadam jakikolwiek bądź talent — Talent? ach! masz go w całej osobie, w każdym swym palcu! a nawet gdybyś go nie posiadała, nabędziesz przecie wprawy. Młoda, inteligentna i ładna, jak ty dziewczyna, poznać się dać powinna. Toruje to drogę do wszystkiego. Niezadługo przekonasz się, iż miałam słuszność i dziękować mi będziesz. Porzucić teatr. Jakaż myśl szalona! Zresztą powiedz mi, gdybyś opuściła teatr, co poczniesz wtedy? Z czego żyć będziesz?
— Będę robiła to, co robią inne dziewczęta w moim wieku. Będę pracowała.
— Zarabiać chcesz szyciem, lub haftem?
— Tak, ciotko.
— Trzydzieści sous dziennie, nieprawdaż? Taki jest twój zamiar?
— Co począć? Gdy się jest ubogim, biednie żyć trzeba. To nie przynosi wstydu nikomu.
Melania Perdreau wydłużyła swą chudą postać, popoprawiła nad czołem perukę, a podniósłszy w górę kościste ręce, zawołała patetycznie.
— Poświęć tu ciało i duszę dla wychowania dziecka! Odmawiaj sobie wszystkiego ażeby jemu na niczem nie zbywało. Zastąp mu matkę, jaką ja byłam dla ciebie od lat niemowlęcych, a gdy nadejdzie chwila w której spodziewasz się otrzymać nagrodę za tyle trudów i starań, za tyle ofiar z twej strony, spostrzegasz, że wyniańczyłaś i ogrzałaś na swojem łonie niewdzięcznego węża! Dino! sprawiasz mi boleść niewysłowioną! Marzyłam o spokojnej mojej przy tobie starości, o wygodnem mieszkaniu, smacznej kuchni, dobrej kawie, no! i nieco okazalszej niż mam obecnie toalecie.
— I to wszystko spodziewałaś się ciotko otrzymać odemnie, pytało dziewczę.
— Ma się rozumieć.
— Z mojej pensji teatralnej?
— Z teatralnej, lub innej, wszystko mi jedno. Rzecz główna ażebym to miała. I oto naraz niszczysz moje marzenia, wpychasz mnie w nędzę, z jakiej wydobyłam się zaledwie. Dość już mam takiego życia! Wolę rzucić się oknem na dół z czwartego piętra!
Mówiąc te słowa przerywanym głosem, z jak najlepiej udanemi gestami dramatycznemi, Melania Perdreau pobiegła ku oknu i otworzyć je usiłowała.
Jakkolwiek bądź nieprawdopodobną zdawała się być myśl samobójstwa starej panny, Dinah Bluet wylękła się bardzo, a pochwyciwszy ciotkę za ramiona, usiłowała ja odprowadzić na środek pokoju, prosząc ażeby się uspokoiła.
Melania opierała się powtarzając:
— Nie! nie zatrzymuj mnie! Takie jest moje postanowienie. Ponieważ widzę, że nie masz serca, ponieważ niweczysz moje nadzieje i każesz mi głód cierpieć przy sobie, wolę odrazu zakończyć życie. Gdy twoją biedną ciotkę schowają w mogiłę, nie będziesz miała potrzeby myśleć o niej więcej. Jest to ostatnia moja dla ciebie ofiara!
Łatwo odgadnąć zakończenie tej małej sceny rodzinnej.
Melania Perdreau przyrzekła nie odbierać sobie życia. pod warunkiem, ze siostrzenica nie opuści teatru gdzie ją oczekiwała tak świetna przyszłość i że się przygotuje do odegrania komedji na małej scenie teatrzyku u pani Saint-Angot, co mogło wiele dopomódz do urzeczywistnienia widoków owej świetnej przyszłości.
Dosięgnąwszy celu, Melania przybrała zwykłą swą fizjonomię, położyła nakrycia na stoliku, odkorkowała butelki, rozkrajała pulardę, ułożyła na talerzu homary, i z niepowściągliwym apetytem pochłaniała sama trzecią część prowiantów, zakrapiając je winem, przyniesionem w butelkach.
— Otóż cokolwiek się pokrzepiłam, wyrzekła wstając od stołu. Bierz szal, kapturek, moje dziecko, i spieszmy do teatru.
Rodzice Diny Bluet, właściciele małego sklepu, zmarli oboje, gdy dziewczę poczynało czwarty rok życia, ztąd Dinah nie pamiętała ich wcale. Jedyna krewna, Melania Perdreau, siostra jej matki, trudniła się robotą pasmanteryjną, a wieczorami otwierała loże w teatrze Dèlassement-Comique.
— Gdy Dinah wyrośnie na ładną dziewczynę, stworzę z niej aktorkę, a skoro zostanie komedjantką, potrafię w ten sposób rzecz poprowadzić, by mi w starości na niczem nie zbywało, myślała Melania.
Dinah stała się piękną w rzeczy samej. Ciotka naówczas zamiast ją oddać do szwalni, prowadziła z sobą co wieczór na widowiska, by w niej zaszczepić upodobania teatralne.
Zamiłowanie to, rozwijając się w dziewczęciu od lat młodocianych, przybrało cechę powołania. Wkrótce Dinah marzyła już tylko o scenie, a postarawszy się o stare broszury, spędzała dnie całe na uczeniu się ról pierwszych naiwnych. Jej artystyczne instynkta pociągały ją ku teatrowi serjo, to jest ku dramatowi i komedji. Melania Perdreau była przeciwnego zdania. Według niej kostjumy w sztukach tak zwanych feèries, korzystniej uwydatniały plastyczne wdzięki młodej osoby, trzeba było jednak zastosować się do woli dziewczęcia, co też i uczyniła.
W szesnastym roku życia, Dinah Bluet debiutowała w Bellevile z ogromnem powodzeniem. Przez ciąg jednego roku grała ze dwadzieścia ról, obeznała się ze sceną i została zaangażowaną przez dyrektora bulwarowego teatru dla wystąpienia w „Aspazjach.“
Reszta jest nam wiadomą, i obecnie z łatwością wytłumaczą sobie czytelnicy gorliwość, z jaką ta stara panna towarzyszyła swej siostrzenicy na próby i przedstawienia, odprowadzając ją, przyprowadzając, nie pozostawiając jej ani na chwilę samej, tak za kulisami jak i w loży.
Jak pies, stróżujący zaciekle, tak ciotka Perdreau czuwała nad Diną, nie w poczuciu jednak moralności, bynajmniej, ale z haniebnego na przyszłość wyrachowania.
Szanowna ta ciotka niedozwalała zbliżyć się do Diny żadnemu z autorów, któryby nie miał skończonych lat pięćdziesięciu, ani żadnemu z młodych dziennikarzów, nie odtwarzającemu role pierwszorzędnych amantów. Posiadała ona zbyt wiele przeświadczenia paryzkich obyczajów, aby za pierwszym nie odgadła podejrzanego znaczenia owej agencji małżeństw przy ulicy de Saussaie.
Po kilko minutowej rozmowie oceniła wartość moralną pani de Saint-Angot, jak również i pani Saint-Angot wiedziała, co sądzić ma o przybyłej.
Te obie, tak wspólne sobie natury, jak gdyby utworzone do wzajemnego porozumienia się, postanowiły korzystać z siebie i jednocześnie oszukać jedna drugą.
Go stanie się z biedną Dimą? pozostawioną miedzy temi dwiema nędznicami?
Pani Angot czyli de Saint-Angot, zajmowała mały pałacyk przy ulicy de Saussaie.
Obowiązani jesteśmy podać tegoż małe objaśnienie.
Salon przyjęcia, bardzo obszerny, z oknami wychodzącemi na ulicę i ogród, posiadał dwoje drzwi wielkich i cztery małe, ukryte w jedwabnem obiciu purpurowego koloru w pasy złocone. Pasy te ściśle łącząc się z sobą, ukrywały drzwi tak dobrze, że aby wiedzieć o ich istnieniu potrzeba było je widzieć uchylonemi.
Jedne z owych drzwi wielkich prowadziły do gabinetu urządzonego w rodzaju buduaru, w pośród którego stało hebanowe biurko z szufladami. Tutaj to zwykle wdowa de Saint-Angot przyjmowała swych klientów.
Drugie drzwi wiodły do drugiego, bardziej obszernego buduaru, obciągniętego białą jedwabną materją z błękitnemi ozdobami i meblami w stylu Ludwika XV-go. Był to salon przeznaczony dla wspólnej rozmowy i, poznawania się.
Wreszcie czworo owych małych drzwi tajemniczych, wychodziło do czterech małych pokoików, zbytkownie umeblowanych, jakich szczegółowo opisywać nie będziemy.
Żaden z tych pokojów nie łączył się z sobą, każdy posiadał oddzielne wejście na korytarz.
Melania Perdreau miała słuszność twierdząc, że wdowa de Saint-Angot posiadała zyskowną profesję.
Druga godzina uderzyła na zegarze nad kominkiem.
Pani Angot, którą mianować odtąd będziemy jej właściwem nazwiskiem, wsparłszy się na fotelu zadzwoniła.
Szanowna ta dama była obecnie zarówno wymalowana, jak wówczas w teatrze podczas pierwszego przedstawienia „Aspazyj”.
Na głos dzwonka wszedł do buduaru lokaj w liberji nieco teatralnej. Był on przybrany w suknię francuską ciemno-błękitną, zlotem galonowaną, żółtą kamizelkę, czerwone spodnie, szkockie białe pończochy i trzewiki ze złotemi klamrami.
— Józefie, wyrzekła pani Angot, powiedz panu Tamerlanowi. że potrzebuję z nim się widzieć.
Po upływie kilku minut ukazał się wezwany.
Znamy go dobrze. Był to ów mężczyzna w żółtym paltocie i niebieskich okularach, był to Sariol, prawa ręka, doradca i wyręczyciel właścicielki zakładu.
— Co się stało? zapytał wchodząc.
— Potrzeba, Eugeni, mówiła pani Angot w sposób zdrobniały zmieniając nazwę Eugeniusza, potrzeba, ażebyś zeszedł na parter i stanął w oknie, poza szybą Van Arlow ma tu przybyć o drugiej godzinie. Skoro ujrzysz jego powóz, każesz otworzyć bramę dla wjazdu na dziedziniec. Potrzeba nam mieć się na baczności. Panna Desjardins może tu przybyć, co sprowadziłoby nam opłakaną scenę.
— Zrozumiałem.
— Skoro więc tylko Van Arlow wyładuje się z powozu, podasz mu ramię i dopomożesz wejść na schody, wprowadziwszy go do wielkiego salonu.
— Wszystko już?
— Nie jeszcze. Oczekuję również o wpół do trzeciej przybycia panny Melanii Perdreau, znasz ją, tej damy z dużym workiem skórzanym, owej karykatury, która tu była wczoraj. Przyprowadzi ona swą siostrzenicę, małą Dinę Bluet, tę debiutantkę z „Aspazji“.
— Czy je mam również wprowadzić?
— Tak, ale niech zaczekają w przedpokoju dopóki mnie nie powiadomisz. Powiedz zarówno pannie Anicie, ażeby była gotową przyjść na moje pierwsze wezwanie, dla załatwienia tego o czem jej mówiłam dziś rano.
— I nic więcej?
— Nie. Ucałuj mą rękę Eugeni, pozwalam ci to uczynić, i staraj się być dla wszystkich uprzejmym.
Sariol ucałowawszy po kilkakrotnie podaną sobie pulchną rękę pani Angot, wyszedł.
Kilka minut upłynęło, poczem dobiegł odgłos otwierającej i zamykającej się wjazdowej bramy, i turkot toczącego się pod sklepieniem powozu.
Pani Angot powstała z krzesła, a spojrzawszy w zwierciadło, poprawiła końcem palca włosy nastrzępione nad czołem i pobiegła do głównych drzwi salonu, oczekując na wejście przybywającego.
Van Arlow, podpierając się z jednej strony laską, z drugiej wsparty na ramieniu Sariola, wchodził z trudem na schody.
Jego blade, pargaminowe oblicze, z przygasłem spojrzeniem, miało tenże sam wyraz kompletnego zniedołężnienia, jakie zaznaczyliśmy przedstawiając go czytelnikom, w ów wieczór teatralny na bulwarze.
— Witam kochanego pana! zawołała pani Angot. Pewnie nie pojmujesz pan z jak żywą niecierpliwością, oczekiwałam na jego przybycie. Spocznij pan, proszę, tu, na tym miękkim fotelu. Lecz jak wyglądasz pan doskonale. Na honor, odmładzasz się z dniem każdym.
Flamandczyk, nie zważając na owe szczebiotanie, upadł jak masa na fotel, trzeszczący pod ciężarem jego otyłej postaci.
— Pracowałam nad naszym interesem wiele, bardzo wiele, zaczęła pani Angot.
Przygasłe spojrzenie Flamandczyka nagle się ożywiło. Przelotna iskra zabłysła w jego bladych źrenicach.
— Dobrze! odpowiedział.
— Pojmujesz pan, mówiła dalej, że nigdy, nigdy, nie zdecydowałabym się zająć tą sprawą, gdyby ona nie była opartą na poważnych podstawach. Pan to rozumiesz, wszak prawda?
— Tak.
— Za kwadrans przybędzie tu do mnie to czarujące dziewczę, na którą raczyłeś zwrócić uwagę; przybędzie tu ze swoją ciotką, nader zacną osobą, zastępującą jej matkę i czuwającą nad nią z godną podziwu troskliwością. Od lat młodocianych nie opuszcza jej ona chwilę. Chodzi jak cień za nią, prowadzi ją i przyprowadza z teatru. Ach! jest to wzór cnoty, to dziewczę!
Oczy Flamandczyka powtórnie ogniem zabłysły.
— Będęż ją mógł zobaczyć? zapytał.
— Nie inaczej.
— Będę mógł z nią mówić?
— O! nie... to niepodobna.
— Dla czego?
— Dla bardzo wielu przyczyn. Pojmujesz pan, iż w tak młodym wieku ma się główkę zawróconą różnemi romansowemi ideami, trzeba ją więc zwolna przygotować do oczekującego ją szczęścia.
Van Arlow zasępił się nagle.
— Nie troskaj się pan, wyrzekła żywo pani Angot. Ja to wszystko biorę na siebie. Potrzeba tylko nieco cierpliwości i przezorności wiele w postępowaniu. Dinah Bluet widzieć pana nie będzie, a pan ją zobaczysz.
— Jakim sposobem?
— Sposobem bardzo prostym. Przygotowałam małą scenę, nader dla pana przyjemną, zwracam jednak pańską uwagę, że sprawa jest ważną. Należy panu zbadać ściśle samego siebie, ażeby wiedzieć, czy z tego egzaminu wyniknie pewność, że uczuwasz dla Diny silne i trwale uczucie?
— Tak, odrzekł głucho starzec.
— Inaczej bowiem nie przyłożyłabym ręki do tego, kochany panie. Sumienie wkłada na mnie obowiązek jasnego wypowiedzenia panu, że taki skarb zasługuje na coś trwalszego, niźli chwilowe upodobanie. Zajmuję się, jak panu wiadomo, kojarzeniem małżeństw.
— Jestem żonaty, przerwał Van Arlow.
— Wiem o tem, lecz są małżeństwa i małżeństwa. Znana moja wysoka moralność nie pozwala mi na protegowanie przelotnych miłostek, gdy znów przeciwnie, pobłażanie ludzkim słabościom nakazuje mi uległość dla głosu serca, jeżeli rzeczywiście ono przemawia, a nie chwilowa fantazja. Pojmujesz pan tę różnicę? Wiem, że istnieje gdzieś pani Arlow, legalna pańska małżonka, lecz i uważam zarówno pannę Desjardins jako pańską żonę z lewej ręki, co na szczęście pozwala panu zerwać z nią stosunek.
— Zerwać? zapytał Flamandczyk zamyślony.
— Mówmy pomiędzy sobą otwarcie. Panna Desjardins jest szczątkiem starej gwardji, zkąd nie przynosi panu zaszczytu bynajmniej, a obok tego, jeżeli można wierzyć złym językom, zawojowała pana, źle się z nim obchodzi.
Van Arlow zadumał się głęboko. Walka widoczną była na jego pomarszczonej twarzy. Dwie krople potu spływały z jego siwych włosów.
— Jakto? pan dotąd nie przedstawiłeś sobie tej kwestji? pytała pani Angot. Przed panem wybór, wziąść młodą, uroczą, lub zachować starą, która cię tyranizuje. Sądzę, że tu nie powinno być wahania. Zresztą rozmyśl się pan. Za pół godziny oznajmisz mi swoją decyzję. Starzec poruszył głową na znak przyzwolenia. Jednocześnie zapukał ktoś do drzwi salonu.
— Można wejść, odpowiedziała właścicielka.
Sariol ukazał się w progu.
— Te panie przybyły, rzekł.
— Wprowadź je za parę minut, odparła pani Angot, a zwracając się do Van Arlow’a dodała: To one. Podaj mi pan rękę i odejdźmy.
Tu wyprowadziła gościa do jednego z owych małych pokojów, bogato umeblowanych, a łączących się jednocześnie z salonem i korytarzem, posiadających ukryte drzwi w ścianie.
— Spocznij pan tu, wyrzekła, podsuwając fotel milionerowi. Zbliżywszy się do ściany, odsunęła dwie małe blaszki, zakrywające dwa otwory wielkości monety dziesięciu sous, wyżłobione jeden obok drugiego we drzwiach ukrytych wiodących do salonu.
— Oto pańskie obserwatorjum, wyrzekła, stąd możesz wszystko widzieć i słyszeć. Staraj się tylko nie kaszlać wcale. Skoro wrócę powiesz mi pan o ostatecznej swojej decyzji.
Tu wyszła ażeby przyjąć Melanię Perdreau, wraz z Diną Bluet.
Skoro się ukazały w progu salonu, dokąd je Sariol wprowadził, pani Angot wybiegła naprzeciw nich z okrzykami radości.
— A! jak pani jesteś punktualną! wołała, ściskając wychudłą rękę Melanii, składającej jej głębokie ukłony, poczem jęła ściskać Dinę z zapałem, przypatrując się jej ciekawie a usiłując nadać najtkliwszy dźwięk swoim wyrazom: Otóż i ten nasz skarb drogi, ta perła, to arcydzieło, jakie tak poznać z bliska pragnęłam. Widziałam cię już i oklaskiwałam w tej nowej sztuce, najmilsza moja przyjaciółko i wydałaś mi się być niezrównaną doskonałością. Mówiłam sobie jednak, że być może optyka teatralna, i charakteryzacja niezbędna dla sceny, podwyższa twoje czarujące wdzięki. Powtarzałam: To niepodobna! nie można być do tego stopnia we wszystkiem doskonałą. Dziś przekonywam się, że mój zapał nie był ułudą! Stokroć zyskujesz przy świetle dziennem. Panno Dino jesteś wcielonym aniołem!
— Do licha! pomyślała Melania, ta dama jak widzę posiada nie lada wprawę w mówieniu komplementów.
Pani Angor zamilkła przez parę minut, ściskając Dinę, mocno zakłopotaną owym potokiem wyrazów, jaki spadł na nią, niby ulewa.
— Niech cię to nie mięsza moje dziecię, zaczęła znowu pani Angot. Zresztą z tym żywym rumieńcem tak ci do twarzy. Pójdź do kominka i ogrzej przy nim swe nóżki maleńkie. Pozwól mi uściskać się jeszcze. Nieprawdaż, że będziemy serdecznemi przyjaciółkami? Co do mnie, czuje iż kocham cię już do szaleństwa. I ty zarówno kochać mnie będziesz? Twoja ciotka zezwoli na to, mam nadzieję!
Mówiąc to pani Angot poprowadziła dziewczę do kominka, o parę kroków od otworów w ścianie będących, przez które Van Arlow pochłaniał ją wzrokiem.
— Mamy mówić z sobą, o wielu rzeczach, ciągnęła właścicielka mieszkania, zdejm więc kochanie kapelusz, futerko i siadajmy. Bądź, proszę, tu tak swobodną, jak gdyby w domu u siebie.
I łącząc czyn do wyrazów, zdjęła okrycie z Diny, poczem nowe okrzyki zdumienia na widok wspaniałych włosów i giętkiej, zręcznej kibici dziewczyny.
Dinah obojętnym wzrokiem spoglądała na malowidła, zwierciadła i umeblowanie salonu, a właścicielkę mieszkania dziwiła owa oziębłość dziewczyny w obec tylu bogactw i świetności.
— I cóż mówisz na to wszystko? pytała, chcąc zmusić Dinę do podziwu. Chciałabyś posiadać apartamenta, podobnie umeblowane?
— Nie pomyślałam o tem. Nie pragnę takiego zbytku.
Melania Perdreau skrzywiwszy się szepnęła:
— Głupia gąska!
— To źle moje kochanie, odrzekła pani Angot. Trzeba mieć więcej ambicji.
— Czyż w tem spoczywa ambicja, odrzekło dziewczę. Ja pragnęłabym zupełnie czego innego.
— Mylnie byś może pragnęła.
— Czy piękne meble według pani stanowią całe szczęście?
— Wiele do niego przyczynić się mogą.
— W jaki sposób? Niewiem i nierozumiem tego.
— Jak ona jest naiwną, jak pociągającą, wołała pani Angot, okrywając Dinę pocałunkami. Gotowam zjeść to dziecię! A zatem, według ciebie, cóż stanowi szczęście, powiedz mi proszę?
Dziewczę z cicha westchnęło.
— „Kto wzdycha, ten czegoś pragnie z cicha,“ wołała śmiejąc się pani Angot. Jest to stare mądre przysłowie. Westchnienie nie jest jeszcze wystarczającą odpowiedzią. Bądź więcej szczerą ze swoją dobrą przyjaciółką, ukaż jej, co w twem serduszku się mieści?
— Mój Boże! odrzekła Dinah, moje pragnienie szczęścia ogranicza się do bardzo skromnych rozmiarów. Zbytek nigdyby mnie olśnić nie zdołał. Na coby on mi się przydał? Żyć z uczciwej pracy, jakąkolwiekbądź byłaby ona, oto co potrzebne do mojego szczęścia!
Melania Perdreau wzruszyła ramionami, pani Angot wybuchnęła śmiechem.
— Ach! moja droga, zawołała, widzę, że w samej rzeczy zadowolniłabyś się bardzo małą rzeczą.
— Przeciwnie, odparła Dinah, ponieważ widzisz pani, że trudno mi jest osiągnąć to, co ci się tak małą rzeczą być zdaje.
— Gdy brak nam doświadczenia życiowego, bujamy w zacieśnionych ideach, obawiając się szerszych horyzontów, poczęła pani Angot. Zmienią się te twoje poglądy, zmienią, upewniam! Pragnienia i myśli się zmienia!
Dinah nieprzekonana temi słowy zachowała milczenie.
— Młodej, tak czarująco pięknej, jak ty istocie, a obok tego i należącej do teatru, nie ciemności potrzeba, ale żywego światła i blasku. Wywierasz na mnie wrażenie fiołka, kryjącego się w trawie, który nie traci nic na wartości, mimo, że go umieszczą w bukiecie róż i kamelij wspaniałych.
— Nie wiem czyli te fijołki, o jakich pani mówisz w rzeczy samej posiadają tak wysoką wartość, odpowiedziało dziewczę, lecz to wiem, że umieszczają je w bukietach, gdzie więdną, i umierają nazajutrz. Powiedz pani czyli to dla nich jest szczęściem?
— Do licha! pomyślała pani Angot, ta mała jak widzę posiada rozumek nie lada. Sprawa nie pójdzie tak łatwo jak się wydawało.
Melania Perdreau wzruszyła ramionami z ironią i zaledwie powstrzymywała siłą woli oburzenie.
— Różnorodne bywają zapatrywania, mój skarbie, wyrzekła po chwili właścicielka mieszkania, odłóżmy je na stronę, a pomówmy o naszych drobnych interesach. Przejrzałaś rolę w „Fortepianie Berty“?
— Uczyłam się jej przez dwie noce, jest dosyć długą, lecz pamięć mam dobrą. Umiem już blisko trzecią część, i mogłabym grać jutro w razie potrzeby.
— Doskonale! Wkrótce próby rozpoczniemy. Będziesz miała szalone powodzenie, skoro wystąpisz przed pierwszorzędnemi znawcami Paryża. Ciotka zapewne ci powiedziała, że ja dostarczę toaletę?
— Mówiła mi o tem.
— Zajmiemy się tem natychmiast. Nie będzie to ladajakie ubranie. Nie, nigdy! Będziesz miała, mój skarbie, nową, cudnie zrobioną suknię!
Tu zadzwoniła.
— Józefie, rzekła do wchodzącego lokaja, przyślij mi pannę Anitę. Panna Anita, dodała, zwracając się ku Dinie, jest moją pokojówką. Była ona starszą panną u jednej ze sławnych modniarek Paryża. Zdobyłam ją dla siebie, ofiarując jej bajecznie wysoką zapłatę.
Na te wyrazy weszła panna Anita.
Była to mała osóbka, o bystrem ruchliwem spojrzeniu, coś w rodzaju swojej zwierzchniczki.
— Anito! mówiła pani domu, zrobisz kostjum z perlewej jedwabnej materji na przedstawienie teatralne, wszak wiesz? Weź miarę tej pani.
Podczas, gdy panna Anita z metrem w ręku, biała i zapisywała miarę, pani Angot wydawała entuzjastyczne okrzyki podziwu nad pięknością dziewczęcia.
W pół godziny później Dinali wraz z ciotką opuściły pałacyk przy ulicy des Saussaie, a pani Angot weszła do pokoiku gdzie pozostawiła Van Arlowa.
Jeżeli czytelnicy pamiętają wrażenie, jakie wywarło na Van Arlowie ukazanie się Diny Bluet podczas pierwszego przedstawienia „Aspazji“, nie zadziwi ich bynajmniej, że pani Angot zastała owego Flamandczyka, jak gdyby tkniętego apopleksją w pokoju gdzie go pozostawiła.
Jego oblicze przybrało fioletową barwę. Oczy miał szeroko otwarte i wymrukiwał wyrazy bez związku, jak idjota lub warjat.
Mocno zatrwożona tem właścicielka mieszkania, użyła najenergiczniejszych sposobów, aby go przywieść do przytomności, czego dokonała nareszcie.
— Tak, mruknął Van Arlow, bardzo dobrze!
— Przypatrzyłeś się pan naszej małej, nieprawdaż? I jestem pewna iż powiesz, że widziana z bliska zyskuje wiele?
— Bardzo wiele, wymruknął z cicha.
— A! jesteś pan znawcą. To dziewczę zasługuje by je obsypano miljonami! Jakże więc, nie zmieniły się pańskie zamiary?
— Nie, nie! bynajmniej!
— Jeżeli więc pan chcesz ażebym się zajęła tą sprawą i jednocześnie twem szczęściem, co łatwem dla mnie nie będzie, chciej wierzyć, wymagam przed wszystkiem, jak o tem nadmieniłam, poważnego z pańskiej strony zobowiązania, rodzaju morganatycznego związku z lewej ręki, ale trwałego, opartego na zasadzie kontraktu nakreślonego przez doświadczonego człowieka, naprzykład pana Roch, byłego adwokata, właściciela agencji Roch i Furnel. Rekomenduję go panu, jest on o tyle uczciwym o ile bezinteresowmym. Pojedziemy oboje do niego. Zgadzasz się pan na to?
— Zgadzam.
— Podczas naszego przyszłego spotkania rozpatrzymy szczegółowo kwestję pieniężną, tak ot! po przyjacielsku. Wiem, że pan jesteś niezmiernie bogatym, i nie dbasz o pieniądze. Z tej strony przeto sprawa łatwo nam pójdzie. Zostaje jednak najważniejsza kwestja, kwestja usunięcia panny Desjardins. Nie zapominaj, kochany panie, iż potrzebujesz z nią zerwać natychmiast, i to w zupełności. Inaczej nie będzie nic z całej sprawy.
Powtórnie Van Arlow drgnął, wahając się z obawą, przypomniawszy sobie jednak bez wątpienia o czarującej piękności Diny, powtórzył głucho:
— Dobrze, uczynię to, uczynię.
— Otóż stanowczość, godna uwielbienia! zawołała pani Angot. Jesteś pan prawdziwym mężczyzną. Nie pozwolisz się za nos prowadzić! A kiedyż usuniesz te stare rupiecie?
— Jutro.
— Czemu odkładać do jutra. Stokroć lepiej byłoby dziś się z tem załatwić.
— Dziś? a więc niech i tak będzie.
— Przygotuj się pan na jęki i płacze ze strony panny Desjardins. Wybuchnie ona wściekłością, będzie łzy wylewała, niedozwól jednak się zmiękczyć, bądź energicznym. odważnym!
— Obdarzę ją klejnotami, poczem odejdzie.
— Będę nad pańską sprawą pracowała usilnie, powiadamiając pana o najdrobniejszych rezultatach mych starań. Pozostań więc zupełnie spokojnym.
Van Arlow odjechał z ulicy de Saussaie, a pani Angot z radością sobie powtarzała:
— Gruba sprawa, zaiste. Zbiorę nie lada pieniądze! Będą przeszkody, to prawda, lecz co to znaczy? Zwalczyć je muszę, choćby mi przyszło użyć ku temu środków nadzwyczajnych.
Po owym krótkim monologu pochwyciła za sznurek od dzwonka.
Sariol przybiegł za chwilę.
∗
∗ ∗ |
Pragniemy w krótkim zarysie przedstawić czytelnikom bieg nastąpionych w tym czasie wypadków, odnoszących się przeważnie do Diny Bluet, Oktawiusza Gavard, Van Arlowa, Melanii Perdreau i wdowy Angot.
Stary Flamandczyk zerwał stanowczo wszelkie stosunki ze swoją byłą śpiewaczką. Zerwanie to drogo go kosztowało, ale wreszcie był wolnym, lubo nudził się, żyjąc w samotności.
Wozić się kazał codziennie na ulicę de Saussaie, w celu przyspieszenia działań właścicielki agencji małżeństw, powtarzającej mu bezustannie: „Wszystko idzie jak najlepiej kochany panie, ale nie należy chcieć tańczyć prędzej, niźli skrzypce grają!“ W rzeczywistości jednak nie wszystko szło tak dobrze, jak twierdziła, pani Angot.
Porozumienie się jej z Melanią Perdreau doszło wprawdzie do skutku, i było załatwionem, daremnie jednak ta nikczemna opiekunka dziewczęcia usiłowała wpoić w Dinę zasady swej wstrętnej moralności.
Mówić zbyt jasno nie ośmieliła się, by nie przestraszyć swej siostrzenicy; a skutkiem owego półcienia, dziewczę zdawało się nie rozumieć rzucanych przez, ciotkę od czasu do czasu zdań i półsłówek.
Po kilka razy tygodniowo stara panna udawała się do pałacyku pani Angot, a nieodważylibyśmy się zaiste powtarzać haniebnych szczegółów, jakie układały pomiędzy sobą na konferencji, te dwa wstrętne typy kobiece wyrosłe na zepsutych paryzkich obyczajach.
Oktawiusz stał się codziennym gościem małej kawiarni przy ulicy des Marais, gdzie odźwierny za kilka sztuk złota nie omieszkał ściśle go powiadamiać o częstej w domu nieobecności Melanii Perdreau. Zaledwie zdołała ona wsiąść do omnibusu przy ulicy Magdaleny, spadkobierca miljonów przybiegał do Diny, która oczekiwała go teraz z upragnieniem i witała z radością.
Kochali się oboje; szczerze się kochali.
Oktawiusz, tak fizycznie, jak i moralnie zmienił się do niepoznania.
Zaledwie zerwał z ową egzystencją, jaką sam nazywał obmierzłem życiem lubiącej się bawić młodzieży, a już dostrzedz się dawało, jak odświeżona krew płynęła w jego żyłach; jednocześnie powracał sen i apetyt; omdlenia stawały się rzadszemi, kaszel rozdzierający mu piersi, trawiąca go zwolna gorączka znikały, wraz z zaniechaniem nadużyć, będąc nieuchronnemi tychże następstwami. Uspokojone nerwy przybrały zwykłą równowagę. Różowawa cera poczęła zastępować śmiertelną trupią bladość oblicza.
Wraz z ciałem, które poczęło wchodzić na drogę ocalenia, i dusza się uzdrawiała zarówno. Trudno było nawet obecnie doszukać śladów owego bezczelnego egoizmu i pretensjonalnej niewiary, jakiemi chlubił się ów młodzian tak jeszcze przed niedawnemi czasy.
Przesiadując całemi godzinami obok Diny, z jej drobną rączką w swych dłoniach, podczas gdy dziewczę z ufnością wspierało główkę na jego ramieniu, ośmielał się zaledwie dotknąć ustami jakiś drobny zwój jej włosów, błąkający się na czole, nie poważając się nigdy zbliżyć podstępnie do świeżych ust dziewczęcia, jakie się ku niemu uśmiechały.
Oktawiusz uczuwał się być tak szczęśliwym obecnie w porównaniu z poprzednią swą egzystencją, że nie ośmieliłby się powiedzieć, jak niegdyś: „Bądź co bądź, Dinah musi zostać moją kochanką“. Mówił: „Kochamy się“, oto wszystko, i to mu wystarczało najzupełniej.
Skoro Melania Perdreau niewychodziła na wizytę do pani Angot, Dinah odnajdowała naówczas sposób do porozumienia się z Oktawiuszem.
Pod pozorem opracowywania roli w „Fortepianie Berty“, zamykała się w pokoju, i pisała do swego przyjaciela, adresując na ulicę Caumartin; wieczorem zaś, idąc wraz z ciotką do teatru, wrzucała listy w skrzynkę pocztową.
Długiemi były owe listy, kreślone pismem nie zbyt poprawnem, wątpliwą ortografią, lecz pełne pociągającej prostoty i szczerości uczucia.
Publiczność zaczęła rzadziej nawiedzać ów teatr, w którym Dinah występowała. Przyśpieszono próby nowej sztuki, w której dziewczę nie miało udziału, afisz oznajmiał ostatnie przedstawienie „Aspazji“.
Wolne wieczory miały się rozpocząć dla Diny Bluet, czego właśnie oczekiwała Melania wraz z panią Angot.
Po osiemnastem ukazaniu się na deskach scenicznych, biedne Aspazje, godne zaiste lepszego losu, zgasły w kwiecie wieku.
Nazajutrz rano, po ostatniem przedstawieniu tej sztuki, ciotka dziewczęcia udała się do pałacyku przy ulicy Saussaie, a powróciwszy niezadługo, oznajmiła swej siostrzenicy, że dyrektorka agencji małżeństw oczekuje je obie z obiadem, i że pierwsza próba z „Fortepianu Berty“ odbędzie się dnia tego wieczorem.
Dinah przyjęła to oznajmienie z widoczną obojętnością, co podrażniło wielce Melanię Perdreau.
— Jakto? zawołała, nie oceniasz więc jak przynależy zaszczytu jaki nam wyświadcza pani Saint-Angot?
— Cóż mam ci odpowiedzieć moja ciotko? odparła Dinah; wyznam prawdę, że ta dama nie wzbudza we mnie żadnej sympatji.
— Ależ dla czego?
— Niewiem. Nie lubię jej, a tego wstrętu pokonać nie jestem w stanie.
— Wszakże pani de Saint-Angot niemiała dosyć wyrazów uwielbienia dla ciebie? Tyloma pochwałami cię obsypywała.
— Przesadzone pochwały, jakie ranie upokarzają, przykrość mi czynią.
— Ona jedynie pragnie twego szczęścia, i chce ci w osiągnieniu go dopomódz.
— Dzięki za jej dobre chęci. Wszak najgorętszem mojem pragnieniem byłoby, iżby się mną wcale niezajmowała.
Melania Perdreau rzuciła się gniewnie.
— Jesteś niewdzięczną! zawołała. Zresztą rzecz to dla mnie wiadoma. Przekonałam się od dawna, że nie masz serca.
Pani Angot przyjęła zaproszone oznakami najtkliwszej życzliwości, jakto jej było zwyczajem, a po kilkakrotnem ucałowaniu Diny i zapewnieniu, że tego wieczora dziewczę wydaje się jej być piękniejszem niż kiedykolwiek, wprowadziła ciotkę wraz z siostrzenicą do swego osobistego apartamentu na parterze.
— Inni nasi artyści, mówiła, przybędą po obiedzie, i pierwszą próbę odbędziemy w wielkim salonie. Za dziesięć minut obiad podadzą. Usiądź tymczasem przy kominkowym ogniu, drogie dziecię, ja wyjdę na chwilę zajrzeć do kuchni. Z panią zaś, kochana panno Melanio, mam kilka słów do pomówienia, chciej pani przeto pójść ze mną.
Dinah Bluet została samą w małym saloniku, zbytkownie umeblowanym, a wsparłszy się na kozetce, uczuła nagłe, jak głęboki nieznany jakiś smutek owładać nią zaczął pomimowolnie. Jakaś niepokonana żałość uciskała jej serce. Łzy, których powodu niepojmowała, zawisłszy na jej długich rzęsach, spływały zwolna na policzki.
Daremnie badała siebie, zkąd mogła pochodzić ta trwoga, podobna do żalu i obawy umierającego człowieka. Daremnie tłómaczyć usiłowała, iż jest szaleństwem dać się owładnąć smutkowi bez przyczyny.
Żal jej było teatru, i tej życzliwej dla siebie publiczności, obsypującej ją oklaskami, żal tej ubogiej stancyjki, jaką opromieniała jej swą obecnością postać Oktawiusza. Z każdą minutą mówiła sobie z coraz silniejszem wewnętrznem przekonaniem, że nadchodzi chwila jej zgonu, że nigdy już ona nie ujrzy ani słońca, ani swego ubogiego mieszkania przy ulicy des Marais, ani scenicznych desek swojego teatru, ni tego dobrego młodego człowieka, któremu ocaliła życie przez miłość.
Jednocześnie, weszła pani Angot z Melanią i Sariolem, który przybrany w biały krawat i czarny garnitur, nie nosił tym razem błękitnych okularów.
— Moje śliczne dziecię, mówiła podchodząc do Diny, przedstawiam ci mego dobrego przyjaciela, pana Tamerlana. który, mam nadzieję, zostanie i twoim.
Dinah, wyrwana nagle ze swych smutnych marzeń, zadrżała i spojrzała na przybyłego, składającego jej ukłon z najpoważniejszym o ile mógł uśmiechem.
Ta posiać zwiędła, z obłudnym wyrazem twarzy, zmroziła ją przerażeniem.
Jednocześnie w progu ukazał się lokaj, oznajmiając, iż obiad na stole.
— Spieszmy więc, wołała pani Angot, niech rosół nie stygnie. Eugeniuszu, podaj ramię naszej czarownej młodej przyjaciółce, i prowadź nas za sobą.
Zasiedli do stołu. Pani Angot umieściła Dinę obok siebie.
Pani Angot, upewniona, iż tak starej pannie jako i Sariolowi na niczem zbywać nie będzie, z całą troskliwością zajęła się Diną.
— Otóż moja śliczna sarenko, wyrzekła, zwracając się ku niej, powiedz jakie wino pozwolisz sobie ofiarować? Burgundzkie czy Bordeaux? Oba gatunki są u mnie wyborowemi, uprzedzam.
— Wszystko mi jedno pani, odpowiedziało dziewczę. Ja pijam zwykle tylko czystą wodę, niekiedy z lekka zabarwioną winem.
— Wodę czystą, zabarwioną winem! wołała pani Angot. Ależ to zabójstwo, popsujesz sobie zupełnie żołądek!
— Mam zdrowie doskonale, odpowiedziała Dinah.
— Wierzę temu, inaczej bowiem od dawna byś chorowała. Nigdy czystego wina! Ach! wielki Boże. I dla czegóż to, dla czego?
— Nie lubię wina, powtórzyło dziewczę, nalewając sobie pełną szklankę wody.
Pani Angot nie uznała się za zwyciężoną. Skinęła na lokaja, który w mgnieniu oka pochwycił karafkę i szklankę Diny zanim ją wypić zdołała.
— Nie gniewaj się moje kochanie, mówiła gospodyni domu, gładząc końcem palca rumiane policzki dziewczęcia. Nie gniewaj się, pozwolić jednak na to niemogę, byś nie zakosztowała mojego wina. Trzeba się poddać mój ptaszku, uprzedzam cię bowiem, że nie ustąpię, jestem upartą. A zwróciwszy się do służącego, dodała: Józefie, podaj mi flakon z winem węgierskiem, stojący w pośrodku, na etażerce.
Wskazany flakon zrobiony był z kryształu, cały złotemi gwiazdami nasiany. Zawarty w nim płyn pod światłem lampy lśnił, jak roztopiona lawa z topazów. Pani Angot, napełniwszy nim do połowy kieliszek, zbliżyła go do ust dziewczęcia.
— Lecz pani... poczęła Dinah z zakłopotaniem.
Gospodyni przerwała, wołając głosem, w którym górował dźwięk nakazujący:
— Niema żadnego lecz... Wypij!
Spostrzegłszy dziewczę, że dalsza odmowa z jej strony rozgniewać może panią domu, wychyliła kieliszek duszkiem, co w jednej chwili wywołało w niej przyjemne zdumienie.
To wino węgierskie, którego dotąd nie znała wcale, wybornem jej być się wydało. Uczuwała łagodne ożywcze ciepło, płynące w żyłach z każdą kroplą tego dobroczynnego napoju.
Zrozumiała to właścicielka zakładu, spojrzawszy na rozjaśnione oblicze Diny.
— I cóż, moje bóstwo? pytała; co sądzisz o tem tyle przestraszającym cię napoju? Czy nie lepiej żeś przełamała swój ślub wstrzemięźliwości?
— Doprawdy, niewiem pani... wyszepnęło dziewczę.
— Mam nadzieję, że teraz, skoro przekonałaś się o nieszkodliwości tegoż, pić będziesz wraz z nami, jak dobre, posłuszne dziecię.
To mówiąc napełniła drugi kieliszek swojej sąsiadce.
— Lecz pani, ja się obawiam... mówiło dziewczę.
— Czego? wszak wino węgierskie nie zamąci głowy bardziej ponad wodę, im więcej go się używa, tem więcej pić można, i dla tego to nazwano je „Winem Dam“. Sądzisz może, że chciałabym cię widzieć podochoconą? Niezapominaj więc, że po obiedzie mamy naznaczoną próbę, i że to mogłoby popsuć wszystko. Uspokój się zatem. Nie ma niebezpieczeństwa. Za twoje zdrowie, mój skarbie! No, dalej! Wychyl to od razu, wraz ze mną!
Tu pani Angot wypróżniła kieliszek. Dinah zmuszoną była pójść za jej przykładem.
Melania Perdreau i Sariol, zważali bacznie na każdy szczegół tej sceny, a po pomyślnym rezultacie starań pani domu, spojrzeli na siebie zadowoleni.
Głowa Diny opadła na poręcz krzesła. Przez jej przymknięte powieki dawało się dostrzedz zamglone spojrzenie. Usta na wpół otwarte uśmiechały się, odsłaniając drobne ząbki olśniewającej białości.
W owej postawie Dinah Bluet była czarująco piękną, że pani Angot, spojrzawszy na nią, wydała okrzyk zdumienia.
— Patrzajcie! patrzajcie, wołała, czyż można wymarzyć coś piękniejszego.
— I powiedzieć, że to jest moja siostrzenica! szepnęła Melania Perdreau z radością i pychą.
— Im bliżej poznaję to dziewczę, tem bardziej się nad nią zdumiewam, poczęła pani Angot. Och! gdybym była mężczyzną, szalenie bym ją kochała! Czy jesteś pewną ciotko Melanio, że ta mała nie ma kochanków?
— Mogę tak ręczyć, jak sama za sobą, odpowiedziała stara panna, podnosząc dłoń w górę, dla nadania większej uroczystości swym słowom.
— Rzecz dziwna, bo występując w teatrze, staje przed oczyma tylu młodzieży.
— Och! zawołała Melania; nie brak w koło niej motyli, opalających sobie skrzydła, ale na szczęście ja czuwam! Dzień i noc czuwam nad tą moją ukochaną! Mogę się pochlubić, że sumiennie spełniam mój obowiązek, co, wierzaj pani, jest wielką dla mnie pociechą.
Jednocześnie, głos zegaru w jadalni wydzwonił pół godziny. Gospodyni domu spojrzała na emaliowany cyferblat.
— Ach! zawołała, już wpół do dziesiątej. Jakże czas prędko przemija w wesołem towarzystwie. A pochyliwszy się ku Sariolowi i jednocześnie trącając z lekka w ramię Diny, szepnęła, Van Arlow ma przybyć o dziesiątej.
Dziewczę zadrżało, jak gdyby ktoś nagle zbudził ją z miłego marzenia, a rzuciwszy zamglonym wzrokiem w około siebie, wyjąknęła:
— Czego pani chcesz odemnie?
Szanowna ta osobistość ujęła rozpaloną rękę dziewczęcia.
— Jakże się czujesz kochanie? zapytała.
— Zupełnie dobrze.
— Nic ci nie dolega?
— Nie, nic, bynajmniej.
— Widzę, że jesteś senną. Głowa cię nie boli?
— Ciąży mi głowa, ale bez bólu. Chcę zasnąć.
Pani Angot nalała w kieliszek nieco węgierskiego wina.
— Wypij to, drogie dziecię, wyrzekła, a zniknie ociężałość i senność, jakby odjął ręką.
— Czemu pani mi zasnąć nie dozwalasz?
— Ponieważ nasza próba wkrótce się rozpocznie, potrzebujesz więc być rzeźwą.
— To prawda.
Dinah wziąwszy kieliszek wychyliła go od razu.
— I cóż, zapytała pani Angot, lepiej ci teraz?
Tym razem Dinah milczała. Główka jej powtórnie opadła w tył na krzesło i przymknęły się powieki. Sen przemógł jej wolę.
— Ręcz dokonana, wyrzekła gospodyni domu, powstając z krzesła i dając znak Sariolowi, aby toż samo uczynił. Przeniesiemy to biedne dziecię do buduaru, tam będzie jej spać dogodniej.
Buduar ten znajdował się na parterze obok małego salonu. Urządzony z większym gustem, niźli sąsiednie pokoje, cały był obciągnięty różowym kretonem w wielkie bukiety. Posadzkę pokrywały miękkie dywany. Dwie lampy, umieszczone po nad kominkiem z różowemi globami, rozsiewały światło łagodne.
Pani Angot ułożyła Dinę ostrożnie na jednym z dywanów, podsunąwszy jej poduszkę pod głowę.
— Wszak będzie jej tu dobrze? mówiła z uśmiechem do Sariola.
— Tak, odrzekł, ale czy nie obawiasz się pani, ażeby ta sprawa nie sprowadziła nam jakich kłopotów?
— Jakich? zapytała, wzruszając ramionami.
— To dziewczę jest małoletniem.
— Cóż nas to obchodzi? Wszak ciotka wraz z nią przybyła i znajduje się tu przy niej. Wracajmy do jadalni, kawa na nas oczekuje.
Tu wraz z Sariolem wróciła do Melanii Perdreau, która korzystając z ich nieobecności, wypróżniła całą butelkę szampana i obecnie w stanie zupełnej niepoczytalności, rozczulała się nad własnemi ofiarami, poniesionemi dla szczęścia siostrzenicy wykrzykując łzawym głosem — Byłam prawdziwą matką dla tego dziecka! Tak, więcej niż matką. Niech mi kto przeciwnie twierdzić się poważy.
Dziesiąta uderzyła na zegarze, a jednocześnie rozległ się głos dzwonka. Słychać było otwierającą się główną bramę. Powóz, wjechawszy pod sklepienie, zatrzymał się przy wejściu.
Van Arlow przybył do pani de Saint-Angot.
∗
∗ ∗ |
Oktawiusz Gavard z trwogą zapytywał siebie, co pocznie teraz przez całe długie wieczory gdy się ukończą przedstawienia „Aspazji“, a tym sposobem nie będzie mógł od ósmej godziny do wpół do dwunastej, napawać się w swej loży widokiem Diny Bluet. Zapytanie to na jakie nie mógł znaleść odpowiedzi, smutkiem go napełniało.
W ów wieczór, podczas gdy przy ulicy des Saussaies działy się wyż opisane przez nas sceny, nie mając chęci do szukania rozrywek, w którym bądźkolwiek z teatrów, gdzie jego ukochana nie występowała, młodzieniec zaraz po ukończonym obiedzie wraz z matką, zdumioną wielce zmianą zwyczajów swojego syna, wrócił do swego mieszkania, gdzie paląc cygara, odczytywał listy, kreślone ręką swej uwielbianej.
Zajęcie to, dostarczając mu nowego, duchowego pokarmu, nie zdołało jednak rozproszyć jego smutku.
Na kilka minut przed jedenastą, nagle powstały hałas wstrząsnął Oktawiuszem.
Dzwonek w przedpokoju dźwięczał raz po raz z taką gwałtownością, iż zdawało się pęknie w kawałki.
— Do czarta! zawołał zrywając się Gavard, kto może dzwonić tak mocno o tak późnej godzinie? Obudzą matkę, gniewać się będzie.
Dzwonienie nie ustawało.
— Co robi Dominik i dla czego nie otwiera? mówił dalej. Sam wyjrzeć muszę.
Zaledwie wstał z krzesła, dzwonienie ucichło, nastąpiła chwila milczenia, po której przyśpieszone kroki dały się słyszeć od strony przedpokoju i Dominik ukazał się we drzwiach. Na jego twarzy widocznem było zmięszanie.
— Panie... ach! panie, zawołał.
— Co jest? Co się stało?
— Jakaś dama, młoda dama, widocznie jak gdyby obłąkana, pragnie koniecznie widzieć się z panem. Powiedziałem jej że pan...
Zanim to zdołał dokończyć, Dinah blada, z rozpuszczonemi włosami, bez kapelusza, wbiegła do pokoju, a padając nawpół omdlała u stóp przerażonego Oktawiusza, z wyrazem niesłychanej trwogi i rozpaczy wyjąknęła, składając ręce błagalnie:
— Ratuj mnie!.. Ocal... na Boga!..
— Ciebie ocalić, Dino? ciebie ukochana1? wołał zdumiony. Jakież zagraża ci niebezpieczeństwo? Czego się obawiasz?
— Chcą zgubić mnie, Oktawiuszu!
— Kto?.. mów... kto...
Dinah nie była już w stanie odpowiedzieć. Osunęła się na podłogę straciwszy przytomność. Oktawiusz — pochwycił ją w objęcia i złożył na kozetce, na której sam siedział przed chwilą.
Jednocześnie nowa osobistość ukazała się we drzwiach pokoju, a marszcząc brwi z niezadowoleniem, ozwała się surowo:
— Kobieta, tu, u ciebie? w domu, gdzie zamieszkuje twoja matka? Wiesz Oktawiusza, że mam dla ciebie wiele pobłażania. Pomijam wiele twych szaleństw, lecz to tu przechodzi wszelkie granice! Posuwasz się obecnie nazbyt daleko!
— Baronie! zawołał młodzieniec, czyliż nie widzisz że to biedne dziecię umiera?
Croix-Dieu zbliżył się ku mówiącemu.
— Ach! zawołał, udając zdumienie, jeśli się nie mylę to Dinah Bluet? Cóż się jej stało?
— Niewiem, opowiadać mi właśnie zaczęła, gdy zemdlała.
— No, nie obawiaj się, niema niebezpieczeństwa. Czy to dziewczę zwykle przychodzi do ciebie?
— Dziś przyszła raz pierwszy, przysięgam!
— Lecz cóż ja powiem twej matce?
— Mej matce? powtórzył Oktawiusz, patrząc na przybyłego z osłupieniem.
— Ma się rozumieć, co powiem? Wychodziłem właśnie od pani Gavard, gdy dzwonek wściekle tętnić zaczął przed chwilą. Zaniepokojona twoja matka prosiła mnie, bym ją powiadomił co się tu stało? Oczekuje na mnie. Cóż więc jej powiem?
— Jest sposób, baronie. Powiedz, że przybył jeden z mych wierzycieli. Będzie to prawdopodobnem, często oni tu bowiem przychodzą, przedewszystkiem jednak pomóż mi, proszę, przenieść to biedne dziewczę na łóżko!
— Jak on ją kocha! pomyślał Croix-Dieu, czyniąc zadość prośbie młodzieńca.
— Boże, mój Boże! wołał Gavard z przerażeniem, ona nie odzyskuje przytomności. Spojrzyj baronie jak ona jest bladą! Usta jej tak marmurowo białe, jak i policzki. Sądzićby można, że umarła!
— Upewniam cię że żyje, odparł Croix-Dieu, kładąc dwa palce na ręce dziewczęcia. Nie tylko że puls uderza, lecz daje sto uderzeń na minutę. To dziwna!
— Trzeba posłać po doktora. Baronie, zaklinam, przywołaj Dominika.
— To niepotrzebne. Pojadę sam po niego i według twej woli objaśnię panią Gavard o przybyciu jakiegoś zniecierpliwionego wierzyciela. Powóz mój czeka przed bramą. Za kwadrans lub najdalej za dwadzieścia minut będę z powrotem.
— Dziękuję ci, dziękuję z całego serca, baronie.
Filip de Croix-Dieu wychodząc wyszepnął: Oktawiusz odradza się widocznie. Ta przeklęta miłość powraca mu życie. Jeżeli nie odnajdę sposobu na skruszenie szalonej tej namiętności, pożegnać mi się przyjdzie z sześcioma milionami. Jak go oderwać jednak od tej dziewczyny? a jeżeli to będzie niepodobnem, w jaki sposób użyć Dinę Bluet by dokończyła rozpoczęte dzieło przez Reginę Grandchamps?
Podczas, gdy baron stawiał sobie te zapytania, jakie nie były całkiem nierozwiązalnemi dla jego umysłu, płodnego w szatańskie wykręty, Oktawiusz podsuwał polepszenia. Po dziesięciu minutach, otworzył Dinie do oddychania najsilniejsze sole, bez otrzymania a oczy i poruszyła się z lekka. Jej usta szeptały jakieś niezrozumiałe. bez związku wyrazy. Oktawiusz przyłożył jej do nosa chustkę, nasiąkniętą eterem. Napróżno. Zamknęła oczy. Głowa jej nieco przedtem wzniesiona, na poduszki opadła, i pogrążyło się dziewczę znów w letargiczną bezwładność, podobną do nastąpionej śmierci.
— Panie, ktoś dzwoni. Czy mam otworzyć? pytał Dominik, dyskretnie drzwi uchylając.
— Otwórz! to baron powraca z doktorem.
Oktawiusz nie omylił się bynajmniej. Croix-Dieu przyjechał z lekarzem.
Doktor Bernier był mężczyzną czterdziestoletnim o intelligentnej, łagodnej fizjognomii. Przez długi czas leczył Oktawiusza, wszak bezskutecznie; życie, jakie ów chłopiec prowadził, unicestwiało skutek przepisów nauki.
— Witam cię, kochany pacjencie, rzekł lekarz, ściskając rękę młodzieńca. Nie widziałem cię oddawna tak dobrze wyglądającego jak teraz. Któż więc tu jest chorym? Ów pan przybyły do mnie powiedział, że chodzi tu o śmierć i życie.
— Tak, w rzeczy samej, to dziewczę potrzebuje ratunku, odrzekł Oktawiusz, prowadząc lekarza do łóżka na którem spoczywała Dinah.
— Ach! szepnął pan Bernier, jakaż śliczna osoba! Cóż to za dziewczę? Kochanka twoja bezwątpienia?
— Nie, mylnie sądzisz. Ona nie jest moją kochanką, doktorze.
— Od jak dawna popadła w owo omdlenie?
— Blisko od trzech kwadransów, i ciągle w niemi pozostaje.
— Skutkiem czego się to mogło objawić?
— Niewiem bynajmniej. Upewniam, że nieznaną mi jest przyczyna cierpienia, w jakiem pan widzisz to dziewczę. Przybiegła tu blada, zmięszana, a zaledwie wymówiła kilka słów, nie zdoławszy mi wszystkiego wytłomaczyć, wpadła w omdlenie. Mogę to tylko powiedzieć, że zostawała pod wpływem jakiegoś nieznanego mi zupełnie, strasznego wzruszenia, niesłychanego jakiegoś przestrachu.
— Cóż ją tak przestraszyło? Jaki zazdrosny kochanek być może?
— Nie, nie! zawołał żywo Oktawiusz. Dinah, jak panu mówiłem, niema kochanków!
— Zobaczmy, rzekł lekarz. Zbadajmy złe, a później odszukiwać będziemy przyczyny!
I ująwszy lampę w lewą rękę, z prawej uczynił, rodzaj reflektora, by całą siłę światła skierować na bladą twarz dziewczęcia. Croix-Dieu wraz z Oktawiuszem, wzrokiem go śledzili, pierwszy z żywą ciekawością, drugi z głęboką obawą.
Obserwacja powyższa trwała przez kilka sekund.
— I cóż? zapytał z niepokojem młodzieniec.
— Sprawa nader poważna, odrzekł doktor.
— Boże! zawołał Oktawiusz, bledniejąc, miałożby grozić niebezpieczeństwo?
— Obawiam się tego.
— Jakie wszelako niebezpieczeństwo?
— Spojrzyj mój młody przyjacielu, rzekł doktor, na to nieszczęśliwe dziecię. Krwią nabiegłe jej oczy konwulsyjnie drgają, źrenice niezwykle rozszerzone, drżenie nerwowe wstrząsa jej ciałem. Nastąpiło śmiertelne obezwładnienie, a wraz z niem symptomy zaatakowania mózgu. Patrz jak jej usta i dziąsła pobladły, nie oddycha prawie już wcale.
— Cóż sądzisz o tem, doktorze? pytał z trwogą Oktawiusz.
— Wnoszę, że to dziewczę otrutem zostało, lub że otruło się samo.
— Otruta! zawołali obaj mężczyźni, jeden ze zdumieniem. drugi z przestrachem.
— Otruta, tak! najniezawodniej, powtórzył lekarz. Zdaje mi się nawet, że mógłbym wskazać truciznę, jaka ku temu użyta została.
— Jest to więc?
— Prawdopodobnie „Datura stramonium belladona.“ Bądź co bądź twierdzę, słyszysz pan, twierdzę bez wahania, że chora doznaje skutków straszliwej roślinnej trucizny, posiadającej silne pierwiastki narkotyczne.
— Ależ to okropne! I to niebezpieczeństwo o którem pan mówisz, usunąć się nie da?
— Ręczyć mi niepodobna.
— Doktorze! nie przyprowadzaj mnie do rozpaczy!
— Co począć, mój drogi, kłamać nie mogę. Sumienie nakazuje prawdę powiedzieć!
Oktawiusz załamał ręce.
— Zgubiona! ona zgubiona, wołał z rozpaczą.
— Jak on ją kocha! wyszepnął Croix-Dieu. Gdyby umarła, rzuciłby się dla zapomnienia o niej w to życie jakiego wyrzekł się dla niej. Ach! gdyby umrzeć mogła! gdyby umarła!
Długie milczenie nastąpiło po ostatnich wyrazach lekarza, poczem Oktawiusz ocierając łzy, rzekł z cicha:
— Mimo to wszystko, kochany doktorze nie opuścisz biednej mej Diny, wszak prawda? Będziesz się starał ją ocalić?
— Użyję wszelkich środków, przyrzekam. Wszystko, co nam wskazuje nauka stosować będę dla uratowania, tego dziewczęcia. Oby Bóg dał by mi się udało!
W tejże chwili poruszyła się Dinah. Spojrzała wokoło siebie przygasłym, zamglonym wzrokiem, a przyłożywszy rękę do gardła wymruknęła chrypliwym głosem:
— Pić! pragnienie mnie pali!
Głowa jej opadła na poduszki, konwulsyjne drganie wstrząsało nią całą, wydawała jakieś niezrozumiałe okrzyki, aż wybuchnęła nareszcie strasznym nerwowym śmiechem, przerażającym swoją ponurą wesołością.
Doktor śledził bacznie ruchy chorej, ujął zlodowaciałą jej rękę, podczas gdy krople potu zraszały mu czoło.
— Jeśli miałem, wyrzekł, jakąkolwiek bądź przed tem wątpliwość, nie posiadam jej teraz. Jestem niezbicie pewnym, że otruto Belladoną tę biedną istotę. Oktawiuszu, ślij jak najprędzej do apteki po emetyk.
— Słyszysz Dominiku? zawołał młodzieniec, słyszysz biegnij co żywo!
Doktor zatrzymał spieszącego ku drzwiom służącego.
— Zaczekaj, wyrzekł, emetyk nie będzie tu dostatecznym, być może. Przynieś jednocześnie cztery gramy siarczanu miedzi. Napisze receptę. Oto jest. Leć co sił!
Dominik wybiegł z pośpiechem.
— Potrzebuję natychmiast mocnej kawy, rzekł doktor. Zkąd jej tu dostać?
— Rozkażę natychmiast w kuchni przyrządzić, odparł Oktawiusz. Idę wydać polecenie.
— Dobrze. Każ przygotować zarówno letniej wody z octem. wziąwszy łyżkę octu na pół butelki wody.
Oktawiusz wybiegł, a po kilku minutach wrócił z Dominikiem.
Doktor za pomocą kubka, wziętego z toalety młodzieńca, wlał nieco emetyku z ciepłą wodą, w zaciśnięte usta dziewczyny.
Kwadrans upłynął, nieprzyniósłszy pożądanego skutku. Widząc to rozpuścił w letniej wodzie siarczan miedzi.
Skutek nie nastąpił zarówno.
Oktawiusz omal nie oszalał z rozpaczy.
— Och! próbuj pan jeszcze, wołał z błaganiem. Nie zniechęcaj się. Nie trać odwagi! szeptał urywanym głosem. wzruszenie bowiem i trwoga przecinały mu wyrazy.
— Puszczę jej krew z ramienia, przystawię pijawki na skroniach i po za uszami, aby odciągnąć krew z mózgu, rzekł doktor. Muszę ci jednak wyznać, mój młody przyjacielu, że jeżeli ów środek nie sprowadzi polepszenia, wówczas to dziecię jest bezpowrotnie zgubionem! Wyślij kogo co rychlej po pijawki.
Dominik wybiegł, nie czekając rozkazu swego pana.
Doktor z pomocą Oktawiusza, któremu ręce drżały jak w febrze, przygotowywał bandaże do krwi puszczenią. Związawszy następnie ramię chorej, otworzył lancet i naciął żyłę.
Krew z razu wolno spływała kroplami, poczem wytrysnęła obficiej.
Dinah otworzywszy oczy, wolniej odetchnęła.
— No! szepnął lekarz, zaczynam teraz wierzyć w ocalenie.
Oktawiusz w milczeniu odwrócił głowę. Łzy ciche twarz mu zraszały. Usta poruszały się, nie wydając dźwięku.
Ów samochwalca występku, pozornie zepsuty do szpiku kości, ów niby sceptyk, który się nigdy nie modlił, modlić się nie umiał, znalazł, nie szukając, wyrazy gorącej prośby i zasyłał je do Wszechmocnego. Duch jego, oczyszczony przez miłość, biegł ku niebiosom, w uniesieniu gorącej wiary i wdzięczności. Zbliżywszy się do doktora, ujął obie ręce, a ściskając je, pytał:
— Cóż nam więc teraz czynić pozostaje?
— Przełamać senność, wszelkiemi możebnemi środkami. Będziesz przez całą tę noc czuwał nad chorą, nieprawdaż?
— Ma się rozumieć, nie inaczej.
— I ja wraz z nim czuwać będę, ozwał się Croix-Dieu, a w takim razie mogę upewnić, że chora dobrze będzie pilnowaną.
— Będziesz dawał temu dziewczęciu po łyżeczce czarnej kawy co kwadrans, mówił doktor, zwracając się do Oktawiusza. Zwalczaj bez odpocznienia jej senność. Powtarzam ci, że to rzecz główna, najważniejsza.
— Bądź spokojnym, doktorze. Ściśle to spełnię.
— Jutro z rana przybędę tu. Przypuszczam, co nawet jest rzeczą pewną, że gorączkowy paroksyzm nastąpi tej nocy. Nie przestraszaj się. Jest to następstwo nieuchronne z zatrucia belladoną.
— A zatem wierzysz w zatrucie, doktorze? pytał Croix-Dieu.
— Bardziej niż kiedy. Popełnioną tu została zbrodnia, samobójstwo lub nieroztropność. Tego wyjaśnić nie jestem w stanie, rzekł lekarz. Sara to wyśledzisz, Oktawiuszu. bez wątpienia. Otrucie jednak nie ulga wątpliwości. Chciałżebyś poznać moje domniemania w tyra razie?
— Ach! wołał młodzieniec, mów, mów doktorze, na Boga!..
— A więc domyślam się, że uknuto występne działanie przeciw tej dziewczynie, o której mówisz, że jest tak niewinną i czystą, obok swej czarującej piękności. Pochwycono sposób z jakiegoś starego melodramatu lub romansu, i w najhaniebniejszym celu podano jej narkotyk, w zbyt wielkiej dozie.
— Ach! to byłoby strasznem! wołał Oktawiusz z gestem przerażenia.
— Zapewne! lecz na nieszczęście podobnie nikczemne zbrodnie częściej się zdarzają niż o tem sądzić możemy.
— Lecz prawo, sąd, sprawiedliwość?..
— Co może tu sprawiedliwość, jeśli o niczem nie wie? Często ofiara, przygnębiona wstydem, milczy, nie odważywszy się wnieść skargi, i uzuchwala owem milczeniem potworność takiego łotrostwa!
Oktawiusz chciał odpowiedzieć.
— Tst! zawołał lekarz, wskazując palcem na Dinę. Ona coś mówi.
Wszyscy trzej razem zbliżyli się do łóżka.
Dziewczę w przystępie poczynającego się paroksyzmu gorączki, wyjęknęło kilka zdań bez związku.
— To nikczemność! szeptała z wyrazem trwogi i przerażenia; chcecie mnie zgubić?... Miejcież litość nademną!.. Ciotko nieopuszczaj mnie... Ratuj!...
— Słyszałeś? pytał cicho doktor. Ona mówi o swojej ciotce?
— Słyszę, odparł Oktawiusz.
— I zrozumiałeś?..
— Lękam się zrozumieć...
Dinah uniósłszy się na łóżku, mówiła wstrząsana wzruszeniem:
— Ta kobieta... ta pani Saint-Angot... Ach! to potwór. Ona mnie przeraża!.. Spałam... jakież przebudzenie!.. Na pomoc!.. Ratujcie!.. Nie!.. Żyjącej mnie nie weźmiecie... Zabiję się raczej!.. Kocham Oktawiusza!.. Ha! otóż umknęłam wam nareszcie!.. Nie lękam się teraz... Oktawiusz mnie obroni!..
Dziewczę upadło na poduszki, w stanie zupełnego uspokojenia, z jej twarzy zniknął wyraz przestrachu i grozy.
— Słyszałeś doktorze? pytał teraz Oktawiusz. Wymówiła nazwisko: „Saint-Angot.“ Znasz tę osobistość?
— Tak, odrzekł lekarz, jest to kobieta posiadająca zakład podejrzany w pobliżu przedmieścia świętego Honorjusza. Pani de Saint-Angot jest dyrektorką agencji małżeństw. Mieszka przy ulicy des Saussaies.
— Ha! zawołał młodzieniec, jutro będę u tej kobiety! Jutro o wszystkiem się dowiem!
Croix-Dieu drgnął dwukrotnie. Najprzód skoro posłyszał Dinę wymawiającą nazwisko tej pani, a potem, gdy doktor wymienił adres przy ulicy des Saussaies.
To nazwisko przypomniało mu akuszerkę u której przed dwudziestu dwoma laty umieścił Henrykę d’Auberive. Tenże sam adres był mu oznaczonym przez X. Y. Z. Tam to kazano mu pisać pod adresem panny Anity.
— Co znaczy ta dziwna łączność? zapytywał baron sam siebie. A jeżeli pani de Saint-Angot była w rzeczy samej tą samą damą z bulwaru Batignolles, jakież stosunki mogły ją łączyć z Sariolem, owym nikczemnym bandytą? Rozświetlę ja to wszystko, zakonkludował Filip de Croix-Dieu, a kto wie czy to na korzyść mi nie posłuży? Kto wie. czyli ów bożek, losem nazwany, jaki się mną dotąd opiekował i nadal zajmować się mną nie zechce?
— Pragniesz o wszystkiem się dowiedzieć, do Oktawiusza rzekł doktor. Otóż dla osiągnięcia tego celu podam ci sposób niezawodny.
— Jaki? pytał młodzieniec.
— Strzeż się przez jakąkolwiek zbyt żywą nieroztropność, zwrócić tych łotrów uwagę. Radziłbym ci udać się wprost do naczelnika policji.
— Nigdy! zawołał Oktawiusz, nigdy w świecie!
— Dla czego?
— Wszakże przed chwilą sam powiedziałeś doktorze, iż w podobnie haniebnych sprawach ze względu na wstyd, milczeć potrzeba. Godność osobista wnosić skargi niedozwala. Śledztwo, w fatalny sposób skompromitowałoby Dinę. Ządanoby świadczenia z jej strony. Zmuszano do rumienienia się w obec sędziów. A ja nie chcę za żadną cenę, aby jakikolwiek cień podejrzenia padł na tę czystą istotę.
— Ha! mruknął pan Bernier, działaj jak ci się podoba. Cóż jednak zamierzasz uczynić?
— Obecnie niewiem. Okoliczności wskażą mi drogę. W każdym razie upewniam, iż nikt odtąd ubliżyć się nie poważy tej, którą ukochałem. Będzie ona dobrze strzeżoną!
— Zobaczymy! pomyślał Croix-Dieu.
Dktor zbliżył się do łóżka. Dziewczę spoczywało w głębokiem milczeniu od chwili paroksyzmu, jaki opisaliśmy powyżej, z obliczem nieruchomem, otwartemi bez blasku oczyma.
— Czy ona nas słyszy? pytał Oktawiusz.
— Słyszeć może, ale nie rozumie, upewniam.
— Niebezpieczeństwo jednak się zmniejszyło. Mówiłeś pan że nie powróci więcej?
— W żadnym razie, bądź o to spokojnym. Najlepszym dowodem jest, że odchodzę.
— Odchodzisz już doktorze.
— Natychmiast, nie mam już tu co robić. Pamiętaj jednak o mojem poleceniu. Łyżeczka czarnej kawy co kwadrans. Jest to konieczność nieodwołalna. Jedno zapomnienie mogłoby opłakane następstwa sprowadzić. Nie zaśnij ani na chwilę, upominam!
— Ja miałbym spać, gdy moja biedna Dinah jest tak ciężko chora? Jak możesz nawet pomyśleć o czemś podobnem doktorze?
— Zresztą, będziemy oba oba czuwali, dodał Croix-Dieu.
— A przysyłaj po mnie bez skrupułu, mówił dalej lekarz, gdybyś dostrzegł, iż moja obecność może tu być w czemkolwiek potrzebną.
— Będę korzysta! z twej łaskawości.
Oktawiusz wyprowadził pana Bernier do przedpokoju, poczem wrócił do Filipa Croix-Dieu, który rozłożywszy się w fotelu przed ogniem kominka poszeptywał z cicha:
— Zapomnienie, mogłoby opłakane następstwa sprowadzić. Ach! gdyby Oktawiusz mógł zasnąć! gdyby!
Życzliwe owo pragnienie barona, szczęściem nie spełniło się wcale. Oktawiusz pilnował się, walcząc ze snem co chwila.
Napróżno około trzeciej nad ranem mówił mu Croix-Dieu.
— Mój drogi chłopcze, widzę żeś nadmiernie znużony. Spocznij nieco, proszę. Ja będę czuwał w twem miejscu, wszakże niepotrzebuję ci mówić, że polecenia doktora względem twej małej przyjaciółki wypełnię najskrupulatniej.
— Jesteś baronie człowiekiem serca, wiem o tem, odparł młodzieniec, jestem przekonany, że zastąpiłbyś mnie z najwyższą starannością, pragnę wszelako osobiście czuwać nad Diną. Mój Boże, spędziłem tyle nocy w mem życiu na pijatyce i grze z oszustami, kradnącymi moje pieniądze, a dziś miałbym oszczędzać sił i zdrowia w czuwaniu nad moją ukochaną? Nie! nigdy tego nie zrobię! Przyznaj baronie, że to byłoby nikczemnem z mej strony!
Nalegać niepodobna było. Croix-Dieu poddać się musiał.
— Wynajdę inny sposób, pomyślał. Zresztą nie stracę nocy daremnie. Jeżeli sprawdzą się moje przypuszczenia, X. Y. Z. nie trzyma mnie już w swym ręku, ale przeciwnie, ja teraz mam w swojej mocy Sariola.
Z brzaskiem dnia, skutki działania trucizny zwalczone energicznem, trafnem leczeniem, zniknęły zupełnie.
Doktor za przybyciem oświadczył, że nietylko minęło wszelkie niebezpieczeństwo, lecz i na zdrowiu dziewczęcia nie pozostanie śladów z tego ciężkiego cierpienia.
— Pozwólmy, mówił, tej biednej istotce powrócić do sił w spokoju, udzielmy jej kilkogodzinnego spoczynku, poczem będziesz ją mógł odwieść do jej mieszkania.
Croix-Dieu odszedł z doktorem, szepnąwszy w ucho Oktawiuszowi:
— Posłuchaj dobrej mej rady. Usuń stąd Dinę jak najprędzej. Obecność jej tu u ciebie, jest wypadkową, pomimowolną, wiem o tem. Gdyby wszelako twoja matka dowiedziała się, że młode dziewczę spędziło noc w twojem mieszkaniu, i znajduje się tu jeszcze, mocno czułaby się tem urażoną.
— Bądź pan spokojny, odrzekł mniemanemu swemu przyjacielowi przyszły spadkobierca milionów, poprowadzę rzecz tak, ażeby wszystko było dobrze.
I odprowadziwszy obu wychodzących aż ku drzwiom; rzekł do służącego:
— Posłuchaj mnie, poczciwy Dominiku: Gdyby moja matka pytała cię o mnie dziś rano, powiedz jej, żem wyszedł równo z dnia brzaskiem, i że nie wrócę na śniadanie. A gdyby wypadkiem zechciała wejść do mego pokoju, powiedz, żem klucze zabrał wraz z sobą. Zamknę drzwi z wewnątrz. Zrozumiałeś?
— Tak panie, w zupełności zrozumiałem. Pozwoli mi pan zapytać jak zdrowie owej panienki?
— Zupełnie dobrze, dzięki niebu. Interesuje cię więc to dziewczę, Dominiku?
— Kogoż by ona nie zdołała zjednać dla siebie? Jest tak piękną i młodą. Ma pozór tak zacnej a nieszczęśliwej dziewczyny. Wybaczyć mi pan raczy moją śmiałość, wszak jestem pewien, że nie należy ona do liczby tych, które popełniają tak liczne szaleństwa.
— Jesteś dzielnym chłopakiem Dominiku. Nie rozstaniemy się z sobą nigdy, zawołał żywo Oktawiusz. ściskając rękę stojącego w osłupieniu służącego, wzruszonego ową pełną dobroci życzliwością, okazaną mu poraz pierwszy przez młodego pana.
Wróciwszy do sypialni, Oktawiusz usiadł przy łóżku chorej.
Dinah blada lecz uśmiechnięta, oczekiwała na niego wsparta na ręku.
— Ach! jakże słuszną była moja ufność ku tobie, wyszepnęła; jak dobrze powiedziałam: „Przy nim jest moje ocalenie.“ Uratowałeś mnie Oktawiuszu, gdyby nie ty, byłabym umarła, umarła zdała od ciebie. Ach! jak to byłoby smutne! Bóg miłosierny nie dopuścił tego.
— Dziewczę ukochane! odrzekł młodzieniec, jeżelim dobrze zrozumiał znaczenie kilku wyrazów, jakie wymówiły twe usta w przystępie gorączki, to niebezpieczeństwo śmierci nie było najstraszniejszem jakie ci zagrażało tego wieczora. Aby uniknąć powtórzenia się czegoś podobnego, potrzebuję wszystko szczegółowo wiedzieć. Jakkolwiek bądź przykrem i trudnem może być dla ciebie powrót do tych smutnych wspomnień, objaśnij mnie proszę o tem co zaszło.
— Dobrze, wszystko ci opowiem. Pojąłeś to jak widzę i zrozumiałeś.
Tu Dinah w krótkości opowiedziała rzeczy, znane już czytelnikom.
Oktawiusz zadrżał, posłyszawszy o nieprzezwyciężonej senności jaka opanowała Dinę po wypiciu podanego jej przez panią Angot napoju.
Zbladł i skamieniał, nie oddychając prawie, posłyszawszy jak Dinah, rozbudziwszy się nagle ze swego snu letargicznego, cudem zaledwie uciekła z pałacyku owej mniemanej wdowy de Saint-Angot.
— Ach! zawołał, dziś zaraz pójdę do tego przeklętego domu! Spoliczkuję ową nikczemną kobietę. W twarz jej napluję!
— Na imię nieba nie czyń tego! wyjęknęła Dinah; nic nie rób, błagam i proszę!
— Dla czego znieważyć mi jej nie pozwalasz?
— Ponieważ nie tylko ta kobieta jest winną. Nie znając mnie, chciała ze mnie uczynić ofiarę swego haniebnego rzemiosła. Lecz inna, ta druga. Och! to okropnę! To straszne!
— Dino, droga, ukochana, przypuszczasz więc tu wspólnictwo twej ciotki?
— Ach! niestety, zmuszoną jestem w to wierzyć. Mam za zbyt wiele powodów, utwierdzających mnie w tem przekonaniu.
— Siostra twej matki, ta, która powinna cię kochać, otaczać cię swoją opieką, bronić jak własne swe dziecię. Ta kobieta sprzedać cię chciała! Ach to potworne!
Dinah opuściła głowę w milczeniu.
— Nie powrócisz już do niej nigdy. Wszak prawda? pytał Oktawiusz.
— Boże! zawołało dziewczę, przestąpić próg jej mieszkania, wołałabym raczej rzucić się w Sekwanę! Znam ją zbyt dorze. Czego nie zdołała teraz dokonać, pragnęłaby uczynić w przyszłości.
— Cóż więc zamierzasz?
— Będę żyła samotnie.
— Lecz w jaki sposób.
— Dwie nas żywiła pensja teatralna. Odtąd, gdy myśleć mi wypadnie tylko o sobie, będę prawie bogatą.
— Teatr dla młodych kobiet jest bardzo niebezpiecznym.
— W czem taktem? Jeżeli jest się uczciwą, mój przyjacielu, zostaje się uczciwą, tak w teatrze jak i gdzie indziej, upewniam. Ja jestem tego dowodem.
— Dino, uwielbiana moja Diono, wszak powiedziałaś mi sama, odrzekł Oktawiusz, powiedziałaś w dniu, w którym wyznałem ci w sposób tak śmieszny, głupi i wstrętny zaiste, w którym wyznałem że cię kocham, powiedziałaś, że komedjantka nie może nigdy być należycie szanowaną kobietą.
— A jednak ty mnie szanujesz o ile sądzę, odpowiedziało dziewczę z uśmiechem.
— Aktorka bywa otaczaną pochlebstwami. Łatwo jest zbliżyć się ku niej. Rozmawia się z nią poufale. Nie szczędzi się jej grzeczności, mówił Oktawiusz dalej.
— Miałżebyś być zazdrosnym, pytała żartobliwie.
— Zazdrosnym? niezupełnie. Lecz co chcesz. Miłość podejrzliwymi nas czyni. Ja się obawiam.
— Obawiasz się, czego, wiedząc że cię kocham?
— Dino! zaklinam, opuść ten teatr!
— Niepodobna! jestem związana kontraktem. Mój dyrektor zwolnić by mnie nie chciał.
— A gdyby zapłacić mu za zerwanie umowy?
— Łatwo to powiedzieć, lecz trudno wykonać. Wiesz dobrze, że ja nie mam z czego zapłacić.
— Ty, w rzeczy samej, lecz ja.
Dziewczę się zasępiło.
— Ani słowa już o tem, wyrzekła.
— Ha! niech się stanie twoja wola, odparł smutno Oktawiusz. Lecz gdzie zamieszkasz teraz? Nie posiadasz nawet najpotrzebniejszych sprzętów?
— Wystarczy mi jeden pokój umeblowany. Choćby był najmniejszym, najuboższym, będzie mi w nim dobrze, upewniam. Znałeś nasze mieszkanie, wiesz jak było skromnem.
— Posłuchaj mnie ukochana, ale nie gniewaj się o to, co powiem, zaczął po chwili.
— Dobrze, mów, gniewać się nie będę.
— Gdybyś była moją siostrą, wszystko byłoby wspólne pomiędzy nami, nieprawdaż?
— Przyznaję, do czego jednak twoje słowa zmierzają?
— Zaraz ci wytłómaczę. Jesteś dla mnie więcej niż siostra, kochasz mnie, i ja cię kocham szalenie! Dino! mamy jedną duszę oboje i jedno serce.
— Tak, to prawda!
— Jesteś ubogą, a ja bogaty. Czyż moja w tem wina? Dla czego odmawiasz przyjęcia tego odemnie, który cię poważam, szanuję, uwielbiam, co przyjęłabyś bez wahania, gdybyś była moją siostrą?
— Odmawiam mój ukochany, ponieważ nie jestem twą siostra. Odmawiam, nie tylko że rozum i sumienie tak mi uczulić nakazują, ale odmawiam z przyczyny, iż niechcę aby najmniejsze posądzenie splamiło moją uczciwość. Gdybym posłyszała mówiących w około siebie: „Dinah Bluet jest kochanką Oktawiusza Gavard. Jak ona szczęśliwa! Oktawiusz jest bogatym,“ umarłabym ze wstydu! Widzisz, że dotrzymałam obietnicy, odpowiadam ci spokojnie, bez gniewu. Otóż raz na zawsze niechaj ta kwestja za rozstrzygniętą uważaną będzie. Nie mówmy o tem już nigdy! Jedna rzecz tylko mnie niepokoi, a raczej pewna osoba. Bardzo mnie ona niepokoi.
— Któż taki?
— Moja ciotka.
— Z jakiej przyczyny obawiasz się jej teraz?
— Niewiem, lecz ta obawa mocno mnie przygnębia Będę małoletnią jeszcze przez lat kilka. Mojej ciotce oddano legalnie nademną opiekę go dowodem jest iż musiała wraz ze mną podpisać umowę teatralną, ażeby ów kontrakt wartość prawną posiadał. Czy ona nie zechce na mocy tych praw zmusić mnie bym do niej powróciła? Nie zgodzę się na to za nic w świecie, wszak myśl o mogącej nastąpić walce przeraża mnie!
— Mówisz „o prawach“ moja ukochana. Twoja ciotka utraciła wszelkie prawa nad tobą przez tak haniebne z tobą postąpienie.
— Wierzę temu, odpowiedziało dziewczę, potrzeba jednak aby to dowiedzionem zostało. By zaś ów cel osiągnąć, trzeba wnieść skargę a ja tego nie uczynię! I jestem pewną, że i ty sam nawet nigdybyś mi nie radził ażebym odegrała rolę publicznej bohaterki w tak haniebnym procesie. Wyszłabym zeń skalaną.
Oktawiusz zadumał się.
— Spocznij, rzekł po chwili, nie myśl o tem proszę. Ja sam zajmę się tem wszystkiem.
— I cóż zamyślasz uczynić?
— Zobaczę się z twą ciotką.
— Słuchać cię nie zechce.
— Przeciwnie, wysłuchać mnie musi. Krótko i treściwie jej powiem. Nie obawiaj się, potrafię to uczynić. Zagrożę gdy będzie potrzeba. Zlęknie się, i gdyby ją chęć wzięła uciec się do kłamstw, lub wybiegów, chęć tę utraci na zawsze.
— Oby Bóg pobłogosławił twoim szlachetnym zamiarom! zawołało dziewczę. Kiedyż pójdziesz do niej?
— Dziś jeszcze, przyrzekam.
Rozmowa dwojga młodych ludzi przeciągnęła się jeszcze czas jakiś, poczem Oktawiusz wysłał Dominika, ażeby przyniósł z kuchni bulionu, kurczę, bułek, konfitur i butelkę wina Bordeaux.
Bulion, skrzydełko kurczęcia i kieliszek wina znacznie pokrzepiły Dinę.
Oktawiusz odszedł, by pozostawić jej czas potrzebny do ubrania się, co przyszło z trudem dziewczęciu z przyczyny zranionego puszczeniem krwi ramienia. Przez ten czas wypytywał Dominika co robi jego matka?
Pani Gavard miała naradę z fryzjerem. Trwało to zwykle najmniej pół godziny. Chwila ta była przyjazną; korzystając z niej sprowadzono powóz.
Dinah, wsparta na ramieniu Oktawiusza, wyszła z mieszkania nie spotkawszy nikogo, i powóz wyruszył z ulicy Caumartin, unosząc dwoje zakochanych ku przedmieściu du Temple, gdzie dziewczę spodziewało się wynaleść jakie skromne mieszkanie w bliskości teatru.
Po całogodzinnem poszukiwaniu przez Dinę Bluet, gdy Oktawiusz został w powozie, podczas zwiedzania przez jego przyjaciółkę mieszkań umeblowanych według kart oznajmujących wynajęcie takowych, dziewczę odnalazło nareszcie na czwartem piętrze pokoik wraz z gabinetem, skromnie lecz czysto umeblowany, za przystępną cenę trzydziestu franków miesięcznie.
Pokoik ten i gabinet należały do mieszkania pewnej wdowy, która pragnąc sobie ulżyć w opłacie komornego odnająć je postanowiła.
Dom zdawał się być porządnym, spokojnym, schody czysto utrzymywane; wdowa miała przyjemną powierzchowność.
Dinah ugodziła więc to mieszkanie bez wahania. Wróciwszy do Oktawiusza powiedziała mu o tem, dodając z zakłopotaniem:
— Właścicielka żąda by jej zapłacić z góry za dwa tygodnie. Jutro mamy piątego, dzień wypłaty w teatrach, odbiorę z kasy moją pensję za upłyniony miesiąc, nie chciałabym jednak dać oczekiwać do jutra tej pani, na tak drobną kwotę. Możebyś mi zechciał pożyczyć do jutra dwadzieścia franków?
Oktawiusz przypomniał sobie mianą w tym względzie z Diną rozmowę.
Mocno wzruszony owym dowodem jej zaufania, wydobył sztukę złota z portmonetki i podał ją dziewczęciu, nie odważywszy się prosić, aby przyjęła więcej.
— Dziękuję, odpowiedziała rumieniąc się, dziękuję, tak za to, jak za wszystko coś dla mnie uczynił! Ach! jak ty jesteś dobrym Oktawiuszu, jak dobrym!
Młodzieniec przejęty do głębi słowami dziewczęcia nie był w stanie odpowiedzieć.
— A teraz, żegnani cię, czyli raczej do widzenia, mówiła z uśmiechem. Czuję się być mocno znużoną, potrzebuję parogodzinnego spoczynku.
— Ale przynajmniej nie czujesz się być słabą? pytał niespokojnie.
— Och! nie, upewniam; i jutro po spokojnie przespanej nocy śladu z tego znużenia nie pozostanie.
— Kiedyż zobaczę cię, droga, ukochana?
— Zobaczymy się skoro zechcesz. Jestem teraz panią siebie. Nie zależę od nikogo. Nie potrzebuję ukrywać się przyjmując ciebie.
— A zatem jutro.
— Tak, jutro. W południe pójdę do teatru. Gdy wrócę, znajdziesz mnie w mojem mieszkaniu. Kiedyż pomówisz z moją ciotką? Nie będę spokojną dopóki nie usłyszę, że ta kobieta dręczyć mnie przestanie swą obecnością.
— Miej więc odtąd pewność. Mam sposób, który oddziała tak na pannę Melanię, że zrobi ją łagodną jak baranek, a giętką jak rękawiczka. Idę w tej chwili na ulice des Marais.
— Jeżeli rzeczy dadzą załatwić się przystępnie, bez kłótni, gróźb i uniesień, mówiło dziewczę, to staraj się wymódz na niej by mi odesłała moje rzeczy, pozostałe w mieszkaniu, trochę bielizny i ubrania. Niema to wielkiej wartości, a jednak gdyby mi przyszło sprawiać te przedmioty, znalazłabym się w kłopotliwem położeniu.
— Odeszlę ci to wszystko bez trudności, bądź pewną!
— Nad wszystko jednak, niechaj jej myśl nie przyjdzie odwiedzać mnie, zawołała Dinah. Być może kiedyś, po upływie lat wielu, przebaczyć jej zdołam.
— Czyliżby śmiała stanąć przed tobą, wiedząc że zdemaskowaną została? pytał Oktawiusz.
— Niestety, odpowiedziało dziewczę; znam ją zbyt dobrze. Do wszystkiego ona jest zdolną.
Oboje rozkochani nareszcie rozdzielili się, powtórzywszy wzajem po kilkanaście razy: „Dowidzenia!... Jutro! Do widzenia“. Gavard pojechał na ulicę des Marais-Saint-Martin, a przejeżdżając spojrzał na małą kawiarnię, gdzie przesiadywał długie godziny, oczekując na powiadomienie o wyjściu z domu panny Melanii.
Gdy wchodził na pierwsze piętro, odźwierny wychylił się z okienka swej loży wołając:
— Gdzie pan idziesz, kochany panie? Nie wchodź, zaczekaj!
— Dla czego?
— Byłem dwa razy w kawiarni, ażeby powiadomić pana. Zaszły nowe historje, całkiem nieprzewidziane. Uderzą one w pana, jak cios, toporem zadany.
— Doprawdy, tak sądzisz? odparł śmiejąc się Oktawiusz.
— Na pewno. Uzbrój się pan w odwagę. Jesteś mężczyzną, wszak prawda? Otóż ciotka wróciła, ale bez siostrzenicy. Przyszła sama o północy, w stanie nie do zniesienia! Nie niewiadomo co się stało z panną Diną. Zła sprawa do czarta!
Oktawiusz uśmiechnął się powtórnie.
— Jakto, pan tak ozięble przyjmujesz ową wiadomość? pytał odźwierny z osłupieniem.
— Ależ nie, broń Boże.
— Ha! ha! odgaduję. Pan więcej wiesz niż ja i ciotka, tak o wiele więcej.
— Być może.
— Tem lepiej! Wielki ciężar pan zdejmujesz mi z piersi. Namartwiliśmy się dosyć oboje z żoną o tę małą. Teraz uspokoimy się zupełnie. Skoro pan się uśmiechasz, to rzecz widoczna, że biedne dziewczę w dobrem znajduje się miejscu.
Bądź o tem przekonany. Spieszę do ciotki teraz.
— Szczęśliwej drogi, ale ostrzegam, pilnuj pan dobrze swych oczów. Stara jest wściekle zagniewaną, a pomnij pan szpony ma ostre i długie!
— Nie lękam się jej bynajmniej.
— Gdyby zaś przyszła jej wypadkiem chęć zaduszenia pana, otwórz drzwi i wołaj, a przybiegnę nauwczas z pomocą.
— Dziękuję, mam nadzieję, że nie będzie to potrzebnem.
— Ale zapomniałem pana powiadomić, że panna Melania chodziła dziś rano radzić się tego prawnika, który tu mieszka na pierwszem piętrze i że wyszedłszy od niego, mówiła coś głośno, o komisarzu i sądzie. Strzeż się pan przeto!
— Nie przestrasza to mnie, bądź pewnym.
Odźwierny wrócił do swej stancyjki, a Oktawiusz Gavard. przeszedłszy schody, dzwonił do tych drzwi, po za któremi tylekroć razy z bijącem sercem oczekiwał na ukazanie się Diny.
Przyspieszone kroki dały się słyszeć wewnątrz pokoju, skrzypnął klucz w zamku, i długa chuda postać starej panny ukazała się w progu.
Była zmienioną do niepoznania. Jej blond rudawa peruka nie pokrywała jej skroni i kościstej ogołoconej czaszki. Kępki rzadkich siwiejących włosów, jeżyły się w około głowy. Twarz wychudła, niepokryta białą farbą, miała cerę zielonawą, nos w kształcie dzioba drapieżnego ptaka, przejrzystym być się wydawał; małe, szare oczy pałały złością piekielną.
— Pani jesteś panną Melanią Perdreau? zapytał oschle Gavard.
— Tak, ja nią jestem, odpowiedziała mierząc przybyłego wzrokiem od stóp do głowy. Czego pan żądasz?
— Powiem to pani w mieszkaniu.
Powyższe słowa młodzieniec wymówił tak nakazującym tonem, że stara panna, mrucząc, usunęła się, aby dozwolić wejść przybyłemu i zamknęła drzwi idąc za Oktawiuszem do pokoju, w którym niegdyś bywał tak często.
— Oświadczam panu, wyrzekła, iż nie jestem bynajmniej usposobioną do prowadzenia rozmowy, jak również czasu nie mam do stracenia, mów więc krótko, treściwie, w jakim celu przychodzisz!
— Przynoszę pani wiadomość o twej siostrzenicy, odparł Oktawiusz, ironicznie na nią spoglądając.
Melania Perdreau drgnęła i chwyciła go za rękę.
— Pan wiesz gdzie ona jest? pytała.
— Wiem.
— Do ciebie schroniła się być może wczoraj, uciekłszy odemnie?
— Tak, jest u mnie.
— Znałeś ją pan przed tem?
— Znałem.
Silny rumieniec wystąpił na zżółknięte policzki starej panny. Z jej źrenic tryskały iskry, podobne do roznamiętnionych zdobyczą oczu jadowitej jaszczurki. Konwulsyjne drganie wstrząsało jej ciałem, podczas gdy wołała zdławionym wściekłością głosem:
— Ach! nędzniku... bandyto... uwodzicielu!... Więc to ty... ty?... Domyślałam się. że istnieje jakiś potajemny związek pomiędzy nią a tobą. Ha! wykradasz dziewczęta matkom, nędzniku, ja byłam więcej niż matką dla mej siostrzenicy, i sądzisz że ci to ujdzie bezkarnie!... Sprowadzić z uczciwej drogi małoletnią dziewczynę, porwać ją wśród nocy?... Ha! ja znam prawo. Galery czekają cię za to... galery! Natychmiast sprowadzam komisarza policji, żandarmów. Każę cię przyaresztować zbrodniarzu, i to jak najprędzej!... Musisz mi ją powrócić. Zobaczymy! zobaczymy!
Zniecierpliwiony Oktawiusz uderzył nogą o podłogę i wykrzyknął z taką siłą i stanowczością, jakiej nikt by się nie spodziewał odnaleść w jego wątłym organizmie:
— Milcz! nakazuję ci, nędznico! milcz, gdyż inaczej ów komisarz, którym mnie grozisz, przybędzie tu, ale dla pochwycenia ciebie, i będziesz zmuszoną zdać przed sądem rachunek z potwornego czynu, spełnionego przez ciebie i twoich wspólników!
Melania pobladła.
— Nędzny potworze! wołał dalej młodzieniec, ty wiesz, co ja przez to rozumiem. Wiesz dobrze, że Dinah, nawpół umierająca uciekła z tego obrzydłego domu, do którego ją zaprowadziłaś. Wiesz, że ją sprzedałaś, a dla dokonania haniebnego tego targu, uśpić ją było potrzeba! Narkotyk ów był trucizną! Otrułaś własną swą siostrzenicę. Jest to rzecz dowiedziona! Jedno słowo z mej strony, a skażą cię na dożywotnie więzienie, jeśli nie na galery!
Stara panna, objęta trwogą i przerażeniem, upadła na kolana, drżała jak w febrze, zęby jej szczękały.
— Miłosierdzia! nie chciej mnie gubić! wołała wyciągając ręce błagalnie ku odwracającemu się od niej ze wstrętem młodzieńcowi. Pragnęłam jej szczęścia. Tylko jej szczęścia!
Tu chciała z prośbą objąć kolana przybyłego.
Oktawiusz z pogardą odepchnął ją nogą.
— Precz odemnie! zawołał, a gdybyś poważyła się kiedyś osnuć plan, podobnie haniebny, nie będę miał litości nad tobą!
— Będę milczała, przysięgam!
— Podnieś się i posłuchaj mnie.
Melania Perdreau powstała.
— Gdyby Dinah była umarła, zaczął Oktawiusz, lub gdyby ci się było udało ją zniesławić, nic w świecie nie zdołałoby cię uchronić z przed wyroku sądowego. Oczekiwałyby cię ciężkie roboty i kajdany, jakie na całe życie odłączyłyby cię od świata. Prawdziwy cud ocalił ją, z tej więc przyczyny gubić cię nie chcę, przysiądz jednakże mi musisz, że nigdy, słyszysz mnie, nigdy, nie poważysz się pomyśleć o czemś, coby jakąkolwiek bądź przykrością lub krzywdą zagrażało twej siostrzenicy.
— Ach! nigdy tego nie uczynię, nigdy! przysięgam!
— Napisać więc musisz i położyć swój podpis, że od dziś zrzekasz się najzupełniej wszelkich praw władzy i opieki nad siostrzenicą, jakie ci dotąd legalnie służyły. Dodasz obok tego, że Dinie służy odtąd prawo zupełnego sobą rozporządzania, że może żyć zdała od ciebie i że jej nigdy zmuszać nie będziesz, aby znosiła twoją obecność u siebie, w jakichkolwiek bądź okolicznościach.
Melania stała nieruchoma, z pochyloną głową w milczeniu.
— Jak to, wahasz się? zawołał młodzieniec. Ha, jak ci się podoba. Sprawiedliwość zmusi cię ku temu, czego dobrowolnie nie chcesz uczynić. Drzwi więzienia oddzielą cię od twej siostrzenicy w sposób trwalszy, nad wszelkie twoje piśmienne zobowiązania.
— Ach! zawołała żywo stara panna, jestem gotową podpisać wszystko, co zechcesz. Nie waham się, ale rozważam jedynie.
— Co takiego?
— Moją tak smutną odtąd sytuację. Poświęciłam całe moje życie, aby zapewnić jakąśkolwiek przyszłość temu dziewczęciu. Kochałam ją na swój sposób, pragnęłam jej dobra. Inaczej je pojmowałam. Obiecywałam sobie, że kiedyś będzie ona jeździła karetą, obsypana klejnotami. Tyle kobiet tak się urządza. Gniewa cię to i drażni, mój panie, nie mówmy więc o tem więcej.
— Tak, nie mówmy o tem, zawołał głucho Oktawiusz, niemówmy, jeżeli pragniesz, aby ci to uszło bezkarnie.
— Otóż jestem dziś starą i ubogą, mówiła dalej Melania, tak biedną, że zaledwie na jutro mam suchy kawałek chleba. W dniu jutrzejszym Dinah odbierze swą pensję miesięczną z kasy teatralnej. Żywiła mnie z tego. Z czegóż ja będę żyć teraz? mówiła Melania, przyjdzie mi chyba umrzeć z głodu lub żebrać! Nie, nie, oskarż mnie pan raczej. Niech na mnie wyrok wydadzą, tem lepiej. W więzieniu żywić mnie będą przynajmniej!
I wybuchnęła łkaniem załamując ręce z rozpaczą.
— Pomimo wszystko nie umrzesz pani z głodu, wyrzekł Oktawiusz, jestem bogatym.
Jak słońce po burzy, przebijające się z po za chmur, gdy nagle oświetli sposępniałą okolicę, coś podobnego zapromieniało na obliczu tej starej panny. Podniosła głowę, łzy płynąć z jej oczu przestały.
— Pan jesteś bogatym? zawołała, i ja cię nie znałam? Ach! jakiż sprzeczny zbieg okoliczności! Kochasz Dinę i ja nie wiedziałam o tem? Ależ potrzeba ci było mnie to powiedzieć. Bylibyśmy się odrazu porozumieli. Usiądź pan proszę, spocznij na chwilę.
Bieg dalszy i zakończenie rozmowy pomiędzy Oktawiuszem, a Melanią Perdreau łatwo odgadnąć można.
Po kwadransie, młodzieniec wychodził z domu przy ulicy des Marais, unosząc zobowiązanie, podpisane przez starą pannę, że odtąd nie będzie się mieszała do spraw swej siostrzenicy pod żadnym pozorem.
W zamian za owo przyrzeczenie Oktawiusz zobowiązał się dostarczać jej kwotę, wystarczającą na przyzwoite utrzymanie. Obok czego zagroził Melanii, iż gdyby się poważyła zbliżyć choć raz jeden do Diny, pensja miesięczna, jaką jej wyznaczył, całkowicie wstrzymaną zostanie, skutkiem złamania przez nią jednego z głównych punktów umowy.
Nikczemna owa istota, otrzymała piętnaście luidorów, jako zaliczkę, i posłaniec odniósł Dinie pozostawioną przez nią u ciotki skromną garderobę.
Powiedzą czytelnicy i nie bez słuszności może, iż nic w świecie nie mogło być haniebniejszego po nad zawarcie takiego układu pomiędzy Oktawiuszem Gavard i ciotką Melanią. Tak, w rzeczy samej. Nie tylko ta ostatnia nie została ukaraną za swe nikczemne postępowanie. lecz zyskiwała szczęśliwą sytuację, wygody jakich żadna uczciwa praca dostarczyć by jej nie była w stanie.
Nagroda udzielona przestępstwu, subwencja ofiarowana infamii, nie jest że ostatnim wyrazem niemoralności?
Zgadzamy się na to zupełnie, prosząc o cierpliwość czytelników.
Podczas, gdy nasz przyjaciel Gavard, rozmawiał z Melanią, powóz pana de Croix-Dieu zatrzymał się przed pałacykiem przy ulicy des Saussaie.
Baron, wysiadłszy, zadzwonił, i rzekł do otwierającego mu drzwi lokaja:
— Oddaj proszę tę wizytową kartę pani Angot.
Dama z bulwaru Batignolles była w niezwykle złem usposobieniu. Spędziła noc bezsennie, wstrząsana obawą, daremnie usiłując zadrzemnąć na poduszkach garnirowanych koronkami i miękkim puchu. Prócz doszczętnego zburzenia jej pięknych projektów wskutek ucieczki Diny, czuła się być mocno zaniepokojoną.
Tamerlan-Sariol wysłany równo z dnia brzaskiem do Melanii Perdreau, przyniósł wiadomość, że dziewczę do ciotki wcale nie powróciło.
Co stało się z Diną? Ukrywała się, lecz gdzie? Prawdopodobnie u któregoś z kochanków, ciotce nieznanych. Kto wie, czyli ów rozkochany, posłyszawszy o całem zajściu poprzedniego wieczora, nie namówi debiutantki do wniesienia skargi przed sąd Paryża, lub policję?
W takim razie śledztwo byłoby nieuchronnem, a co wyniknąć by mogło, gdyby policja rozpoczęła przeszukiwania w tajemniczym pałacyku przy ulicy des Saussaies?
Owóż pani Angot, postanowiwszy w dniu tym nie przyjmować nikogo, zaniechała zwykłych starań w toalecie, i nie umalowała, się wcale.
Rzuciwszy okiem na podany sobie bilet barona de Croix-Dieu, mruknęła:
— Nie znam go, zwracając się do służącego. Mówiłeś, że nie ma mnie w domu? zapytała.
— Nie wiedziałem, że pani dziś nie przyjmuje.
— Trzeba było wiedzieć. Powiedz temu panu, że jestem cierpiącą i widzieć się z nim dziś nie mogę.
Służący wyszedł, lecz wrócił za chwilę.
— Cóż jeszcze? pytała pani Angot. Odszedł ów przybyły?
— Nie, pani. Nalega, ażeby mógł być przyjętym. Polecił oznajmić, że ważne nadzwyczaj szczegóły, jakie ma pani do udzielenia, nie mogą go narazić na najmniejszą zwłokę.
— Kto jest ów pan? Czy to młody mężczyzna?
— Młody, niezupełnie, lecz bardzo przyzwoity z pozoru. Ma wstążeczkę trójkolorową przy butonierce. Koń, zaprzężony do jego powozu, wart najmniej z jakie trzy tysiące franków. O! jest to jakaś wyższa osobistość.
— Czy ogień pali się na kominku w salonie?
— Tak pani.
— A więc, wprowadź go tam, i proś, aby zaczekał.
Pani Angot ubrała się z pośpiechem. Założyła przyprawne włosy, nakryła je czepkiem, i po upływie kwadransa wyszła na przyjęcie barona.
Przypatrywała mu się z uwagą, oblicze jego wszelako obcem się jej wydało, zkąd była przekonaną, iż po raz pierwszy widzi tego człowieka.
Nic zresztą nie było w tem nieprawdopodobnego.
Filip de Croix-Dieu, jak wiemy, całkiem obecnie był niepodobnym do Roberta Loc-Earn’a i aby dowieść tożsamości obu, potrzeba było na to bystrego wzroku Sariola, a nadewszystko jego osobistej, zaciętej nienawiści.
Baron, przeciwnie, poznał odrazu pod masą otyłości, rysy twarzy, i pełne miodowej słodyczy zachowanie się akuszerki z bulwaru Batignolles. Trzymała ona w ręku wizytowa kartę, oddaną przez przybyłego lokajowi.
— Z panem baronem de Croix-Dieu mam zaszczyt mówić? zapytała z ukłonem.
— Tak pani.
— Czy mogę wiedzieć powód przyjemnej pańskiej wizyty?
— Nic pani w świecie prostszego. Znudzony długim celibatem i rozkoszami wesołego życia, marzę o cichym rodzinnym zakątku, jednem słowem pragnę się ożenić.
— Życzenie bardzo naturalne, zkąd jednak przyszło panu na myśl, ażeby udać się do mnie?
— Nic dziwnego. Wszakże się pani trudnisz kojarzeniem małżeństw.
— Nie ja jedna tylko w Paryżu, nieszczęściem ze szkodą publicznej moralności. Lecz proszę panie baronie chciej mnie objaśnić, skutkiem czego pan mi udzielasz pierwszeństwo przed innemi tego rodzaju?
— Dobra sława pani biura małżeństw.
— Nie inne powody?
— Żadne inne, upewniam.
Pani Angot z uśmiechem lekko się ukłoniła.
— Mam lat czterdzieści ośm; mówił dalej baron. Posiadam nazwisko i tytuł poważny, zdrowie doskonałe, charakter łatwy w pożyciu, a obok tego pięćdziesiąt tysięcy franków rocznej renty.
— Ależ to świetne! zawołała właścicielka agencji.
— Cóż pani w zamian za to możesz mi ofiarować?
— Ach! panie baronie, stawiasz mnie w wielkim kłopocie pod względem wyboru. Moje rejestra zawierają majątki i posagi od jednego do pięciu milionów. Żądasz pan wielkiego majątku?
— Przed wszystkiem piękności.
— Godna uwielbienia bezinteresowność. Życzyłbyś pan młodej panny, czy wdowy?
— Młoda wdowa, czy młoda panna, wszystko mi jedno. Rzecz główna aby podobała mi się ta osoba.
— Panie baronie, konkurenci podobni panu są niesłychanie rzadkiemi wyjątkami. Proszę, chciej pan pójść ze mną do gabinetu. Przejrzę moje księgi. Przedstawię panu różne partje małżeńskie, przedstawię również i fotografie, a skoro pan się na coś zdecydujesz, urządzimy spotkanie. Gdybyś pan zechciał widzieć osobę, niebędąc przez nią widzianym, i to zrobić można. Wypadek taki jest u mnie przewidzianym.
— Jak widzę, agencja małżeństw pani, przewyższa wszelkie inne w tym rodzaju, wyrzekł Croix-Dieu, idąc za właścicielką do jej buduaru, w którym znajdowało się biurko, kasa i rejestra.
Pani Angot, zdjąwszy z łańcuszka od zegarka kluczyk maleńki, otworzyła nim kłódkę księgi in folio, w jakiej mieściła się lista wdów i panien, i przerzucała szybko stronice pokryte nazwiskami i objaśnieniami różnego rodzaju.
Spostrzegłszy ją, zagłębioną w poszukiwaniach, baron rzekł najnaturalniejszym tonem, patrząc na nią przez lornetkę:
— Ale, jak się też miewa Sariol?
Matrona drgnęła i nagle podniosła głowę, lecz jej wzruszenie, gdyby ono było nawet prawdziwem, trwało zaledwie sekundę. Spojrzała w oczy mówiącemu z miną zdumioną, zapytując:
— Sariol? któż jest ów Sariol, baronie, powiedz mi proszę?
— Jest to pewien dzielny chłopiec, jakiego pani znasz od dwudziestu dwóch lat, odrzekł Oroix-Dieu.
Pani Angot przybrała minę obrażonej.
— Sadzę, iż pan baron jest za zbyt dobrze wychowanym człowiekiem, odpowiedziała, ażeby choć na chwilę pragnął zawstydzić gminnym żartem, uczciwą kobietę. Widocznie tu zachodzi jakaś pomyłka.
— Tak? odrzekł Croix-Dieu; zatem pani nie znasz Sariola?
— Nie znam go wcale, i po raz pierwszy mogę pana upewnić, słyszę to nazwisko.
— Niech i tak będzie. Ale przynajmniej znasz pani pannę Anitę?
— Panna Anita jest moją pokojówką, odpowiedziała. Zkąd pan wiesz o niej?
— Wiem wiele rzeczy, przerwał Croix-Dieu. Pozwól mi kochana pani zachowywać się u siebie swobodnie. Potrzebuję parę słów powiedzieć pannie Anicie, w obecności pani, ma się rozumieć.
— Lecz panie...
— Będę pani bardzo wdzięcznym jeżeli ją tu przywołasz.
— Jednak...
— I to natychmiast, jeżeli łaska.
Baron prosił tonem rozkazującym, jakiemu właścicielka agencji małżeństw opierać się nie mogła. Zadzwoniła trzy razy, i owa niegdyś panna z pierwszorzędnego magazynu, bezzwłocznie przybiegła.
— Pani, rzekł Croix-Dieu, wyjmując z portfelu list, i podając jej takowy, będziesz pani, sądzę, o tyle grzeczną, iż zajmiesz się tem.
Pokojówka spojrzała na adres.
— Wszakże to do mnie, zawołała.
— Niezupełnie. Nazwisko pani jest w rzeczy samej, nakreślone na kopercie, lecz ta koperta zawiera w sobie list, przeznaczony dla X. Y. Z. któremu jestem pewien, doręczysz go pani w jak najkrótszym czasie.
Pani domu słuchała wszystkiego z otwartemi ustami, wytrzeszczonemi oczyma.
— Treść tego listu dotyczy w sposób wyłącznie osobisty panią Angot, mówił Croix-Dieu dalej, skąd nie wątpię, że X. Y. Z, zechce jej go zakomunikować jak najśpieszniej. O! X. Y. Z. jest uprzejmym chłopcem! Tu baron wstał i ukłonił się dodając: Pomówimy w innym dniu, kochana pani, o projekcie wiadomego małżeństwa, Obecnie spieszę się bardzo, składam więc pożegnanie i odchodzę. Nie wyprowadzaj mnie pani, proszę. Sam dobrze drogę odnajdę.
Ukłonił się powtórnie, i wyszedł, a minąwszy salon udał się na schody.
— Ależ to jakiś warjat! zawołała pani Angot po chwili milczenia.
— Szaleniec niebezpieczny! obawiam się go odpowiedział Sariol, wchodząc ukrytemi drzwiami. Wszystko słyszałem. Anito, oddaj mi ten list.
— Co to znaczy, Eugeni? pytała pani Angot z niepokojem.
— Zaraz się dowiemy.
Sariol, rozdarłszy podwójną kopertę, przebiegł wzrokiem nakreślone przez barona wyrazy. Twarz jego nagle się zasępiła.
— Do djabła! zawołał.
— Cóż jest, na Boga, co jest? Nie przestraszaj mnie Eugeniuszu, wołała matrona.
— Co jest? posłuchaj.
I godny wspólnik wdowy de Saint-Angot po odejściu Anity zaczął czytać głośno:
„Jestem więcej niż kiedykolwiek wzruszony dobrotliwemi chęciami ze strony mego starego przyjaciela i korespondenta X. Y. Z., ale nie czując się być zupełnie przekonanym o jego dobrych co do mnie zamiarach, winienem mu objawić swe zdanie, co też i czynię.
Wczoraj wieczorem, młoda debiutantka Dinah Bluet, uciekła na wpół umierająca z domu pani de Saint-Angot.
Haniebne zamiary, poprzedzone otruciem belladoną, zostały spełnionemi na tej młodej dziewczynie. Ażeby jej życie ocalić, potrzeba było przyzwać w pomoc cudów nauki.
Jeden z najsłynniejszych lekarzy Paryża, doktor B. spisał protokół otrucia z jego skutkami, i zastosowanemi przeciw temu środkami, dzięki którym pokonał niebezpieczeństwo.
Rola odegrana przez X. Y. Z. w owej potwornej sprawie jest znaną. Uprzedzam go więc, iż gdyby mu chęć przyszła przypominać sobie niektóre czyny, pokryte dwudziesto dwu letniem przedawnieniem, wspomniony protokół złożonym zostanie prokuratorowi Rzeczypospolitej, wraz z dowodami.
Nie jest to groźbą z mej strony, ale przestrogą.
Do miłego widzenia. Pozdrowienie.“
Ów krótki list, zręcznie skreślony, mógł służyć za wzór zuchwałej przebiegłości. Croix-Dieu pisał na los szczęścia o wniesieniu skargi do sądu, uderzył tem w słabą stronę dwojga nikczemników, i dosięgnął celu.
Pani Angot blada jak śmierć pod warstwą różu, który z przestrachu z policzków jej poodpadał, załamywała ręce.
— Na imię nieba! jesteśmy zgubieni!
— Dla czego zgubieni? pyta! Sariol, odzyskawszy swą zwykłą bezczelność.
— Ponieważ nas skompromitowałeś, fatalnie skompromitowałeś!
— Ja? Ach! to za wiele, zawołał Sariol. Ja? który bezustannie upominam cię o roztropność w postępowaniu. Ja? który ci wczoraj mówiłem: Bądź ostrożną! Czy nie obawiasz się, ażeby dzisiejsza wieczorowa sprawa nie sprowadziła nam jakich kłopotów? To dziewczę jest małoletniem. Cóżeś mi na to odpowiedziała? Ciotka jest tu obecną i za wszystko odpowiada. Czego się obawiać u czarta?
— Miałam słuszność tak mówiąc. Ty sam jesteś przyczyną tego, co nastąpiło.
— Ja? Nie!.. ty wyraźnie jesteś szaloną!
— Dobrze, przekonajmy się więc, czy to ja dzisiaj rozum straciłam, lub czy ty straciłeś go wczoraj, przyrządzając to wino.
— Przyrządziłem je według twojego rozkazu.
— I ja ci rozkazałam abyś miał tak ciężką rękę i nie wiedział co robisz? Rozkazałam ci uśpić ją, a nie otruć!
— E! doza nie była zbyt wielką.
— Mówię ci, że tak.
— A ja powiadam że nie! Najlepszym tego dowodem jest, że dziewczyna się przebudziła.
— Jesteś niezgrabiasz, niedołęga!
— A ty jesteś bezprzykładnie niesprawiedliwą.
— Wepchnąłeś mnie w kłopot i ambaras po szyję.
— To kłamstwo.
— Zadajesz mi fałsz? Ach! ty nędzniku!
Tu oboje przyskoczyli do siebie, spoglądając wzajem zaiskrzonemi oczyma.
Pani Angot czerwieńsza od raka ugotowanego, chwyciła swemi dwiema grubemi pięściami za barki Sariola, spostrzegłszy jednak groźny wyraz jego oblicza, obawiać się poczęła by w swej wściekłości nie posunął się za zbyt daleko, przeciwnik ów wszakże nagle się uspokoił.
— Nie zapominam o względach, jakie mężczyzna dobrze wychowany zachowywać dla płci pięknej powinien, wyrzekł z ironicznym uśmiechem. Ta walka na dzioby trwa za zbyt długo i do niczego nie doprowadzi. Niepoznano się tu na mojej wartości, obrażając mnie. Porzucam dom, w którym osobista moja godność nie pozwala mi nadal zamieszkiwać. Żegnam panią! Wracam do mego pokoju po zabranie rzeczy, i odjeżdżam.
Zaciekły gniew pani Angot zmienił się w rozczulenie.
— Chcesz odjechać? wyjąknęła, odjechać Eugeni? Nie! ty nie mówisz na serjo o porzuceniu mojego domu. To być nie może!
— Za kwadrans odjadę, by nie powrócić tu więcej.
— Eugeni! ty tego ni uczynisz, nie! jestem pewną! Ja nie mogłabym żyć tu samotnie! Ach! gdybyś wiedział jak przywiązałam się do ciebie!
— Okazujesz to, obsypując mnie obelgami rzekł Sariol.
— Czyż moja wina, że skutkiem żywości charakteru za zbyt się unoszę niekiedy? Porzućmy wszelką urazę. Dostaniesz gratyfikację. Cóż, zgoda, nieprawdaż? Nie odjedziesz stąd, pozostaniesz?
— Sposób, któremu oprzeć się niepodobna.
— Ach! jak to dobrze! Widzę że jesteś rozumnym człowiekiem. Zamiast się kłócić pomiędzy sobą, radźmy co począć przeciw grożącemu nam niebezpieczeństwu.
— Gdybyś mnie była wysłuchała przed chwilą, byłbym cię przekonał, że to niebezpieczeństwo nie jest w rzeczywistości tak strasznem, jak się być wydaje.
— A jednak baron de Croix-Dieu wie wszystko, i zgubić nas może.
— To prawda, lecz tego nie uczyni.
— Jesteś pewnym?
— Najzupełniej.
— Dla czego ci więc grozi?
— Przepraszam, źle zrozumiałaś. List jego, jak sam to pisze, jest przestrogą, a nie groźbą. Nasza tajemnica w jego ręku podaje mu broń, to prawda, ale broń obronną, a nie zaczepną. Obawiał się mnie, teraz się nie obawia, jest to jedyna zmiana, jaka zaszła w całej sytuacji. Nie dotknie on mnie, jestem przekonanym, a byłbym ostatnim niedołęgą, gdybym nie odnalazł wkrótce sposobu pochwycenia go w me ręce.
— Ach! Eugeni, wołała pani Angot uspokojona, pozostaniesz na zawsze wzorem przebiegłych i zręcznych łudzi, nie znajdzie się taki, któryby pokonać cię zdołał. Pozwalam ci ucałować ma ręce.
Tamerlan-Sariol według swego niezmiennego zwyczaju wykonał polecenie. Czyż nie miał na widoku przyobiecanej gratyfikacji?
Porzućmy niezdrową atmosferę pałacyku przy ulicy des Saussaies, w głąb której, jako napełnionej zabójczemi miazmami nie wnikalibyśmy, gdyby nasz tytuł „Tragedje Paryża“ nie zmuszał do zejścia w ową. błotnistą kałużę. Połączmy się z naszą małą przyjaciółką Diną Bluet, w pokoiku wynajętym przez nią dnia poprzedniego.
Dochodziła dwunasta w południe.
W przeddzień wieczorem, otrzymało dziewczę wraz z bielizną i ubraniem bilecik tej treści:
„Wszystko idzie dobrze, droga, ukochana. Nie obawiaj się teraz nikogo. Śpij snem spokojnym. Kochaj mnie i pomyśl o mnie przed zaśnięciem. Myśl o mnie, gdy się przebudzisz. Do jutra ukochana.
Ze spokojnym umysłem, zadowolonem sercem, nie przewidując, że przyjdzie jej walczyć z ukrytym wrogiem, stokroć niebezpieczniejszym w swej jednej osobie, niźli Melania Perdreau i pani Angot złączone razem; z nieprzyjacielem, którego chciwość pochwycenia sześciu milionów Oktawiusza Gavard czyniła nieubłaganym, Dinah zasnęła snem spokojnym, głębokim, marząc o szczęśliwej przyszłości.
Gdy obudziła się rano, lekka bladość na jej obliczu świadczyła jedynie o przebytych wzruszeniach i utracie nieco krwi przy udzielanym ratunku.
Dobra kobieta, która wynajęła dziewczęciu ów pokoik z gabinetem, czyniła propozycję dostarczania Dinie codziennie śniadania i obiadu za przystępną cenę.
Zgodziwszy się na to nasza debiutantka, uwolnioną tym sposobem została od wszelkich kłopotów o swój byt materjalny.
Około dwunastej, ubrała się, i wyjechała do teatru. Jak wiemy był to dzień wypłaty. Dinah odebrawszy swą pensję, miała wychodzić, gdy reżyser przywołał ją ku sobie.
— Oto repertuar na jutro, rzekł do niej. Przybądź pani o trzy kwadranse na dwunastą. Posyłałem do pani. Czy mieszkasz jeszcze przy ulicy de Marais?
Dziewczę podało adres nowego mieszkania, a przechodząc, przeczytała na afiszu tytuł nowej sztuki pięcioaktowej.
I wróciła pełna radości do swego mieszkania, patrząc w przyszłość, przedstawiającą się jej w barwach różowych, zadowolona ze swej odzyskanej wolności i swobody, nie czując nad sobą wstrętnej postaci swej ciotki.
Zaledwie kwadrans upłynął, wszedł Oktawiusz.
Podała mu rękę z uśmiechem.
— Witaj, mój przyjacielu! wyrzekła, i rozpatrz się w mem skromnem mieszkaniu. Nie ma tu zbytku, to prawda, ale pociągająca prostota, która więcej warta. Ta czysta podłoga, białe firanki, łóżko biało zasłane, wszystko to mnie zachwyca! A co najwięcej, nie ma tu ciotki Melanii z jej wiecznemi a nigdy nie dającemi się urzeczywistnić pragnieniami. Tu przynajmniej dozwolono mi zostać ubogą i czuć się szczęśliwą.
Nastąpiła chwila milczenia. Oktawiusz rozglądał się po pokoiku, zaledwie cośkolwiek umeblowanym, lecz o czystości istnie flamandzkiej, pełnym dziewiczej świeżości, i porównywał go do cichego zakątka raju.
— Lecz otóż mówimy o ubóstwie, poczęła Dinah z uśmiechem, znasz przysłowie: „Kto płaci długi, zbogaca się.“ I ja chcę się zbogacić płacąc moje. Oto dwadzieścia franków, jakie dłużną ci jestem. Za kredyt serdecznie dziękuję.
Młodzieniec przycisnął do ust otrzymaną sztukę złota.
— Dino, ukochana! zawołał, z tym luidorem nie rozłączę się nigdy. Być może, iż kiedyś utracę owe sześć milionów po nieboszczyku mym papie, tej jednak sztuki złota strzedz będę. Każę ją jutro wydrążyć dla zawieszenia na breloku od zegarka. Umarłbym raczej z głodu niżbym ją zmienił!
Dziewczę śmiać się zaczęło z uniesienia rozkochanego, wszak łza rozrzewnienia zawisła jej na powiece.
Reszta południa przemknęła jak błyskawica w serdecznej pogadance.
Około piątej, służąca właścicielki mieszkania weszła z oznajmieniem że obiad gotowy.
Dinah zwróciła się do Oktawiusza.
— Chcesz ze mną obiadować? zapytała. Zapraszam cię.
— Przyjmuję z rozkoszą, odrzekł, lecz pozwól mi pójść poszukać jakiej porcji dla siebie.
— Pozwalam, jedynie ze względu, ażebyś nie był zbyt głodnym. Idź prędko i powracaj.
Młodzieniec wybiegł i wrócił po kilku minutach, przynosząc ciasta, owoce i butelkę wina Bordeaux. Dinah dostarczyła rosół i kawałek mięsa z sałatą.
Dinah Bluet była obecną nazajutrz na czytanej próbie, na jaką została wezwana.
Nowy ów dramat był dziełem głośnego i zasłużonego na tem polu autora.
Dziewczęciu podobała się niezmiernie jej rola, i wróciła do domu uradowana. Dalsze próby nazajutrz się rozpoczęły.
Odtąd życie dwojga rozkochanych płynęło cicho, regularnie, co ktoś mógłby nazwać jednostajnością, dla nich to jednak było życiem pełnem uroku.
Dinah codziennie do południa pozostawała w teatrze, skąd wracała do siebie na obiad. Oktawiusz zaraz potem przybywał i godziny szybko mijały w owem niewinnem sam na sam aż do północy.
Niekiedy młodzieniec towarzyszył na inne widowiska, swej młodej przyjaciółce, umieszczając się wraz z nią, w jakiej przyciemnionej loży. Odwoził ją do drzwi mieszkania żegnając słowami:
— Do jutra, ukochana!
— Do jutra, odpowiadało dziewczę, do jutra, myśl o mnie.
I rozstawali się z sobą marząc o błogiej nazajutrz, znów chwili spotkania.
Oktawiusz szanował Dinę tem więcej, im bardziej pogardzał innemi kobietami, a dziewczę nie potrzebowało zarówno walczyć przeciw rozbudzonej w swem sercu miłości poznawszy to uczucie z najczystszej, najbardziej idealnej strony.
Po upływie miesiąca nowa sztuka pierwszy raz przedstawioną została.
Powodzenie było zupełne. Cała prasa jednozgodnie sławiła talent Diny Bluet. Oktawiusz naówczas zmienił nieco swoje dotychczasowe zwyczaje. Godziny popołudniowe przepędzał w pokoiku na przedmieściu de Temple, i został stałym abonentem parterowej loży w której przesiadywał niegdyś podczas przedstawień „Aspazyj.“ Nie rzucał jednakże teraz bukietów Dinie; dziewczę prosiło go usilnie ażeby tego zaniechał.
— Nikt nie wie w teatrze, że znamy się z sobą, mówiła, ta mała codzienna owacja z twej strony mogłaby zwrócić uwagę, czego unikać należy.
Młodzieniec, lubo niechętnie, był posłusznym woli ukochanej.
Sześć tygodni upłynęło od owego pamiętnego wieczora, w którym Dinah w tejże samej sali teatralnej ukazała się raz pierwszy w „Aspazjach“ po którem to przedstawieniu nastąpił pojedynek Andrzeja San-Remo z kapitanem Grisolles.
Po długiej rekonwalescencji, rozpoczął się powrót do zdrowia młodego markiza.
Podwójna blizna na piersiach i pod ramieniem zamknęła straszną ranę zadaną szpadą Garybaldczyka. Wielkie osłabienie i bladość twarzy, były jedynemi śladami okrutnych cierpień Andrzeja.
Pozostawiliśmy Herminię de Grandlieu bezprzytomną, leżącą w ciężkiej gorączce zapalenia płuc, nastąpionego w chwili, gdy wicehrabia de Grandlieu wracał pospiesznie z Touraine, a którego to powodu choroby lekarz nie mógł odgadnąć.
Doktor mimo głębokiej nauki i doświadczenia, nie mogąc usunąć złego, przygoił je chwilowo. Trafne leczenie, energiczne środki i najtroskliwsze starania, pokonały rozwinięte nagle zapalenie płuc. Niebezpieczeństwo, na mysi o którem pan de Grandlieu zmysły tracił prawie, zaledwie się ukazawszy, zniknęło: Herminia jednak była ciężko chorą, a jej powrót do zdrowia trwał niemniej długo, jak rekonwalescencja Andrzeja San-Remo.
Pierwsze kwietniowe słoneczne promienie roskosznie rozświetlały lazury; powietrze znacznie się ociepliło świeżo rozwite liście wydobywały się z pączków drzew na zewnątrz, gdy Herminia blada i chwiejna, wsparta na ramieniu męża, wyszła z pokoju po raz pierwszy, a zeszedłszy na peron z pałacowych schodów zbliżała się w stronę ogrodu, gdzie na topniejącym śniegu, pod ulewą spadającą potokami, spędziła noc tak straszną.
Ujrzawszy ów domek drewniany na skraju ogrodu, będący natenczas jedynem dla niej schronieniem, pomimowolnie zadrżała.
Z wielkim wysiłkiem, podtrzymywana przez pana de Grandlieu. obeszła trawnik, rozciągający się pomiędzy pałacem a Elizejskiemi polami.
Doktor przybyły na swą codzienną wizytę, spotkał w ogrodzie wicehrabiego wraz z żoną.
— Brawo, moja pacjentko! zawołał. Jakżem szczęśliwy, że cię tu widzę. Słońce i czyste powietrze, oto dwa olbrzymie środki pomocnicze, dwaj nasi prawdziwi uzdrowiciele, jakich nam Bóg zsyła. Wszelkie przepisy i fakultety całego świata, nie są w stanie ożywić tyle powracającej do zdrowia rekonwalescentki, jak jeden promień słoneczny spadły z nieba!
— Wszak moja Herminia uważać się może za zupełnie ocaloną? pytał pan de Grandlieu.
— O! tak, niezaprzeczenie! rzekł lekarz. I gdybym to mógł powiedzieć o innych mych chorych, spałbym spokojnie, czego, wierzaj mi pan, bardzo potrzebuję!
— A jednak, wyszepnęła wicehrabina, czuję się bardzo osłabioną. Gdyby które z owych maleńkich ptasząt, przelatujących z gałęzi na gałęź, dotknęło mnie swojem skrzydełkiem, zdaje mi się iżbym upadła.
— Szybko ustąpi to osłabienie i siły powrócą, rzekł lekarz z uśmiechem, a zwróciwszy się do pana de Grandlieu: Pańska małżonka, dodał, dla odzyskania sił i zdrowia potrzebuje oddychać bardziej ożywczem powietrzem, niźli je mamy w Paryżu. Wywieź ją pan na wieś, na parę miesięcy, w jakie tylko zechcesz strony, mniejsza o okolicę, aby szerokie przestrzenie mogły ją otaczać w około, a wieczorowy wietrzyk przynosił jej zapach leśny.
— Gdyby do Touraine, doktorze, pytał wicehrabia.
— Mówię: „Dokąd pan zechcesz.“ Aprobuję Touraine. Klimat rozkoszny, szerokie horyzonty, przyroda bogata i płodna, trudno lepszy wybór uczynić.
— Pojedziemy zatem do Grandlieu. Jakże ci się zdaje Herminio?
— Zgadzam się na wszystko, co zechcesz, mój przyjacielu.
— Kiedyż pozwoliłbyś nam wyjechać, doktorze?
— Od jutra, sądzę. Pani wicehrabina będzie w stanie znieść trudy podróży. Gdyby ją to nawet znużyło nieco, nie zaszkodzi.
— Zatelegrafuję więc aby mój rządca przygotował w zamku mieszkania, i w ciągu trzech dni wyjedziemy.
Jednocześnie pan de Grandlieu odwiedzał w pałacyku przy ulicy de Boulogne powracającego do zdrowia Andrzeja: któremu oznajmiono o chorobie Herminii wtenczas, skoro wszelkie niebezpieczeństwo zniknęło, z obawy niepogorszenia w skutek niepokoju stanu jego zdrowia.
Nazajutrz po wyż przytoczonej rozmowie z doktorem, wicehrabia pojechał z rana odwiedzić młodzieńca. Znalazł go już chodzącym po pokoju, mimo że zwolna i chwiejnym krokiem. Ściskając podaną sobie rękę starca. Andrzej zarumienił się. Ilekroć razy znalazł się w obecności męża Herminii, mięszał się widocznie, krew uderzała mu do głowy.
— Moj drogi chłopcze, rzekł wicehrabia, przychodzę aby pożegnać się z tobą.
Rumieniec zniknął z twarzy Andrzeja.
— Pożegnać, zkąd, dla czego, zapytał.
— Oboje z żoną wyjeżdżamy z Paryża.
San Remo zbladł nagle.
— A! państwo wyjeżdżacie, powtórzył. I na długo?
— Na dwa lub trzy miesiące.
— Jak prędko?
— Pojutrze.
— I dokąd?
— W okolice Touraine, do Grandlieu.
— Czy wolno zapytać, panie wicehrabio, o powód tego nagłego wyjazdu, o którym przed kilkoma dniami nic pan nie wspominałeś.
— Nie myślałem o tem, w rzeczy samej, wyjazd ów został mi nakazanym przez lekarza, który oznajmił, że świeże wiejskie powietrze posłuży wielce do zupełnego uzdrowienia mej żony, której rekonwalescencja przeciąga się zbyt długo.
— Tak, wyszepnął smutno młodzieniec, świeże wiejskie powietrze, to życie, to zdrowie i siła! I mnie nakazano wyjechać na słońce i powietrze.
— Cóż ci przeszkadza?
— Pomyśl pan, czyż mogę? rzekł Andrzej. Jestem sam na świecie. Takie oddalenie się w miejsca nieznane, wśród obcych, byłoby dla mnie zbyt smutnem. Zamiast odżyć tam, umarłbym!
— A więc ja, zawołał pan de Grandlieu, idąc za popędem swego szlachetnego serca, ja mam plan pewien na myśli. Łatwo będzie uniknąć tej samotności i odłączenia, jakie cię słusznie przestraszają.
— W jaki sposób? pytał z bijącem sercem San-Remo.
— Wyjeżdżamy pojutrze, jak mówiłem, powtórzył wicehrabia. Herminia, jak się spodziewam, wkrótce odzyska potrzebne siły do pełnienia obowiązków gospodyni domu. Wszak było pomiędzy nami ułożone, pamiętasz, że na jesieni mieliśmy polować razem? Przyspiesz zatem twój przyjazd. Przyjedź w przyszłym miesiącu, i przyjmij na kilka tygodni gościnność w zamku de Grandlieu.
Andrzej o mało nie zemdlał z radości. Żywy rumieniec wystąpił mu na policzki. Żyły na skroniach tętniły mu gwałtownie.
— Jak to, zawołał, tyle dla mnie życzliwości.
— Proszę, ażebyś zechciał być moim gościem. Proszę, i pragnę tego. Nie odmawiaj. Odrzucenie mej prośby wielką by mi przykrość sprawiło.
— Przyjmuję, przyjmuję, Bóg widzi z jak żywą wdzięcznością! wołał młodzieniec, omal nie zdradziwszy się tym gwałtownym porywem i wzruszeniem w głosie, którego dźwięki biegły mu wprost z serca.
— A podczas twojego u nas pobytu, mówił dalej Armand de Grandlieu, będziesz mógł zwiedzić wioskę des Ridelles, jaką nabyć zamierzasz. Zostaniesz naszym sąsiadem. Wszystko się jak najlepiej ułoży. Zatem rzecz, postanowiona?
— Tak, postanowiona...
— Odchodzę więc mój drogi chłopcze, lecz cię nie żegnam, ale mówię: Do widzenia.
Wicehrabia wyszedł zostawiając Andrzeja prawie bezprzytomnego z radości.
Wróciwszy do pałacu, wicehrabia wszedł do pokoju Herminii, która znużona nieco odbytą dnia poprzedniego przechadzką, wypoczywała na łóżku.
Rozmawiali o mnóstwie szczegółów, odnoszących się do mającego wkrótce nastąpić wyjazdu, do urządzenia się w Touraine, gdy przed odejściem pan de Grandlieu rzekł do niej:
— Ale. muszę ci też oznajmić pewną wiadomość. W przyszłym miesiącu, skoro zupełnie powrócisz do zdrowia, będziemy na wsi mieć gościa. Wybaczysz mi, iż bez twojego upoważnienia dopełniłem zaproszenie ku któremu myśl nagle mi przyszła. Andrzej de San-Remo, mając sobie zalecone świeże wiejskie powietrze, przyjedzie na kilka tygodni do Grandlieu.
Cień zawieszonych nad łóżkiem aksamitnych firanek, padając na twarz Herminii, nie dozwolił spostrzedz wicehrabiemu nagłej zmiany w jej obliczu.
Nic nie odpowiedziała na słowa męża.
— Milczysz? zapytał z obawą. Może źle uczyniłem । idąc za głosem sympatji, jaką mam dla tego młodego człowieka? Miałożby jego do nas przybycie jaką przykrość ci sprawić?
— Zkąd ta myśl? pytała Herminia, słabym, przyciszonym głosem.
— Ztąd, iż obawiam się, że ten mój projekt niepodobne ci się może. Powiedz mi szczerze. Wszystko to jeszcze da się odmienić. W ostatnim razie zamiast do Touraine, pojedziemy do Włoch lub Nicei, i odwołanie mojego zaproszenia dałoby się tym sposobem usprawiedliwić tak, że pan de San-Remo aniby się domyślił przyczyny, nie chowając tem samem za to najmniejszej, urazy.
— Nie zmieniaj swoich projektów, wyszepnęła Herminia, aprobuję wszystkie, jakiekolwiek są one.
Uspokojony Armand wyszedł z pokoju żony, a młoda kobieta, pozostawszy sama przycisnęła obie ręce do silnie bijącego serca, wyszeptując cicho:
— Być przy nim... Spędzać razem dni całe... bezustannie... całe tygodnie... po tem szaleństwie, jakie popełniłam... po owych słowach, jakie wygłosił w gorączce?... Nie!.. tak dla niego jak dla mnie sytuacja do niezniesienia!.. Czyż on powinien był przyjąć zaproszenie Armanda?.. Nigdy... nigdy w świecie!.. Nie odmówił... lecz nie przyjedzie. Napisze do niego w razie potrzeby, prosić go będę, aby nie przyjeżdżał...
Nazajutrz pan de Grandlieu wraz z żoną wyjechał do Touraine.
W miesiąc później San-Remo otrzymał list, wszak nie od Herminii, lecz od wicehrabiego. List ten przypominał młodzieńcowi jego obietnicę, dodając, że był oczekiwanym.
Telegram Andrzeja odpowiedział:
„Wyjeżdżam pierwszym pociągiem. Serdeczne pozdrowienie“.
We dwie godziny potem jechał drogą żelazną.
Filip de Croix-Dieu odprowadził go na stację, i z uśmiechem tryumfu, usłyszawszy świst lokomotywy, zatarł ręce z radością, powtarzając jak ów „Rodin“ w „Żydzie wiecznym tułaczu“:
— Dalej! dalej!
∗
∗ ∗ |
— Jerzy! oto moja ręka, zostanę twoją żoną, wyrzekła Fanny Lambert do Jerzego Tréjan, nazajutrz po dniu, gdzie artykuł, zamieszczony w jednym z dzienników francuskich, oznajmiał o przedwczesnej śmierci księcia Leona Aleosco. Artykuł ów lekko zmodyfikowany przez barona de Croix-Dieu znalazł powtórzenie w innych gazetach miejscowych.
Pamiętają zapewne czytelnicy okrzyk radości, jaki wybiegł z piersi artysty całującego piękne różowe szpony tej lwicy z wdziękiem sobie podane. Pamiętają zarówno, że owa pseudo-księżna dodała:
— Lecz nasze małżeństwo zawartem być zaraz nie może.
— Dla czego? zapytał.
— Zaledwie od tygodnia jestem wdową.
— Po mężu, który ci bronił używać swojego nazwiska?
— Mimo to był moim mężem w obec Boga. Powinnam ze względu na samą siebie stosować się do form towarzyskiej przyzwoitości i pozostawić wymagalny przeciąg czasu pomiędzy nowym związkiem a tamtym przez śmierć zerwanym. Jest to moim obowiązkiem nietylko wobec świata, lecz i moją wolą. Za trzy miesiące nastąpią nasze zaślubiny.
Daremno Jerzy nalegał.
Fanny Lambert, jak wiemy, chciała zaślubić tylko sławnego artystę, potrzeba więc jej było trzech miesięcy czasu na wytworzenie swemu przyszłemu mężowi jakiejś pozornej, chociażby wziętości i chwały, przy pomocy barona de Croix-Dieu, znanemi nam już środkami.
Sposoby te, uwieńczonemi zostały pełnem powodzeniem.
Baron zakupił u kupca przy ulicy Lafitte pół tuzina obrazów roboty Jerzego Tréjan. Obrazy te podsuniętemi zostały do galerji wyprzedaży sławnych mistrzów pędzla, ściągającej do pałacu przy ulicy Drouot wszystkich amatorów i milionerów Paryża.
Pozostawione same sobie biedne te płótna, pomimo ich rzeczywistej wartości, byłyby mogły otrzymać bardzo skromną cenę, lecz Croix-Dieu przy pomocy dwóch zręcznych agentów, rozpoczął ogień bojowy na całej linji, i po zapalczywej pozornej walce, został ich nabywcą za tak bajecznie wysokie ceny, jakie jedynie osiągał Meisonier i Gerôme.
Zapłacił za nie gotówką a podstawiona przezeń osoba poszła nazajutrz do delegowanego ku prowadzeniu wyprzedaży komisarza aby zastawić je, i odebrać od niego wyłożone na kupno banknoty, które wróciły do pugilaresu, z jakiego wyszły wczoraj.
Rzecz ta tak dobrze i dyskretnie poprowadzoną została, iż nikt nie podejrzywał w tem najmniejszego kuglarstwa.\
Rozgłos otoczył nazwisko de Tréjan.
— Straciłem węch i wzrok wyraźnie, mówił sobie Vibert, ów kupiec obrazów, którego sylwetkę naszkicowaliśmy w pierwszej części tej książki. Nie powinienem był odmawiać zaliczki, żądanej przez Jerzego Tréjan i oznaczyć mu termin pięcioletni. Było tu sto tysięcy franków do zarobienia! Ach! jakim niedołęgą ja jestem!
Idąc za radą Filipa de Croix-Dieu, a zachęcany obok tego przez Fannę, Jerzy postanowił wykończyć i dać na przyszłą wystawę w Salonie portret tej młodej kobiety malowany w kostjumie bachantki, o czem, gdy posłyszano, tłumy ciekawych przybywały do jego pracowni, aby obejrzeć to płótno, które, jak wiemy, w rzeczy samej było cudem talentu i pracy.
Uniesieniom nie było granic. Współkoledzy młodego malarza, nie ukrywali zarówno swego uwielbienia. Kronikarze dzienników zajmowali się gorąco tem niewydanem jeszcze dzieleni, głosząc naprzód, że obraz ten będzie ozdobą wystawy.
Niektórzy wróżyli medal artyście. Inni mówili o wstążeczce Legii honorowej.
Dzień ślubu został oznaczonym.
Kontrakt w przeddzień podpisano. Wyszczególniono w nim posag narzeczonej, pałac oszacowano, opisano klejnoty, zupełnie jak w protokole jubilera.
Jerzy nie przynosił nic więcej po nad talent i nazwisko.
Reguła rozdziału majątkowego zastrzeżoną została, a na żądanie Jerzego, jego małżonka miała sama administrować majątkiem.
Fanny Lambert pragnęła otoczyć blaskiem i wystawnością dzień swoich zaślubin, nieszczęściem jednak znała tylko męzkie towarzystwa; stosunki zaś Tréjan’a nie sięgały po za świat artystyczny.
Croix-Dieu podwoił starania w tym razie. Rozesłał zaproszenia nie tylko swoim przyjaciołom, ale i przyjaciołom tychże przyjaciół.
W dziennikach ogłoszono parafię, dzień i godzinę obrzędu.
Skoro więc owa pseudo-księżna przybyła w wytwornym powozie, z herbami i koroną hrabiowską Tréjan’ow, zbity tłum ciekawych, pociągniony mniemaną sławą Jerzego i znaną pięknością Fanny, zapełniał nawę i oba boki kościoła.
Ów tłum z małemi wyjątkami nie przedstawiał się sympatycznie.
Nie wiedząc o historji wdowieństwa wynalezionej przez barona, różnie sądzono Jerzego. Niektórzy z obecnych szeptali sobie wzajem:
— Czarownie piękną jest dziś ta Fanny. Pojmuję, że ją uwielbia, a nawet że ją zaślubia.
Inni mówili:
— Gdyby on był bogatym, a ona ubogą, łatwo by się to wszystko dało wytłumaczyć, lecz jest przeciwnie. Ztąd wniosek...
W ogóle glosy opinii publicznej można było streścić w tych słowach:
— Ów artysta zaślubia ladacznicę zbogaconą przez księcia. Pędzel, plamił być może niekiedy farbą mu ręce, teraz miljony jej, błotem mu je skalają!
Oto pod jaką wróżbą Fanny Lambert została hrabiną de Tréjan.
Nazajutrz po wyjeździe Andrzeja do zamku de Grandlieu, baron udał się na bulwar świętego Michała, pod numer 127. Przeszedł liczne piętra dzielące go od. „Sali fechtunku“ kapitana Grisolles, a doszedłszy szóstego, zatrzymał się i po cztery kroć we drzwi zapukał.
Drzwi się otwarły, a w nich ukazała się kędzierzawa głowa i cyniczne oblicze Grissolla, z jego obłudnem spojrzeniem.
— Ach! to ty baronie. Mów o co chodzi.
— Mieliśmy już z sobą poprzednio interes, do którego się wynająłeś, zaczął Croix-Dieu.
— A z którego pozostało mi nader przyjemne wspomnienie, przerwał Grisolles, mimo, że za ów cios zadany szpadą nie miałeś dla mnie dość słów podziękowania. Zresztą nie chowam za to do ciebie urazy. Powiedz mi, czy ów mały markiz, któremu na twój rozkaz przedziurawiłem skórę, przeszedł do krainy, z której się nie powraca więcej?
— Nie! on żyje, wyzdrowiał.
— Niemasz więc powodu uskarżać się na mnie. Jeżeli mu trzeba powtórnie krwi upuścić, jestem na twoje rozkazy. Do kroć tysięcy piorunów, jaka pięść, jakie uderzenie! Dotąd jeszcze czuje te dwie jego łapy na swojej twarzy! Przez dwa tygodnie nosiłem ich ślady. Czy o niego to chodzi.
— Nie!
— O kogóż więc i o co?
— O operację tego samego rodzaju.
— I znowu o klakę do odebrania? Wiesz dobrze, że to byle czem nie jest.
— Gdyby było niczem nie płacono by ci za to.
— Nader logiczne twierdzenie. Któż ma być moim przeciwnikiem?
— Pewien dobry młodzieniec.
— Który mnie tak powita jak twój djabelski markiz?
— On? nigdy w świecie! Ten biedny chłopiec jest tak słabym, że podmuch wiatru wywrócićby go był w stanie.
— Zna on szermierkę?
— Naznaczysz go dziesięć razy z rzędu, nie dopuszczając do odbicia ciosu.
— Żądasz więc, aby go oszczędzać i tylko zadrasnąć z lekka?
— Przeciwnie, na dobre zabić go trzeba!
— Do djabła! Nienawidzisz więc, jak widzę, tego dobrego młodzieńca?
— Przeszkadza mi on w sprawie z pewną kobietą.
— Rozumiem.
— Podejmiesz się tego?
— Przeszkoda nie zachodzi z mej strony. Uprzedzam jednak, że to drogo będzie cię kosztowało. Podniosłem ceny spraw takich.
— Cóż za to żądasz? zapytał baron.
— To zależy...
— Od czego?
— Jestem człowiekiem zasad. Powiedz mi więc przedewszystkiem. jakiego to rodzaju jest sprawa?
— Potrzeba ci będzie wziąść pod rękę kobietę a odpowiedzieć zuchwale jej kochankowi, któremu rzecz prosta, nie podoba się ta twoja poufałość.
— Rozumiem. Będzie cię to kosztowało baronie sto luidorów.
— Do djabła, za drogo!
— Nie targujmy się. Wszelkie targi, to rzecz w złym tonie, zresztą byłoby to daremnem. Nie opuszczę ani jednego grosza. Wolno ci godzić się, albo nie godzić.
— Niech będzie więc sto luidorów, rzekł Croix-Dieu.
— W brzęczącej monecie, ma się rozumieć.
— Ufam ci w zupełności, odparł przybyły. Odbierzesz swoje pieniądze przed rozpoczęciem sprawy.
— Co do tego zgoda. Kiedyż działanie rozpocząć potrzeba? pytał Grisolles.
— Dziś, nie zwlekając.
— Godzina i miejsce?
— Godzina, kilka minut przed północą, miejsce tenże sam teatr, w którym staczałeś walkę z markizem San-Remo.
— Rzecz ciekawa, na honor! zawołał kapitan. Te obie więc sprawy mają łączność z sobą?
— — Nie zupełnie. Tu wyzwanie nastąpi nie w teatralnym przysionku, lecz na bulwarze, po widowisku, przy wyjściu artystów.
— Chodzi tu może o jaką komedjantkę?
— Tak. Przypominasz sobie tę małą osóbkę debiutującą w „Aspazjach?“
— Dinę Bluet?
— Ją, właśnie.
— A! ładna dziewczyna. W oko mi wpadła. Ta cała sprawa gładko mi pójdzie jak rękawiczka. Czy ją wziąć będzie trzeba pod rękę?
— Tak, weźmiesz ją.
— Doskonale! Odegram mą rolę najnaturalniej. A ów dobry młodzieniec?
— Nie mam potrzeby wskazywać ci go. Rzuci się » sam na ciebie jak tygrys.
— To prawda. Będziesz przy tem obecny baronie?
— Będę... Będę wszystko widział, ale przezornie ukryję się w cieniu. Pojmujesz, iż muszę okazać się obcym całej tej sprawie, tem więcej, że ów dobry młodzieniec uważa mnie za swego przyjaciela.
— Jakiż to głupiec!
— Przybiegnie do mnie po dokonanej sprzeczce i zechce ażebym był jednym ze świadków w pojedynku.
— I przyjmiesz?
— Ma się rozumieć.
— A! jesteś baronie prawdziwym mężczyzną! Mało, spotkać można tak dzielnych ludzi.
∗
∗ ∗ |
Wieczorem kapitan Grisolles udał się na widowisko, i zasiadł w pierwszym rzędzie krzeseł tuż po za orkiestra.
Nigdy dotąd nie miał podobnie bezczelnej i zuchwałej miny. Nigdy końce jego długich, czarnych wąsów bardziej zwycięzko podkręconemi nie były.
Podczas antraktów, stał zwrócony plecami do rampy, w kapeluszu na bok włożonym, z wygiętym torsem, lornetując obecne na przedstawieniu kobiety.
Za podniesieniem kurtyny, skoro Dinah Bluet ukazała się na scenie, kapitan objawiał swe uwielbienie z tak wielką energią, i tak hałaśliwie oklaskiwał młodą, aktorkę, że zwrócił tem ogólną na siebie uwagę.
Oktawiusz Gavard wychylał się z loży, patrząc zaiskrzonym wzrokiem na tego fanatycznego klakiera, którego zapał prostaczy i niewłaściwe brawa kompromitowały Dinę.
Tu i ówdzie głośne: „Tst... tst...“ słyszeć się dało.
Garybaldczyk obróciwszy się, rzucił na spektatorów tak dzikie i wyzywające spojrzenie, że każdy dla uniknięcia zwady z podobnie gminną osobistością, ustąpić jej wolał.
Oktawiusz wściekał się z gniewu.
— Gdyby on zaczął świstać, powtarzał sobie, milczeć by mu kazano, ja sam bym to uczynił. Lecz w jaki sposób zabronić komuś oklaskiwania?
W antrakcie, między ostatnim obrazem, Grisolles udał się w oznaczone miejsce, a otrzymawszy z rąk barona dwa banknoty tysiąc frankowe, wrócił zadowolony do krzeseł przy orkiestrze.
Przy ukończeniu sztuki, Dinah Bluet została na scenie aż do zapuszczenia zasłony.
— Będzie potrzebowała z dziesięć minut czasu ażeby zmienić ubranie, pomyślał awanturnik, zaczekać należy.
Stał w miejscu patrząc na płynący tłum publiczności, poczem wyszedł zapaliwszy cygaro, a stanąwszy przy bocznych drzwiach, zdziwił się nie dostrzegłszy tu nikogo.
— Gdzież jest ów dobry młodzieniec? zapytał siebie. Miałżeby pozwalać swojej kochance wychodzić dziś samej? Tem gorzej dla barona, jeżeli sprawa do skutku nie przyjdzie. Nie z mojej winy. Stanąłem na stanowisku. Nie zwraca się raz otrzymanych pieniędzy! Do kroć piorunów pięknie byłoby, gdyby ta mała olśniona, oczarowana moją urodą, w nieobecności owego dobrego młodzieńca przyjęła me serce i rękę. Zyskać pieniądze i ową piękną, to zysk nie lada!
Podczas gdy mówił to sobie, kilka minut upłynęło. Drobny deszcz zaczął padać. Zegary wydzwaniały północ. Widowiska wszędzie się pokończyły. Na wilgotnych chodnikach asfaltowych, z rzadka dostrzedz było można jakiegoś opóźnionego przechodnia spieszącego do domu.
— Na pewno ów dobry młodzieniec nie przyjdzie, wymruknął Grisolles z zadowoleniem. Byłby już tu, gdyby miał przybyć.
Oktawiusz jednak znajdował się niedaleko.
Posłuszny żądaniu swej młodej przyjaciółki, pragnącej jak najmniej zwracać uwagi koleżanek, oczekiwał na nią co wieczór w powozie, na bulwarze, wprost bocznych drzwi teatralnych. Dziewczę przychodziło do niego i odwoził ją do mieszkania.
Po kilku sekundach Dinah wyszła nareszcie.
Spojrzała w około siebie, a dostrzegłszy chodnik deszczem zmoczony, uniosła zręcznie brzeg sukni, i nie otwierając nawet parasola, chciała przejść w poprzek ulicę, aby się dostać na bulwar.
Grisolles zastąpił jej drogę.
— O! piękne dziecię, nie tak prędko, wołał zatrzymaj się proszę. Ten, na którego oczekujesz, nie przybył, ja jestem gotów zastąpić go z korzyścią jak sądzę.
Dinah zdziwiona, lecz dotąd jeszcze spokojna, wierząc w jakąś nastąpioną pomyłkę, wstecz się cofnęła.
— Pan się mylisz, odpowiedziała, nie znam pana wcale. Pozwól mi przejść proszę.
— Uważasz mnie więc za głupca? odparł śmiejąc się Grisolles. Ja miałbym ci uciec pozwolić? nigdy w życiu! Znam panią doskonale panno Dino, czego dowodem są moje gorące dla ciebie oklaski. Musiałaś przecie mnie zauważyć podczas przedstawienia? Siedziałem w pierwszym rzędzie krzeseł, za orkiestrą i biłem brawo, że omal nie popękały mi ręce. Należy odwzajemnić ów hołd z mej strony. Zabieram cię z sobą, ofiaruję ci fiakra oraz kolacyjkę z najdelikatniejszych, przysmaków złożoną, z szampanem i słodyczami. Ja za to wszystko zapłacę. Nie obawiaj się.
— Odejdź pan! zawołało dziewczę ogarnięte obawą. Powtarzam że chcę przejść.
— Głupstwo! zawołał Garybaldczyk wybuchając śmiechem. Nie mnie to brać mój ptaszku na podobną wędkę! Znam ja się na tem, mając rozległe stosunki z kobietami. Byłabyś chyba pierwszą z dziewcząt, która się mnie obawiasz, a to nieprawdopodobne! Jedźmy więc. Otóż właśnie i fiakr nadjeżdża. Opróżniony, widocznie los nam sprzyja. Hej! woźnico! wołał podjedz tu ze swoją budą!
Chwycił pod rękę Dinę, a przytrzymując ją silnie, usiłował dociągnąć ku stojącemu fiakrowi.
Biedne dziewczę obawiało się wywołania skandalu, obawiało nadewszystko narażenia na zwadę Oktawiusza. Wyrywała się więc w milczeniu przez kilka sekund. Cóż jednak mogła poradzić przeciw brutalnej sile napastnika? Zrozumiawszy to, postanowiła wołać o pomoc.
— Ratuj mnie Oktawiuszu! krzyknęła rozpaczliwie.
— Mówię ci, że nieobecnym jest twój kochanek, daremno go przyzywasz, odparł śmiejąc się Grisolles. Zabiorę cię z sobą, wbrew twojej woli.
Głos Diny przyzywającej ratunku, uderzył w serce Gavard’a.
Wyskoczył z powozu, w mgnieniu oka przebył dzielącą go przestrzeń, i wściekłość go ogarnęła gdy ujrzał swą ukochaną pomimo jej oporu uprowadzaną przez mężczyznę o długich czarnych wąsach, jaki przez cały ciąg widowiska tak go irytował swemi hałaśliwemi oklaskami.
— Ha! zawołał rzucając się na Grisolla, jeszcze ów błazen?!.. Podły nędzniku, jak śmiesz napastować tę kobietę? Ty zwierzę brudne, poważasz się dotykać Diny? Otóż wymierzam ci naukę jakiej potrzebujesz nikczemny!
I trzymana w ręku giętką elegancką laskę podniósł na Garybaldczyka.
Ręka ta jednak nie opadła.
Grisolles, który jak wiemy był biegłym w szermierce, spostrzegłszy gest Oktawiusza, wypuścił Dinę. Lewą ręką pochwyciwszy pięść młodzieńca, ścisnął ją, jak w kleszczach. Prawą zaś wyrwał podniesioną laskę, której złamane bólem palce Gavard’a utrzymać nie były w stanie. Skruszywszy ją na dwoje, odrzucił kawałki.
— Ot! tak się robi! rzekł śmiejąc się głośno. Skwitowaliśmy się, mój piękny paniczu. Gdybyś mnie był dotknął, zabiłbym cię na miejscu!
Oktawiusz nie posiadał się z wściekłości.
— Ha! ja cię nauczę! wołał, nie ujdzie ci to bezkarnie!
I chciał skoczyć na Grisoll’a aby go spoliczkować.
Dinah rzuciła się pomiędzy nich, a otaczając drżącemi rękoma swego przyjaciela szeptała:
— Na imię nieba Oktawiusza, przez miłosierdzie nademną, odejdź od tego człowieka. Nie jest on godzien twojego gniewu. On zasługuje tylko na pogardę!
— Znieważył ciebie! ukarać go winie nem, wołał przyszły spadkobierca milionów, daremnie chcąc się uwolnić z uścisków drobnych rączek jakie go otaczały Jest to jakiś łotr nikczemny!
— Dość tych wyrazów, moja ty tekturowa lalko! zahuczał głośno Grisolles. Uderzenie laską znaczy tyle co spoliczkowanie. Uważam to za cios otrzymany z twej strony. Oto moja karta wizytowa, czekam na twoją.
Sprawa nagle zwrot inny przybrała. Nie było teraz nowy o walce na pięści, ale o pojedynku. Oktawiusz się uspokoił.
— Wolę to, odrzekł, chwytając kartę Garybaldczyka a podając mu swoją.
— Moi świadkowie przyjdą do pana jutro o dziewiątej, mówił Grisolles.
— Moi, oczekiwać ich będą, odparł młodzieniec.
— Dobranoc moja miłości! mówił Grisolles zwracając się ku Dinie. Jutro już śmiać się nie będziemy. Będziesz potrzebowała zapewne wkrótce pocieszyciela. Pomyśl więc o mnie.
I wybuchnąwszy śmiechem po wygłoszeniu tego wstrętnego żartu, nasunął na prawe ucho kapelusz, zapalił zgaśnięte cygaro, i zbliżył się do fiakra, przywołanego przed kilkoma minutami.
Oczekiwał nań tam przy drzwiczkach mężczyzna wysokiego wzrostu, z twarzą ukrytą do połowy podniesionym kołnierzem paltota.
— Na kogo pan czekasz? zapytał Grisolles.
— Na ciebie kapitanie.
— Ach! to ty baronie. Widziałeś co zaszło?
— Wszystko widziałem.
— Farsa odegrana z twojem zadowoleniem, jak sądzę, a także i z mojem. Znalazłem sposób uniknięcia policzka.
— Winszuję ci twojej zręczności. Rzecz tę mistrzowsko poprowadziłeś! A teraz powiedz mi o której godzinie poślesz swych świadków do tego młodzieńca?
— O dziewiątej z rana, punktualnie. Mniemam iż nie znajdujesz przeszkody ażeby spotkanie jutro z rana nastąpiło?
— Żadnej, a nawet bardzo jestem z tego zadowolony. Nienawidzę zwłoki i odkładania spraw ważnych. Udziel swym świadkom potrzebne objaśnienia. Jeżeli będę, jak to przypuszczam jednym ze świadków tego młodego człowieka, wszystko pójdzie dobrze. Jesteś znieważonym, służy ci prawo wyboru broni, wybierasz więc szpadę, nieprawdaż?
— Naturalnie.
— Nadewszystko nie oszczędzaj go, proszę.
— Bądź spokojnym.
— Odchodzę. Ów młodzieniec przybędzie do mnie napewno za jakie pól godziny, potrzeba ażeby zastał mnie w domu.
Croix-Dieu podszedłszy do swego powozu oczekującego nań o sto kroków dalej, pojechał w kierunku ulicy Saint-Lazare.
W czasie powyższej rozmowy obu tych łotrów, Oktawiusz prowadził do powozu chwiejącą się ze wzruszenia i przestrachu Dinę, a dopomógłszy jej wsiąść, odwiózł ją do jej skromnego mieszkania.
Nerwowe drżenie wstrząsało biednem dziewczęciem; rzewne łzy spływały na jej policzki; Trzymała w obu swych dłoniach ręce swojego przyjaciela i ściskała je konwulsyjnie.
— Dino, ukochane me dziecię! szeptał młodzieniec; czego się tak obawiasz i plączesz? Odrzuć ten smutek. Przelękłaś się, rzecz naturalna, teraz jednakże powinnaś się uspokoić, wszak widzisz, że wszystko załatwionem zostało.
Głośne łkanie wydobyło się z piersi dziewczyny.
— Załatwione, powtórzyła złamanym głosem, uważasz więc to za rzecz skończoną?
— Bez wątpienia! Odszedł ów błazen, któremu zapłaciłem jak należy za jego niecne postąpienie, i nigdy już więcej, nigdy o nim nie usłyszysz.
— Ach! Oktawiuszu, wszak jutro masz się pojedynkować, zawołała wybuchając płaczem.
Młodzieniec udał zdziwienie.
— Pojedynkować? zawołał, co za myśl! Zkąd możesz przypuszczać, ażebym ja się bił z takim nędznikiem?
— Widziałam, i dobrze słyszałam. On ci dał swoją kartę i zażądał twojej. Jego świadkowie przyjdą do ciebie jutro z rana.
— I cóż to znaczy? Nic, głupstwo to wszystko!
— To znaczy, że bić się będziesz!
— Ależ nigdy w świecie! Nie ma dnia aby po wyniknionej sprzeczce nie wymieniano kart pomiędzy sobą, a mimo to nie pojedynkują się, nie biją. Przedewszyst kiem przedstawże sobie drogie ukochane dziecię, że ludzie tego jak on rodzaju lubią udawać bohaterów. Słysząc ich, zdawałoby się, że rozrąbią w szczątki pułk, cały! Umyślnie to czynią dla blagi. Dają jakąś tam podstawioną kartę, a żadnych potem świadków nie przysyłają wcale.
— Ten przyśle swoich, jestem tego pewną.
— Nie wierzę temu. A gdybym nawet w tym razie się mylił, świadkowie ustanowieni są dla polubownego załatwienia spraw takich.
— Czy jednak będziesz mógł w ten sposób i tę załatwić?
— Dla czego nie? Załatwię na pewno, a raczej dozwolę aby załatwioną została.
— Ten człowiek ciebie wcale nie obraził, mówiła dalej Dinah, mnie tylko napastować zaczął brutalnemi swemi grzecznościami.
Na te słowa uczuło dziewczę jak ręka Oktawiusza w jej dłoni zadrżała.
— Groziłeś mu, podniosłeś na niego swą laskę, mówiła dalej.
— Tak, ale go nie uderzyłem, przerwał młodzieniec drżącym z lekka głosem.
— Ma prawo żądać od ciebie usprawiedliwienia a nawet przeproszenia. Czyliż to zrobisz?
Oktawiusz chciał odpowiedzieć potwierdzająco, mimo jednakże gorącej chęci uspokojenia dziewczyny, uczuł jak gdyby zraniony ptak zatrzepotał się w głębi jego serca, a ta boleść wraz z oburzeniem złamała jego wolę.
— Ja usprawiedliwiać się? zawołał, usprawiedliwiać, przepraszać nędznika, który znieważył moją ukochaną Dinę, moją jedyną miłość! Nie! nigdy w świecie! Gdybym był zdolnym do podobnej nikczemności, jakże pogardzałbym sobą samym, i ty natenczas miałabyś zupełne prawo odtrącić mnie, jak ostatniego z hultajów! Dziewczę wybuchnęło łkaniem; przez kilka chwil przemówić nie była w stanie.
— Ach! widzisz wyjąknęła, nareszcie, widzisz, że pojedynkować się będziesz.
— A więc, tak! będę się bił za ciebie, jestem z tego szczęśliwy i dumny! Chwilę owego pojedynku policzę między najpiękniejsze dni mojego życia. Nie obawiaj się Dino. Bóg nas nie rozdzieli! Nie idę walczyć ukochane dziecię, ale zwyciężyć.
— On cię zabije! jęczało dziewczę, zabije! I nie zobaczę cię więcej!
Tu westchnąwszy głęboko, wsparła głowę na ramieniu Oktawiusza.
Powóz zatrzymał się przed domem na przedmieściu, du Temple.
— Do licha! szepnął wysiadając Gavard, zemdlała.
Zadzwonił do bramy, a wróciwszy do powozu wziął na ręce wiotką postać dziewczęcia i z podwojoną silą nerwowem wzburzeniem, przebiegł liczne piętra dzielące go od znanego nam pokoiku. Ułożywszy Dinę na łóżku, pukał do drzwi mieszkania właścicielki.
— Co się stało? pytała taż przybiegając.
— Biedne to dziewczę zemdlało, odrzekł, mam nadzieję iż pani nie odmówisz starań ze swej strony aby ją przyprowadzić do przytomności.
— Bądź pan spokojnym, odpowiedziała wdowa. Pokochałam jak matka to dziecię. Wszelki ratunek udzielonym jej zostanie. Zkąd jednak przyszło owo omdlenie?
— Wskutek gwałtownego przestrachu i wzruszenia. Znieważono ją przy wyjściu z teatru. Wyzwałem owego nędznika. Jutro mam pojedynek. To ją tak strasznie przeraziło.
— Wielkie nieba! wołała wdowa wznosząc w górę ręce. Pojedynek! jakież nieszczęście! mogą pana zabić!
— Mówisz pani toż samo co ona, wyrzekł uśmiechając się Oktawiusz. Ludzie codziennie prawie pojedynkują się, a rzadko kiedy ktoś zabitym zostaje. Lecz blisko już pierwsza nad ranem, muszę biegnąć zamówić świadków. Polecam sercu pani to ukochane dziewczę. Udziel jej wszelkiej opieki, a skoro odzyska przytomność, staraj się pani ją uspokoić. Będzie to dobry uczynek z twej strony.
Tu pochyliwszy się nad łóżkiem, dotknął ustami bladego czoła dziewczyny i wybiegł spiesząc jak wicher po schodach.
Wsiadłszy do powozu, kazał jechać do barona, de Croix-Dieu na ulicę Saint-Lazare, rozkazując pędzić co sił, a dobywszy z kieszeni wizytową kartę przeciwnika, czytał przy świetle latarni:
„Kapitan Grisolles. Były oficer ordynans Garibaldiego, Bulwar świętego Michała Nr. 127.
— Grisolles, kapitan Grisolles, powtarzał Oktawiusz; zdaje mi się jakobym znał to nazwisko. Lecz gdzie, zkąd? niewiem. Przypomnieć sobie nie mogę.
Powóz zatrzymał się przed domem, w chwili, gdy pierwszą nad ranem wydzwaniał zegar na kościelnej wieży.
— Pan baron jest w domu? pytał Oktawiusz odźwiernego.
— Wrócił przed pół godziną, i zdaje się że jeszcze nie śpi.
Młodzieniec wbiegł do antresoli, gdzie czuwający lokaj wprowadził go do salonu.
Filip de Croix-Dieu wyszedł na jego spotkanie.
— Wizyta o tak spóźnionej godzinie przekonywa mnie, iż coś nadzwyczajnego zajść musiało, rzekł podając rękę przybyłemu. Cóż to takiego powiedz mi proszę.
— Pojedynek, odparł Gavard.
— Może być niczem, lub bardzo ważnym, to zależy od przeciwnika.
— Oto jego nazwisko, rzekł Oktawiusz.
Croix-Dieu spojrzał na kartę.
— Ach! zawołał, to dziwne.
— Słyszałem gdzieś, coś, o tym jegomości, wyrzekł młodzieniec, lecz gdzie, przypomnieć sobie nie mogę. Znasz go baronie?
— A! wiem już, wiem! Mówią że to zapalczywy rębacz ten Grisolles?
— Tak, niestety! rzekł Croix-Dieu.
— Wszystko mi jedno. Ufam, że nie zginę. Zgadujesz teraz baronie co mnie sprowadza do ciebie?
— Chcesz abym był jednym z twych świadków? Nieodwołalnie. Przyjmuję, naprzód przyjmuję. A teraz powiedz mi czy nie możnaby jakoś załagodzić tej sprawy?
— Nigdy w świecie!
— O cóż poszło? Jaki powód do zwady?
Oktawiusz w krótkości opowiedział to, co baron, znał lepiej od niego.
— Osądź więc, dodał, wszelkie układy są tu niemożebnemi, trzeba stanąć do walki.
— Przyznaję to niestety! Ach! nierozważna młodości! dodał Croix-Dieu poważnie. Wszakże cię przestrzegałem, przypomnij sobie, że z tej twojej znajomości z ową komedjantką, wyniknąć mogą różnego rodzaju przykre dla ciebie następstwa. Wierzyć mi nie chciałeś.
— Proszę cię baronie, nie obwiniaj Diny. Uwielbiam ją! Przykrość mi tem czynisz.
— Że ją uwielbiasz, aż nadto dobrze wiem o tem, lecz dzięki jej, masz przed sobą pojedynek.
— Czyż to jej wina?
— Nie, bezwątpienia. Gdybyś był jednak nie porzucał Reginy Grandchamps, nie potrzebowałbyś bić się jutro. Zresztą, co się stało, już się nie zmieni. Kogoż zamierzasz wziąść na drugiego świadka?
— Znam na nieszczęście tylko młodych lekkomyślnych ludzi: nie śmiałbym ci proponować żadnego z nich na partnera.
— Napisze więc do pana de Streny, rzekł Croix-Dieu. On mieszka obok ciebie, na bulwarze Magdaleny. Po otrzymaniu tego listu, stawi się na wezwanie, jestem pewny, i przybędziemy oba do ciebie na pięć minut przed świadkami kapitana.
— Kochany baronie! wołał Oktawiusz, jakże ci main dziękować?
— Nie dziękuj, to będzie najlepiej. Jak dawno, powiedz mi, nie miałeś broni w użyciu?
— Od dość dawnego czasu. Nie byłem nigdy herkulesem, wiesz dobrze. Szermierka mocno mnie utrudzała. Po pięciu minutach walki czułem jak gdybym miał połamane stawy. Będę musiał przed tem wypić butelkę dobrego wina.
— Czy czujesz przynajmniej w sobie jakąkolwiek bądź siłę?
— Tak, trochę. Mój nauczyciel fechtunku znajdował we mnie zdolności zdumiewające, mówił, że przy usilnej pracy, mógłbym zostać wprawnym szermierzem. Wszakże, jak wiesz, baronie, zaniedbałem się w pracy, zkąd rzecz naturalna zostałem na tym punkcie, gdzie byłem.
— Mam u siebie florety, maski, rękawice, możebyś zechciał spróbować fechtunku, pytał Croix-Dieu.
— Na co, do czego? trudziłbym się najniepotrzebniej w świecie. Nie zrobisz ze mnie szermierza w ciągu dziesięciu minut. Nie miałbyś nawet czasu wskazać mi zaczepnego ciosu. Bądź mimo to spokojnym, baronie. Stanąwszy na placu walki, dobrze zachowywać się będę. Przybiorę bohaterską minę, a gdyby wypadkiem cios śmiertelny we mnie ugodził, polegnę jak na dzielnego przystało! Będziesz ze mnie zadowolonym! Teraz wracam do domu, ażeby zasnąć na parę godzin i przyprowadzić tym sposobem do równowagi moje nerwy. Zresztą potrzebuję coś także napisać.
Croix-Dieu nakreślił szybko kilka wierszy na ćwiartce papieru, którą zabrawszy z sobą Oktawiusz wrócił do swego mieszkania.
Dominik na niego oczekiwał.
— Ach! panie, wołał poczciwy sługa, obawiać się poczynałem, że pan już nie powrócisz tej nocy, i mocno mnie to trapiło. Odkąd pan w domu więcej przebywasz, wyglądasz tak dobrze, iż przyjemnie jest patrzeć na pana.
— Nie troszcz się mój dobry, odrzekł młodzieniec, nie powrócę już do tego idjotycznego sposobu życia, jakie niegdyś prowadziłem. Nie! nigdy! Bądź o to spokojnym. Powiedz mi jednak, czy apartament po zmarłym niegdyś mym ojcu pozostał w takim stanie, jak był nienaruszonym.
— Tak jest, paniczu. Od śmierci nieboszczyka nic tam nie zmieniono, a matka pańska nigdy tam odtąd nie wchodziła.
— Papa za życia musiał posiadać kodeks, nieprawdaż?
— Kodeks? powtórzył służący.
— No... kodeks... Zbiór praw, tom gruby, oprawny, z różnokolorowemi brzegami i podpisami.
— Tak panie, wiem że on posiadał taką książkę, a nawet radził się jej często. Widzę ją, jak gdyby przed sobą. Wiem nawet gdzie ona leży.
— Idź więc poszukaj jej, i przynieś do mego pokoju.
W pięć minut potem służący przyniósł książkę żądaną.
— Dziękuję, rzekł Oktawiusz, teraz możesz pójść spać, wysłuchaj jednakże przedtem mojego polecenia. Jutro z rana, a raczej dziś rano, przed dziewiątą godziną, przyjdzie tu do mnie baron de Croix-Dieu, wraz z jednym ze swych przyjaciół.
— Na śniadanie? pytał Dominik.
— Nie na śniadanie, odrzekł uśmiechając się młodzieniec, ale to wszystko jedno. Skoro przybędą, wprowadzisz ich do mnie natychmiast. W kilka minut później przybędą dwaj inni panowie, jakich nie znasz wcale. Nie daj im czekać i wprowadź ich bezzwłocznie do małego salonu.
— Boże, wielki Boże! ależ to są szczegóły przedwstępne do pojedynku! wołał służący bledniejąc. Panie Oktawiszu, najdroższy paniczu, miałżebyś pan zamiar bić się z kim?
Gavard wzruszył ramionami.
— Chodzi tu w rzeczy samej o pojedynek, odpowiedział, a świadkowie obu przeciwników oznaczyli sobie schadzkę tu u mnie, nie ja to jednak mam stanąć do spotkania. Znasz pana Lorimey, jednego z moich przyjaciół, o niego właśnie to chodzi. On ma się pojedynkować!
— A! to szczęście! zawołał Dominik, oddychając swobodnie, tamten przynajmniej nie jest moim paniczem, nie jest spadkobiercą sześciu milionów, niech się bije ile tylko mu się podoba!
Tu odszedł uspokojony.
Oktawiusz, zostawszy sam, otworzył kodeks i zaczął przeglądać w nim dział testamentowy z większą uwagą niż kiedykolwiek w swem życiu to czynił.
Skończywszy owo przedwstępne badanie, wziął wielki arkusz papieru, i zwolna, starannie, pięknem, czytelnem pismem kreślił następne wyrazy, zatrzymując się co chwila dla zajrzenia w kodeks.
„Dziś w dniu dwudziestym drugim kwietnia, tysiąc osiemset siedmdziesiątego drugiego roku, o godzinie drugiej nad ranem, piszę własnoręcznie, kładę datę, i podpisuję ten testament, ażeby jako autentyczny nie podlegał żadnemu zaprzeczeniu, korzystając tym sposobem z przywilejów, zawartych w artykule 970, w dziale I-ym, rozdziale V-ym, tytule II-gim kodeksu cywilnego.
Na mocy artykułu 904, w rozdziale II-im w tymże samym tytule stanowiącego: „Małoletni doszedłszy lat szesnastu wieku, nie może rozporządzać majątkiem, jak tylko testamentowo, i tylko do wysokości połowy posiadanego mienia, jakiem prawo rozporządzać mu pozwala.“
Mam prawo pomimo nieskończonych lat dwudziestu jeden rozporządzić połową zostawionego mi majątku przez zmarłego mojego ojca, niegdyś Antoniego Gavard, fabrykanta rumu w Villette.
Majątek ów, umieszczony w akcjach Banku francuskiego, i innych wartościowych papierach, dosięga, sumy sześciu milionów.
Przekazuję przeto z owych sześciu milionów, trzy miliony, mej ukochanej przyjaciółce Dinie Bluet, w chwili obecnej aktorce teatralnej, a niechcąc ażeby ja kakolwiekbądź wątpliwość lub podejrzenie padło na uczciwy zamiar pomiecionego legatu, przysięgam na mój honor, że Dinah Bluet nigdy nie była i nie jest moją kochanką, lecz tylko przyjaciółką, życzliwą, serdeczną, przyjaciółką, siostrą prawdziwą dla mnie, nic więcej, oraz że wierzę w jej zacność i cnotę tak, jak wierzę w Boga!
Pomieniony mój zapis trzech miljonów czynię bez żadnych zastrzeżeń, ani jakichkolwiek warunków. Błagam wszelako moja ukochaną Dinę o opuszczenie teatru, skoro żyć przestanę: nie jest to wszelako nakazem z mej strony, lecz prośbą do niej z po za grobu.
Piszę pomieciony testament na kilka godzin przed pojedynkiem, w jakim zabitym być mogę. Gdybym poległ w owern spotkaniu, proszę tych wszystkich, którzy mnie kochali o niezapomnienie mnie zbyt prędko.
Pozostawiam nieco długów, których cyfra stosunkowo nie jest zbyt wielką. Wykazu szczegółowego tychże nie załączam, będąc pewnym, iż w razie mej śmierci wierzyciele po wypłacenie im należytości sami się zgłosić nie omieszkają. Pragnę, ażeby pomienione długi bez żadnych zaprzeczeń zaspokojonemi zostały; nie z zapisu jednak logowanego Dinie Bluet, ale z trzech miljonów dla matki pozostałych.
Byłem wielokroć razy przyczyną trosk mej matce. Żałuję tego, i proszę ją o przebaczenie; nie proszę jej jednak o wybaczenie mi mej śmierci, bo po niej, jestem pewien, że wkrótce się ona pocieszy
Młodzieniec odczytał z żywem wewnętrznem zadowoleniem akt przez siebie zredagowany, który prócz innych zalet posiadał jasność niezaprzeczoną.
Nacieszywszy się dowolnie swem dziełem, złożył arkusz na osiem części, wsunął go w kopertę, zapieczętował wielką pieczęcią z czarnego laku, i nakreślił na wierzchu tradycjonalne wyrazy: „Mój testament“.
— Zabiorę tę kopertę, rzekł, i przed pojedynkiem oddam baronowi de Croix-Dieu, tym sposobem mogę być pewnym, że ona nie zginie, gdybym poledz miał w tej walce.
Pomienione tyle naiwne postanowienie, dowodzi jak mało ufności pokładał biedny młodzieniec w swej matce.
Dokonawszy rzecz tyle ważną, jaka mu ciążyła na sercu, spokojny teraz o przyszłość swej Diny, położył się, i zasnął głęboko, dając ukojenie swym nerwom i wzmocnienie duszy.
Znudziwszy się przed ósmą rano, wstał i zaledwie ubrać się zdołał, gdy wszedł Croix-Dieu wraz z panem de Strenv.
W kilka minut później zadźwięczał dzwonek w przedpokoju, i ukazał się we drzwiach Dominik, widocznie pomieszany.
— Panie Oktawiusza, rzekł z zakłopotaniem, przybyły dwie osoby, dwóch panów...
— Wszakże ci poleciłem, ażebyś ich wprowadził, skoro tylko wejdą, odparł młodzieniec.
— Lecz ci panowie mają tak podejrzane fizjonomie, a obok tego pytali się o obywatela Gavard, oto ich karty.
Tu Dominik podał swojemu panu dwie karty od gry, treflowego waleta i asa karowego, obie zatłuszczone, podarte.
Na odwrotnej stronie tych kart nakreślone były ręcznem pismem nazwiska:
„Gravat... Tiroux.“
— Wprowadź ich, zawołał Oktawiusz. Są to świadkowie byłego oficera Garibaldego, dodał, zwracając się do barona Croix-Dieu i pana de Streny. Zostawiam panów wraz z niemi.
I odszedł do sypialni w chwili, gdy się otwierały powtórnie drzwi małego salonu.
Pan Gravat! pan Tiroux, wygłosił Dominik.
— Czy wyraz „obywatele“ gdybyś go dodał obok naszych nazwisk, skaleczył by ci język? wymruknął jeden z przybyłych, jacy obadwa nie są dla nas zupełnie obcymi, ponieważ towarzyszyli oni Grisollowi podczas jego pojedynku z Andrzejem San-Remo.
Gravat był mężczyzną wysokiego wzrostu, chudym, łysym, z ponurą o długich wąsach fizjonomią.
Tiroux, mały, wyschnięty, z kędzierzawerni włosami, nosił siwiejącą brodę rozdzieloną na dwie połowy, jaka spadała mu na zatłuszczoną kamizelkę. Wysokie buty zachodzące na pantalony i spiczasty tyrolski kapelusz nadawały mu postać jakiegoś chciwego łupu starego bandyty.
Dwa te ubogie zbiedzone czarty, miały pozór podrogatkowych rzezimieszków, które to jednak zajęcie sądząc po ich wychudzonych postaciach, nie przynosiło im widocznie wiele korzyści.
Wzajemne porozumienie się świadków bardzo krótko trwało, i warunki spotkania wprędce ułożonemi zostały.
Croix-Dieu główny świadek Oktawiusza Gavard stwierdził, że Grisolles został znieważonym, a tem samem służyło mu prawo wyboru broni.
Postanowiono jednomyślnie, że pojedynek nastąpi tegoż dnia na szpady, w wyciętej części lasku Vincennes, tam, gdzie Garybaldczyk śmiertelnie zranił markiza San-Rémo. Spotkanie miało nastąpić punktualnie o jedenastej godzinie.
Dwaj równi sobie wartością koledzy i przyjaciele, odeszli zadowoleni, spiesząc się bardzo, ponieważ Grisolles przyobiecał im śniadanie w kawiarni.
Śniadanie, za taką przysługę? Jakież liche wynagrodzenie! Biedne ubogie dwa szatany, wiele im wybaczonem będzie, ponieważ wiele głodu widocznie cierpieli.
Skoro świadkowie Oktawiusza opowiedzieli mu wszystko, zaaprobował warunki.
— Każę zaprządz, rzekł, do powozu mej matki. Ona nigdzie zwykle nie wyjeżdża przed czwartą godziną, nie będzie więc nawet wiedziała, że powóz był branym z remizy. Przejeżdżając ulicą Auber’a, wstąpimy po zabranie doktora Bernier.
Na kilka minut przed jedenastą, lando zatrzymało się w lasku Vinceńskim, na trzydzieści kroków od miejsca oznaczonego.
Grisolles wraz z dwoma towarzyszami nie przybył jeszcze, lecz w głębi alei dawał się dostrzedz fiakr, pędzący z pośpiechem, którego woźnica biczem okładał konie.
— To oni, mruknął Croix-Dieu.
— Tu oto, w tem samem miejscu bił się, o ile pomnę, twój przyjaciel, baronie, markiz San-Rémo? wyrzekł Oktawiusz.
— Tak, tu, w posępny dzień Lutego. Wszystko w około było szare i smutne. Zimno było, śnieg spadał wielkiemi piatami na wilgotną ziemię. Można było sądzić, iż przygotowuje całun dla zmarłego. Jakaż różnica z dzisiejszą pogodą
— Tak, odparł uśmiechając się Gavard, jest to szczęśliwą dla mnie wróżbą, zaiste.
W rzeczy samej, w wilią dnia wieczór deszcz padał ale od rana wiosenne słońce ciepłe, pogodne, świeciło na błękicie bez chmur. Tu i ówdzie drobne kropelki błyszczały jak djamenty na rozkwitających fiołkach i gęstej zieloności krzewów. Jedynie tylko stare dęby nie rozwinęły się jeszcze.
Fiakr zbliżał się z pośpiechem. Potrzeba mu było paru minut dla przybycia do celu.
Oktawiusz ujął pod rękę swego zdradliwego przyjaciela.
— Baronie! rzekł, okazywałeś mi zawsze tyle serdecznej życzliwości.
— I szczerej, dodał Filip Croix-Dieu.
— Liczyłem na to, czego dowodem, że chcę cię prosić jeszcze o ostatnią przysługę.
— Cokolwiekbądź jest, rozporządzaj mną według woli.
Gavard wyjął z kieszeni znaną nam kopertę.
— Weź to baronie, rzekł, podając ją panu Croix-Dieu, a gdyby mi sądzono było ledz w pojedynku, co jest prawdopodobnem, uczyń tak, ażeby moja wola uszanowaną została.
— Cóż jest w tej kopercie?
— Mój testament.
— Baron drgnął na te wyrazy i zmarszczył brwi pomimowolnie, wprędce jednakże zmusił się do uśmiechu.
— Jakaż ponura myśl cię owładnęła, mój drogi, wyszepnął.
— Może to tylko przezorność.
— Ależ rezultat spotkania nie będzie szkodliwym, jestem pewny!
— Kto wie, odparł młodzieniec. Bądź co bądź, zobowiązujesz się baronie dopełnić, co jest nakreślonem w testamencie — Ma się rozumieć, skoro tak życzysz. Upewniani cię jednak, że te twoje rozporządzenia nie mają żadnej wartości. Są one niczem wobec prawa.
— Tak sądzisz. A dla czego
— Ponieważ będąc małoletnim, niczem rozrządzać nie możesz.
— Otóż to właśnie mylisz się baronie! zawołał tryumfująco Gavard. Służy mi prawo rozporządzania połową mego majątku, to znaczy trzema milionami. O! na tym punkcie jestem swego pewny! Pracowałem przez większą część nocy, radziłem się „Kodeksu cywilnego.“ Tytuł II-gi. rozdział II-gi, artykuł 904. A co? nie spodziewałeś się, ażebym był tak dobrze z prawem obeznany!
— I te trzy miljony przeznaczasz? pytał Croix-Dieu głosem, w którym nie zdołał pokryć wzburzenia.
— Tak, przeznaczam, i daję, no, zgadnij komu?
— Dinie Bluet być może?
— Nie inaczej! Biedne ukochane dziewczę! Przynajmniej będzie bogatą, uchronię ją od nędzy! Znam ja ją dobrze. Te miliony nie zdołają powstrzymać jej łez, ani ukoić ciężkiej głębokiej boleści, gdyby sprawa na złe dla mnie się obróciła. To nie Regina Grandchamps, baronie. Nie! Dinah mnie kocha dla mnie samego!
— Twoja wola uszanowaną zostanie, wyrzekł Croix-Dieu, chowając do portfelu kopertę. A raczej, dodał, spełnioną ona będzie. Wszak nie otrzymasz najlżejszego nawet zadraśnięcia, jestem przekonany. Lecz oto twój przeciwnik ze świadkami. W ciągu dziesięciu minut wszystko się rozstrzygnie.
Grisolles wysiadł z fiakra z godnemi swemi towarzyszami Gravatem i Tiroux; który trzymał pod ramieniem szpady, przeznaczone do walki, owinięte suknem zielonem.
Oktawiusz przyniósł także swoją.
— Ha! panno Dino Bluet, myślał Croix-Dieu oddaliwszy się nieco. Trzy miljony dla ciebie, szczęściem, że niedostałaś ich jeszcze!
Potrzeba było tylko obecnie uregulować ostatnie szczegóły spotkania, to jest wyrzucić losem wybór szpad i gruntu.
Podczas gdy pan de Streny rzucał w powietrze sztukę złota z popiersiem Napoleona, a Gravat krzyczał: Żądamy jego oblicza! Filip de Croix-Dieu zbliżył się niepostrzeżenie do Grisolla i szepnął mu w ucho:
— Otrzymałeś sto luidorów, a więc, jeśli zabijesz na miejscu tego młodego człowieka, jeśli on padnie nie wymówiwszy jednego słowa, w pięć minut po ukończonej walce, dostaniesz jeszcze odemnie pięćdziesiąt luidorów!
— Wystarcza, odparł lakonicznie Garybaldczyk.
Gravat podniósł z ziemi rzuconą sztukę złota.
— Oblicze! patrzajcie, zawołał.
Ów biedak pałał gorącą chęcią wsunięcia tej pięknej, błyszczącej sztuki złota do kieszeni, trzeba mu. jednak oddać sprawiedliwość, nie śmiał tego uczynić.
— Użyte zostaną moje szpady, i wybieram to miejsce, zawołał Grisolles, zdejmując ubranie.
Oktawiusz za jego przykładem zdjął tużurek i kamizelkę.
— Daj mi swój zegarek, rzekł baron, widząc iż młodzieniec trzyma w palcach chronometr.
— Nie. odparł Gavard, mam powód dla którego z nim się nie rozłączę.
I przyłożył do ust luidor, oddany sobie przez Dinę Bluet, który wciąż nosił na łańcuszku w rodzaju breloka. Wsunął zegarek w kieszeń pantalonów, i uczepił haczyk łańcuszka w dziurkę z prawej strony szelki.
Dwaj przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie ze szpadami w rękach.
— Dalej panowie! zawołał baron.
Przedstawiając w pierwszej części tej książki szczegóły pojedynku Andrzeja San-Rémo, zaznaczyliśmy groźną wyższość Grisoll’a w robieniu bronią, nad jego przeciwnikiem, wyższość, która postrzedz się dała od pierwszych chwil walki.
Otóż potrzeba nam przyznać, że markiz San-Rémo był szermierzem pierwszorzędnym w obec Oktawiusza Gavard; przynajmniej bronić się umiał, podczas gdy ten ostatni nie bronił się wcale.
Brakowało mu zimnej krwi, aby skorzystał z niektórych zasad szermierki, jakie w pamięci mu pozostały. Lekcje pobierane przezeń w sali fechtunku, wirowały pomieszane w jego mózgu.
Nie obawiał się, zapewnić możemy, ów odrodzony hulaka, blask jednak słońca, padający na ostrza szpad oślepiał go, szczęk ścierającej się stali o stal, oszałamiał. Nic sobie już teraz nie przypominając, wywijał szpadą na los szczęścia z silnem postanowieniem zadraśnięcia swojego przeciwnika, bez użycia jednak sposobów, jakie potrzeba było zastosować ku temu.
— Do kroć piorunów! myślał Grisolles, nie obciąłbym okradać barona, lecz ten młodzieniec bardzo licho się broni, przysięgam aż żal bierze nacierać na niego!
I, objęty rodzajem wstydu ów garybaldczyk, chciał, jeżeli nie pozyskać należycie, to przynajmniej upozorować pozyskanie zapłaconych sobie pieniędzy, przedłużając walkę umyślnie, którą zakończyć mógł, gdyby mu się podobało za jednym stanowczym ciosem.
Igra! z Oktawiuszem Gavard, jak kot igra z myszą, chcąc ją oszołomić pod swemi szponami, zanim zdruzgocze ją, życiem drgającą.
Biedny młodzieniec utrwalał się w złudzeniu, że kapitan dosięgnąć go nie może i myślał w najlepszej wierze:
— Doprawdy, rzecz zdumiewająca! Jestem silniejszy, niż sam o tem sądziłem!
Nadeszła chwila, w której Grisolles dostrzegł oznakę niecierpliwości na zmarszczonej ponuro twarzy barona, co wytłumaczył sobie:
— Uważa, że za długo się bawię. Oczekuje ciosu. Skończmy więc nareszcie.
Skończyć było łatwą dlań rzeczą.
Wprawny ów rębacz odciął żelazem chwiejne uderzenie przeciwnika, jakie tak mało mu zagrażało, i całą silą wymierzył cios w prawą stronę ciała młodzieńca, cios, który powinien był na wskroś go przeszyć od razu.
Z wielkiem zdumieniem, jego szpada zamiast przejść przez ciało i muskuły, zgięła się na jakimś twardym Punkcie, jakby na stalowym pancerzu. Brakło mu zresztą czasu na wyjaśnienie tego zjawiska.
Podczas gdy usiłował wydobyć kończate ostrze swej broni, zatopione w luidora Diny Bluet, w ów tkliwy talizman miłości, jakie stal przez wpół zarysowała, Oktawiusz broniąc się machinalnie, zatopił szpadę w piersiach Grisolla. jaka przeszła na wskroś pod ramieniem kapitanowi.
Garybaldczyk krzyknął chrapliwie, i wyrzuciwszy ustami kałużę krwi, upadł na ziemię.
— Ten człowiek umarł! rzekł doktor Bernier pochyliwszy się nad nim.
Widząc Grisolla na wznak upadającego, zalewającego krwią trawnik, z szeroko otwartemi oczyma, rękoma na krzyż zalożonemi, baron zbladł śmiertelnie.
Dwaj towarzysze garybaldczyka głucho mruknęli, troska była widoczną na ich fizjonomiach.
Croix-Dieu myśłał o straconych sześciu milionach, Tiroux i Gravat o przepadłem śniadaniu.
Pomimo wszystko, ich smutek nie mógł porównać się z zawodem, jaki w chybionych zamiarach spotkał przyszłego małżonka pani Blanki Gavard.
Oktawiusz nie upojony bynajmniej tym tak niespodziewanem zwycięztwem, był owładniony więcej zdumieniem, niż pychą.
Jak niegdyś Dawid po zabiciu olbrzyma Goliata, nasz młodzieniec zdumiewał się patrząc na wywrócone swą ręką owo potężne ciało. Spoglądał spokojnie a nawet smutno, myśląc:
— Pomściłem Dinę!
Wiedziony jednak wrodzoną sobie szlachetnością dodawał:
— Zabiłem człowieka, a z pewnością ma ukochana Dinah nie pragnęła śmierci tego zuchwalca.
Co zaś do pana de Croix-Dieu, wewnętrzne jego wzburzenie nigdy długo nie trwało. Z jakiejkolwiek bądź spadł wysokości, podnosił się natychmiast. Silna jego ufność w samego siebie, nasuwała mu jednocześnie myśl blizkiego odwetu; odzyskiwał równowagę umysłu, a razem krew zimną.
I obecnie tak było.
Zbliżywszy się do Oktawiusza, uścisnął mu ręce z taką serdecznością, że najzręczniejszy obserwator cienia nieszczerości w tym uścisku dostrzedz by nie zdołał i rzekł głosem jakoby drgającym ojcowską tkliwością:
— Dzielnym się okazałeś, drogi mój chłopcze. Winszuję ci! Jestem dumnym z ciebie! a skoro się wszystko skończyło, i dobrze skończyło, dzięki niebu, pozwól mi sobie powiedzieć, że to widocznie jak gdyby jakiś cud działał; z takiem bowiem jak twoje niedoświadczeniem, nie pojmuję w jaki sposób mogłeś pokonać tak silnego przeciwnika? Nie wyobrażasz sobie jak drżałem o ciebie! Powiedz, czy nie zostałeś ranionym?
— Zdaje się że nie, odparł młodzieniec, odwzajemniając uściskiem uścisk barona, mimo to twierdzić nie mogę, czy mnie nie dosięgnął.
— Jakto? nierozumiem.
— W ostatniej chwili otrzymałem z ręki przeciwnika cios tak silny, żem zachwiał się cały. Było to coś, jakby uderzenie, powstrzymane na jakimś twardym punkcie opornym. Jak gdyby ostrze kończatej laski dosięgnąwszy mnie skruszonem nagle zostało. Gdyby to ostrze szpady weszło mi w ciało, przecięło by mi płuca na dwoje!
— To dziwne! a w której części tak dosięgnionym zostałeś?
— Tu! rzekł Oktawiusz, przykładając rękę do prawej strony piersi. I jednocześnie wydał okrzyk zdumienia.
Jego palce napotkały złoty pieniądz, dany przez Dinę Bluet, i za dotknięciem stwierdziły, iż został on zgiętym na połowę.
— Co się stało? pytał Croix-Dieu.
— Ach! wykrzyknął z uniesieniem Gavard, przed chwila mówiłeś baronie o cudzie! Miałeś słuszność to mówiąc! Cud w rzeczy samej ocalił mi życie, tak! cud, i siła miłości! Gdyby nie moja kochana Dinah, leżałbym bez życia tam, gdzie leży ów człowiek!
— On dostał pomięszania zmysłów, pomyślał baron patrząc na Oktawiusza.
— Sądzisz żem zwarjował? rzeki tenże, nie! dzięki niebu. Nie możesz tego zrozumieć, a jednak rzecz to tak prosta!
I odczepiwszy zegarek z łańcuszkiem przedstawił go baronowi. Widzisz tego luidora, zapytał; oto talizman jaki ocalił mi życie! On to powstrzymał cios, zadany mi przez kapitana Grisolles. Ów talizman pochodzi od Diny. Pożyczyła odemnie sztukę złota na kilka godzin i oddała mi to. Możnaż zaprzeczyć oczywistości?
Nie! baron nie przeczył tym razem. Wziąwszy ów złoty pieniądz, przypatrywał mu się z uwagą, i stwierdził, że Oktawiusz się nie mylił.
— Na honor! rzekł, mówisz prawdę. Jest to wypadek, w którym należałoby powtórzyć słowa Merre’go wyrzeczone w podobnej okoliczności: „Oto pieniądz dobrze umieszczony“! I dodał w myśli: Skoro na mojej drodze spotkam przeszkodę, łamię ją i druzgoczę! To dziewczę staje mi przeszkodą, zdruzgotać ją muszę.
Snując powyższe zdanie, Croix-Dieu uśmiechał się do Oktawiusza.
— Wybacz baronie, rzekł tenże, lecz Dinah wiedząc o pojedynku umiera pewnie z obawy. Biegnę rozproszyć jej smutek, wszak to pojmujesz?
— Najzupełniej.
— Nic nas tu obecnie nie zatrzymuje. Ów nieszczęśliwy miał swoich świadków, którzy mówiąc pomiędzy nami, nie pomyśleli, by mu najprostszych starań udzielić. To jednak do nas nie należy. Odjeżdżajmy. Wysiądę w pobliżu Chateau-d’Eau. Powóz mej matki zostawiam do twego rozporządzenia, ma się rozumieć, iż zabierzesz z sobą pana de Streny i doktora.
— Dobrze, rzekł Croix-Dieu, odjeżdżajmy.
— A! zawołał Oktawiusz, jeszcze jedno słowo baronie. Zanim wsiądziesz do powozu, oddaj mi mój testament proszę; obecnie jest on całkiem bezpotrzebny, i mam nadzieję, że nie tak prędko potrzebnym będzie. Odkąd kocham mą uwielbianą Dinę, życie pięknem być mi się wydaje!
Filip otworzywszy portfel, wyjął kopertę z czarną lakową pieczęcią i podał ją Gavard’owi.
— Cóż myślisz z tem robić? zapytał.
— Podrę lub spalę, czy ja wiem? A raczej nie! dodał po chwili. Ów testament jest arcydziełem! Gdybym potrzebował układać go powtórnie, nie udałoby mi się może tak dobrze. Zamknę go tak, jak jest zapieczętowany w szufladce mojego biurka. Znajdziesz go tam baronie, gdyby nastąpiło coś nieprzewidzianego. Mam twoją obietnicę. Dane słowo szanować należy.
Croix-Dieu wzruszył ramionami.
— Znów te ponure myśli, zawołał, przed pojedynkiem miały one pewną rację bytu, teraz jednakże są całkiem bezsensownemi!
— Widzisz wszelako, że pomimo to nie zginąłem, odrzekł, uśmiechając się Gavard.
Oktawiusz, baron, pan de Streny, i doktor Bernier odkryli głowy przechodząc około trupa Grisolla, a nawet złożyli pokłon dwom jego świadkom, którzy być może przez roztargnienie nie odwzajemnili się im ukłonem, i wsiedli wszyscy czterej do powozu udając się w stronę Paryża.
— Sądzisz więc, doktorze, że temu nieszczęśliwemu żadną miarą życia uratować niepodobna, że on nieodwołalnie zgubiony? pytał Gavard.
— Człowiek zgubionym jest bezpowrotnie wtedy, nigdy zatrzymuje się pulsacja serca, rzekł lekarz. Temu nie wróżę nawet dziesięciu minut życia; nauka nic tu nie poradzi. Gdyby nie owa niezaprzeczona pewność, nie opuszczałbym go, bądź przekonanym. Raniony nieprzyjaciel przestaje być wrogiem.
Dwaj towarzysze poległego, oczekiwali niecierpliwie odjazdu jego przeciwnika ze świadkami.
Silne zaniepokojenie było widocznem na ich fizjonomiach. Przemyśliwali nad ważną kwestją, pragnąc jak rychlej rozwiązania takowej, a kwestją tą było: „Czy Grisolles ma przy sobie pieniądze?“
Gdyby ich nie miał, sytuacja stałaby się djabelnie ciężką do rozwikłania. Czem zapłacić fiakra, wynajętego na godzinę? Historyjkami i kalamburami trudno zaspokoić woźnicę żądającego sześć franków.
Owóż, skoro się tylko znaleźli sami przy ciele garybaldczyka, Gravat i Tiroux poczęli chciwie przetrząsać kieszenie zmarłego i z ulgą wreszcie odetchnęli.
— Do pioruna! był bogatym ów Grisolles, wymruknął Tiroux.
— Los mu sprzyjał nie lada, dodał Gravat.
— Nie tak jak nam, zawołali oba.
— Będziemy mieli przynajmniej czem zapłacić fiakra, powtórzył Tiroux.
— A reszta zostanie dla spadkobierców, ozwał się jego towarzysz.
— Czy miał tylko tych sukcesorów?
— Musiał ich mieć.
— A gdybyśmy niemi byli my sami! Jesteśmy trochę z nim spokrewnionymi?
— Po raz pierwszy to słyszę, zwarjowałeś?
— Przestańmy gadać, zawołał Tiroux. Umieram z głodu. Wszak wiesz, że obiecał nam sute śniadanie.
— Biedny Grisolles! Tak rad był nas dobrze ugościć!
— Była to ostatnia jego wola!
— Ostatnia wola winna być szanowaną!
— Uszanujmy więc ją. Idźmy na śniadanie.
Po upływie kwadransa, dwaj towarzysze kapitana, zawieźli jego ciało, w którem zdawała się błąkać jeszcze jakaś iskra życia, do szpitala w Vincennes, i złożyli na ręce zarządzającego szpitalem pieniądze znalezione w kieszeniach ranionego, pieniądze zapłacone za krew Oktawiusza.
Gravat i Tiroux, przyznać musimy na ich dobrą stronę, zachowali jedynie kwotę ściśle potrzebną na zapłacenie śniadania, a pożywieni do syta, i rozweseleni opuścili restaurację, gdzie Grisolles przyrzekł po pojedynku sprawie im poczęstunek.
Późnym wieczorem wracali do Paryża, mocno podchmieleni, krzycząc i śpiewając, za co jako za naruszenie publicznego spokoju, wzięto ich do aresztu.
Oktawiusz wysiadł z powozu na rogu bulwaru Woltera, zwrócił się w stronę placu Chateau d’Eau, skąd, biegi z pośpiechem ku przedmieściu du Temple, i wszedł do domu, gdzie Dinah objęta niewysłowioną trwogą oczekiwała na jakąkolwiek bądź z pola walki wiadomość.
Tak mieszkanie wdowy, jak i pokoik dziewczęcia; wychodziły na małe podwórko podobne do głębokiej studni, zkąd dziewczę nie miało nawet pociechy by w oknie wyczekiwać mogła na przybycie ukochanego.
Właścicielka mieszkania, zacna i litościwa kobieta, dzieliła w pewnej mierze obawę i niepokój swojej lokatorki. Siedziała przy niej od rana, usiłując umacniać dziewczę moralnemi sentencjami, nużąc ją swem wielomówstem poważnem.
Dinah mówić jej pozwalała, nie słuchając wcale zagłębiona w swych myślach i cierpieniu.
Służąca wdowy, Aniela, postawioną była przez swoją panią na schodach dla pilnowania powrotu Oktawiusza, i powiadomienia naprzód o jego przybyciu.
Młodzieniec ukazał się nagłe, jak pierun. Posłuszna wydanemu sobie nakazowi dziewczyna wołać zaczęła:
— Pani, panienko! Otóż jest, nadchodzi!
— Milcz! zawołał Oktawiusz, wsuwając jej w rękę luidora, ani słóweczka! Chcę je zejść niespodzianie.
I przeskakując po kilka schodów naraz, otworzył nagle drzwi i wszedł wołając: Otóż jestem!
Dinah zerwawszy się z krzesła, krzyknęła, zbladła, i pobiedz chciała ku wchodzącemu, bezsilna jednak upadła na ręce swego przyjaciela, lecz tak niewysłowienie szczęśliwa, iż czuła, że takiej chwili szczęścia umrzeć już można.
Zamek de Grandlieu był jedną z owych uroczych miejscowości, jakie po nad brzegami Loary zachwycają turystów.
Ta wielko-pańska, niemal książęca siedziba, zbudowana za panowania Ludwika XIII-go, przez jednego z pradziadów wicehrabiego Armanda, na wzgórzu lesistem, panuje wspaniale nad szeroko rozciągającym się pięknym krajobrazem.
Rozległe łąki, zasiane kwieciem i wielkiemi drzewami, przerzynają tu i owdzie między wyniosłościami wzgórz maleńkie miniaturowe jeziora, na których pływają majestatycznie łabędzie śnieżnej białości.
Blisko od miesiąca, jak wiemy, wicehrabia z Herminia zamieszkiwał we wspanialej tej rezydencji. Przewidywania doktora spełniły się najściślej.
Ożywcze powietrze Touraine cudownie oddziaływało na młodą kobietę, wracając jej jednocześnie siły i świeżość. Po upływie trzech tygodni nie pozostał najmniejszy ślad osłabienia; chorobliwa bladość zniknęła z jej twarzy.
Wicehrabina przechadzała się całemi godzinami po parku, jeździła konno wraz z mężem, nie doznając najmniejszego utrudzenia.
Nieszczęściem owo tak szybkie uzdrowienie nie zmniejszało jej cierpień moralnych. Podczas gdy ciało Herminii odzyskiwało pełne zdrowie, umysł pozostał ciężko chorym.
Przedstawiliśmy w krótkości czytelnikom trwogę i niepokój tej młodej kobiety, skoro pan de Grandlieu powiadomił ją że Andrzej de San-Rémo przyjedzie do nich w gościnę.
Widzieliśmy ją, gdy usiłowała napróżno stłumić gwałtowne bicie swego serca. Słyszeliśmy ją szepcącą:
— Przy nim! Razem bezustannie, przez całe dnie, tygodnie, po moim czynie szaleństwa, po wyrazach, jakie mu się wyrwały w przystępie gorączki? Tak dla mnie jak i dla niego sytuacja nie do zniesienia! Nie odmówił zaproszeniu Armanda, ale nie przyjedzie. Napisze do niego, gdyby było trzeba, zaklinając ażeby nie przyjeżdżał.
Herminia jednak nie napisała; a gdy po upływie miesiąca wicehrabia jej posiedział.
— Oto list do Andrzeja San-Rémo, wypadało mu przypomnieć jego obietnicę, dodałem iż jest oczekiwanym. Czy zgadzasz się na to drogie dziecię, ażeby ten list dziś odszedł?
Młoda kobieta pochyliła głowę dla ukrycia rumieńca:
— Nie znajduję żadnej przeszkody, odpowiedziała.
Tym sposobem posłaniec odwiózł list na pociąg wieczorowy.
Nazajutrz z rana podczas śniadania służący ukazawszy się we drzwiach, podał na srebrnej tacy panu de Grandlieu kopertę z niebieskawego papieru.
Armand rozdarł kopertę.
— To od Andrzeja! zawołał. Telegram krótki, lecz jasny, posłuchaj: I czytał głośno. „Wyjeżdżam pierwszym pociągiem. Serdeczne pozdrowienia San-Rémo.“
Herminia zachwiała się na krześle. Dziwny ją zawrót ogarnął.
— Poczciwy chłopiec, nie przedłużył ani na minutę odpowiedzi, mówił pan de Grandlieu; pragnie tak żywo do nas przyjechać, jak my go przyjąć pragniemy. Nieprawdaż Herminio?
— Bezwątpienia, odpowiedziała bezwiednie, nie pojmując nawet prawie sama co mówi.
Wicehrabia zwrócił się do służącego.
— Niechaj zaprzęgną punktualnie na czwartą godzinę karę konie do mego kabrjoletu, będę sam powoził. Mały omnibus w pocztowej uprzęży niech jedzie na stację wraz ze mną, dla zabrania bagażów markiza. Wydaj w stajniach polecenia.
Służący wyszedł, ażeby spełnić rozkazy.
— Lecz co ci jest me dziecię? zawołał pan de Granddlieu, zdumiony dziwną nieruchomością Herminii i ponurym wyrazem jej twarzy, miałażbyś być znowu cierpiącą?
Młoda kobieta przecząco potrząsnęła głową.
— A zatem, mówił dalej Armand, bliskie przybycie naszego gościa, na jakie wczoraj chętnie się zgodziłaś, dziś widocznie przykrość ci sprawia?
Herminia powtórnie poruszyła głową.
— Nie, odpowiedziała, to nie to.
— Cóż zatem?
— Niewiem sama.
— Zdawało mi się. że znajdowałaś upodobanie, w naszej samotności, mówił wicehrabia. Może przewidywane zmiany w zwyczajach domowych przestraszają cię?
— Być może, w rzeczy samej.
— Uspokój się zatem. Andrzej de San-Rémo nie będzie uprzykrzonym gościem.
— Lubisz tego młodego człowieka, wyjęknęła Herminia. Widzę, że bardzo go lubisz.
— Któż by go nie lubił? odrzekł pan dc Grandlieu. zwłaszcza po okazanem dla mnie poświęceniu, którego omal nie przypłacił życiem. Owo szlachetne uczucie, za głosem którego biegł Andrzej, tak rzadko dziś napotykać się daje, że je uwielbiać należy! Zdaje mi się, że San-Rémo jest moim synem, i chciałbym ażebyś jemu prawdziwą siostrą się stała.
— Siostrą? powtórzyła wicehrabina. Czemuż bym dlań nie miała być siostrą?
— Byłbym szczęśliwym, gdyby tak być mogło, mówił dalej Armand: a rzecz to tak łatwa! Udziel to dobro swem sercem Andrzejowi. Wszakże odmówić nie zechcesz?
— Dobrze, odpowiedziała raczej gestem, niż słowem.
— Mam więc z twej strony na to przyrzeczenie, mówił pan de Grandlieu, i proszę ażebyś jako gospodyni domu czuwała nad dobrobytem naszego przyjaciela. A teraz powiedz mi gdzie go umieścimy?
— Zamek zawiera liczne apartamentu, odpowiedziała Herminia, jak gdyby z roztargnieniem.
Wicehrabia uśmiechnął się.
— Jestem pewien, rzekł, iż sądzisz że nazbyt wiele troskam się o wygodę dla tego młodzieńca, nie odgadłaś prawdy jednakże. Jest to rzeczywiście bardzo młody człowiek, i jego wiek upoważniałby mnie do postępowania z nim bez ceremonii; lecz jednocześnie pomnij, jest on rekonwalescentem, a to nakazuje nam traktować go jak gdyby miał czoło pokryte zmarszczkami i siwiejące włosy. Proponowałbym dla niego apartament „Utraconego raju,“ będzie tam miał od rana pierwsze słoneczne promienie, a z okien jest widok tak piękny, że ożywić by zdołał nawet umierającego.
— Dobrze, odpowiedziała Herminia, pójdę tam po południu i urządzić każę wszystko jak najlepiej, stosownie do twojej woli.
— Dzięki ci drogie dziecię! jesteś aniołem! odrzekł, całując ją w czoło.
Młoda kobieta nic nie odpowiedziawszy smutno się w uśmiechnęła.
Mający służyć apartament na mieszkanie dla Andrzeja San-Rémo składał się z przedpokoju, salonu, sypialni, i garderoby, z której boczne schody przeznaczone dla służby, dotykały parteru.
Ow apartament zwano „Utraconym rajem,“ ponieważ plafon owalny salonu, malowany al fresco przedstawiał Adama i Ewę po spełnionym grzechu, wygnanych z raju przez anioła z wielkiemi skrzydłami, dzierżącego w prawej ręce płonącą pochodnię.
Wspaniale umeblowanie zastosowane było do starożytności zamku, pośród którego znajdowały się i współczesne sprzęty, łączące z owym zbytkiem wygodę, jakiej nie znali pradziadowie nasi.
Herminia dotrzymując danego słowa mężowi, poszła wraz z jego kamerdynerem do tego apartamentu, czuwając osobiście nad szczegółami urządzenia dla przyszłego gościa, co z razu czyniła jakoby z przymusem, następnie z żywem, gorącem zajęciem.
Skoro wszystko w należyty ład i porządek wprowadzonem zostało, udała się do cieplarni, a wybrawszy tam kwiaty, kazała je zanieść do „Utraconego raju,“ i ustawiła własnemi rękoma na konsolach, tak w salonie jak i sypialni, ażeby nadać mieszkaniu pozór wiosennej świeżości.
Zajęcie to zabrało jej znaczną cześć popołudnia.
Pan de Grandlieu wszedłszy do owego apartamentu, nie mógł się dosyć nachwalić wytwornego gustu w urządzeniu.
— Przyjedziemy tu, dodał, około piątej, oba z markizem, i pożegnawszy zonę wyszedł by wyjechać po Andrzeja.
Herminią wróciwszy do swego pokoju, upadła na krzesło, i ukrywszy twarz w dłoniach wybuchnęła łkaniem.
Zkąd ów ból nagły, objawiający się łzami i łkaniem, bez żadnej z pozoru przyczyny? Zkąd to gorączkowe wzburzenie?
Trwoga wywołała w młodej kobiecie tę troskę.
Herminią poczęła badać swe serce, a spojrzawszy w głąb jego, zadrżała. Od chwili wyjazdu z Paryża, myśl o Andrzeju San-Rémo nie opuszczała jej na chwilę. Najdrobniejsze szczegóły odnoszące się do tego młodzieńca, nasuwały się jej na pamięć i zajmowały jej umysł znękany. Pojmowała dobrze że Andrzej de San-Rémo nie mógłby nigdy być dla niej bratem, że całkiem inne, gwałtowne, upajające uczucie, jakie uczuwała dla niego, nie miało nic wspólnego z siostrzanem przywiązaniem.
— Tak więc, powtarzała z przerażeniem, ja kocham, ja, której kochać nie wolno! Oddałam jemu swe serce, to serce, które jest własnością innego! Ach! jakże jestem występną!
Herminią codziennie to sobie powtarzała, codziennie wyrzucała sobie ze wzrastającą obawą nikczemną słabość ducha, jaka znaglała ją do milczenia, codziennie mówiła sobie:
— Pozwoliłam mu przyjechać, wiedząc że on mnie kocha, czując, że kocham go nawzajem. I patrzeć będę jak w mojej obecności uściśnie on uczciwą rękę mojego męża w swej dłoni!.. Ach! to szczyt zdrady... najwyższa nikczemność!.. Nie!.. tego nic uczynię!.. Powiem wszystko Armandowi... Powiem: „On cię oszukuje... Nie w twej obronie bił się Andrzej San-Rémo... On to uczynił dla zbliżenia się ku mnie... Ja się go obawiam... Lękam się siebie samej... Ocal mnie!.. Kaź mu odjechać...“ Tu zamilkła.
Złamana trwoga i wyrzutami sumienia, wyczerpana w walce ze wzrastająca, namiętnością jaka tryumfowała nad nią mimo oporu z jej strony, chciała mężowi wszystko opowiedzieć, pragnęła z całej duszy to uczynić, niestety! brakło jej ku temu odwagi.
Upływały godziny, dnie i tygodnie mijały w tej bezustannej walce, Herminia milczała. Teraz było zapóźno. Żadna ludzka siła nie zdołałaby powstrzymać Andrzeja San-Rémo od przybycia za godzinę. Oto dla czego Herminia płakała.
∗
∗ ∗ |
W miarę zbliżania się chwili powrotu, łzy Herminii osychały: opuściła na kolana obie ręce, i patrzyła w dal przed siebie tem błędnem, nieruchomem spojrzeniem, przez jakie nic sic nie widzi, gdy jednocześnie rodzaj strasznego zamętu ogarniał jej umysł.
W rzeczy samej, doznawała ona jak gdyby obłąkania na myśl, że za chwilę przyjdzie jej spotkać się z tym młodym człowiekiem, którego wcale nie widziała od owego nieszczęsnego wieczora.
Z trwoga zapytywała siebie, jak Andrzej ośmieli się do niej przemówić, i czyli ona zdoła mu odpowiedzieć? Wyraz ich oblicza, drżenie głosu, czyli nie zdradzą wzruszenia, jakie ich ogarnie pomimowoli?
Czyliż pan de Grandlieu za jednym rzutem oka niezbada istniejącej między obojgiem tajemnicy?
Owóż, jak powiedzieliśmy, raczej niżeli ściągnąć na siebie najmniejsze podejrzenie ze strony męża, Herminia umrzeć by wołała.
Wicehrabia wraz ze swym gościem miał przybyć o piątej godzinie. Trzy kwadranse na piątą wydzwonił zegar zamkowy.
Słabe światełko świadomości położenia zabłysło pośród chaosu myśli młodej kobiety.
Fatalne spotkanie było nieuchronnem, należało się doń przygotować, nakazać spokój swej twarzy; wdziać maskę, kłamać, oszukiwać było potrzeba!
Herminia powstała z krzesła, i przejrzała się w zwierciedle. Bladość policzków i czerwoność oczu, od łez nabrzękłych, mocno ją zatrwożyły.
Niewinna owa występna, wyczytała cały poemat zakazanej miłości na swej zmienionej twarzy.
Wszedłszy do sypialni, ułożyła sploty rozrzuconych włosów, jakie w przystępie nerwowego podrażnienia potargała rękoma, obmyła oczy zimną wodą, i aby zatrzeć ostatnie ślady łez na policzkach, natrzepała je pudrem ryżowym, którego białość przywróciła jej zwykłą cerę twarzy.
Po użyciu niezbędnych tych środków, wszelkie oznaki wewnętrznej burzy, jaką przebyła, zniknęły.
Był na to czas w rzeczy samej.
Piąta uderzyła na wieżowym zegarze. Wicehrabina, zbliżywszy się ku oknu, wyjrzała.
Kabrjolet mijał okratowanie dziedzińca. San-Rémo siedział w nim obok pana de Grandlieu. Na ten widok serce młodej kobiety przez kilka chwil bić nagle przestało.
— Wyjść trzeba, szepnęła. Czy jednak znajdę siłę ku temu? Czy znajdę odwagę? Czuję jak gdyby umrzeć mi przyszło za chwilę.
I chwiejąca się wyszła z pokoju, dziwną jednakże sprzecznością jaka się zdarza w podobnych okolicznościach, w miarę jak schodziła ze schodów, trzymając się poręczy żelaznej, energia jej powracała.
Istnieją niebezpieczeństwa, jakie przerażając nas zdała, wydają się nam mniej okropnemi, skoro bliżej z niemi spotkać się nam przyjdzie.
Tak było z Herminią i Andrzejem San-Rémo. Młodzieniec zarówno przez czas swojej podróży drogą żelazną, jako i w drodze do zamku doznawał nie mniejszej trwogi i wzruszenia, jak pani de Grandlieu.
Spotkanie nastąpiło przy wejściu do salonu.
— Droga Herrninio, mówił z uśmiechem wicehrabia, oto przyjaciel, na przybycie którego oczekiwaliśmy. Potwierdź moje wyrazy, że z całą serdecznością przyjętym on w naszym domu zostanie.
Córka Klotyldy de Randal spojrzawszy na Andrzeja dostrzegła wzruszenie na jego twarzy, które zresztą bardzo naturalnie wytłumaczyć się dało pełnem ojcowskiej tkliwości przyjęciem starca.
— Upewniam pana, panie markizie, wyrzekła drżącym nieznacznie głosem, że przyjaciel mojego męża może tu liczyć na najżyczliwszą gościnność. Wszystko co od nas zależeć będzie, ażeby panu uczynić pobyt w naszym domu przyjemnym i dla zdrowia zbawiennym, uczynimy, chciej pan temu wierzyć.
— Dzięki ci pani, odpowiedział a raczej wyjąknął Andrzej, bardziej zmięszany nad wicehrabinę. Dzięki z całego serca. To pełne dobrotliwości przyjęcie, wzrusza mnie do tego stopnia, iż nie jestem w stanie wyrazić wszystkiego co czuję.
— Pojmujemy to dobrze oboje z Herminią, ozwał się z uśmiechem pan de Grandlieu, porzućmy więc ów ceremonialny formularz, jakiego dotąd używamy. Gdy przychodzi żyć na wsi przez całe tygodnie pod jednym dachem, poufność bratersko-koleżańska jest niezbędną. Podajcie więc sobie ręce moje dzieci, bo wszak oboje dziećmi zarówno mojemi jesteście.
Andrzej nie ruszył się z miejsca. Herminia zawahała się, po chwili jednak wyciągnęła rękę. San-Rémo ująwszy tę drżącą dłoń drobną, skłonił się z poszanowaniem, dotknąwszy jej z lekka ustami.
— To powitanie wasze nie jest jeszcze zupełnie swobodnem, naturalnem, zaczął śmiejąc się wicehrabia. Nie jest ono owem uściśnieniem ręki jak ja rozumiem, szczerem, serdecznem, po angielsku. Wielko-światowa galanterja zbyt wiele zajmuje w niem miejsca. Jutro jednakże będzie lepiej, jestem tego pewnym i zwolna, nieznacznie przyjdzie owa upragniona pewność braterska. Po upływie miesiąca zdziwilibyście się sami, gdyby zauważono, że nie jesteście sobie bratem i siostrą. A zwracając się do Herminii dodał: Nasz gość kochany posiada zapewne apetyt rekonwalescenta, o której godzinie nam więc obiad podadzą!
— O szóstej, punktualnie.
— Obecnie jest już po piątej, mówił pan de Grandlieu. Zaprowadzę cię więc mój drogi markizie do twego apartamentu, gdzie zaniesiono już twoje bagaże. Będziesz, tam mógł swobodnie zrzucić swoje podróżne ubranie, a przywdziać obiadową toaletę. Ale zastrzegam, bez fraka i białej kamizelki, bez gardenii w butonierce. Odrzućmy te formy będąc pomiędzy sobą. Zapomnijmy całkowicie o Paryżu. Skoro nikogo obcego wśród nas nie będzie, stańmy się pomiędzy sobą wieśniakami.
San-Rémo ukłoniwszy się powtórnie pani de Grandlieu, odszedł z wicehrabia.
— Rzecz dziwna, myślała Herminia, zostawszy samą. Jego obecność, której się tak obawiałam, spokój mi przynosi. Zkąd więc i dla czego ów przestrach, jaki mnie tak dręczył? i doprowadzał prawie do obłędu? Andrzej znajduje się tu, i nie lękam się go wcale. Patrzy na mnie, a nic nie objawia w nim zmięszania, jakiego się spodziewałam.
Sądzić by można, iż nie pamięta tego co zaszło, a może i w rzeczy samej o tem zapomniał? Być może iż to namiętne wyznanie, było jedynie wybuchem gorączkowego szału, i po ustąpieniu gorączki zniknęło, nie pozostawiwszy śladów ani w umyśle, ni w jego sercu? A może ja wówczas byłam w gorączce? Ach! oby Bóg dał aby tak było! Gdybym, w moim szaleństwie walczyła z widmami. Gdyby Andrzej nie myślał o mnie wcale, i ja zarówno, abym nie uczuwała dla niego nic co do uczucia miłości podobnem być może. Gdybym jedynie zawiniła złudzeniem. Jakiż dla mnie spokój natenczas, jaki wypoczynek, jakie szczęście! Wrócić do rozumu i prawdy. Zasypiać co wieczór z czystem sumieniem, spokojem w duszy. Ach| byłoby dla mnie to niebem! Tak być powinno, dodała. Tak być może, ja chcę, ażeby tak było.
Biedna Herminia mówiąc: „Ja chcę* mówiła to z dobrą wiarą. Niewinne, czyste to dziewczę usiłowało się uspokoić, nie wiedząc, jak słabą jest wola kobiety, gdy przyjdzie jej walczyć z sercem, i gdy ono jej nawzajem powiada: „Ja tak chcę.“
Trudnem byłoby, a nadewszystko za zbyt rozwlekłem opisywanie chaosu myśli Andrzeja San-Rémo, skoro pan de Grandlieu oddalił się, wprowadziwszy go przeznaczonego dlań apartamentu w „Utraconym raju.“ Poprzestaniemy więc na krótkiem zebraniu szczegółów.
Po owych bezrozumnych odwiedzinach Herminii w pałacyku przy ulicy de Boulogne, Andrzej przekonał się iż jest gorąco przez tę młodą kobietę kochanym; a twierdzenie w tym względzie barona de Croix-Dieu, którego doświadczenie w sprawach miłości nie mogło ulegać powątpiewaniu, wzmacniało w młodzieńcu tę pewność. Skutkiem tego oczekiwał on z {{Korekta|twrogą|twrogą}twrogą} chwili spotkania z Herminią obawiając się kompromitującego zmięszania z jej strony.
Widzieliśmy w jak sposób poważny, a nawet obojętny nastąpiło owo spotkanie. Najzupełniejszy brak wszelkiego zakłopotania wicehrabiny, którego o ile obawiał się Andrzej, o tyle go i pragnął w swym dzikim egoizmie rozkochanego, sprawiło mu gorzkie rozczarowanie. Nie mógł zrozumieć ni pojąć zachowania się Herminii.
Nie mogła ona zapomnieć tego namiętnego okrzyku miłości, jaki wybiegł z ust jego za ukazaniem mu się tej młodej kobiety w sypialni, obecnie widząc ją tak spokojną i zimną, wytłumaczyć sobie nie umiał owej podwójnej zagadki.
— Jeżeli ona, powtarzał sobie, przebaczyła mi tę pomimowolną urazę, jeśli poznawszy całą mą miłość nie powstrzymała swojego męża od przyjęcia mnie w swym domu, świadczy to, iż mnie kocha! Czyż o tem wątpić można? Ależ natenczas jakąż potężną siłę posiada nad sobą owa kobieta? Jak może do tego stopnia ułożyć twarz swoją, by nic w niej nie zdradziło o mej tajemnicy serca? W przeciwnym razie, gdyby mnie ukochała i ową lodowatą, wzgardliwą prawie obojętnością bronić się przeciw mnie pragnęła, może uważać natenczas mą miłość jako obelgę, moje szalone wyznanie jako brak przynależnego dla siebie szacunku, i zamiast przyjąć pod swoim dachem zuchwalca, winna ze względów logicznych zamknąć przed nim na zawsze drzwi swego domu. Co się dzieje w sercu tej kobiety? któż mi to wytłumaczyć jest w stanie?
We dwa tygodnie po swojem przybyciu do zamku de Grandlieu, Andrzej San-Rémo około drugiej po południu jechał konno na stację drogi żelaznej, gdzie wicehrabia Armand oczekiwał niegdyś na jego przybycie.
Miał wrzucić tam w skrzynkę pocztową list do barona de Croix-Dieu.
Ponieważ ów list zawierał szczegóły, odnoszące się do dwóch głównych osobistości naszej powieści, powtórzmy go dosłownie.
„W dniu wczorajszym otrzymałem słów kilka od ciebie, baronie, i spieszę ci na nie odpowiedzieć.
Zaniepokojony, jak piszesz, mojem milczeniem, troskasz się o szkodliwe następstwa zadanej mi rany, która omal na tamten świat mnie nie wysłała, i zapytujesz, czy jestem zadowolony z mego pobytu w Grandlieu, oraz czy urzeczywistnienie mych marzeń się zbliża?
Przed wszystkiem uspokój się co do mego zdrowia. Ożywcze powietrze w Touraine wywarło skutek nadspodziewany. Nigdy nie czułem się być zdrowszym i silniejszym, jak teraz. Używam konnej przejażdżki przez całe popołudnia, a gdyby to była pora polowania, spędzałbym dnie cale na łowach, nie czując znużenia.
Tyle co do strony fizycznej, która jest zadnwalniająca, jak widzisz. Z moralną nie jest tak dobrze wyznać to muszę.
Otrzymałem od ciebie, baronie, dowody wysokiej życzliwości i poświęcenia. Jesteś jedynym moim przyjacielem; znasz do głębi stan mojej duszy. Widziałeś jeśli nie rodzącą się, to wzrastającą miłość, jaka napełnia moje serce, podniecałeś mnie do tej miłości, gdy zrozpaczony umrzeć chciałem. Gdyby nie ty, dziś szczątków by ze mnie nie pozostało; nie byłoby nawet o mnie wspomnienia.
Czyż mógłbym więc zachowywać tajemnicę przed tym, któremu tyle winienem?
W chwili, gdy opuszczając Paryż, ściskałem twą rękę przed drzwiczkami wagonu, moja radość granic nie miała, pamiętasz zapewne? Byłem nadzieją szczęścia oszołomionym, które to szczęście tak upragnione przeżeranie, ukazywało mi się pełne blasków, w niedalekiej przyszłości.
Otóż drzwi raju otwarły się przedemną; przestąpiłem próg Edenu.
Powinienbym więc i nader słusznie nazwać się najszczęśliwszym z ludzi. Tymczasem tak nie jest. Czuję się być bardzo nieszczęśliwym! Nieszczęśliwym, żyjąc obok tej, którą uwielbiam; nieszczęśliwym, patrząc na nią bezustannie, rozmawiając z nią, oddychając powietrzem jakiem ona oddycha.
Tak! wszystko to, co powinno stanowić mą radość, w rozpacz mnie wprowadza!
Zapytasz baronie czym rozum utracił? Byłem szalonem zaprawdę, gdym ślepo w cud wierzył; teraz już nim nie jestem.
Najprzód przyjęcie ze strony Herminii było nacechowane lodowatą obojętnością. Powitała mnie jako obcego, jako zupełnie prawie sobie nieznanego.
Ja dla niej nieznanym! Ja? po tem, co nastąpiło wobec ciebie? Po uczynionem z mej strony wyznaniu, jakiem miała prawo obrazić się, a o którem zapomnieć nie mogła.
Przyjąłbym jej gniew, nienawiść, ale obojętność, nie! to za wiele!
W pierwszej chwili łudziłem się nadzieją, że pod tem lodowałem przyjęciem, kryło się powstrzymywane wzruszenie, że z biegiem czasu maska ta spadnie, roztopnieją śniegi. Było to możebnem, nieprawdaż? ponieważ pierwsze nasze spotkanie nastąpiło wobec męża.
Omyliłem się jednak.
Dnia następnego, gdym znalazł się sam z Herminią, wyraz jej twarzy pozostał niezmiennym, obojętność jednak, taż sama.
Pan de Grandlieu, najlepszy, najszlachetniejszy z ludzi, pragnął, ażeby pomiędzy mną a jego żoną zapanowała poufność braterska. Wicehrabina w jego obecności przyjęła tę propozycję z zimnym uśmiechem. I ten uśmiech nie pojawia się nawet, skoro sam na sam pozostaniemy. Jeżeli spojrzy na mnie, jej wzrok surowym się staje, mówi urywanemi słowami, ręka jej nie drży, spotkawszy wypadkowo dłoń moją.
Tak bywa codziennie, pojmujesz więc moje katusze, baronie? Przebywamy całe dni z sobą bezustannie, a skoro wieczór nadejdzie, zliczyć mi trudno ran w zbolałem mem sercu.
Oto czego po tylu nadziejach doczekałem! Jest to upadek z wysoka, w jakim życie utracić można.
Czegoż mogę się spodziewać w przyszłości? Niczego. Gdyby Herminia mnie kochała mimo tylu przeciwnych pozorów, gdyby posiadała bohaterską siłę do ukrywania swojej tkliwości, jakiż cud mógłby ją znaglić do wyjawienia mi tego uczucia? Nie widzę żadnych ku temu sposobów.
Jeżeli zaś przeciwnie, uczuwa ona dla mnie wzgardliwą obojętność, jak wszystko niestety o tem mnie przekonywa, obojętność ta wzrastać będzie, i zwolna stanę się dla niej przedmiotem wstrętu i znudzenia.
Pojmujesz, kochany baronie, iż niepodobna istnieć ami dłużej w podobnej egzystencji, i przyznasz iż najlepszym środkiem byłoby odjechać.
A więc odpowiem ci, że nie! Jakkolwiek bądź okrutnemi byłyby moje cierpienia, zbrakło by mi odwagi do opuszczenia tego domu, w którym mimo całego ogromu boleści, znajduję się obok ukochanej przynajmniej.
I otóż co postanowiłem:
Markiz de Lantree, właściciel sąsiedniego zamku organizuje konne gonitwy dżentlemenów, w których przyjmie udział wyższa sfera Paryzkiego high-lif’u. Wyścigi te nastąpią za dwa tygodnie w parku markiza. Przygotowują tor w tej chwili i przeszkody.
Pan de Grandlieu posiada zarodową stajnię, w której znajduje się kilka cennych okazów, między innemi ogier czteroletni Tonto. Jeżdżę na nich co rano, a mimo, iż są djabelnie fantastycznemi, dość dobrze porozumiewamy się z sobą, co dotąd nikomu się nie zdarzyło.
Pan de Grandlieu pokłada wielkie nadzieje w zdolnościach swych szybkonogich wychowańców, a pragnąc okazać publicznie ich wartość, prosił mnie, ażebym na projektowanych gonitwach dosiadł „Tontona,“ który zręczniej przesadza płoty od sarny.
Przyobiecałem to, i dotrzymam słowa.
Owóż jeżeli żadna zmiana nie nastąpi w zachowaniu się względem mnie Herminii, postanowiłem w dniu owych wyścigów w Lantree zabić się „przez nieroztropność“.
Wiesz dobrze baronie, że w biegu z przeszkodami nic łatwiejszego. I podczas, gdy liczni widzowie wypadku wygłaszać będą we wzruszających słowach ubolewania nad mą niezręcznością, albo szaleństwem, jednocześnie doręczonym zostanie odemnie list pośmiertny pani de Grandlieu, w którym wyjawię jej, że umieram dobrowolnie, nie będąc przez nią kochanym.
Będzie to dla mnie zemstą, i razem pociechą. Zresztą, któż wie? Może ukocha mnie ona wtedy, skoro już będzie za późno?
Na tem kończę mój list, zapytując siebie, czym go potrzebnie napisał, i smucę ciebie brakiem wesołości. Ściskam cię serdecznie, zostając na resztę życia tobie oddanym i wdzięcznym
Nazajutrz rano, Filip de Oroix-Dieu, otrzymawszy ów list, rozdarł z pośpiechem kopertę. Przeczytał go od początku do końca, marszcząc brwi z niezadowoleniem. Po przeczytaniu zmiął papier, i wzruszył ramionami.
— Uczyni to, o czem pisze, wyszepnął, jest to warjat marzyciel, ale nie człowiek poważny. Myśl o pozbawieniu się życia w najrychlejszym czasie, w manię się u niego zmieniła. Otóż i projekt samobójstwa następuje po pchnięciu szpadą Grisolla, i po wymierzeniu rewolweru, jaki w szybę okna wycelowałem natenczas! Mówią, że miiość rozumnym czyni człowieka. Nie jego to. Miłość do idjotyzmu go prowadzi! Jakichżź nadludzkich wysiłków użyć mi będzie potrzeba, aby przywrócić do równowagi ów umysł spaczony. Mam nadzieję, iż tego dokonam, lecz sprawa będzie ciężka. Szczęściem, że stawka, o jaką pokusić się warto, pokryje poniesione trudy.
Trzy dni upłynęły. Ozwartego około południa, kamerdyner pana de Grandlieu, wręczył markizowi list, bez marki pocztowej, na kopercie którego adres widocznie był kreślony zmienionym charakterem.
— Kto przyniósł ten list? pytał San-Rémo.
— Posługacz stacyjny przyniósł go w tej chwili, rzekł służący. Oczekuje na odpowiedź pana markiza.
Młodzieniec, otworzywszy kopertę, drgnął pomimowolnie, poznawszy pismo barona.
Ów list zawierał te słowa:
„Nie dziw się, drogi mój chłopcze, że pomieciony bilet zostanie ci doręczonym przez umyślnego posłańca. Pragnę zachować najściślejsze incognito.
Przyjechałem osobiście na stację, gdzie w oberży na ciebie oczekuję dla porozmawiania z tobą w wiadomej okoliczności, a za którą to naszą pogadankę, jestem pewny, że wdzięcznym mi będziesz.
Gdybyś mi słownie odpowiedział, nie udzielaj posłańcowi adresu. Nazywam się krótko pan Filip.
Wkrótce więc do widzenia. Twój na zawsze
— Gdzie jest posłaniec? zapytał Andrzej.
— Czeka w oficynie panie markizie.
— Przyślij go tu do mnie.
Andrzej, wsunąwszy w rękę sto sous posłańcowi, rzekł do niego:
— Powiedz panu Filipowi, że za pół godziny przybędę.