Trzecia godzina
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzecia godzina |
Pochodzenie | Historje manjaków |
Wydawca | „Książka“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Był zezowaty, nie wiodło mu się, zmarniał. Znając przyczyny, wcale nie ubolewał. Od czasu, kiedy na pożegnanie z niechęcią zatrzasnął odrzwia wysokiej uczelni, która w niczym nie zaspokoiła jego wewnętrznej udręki, pozbył się wszelkich rojeń o świetnej przyszłości i, urągając życzliwym przepowiedniom najbliższych i znajomych, utknął w samym sobie, skrzętnie zajęty porządkowaniem cennego zbioru: istotnych i pozornych problemów.
Odtąd stał się już całkiem jednolity i przyjął zwyczaj bolesnego splatania rąk na piersiach, co oznaczało zapewne kierunek jego dociekań i dopuszczało domysł, że grzebie obecnie tylko w duszy własnej. Nowym, silnym przedsięwzięciem odgraniczył się ostatecznie od całej przeszłości, w samym wspominaniu nudnej, jak ogłuszające klepanie sosnowych klepek na dziedzińcu jego rozrywek dziecięcych, gryzącej zjadliwie, jak zaduch kiszonych ogórków, wiecznie zalewający brudne izby, gdzie podrzutkowi ongi dany był przytułek.
Wyzbywszy się zamiaru pospolitych z bliźniemi współzawodów, doznał prawdziwej ulgi i posilenia. Mógł rozumować spokojnie, wszystkie niepowodzenia przypisując zezowatemu błędowi w oczach, jaki otrzymał w darze od urodzenia. Łatwo pojąć. Wszak jednym rozstrzelonym spojrzeniem ogarniał daleko więcej, aniżeli ci wszyscy, którzy patrzyli poprawnie, zdrowo.
Dostrzegał jednak zawsze za wiele. Zbyt szerokie przestrzenie, które, wyrastając ponad granice deptanej ziemi, śmiało rzucały się już w same niebo. Czymże więc mogli mu być ci dobrzy ludzie, którzy niespokojnie wciąż przed nim dreptali? Czym innym, jak jeno dygotaniem pylnych muszek w włosieniach wrześniowych zachodów? Lub też, przy daremnym trudzie, by się skupić w zamierzonym kierunku, na jednym, w szczerym pragnieniu obranym celu. Niby rozgardjasz tajemniczych cacek w bawialnym pokoju szczęśliwej dzieciny. Taka mnogość. Ściągają się zewsząd szczegóły niejasne, obce, które same przez się nic nie wytłumaczą. Jak ująć i połączyć w jasny, zrozumiały układ tę natrętną rzeszę nieproszonych, nieprzynależnych przybłędów?
O każdym szczególe mógł mieć najwyżej myśl własną i miał ją. Poglądy swe czerpał głównie z chorych przywidzeń, jakim ulegał, gdy skurcz mięśni koło serca chwytał go niespodziewanie i łagodnie usuwał na ziemię. Wówczas doznawał majaczeń, bogatych w niezwykłe widowiska, które śmiało i podniośle rozstrzygały dręczące go zagadnienia. Treść ich przenosił ze sobą do uprzytomnienia, o pochodzeniu jednak zwykł był najzupełniej zapominać. Nie dziw więc, że myśli jego mogły uchodzić wprost za cudackie i całkiem nieprawdziwe. Oddalały go coraz bardziej od braci i sąsiadów, a na twarzy żółtość ziemista poczęła się ścinać. Wreszcie ostał samotny, niby wygnaniec rzucony na puszczy.
Wpuścił więc pan Pichoń stożkowatą głowę w szerokie ramiona, chmurę na czole przykrył spadającym kosmykiem czarnych, zlepionych włosów i powlókł swą przysadkowatą, napęczniałą osobę krokiem miarowym i sztywnie wytwornym ku nieosiągniętym wyżynom. Nie jakoby zamierzał dokonać niezwykłych czynów dla społeczności, wśród której życie go umieściło, lecz jedynie dla stwierdzenia własnej dostojności, jaką wyczuwał. Wycieczka odpowiadała powziętym zamiarom. Należało mu zgłębić zagadkę przykrego istnienia, które zdawało się być możliwie niepotrzebne, a wcale uciążliwe.
Podążył więc do poznania w oderwaniu od zgiełku dni powszednich. Wspinał się wytrwale po stromej ścieżynie, dodając sobie sił i odwagi przez umiarkowane, zaledwie czasem dosłyszalne chrząknięcie. Ponieważ kierunek dobrze przemyślał, mógł iść swobodnie, nie rozglądając się, ze wzrokiem utkwionym przed nogi.
We mgły odległości spowiło się rodzinne miasto. Doszedł. Całkiem prawdziwie, choć nigdy potym nikogo nie starał się przekonać. Wytrwale nawet zabawił na wymarzonych szczytach i najobojętniejszych sąsiadów dziwiła długotrwała jego nieobecność.
On tymczasem ostateczne ze sobą czynił obrachunki. Więc przedewszystkim, gdy już zasiadł na uboczu swojej wysokości, ujął oburącz zdobnie inkrustowaną, szczelnie zamkniętą szkatułkę, gdzie spoczywały mocno stłoczone wszystkie jego nabyte wiadomości, zebrane doświadczenia i własne, niezbyt zrozumiałe myśli. Wszystko było należycie i trwale spisane, na barwnie ułożonych, niezniszczalnych szczerbach. Czyniąc dobrowolną ofiarę dla osiągnięcia niemowlęcej naiwności i pozbycia się niepotrzebnego ciężaru, cisnął skrzyneczkę w odmęt kłębiących się u stóp jego bezmiarów. Poczym spokojny, że go nikt nie odnajdzie, ani też podsłucha, nie dbając o powagę i zwyczajną wytworności, jak pasterz z nad upłazu swawolnie huknął: ju‑uż! Bezwątpienia w chowankę się bawił z potęgami, które przyszedł zbadać i odgadnąć. Echo przykucnęło, jak kot drapieżny do skoku, i wypadło w przestrzenie. Wnet rozwiniętym biczyskiem chichotu śmigało w szczelin przepastnych czeluściach, na grzbietach się niosło skocznych wodospadów, zwijało w borów zawrotnym poszumie, aż drgając legło na zórz jaskrawej chuście. Już się rozpoczynają wesołe harce, prawych dzieci wieczności codzienna zabawa. Pan Pichoń, który szczęśliwie przybył w samą porę, z zadowolenia zatarł delikatnie białe, wzorowo rysowane ręce i zatopił widłowate spojrzenie w dymiące nad miedzianą misą słońca chaosy. Zwarty, groźnie wpatrzony w roztęczone ogromy, siedział niby puhacz śniący wśród złotej zamieci letniego południa.
Nad nim roziskrzone granaty północnych objawień. W chmurach płyną ogromne, prastare sępy i uderzeniem zakrzywionych dziobów walą zawzięcie w zczerniały od wieków tynk niebiosów. Lecą odłupane gwiazdy ze zjadliwym sykiem. Przewalają się ponad głową pilnego ucznia wieczności. On je przesiewa przez cienkie palce i rozdmuchuje psotnie w przestwory. Sępy wybiły już szeroki szczerb w niebiosach. Padło bielmo lęku na połyskujące wesele rozbawionych dzieciątek. Przez chwilę. Oto ukazuje się w szczelinie zacnie uśmiechnięty mag wieczności, czas dobrotliwy i, wdziewając na białą komżę dni srebrem gwiazd wyszyte, żałobne ornaty nocy, czyni zaklęcia, pisane runami cieniów, głoszone wróżbami puszczyków. Na zakrwawione dłonie wschodów i zachodów oparszy księgę żywota wszystkich światów, obraca karty ich lat dziecięcych, lat dziewiczych, lat niewieścich, obraca jednostajnie, pogodnie. Któż go zrozumie? Poczciwy nudziarz odwieczny. Pan Pichoń spogląda wytrwale i rodzą się w nim pojęcia rozbieżne i trwożliwe, gdyby stado dzikich, przelotnych ptaków. Zupełnie odpowiadają wrodzonej ułomności. Nęka go troska, czy też rzeczywiście widzi, czy on tylko dobrze widzi?
W hulaszczych rozgonach tętnią po rozdołach wichry młode, rozszalałe. Spędzają mgły ospałe ze zgrodziszcz ziemskich kurhanów. Powstają obudzone mary i, leniwie się przeciągając, odbywają zwykłą przejażdżkę napowietrzną.
W łzawe wrota świtania wpłynął paradny korowód. Zatrzymali się na jasnej polanie, tuż naprzeciw wymarzonych szczytów. Z czarnej, żałobnej karocy, ciągnionej przez ogniste bachmaty, wysiadł starzec ludzki z pannic wesołym orszakiem. Strojne hajduki zapalili smolne pochodnie i zasiadło do uczty dostojne grono. Studziennym ziewem patrzą spleśniałe oczodoły starca. Rozchybotany czerep czaszki dwie kochanice w śnieżne wzięły dłonie, ssąc zastygłą strawę, dwie do wybiegłych przypadają jelit, strojąc je w girlandy niezapominajek. A jedna dziewa buzdygan dzierży rdzawy, druga strzaskaną buławę, trzecia kajdanki. I nucą sobie, ucztując, o sławie wojenki, o raju kochania, o rzekach krwi młodej i o zdradliwym owym słonku złota. Starzec jęka zcicha.
Niby od czadu słodkiego osłabły, drżący z przerażenia, zagaduje pan Pichoń czule i nieśmiało:
— Kto jesteś, panie?
Dziewki, jakby spłoszone, na rozranionym karczydle porzuciły czaszkę i pierzchają. Słychać charczący głos starca, niby wichury gwizdanie:
— Synu ziemi mojej, po głosie cię poznaję!
Pan Pichoń o mało nie spadł z własnej wysokości.
— Więc ty jesteś panem, władcą ziemi naszej?
— Jenom kupił, już dawno, kupił dla uciechy i zabawy.
— Czemuż więc jękasz, możny panie?
— Synu, głód mię trawi od chwili, kiedy zawładnąłem wami.
Zdziwienie, gdyby mieniąca się łątka, usiadło na rozchylonych ustach pana Pichonia. Nie wiedział, jak należy przyjmować powiedzenia tajemniczego straszydła. Czy chwytać sens prosty, czy domyślać się głębszych przenośni. Postanowił gwałtownie, bez wahadłowych roztrząsań uważać starca za wszechpotężnego kupca czy dzierżawcę, a przedewszystkim za żarłoka. A truposz, którego mózg na razie spoczywał i odrastał, stał się wymowny.
— Wszystkie skarby — sykał — wasze i moje oddałem za tę nędzną bryłę, która tańczy głupio, niestrudzenie i rozbić się nie chce. Że was wszystkich nabyć mogłem i za tak nizką cenę, świadczy, jak wielką stanowicie pomyłkę dla waszego Stwórcy, wy i cała wasza ziemia. Poco ją nabyłem? Wszak i dla mnie jest tylko pomyłką i to bardzo bolesną, gdy mię nawet wyżywić nie może. Zaś pozbyć się dziś już niemożliwe. Przez zdobycz moją stałem się nieśmiertelny, jak mój głód (co przeklinam), a ona mi strawy dostarczyć niezdolna, że własnym ciałem żywię jedyną pociechę, dziewki lube, których łona do snu nader wygodne i rozkosznie ciepłe. Patrz, jak dzień w dzień biedactwa mózg mi wyjadają. Co tylko odrośnie, zaraz nadjedzą, pożrą myśl wszelką. Od wieków już nie pomyślałem.
— O! My najlepiej to na ziemi odczuwamy. Nie pomyślałeś, ojcze — unosił się pan Pichoń. — My strapieni — jął się żalić — czekamy głosu, czy znaku wielkiego. Istnienia naszego nijak pojąć nie możemy. Noc nas tylko ogarnia i zimne milczenie.
Cóż więc czynić należy?
— Ach! Wy niepojętni! Małoż znaków wam zsyłam? Mór, zawiść, kochanie, płomienne wichury, wód wezbrania, w gruzy zwalone osady, płynące lawy, myśli zaćmienia, narodów szaleństwa, małoż wam dałem?
— Ze zgrozą w pismach codziennych czytamy. Więc nam tylko pomierać?
— Jeno pomierajcie! Liczni, a przedwcześnie. Jeszcze nie odgadliście, że mnożąc się, hodujecie niemowlęta na przyszłe ścierwa? Wy głupi, rok w rok zasadzacie bujne krzewy życia, którym zgnić i cuchnąć przyjdzie, a pilnie gasicie tak prawdziwie, wesoło pryskające gromnice śmierci.
— Cóż ci po nas i po naszym konaniu?
— Ależ o to głównie chodzi, byleście jeno konali. Jam głodny waszej śmierci. Potom was kupił, by się zabawić, pożywić i cisnąć. Mnóżcie się, ale gińcie. Jak najprędzej. Bez mrzonek. Gdy ostatni z was zejdzie, nasycon będę i skończą się męki, może wolny się stanę i śmiertelny.
— A z ziemią‑matką, co począć zamyślasz?
— Cisnę ją w przestwory, skąd nabyłem, i razem z nią szczeznę.
Tu ulżyło sobie starcze widziadło i westchnęło, jak pierś wód spienionych, gdy uderzy o hardy brzeg skalisty.
Zaś uczeń wieczności, doszedszy do częściowego poznania, sposępniał wytwornie. Wielce sobie cenił spotkanie ze znakomitością, która włada bryłą ziemską. W każdym razie był to pan przemożny i rozumny. Świadomy swych pragnień i nieszczęśliwy. Współczucia godzien i litości. Tylko bardzo przykre, że właściwie tragiedja kupiecka. Władca pospolity w swej wielkości. Równocześnie można odczuwać dla niego pogardę. Ten głód jest potworny. Okrutnie pomyśleć, że w takich rękach spoczęły losy ziemi. Jak mógł być ktoś — kto temu straszydłu sprzedał ziemię na własność!
Ocknął się pan Pichoń. Doszedł do istoty zagadki. Była jeszcze ciemną. Nie mógł przecie ograniczyć się na poznaniu władzy drugorzędnej, należało sięgać głębiej, do samego źródła potęgi. Więc, łamiącym się z niepokonanego wstrętu głosem, wykrztusił:
— Jeżeli kupiłeś, być musi, kto sprzedał. Ten więc, który już nie potrzebuje nic nabywać, ten taki bardzo, bardzo majętny i potężny, że i tobą rządzi, ten, którego jeszcze nie widziałem, czyż nie zna zmiłowania nad głodem twoim i nad naszą męką?
Nie usłyszał już odpowiedzi.
Wśród grzmotów i przeraźliwego wichrów łomotania umknęli w dzikim popłochu. Z pod kół gnającego zaprzęgu wstawały mgły poszarpane i, przyćmiewając wszelki widok, u stóp pana Pichonia bezładnie się tarzały.
Pozostał zgnębiony i odczuwał upokorzenie. Tak dostojnie pragnął! Zlekceważono najwyższy jego trud. Ledwie przez nędznego pośrednika doszedł wątka ohydnej tajemnicy. A jednak żyła w nim nadal tęsknica za wiadomością rzeczy ostatecznych. Mimo przeciwności rosła. I nie uznano go godnym. Czym się więc różni od tych licznych śmiałków, którzy tylekrotnie, zawsze bezowocnie kończyli swe nieszczęsne o wieczność starania? Skazano go na oglądanie półsennych widziadeł, które łatwo mogły być tylko pozorem, jak wiele innych majaków, co się chętnie oczom jego zjawiały. Smutnie zamożną stała się myśl jego przez bolesną z nabywcą ziemi rozprawę. Ale jak ją wykorzystać, — nie dla drugich, — niechaj dalej, jako ćmy się rozbijają, — ale dla siebie, dla ratunku swego? Czyż wysoką świadomość w grób bezużytecznie poniesie?
Rzewnie zapłakał. Łzy były gorejące rozpaczą, gdyby małe, płomienne bańki nowopowstających światów, którym jednak w żółwią skorupę zastygnąć przyjdzie przez czas młodzieńczych, zawadjackich lotów.
Oparł głowę o zimny złom skały, łagodząc piekący żal. Poczym z wapiennych zwałów wystawił krzyż biały nieustającej tęsknoty i, spocząwszy pod nim, swobodnie rozmyślał nad losem niezapełnionych cmentarzy. A gdzieś we własnej jego głębi padł niewypowiedziany wyrok, powołujący pana Pichonia na doczesne trwanie wśród szczytów. Na znak, że dosłyszał i uznaje, lekkomyślnie począł strugać palicę, nieodzowną pomoc przy karkołomnym z wyżyn powrocie. Lecą drzazgi i wióry ze słodkim szelestem. Do niego przysiadła się urocza, swobodna beztroska. Mdli nudna rozkosz nieznanej pieszczoty. Przymknął powieki. Palica ma jednak niedostrzeżone guzy i sęki. Dlatego jest w niej prostota i zaciekłość uparta. A pan Pichoń struga odważnie, wziął rozmach silny, wbił ostrze noża w drzewo oporne i przytym zbytnio się przechylił. Tak bardzo, że go nie mogła własna utrzymać wyżyna i runął wzdłuż wdowiej ściany skalistego zbocza, ale — jak pomyślnie i nader szczęśliwie! — runął w stronę ziemi. Wskutek czego znalazł się z powrotem na ziemi. Spadł prawie cudownie, bo zaledwie lekko uszkodzony.
Niebawem zupełnie otrzeźwiał.
Zakończyła się pana Pichonia niezwykła przygoda na gminnym pastwisku, nad rzeką, tuż za rogatkami rodzinnego miasta.
Otarł z ust pianę, ślad szlachetnego oburzenia na objawioną ohydę wieczystą i przepasał rozdrapane czoło czerwonym fularem. Dźwignąwszy się niedbale, starannie wygładził cokolwiek zmięte odzienie. Wróciła wytworność i z niej to urodziło się wnet postanowienie: ocalić siebie przed potwornym losem, z którym się zapoznał w wycieczkowym jasnowidzeniu. Uśpić czujność okrutnego władcy przez pozorną uległość. Równocześnie zaś czynić skromne i ciche zabiegi o zbawczą moc cudu. I spłatać figla kupieckiej, żarłocznej wszechmocy. Dobrze, że go na razie ze swych szponów wypuściła. Wcale się nie uśmiecha, by żer pospolity stanowić dla panicza, choćby i wiecznego. Poniżające takie przeznaczenie.
Ale się wysmyknie. Ledwie przystanął na moście w pobliżu miasta, już wierzył w możliwość cudownego wybawienia. Zapamiętał sobie to życzliwe miejsce, pobłogosławił wartką rzekę, a zamknąwszy przezornie wzniosły zamiar pod składnie zapiętym, poprawnym surdutem, w przedmiejskie zaułki śmiało wyruszył.
Bełkocące na wieżach zegary kłócą się w małych różnicach o czasów sumienie. Bije trzecia godzina jesiennego popołudnia. Z oddali zalatuje go woń poległych liści, cicha i poważna, jak wydłużenie szpitalnych kurytarzy, skąd widać białe sale i białe litościwe łóżka. Niemoc w członkach czuje, pragnie spocząć. Przyjął go znajomy ogród miejski, zasiadł na ławie.
Przed nim nudnie, zębato brukowany rynek, w środku stara przyjaciółka studnia. Dziwne, że musiał ją spotkać pierwszą po swoim powrocie. Jest ona jakgdyby publicznym, kamiennym wyznaniem wiary poczciwej, odwiecznej. Wiary ojców zapewne i jego własnego dzieciństwa, które było krótkie. Niepokoiła go już nieraz ta biblijna rzeźba, lecz również często pocieszała w strapieniu. Patrzy ku kamiennym postaciom czule i przychylnie. Gdyby mógł odgadnąć ich niezłomną wolę, możeby lepiej używał zmarnowania swego i pozorów, jakie mu były na zawsze przydane. Skromność nie pozwala mu zbytnio się narzucać, ale oni sami, ci z nad studni, widocznie są mu radzi, stoją niezachwiani i kilkakrotnie łypnęli nawet życzliwie w jego stronę. Więc może bez obawy oglądać.
Na usta przyjęli smętnicę onych wiecznie powrotnych, umęczonych południ. Uginają rozłożyste barki pod ciężarem wielkich gron kamiennych. Zapomnieli zrobioną rozpacz, którą im z oczu wydziobały głupie gołębie i ptactwo zimy pochmurne. Rozparci w gwarną polichromję zapadli w niezmienność kupionych przeznaczeń. Tylko czas wyraził się w ospowatych śladach na ich kutych cielskach, dając przystępny symbol epok, które przykładnie minęły, tworząc gawędę dość zwykłą: o perypetjach, pomyślanych w łatwej zadumie. Prawdziwi prorocy. Ze szczytów marmurowej cysterny głoszą radosną nowinę. Wieść perli się, rzeźką strugą bucha. Jest błogosławiona kraina hen, kędyś. Wyzwolić się można. Soczyste grona przynoszą na znak dla niewiernych.
Pan Pichoń podszedł do basenu, odrapane wymył czoło i fularem wytarł. Jakby się święceniem jakowym namaścił. Poruszyło się w nim wierzenie, jak płód, zwiastujący w łonie niewiasty, że go aż mdli w trzewiach i słodkie łechtanie po grdyce się ślizga. Ręce składa pobożnie:
— Moiście wy mężowie zapoznani! Któż jest, by was prawdziwie mógł pojąć i ocenić? Czy te brudne dziewki służebne, wokół basenu tłumnie zgromadzone na ucieszne rozhowory, czy ci ludzie obcy, którzy długo zwykli czytać w czerwonych książeczkach, a spojrzawszy, odchodzą obojętni, lub wreszcie miejscowi przekupnie, gdy zajadle szwargocą o cenach zbóż, mięsidła czy masła?
Dzieje się wam krzywda. Moiście wy drogocenne, kamienne zwiastuny! Oto się zjawiam, sumienny badacz rzeczy ostatecznych. Liczba moja — pierwszy. Przydomek, dar ciasnych zaułków — kukła lub grzechotka. (Gminu zawiść znana). A jednak ja was właśnie odgadłem.
Z ufnością wieści się poddaję, w zakon radosny wstępuję na obłóczyny miłosne i wtajemniczenie nieskalane. Ku wam się garnę i chronię przed okrucieństwem zwidzianym. Czuję, już pachną na świetnym łąkowiu w kształt naszej pieszczoty rozkwitające, blade macierzanki. Walą się zatajone bramy. Na marne odłamki skruszone przeznaczeń kajdany. Wolny do ziemi wchodzę obiecanej. —
Bardzo się z prorokami pan Pichoń spoufalił. Cudowność przecie nie zamroczyła go wcale. Przezorny to był podróżny, zwłaszcza, że się na zawsze wybierał w kraj przepowiadany. Na dowód więc, że składa uroczyste ślubowanie, wyciągnął zgrabną rękę w przestrzeń i cień jej nad kędziorami łbów kamiennych opuścił. W tej samej chwili wyczuł pod dłonią jakieś archeologiczne zagadnienie, które go nużyło, jak zawiłość zagadki. Brak wyraźny w całości, w zwiastowaniu. Postanowił zażądać wyjaśnień, szczegółów. Dla koniecznej korzyści. Coś się zabyło, należy dokończyć. Kto dokończy? Ugniatają go zwalające się błamy niepewności.
Skąd idą kamienni mężowie i kto ich przysłał? Nigdzie niewyrażone. A kierunek, w którym udać się wypada, by być im posłusznym? Ani śladu jakichkolwiek wskazówek. Oto kalectwo wieści niedoskonałej, pozornej! Oddalał się, przekręcał głowę, powieki mrużył, obmyślając plany uzupełnień, niezbędnych dla własnej pociechy i swojej wiadomości.
Umrzyków wybranko, trupim swędem zabójcza godzino ciągnących pogrzebów, trzecia popołudniowa godzino! — spłoszyłaś pana Pichonia w jego dociekaniach. Przez rynek wloką jakiegoś, który musi być obojętny. Człapią uroczyście końskie kopyta i ciężką wstęgą z czarnej mory wiją się psalmy ziemskiego żegnania. Śmieszne. Pan Pichoń jest zawzięty na takie pospolite, ponure widoki. Łyskanie złowrogie posypało się z kusego spojrzenia. Musi usunąć się z drogi.
Uchodzi, ratując niezamąconą pogodę. (Da się jeszcze rozwiązać zagadnienie). Główne, że zapowiedź już padła. Odbędą się śluby. Więc czuchra się w nim zadowolenie. Idzie, by się rozochocić, poweselić. Karnawałowe na ziemi ostatki.
W bogatej dzielnicy w dom wstąpił wyniosły, o którym wiedział, że jest ucieszny i zwykle tańczący, a bardzo chętny wszelkim gościom, oczekiwanym przez dziewczęta ładne i brzydkie dziewczęta. Z domem łączyły go oziębłe stosunki towarzyskie, rzadkie i jedyne, jakie posiadał. Gwizdając, kopnął drzwi salonu, co tutaj uchodziło za pierwszy dowód wytworności, i znalazł wnętrze niespodziewanie mroczne i puste. Ochrypły aryston skrzeczał wiedeńską galopkę. Niezrażony wkroczył zmarnowany uczeń wieczności do serca uciechy i, ku zupełnemu uspokojeniu, dojrzał w słabo oświetlonym kącie przed zwierciadłem dobrą znajomą, panią Honorcię, tańcującego domu ogólnie szanowaną właścicielkę. Gość bez powitania wygodnie obok niej zasiadł. Podziwiał wyszywany w żółte kwiaty czarny szlafroczek aksamitny, głębokie jego wcięcia na szyi i plecach, a szczególnie poważną brodawkę, co jak ponętna zazula nad wychudłą, sterczącą przysiadła łopatką. Cienkie kosmyki lnianych włosków maściła pani Honorcia obficie olejem z lipowych kwiatów, zwijając warkoczyki w jaskółcze gniazdo na środku główki okrąglutkiej. Musiał się zdumiewać pan Pichoń, że dotąd wdówką pozostawała niewiasta tak powabna. Z hałaśliwym łaskotaniem tętnic właził w niego niezgrabny, powolny zachwyt. Odchrząknąwszy, przechylił się przez ramię obojętnie milczącej i najwdzięczniej prosił:
— Czy można pocałować?
— Co takiego? — niezbyt uprzejmie pisnęła gospodyni, tkwiąc stale spojrzeniem w zwierciadle.
Pan Pichoń mlasnął ustami brodawkę, za co srogą otrzymał naganę. Gospodyni wyjątkowo była nieusposobiona i gromiła żart niesmaczny głośno, ale klekotliwie, gdyż słowa dziwnie jej lepły już w jamie ustnej.
— Proszę sobie nie pozwalać! Jeszcze co! Patrzcie, do mnie się zabiera. Szuruj lepiej na górę.
— Kiedy mi się właśnie Honorcia ogromnie podoba. Naprawdę. Oglądałem tylko z tyłu wprawdzie, a już mogę powiedzieć, że jestem zakochany. A to najważniejsze.
— Także coś!
— Pani Honorcia coś bardzo gniewna, przykrość miała, czy tak?
Tymczasem skończyła się staranna fryzura. Stroskana kobiecina wzięła z toalety połyskującą, kauczukową szczękę i z westchnieniem wtłoczyła ją w szerokie usta. Poczym z głupim wdziękiem zwróciła uwiędłe fijołki podmalowanych oczu na uprzejmego kawalera, a z rozpękniętych jej sinych warg wyskoczył płaczliwy uśmieszek i, przebiegając archipelagi piegów, usiadł na wystających kościach policzka. Opuchnięte, czerwone nozdrza złośliwie zadartego noska wzdymały się płaczliwie wskutek rozżalenia.
— Abo dadzą żyć? — wybuchnęła, żałośnie chlipając. — Gdzie tu pożytecznie pracować! Trzymam tę budę i jeden Pan Bóg widzi, co się namozolę, natroskam, by jakoś porządnie i pożytecznie wyglądało. A dadzą wytchnąć? Kalumnje rzucają i tyle. Nagadali, że nieletnie dziewczęta hoduję, że się zabronione odbywają brewerje, że po nocach wrzaski, awantury. I wszystko na moją biedną głowę. Chcą mi wydrzeć ostatni grosz ciężko zapracowany. Już nie wiem, jak żyć, by to coś było warte.
Krótkie, wybielone paluszki, zdobne w natłoczone pierścienie, rozwijały zwilgocony od łez arkusik, podając go głęboko współczującemu spowiednikowi utrapienia.
— Grzywnę nałożyli Honorci! — oburzył się.
— Dopiero niedawno, coś o trzeciej to piśmidło z urzędu przytaskali.
— O trzeciej?... o trzeciej — wprost zdumiewające!
— Albo co? Paskudna godzina. Nędzarzy chowają. Ległam spać, a te łotry mię zbudzili.
— I ja także się zbudziłem, by otrzymać o trzeciej nowinę radosną, przyjemną.
— Cóż mnie z tego?
— Niech się pani Honorcia uspokoi, a może coś uradzimy... Wiem o rzeczach — zaczął szeptem — o których nikt nie wie. A są przydatne. I można się tajemnicą podzielić, myślę, że i trzeba. We dwoje dopiero można właściwie korzystać. Tylko musi być osoba poważna, wprost jedyna, której śmiało mógłbym powierzyć. Bo jest to rzecz taka, że łatwo potym żyć bardzo szczęśliwie.
Usiadła na jego kolanach, włosy gładziła. Mizdrząc się pieszczotliwie, zagadnęła:
— Szczęśliwie?
— Szczęśliwie.
— A bardzo?
— Bardzo, bardzo, jak nikt jeszcze nigdy.
— Oj ty, ty, przylepna gomółko!
Uczuł blizki zapach pomady jej włosów i wnet ciepłe na powiekach muśnięcie. Niezwyczajnie stało się w nim cicho. Słyszał własne, rwące na skroniach tętnice. Jest ktoś — jest więc — i zbliża się, no — no, proszę — proszę, jest tuż — tuż, chce zaufać — przecież jest.
Z piersi huknął okrzyk rozpiekły i krwawo drgający. Przechylił ją wpół i wbił się ustami w małe, miękkie sutki, zapamiętały, bez oddechu. Ona palcami po jego czole błądziła.
— Chcesz, Honorciu, powiedz, chcesz?
— No chcę, tylko nie burz głowy.
— Powtórz raz jeszcze, więc będziemy żyli we dwoje?
— Ma się rozumieć, ale już dosyć!
— Zaraz — nie całował jeszcze nigdy naprawdę.
— To się dorwał! Czekaj. Ależ puść! Coś ci powiem. Ja znam się na ludziach. Naśmiewali się z ciebie, wywracając gały, i mówili: przybłęda, niesamowity, choroba go trzęsie. Kazałam im stulić pysk. Co jest? Albo oni lepsi? Tylko wyzyskają człowieka, narażą na straty, a potym oczernią. Ty zaś, bywało, przyjdziesz, siądziesz w kąciku, nie ciskasz się, tylko zapłacisz za swoje i pójdziesz prędko. Taki gość — to rozumiem. Zaraz mię chwyciło za serce, żeś taki potulny, i jakbym przeczuwała, że coś między nami będzie. Kiedy nadęta Franka kiepkowała z ciebie, powiedziałam jej, że durna i że się zna na tym, jak jej subjekty na gwiazdach niebieskich. Bo i uczony jesteś, co z mowy widoczne, i układny, z porządnego domu, a nawet wcale przystojny i zażywny, nie jak te wychudłe łyki miejskie. Zaś tylko żałować, jeśli chorowity.
— Kiedy nieprawda, głupie brednie — oburzył się konkurent. — Zapytaj lekarzy. Najzwyklejsze epilepsje wewnętrzne. A właściwie nic na tym i całkiem nieszkodliwe. Gdy czasem nie pora po temu, zechce mi się nagle spać. Usunę się na ziemię lekko i pośpię, nie przeszkadzając nikomu. Śnią mi się słodko różne cudne rzeczy. I trudno spamiętać, takie bogate i przemądre. Jeśli się coś tylko w głowie zatrzyma, pierwszej lepszej pokrace przecie się nie zwierzę. To dla mnie i dlatego coś wart jestem. Ale tobie dam, kochanie, i nie zataję. Zobaczysz, jak się urządzimy wedle mojej wyższej wiadomości, dopiero z zawiści naród szczekać będzie.
— Ale jeszcze przed ślubem powiesz mi coś z twoich uczoności?
— Nietylko powiem, ale i pokażę. Choć nie wiem, czy pojmiesz tak od razu.
— Czemużby nie? Albo to ja co? Pierwsza lepsza świszczypałka z brzegu?
Umówili się, że wyjdą dnia następnego o godzinie trzeciej, która się okazała najpomyślniejszą dla przyjmowania cudownych objawień. Tymczasem wróciły panny z przechadzki i barwną strojnością i piskliwym gaworem upstrzyły salon, a pan Pichoń z nieśmiałości aż się skulił na kanapie. Wypędził go jednak (na widok) ostry rozkaz Honorci: „każ dać piwa!“ Rudy, zaspany żydowina wniósł szklanice i butelki. Zaczęła się uroczystość zrękowin. Potrącili się w niemym toaście wcale niezręcznie ale przyzwoicie, a odpowiednio nastawiony aryston cedził z namaszczeniem uroczystego poloneza.
Przy akompanjamencie wzniosłej muzyki zadeklamowała Honorcia zebranym dziewicom rapsod pożegnalny. Wkrótce za mąż wychodzi. Dziś jeszcze budę zamyka. Podły interes, a zdrowie jej drogie. Dobrze będzie, jeżeli panny zaraz spakują swe kufry. Przykro potym kogo wyrzucać. Może już teraz oznajmić, że ona i jej narzeczony czują się bardzo szczęśliwi i z pewnością dobrze będzie im razem. Jednym słowem przystają do siebie. Niechaj więc komu nie przyjdzie chętka przypadkiem stroić drwiny, czy jakie finfy pod nos puszczać, bo stanowią oni parę tak dobrą, jak każda inna, węzłem prawym się połączą, więc każdemu do nich zasię i wara. Przeciwnie, należnego szacunku wymagać będą.
Przy wszystkich ucałowali się serdecznie i długo snuli plany nowej cukierni w rynku, jaką tymczasowo postanowili założyć.
Ogród miejski przyjmował odtąd stałe ich odwiedziny. A narzeczeńskie popołudnia były życzliwie pogodne. Przechodzili przykładnie, pod ramię w sąsiedztwie studni lub wygrzewali się na ławach parku. Z poza gęstej woalki pilnie badała Honorcia tajemnicę rzeźby. Pan Pichoń pluskał się w falach swojej wymowności, starając się zachwycić narzeczoną i ożywczym słów bryzganiem ocucić przez dłuższą nieczynność zastałe serce.
— Widzisz? — pytał serdecznie zapatrzoną.
— Co? Gdzie?
— No tam, nad basenem.
— Ee, jakieś golasy i tyle.
— Ależ pozwól, twarze wcale przyjemne. Mają coś do powiedzenia.
— Co tam. Pewnie jakieś głupstwa i nic przyzwoitego.
— Mylisz się, kochanie. Przypatrz się lepiej i może odgadniesz.
— Bodaj tak. Nic zmiarkować nie mogę. Co oni tak taszczą, jakiś tłumok, czy co?
— Wstydź się. Kto takie rzeczy mówi. Taż to winogrona.
— Idź! nie może być, a to heca dopiero!
— Naturalnie, że winogrona. Pomyśl tylko, co to może znaczyć? Zastanów się, jak mię kochasz.
— Albo ja wiem? Już ja widzę, że te cudactwa nie dla mnie. Poco sobie głowę mitrężyć.
Przywołała preclarza i jęła z głośnym chrupaniem zajadać, twierdząc, że winna się bardziej zaokrąglić, by mu z nią było jeszcze przyjemniej. Ciamkała, a pan Pichoń bez przeszkody z prorokami mógł gawędzić.
Trudno było z nich cokolwiek wydobyć. Jakby się zatrzymali w łaskawych wyznaniach. Trzeba było stalowej wiary ucznia wieczności, by takie postępowanie wyrozumieć. On jednak dobrze wiedział, że wszystko się wstrzymało dla dobra Honorci, zanim w tajemnicę nie wejdzie. Cieszył się, że tak jasno przejrzał i życzenia ich wypełnił.
Wziął niewiastę, pokolenie będzie. A wówczas wszystko naraz wypowiedzą, bo i warto będzie. Któżby chciał zbawiać jednego człowieka i po co? Niechaj cud na potomstwo przejdzie. Już go żadne nie zmyli milczenie, kiedy zadany jest początek. Już się tylko weseli, weseli...
I wracała do miasta dostojna para z głębokich rozmyślań. Wzgardą mierzyli złośliwych facetów w cylindrach, chichot panien sklepowych, czy podejrzliwe stójkowych łypanie. By zaś na zawsze usunąć obawy o trwałość mienia Honorci, wstąpili do urzędu, gdzie wszystka oszczędność pracowitej kobieciny została przepisaną na nazwisko przyszłego jej męża. W ten sposób usunęli grozę ściągnięcia przeogromnej grzywny z bezbronnej ofiary. A w sercu pani Honorci jeszcze bardziej utyła wdzięczność dla ulubieńca za wybawczą poradę.
O zmroku kończyli wędrówkę po mieście. Z żalem przerywał pan Pichoń zbawcze pouczanie. Przed jej domem wzorowo i widocznie się rozstawali. Pocałunek na rękawiczce składał, a ona, tłumiąc wzrastającą z dnia na dzień ku niemu namiętność, w dziewiczą uchodziła samotność. Nadsłuchiwał mdlejącego szelestu jedwabiów i starał się w garści zatrzymać porzucony kłębek woni, mądrze nazwanej: „goutte d’or“[1].
Pod bramą zwykł był szpiegować w noc późną, urozmaicając sobie zajęcie wyszukiwaniem własnej podobizny w odbiciu oślizgłych z gazowych oświetleń asfaltów. Z różnobarwnych migawek układały mu się hjeroglify szczęścia, które zalotnie przydeptywał. Przez rozjarzone, wielkomiejskie niebiosy przesuwały się czarne kłody zbitych chmurzysk, niby lotne architrawy nadziemskiej budowli, pod które nadstawiał mężne swoje barki i tężał nieruchomy, jak pękata dorycka kolumna. Nikt podejrzany go nie płoszył. Nadbramna matka karjatyda pieściła się z putkiem.
Wspiął się na palce i po łydkach zaokrąglonych klepał malca poufale. W seledynowym rozmarzeniu pieścił już swoje własne, nieodzowne pacholę, swoje i Honorci. I uszczęśliwiony, pełen zaufania do drogiej niewiasty i swego wyboru, wracał w ogród, by gotowy na każde wezwanie przespać noc w czujności „pod prorokami“.
Barwne afisze, dzieło postępowych mistrzów na nudnych murach miasta śmiało rozlepione, głosiły niebawem społeczności wieść miłą o otwarciu pierwszorzędnej cukierni w rynku. Nazwa przybytku: grota płochej czarownicy, a każdy, kto się tam udaje, spożyć może z niebywałym skutkiem nieprześcignione w smaku ciasta trujące. Zadudniało miasto, rozpełgało się mrowie ospałe, niby pod działaniem piekącego proszku.
Wabiła jaskrawa tajemność nietylko ostatecznie zgorzkniałych, ale i wcale motyle jeszcze egzystencje, więc ciągnęły skoczne procesje w stronę groty, gdzie w harmidernym zespole, z prawdziwie pątniczym zapałem truli się na swoją pożyteczną zgubę, gdyż nadal pozostawali przy życiu wesołym. Cenna ta właściwość ciast trujących bardzo dodatnio wpłynęła na mnogość nieustających w grocie odwiedzin.
Prawie równocześnie, w niemrawy, słotny poranek odbył się przed kaszlającym pisarzem w urzędzie cywilnym ślub dostojnej pary, której za świadków służyli dwaj narożni miastowi posłańcy, za odpowiednią opłatą nastrojowo przyodziani.
Niegodna wchodziła pani Honorcia pod dach małżonka, nienależycie przygotowana. Ale uradzili wspólnie, by dłużej nie zwlekać, gdy serca gorzały, wydzielając ze siebie nieznośną upalność, trawiącą gorączkę, w której wszelkie myślenie zmącone leniwie się przeciągało. Złączeni na stałe, przyzwoitą uzyskiwali sposobność, by wciąż być przy sobie, co ułatwiało panu Pichoniowi nauczanie. Serce na sercu w miarowym, jednakim tykaniu. W ten sposób najprędzej zajdzie w stan łaski ubóstwiania.
Pani Honorcia za bufetem świetnie królowała, małżonek zaś nadal prowadził konszachty z prorokami i blizkim być musiał wyjazdu, gdyż nieustannie badał wielkie karty świata, chcąc mniej więcej wymiarkować, gdzie też w przybliżeniu może się ukrywać ziemia obiecana.
Ściągał potwornie grube atlasy, na podłodze izby mieszkalnej z ogromnym rulonem się rozkładał i awanturnicze odbywał podróże naokoło świata. Raczkując w bieliźnie po zwrotnikach i biegunach, czerwonym rylcem kreślił domniemane kierunki. Ślęczenie swe niejednokrotnie uwieńczał odkryciem. Z nieoznaczonych bezmiarów wyskakiwał przed nim ląd, fata‑morgana, tu i tam. Wówczas z rozkosznym fikaniem wyrzucał nóżki w powietrze i przypadał twarzą do przylądków dobrej nadziei z radosnym gęganiem. Wilżył piasek wybrzeży w zapamiętałym całowaniu, przyszpilając pocałunki błękitnemi chorągiewkami dla zapamiętania. Gdy już wesoło powiewały, mógł się zagłębiać w mistykę trójbarwnej książeczki, w długie kolumny cyfr maczkowanych, które czasy odjazdów naznaczały. Miał już godziny i minuty umiłowane.
Musiały jednak mimo wszystko zachodzić pewne wątpliwości, gdyż często wybiegał pod studnię, na naradę. Tutaj wyzywał swoich zbawców do wynurzeń śmiałych.
— Słuchajcie, panowie — zapewniał — ja już niby tak, jakgdybym wszystko wiedział. Poco zwlekać? Moglibyście już raz coś stanowczego ze siebie wydusić. Wezmę babę i ruszę. Słówko tylko piśnijcie, a ruszę. Zabiorę trochę służby i jakie zwierzęta, by się mnożyć mogły pokolenia. Honorcia sporządzi dzieciaka, prędzej, czy później. Będzie chłopak i dziewczyna będzie. Albo pożenimy brata z siostrą (wśród nowych warunków zanikną wypaczone pojęcia o kazirodztwie), albo, co bardziej pożądane, obmyślimy jakiś sympatyczniejszy sposób rozmnażania nowego rodzaju ludzkiego, któremu ja dam początek. Już ja to wszystko urządzę przemądrze. Nie bójcie się! Znam się ja przecie na prawach odwiecznych. Ale już wreszcie gadajcie, bo chciałbym jeszcze jakoś użyć mego zmarnowania. Hej! panowie!
Ale to fanatycy, doktrynerzy. Zacięli się i ani rusz. Prawdziwie prorocza przekora. Klechy zawzięte, w niczym nie ustąpią. Dokąd czekać? Widzi odpowiedź: Przodownik, kudłacz kamienny, słodziutko się uśmiecha i za zębami miętosi orzeczenie: aż się warunki wypełnią.
Czekajcie!
Pan Pichoń wraca. Rozgmatwują mu się jakoweś kłęby myślenia, które był już nieraz porzucił. Rok mija. Naużywał sobie z tobą, Honorciu, oj naużywał. Święta prawda. Tylko już mi obmierzłaś cokolwiek. Wiesz dobrze, że nie myślę po próżnicy, tak sobie, w życiu sztyhulkać. Dawaj więc, co masz dawać. Ta ty niewiasta przeznaczona, wybrana! Wrodzoną ci jest tępość i na nic moje nauczanie. Nie rozumiejąc, czynić winnaś, co ci przekazano. Poco marudzić? Mija rok — miara na wytrzymałość cienkiego fornirunku szczęścia, jaki pokrywał wygodne łoże wspólnego pożycia. A jak pęknie? Wszak pękają już w grocie mebelki nowiutkie, gratki cacane.
Wszedł pan Pichoń do swojej cukierni, przed bufetem i umiłowaną niewiastą przystanął i ponuro zagadnie:
— Kiedy wreszcie będzie jakie dziecko? Ani śladu niema, co?
Głośno, głośno skrzecząc, pryskają zeschłe, znużone mebelki, ale pani Honorcia nie rozumie, nie zważa.
— Coś także! — burknie — niema i nie będzie. Widział kto? z dziećmi każe mi się babrać. Jeszcze czego!
— Hm — moja kochana, to wcale niedobrze, bo ja mam właśnie śliczne i całkiem poważne wiadomości...
— Co takiego? czyś ty oszalał?
— Mam, kochaneczko, wiadomości ze studni. Aha! a widzisz? Ale czas najwyższy, trzeba się zbierać, jakiegoś bachora koniecznie skądeś wytrzasnąć, może jaki podrzutek, znajda, gdzieś, coś i umykajmy, powiadam ci, umykajmy, żeby potym nie było za późno.
Sam wszystko złagodzę i co tchu machniemy. Wiesz, co cię tutaj czeka? Lada chwila może z głodu zawyć żarłok i kipniesz. Ani się oglądniesz. Los straszny. Znam ja osobiście żarłoka, ziemi zarządcę. Przecież nieraz ci o tym w nocy do ucha szeptałem. Kupczyk pospolity, dzierżawca. Wiecznie głodny. Miło to dostać się w jego łapy. Pożre i w tym cała przyjemność. Że też ty tego nie pojmujesz? A my, a my możemy, jest nam dane, przez wielką łaskę i trud mojego skośnego wejrzenia, wejść możemy w kraj inny, na inną ziemię, gdzie go już niema, gdzie już nie panuje, a włada pan wiecznie nieznany, ten najwyższy, ten... Honorciu, słuchaj! uciekajmy!
— Ależ wynoś się, pakuj, jedź, smaruj, łam gnaty, tylko sam. Mnie nie tyrpaj ze sobą. Całkiem ci się w głowie pokiełbasiło. Po jakie licho wyprawiać mnie z tobą te głupie brewerje? Zostaw mię w spokoju, przy mojej robocie. A o dzieciaka nie wzdychaj, niedołęgo, bo ja nie po to zamąż wyszła by ciaćkać bachory, jeno by pożytecznie pracować i u ludzi się zasłużyć.
Wyrżnęła pięścią o ladę, że wszystkie plasterki cytryny, opisawszy łuk w powietrzu, przylepiły się do linoleum chodnika. W ten sposób wydała straszny wyrok na siebie i swego małżonka, jakkolwiek nie zdawała sobie z tego sprawy, będąc od urodzenia dość tępą. Zresztą przejęta była zupełnie nową orzechową masą, którą wymyśliła na nowe ciasta trujące. Pchnęła nawet pana Pichonia do kuchni, by czeladzi doglądał. Pryncypał wcale się nie kwapił z odjazdem. Przeciwnie, zasiadł w ciemnym kącie nad misą z orzechami i strasznie wyglądał. Ostra zawziętość ścięła spokojną zazwyczaj twarz jego. Jakieś ponure knowania przesuwały się po zmarszczkach czoła. A kiedy nikt nie spoglądał, lekko pomadźgał w słodkim żonki wynalazku i zaraz jął gromić służbę, wszystkich napędzając do rur rozpalonych i wytłuszczonych brytfanek. Kiedy wypiekano niezwykły pomysł, baczył, by uprzątnięto misę i wymyto, poczym własnoręcznie dokładał drewien do ogniska. Z rękoma na piersiach stał zagapiony w paliwo i, wyszczerzywszy spróchniały przód zębów, złowieszczo cykał. Najstarszą kucharę aż jojkanie chwyciło w przewodzie i w dołku złe parcie, tak się przeraziła, myśląc, że widzi samego belzebuba, jak spluwa w czyściec krwawiący.
Własnoręcznie na tacy ofiarował pan Pichoń dokonane dzieło swej żonie. Skosztowała sama i jedyna. Przyznała, że bardzo smakowite. Niebawem jednak chwyciły ją gwałtowne boleści, wśród których zaczęła zapominać, co się z nią dzieje. Nie mogła już nawet powiedzieć sobie, że się otruła własnym ciastem trującym. Zmarło się jej nader prędko, niespodziewanie i dość niewygodnie, bo na kozetce w samej grocie, wśród przerażonych gości, naprzeciw świeżo pękniętego lustra, a tuż prawie pod napełnioną a zawsze wesoło brzdąkającą kasą.
Po tej prawdziwie bohaterskiej śmierci, w której Honorcia padła ofiarą swego wynalazku, mnogie i pospolite spadły na pana Pichonia przykrości. Cały nakład ciast przeniesiono do śledczego urzędu, a młodego wdowca osadzono w więzieniu. Wlokły się badania nudne i niezręczne. Groźny, jak sęp zaspany, stawał oskarżony przed sędzią i żadne natrętne pytanie nie było w stanie kleistej zadumy rozrzednić. Leniwie kurczył ramiona i rozkładał pulchne, białe ręce. Czeladź przesłuchana zeznała zgodnie, pod przysięgą, że nieboszczka własnoręcznie zatrutą masę zgotowała. I mimo rozpaczliwe siepaczów wysiłki, żadnych obciążających nie znaleziono dowodów. Ściekał więc tylko zjadliwy uśmiech pogardy po tłustej brodzie obwinionego, a skupiona dostojność ani na chwilę go nie opuściła.
Otrutą Honorcię, która (jak należało przypuszczać) nader dowcipnie i samowolnie opuściła miłe gniazdo tuziemnego szczęścia, złożono w zakładzie anatomji, skąd rozkoszne ciało, niemiłosiernie poćwiartowane, najemni pachołkowie bez zaszczytów odwieźli na cmentarz.
I właśnie w czasie, kiedy dzwony kościołów z zawodowym bałamkaniem odprowadzały zmarłą na wieczny odpoczynek, a więc o godzinie trzeciej popołudniu, uległ pan Pichoń nawrotnej chorobliwej senności. Tym razem nie odwiedzał szczytów, lecz przeciwnie błąkał się po nieznanych, złowieszczo gulgocących trzęsawiskach. Zimne mieczyki błędnych ogni nie umykały zwodniczo, ale wbijały się z lubością w smutne, męczeńskie jego ręce. Czuł, że się zapada. Z klejkotaniem rozdziawiły moczary cuchnącą paszczę i, cmokając lubieżnie tłustemi wargami, z nabrzmiałym sapaniem wsysały niebaczną ofiarę w gardziel grzęzawą. Kurcz wygiął zażywną osóbkę tonącego w chudy, boleśnie skręcony świder. Jeszcze widział nad sobą pstremi obłokami zlataną, komedjancką budę niebiosów. Dosłuchiwał anakreonckiego pit‑pi‑lit beztroskich ptasząt. Żegnały go przedrzeźniając wężowiska, rozsiadłe na czaty, z sykiem raz‑wraz opadały gwiazdki tkliwych ich wejrzeń. Trzmiele nad powiekami bąkały, gdy oto — uścisk łagodny za głowę go obłapił. Wyciągnięty, na równe nogi przystanął. Przed nim zbawca, ziemski wielkorządca. Znajomy, tylko od ostatniego spotkania uległ stanowczej zmianie na korzyść. Jeno blizny świadczyły o dawnych ropieniach, a purchawa główka trzymała się na swoim miejscu, lekko przez podmuchy wiatrów kołysana.
Również towarzystwo kochanic zachowało się całkiem przyzwoicie, a w zwiększonym gronie ze zdumieniem odnalazł pan Pichoń swoją Honorcię. Skancerowany, zmięty wskutek przedśmiertnych szamotań, ocucił się i pokrzepił na widok tak schlebiającego odznaczenia. Głos żarłocznego starca, wielce złagodniały, przebierał wśród tonów najbardziej serdecznych. Dziękował przedewszystkim swojemu uczniowi za przysłanie rozkosznej żoneczki, którą, jako znawca ukrytych wartości, zaraz po przybyciu przy boku zgłodniałym zatrzymał, obiecując sobie po niej wiele przyjemności na przyszłość. Odwzajemniając się za ten prawdziwie obywatelski uczynek, ocalił zasłużonego Pichonia od nieuchronnej zagłady, co się nawet wyraźnie zasadniczym prawom apetytu wieczystego sprzeciwiało. Wśród miłego ćwierkania przeszedł cały orszak na bezpieczną groblę, gdzie wszyscy na zaproszenie staruszka wsiedli do pojemnej karocy, by odwieźć na ziemię zbawionego człowieka. Jazda była szybka i przyjemna. Wielkorządca ujmował gościa swą wyrozumiałością, z upodobaniem zezwalając stęsknionym małżonkom na ponętnie wyuzdane umizgi. Honorcia stała się powabną, jak przedtym nigdy.
Nasycony, mógł pan Pichoń z uwagą słuchać ojcowskich napomnień, jakie się łaskawie skraplały w ustach sędziwego gubernatora. Skrucha jęła w piersiach Pichonia rzęzić, gdy padały zarzuty, że marnuje dary wyższej świadomości, że się wyzbywa szczerej lojalności, że bunt w nim czuwa. Czyż znowu bezpożytecznie chce ugrzęznąć, jak te setki tysięcy, które bezgłośnie zapadają się rok w rok w noc bezdenną? Niechaj służy wiernie, jako przystało na rzecz zgłodniałego pana, niechaj nie ugania się po marzonych rozłogach, gdyby łobuz wioskowy, na łąkowiu ścigający motyle. A Honorcia nie omieszkała dodać z wdziękiem, że posłusznemu przypadnie w udziale sowita nagroda. Wreszcie zadudniła karoca na bruku miejskim i osadziła się przed celą więzienną. Przy rozstaniu, które nosiło cechy rodzinnej czułości, uścisnął starzec kostropatą ręką dłoń swego bogdanka, przez co go, przemocą wprawdzie, ale silnie zobowiązał.
Z lekceważącą swobodą wyszedł pan Pichoń z więzienia, gdy go oswobodzono dla braku dowodów. Na żądaną kaucję złożył pokaźną paczkę rumianych papierków, do znacznej sumy dodając jeszcze bardziej znaczący uśmieszek.
Widocznie zmizerowany na ciele, w zatwardziałym wywyższeniu wcale nieugięty, wkroczył na przeludnione corso, spokojnie oglądając przepyszne sklepowe wystawy. Wywołał popłoch. Sądzono ogólnie, że podejrzany, zezowaty człowiek zechce się wynieść z potulnego miasta. Niektórzy uzasadniali nawet publicznie obawę przed jakimkolwiek z nim zetknięciem. Pozostał jednak głuchy na głosy współobywateli, składając przez to dowód zupełnego braku najzwyklejszej edukacji społecznej.
W zarozumieniu swoim zaszedł tak daleko, że zdawał się urągać zbiorowej opinji. W niespełna bowiem miesiąc, gdy się już uciszyły niespokojne pomruki o skonie Honorci, w tym samym miejscu, gdzie dotąd istniała grota płochej czarownicy, zadyndał szyld biały ze złotym napisem: Pierwszorzędny Zakład Pogrzebowy. Za kantorkiem, wśród stosów najcenniejszych trumien, w nieskalanie czarnym tużurku z białym chryzantemem w butonjerce zasiadł zakładu dyrektor i właściciel — wytworny pan Pichoń.
Z pośpiechem wiosennych nasion, pędzonych przez kwietniowe zwiewy, rozniosła się po mieście wieść o nowym zdarzeniu. Awanturniczą śmiałość przyjęto powszechnie za policzek, wymierzony godności obywatelskiej. Tłumnie gromadzili się najpoważniejsi mężowie na chodniku przed nowym zakładem i, zaciskając pięści, odgrażali się srodze. Nie brakło i wymyślań głośnych, wcale obelżywych.
Pan dyrektor nawet przez okno nie wyjrzał na uliczne hałasy. Były one dla niego tylko zapowiedzią, że zajadli ziomkowie niebawem się znużą, a, odszedszy w ciszę, jak przystoi bliźnim, z wrogą myślą się pogodzą.
Równocześnie zmarł w mieście mąż wielce wybitny, narodu całego wybraniec i szczęśliwy kochanek. Nowe przedsiębiorstwo najskromniejsze postawiło żądanie, więc jemu powierzono zaszczytną paradę. Wyruszył pan dyrektor niby na walną rozprawę, na podbój niechętnego ogółu. I poszło za nim przewidywane zwycięstwo. Ceremonja przeszła najśmielsze oczekiwania. Za pośrednictwem pana Pichonia udało się złożyć wybrańcowi hołd niebywały.
Żal nieistniejący i rzewność skostniała zostały godnie wyrażone. A zadanie było niełatwe, tymbardziej, że pompa miała za jednym zamachem zastąpić brak dotychczasowego uznania.
Szlachetna gawiedź jednogłośnie wielce sobie ceniła widowisko. Nawet zagranica wystąpiła z pochwałą. Udało się wzgardzonej, wyklętej jednostce dowieść, jak pożyteczne jej przedsięwzięcie i że na szczycie najwybredniejszych wymagań zostało zbudowane. Prawie wzór, nie dający się niczym prześcignąć. A prawdziwa zasługa, wszystkim oczom widoczna, musiała być należycie oceniona i sprowadziła rozejm między wrogiemi stronami, rozejm, będący zapowiedzią zgodnej, na wzajemnym wyrozumieniu opartej pomyślności. Odtąd w koniecznie ponurych wypadkach padało hasło, szemrane serdecznie, niby niewidzialny odpływ umartwienia, miłe łaskotanie ulgi: a teraz chodźmy do Pichonia!
W zdrowych blaskach powodzenia pan dyrektor nie gnuśniał, nie przeciągał się, a nawet i nie prostował. On jedynie zobowiązanie wypełniał, służbę czynił. Odkąd (może cokolwiek niebacznie) na znak przymierza dłoń białą, wątłą włożył w starca kościstą prawicę, wrażą dziewiczym losom rozkwietnionych pęków, rozumiał, że słowa należy dotrzymać. Wszak musiał się liczyć z wszechwładzą natrętnego straszydła. Cóż go ocali, kiedy prorocy umilkli, kiedy Honorcia —
Śmigała w nim wichura grudniowa, zaciekła, w ostre grudy ścinając żałosność jesienną, roztopną. Przed sobą na pulpicie, niby pomniczek krótkiej chwały, globusik cacany ustawił, lakierowany światek maleńki. Nieraz zadumaną ręką w kołowrót go zapędzał, wsłuchując się, jak światek warczał, furczał. Wówczas na chwilę wyjeżdżał, by się na oceanach pohuśtać, przez pyrenejskie szczeliny przesmyknąć, nad Himalają zawisnąć, brodzić w złotych prerjach. W puszczy Kalahari u Buszmenów gościł, do zimnic Aleutów docierał, z Minkopami na Adamańskim archipelagu układy zawierał, do Watszandisów się zalecał. Wszędzie, jako śmierci nieustraszony misjonarz, przekładał, upraszał, by jak najprędzej wszyscy umierali, taką bowiem jest wola wspólnego im pana. I duchem wracał do ksiąg na kantorku. Czasami tylko w istotne swe myślenie dziko zerknął.
Na on czas musiał się błąkać po brzegach zdechłego stawiska, co przegniłym szlamem charczało. Gmerając we włóczkach zielistych, lelijki swojej szukał, swoich nenufarów, kwiecia wierzeń uprzednich. Staw cuchnął, ropuchy mamrotały. Już nie ma, już nie wierzy, już się nie ocali. Gdyby tak można wejrzeć ku prorokom. Tylko ta mleczna szyba, którą rozmyślnie wprawić kazał od strony ogrodu — dobrze, że zasłania ta szyba mleczna. Więc jest spokojny, o tak! Najzupełniej, jest sobie prawie Charon moderny. Przedsiębiorca mądry i rzetelny. A na kupiectwie zna się jego opiekun, pan potężny. Szlachetny zawód pochwali, oceni. Żywię troska, by jak najwięcej życzliwych zjednać dla szczytnych zamiarów. Obola na usteczka, czasem troszkę więcej, i z pogodnym wyrazem zaufać mogą jego pośrednictwu. Został powołany, święcenie uzyskał, więc przezornie, lekuchno przewiezie w beztroski kraj cieniów. Jako zwolennik metody poglądowej, najbardziej skutecznej, nauczyciela urząd piastuje, wskazując mądrość rozkoszy śmiertelnej. Jedzie sobie naprzykład człowiek, całkiem pośledni, na spoczynek wieczny. Gapią się ludziska poważne, znaczące, ale też i zwyczajnych co niemiara. Widzą: jedzie biedolina spokojnie, wygodnie i z należytym szacunkiem. Czapkują mu w żegnaniu zewsząd. I choć śmieszny truposzek w skrzyneczce zamknięty, wielką i dostojną jest żałobna parada. Zaraz myśl o zmieraniu jest nędzarzom lżejszą, nie bronią się przeciw choróbskom. I wszystkim może pan Pichoń tę trudność ułatwić, wszystkim bez wyjątku, tylko obola na usteczka, a czasem troszkę więcej.
Żałobnego zakładu jest duszą prawdziwie żałobną. Dobrał ludzi wyborowych, których z zaufaniem można użyć do trudnej posługi i nie wstyd się z niemi publicznie pokazać. Chłopy rosłe, przeważnie brodate, z wejrzeniem wilczym, odpowiednim.
Przewodzi im artystyczny kierownik, trochę rozwichrzony, ale bardzo zdolny. Za bujnej młodości z powodzeniem malował poronione płody, przedstawiał wiwisekcje, kochające się i tańczące szkielety. Obrazy te nawet wystawiał. Obecnie poświęcił się z zapałem sztuce stosowanej. Wyręcza pryncypała, który gardzi widokiem trupów, w ustawianiu i dekoracji katafalków.
W dziedzinie tej jest mistrz nieporównany. Zawsze zdoła wywołać odpowiedni efekt. Podług rysunków pana dyrektora wykonał on misterne modelki, w drzewie rzeźbione, które przedstawiają różne rodzaje żałobnej parady. Jak zabaweczki, w osobnej szafce wstawione w przedziałki, do każdego się mizdrzą z wesołym wdziękiem. Pewnej powagi dodają im, na przyczółkach umieszczone, dosyć surowe napisy, z objaśnieniem, co i za jaką cenę nabyć można. Ułatwiają umowę, niedopuszczają do powszednich targów.
Rozróżnia się trzy klasy zwyczajnych pogrzebów: zupełnie skromne dla szpitalnych umrzyków, wszelakich miejskich szumowin, podupadłych malarzy, poetów, bardziej solidne dla osób średniej kategorji i wkońcu wystawne dla dostojników, członków ongi znakomitych rodów i różnego rodzaju chlubnej ozdobności. Klasy te posiadają zasadnicze właściwości w dziesiątkach szczegółów, nabyć jednak może każdą, kto zażądaną uiści zapłatę. Istnieje poza tym rodzaj parady szczególnej, ale za pieniądze kupić go nie można. Ściśle przywiązany do pewnych warunków. Zachowano go jedynie dla panów ministrów, dla polnych marszałków, no i dla gienjuszów, a co do przynależności tych ostatnich w wątpliwym wypadku rozstrzyga samoistnie pan dyrektor.
Jego bowiem dziełem ten ustrój wewnętrzny. Srogi to pan dla służby, rzadko kiedy poczciwie przemówi i nigdy człowiekowi prosto w oczy nie spojrzy. A jeśli zazezuje wypadkiem, to aż ciarki zamrowią się w krzyżach. Puści czarne, skośne gałki, niby żelazne, mroźne szczypce i z taką mocą, że zbira chwackiego wpół obejmie i zwali gdzieś w dół, do pierwszej lepszej trumny. Nie potrzebuje żadnym słowem rozkazywać, jeno chrząknie, a każdy swoje pojmie i chyłkiem wyczyni. Drży przy nim liczna czeladź, ale, że płaci porządnie, więc ciżba jest ochotnych do służby.
Wzorem pracowitości stał się dla swoich podwładnych, choć odrazu było widoczne, że w zawodzie frant nowy i niezwyczajny. W pierwszych dniach panowania poruszał się w własnym zakładzie ze zmaganym wstrętem, niepewnie. Było mu dziwnie w wyszczerzonym szpalerze skrzynek długich, z wieczkiem odsuniętym.
Doznał nawet upokorzenia ze strony figlarza nielada, jakim był stolarski czeladnik. Sporządzano skromną, sosnową trumnę. Od podwórza wtargnęła do wnętrza wróbli gromada, wśród trocin i wiórów wesoło się parpając. Młody spryciarz pojmał pierwszą z brzegu ptaszynę i cisnął w głąb pudła, zapuściwszy wieko. Struchlały niewolnik przycichnął. Czeladnik mozolił się, by na wierzchu papierowy krzyżyk przytwierdzić. Na znak, że się nie wzdryga ze swojemi współdziałać, pośpieszył pan Pichoń z pomocą. Zwalczając niemiłe w sobie wzdryganie, śmiałym susem wyskoczył na trumnę, by część podklejoną wgnieść ważnym ciężarem. Niepotrzebnie jednak potulnego więźnia do wolnościowych protestów pobudził. Z chwilą, kiedy się wszczęło tajemnicze trzepotanie skrzydełek, pan dyrektor runął na ziemię i omdlał. Gdy wróciła trzeźwość, niewinny psotnik poszedł na wygnanie razem z wróbelkami.
Odtąd nikt już nie sposobił złośliwego zgryza. W godzinach porannych tkwił pryncypał za kantorkiem, układając godziny zamówionych pogrzebów. Przeliczał dochody, wydatki; w osobnej zaś, pokaźnej księdze wpisywał gotyckie kolumny należytości nieściągniętych. Urosły one przerażająco od czasu, kiedy zaprowadził pogrzeby w ratach spłacalne. Nie odwdzięczono mu się za usłużność. Wyuczał się więc na pamięć tych splamionych nazwisk i w cichości spluwał je z pogardą.
Około południa zachodził do stajni. Pieścił cenne, długoogoniaste szkapy, krucze i mleczne potomki cesarskiej hodowli. Własnoręcznie pokarm im wymierzał. Odwiedzał wozownię, przechodząc wzdłuż szeregu rydwanów wystawnych: tu się smuci odrapany karawan ubogich i wdzięczą się obok wózeczki, niebieski dla dziewczątek a dla nieletnich bielusieńki, dalej cokolwiek najbardziej ulubiony powóz z klęczącemi aniołami wygodnie się rozparł, a za nim w chroniących pokrowcach dostojny model paryski, cały oszklony i na gumach, i w osobnej komórce najciężej znudzona hiszpańska karoca, według madryckiego wzoru obłąkanej Joanny.
Najlżejszy pyłek dostrzegał, usuwał najdrobniejszą skazę w uprzęży. Sługusi, którzy w zawodzie swoim już siwieć zaczęli, kornie uchylali czoła przed bacznością pańską. Pryncypał zaś, jak gdyby mu nie dość było strasznego bogactwa, żałował sobie wszelkiego spoczynku. W kantorku skromny spożywał posiłek i wnet się zanurzał w głębokich szufladach, gdzie ułożono składowe części parady. Na popołudniowe wyprawy potrzebne szczegóły wydzielał, rozkładał. Zapamiętywał ilość stopni, na których spoczną mary, wybierał draperje, obicia, krzewy fikusów, oleandrów, świeczniki, gromniczne kandelabry.
Wszystko w grupach złożone oczekiwało na zapotrzebowanie i nigdy nie zaszła pomyłka, nie powstało zamieszanie, choć ruch był szczęśliwie niemały.
Obóz żołnierzy sławnej śmierci, rozbity w obszernym podworcu zakładu, nosił cechy zgoła romantyczne, ufnością w zwycięstwo napawał. Wytaczano powozy, przyprzęgano konie, w szatniach gziła się służba, wdziewając zamówione stroje. Jakby na larmę wielką porywały się w ciąg wędrowny roty błędne, smutne. Łogosze tu i ówdzie butnie rżały. Każdy z nich zwyczajny bezkrwawego boju i ckni sobie długie przystawanie. Gdzieniegdzie jeszcze kuźnik co przyprawi czy rymarz dołata. I wydłużą się w szereg bitny, zwarty, ustawieni pod stajennemi framugami. Trwają w cichości. Jeno nasuwniami końskiemi wiatr nigdy nieprzestanny pomiata.
Trzy ćwiertki na trzecią ogłosiły zegary. W dziedzińcu załomotało. Gwałtownym stąpaniem kondotjera zbliża się wódz naczelny z przybranym adjutantem. Sam jeno w bawełnicę codzienną przywdziany, a poznać, że na innych śmiały i nie ktobądź, tylko dzielny skaźca ziemskich znikomości. Ot przystanął i na tabor hojnie spojrzał.
Na chwilę odchmurnieje i dygotane, niedosłyszalne pada pozdrowienie: wojaki pocieszne moje! Ale od nowa sposępniał i ostał się dawny junak, surowy dozorca, wszystkich oczom widoczny. Coś niecoś pomocnikom nakaże, skośnie pojrzy i chrząknie, a wrotny już skoczył, by rozdziawić bramę. Mijają się dzielne zastępy. Jedzie herold konny z buławą na czele, za nim dumne suną zaprzęgi, a na tyłach następują, jak zwarte, kompanje żałobników, zbrojnych w piki, halabardy, pochodnie z mlecznego kryształu, dardy, kręcone laski, owinięte krepą. Idą najezdniki nieubłagane, strojni różnorodnie, w attyle, węgierskie dolmany, czamary, naszywane fraki z wypustami. Głowy zdobne w perskie kołpaki, ułanki, stosowane czaka. Potrójną ich barwa: czarna, niebieska lub biała.
Z dudnieniem wtoczyli się w ulicę. Po ciężkich, odmierzonych chodach, po szerokich karczydłach i ruchach sprawnych poznać można, jak w rzemiośle swoim mistrzowali.
Kalwakata wpłynęła w miasto, dyrektor sam pozostawał. Nie były to jednak godziny wytchnienia. Wprawdzie opuściły go nękające śnienia od czasu, kiedy się poświęcił nowemu zawodowi, ale brakło mu pewności, że zmory się nie powtórzą. Drżał więc w wyczekiwaniu struchlałym. By ulżyć sobie, wynajdywał w samotności przygodne rozrywki. Oglądał srebrzone amorki czy gwiazdki złocone, a wszystko na rogach długich pudeł, w których niezadługo znani mu ludziska daleko pojadą. Przystosowywał zgrabne kluczyki z bronzu do zamków metalowych trumien, które przychodziły z fabryki, a były kunsztowne i drogie. Z lubością otwierał szklane wieko i gładził ręką połyskujące, atłasowe poduszki. A kiedy się już całkiem z otoczeniem oswoił i pozbył niemiłego lęku, pozwalał sobie na żart bardzo śmiały: twarz przykładał do miejsca, gdzie wkrótce miała spocząć czaszka istotnie zmarłego. Czynił to jednak ostrożnie i tylko wówczas, gdy mógł być pewnym, że go nikt nie podglądnie. Zabawiał się w ten sposób nader chętnie, tym chętniej, że nie pojmował, dlaczego mu to przyjemność sprawia. W każdym razie używał zmarnowania swego i z ludzkością pokryjomu się bratał, co wyraźnie sprzeciwiało się hardej osnowie poprzednich marzeń, kiedy to wieczność, stara kurtyzana, wydzielonego z gromady łaską przejściową darzyła, niecnie flirtowała.
Ciężka osędzielizna zmroku wgniatała z chrzęstem oddech w chore piersi, więc mleczne okiennice podważał i świeżość wieczorną od ogrodu wchłaniał. Kontury rzeźbionych postaci nikły zamazane. Przechodził raz wraz spojrzeniem litosnym po bezwyraźnej plamie, a skoro tylko żałość jęła podrygiwać, dla zagłuszenia bębnił palcami na szybie. Rzewność się wówczas w nim rozpływała, jak dym swędząca, zgryźliwa, rozwiewna, jak nastająca godzina szarówki.
Czynił miłosierdzie. Od rynku, w migocie pierwszych rozbłysłych latarni czołgała się babula, łachmaniarka, popłakując przez kaprawe oczęta, sute pacierze terkotając bezzębnie. Godziny jałmużny już była zwyczajna. Ochrzcił ją imieniem swej zgasłej nadziei. I ciskał na bruk miedziaki, by zbierała. Nędzarka chciwość zdradzała, wyciągając stale widmo dłoni po srebrniki. Z filutnym uśmiechem zwykł był upominać: „Babciu biedneńka, tyś więcej niewarta“. A ona, ceniąc doświadczenie jego, ciężkiemi mrugała powiekami, śmiejąc się przez te same oczki czerwonawe, przez które umiała zapłakać. I odchodziła, zawzięcie grzebiąc wśród zmiecionych stosów nawozu i śmieci.
Kantor od nowa się ożywiał. Pan Dyrektor na dzień następny wydawał rozkazy. Smutnie spracowani wracali dobrzy ludzie. Pierwszy zachodził z cmentarza kacap‑zawołoka, Taras zwany. Drab należycie wyrośnięty, rozłożysty, z pełechatą czupryną na łbie śmiesznie małym i z ryżemi bokobrodami na przekrwionej, opuchniętej twarzy. Długie, gdyby martwe łapy sięgają niżej kolan. Lewe ucho zdobi kolczyk srebrny. Od lat trzydziestu nosił na swych barkach nieboszczyków, a teraz głośno utyskiwał, że ich zapomniał policzyć. Musiała pokaźna być liczba, miałby czym się pochwalić. Raz wyświadczył nieznanemu panu przysługę, odbierając dla niego z apteki zamówione proszki. Ten sam pan został jego dyrektorem, wyznaczając mu grzebanie dzieci.
Szeroko wykraczając, z głośnym człapaniem ogromnych butów przewijał się czasem kilka razy dziennie przez zgiełk rojnych placów, wzdłuż murów kamienic, niby rycerz dawny, wyniosły, błękitny. Pod pachą unosi jakową zdobycz cenną, może skarb jaki skradziony w bieluchnej szkatułce, ze zwisającym muślinowym trenem. Gna, jak rozbijaka zawzięty, a rozwiane poły fraka walą spłoszone o skórę kamaszów na łydkach, zaś puszysta, biała kita na stosowanym czaku stroszy się zawadjacko, buńczucznie. Odwrót odbywa się już całkiem odmiennie, w łagodnym i rozważnym tempie. Ręce rozpychają niedbale kieszenie. Na wargach ogryzek papierosa dynda. Już go nie telepie zapamiętliwość sroga, co niewiedzieć skąd gnaty nachodzi i zgagą piersi ugniata. Przewaliła się na dno czarnej jamki wraz z lichą trumienką, wraz z pomrukiem gruzów, uderzających o drewniane wieczko. Może wytchnąć do jutra, zanim go od nowa chwyci ta wściekła udręka. Ciepły pot kroplisty na brwiach się zatrzymał krzaczastych. W szyneczku „pod kościotrupem“ kieliszek łyknie gorzałki i już mu wystarcza. Nuci. Zum‑zum, bojowa piosenka o morowym gadzie z pierwszorzędnej „entreprise de pompe funèbre". Nie pijaność głowę zamgli, jeno rozdyma serce szczęśliwość doczesna.
Raduje się strojnym panienkom i staruszkom cherlawym, co to ich wiodą pod rękę, umorusanym pauprom angielskie rozdziela bombonki, na wystawne cudności się pogapi, przy dorożkarskim spocznie postoju i z gamratami wesoło się swarzy. W karty nie zagra, bo głupi. Małe, zielonawe oczki mówią serdeczne wyznanie: umiłowałem stworzenie wszelakie, marne i trwożliwe. Gdy sunie pod wieczór z powrotem do domu, bije od niego święte zlitowanie nad niemocą ludzką. Od zachodu podchodzi ścichanie, które uchem łowi, i zda mu się, że słyszy, jak gdzieś niby w oczeretach za rzeką kurki wodne na smutne losy wylęgują pisklęta. Że jest wiosenki nastanie i krzewy i drzewa się mają; skradnie pęk bzów i akacji cmentarnych, pod połą fraka ukryje i niesie do zakładu. Dla pana dyrektora, co jest człowiek godny, by mu zapachniało. Starannie wymyje słoiki z karuku czy z lakieru blaszanki i bukiet bufiasty na kantorku ustawi. A pryncypał ni słowa nie rzeknie, jeno chrząknie, ale nie tak groźnie, lecz wcale serdecznie.
Tuż pod oknami zakładu, w porannych godzinach rząd cudnych dzieweczek do pierwszej zdąża komunji. A Taras już wraca z grzebania, wczesną porą, bo oto zaraza panuje i śmierci jest wiele. Dzieweczki w bieli! Pod stopy cisnął swoje zwykłe kwiaty, nie wiedząc poco, nie namyślając się długo. Do kantoru wsunął się wcale pokorny i ze zmieszania jął czyścić zbłocone kamasze. Żeby też licho jakie nie wynikło, kiedy zielska pachnącego niema.
Zaskoczyło go niespodziewane zagadnienie pana dyrektora.
— Taras, co ty myślisz o dzieciach?
Opuścił zmieszany czako, pióropusz i szczotkę.
— Niby to jak, proszę łaski pana? — odważył się.
— No tak, widzisz, wogóle, co ty myślisz o dzieciach?
— Że to, jeśli śmiem mówić, zawsze coś warte takie gzubki łaskotliwe.
I niebywale chłopisko się wzruszył. Z małych oczek ciurkały małe łezki, podchwytywane przez niebieski rękaw, srebrem suto lamowany. Pan Pichoń, badając przyczynowość rzewnego zjawiska, musiał dojść do odkryć miłych jego sercu, gdyż ani razu nie chrząknął, lecz, strzepując wilgotne paciorki z liberji sługusa, czule upominał: „Taras, co ty wyprawiasz, rękaw nowo wstawiony, całkiem się splami!“
Przyjaciółmi się stali. Obdarzony pełnym zaufaniem, sprawował Taras obowiązki prywatnego posługacza swego dyrektora. Rozkazy z oczu mu wyławiał. Zamieszkał nawet w domu pana Pichonia, nie mając żony, ni jakichkolwiek krewniaków.
Dom zaś bogacza był nędzną lepianką, daleko za miastem ukrytą wśród wiklin, po drugiej stronie rzeki. Podpierały ją namuliny wiosennych powodzi i pale spróchniałe, wbite w dno koryta. Połowa domu stała pustką. Właściciel zajmował tylko sień przestronną i dwie długie, nizkie izby. Jedyny Taras mógł przestąpić próg dziwnej komnaty. Cała zawalona była stosami ksiąg zapylonych i zżółkłych. Na ziemi walały się ogromne arkusze, zamazane nieczytelnym pismem. Z wytężeniem odsylabizował Taras zdanie wstępne: „był sobie Pan przed laty, co drogo kupił świat“. Reszta ginęła w sieci przemazań, skreśleń. Nic nie mogąc wyrozumieć, wygładzał przyjaciel‑służący i starannie układał zdeptane foljały. Uczonością pana się gnębiąc, ścierał kurz ze stołu, gdzie z doniczki wystrzelał krzak mirtowy, zwiędnięty, a tuż za nim rozchylał się wachlarzyk stojący, z ceglastej, świńskiej skóry. Szereg okienek dawał widok ponętny nagich konterfektów, z twarzą niezmienną. Nalepione komentarze ułatwiały pojęcie. Więc niewiasta według pozy Goya’i „Maja desnuda“[3] (może cokolwiek bez wdzięku), ta sama niewiasta jako „Danae“ Rembrandta[4] (z poza kotary jednak nikt nie wygląda), ona również, w ułożeniu Tycjanowskiej „Wenus z Urbino“[5] (inaczej ponętna), rozpoznać się daje jako Hera w łoże Zeusa wstępująca[6] (Zeus był ale został nożycami odcięty), zaś w ostatniej podobiźnie już się ubrała cudownie, na czarno, niby Van Dyck’a, „Burmistrzowa antwerpska“[7] (jest przecie zbyt szczupła, Pichoniową przypomina ze sławnej cukierni). U dołu ramki kurczy się napis koszlawy: „mężulkowi dawne pamiątki z kabaretu tajemnego poświęca kochająca Honorcia“. Cmoknął w głos żałobnik i, przed pokuszeniem uchodząc, klamkę drugiej izby potarmosił niewinnie. Wszedł i musiał się z mrokiem oswoić, by dojrzeć cokolwiek. Ze ścian bowiem i przymkniętych okiennic spływały po samą ziemię płachty czarnego sukna. Szczerzyły się na nich białe, kredowe napisy: „Homo vigilans“. Gorsząca cudzoziemskość. Chciał Taras na podłogę splunąć, ale wczas zauważył, że stoi na błękitnym płótnie, zaścielającym cały pokój. Błękitność gdzieniegdzie nosiła zielone i czerwone plamki, fijoletowe żyłki i jakby grzebienie bronzowe. Jakieś początkowe litery i znaki. Tuż pod klęcznikiem, na wschód zwróconym, migotało białe, czyściutkie kółko, do którego ze wszech stron zbiegały się siatki linijek. Na pulpicie brudnego klęcznika leżał zwitek papieru, czarną wstążką owiązany. Wystawały poza jego brzegi zasuszone bratki. W rogach izby wystrzelały ku górze, niby ozdobne wieże wodne, na szczury wyniosłe łapki. Przedzgonne szuportanie się więźniów, to jedyny znak życia w tej krypcie.
Zakrzątnął się Taras koło łapek, oporządził z licznego ścierwa i z pośpiechem drzwi od nowa zatrzasnął. Postanowił już więcej tam nie zaglądać. Znaczenie ciemnicy pozostało dla niego nieodgadnione, tylko wsiąknęło w małą główkę podejrzenie, że z panem jego dzieją się rzeczy dziwne, rzecby można — prawie nieczyste. Określenie to jeszcze bardziej zaciemniło jego domysły, więc nie pozostało mu nic innego, jak przywrzeć pokornie do brudnego barłogu i słuchem szpiegować w noc późną dyrektora nieczyste historje.
Pan Pichoń zwykle późno wracał do domu. Po zamknięciu bowiem zakładu zwykł był wychodzić w miasto, na wieczerzę wstępując do drogich lokali, by wśród dobranych ludzi wystawić swą niezłomną wytworność. Było w tym trochę z leniwej chęci reklamy, podpartej przez igiełkowe zamiary złośliwej rozrywki. Nikt nie znał jego wyniosłości, nikt nie mógł jej ocenić. Postanowił przez zjawiskowe oddziaływanie gwałtem ją drugim narzucić. Nienagannie odziany, zasiadał przy suto zastawionym stole, spożywając najwyszukańsze potrawy, spijając słodkie, perlące się wina. Ukryty za płachtą zagranicznego pisma, czynił spostrzeżenia. Biedne ofiary oględzin nieraz aż unosiły się z krzeseł, czując, jak je bierze w kleszcze spojrzeń, niby rak małe rybki na zabawę. Pewna ruda dama, rozwiedziona z mężem suchotnikiem, dopatrywała się w tych oględzinach przedwczesnego wyroku na swe młode ciało. Wśród hucznego grona wnosiła przeciw niemu oskarżenie najmłodsza w mieście mistyczka, dowodząc, że ją wabi ku sobie, by potym pchnąć w noc wieczną.
Najcyniczniejszy ze wszystkich redaktor i wydawca „Odrodzonej myśli“ uważał za reformatorski obowiązek składać panu Pichoniowi zdaleka uprzedzający, przyjacielski ukłon, wedle manjer, przywiezionych z dwutygodniowych rozrywek na bulwarach paryskich.
Młody architekt, o satanicznej twarzy Baudelaire’a, żarliwie narzucał dyrektorowi zawiłe plany stylowych kamienic, bardzo hygjenicznych. Otwarcie głosił zasadę, że tysiące, na truposzach zdobyte, powinny stanowić niby drożdże, na których urośnie wyniosłe ludów dobrodziejstwo, dumne drapacze nieba. Milcząc, gardził pan Pichoń wymysłami potentatów zgłupiałego plebsu.
Słabą łaską obdarzał jedynie obcych przyjezdnych, którzy z zamiłowaniem przysiadali się do stolika tajemniczego dżentelmena. Temat poważnych roztrząsań mogła stanowić jedynie statystyka samobójstw lub nagłych wypadków śmierci. Ożywiał się pan Pichoń, słysząc, że nadprogramowo wyprowadził się z życia któryś z niepotrzebnych. Zdarzenia te wchodziły w zakres specjalnej jego umiejętności. Rosły więc zwarte pułki cyfr i zestawień, a pan dyrektor dowodził niemi, rozwijał je w przekonywujące kolumny, napadał znienacka lub też cofał się w podstępne pułapki, zasadzki. Na szerokim terenie rozwijała się strategja. Osądzano przeciętną śmiertelność w poszczególnych miastach, krajach. Dyrektor, z podełba zazierając, dowodził, że śmiertelność rośnie z pożytkiem dla narodów przeżytych, zatrutych we wszystkich ideach i sokach zdrowotnych. Kończył zwycięską apoteozą na rzecz śmierci, wyjątkowo pożytecznego i dodatniego czynnika w ustroju kosmicznym. Kiedy zaś już rozbudził należyty podziw i poszanowanie dla ogromu wiedzy oraz siły przekonań, nie omieszkał zgrabnie wtrącić, jaką jest jego rola na ziemi i skąd czerpie swoje dokładności i przeświadczenia. Oczywiste, że płoszył blednących słuchaczy, którzy, ze słodziutkim grymasem w kącikach źrenic, dziękowali apostołowi śmierci za pokrzepiające rekolekcje.
Z chwilą, kiedy Taras w dom jego się sprowadził, znikł w dyrektorze ten ostatni zapal do publicznych występów. Wcześnie wracał do swojej lepianki i cieszyło go, jak już zdaleka na moście przyjaźnie mrugały złote rzęsy, wysłane, niby z trójkątnego oczka opatrzności, przez lampkę kopcącą, którą w okno wstawiał sługa pamiętny. Bez utykania w ciemności śmiało wymijał kałuże zaułka i radośnie do sieni wpadał. Przyzwyczaił się zasiadać na barłogu Tarasa, wsłuchany w rozpaczliwe jego chrapanie lub w pojękanie harmonijki ze sąsiedniej stelmacha zagrody. Nachodziło go teraz coraz częściej jakieś truchlenie spotniałe. Więc budził przyjaciela, ciągnąc go ze wszystkich sił za poczerniały rękaw czerwonej koszuli. Taras oczy przecierał, spluwał w kąt i w kucki przysiadał. Pan do rozmowy ośmielał pytaniem:
— Jest jeszcze ciągle zaraza?
— A giną, niby robactwo zatrute. Dziś wyniósł już piąte od tego pisarza z magistratu.
— Cóż z tego — wszczął wywód dyrektor — że są dzieci grzeczne i rozumne. Jest ich niewiele. Wcale też zgodzić się nie mogę na to, coś wyrzekł niedawno, że zawsze dziecko coś warte. Tylko wyjątkowo. Wogóle zaś nic nie warte i to jest jedyna prawda. Ileż to ich dzień w dzień się rodzi i pomnażają te nieprzebrane roje ziemskiego plugastwa. Kiedyż wreszcie będzie koniec? Czyż niemałą mamy robotę z tą hałastrą, co się oddawna po świecie wałęsa. I jaka z tych dzieci korzyść? Czy nie skończą może za pośrednictwem pierwszorzędnego zakładu pogrzebowego? Trzeba tylko na nie nieraz długo czekać. One tymczasem wygodnie sobie podrastają, co wcale nie jest zajmujące. Przytym niewiedzieć czemu radosne i wrzaskliwe lub mazgaje beksiwe, jojkające, jak rynny dudnienie w dnie słotne. A co się z czasem w takim móżdżku ulęgnie, przewidzieć nie można. Synek pana radcy już ma pomysły, a cóż dopiero będzie z ekscelencji synkiem? Porządek rzeczy przemieni, che, che, powiadam ci, Tarasie. Potomek sławnego chemika pastylki na wieczność wynajdzie. Bardzo możliwe. Wystawią fabryki i przeczyć będą śmierci. A wieczność ich, to nie słoneczne bohaterstwo, to gnicie jeno cuchnące. Ot i korzyść z dzieci. Największe wrogi moje, te bachorów pokolenia. Jeszcze wyjątkowo ponure, które przedwcześnie zmierają... jeszcze te... No dla nich mam i wyrozumienie. Przecież sprawiłem im osobne powoziki, cacane, delikatne, zdobne w zasłony z przecudnie rzeźbionych koronek. I ciebie wyznaczyłem na usługi, chłopie mój zacny. Bije trzecia godzina i jadą sobie grzeczne dzieciątka. A z temi, co je nosisz pod pachą, obchodź się odpowiednio, nie tarmoś, nie przechylaj, by cię dobrze wspominały, pamiętaj!
Taras skubał mozoły na palcach i głośno stękał, bo lodowatość zaspana jęła w nim pękać od tego mówienia i rzewność, niby kra rozegnana, spływała z serca do gardła.
— Panoczku kochany — jąkał — pilnuję ci ja te kaczęta i żałość chwyta, kiedy patrzę. Napęcnieje niekiedy takie liche szczenię, niby topielec i ani rusz przymknąć wieko. Trzeba aż wgniatać na rączyny składnie złożone i na liczko grzeczne, uśmiechnięte do złotości włosków. A kiedy ćwieczki zabiję, już mnie bierze ochotność, by skrzynkę ze zgniłkiem w dół jaki grzmotnąć. I wpół obejmę, duchem gnam, niby płynę.
Kuny wszczęły piski na strychu i zajadle przegryzały powałę. Taras ćmił lulkę, by jakoś sobie ulżyć wśród tych straszności. Pan dyrektor tańczył w miejscu, przebierając małemi nóżkami i wymachiwał cudnemi rękami, jakgdyby chciał zaczerpnąć powietrza. Wreszcie oparł się o drzwi alkowy i martwym głosem ciskał wprost na ziemię ciężkie słowa rozżalenia:
— Chciałem ja mieć dziecko, z krwi mojej, własne. Takie byłoby coś warte. Miał dla niego spuściznę bardziej niż królewską, bo wieczną. Nie dano mi, Tarasie. Po prostu nie udało się. Nędzne było babsko, nie chciała. Hej! gdziebym już dziś nie był. Pod samym słońcem prawie, na jaśminowym z gwiazd posłaniu. Wychowałbym stworzenie nowe i łaskawe. Wszystko zmarniało, na perz, na łyko. Ot, same pozory. Czy ty wiesz, co to są pozory? Cała ludzkość niemi się żywi, pozorem każdy ruch twój, każde słowo twojego gamrata. Ja sam jestem sobie pozorem. A mogłem przejść granicę pozoru, czy ty wiesz, że mogłem? O tym nikt nie wie, ale ja wiem. Dzieciny tylko potrzebował i nie mam. Był czas wybrany, świąteczny, a teraz wszystko stracone. Wałęsam się dalej i powinność czynię, ale ciężko mi, bardzo ciężko, prawie że nie mogę. Nudzi już. Wiem komu służę i znam koniec lichy. Marna to służba i poco przedłużać. Wszak pójdę na pożarcie razem z wami.
— Panoczku, zgryzie ziemia, panoczku, i spokój nastanie — uspokajał Taras.
Pan Pichoń już całkiem głowę wbił w piersi i w drzwiach otwartych skomlił:
— Spokój — niespokój, wstyd jeno, który jak żelaziwo rozgrzane duszę wypala. Nie wywiozę wielu, wszystkich nie doczekam. Mrowie uparte. Wstyd, wstyd, że mi wspólna z wami droga.
Zawalił za sobą drzwi alkowy i spuścił podwójną zasuwę. Rozbijał się gwałtownie od ściany do ściany.
Wierny sługa czuwa, nadsłuchuje. Coś, jakby w alkowie runęło. Łomot. Głową o podłogę wali, pewnikiem głową. Dudni. Lecą jakieś pokrzyki, bardzo zastrachane. Wyraźnie przyzywa: hop! hop! Ale znowu ścicha. Idzie tylko rzeka, okrutnie bulgoce i ciągle się wzdyma. Wichury wiosennej słychać granie. Nie inaczej, nadciąga zlewa. Przylecą wody wezbrane, moc straty ludziskom wyrządzą. Pyka Taras z fajki i wcale do snu się nie układa. Siedząc na wygniecionym sienniku, oparł brodę o wystawione kolana. Nie wiele on ze wszystkiego zmiarkował, ale wzięło go jakieś nieszczęsne rozmyślanie, więc uparte zadumy w rozgorzałej głowie na zacny porządek układa.
Nikomu nic przydatnego nigdy nie wyrządził, nie było w nim dobroci po temu ni chęci. Zawsze ino grzebał i grzebał, a inną wszelaką markotność precz odpędzał. Dziś go jakoweś chcenie swędzi, niby coś wystrychnąć! wcale życzliwego dla dyrektora, tylko dla niego, bo trzeba, trzeba — żeby tak łbem swym nie tłukł.
Pchnął odrzwia, wszedł w świt. Brzask zimny po odsłoniętej piersi kudłatej go maca, nogi w błotnym ile grzęzną. Co wyczynić? Nie może oprzytomnieć. W porannej mrace przesuwają się przed nim wybladłe twarze znajomych przechodni. Przesłaniają oczy przed deszczu kroplami i gapią się w stronę pól zamglonych, skąd, wraz z rzeki szumem, płynie ciągiem jakaś groza na miasto.
— Ludzie! hej! — wykrzyknie — a co wam. Podchodzi do cieniów na moście. Ślad i węch całkiem zatracił, nie wie którędy — woda oczy mu zalewa. Ktoś gna. Parska, chlipce. Zetknęli się. Gruchnęły łbiska.
W Tarasie nastaje światłość, wie, że ma wyczynić. Przytrzymał pludra za szyję, pod pachę zagarnął i zwalił się razem z nim na ślizki pomost. Do ziemi głowę palczyskami przygwoździł i skrzykuje w ucho bliźniemu pierwszyznę swego żywota, sercowe zamiary: „Ty, brat, psubrat jeden, nie gnaj, nie uciekaj, kiedy masz słuchać radość człowieka! A czy wiesz ty, którędy droga, by coś wyczynić zdatnego? Widzisz? Nic nie wiesz. A ja ci każę, mów, bo inaczej nie puszczę. Zachlany jesteś braciszku, braciaszku, okowitą cuchniesz, ale daj usta, psia mać, ot i pocałuję. Żebyś miał pamiątkę, mordo zakuta, od przedniego człowieka, co dobrze ma zdziałać dla swojego dyrektora. Zapamiętasz, pokrako? Ha! przecie cię poznaję, tylko się tak nie szyj, bo i poco? Stelmachuniu dobrodziejaszku, pijaczyno zacny, miluchny sąsiadku! — a gdzie harmonijka? Porzuciłeś, nie chcesz wygrywać? Od wody szumiącej, od gnojnej chałupki straszność cię odpędza? Zmykasz kaleko, a tu cap i już nie możesz dalej. Aha? a widzisz? Czekaj, wiesz ty przypadkiem, gdzie jest jaka droga zacna, ratunek dla smutnego człowieka, któremu wciąż wszech‑wobec cięży? Nic nie wiesz, a gnasz. Chłopie durny! Usta wykręcasz i wiercisz się, czyś oszalał? Spokojniutko, warjacie, spokojniutko, kułakiem w zęby cię zdzielę, tak, a teraz się oblizuj. Smakowało, co? Jak pies mi tu przywaruj i słuchaj: Syneczek twój, Franuś, ladaco, spadkobiercą będzie i panem nielada jakim. Już moja w tym głowa. Oj, na fircyka‑galanta dyrektorek mój go wystrychnie. Ale tobie, ścierwo, zaraz musi być koniec. Abyś się potym może nie panoszył, na dyrektorku papierków nie wymuszał, wstydu i zakały dobrodziejowi nie przynosił, abyś człowieka dobrego nie przedrzeźniał i wiedział, kanaljo, już raz wiedział, kędy droga prawowita dla ciebie, dla wszystkich. Tak mi Pan Bóg dopomóż, że już z tobą koniec. Nie chciałeś całować, to splunąć ci w usta. Tak — a nie charcz, nic nie pomoże, dalej w mgiełki pognasz, jako chciałeś, choć pewnikiem nie miarkujesz po co i za co. Jeno kierunek nadam ci zacny, stelmachuniu, ścierwo — — —
Taras przyklęknął, siły zebrał, głęboko westchnął. A potym stygnącą ofiarę pięścią między oczy zdzielił. I migiem stelmacha za kostki nóg oburącz pochwycił, jak łuk w tył się wygiął i, zawijając ciężarem ponad poręcz mostu, w ulewę nim świsnął. Jak wzdęta pierzyna westchnęła rzeka. Wnet jednak zwalił się na nią deszczowy szum.
Żałobnik wodę z czapy strzepnął, błoto z rąk wytarł w podszewkę kieszeni i zmierzwione bokobrody wygładził. Kiedy mu minęły kolące drgawki w pęcinach, śmiało ruszył przez most, w stronę miastowego ghetto.
O zwykłej godzinie zasiadł pan dyrektor za swoim kantorkiem. Wcale uśmiechnięty i zwyczajnie dostojny, ale widocznie zmieniony na twarzy. Człowiek prawie cudzy. Oczy zakryte szkłami w złotej oprawie, a na czole sterczą sine guzy. Mózg mu jakby sparciał i myślenie ma robaczliwe i zmasakrowane. Ksiąg nie tknie, tylko pióro w palcach obraca lub globusik pieszczotliwie głaszcze. Poty uderzają w niego i czerwone plamy wystąpiły na karku. Nawet zwykłość zmienił, bo oto okno mleczne na oścież rozwarte i rynek cały wprost wgapił się w niego.
Wszedł Taras sprytnie uśmiechnięty, przodem wypycha pędraka w łachmanach.
— Czego? — surowo pyta dyrektor.
Wielkie serce w piersi przeogromnej ustało, nie tyka. Sługa chyli się kornie.
— Przybłęda, panie dyrektorze — tłumaczy — sierota, ale chłopak zacny. Przeziębło nieboże. Przecie pluta okropliwa.
Dzieciak ma krosty na twarzy. Włoski czarne, kędzierzawe, stroszą się zajadle. Czapkę cisnął odważnie w głąb otwartej trumny i odrapuje skrzydełka aniołkom na wieku. Po przez zęby lekko gwizda i strzela brudnemi oczkami, zarzucając zezem. Pacholę miłe.
Taras objaśnia: — Prostackie to stworzenie, syn pijanicy, stelmacha. Widział ja, jak sprawnie topił w rzece kocięta i naciągał pejsy żydkom na przedmieściu. Pod wieczór roznosi gazety. Bardzo mi się udał, muszę przyznać. Wczoraj zaraz o nim pomyślał, kiedy pan dyrektor wspominali o dziecku. A nuż się przyda. Prawda, że to cudze i plugawe, ale może jakoś da się przysposobić.
Pan dyrektor ujął chłopca pod brodę i patrzy w oczy dziwne. Jakgdyby mu kto własne z orbit wyłupił i w dziecinne jamki powprawiał. Oczy! Te same oczy! Zagląda pod światło. Migocą ślepki, które przyjmą w swe tęczówki tyle pozorów nowych, niespodzianych. Jest łączność między nim, samym Pichoniem, a dzieckiem. Jest wspólna wejrzenia zasada, bezsprzecznie. Otwiera się karta zapomnianej książki, dawno porzuconej. Jest wyraźnie stronica 87‑ma i wiersz, wydrukowany prawdziwie: „każdy człowiek coś sobie chowa“. Wiersz siódmy od dołu — czyta i rozmyśla plastycznie. Do podniebienia przylgło tłuste orzeczenie: „następca". Językiem je obraca i mlaska. Więc następca, tylko ten tutaj. — A kiedy się wychowa, tajemnicę wielką może odgadnie. Trzeba pomówić z prorokami, już nie dla siebie, lecz dla chłopca. — Inaczej nie można. Gdyby obiecali, gdyby —
Żywioł się rozgadał, daje przedstawienie, raz wraz walą teatralne pioruny. Dzieciak obojętny zasiadł na podłodze, zabawę urządza. Ściągnął z pułki białe pudełeczko, czuły schowek dla noworodka. Zgartuje trociny i wraz ze śmieciem wpycha do wnętrza. Przerywa sobie trud pracy hałaśliwym przymykaniem wieczka. Jest małomówny a śmiały. Posiada świat myśli odrębny. Słyszy pytanie:
— Podoba ci się, chłopcze, u mnie?
— Czemużby nie?
— I chciałbyś, żeby to wszystko do ciebie należało?
— O jej! — wykrzyknął, garnąc się do nowego opiekuna.
Pan Pichoń nie przyjmuje pieszczot, balaski kantorku zatrzasnął i upomina:
— Czego wrzeszczysz? Jeszcze nic nie wiem, nie można przewidzieć, jak będzie. A twój ojciec, ha?
— Albo ja wiem, gdzie go licho poniosło — burknie Franek.
Taras naprzód się wysuwa i z dumnym głosi przekonaniem:
— Ojciec, panie dyrektorze, nic nie znaczy. Pijaczysko i tyle. A siedzi już tam, tylkom sobie zapomniał, jak się to nazywa, no poprostu tam, gdzie żyje wszelaka ryba.
— Więc w akwarjum?
— Tak, tak, proszę łaski pana, to samo, w akwarjum.
Z poza kantorku wyrok zapada:
— Więc pozostaniesz u mnie. I naukę wyższą pobierzesz, ale raz tylko jedyny. Potym sam się już chowaj, jak ci będzie przykazane. Byle ludzkiemu nasieniu na utrapienie, na hańbę. Pamiętaj, ty mój syn przybrany.
Zaprowadził sługa Franka do szatni, oczyścił, ogarnął, jak na następcę przystało. Mały dziedzic porwał znak Tarasa, białą kitę i po podwórzu z nią się ugania, płosząc wróble. Kita dzisiaj niepotrzebna. W nagrodę za służbę prawowierną, na żałobnika spadło odznaczenie. Jako herold konny, w aksamitnym fraku, na czarnym rysaku wyrusza wyjątkowo, by należycie pogrzebać sławnego w całym kraju komendanta. Duma w piersi go kopie...
A jest znowu trzecia popołudniu, pan dyrektor rozdzielił między służbę dziurawe parasole i mruknął przed samym sobą: „czynię to po raz ostatni“. Nawet go nie zadrasnęło zagadnienie rogate: „dlaczego“? Wyrzekł sobie całkiem statecznie, z ufnością, jaka towarzyszy niezłomnym wnioskom, wyciągniętym z kolumny sumiennie zebranych przesłanek. Za przynętą powiedzenia przyczołgają się logiczne wypadki, wie o tym pan Pichoń i spisuje:
Przyozdobił papier podpisem i pieczęcią, na widoku kantorka go złożył i, nie oglądając się za niczym, wyszedł. W podwórzu zziajanego chłopca przycapił i powlókł.
Odeszła burza. Uciekają sponsowiałe obłoki pod zachód słońca. W powietrzu rozpachniała siarka. Kasztany zapaliły, niby boże drzewka, różowe świeczki swych kwiatów. W lipowych alejach ogrodu pobrzękiwały pierwsze chrabąszcze. Pan Pichoń sunie przez ścieżki rozmokłe. W ciemnej dłużni drzew prześwieca mu strzęp biały drzewnego włókna. Zwisa konar z pnia bezwładnie, odsłaniając ranę młodego, strzaskanego świerka. Wkoło park, cały płaczący. Padają łzy, słychać. Łzawią się mchy brodate, niejeden pień zgrzybiały stęka, gazony przez rzewność płynącą wymlaskane świeżo. Całe towarzystwo popłakujące. Za kim? Oczywiście za świerkiem. Młody, wysmukły, dorodny, przyszłość mieć musiał najwidoczniej. Żył w otoczeniu. Oglądano go. Padały uznania, oceny. Musiała się skupić około niego życzliwość. Pan Pichoń zaklął, wbijając stopę w nabrzmiałą od ulewy ścieżkę. Ucieszył się tym figlem malec, nie wiedząc, że opiekunowi brakło otoczenia, że w obcym, nieodpowiednim usychał klimacie, co, poważnie wzięte, przedstawia się smutno i inaczej, jak nogi tupnięciem, nie da się wyrazić.
Podeszli do drzewa. Palcem dłubie pan Pichoń w ranie strzępiastej. Tu żyła nadzieja, dokładnie wyczuwa, zdrapuje paznogciem. Jest dowód: niewolno mieć nadziei. Świerkowi niewolno, a i jemu także. Nadzieja w niebie się rodzi, w podziemiu się skrywa. Piorunom podobna. Obcowania z ludźmi, ze stworzeniem niezwyczajna. Druzgoce i mija. Jako w drzewo bujne ugodziła w niego, moc odebrała, wióry w duszy pozostały. Wiośniane zwiewy niepewności wdrożyły ziąb w cieplarnie marzonych jego krzewów — krzewy zwarzyły.
Niespokojny pędrak naprzód go ciągnie usilnie. Doszli do studni. Spacer pożegnalny. Miejsce ceremonji wyodrębnia się, pasmem mroku odrzyna się od oświetlonych, rynkowych kamieni.
Jako własność dawną bierze je w posiadanie uczeń wieczności wzgardzony. Na kupie wymulonych kamieni przysiadł wraz z dzieciakiem i głosem niedbałym, ospale, uwielbiane ongi postacie zagadnie:
— Czcigodni panowie, sługa wasz wierny łaskawym względom się przypomina.
Ukryli w ciemności wyraz twarzy. Łuna miasta wyświechtuje ich garby. Chłopak wlazł w wymuloną jamę i zbieraniem kamieni się zabawia.
Przywołuje ojciec: „Siądź przy mnie i słuchaj. Stąd jedynie może przyjść dla ciebie wybawienie. Inaczej marnie zginiesz, jak wszyscy inni, jak, naprzykład, ja zginę. Ze zbawcami temi pomówię, może do swej łaski ciebie przyjmą, a ty słuchaj pilnie!“
Straż nocna przeszła, więc się do jamy schronili. Tu wszczyna pan Pichoń szeptane pytania:
— Wielce szanowni panowie, nie dla siebie was nagabuję. Zgodnie z waszym życzeniem zerwaliśmy stosunki. Nie napieram się i do kogo innego idę na służbę. Dla tego oto synka proszę was o posłuchanie. Nie moja to latorośl, ale mnie podobna, sercu memu blizka. Możecie go ocalić z rąk tyrana, któremu ja poddać się muszę. Jeżeli nie chcecie przemawiać, znak tylko dajcie, że go w opiekę przyjmiecie, że życzliwi będziecie jego losom. Nic ponadto. Cóż panowie?
Posągi milczą.
— Hej! niedobrze panowie, żeście tacy zawzięci. Czas mi już odchodzić.
Zniecierpliwił się Franek. Jego pan prosi grzecznie, delikatnie, a te kamienne ciemięgi nie pisną, nie mrukną. Licho wie, czy się który po cichu nie natrząsa. Bierze Frania chętka, by którego z nich zamalować. Kamienie od czego? W kieszeń sięga.
Pan Pichoń przykląkł. Kaje się. Wszak wyrozumieć zechcą, że żałobnego zakładu dyrektor nie dla siebie wnosi prośbę. Do najbliższego z proroków ręce wyciągnął, jemu powierza wychowanka.
„Homo vigilans“ jest wielce znużony, zanim odejdzie, łaski pragnie. Głos podniósł ponad kanałów szemranie. W błocie obabrany, żarliwie się modli:
— Panie! zaklinam ciebie...
Żal przeogromnie w nim się rozwielmożnił. Słowa więzione z ust mu uciekają.
— Zaklinam ciebie przez wonne łkanie zdeptanego pęku,
przez burzę dzwonów pogrzebów płakanych,
przez szał organów płonącej świątyni,
przez bunt kurzawy pijanych orkanów,
przez obłęd dymów zagrzebanej wioski,
przez żar oddechów przebrzmiałej piosenki,
przez litość ciszy w spowiedzi wieczorów,
przez żal konarów za pieszczotą wiosny,
przez pojęk mewy, ciągnionej w odmęty,
przez szept oddali, zaprzedanych mrokom i przez złowieszcze stawisk mamrotanie —
O bądź łaskawy nad wielkością mych pragnień i nad ciężarem troskań bezlicznych, wiekuistych!
Znaj miłosierdzie zbawionych grzeszników, znaj głód pytania wędrownych pasterzy — i przemów —
Świsnął pocisk kamienia w powietrzu. Nie może usłyszeć pan dyrektor, zatopiony w sztucznym układaniu wzniosłego modlenia. Zauważył tylko, jak olbrzym głowę poczciwą nachyla, znak daje, usta w życzliwym uśmiechu porusza. Więc się dokonywa powinność, kamień da się wzruszyć. O pozory! o modlitwo!
Sypią się gruzy na skronie, na twarz pana Pichonia. Unieść oblicza nie odważy się, głowę kornie chyli coraz niżej.
A gdy już chciał przywołać chłopaka, by mu szczęśliwość oznajmić, ujrzał postać nieznaną i ze zdziwienia osłabł. Ledwie może patrzyć. Z krużganka okolnych cieniów na skręconych nóżkach bieży ku studni dziewczynka. Trzynastoletnia być może. Z brzydkiej twarzyczki uśmiecha się lubo. Liczko ciemności rozświetla. Skurczyła się, zasiadszy tuż pod cysterną. Znanym rytmem sieje studziennik w niemym ryhocie sine perły na drobną główkę i młodzi jej sploty, długim snem zmożone. Z zapachu domyśla się pan Pichoń: wiecznie powrotna wiosenka‑krzywonóżka. Zawiewa od niej ciąg ciepły, łagodny. Biedne nożyny leniwie wyciąga. Odchyla sine usteczka. A Franek podbiegł i całuje jej powieki. Przebudzona, uśmiecha się do chłopczyka, koszulkę na piersi naciąga. Biorą się za ręce i odpływają powoli w głąb ogrodu, zapatrzeni w siebie.
Nie wrócą. Doskonale rozumie dyrektor. Zmarnowanie pożytkiem się stało, wysłuchana prośba. Wiosenka, proroków wysłanka, powiodła chłopczyka w szczęśliwe krainy. Przyjdzie odrodzenie, nowe światy zaludni. Pokolenia zacne się rozpłodnią. On sam, pan Pichoń, już się poświęci, precz zejdzie.
Wygramolił się z jamy i, potrącając gipsowe odłamki uszu, nosa, odchodzi. Kapelusz sztywnie trzyma w ręku, zgina się w ukłon poddańczy i zbawcom składa podziękę.
— Stoicie tutaj, panowie, więc was musiałem zagadnąć. Bo i czy stalibyście inaczej, nie mając nic do powiedzenia? Długo dajecie czekać, boście kamienni. W każdym razie ładnie, żeście choć w części usłuchali prośby. Bywajcie!
Nadciągają z powrotem halabardnicy nocni. Uważa za wskazane przed niemi uchodzić. Przestrzeni wolnej mu trzeba, nic nie może stanąć w drodze. Okropność nim wstrząsa na myśl o jakimkolwiek z ludźmi spotkaniu. Rzucił się w noc wielką.
Przebiera nieudolnie nogami, zapada się, rani. Ale świętość ze sobą unosi, więc po ziemi się kula, byle dalej. Przemknął wzdłuż strasznie chciwych na echo ścian kamienic, wytarzał się w białej mazi gościńca, przedarł przez zdradne podkopy okolnych wałów, wądoły wapienne minął, przystanął u mostu.
Musiał twarz rękami zakryć. Stłoczony, dźwigając tobołki, pociągnął tłum przedmiejski w stronę miasta. Spętał na chwilę uwagę, wyrozumiał zdarzenie: — przed zalewem chroni się nędza. Splunął za ciżbą.
Most opustoszał. Wypoczywa umęczony wędrownik. Oparł czoło o poręcz żelazną. Czuje, jak się pomost chybocze. Pod stopami rzeka pomrukuje, skupia się, siły zbiera. Brzegi wygryza coraz szerzej. Jako pochód niewstrzymany płynie. A lśni się, niby metalowa trumna. Chwały pełna. Niosą ją blaski setnych mieczów. Woda wzdyma się i ściele miękko, jedwabiście. Jest majestat i przejrzyste, kryształowe wieko. Rzeka — płynąca trumna. Dla pośrednika w rzeczach ostatecznych najbardziej odpowiednia. Chwila jedna w myśl mu cisnęła paradę arcytrudną.
Wybór uczynił nagły i zbiegł do swojej lepianki. Tarasa nie zastał. Po omacku wsunął się do czarnej izby i na klęczniku małą łojówkę umocnił. Odwiązał zwitek z przepisem na trujące ciasta, zeschłe bratki w dłoniach roztarł, ucałował kosmyk przechowanych włosów, poczym starannie świstek związał i w zanadrzu umieścił. Ze wszystkich łapek szczury powypuszczał, a gdy szmer po nich zaginął, księgę z poematem oraz wachlarz z podobiznami na pulpicie rozłożył. Otoczywszy się w ten sposób najdroższemi szczegółami swego posiadania, na klęczniku się rozparł, twarz dłoniom oddał.
Odtąd już tylko nienapisany poemat przeżywał, prawił przedzgonną egzortę, fragmentaryczny cykl tworzył:
Nadsłuchuje: idzie rzeka, rośnie. Zdala skrzykują ludzie ratujący. Prysnął płomyk łojówki, ogarek zachwiał się i, na ziemię padszy, zgasnął. Wichr okiennice roztrącił, odrzuca zasłonę. Smugi łuczyw przez wartę palonych skróś rzeki się pokładły, niby przedługie zjadliwe jęzory. Fale lecą brudne, tłuste, potrącają się bezgłośnie. Tuż — tuż przez okno przelezą. Zbiją się, stłoczą, niby dzików zgłodniała czereda. Jako kły ostre biała piana łyska.
Rzeka puchnie. Fale jedwabiste, wodo okrutnie myśląca, trumno płynąca!
Tarzają się wiry wśród nadbrzeżnych wiklin, zwisie gałązki gnębią. Klekocą zajadle, szarpiąc korzeniami. Coś nagle bryźnie, chluśnie swawolnie i od nowa zaciskają się wód niedobre pięści, o ściany chałupki rozdzielają miarowe szturchańce.
Bąknął żuk czarnooki, przeleciał. Żywota czyjegoś ważkę dźwięcznoskrzydłą na kołysanych trzcin puszyste kity uniósł dla radości.
Usunął się pan Pichoń, o ziemię ciałem gruchnął i w głos się pożalił: O ważko, moja ważko, bycie, mój bycie!
Przylgnął ustami do białego kółka na gieograficznej posadzce. Ostatnim, rozpacznym westchnieniem zamyka przed sobą pocałunkowe wrota darowanych rajów, których nie dojrzy, do których nie wejdzie.
A domowina czuwa, jeszcze czuwa. Do alkowy głośno śmierć wchodzi, ta najlepsza, całkiem pospolita, z twardym żalem.
Milknijcie fale! ścichajcie!
Oto spowiedź głucha, gdyby odgłos pięści, zapadających w załom schorzałych skrzeli. Ropieją nabrzmiałe otoki. Więc czas? — Przemówmy, czując, że jeszcze —
Czasy! czasy! pisane i znaczone czasy. Cześć wam, nieznane czasy, wam, starcy nabożni, i wam, zakażone niemowlęta. Długim rzędem spocznijcie na przyzbie pilnie gotowanej, a głód wasz ukójcie we śnie o skwarze słońca, bacząc godziny śmiertelnego tężca.
Gromadzi się w piersiach głuche stękanie, niby dziewki najemnej utyskiwanie smętne za zmarniałym mieniem i za wianuszkiem, wianuszkiem, który zwiądł.
Zwiądł, świegotliwe ptaszęta, zwiądł.
Milknijcie fale! Spowiedź głucha, zmieranie ciężkie.
Skąd przybył? I po co? Z której przystani porwany jego korab odpływów podstępem? Która godzina? czy dzień który lub noc, gdzie wioska czy miasto, gdzie kraj ten dziwny czy morze nieznane, kędy się stało to jego poczęcie? Swoich nie znał, nie pamięta. W łozinowej porzucon kobiałce. Jako prorok smutny.
Prorok — niegodny — zmarnowany — smutny.
Skowytem szkła, wtłaczanego w żwir ścieżki nogą przechodnia —
zawrotnym piskaniem odrzwi u zawiasów trupiarni —
parnym jękaniem dziewicy zległej w zwidzeniach snu lubieżnego —
igielnym świstem konających, suchotniczych piersi —
szumnym płaczem brzozy nad wyschniętą rzeką —
skarży się młodość jego na minione lata, na błędne i ponure lata.
Był zawsze sam sobie okropnym zdziwieniem, co wrosło przed nim czarną, wilgną ścianą, pod którą cuchnęła potworna padlina, żywiąca mnogie, nieznane robactwo, na żabich nóżkach podskakujące w świątecznych pochodach, czułemi ślepkami łasiczek uwielbiające zaćmione księżyce.
Był, jako gałąź wczesna, odszczepiona ostrą dłonią wichru z pnia kwieciem płonącej czeremchy.
Gdzieś kwitnął ongi, w późną jakąś wiosnę na cmentarnym drzewie.
Dziś prorok, życia ofiarę czyniący —
Bywajcie fale! Ruszaj rzeko! Franek przecie wyzwolony będzie. Dzieło się zaczyna.
Skurcz kilkakrotnie nim szarpnął, ręce wygiął, wyprężył. Głową czołobitnie o przylądek dobrej nadziei uderza. I głuchnie na groźną przemowę rzeki. Woda pianę z ust mu zmywa — nie czuje. Sypie się na niego wapno wielkiemi płatami. Trzeszczą krokwie. Przez okno włazi skulona dnia słonecznego pogoda. Lekki powiew żałobne unosi zasłony i jako pogrzebu proporce nad Pichoniem wzdyma. A chatka już tańczy w brudnych nurtach powodzi.
W płynącej trumnie odjeżdża pośrednik w rzeczach ostatecznych ku oceanom rozlewnym. Niosą go prądy spiętrzone i zwolna odżyje. A tam, gdzie koniec, który być musi na kamiennym cyplu, wśród fal bijących usiądzie, by się zabyć w pamięci o nieosiągniętych rzeczach wieczystych. Dłoń lewą ułoży na grzywach spienionych wałachów, żywiąc kości łamiącym bólem ich obłędnej trwogi. Ujarzmi je w skoku nad głębią i drżące radośnie dzierżyć będzie w dłoni. Prawicą mewy znęci na łaskawość dla dni swoich ostatnich. Dla dni, kiedy od Franka przyjdą miłe wieści. Tchnie wówczas radośnie i poczną się wiry. Nad wirami, nad wirami pieśń zanuci o swoim szczęściu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Teatrum odbywa się przeważnie w godzinach poobiednich i jest bezpłatne. Ludowa ta scena zgrywa się z naiwnością szekspirowską w ulicach miasta. Wychowuje i przyciąga najlekkomyślniejszych przechodni. I, jak w dramatach najbardziej rzeczywistych, tragiczność zeskakuje najczęściej do parteru, czyli tam, gdzie jej nikt nie szuka lub najwyżej jaki utylitarny karykaturzysta, również w pantomimie pośmiertnej najbardziej istotne jest znaczenie giestów u widzów, którzy w obojętności swojej zostali zaskoczeni. By krótką perypetję móc pochwycić, należy na migawkowe zdjęcie nastawić spostrzegawczość. Widzowie bowiem są w ruchu, do uprzyjemnień czy też zajęć śpieszą, a przedewszystkim osobliwie myślą, bo trawią. Zajmujące jest ustosunkowanie się wrażeń ujemnych do trawienia dodatnich przeżyć. Działanie piorunujące. Na widok żółtej czy czarnej skrzynki każdy z ulicznej gawiedzi naśladuje posąg kamienny, nieraz nawet pozostając w ruchu. Przez nieuchwytną chwilę zewsząd szpieg życia wybiega, pod próg tajemnicy konania podpełga. Jest bezwiedne oddanie nagrobnych rzeźb Thorwaldsena. Objaw gromadnie ludzki, a jego brzydota beznadziejnie poszukuje artysty. Może brzydki dlatego, że Thorwaldsena rzeźby są brzydkie, a dramatyczność, niebacznie w kamieniu więziona, do ludzi uciekła. Oddając, co się winno, żywą akcję wymienić należy, oraz cudnie nowoczesną, zastrachaną, szybką metodę przejrzystego wglądania w publiczne śmierci przedstawienie. Stąd doniosłe znaczenie Trzeciej godziny popołudniu. Pan Pichoń, który nawet kamiennym giestom nakładał podniosłe znaczenie, mógł bez wysiłku odkryć i godzinę Trzecią. Kryje się w tym jego nienagrodzona zasługa, o której mówić się musi w każdej monografji, choćby najbardziej ozdobnej, ale siłą praw ziemskich przeznaczonej dla pracowitych, zdrowych i skromnych obywateli.
Pośmiertna pantomima tego samego Pichonia doczekała się rozwlekłej oceny z pod pióra najzdolniejszego reportera w mieście. Szereg popłatnych wydarzeń, jak: barbarzyńskie uszkodzenie chluby miasta — starej rzeźby, osadzenie w aresztach małego roznosiciela gazet za niedozwoloną miłość w miejskim ogrodzie z nieletnią, głuchoniemą złodziejką, elementarna klęska powodzi, samobójstwo Charona i zbrodniczy testament, całą przeobfitość kinematograficznych programów w garnirowany feljeton ułożył. Studjum swe nagłówkiem opatrzył, który jest niejasny: „Konstrukcje Dziwactw Gienjalnych“ (przeoczył naczelny redaktor). Całość artykułu rozpadała się w chaosie szczegółów, nieraz nużąco lirycznych. Między innemi wspomina autor, że Taras ϰορυϑαιλος[9] w lichym czółenku gonił chatkę, unoszącą trupa samobójcy. Sentyment zbyteczny. W zakończeniu głosił awanturnicze pomysły, dozwolone wprawdzie, choć powinny być zakazane. Pisał z emfazą:
„Zapada się gmach estetyki urzędowej, wzdychania do piękności cichną. Nie mamy ludzi pięknych, ni długowłosych trubadurów, ni rycerzów dorodnych. Ludzie, których wywodzi nam nasza współczesność, są brzydcy. Podchodzą śmiało do życia ohydy, w śmietnikach grzęzną, a czasem jeno cicho tęsknią za lepszym.
Cierpienia ich muszą być brzydkie i dziwaczne i to jest całe ich piękno. Uczmy się nowego piękna, z bliźniemi zapoznawajmy się, z braćmi. Pisząc o nich, nie pisujmy pięknie o dziwactwie, ale dziwnie o brzydkiej piękności. Stwarzajmy konieczną, współczesną estetykę brzydoty, artystów jej dajmy, głośmy religję, szukajmy wyznawców“.
Ujemny wpływ pana Pichonia na potomność był więc zapewniony.