Z przygód Sherlocka Holmesa/Tom drugi/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Z przygód Sherlocka Holmesa
Tom drugi
Wydawca Wilhelm Zukerkandel
Data wyd. 1908
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Złoczów - Lwów
Tłumacz Adam F.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CONAN DOYLE.


Z przygód
Sherlocka Holmesa.
Tom II.
Z angielskiego przełożył Adam F.
LWÓW — ZŁOCZÓW.
Nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla.







Pięć pestek z pomarańczy.

Przeglądam swoje zapiski i notatki o przygodach Sherlocka Holmesa z lat 1882—90 i uderza mnie tu tyle tak niezwykłych i ciekawych wypadków, że trudno mi wybrać najlepsze. Zresztą niektóre są znane już z dzienników, a inne nie dają sposobności do okazania właśnie tych zdolności, któremi mój przyjaciel tak wielce się odznaczał. W niektórych wypadkach nie dopisała nawet jego sztuka, więc opowiadanie ich nie opłaciłoby się; inne wreszcie zostały tylko częściowo wyświetlone, tak że rozwiązanie ich polega więcej na przypuszczeniu i prawdopodobieństwie, niż na pewnym logicznym dowodzie, który Sherlock Holmes tak bardzo lubił. Jeden z tych ostatnich wypadków kryminalnych był atoli w swych szczegółach tak ciekawy, a tak straszny w swych skutkach, że chciałbym go opowiedzieć, choć wiele punktów zostało niewyjaśnionych i prawdopodobnie nigdy się nie wyjaśnią.
Rok 1887 był szczególnie bogaty w zajmujące wypadki, które sobie w głównych zarysach pozapisywałem. Znajduję tu między innymi zapiski o oszukańczej bandzie żebraków, którzy schodzili się w piwnicach pewnego domu towarowego na wykwintne uczty, następnie o wypadkach, które pozostawały w związku z zatonięciem angielskiego żaglowca „Zofia Anderson“, o dziwnych przejściach Patersona na wyspie Uffa a wreszcie o otruciu Camberwella. W tym ostatnim wypadku Sherlock Holmes zdołał przez naciągnięcie zegara stwierdzić, że zegar został przed dwoma godzinami naciągnięty, a więc według tego Camberwell udał się wtedy na spoczynek — szczegół, który do wyjaśnienia sprawy okazał się niezmiernie ważny. Do wszystkich tych wypadków wrócę jeszcze nieco później, ale żaden w swym przebiegu nie jest tak znamienny, jak ten, który teraz postanowiłem opisać.
Było to w ostatnich dniach września. Burze jesienne szalały z niezwykłą mocą. Od rana już wył wiatr, a deszcz siekł w szyby tak silnie, że na chwilę byliśmy oderwani od zwykłych swych zajęć i widzieliśmy się zmuszeni nawet wśród tego olbrzymiego, ręką ludzką zbudowanego Londynu, uznać potęgę tych sił przyrody, które mimo sztucznej ochrony cywilizacyi, srożą się na ludzkości i ryczą jak dzikie zwierzęta w klatce.
Z nastaniem wieczoru burza stawała się coraz gwałtowniejszą, a w kominie wiatr jęczał i wzdychał, jak dziecię płaczące. Sherlock Holmes siedział znudzony przy piecu i znaczył okładki swych aktów kryminalnych, ja zaś tymczasem zagłębiłem się w znakomitym romansie morskim Clarka Russelsa. Szalejąca burza dostrajała się zupełnie do tekstu i zdawało mi się chwilami, że słyszę w chlupotaniu deszczu przeciągły szum fal morskich. Żona moja wyjechała w odwiedziny do ciotki, zająłem więc znowu dawne swe mieszkanie przy Baker-street.
— Słyszysz? — rzekłem nagle, spoglądając na mego przyjaciela, — ktoś dzwonił. Ktoby to mógł być? Może który z twych przyjaciół?
— Prócz ciebie, Watson, nie mam żadnego; zresztą nikogo do siebie nie zapraszam — odpowiedział.
— Jest to więc prawdopodobnie jakiś klient.
— Jeżeli tak jest rzeczywiście, to sprawa musi być niezmiernie ważną. Drobnostka z pewnością nie przyprowadziłaby tego człowieka tutaj przy takiej pogodzie i o takiej porze. Ale jest to prawdopodobnie stara ciotka gospodyni.
Sherlock Holmes mylił się. Dały się słyszeć kroki na schodach, aż wreszcie zapukał ktoś do drzwi. Holmes odsunął natychmiast długą swą ręką lampę od siebie tak, że skierował światło jej na puste krzesło, na którem musiał gość usiąść.
— Proszę — zawołał następnie.
Do pokoju wszedł młody człowiek około 22 lat, dobrze zbudowany, przyzwoicie odziany, a każdy ruch jego wskazywał na pewną zręczność i elegancyę. Ociekający wodą parasol w jego ręku i długi błyszczący płaszcz gumowy dawały świadectwo o stanie pogody, której się nie obawiał. Olśniony światłem niespokojnie się obejrzał; twarz jego była blada, a oczy miały ten szczególny wyraz, właściwy ludziom, trapionym wielką troską.
— Muszę przedewszystkiem przeprosić — powiedział i założył złoty cwikier — lecz prawdopodobnie nie przeszkadzam. Proszę mi wybaczyć, że ślady niepogody wniosłem do pańskiego zacisznego pokoju.
— Niech pan da płaszcz i parasol — prosił Holmes — przy piecu to szybko wyschnie. Pan przychodzi z południowego zachodu, jak widzę.
— Tak, z Horsham.
— Mieszanina gliny i wapna na końcach pańskich trzewików to potwierdza.
— Przyszedłem prosić o radę.
— Chętnie jej panu udzielę.
— Lecz także o pomoc.
— Tej nie zawsze tak łatwo użyczyć.
— Słyszałem o panu, panie Holmesie. Major Prendergast opowiadał mi, jak go pan uratowałeś od skandalu w klubie Tankerville.
— Rzeczywiście, został niesłusznie oskarżony o fałszywą grę w karty.
— Powiedział mi, że pan wszystko umie wykryć.
— To za wiele powiedział.
— Że nigdy nie da się pan uwieść w pole.
— Owszem! Wydarzyło mi się to cztery razy — trzy razy od mężczyzn, a raz od kobiety.
— Ale czemże to jest w porównaniu z pańskiemi powodzeniami?
— Rzeczywiście miałem po większej części powodzenie.
— Sądzę więc, że i w moim wypadku będzie je pan miał.
— Proszę, niech pan przysunie krzesło bliżej do ognia i opowie mi, o co tu chodzi.
— Nie jest wcale coś powszedniego, co mnie tu sprowadza.
— W zwykłych wypadkach nikt się też do mnie nie zwraca. Jestem zwykle ostatnią instancyą.
— A jednak powątpiewam, czy pan przy całem doświadczeniu w swym zawodzie stał kiedykolwiek wobec bardziej ciemnych i niewytłumaczonych wydarzeń, jak te, które mam panu opowiedzieć o swojej rodzinie.
— Wzbudza pan moje zainteresowanie — odrzekł Holmes — proszę mi opowiedzieć najpierw wszystko w głównych zarysach, a ja będę mógł potem zapytać o szczegóły, które mi się będą wydawać najważniejszymi.
Młody człowiek przysunął krzesło bliżej i wyciągnął przemoczone nogi do ognia.
— Nazywam się John Openshaw — zaczął — atoli moje osobiste stosunki, o ile wiem, nie mają z tą straszną historyą nic wspólnego. A że chodzi tu o sprawę dziedzictwa, więc muszę się cofnąć nieco w dawniejsze czasy, aby wyjaśnić panu cały stan rzeczy: Mój dziadek miał dwóch synów — mego stryja Eliasza i mego ojca Józefa. Ojciec mój miał małą fabrykę w Coventry, którą później powiększył. Był właścicielem patentu na koła bezpieczeństwa swego wynalazku, co mu przynosiło tak wielkie dochody, że wkrótce sprzedał interes i mógł żyć odtąd ze swej renty.
— Mój stryj Eliasz wyjechał jeszcze w młodych latach do Ameryki i był plantatorem we Florydzie. Miało mu się bardzo dobrze powodzić. Gdy wybuchła wojna, walczył w armii Jacksona, później zaś pod Hood dosłużył się stopnia pułkownika. Ale gdy Lee złożył broń, wrócił mój stryj do swych plantacyj, gdzie pozostawał jeszcze przez trzy czy cztery lata. W roku 1869 czy 70 wrócił do Europy i kupił małą posiadłość w Sussex, w pobliżu Horsham. W Stanach dorobił się znacznego majątku, opuścił atoli Amerykę, ponieważ jak mawiał, nienawidził murzynów i nie mógł się pogodzić z republikańską polityką, która nadała im wolność. Był to dziwak, naturę miał gwałtowną, namiętną i uderzająco trwożliwą. Wątpię nawet, czy przez tyle lat, przez które mieszkał w Horsham, był kiedykolwiek w mieście. Dom jego otaczały ogród i pola; tu też tylko używał koniecznego ruchu, nieraz atoli nie opuszczał swego pokoju tygodniami. Pił wiele wódki, palił namiętnie, z nikim nie żył, nie miał żadnych przyjaciół, nawet z własnym bratem nie utrzymywał żadnych stosunków. Kiedy mnie zobaczył pierwszy raz, jako dwunastoletniego chłopca, wcale się mu podobałem. Było to w r. 1878; żył więc wtedy już w Anglii 8 — 9 lat. Prosił mego ojca, by pozwolił mi zamieszkać u niego, i na swój sposób okazywał mi swoją dobroć. Jak był trzeźwy, grał ze mną w „noska“ lub w warcaby. Służących i kupców ze wszystkiemi sprawami zawsze odsyłał do mnie; tak, mając 16 lat, byłem panem w jego domu.
— Miałem wszystkie klucze, mogłem więc robić, co chciałem, bylebym mu tylko nie przeszkadzał. Jeden był tutaj tylko wyjątek; na strychu była jedna komórka na rupieci zawsze zamknięta, do której ani ja ani nikt inny nie miał przystępu. Z dziecinnej ciekawości nieraz zaglądałem tam przez dziurkę od klucza, ale nigdy nie mogłem nic więcej dojrzeć, jak stare kufry i węzełki, jakie zwykle w takiem miejscu są złożone.
— Pewnego dnia — było to w marcu 1883 — dostał pułkownik list z zagraniczną marką. Listy rzadko otrzymywał, bo wszystko płacił gotówką, a żadnych przyjaciół nie miał. Z Indyi! — rzekł, gdy wziął list do ręki — pieczątka z Pondisherry! Coby to mogło być? Rozerwał gwałtownie kopertę, — a wtedy wypadło z niej na tacę pięć małych, suchych pestek z pomarańczy. Ja chciałem się śmiać z tego, ale śmiech zamarł mi na ustach, gdy zobaczyłem wyraz twarzy mego stryja. Usta mu się wykrzywiły, oczy wystąpiły z oczodołów, twarz jego przybrała barwę prawie popielatą; patrzał przerażony na kopertę, która trzymał drżąca ręką: K. K. K.! — wyjąkał wreszcie — mój Boże, kara za dawne grzechy spada na mą głowę!
— Stryju! Co to znaczy? — zawołałem.
— Śmierć! — odrzekł mi głuchym, jakby nie swoim głosem, poczem powstał i udał się do swego pokoju, a mnie zostawił samego, przerażonego i drżącego z obawy przed grożącem niebezpieczeństwem. Wziąłem kopertę, na której wewnętrznej stronie tuż u góry były nagryzmolone czerwonym atramentem trzy litery K. Zresztą nie było nic wewnątrz prócz pięciu suchych pestek. Co mogło być powodem tak wielkiego strachu, nie umiałem sobie wytłumaczyć. Opuściłem jadalnię, a kiedy chciałem iść na górę, stryj mój schodził właśnie ze strychu. W jednej ręce trzymał stary, zardzewiały kluczyk, zapewne od komórki na rupiecie, w drugiej zaś skrzynkę metalową, podobną do kasy na pieniądze.
— Mogą robić, co chcą, ale ja im nie ustąpię, — mówił, klnąc, sam do siebie, poczem zwrócił się do mnie i rzekł: — Powiedz Mary, żeby dziś napaliła dobrze w moim pokoju, i poślij po Fordana, adwokata z Horsham.
— Uczyniłem, jak mi nakazał; kiedy przybył adwokat, zostałem zawołany do pokoju. Ogień palił się jasnym płomieniem, a w piecu pełno było gęstego, czarnego popiołu, jak gdyby ze spalonych papierów — obok stała skrzynka metalowa otwarta i pusta. Zadrżałem, gdy zobaczyłem na wieku jej to samo potrójne K, które rano widziałem na kopercie.
— John! — odrzekł mój stryj — chcę zrobić testament, a ty masz być świadkiem. Zapisuje całe swe mienie ze wszystkiemi dobremi i złemi jego stronami memu bratu, a twemu ojcu, które bez wątpienia kiedyś dostanie się tobie. Jeżeli będziesz mógł majątku tego w spokoju używać, to dobrze. Lecz jeśli zobaczysz, że ci się to nie udaje, radzę ci, oddaj dobrowolnie majątek twemu śmiertelnemu wrogowi. Przykro mi, że ci tak niepewny zostawiam majątek, lecz w każdym razie nie mogę wiedzieć, jaki sprawy te wezmą obrót. Proszę cię, podpisz akt ten, gdzie ci pan Fordam wskaże.
— Podpisałem według jego życzenia, a adwokat wziął pismo to ze sobą. Może pan sobie pomyśleć, jak głębokie wrażenie wywarł na mnie ten wypadek, myślałem nad nim i zastanawiałem się, ale nie umiałem go sobie wytłumaczyć. Długo nie mogłem się pozbyć pewnego uczucia trwogi, które pozostało, choć pierwsze wrażenie znacznie osłabło, gdy mijały tygodnie, a nic nie przerywało zwykłego toku naszego życia. Ale stryj mój od tego czasu bardzo się zmienił; pił więcej jak dawniej i jeszcze bardziej uciekał od ludzi. Przeważnie przebywał w swym pokoju zamknięty; niekiedy atoli, będąc pijany, wypadał jak szalony z domu do ogrodu, z rewolwerem w ręku, i krzyczał wtedy, że się nikogo nie boi i że nawet dyabeł nie jest w stanie go zmusić do zamknięcia się, jak owca w zagrodzie. Kiedy atoli napad taki mijał, wracał do pokoju i zamykał szczelnie za sobą drzwi, jak człowiek, który nie mógł znieść dręczących go wyrzutów sumienia. W chwilach takich, nawet w zimne dnie, pot strumieniami spływał mu po twarzy.
— Lecz śpieszę się, by zakończyć swe opowiadanie i nie nadużywać pańskiej cierpliwości, panie Holmesie. Pewnej nocy wypadł znowu w takim napadzie wściekłości do ogrodu, ale już więcej nie wrócił. Kiedyśmy go zaczęli szukać, znaleźliśmy go wreszcie z głową, utkwioną w małym, brudnym stawie, położonym na końcu ogrodu. Ponieważ na ciele nie było żadnego śladu gwałtu, a woda w stawie była tylko na dwie stopy głęboka, więc przysięgli orzekli, wobec znanego dziwactwa mego stryja, że zachodzi tu samobójstwo.
— Mnie jednak wyrok ten nie mógł przekonać, bo wiedziałem, jak on zawsze się wzdrygał na sama myśl o śmierci. Ale faktem było, że mój ojciec odziedziczył posiadłość i gotówkę około 14000 funtów szterlingów, które były złożone w banku do jego rozporządzenia.
— Przepraszam, że przerwę panu na chwilę — rzekł Holmes — pańskie opowiadanie należy, o ile sobie przypominam, do najbardziej dziwnych, jakie kiedykolwiek słyszałem. Ale niech mi pan powie datę dnia, w którym stryj pański otrzymał list, jakoteż dnia rzekomego jego samobójstwa.
— List dostał 10. marca 1883 r., a śmierć nastąpiła w siedm tygodni potem, w nocy z 2. na 3. maja.
— Dziękuję; proszę dalej!
— Kiedy ojciec mój objął majątek w Horsham w posiadanie, przeszukał dokładnie na mą prośbę zamykaną tak pilnie komórkę na strychu. Znaleźliśmy tam metalową skrzynkę, wyżej wspomnianą, ale zawartość jej została zniszczona. Na wewnętrznej stronie wieka znaleźliśmy nalepioną kartkę znów z literami K. K. K.; poniżej których było napisane: „listy, wiadomości, pokwitowania i spisy.“ Były to więc te właśnie przez mego stryja zniszczone papiery. Zresztą nic ważnego nie znaleźliśmy, prócz wielkiej liczby papierów i notatek, które się odnosiły do pobytu mego stryja w Ameryce: niektóre pochodziły z czasu wojny i wykazywały, że sumiennie spełniał swe obowiązki i miał sławę dzielnego żołnierza; inne z czasów powstania Stanów południowych, odnosiły się głównie do polityki, z których wynikało, że z całą siłą walczył przeciw agitatorom, wysłanym z północy.
— Z początkiem r. 1884 przeniósł się mój ojciec do Horsham i nic nam nie zamąciło spokoju aż do stycznia 1885 r. Tymczasem czwartego dnia nowego roku, kiedy ojciec przeglądał przy śniadaniu listy, które mu właśnie przyniesiono z poczty, nagle wydał okrzyk zdumienia; spojrzałem zdziwiony i zobaczyłem, jak ojciec siedział z kopertą rozdartą w jednej ręce, a na dłoni drugiej ręki trzymał pięć pestek z pomarańczy. Ojciec zawsze śmiał się z „bajki o pułkowniku“, jak mawiał, lecz teraz, gdy się jemu to samo wydarzyło, patrzał na to zadziwiony i zaniepokojony.
— John, co to może znaczyć? — wyszeptał.
— Mnie serce z przerażenia przestało bić. To jest to samo K. K. K. — powiedziałem wreszcie.
— Ojciec spojrzał do koperty. Rzeczywiście! — zawołał — litery są, ale nad niemi coś jest napisane.
— Pochyliłem się ku ojcu i przeczytałem: Złożyć papiery na zegarze słonecznym.
— Jakie papiery? Co za zegar słoneczny? — zapytał.
— Zegar słoneczny w ogrodzie, bo innego niema — odpowiedziałem; papiery zaś zapewne te, które stryj popalił.
— Także coś! — zawołał, przyczem starał się uspokoić — żyjemy przecież w cywilizowanym kraju i nie potrzebujemy zważać na takie głupie żarty. Skąd list przyszedł?
— Z Dundee — odpowiedziałem, patrząc na pieczęć.
— Jakiś głupi dowcip — mówił dalej — co mnie obchodzą jakieś papiery i słoneczne zegary? Najlepiej nie zważać na takie błazeństwa.
— Mnie się zdaje, że lepiej byłoby dać znać o tem władzom bezpieczeństwa — powiedziałem mu na to.
— Chyba, żeby dać się wyśmiać. Nie — nic z tego.
— Więc pozwól, ojcze, mnie to uczynić, — prosiłem go.
— Surowo ci zakazuję — rzekł mi na to — niema czego robić tyle hałasu o taką drobnostkę.
— Dalsze więc moje przedstawienia byłyby daremne, bo ojciec mój był nieugięty. A jednak miałem smutne przeczucie.
— Trzeciego dnia po otrzymaniu listu pojechał mój ojciec odwiedzić swego starego przyjaciela, majora Freebody, który miał stanowisko w jednym z fortów na Portsdownill. Cieszyłem się, że wyjechał, bo zdawało mi się, że bezpieczniejszy jest tam jak w domu. Niestety myliłem się. Minęło dwa dni, a ojciec nie wracał; dostałem wreszcie od majora telegram, wzywający mnie, abym natychmiast przyjechał. Gdy przybyłem, dowiedziałem się, że ojciec wpadł do jednego z licznych w okolicy wapiennych dołów i znaleziono go tam nieprzytomnego z rozbitą czaszką; wkrótce też umarł, nie odzyskawszy przytomności. Wracał prawdopodobnie o zmroku z Farcham; okolicy nie znał, dół wapienny nie był ogrodzony, a więc ma się tu do czynienia z nieszczęśliwym wypadkiem; takie wydali orzeczenie przysięgli. A chociaż zbadałem każdy szczegół, który pozostawał w związku ze śmiercią mego ojca, to jednak nie znalazłem niczego, coby wskazywało na morderstwo. Żadnego śladu gwałtu, żadnych śladów nóg, żadnego rabunku, żadnego człowieka, któryby był widziany na drodze. A jednak zrozumie pan, że nie mogłem zgodzić się z wydanym wyrokiem i byłem przekonany, że ojciec mój padł ofiarą zbrodniczego napadu.
— W ten sposób doszedłem do mego dzisiejszego majątku. Zapewne mnie pan zapyta, dlaczego posiadłości tej nie sprzedałem. Dlatego, że jestem przekonany, iż prześladowanie naszej rodziny pozostaje w związku z jakimś wypadkiem w życiu mego stryja, a tak niebezpieczeństwo byłoby jednakowe w każdym domu.
— Mój biedny ojciec umarł w styczniu 1885 r.; upłynęło więc odtąd dwa lata i ośm miesięcy. Żyłem spokojnie w Horsham i już myślałem, że przekleństwo, ciążące na naszym rodzie, zostało zdjęte. Ale zawcześnie się uspokoiłem, bo wczoraj rano spadł na mnie nagle ten sam cios, który poprzedził śmierć stryja i ojca.
Młody człowiek dobył z kieszeni pomiętą kopertę i wytrząsł z jej wnętrza na stół pięć małych, suchych pestek z pomarańczy.
— To jest właśnie ta koperta — mówił dalej. — Pieczątka jest z wschodniego londyńskiego urzędu pocztowego. Napis ten sam, co na kopercie do ojca „K. K. K.“ i „złożyć papiery na zegarze słonecznym.“
— A pan co uczynił? — zapytał Holmes.
— Nic!
— Nic?
— Wyznam otwarcie — odrzekł i ukrył twarz w białych, delikatnych dłoniach — że czuję się bezradny. Jestem w położeniu biednego królika, po którego wąż chciwą roztwiera paszczę. Zdaje mi się, że znajduję się w ręku nieodwołanego i niezwalczonego przeznaczenia, którego największa ostrożność nie zdoła odwrócić.
— To źle! — zawołał Sherlock Holmes, — musisz pan działać, jeżeli nie chcesz pan być zgubiony. Tylko wielka odwaga może pana ocalić. Nie czas teraz na narzekanie.
— Dałem znać o całej sprawie w policyi.
— Tak?
— Ale tam mnie wysłuchano z uśmiechem powątpiewania. Listy osądzono jako głupi żart, a śmierć moich krewnych za nieszczęśliwe wypadki, które nie pozostają w żadnym związku z ostrzeżeniem.
— Niesłychana głupota! — zawołał Holmes z oburzeniem i załamał ręce.
— W każdym razie dano mi stróża bezpieczeństwa, który ma przebywać ze mną w domu.
— Czy teraz wieczór przyprowadził pana?
— Nie, bo otrzymał rozkaz, pozostawać w domu.
Holmes ponownie załamał ręce.
— Dlaczegoś pan sam do mnie przyszedł? — zapytał go z wyrzutem — a przedewszystkiem, dlaczego tak późno?
— Nic o panu dotąd nie wiedziałem. Dopiero wczoraj major Prendergast poradził mi, abym się udał do pana.
— Koniecznem jest tu szybkie działanie, a tymczasem upłynęło już dwa dni od dnia nadejścia listu. Czy nie ma pan nic więcej, coby nas mogło naprowadzić na pewne ślady?
— Owszem, mam jeszcze coś, — powiedział John Openshaw. Począł następnie szukać w kieszeni u surduta i wyciągnął wreszcie kawałek niebieskiego papieru, który położył na stole. — Przypominam sobie, że gdy stryj mój spalił wszystkie papiery, to niespalone jeszcze gdzieniegdzie skrawki były tej szczególnej barwy. Kartkę tę znalazłem w jego pokoju na podłodze, która prawdopodobnie wypadła mu z papierów i uszła tak zniszczeniu. Wygląda, jakby była wydartą z pamiętnika. Ma ona o tyle dla nas wartość, że znajduje się tu wzmianka o pestkach. Pismo jest z pewnością mego stryja.
Holmes przysunął bliżej lampę i pochyliliśmy się obaj nad kartką, której postrzępiony brzeg wskazywał na to, że została wydartą z zeszytu. U góry było napisane „Marzec 1869“, a poniżej następujące zagadkowe zapiski:
— 4. Przybył Hudson. Ta sama stara platforma.
7. Pestki posłano Mc. Kauleyowi, Paramorowi i Johnowi Swainowi z St. Augustine.
9. Mc. Kauley uwolniony.
10. John Swain uwolniony.
11. Paramore odwiedzony. Wszystko w porządku.
— Dziękuję — rzekł Holmes, złożył kartkę i oddał ją młodemu człowiekowi. — Ale teraz nie mamy chwili do stracenia. Nie mamy nawet czasu się zastanowić. Musi pan natychmiast wracać do domu i zacząć działać.
— Co mam wiec czynić?
— Przedewszystkiem musi pan natychmiast tę kartkę włożyć do tej wspomnianej przez pana skrzynki metalowej i dodać do tego zapewnienie na kartce, że reszta papierów została przez stryja pańskiego spaloną i że pozostał tylko ten jeden świstek. Pismo to atoli musi być ułożone w takim tonie, żeby nikt nie mógł wątpić w prawdziwość pańskich słów. Następnie postawi pan stosownie do polecenia w liście skrzynkę na zegarze słonecznym. Czy mnie pan rozumie?
— Zupełnie dobrze.
— Niech pan na razie nie myśli ani o zemście, ani o niczem podobnem. To osiągniemy później na drodze prawnej. Musimy zważyć, że my dopiero zaczynamy zastawiać sidła, a nieprzyjaciel nasz już nas uwikłał; dlatego należy przedewszystkiem uniknąć grożącego nam niebezpieczeństwa. Dopiero wtedy zedrzemy ze zbrodniarzy maskę i winni poniosą zasłużoną karę. Którędy pan wraca do domu?
— Pociągiem odchodzącym z dworca do Waterloo.
— Niema jeszcze dziewiątej godziny. Na ulicach jest jeszcze teraz ruch, a więc spodziewam się, że pan jest bezpieczny. Ale mimo to niech się pan ma na baczności.
— Mam broń przy sobie.
— To dobrze. Jutro ja wezmę pana w obronę.
— Czy mam więc pana oczekiwać w Horsham?
— Nie, tajemnica pańska jest ukrytą w Londynie; tu muszę więc ją badać.
— W takim razie w najbliższych dniach pana odwiedzę i doniosę panu o skrzynce i papierach. Polecenie pańskie zostanie wykonane.
Podał nam rękę i pożegnał się. Tymczasem wiatr wył bezustannie a deszcz bił w szyby. Zdawało się, jak gdyby rozkiełzane żywioły przyniosły do nas dziwnego gościa, — którego teraz znowu pochłonęły.
Sherlock Holmes siedział milczący i w zamyśleniu wpatrywał się w czerwony żar w piecu. Następnie nałożył swoją fajeczkę, rozparł się wygodnie i wpatrywał się w wznoszące się kłęby dymu.
— Wiesz co, Watson, — odezwał się wreszcie — o ile mnie się zdaje, to na tak fantastyczny wypadek jeszcze nie natrafiliśmy.
— Rzeczywiście! Naturalnie prócz „Znaku Czterech.“
— Ja też go tu wyłączam. A jednak zdaje mi się, że John Openshaw znajduje się w większem niebezpieczeństwie, niż wtedy Scholtos.
— Czy masz już jakieś przypuszczenia co do rodzaju tego niebezpieczeństwa?
— Nie mam tu żadnych wątpliwości.
— Więc powiedz mi, kto jest ten K. K. K. i dlaczego prześladuje tę nieszczęśliwą rodzinę?
Sherlock Holmes przymknął oczy, oparł łokcie na poręczach krzesła i złożył ręce. A wreszcie przemówił do mnie w te słowa:
— Skończony myśliciel powinienby właściwie być w stanie na podstawie jednego, dokładnie mu znanego szczegółu, dojść własnem rozumowaniem do odkrycia wszystkich wypadków, które z niego wyniknęły, a nawet tych, które go poprzedziły. Podobnie, jak Cuvier z jednej kości potrafił odtworzyć budowę anatomiczną całego zwierzęcia. Niestety zbyt mało mamy świadomości tego, jak wiele rzeczy można poznać jedynie pracą myślową. Przy pomocy jej możemy rozwiązywać zagadnienia, o których rozwiązaniu już zwątpili chcący się tu posługiwać jedynie pięciu zmysłami. Ale do najwyższego stopnia doskonałości można dojść tylko wtedy, jeżeli badacz umie całą swą wiedzę wyzyskać, lecz na to potrzeba tak wszechstronnego wykształcenia, że trudno jest je zdobyć nawet w naszych czasach wolnego i powszechnego nauczania. Nie jest natomiast niemożliwem, ażeby człowiek posiadał wszystkie wiadomości, potrzebne mu do zawodu; o to też ja zawsze się starałem. Przypominam sobie dobrze, jak ty w pierwszych dniach naszej przyjaźni doskonale odgraniczyłeś zasób mej wiedzy.
— Rzeczywiście, — odpowiedziałem mu, śmiejąc się, — udało mi się wtedy. A o ile sobie przypominam, były wtedy twoje wiadomości w dziedzinie filozofii, astronomii i polityki prawie żadne; w botanice nierówne, w geologii natomiast bardzo dokładne, szczególnie o ile to pozostawało w związku ze śladami z jakiejkolwiek okolicy Londynu; chemię znałeś wprost świetnie; wiadomości z anatomii były niesystematyczne; doskonała zato znajomość literatury kryminalistycznej. Nadto byłeś wcale dobrym prawnikiem, umiałeś dość poprawnie boksować się i władać bronią. Tak brzmiała w głównych zarysach moja analiza.
Holmes uśmiechnął się i mówił dalej.
— A ja powiadam dziś tak jak wtedy: Człowiek powinien swoje komórki mózgowe napełniać tem tylko, czego mu prawdopodobnie będzie kiedyś potrzeba, resztę może złożyć w najciemniejszym zakątku swej biblioteki, gdzie ją w razie potrzeby znajdzie. W takim wypadku, jak dzisiejszy, należy przedewszystkiem dokładnie się przypatrzyć, co tu mamy dane. Proszę cię, podaj mi z amerykańskiej encyklopedyi, która leży za tobą na półce, literę K. — Dziękuje ci. — A teraz zastanówmy się, co możemy z naszych danych wywnioskować. Przedewszystkiem możemy na pewno przypuszczać, że pułkownik Openshaw z jakiegoś bardzo ważnego powodu opuścił Amerykę. Ludzie w tym wieku niechętnie zmieniają swój sposób życia i miejsce pobytu; nie zamieniają więc bez powodu miły klimat Florydy za samotne życie w angielskiem mieście prowincyonalnem. Również jego niezmierna podejrzliwość pozwala przypuścić, że musiał się kogoś albo czegoś obawiać i że ta obawa spowodowała jego nagły wyjazd z Ameryki. Co było przyczyną jego obawy, możemy wywnioskować ze straszliwych listów, jakie on i jego rodzina otrzymała. Czy pamiętasz pieczątki na listach?
— Pierwszy przyszedł z Pondisherry, drugi z Dundee, a trzeci z Londynu.
— Z wschodniego Londynu. Co z tego wnioskujesz?
— Są to trzy porty morskie. A więc autor listów musiał się znajdować na pokładzie okrętu.
— Znakomicie. A więc mamy tu już jedną nić. Jest prawie pewnem, że autor listów znajduje się na pokładzie jakiegoś okrętu. A teraz drugi punkt: Między listem z Pondisherry a wykonaniem wyroku upłynęło 7 tygodni, między listem z Dundee a śmiercią ojca Johna tylko trzy czy cztery dni. Czy nas to nie może na coś naprowadzić?
— W pierwszym wypadku trzeba było przebyć większą odległość.
— Ale to się również odnosi do listu.
— Jest więc to dla mnie niezrozumiałem.
— Dla mnie jest tu bardzo prawdopodobne przypuszczenie, że ten człowiek czy też ludzie znajdują się na pokładzie żaglowca. Prawdopodobnie wysyłają to szczególne ostrzeżenie równocześnie ze swem wyruszeniem w drogę, aby zamiar wykonać. Widzisz, jak szybko nastąpił czyn po liście z Dundee. Gdyby ci ludzie przybyli parowcem z Pondisherry, to przybyliby prawie równocześnie z listem. Widzimy zaś, że w międzyczasie upłynęło 7 tygodni. Te siedm tygodni mojem zdaniem stanowią właśnie różnicę w czasie szybkości parowca, który przywiózł list, a żaglowca, który przywiózł autora, względnie autorów tego listu.
— To jest możliwe.
— A nawet bardzo prawdopodobne. Teraz zaś zrozumiesz, dlaczego tak napominałem młodego Openshawa, aby był ostrożny. Cios spadał zawsze, gdy minął czas, jakiego posyłającemu było trzeba, żeby przybyć samemu. Ostatni list przyszedł z Londynu, więc niema co liczyć na zwłokę.
— Boże kochany! — zawołałem — jaki może mieć powód to nielitościwe prześladowanie?
— Prawdopodobnie chodzi tu o papiery, które Openshaw posiadał, a przedstawiające wielką wartość dla osoby lub osób na żaglowcu. Ale prawdopodobnie wchodzi w to więcej ludzi. Jeden człowiek nie byłby w stanie tak wykonać dwu morderstw. Muszą to być ludzie zuchwali, gotowi na wszystko. Za każdą cenę chcą mieć swoje papiery. A jak mi się zdaje, to te trzy K nie są poczatkowemi literami jednego człowieka, lecz znakiem jakiegoś związku — ale jakiego związku? — Czy nie słyszałeś nigdy — rzekł Sherlock Holmes, nachylając się ku mnie i przyciszając głos, — o związku zwanym Ku-Klux-Klan?
— Nigdy.
Holmes tymczasem otworzył encyklopedyę i rzekł: — Słuchaj, ale z uwagą:
Ku-Klux-Klan. Słowo to pochodzi z nadzwyczajnego podobieństwa w swem brzmieniu do dźwięku, pozostającego przy nabijaniu pewnej broni palnej. Straszne to tajemnicze stowarzyszenie zostało założone przez kilku niezadowolonych żołnierzy w Stanach południowych po wojnie domowej, a wkrótce rozgałęziło się ono w różnych stronach, przedewszystkiem zaś w Tennessee, Luizyanie, Karolinie, Georgii i Florydzie. Miało służyć celom politycznym, głównie zaś miało terroryzować tych obywateli, którzy sprzyjali równouprawnieniu murzynów; tych zaś, którzy sprzeciwiali się zasadom związku, miało mordować lub zmuszać do opuszczenia kraju. Zbrodnię poprzedzało ostrzeżenie przeznaczonej na śmierć ofiary, fantastycznym, lecz łatwym do poznania znakiem — w jednych okolicach gałązką dębową, w innych pestkami z melona lub pomarańczy. Po otrzymaniu takiego ostrzeżenia, musiał zagrożony śmiercią albo zmienić swe zapatrywanie albo natychmiast opuścić tę okolicę. Jeżeli stawiał opór, był zgubiony, a śmierć dosięgała go zwykle w dziwny, niewytłumaczony sposób. Stowarzyszenie było doskonale zorganizowane, a metoda w postępowaniu tak systematyczną, że niema wypadku, w którymby się udało komuś bezkarnie stawić opór i schwytać sprawców. Przez wiele lat związek wzrastał coraz bardziej mimo wszelkich starań rządu i najznakomitszych obywateli, by związek zniszczyć. Dopiero w r. 1869 nagle upadł, a odtąd już bardzo rzadkie były zbrodnie przezeń spełniane.
— Zważ więc, — rzekł Holmes, odkładając książkę, — że nagły upadek tego tajnego stowarzyszenia schodzi się z czasem, w którym Openshaw z tymi papierami opuścił Amerykę. Kto wie, czy te dwa wydarzenia nie pozostają w związku przyczyny i skutku. Nie byłoby więc dziwnem, gdyby niektórzy nieprzejednani mścili się na nim i na jego rodzinie. Musisz rozumieć, jak wiele na tych notatkach i zapiskach zależy niejednej znakomitej osobistości w Stanach południowych i że tam niejeden nie będzie spał spokojnie, aż będzie pewny, że papiery zostały zniszczone.
— Więc świstek, któryśmy oglądali, zawierał...
— Niezawodnie. Jeśli się nie mylę, to było na nim napisane przecież: „Pestki zostały posłane osobom A, B i C,“ — to znaczy, że zostało im posłane ostrzeżenie. Poczem następowały wyjaśnienia, według których A i B usprawiedliwili się lub wyjechali, C zaś prawdopodobnie został zamordowany. Lecz spodziewam się, doktorze, że nam się uda wyjaśnić ten tajemniczy wypadek; na razie wystarczy, jeżeli młody Openshaw postąpi tak, jak mu radziłem. Dziś dalsze omawianie tego jest zbyteczne — podaj mi więc skrzypce! Będziemy starali się, choć na pół godziny zapomnieć o wstrętnej pogodzie i o jeszcze wstrętniejszych występkach ludzkich.


∗             ∗


Nazajutrz rano niebo się trochę wyjaśniło, a słońce przyćmione nieco przezierało przez szarą mgłę, zwykle panującą w wielkiem mieście.

Sherlock Holmes jadł już śniadanie, kiedy ja dopiero wstałem.
— Wybacz mi, że na ciebie nie czekałem — powiedział mi — ale będę miał dziś w sprawie młodego Openshawa wiele do czynienia.
— Jakie będą twe pierwsze kroki?
— Zależyć to będzie od wyniku moich wywiadów. Prawdopodobnie będę też musiał się udać do Horsham.
— A więc od tego nie zaczynasz?
— Nie, pierwsze swe kroki skieruję do City. — Proszę cię, zadzwoń, żeby służąca przyniosła ci kawę.
Wziąłem więc tymczasem do ręki nieczytaną jeszcze gazetę; wzrok mój padł na wiadomość, przy czytaniu której strętwiałem.
— Holmesie! — zawołałem — spóźniłeś się.
— Co? — odrzekł mi i odstawił filiżankę.
— Niestety przeczuwałem to! Ale jak się to stało?
Powiedział to niby spokojnie, ale poznałem, jak był głęboko wzruszony.
— Słuchaj więc, co dziennik pisze o tym wypadku: — „Tragedya na moście Waterloo.
Wczoraj wieczorem między godziną dziewiątą a dziesiątą usłyszał stróż bezpieczeństwa Cook z dywizyi H., odbywający służbę na moście Waterloo, wołanie o pomoc i upadek ciała do wody. Noc była tak burzliwa i ciemna, że mimo pomocy niektórych przechodniów ratunek okazał się niemożliwym. Dopiero policyi, przybyłej na miejsce wypadku, udało się znaleść ciało. Nieszczęśliwą ofiarą jest młody człowiek, John Openshaw, zamieszkały w Horsham, jak to się dało wywnioskować z koperty, znalezionej w jego kieszeni. Zdążał on prawdopodobnie do pociągu na stacyę Waterloo. Z powodu pośpiechu i niezwykłych ciemności zmylił drogę i zboczył na jedną z wązkich ścieżek, które służą dla parowców rzecznych do wylądowania. Ponieważ na ciele nie znaleziono żadnych oznak gwałtu, więc zachodzi tu prawdopodobnie nieszczęśliwy wypadek, z powodu którego władze będą zmuszone zwrócić baczniejszą uwagę na stan miejsc wylądowania nad rzeką.
Siedzieliśmy w milczeniu, a Holmes był tak przygnębiony, jak nigdy go jeszcze nie widziałem.
— Rozumiesz chyba, Watson, że to obraża moją dumę — rzekł wreszcie. — Jest to egoistyczne uczucie — ale to obraża moją dumę. Teraz więc tę sprawę uważam za swoją własną, a jeśli Bóg mi da tylko zdrowia, to banda ta nie ujdzie mi. Szukał u mnie pomocy — a ja go posłałem w ramiona śmierci! — Powstał z krzesła i począł szybko chodzić po pokoju; blade jego policzki zaróżowiły się, a ręce poczęły mu drgać aż ze wzruszenia.
— Muszą to być przebiegli zbrodniarze! — zawołał wreszcie. — Jak oni zdołali go tam zwabić? Miejsce to do wylądowania nie leży na drodze do stacyi. Na moście zaś nawet w takiej nocy jest zbyt ożywiony ruch, by można wykonać taką zbrodnię. Ale zobaczymy, Watson, kto jeszcze zwycięży. Teraz zaś wychodzę.
— Czy na policyę?
— Broń Boże! Ja sam będę policyą. Ona zaś niech łapie ptaszków wtedy, kiedy ja już zastawię sieci. Prędzej nie.
Byłem przez cały dzień zajęty i dopiero późnym wieczorem wróciłem na Baker-street. Sherlock Holmes jeszcze nie wrócił. Wszedł wreszcie tuż przed dziesiątą godziną blady i znużony. Poszedł wprost do kredensu, skąd wziął kawałek chleba, zjadł go chciwie i popił wodą.
— Jesteś głodny, jak widzę — zauważyłem.
— Straszliwie wygłodzony. Pomyśl, że od śniadania nic nie jadłem.
— Nic?
— Ani kąska, bo nie miałem czasu o tem myśleć.
— A cóż uzyskałeś?
— Wiele.
— Czy odkryłeś ślady tych łotrów?
— Mam ich wszystkich w ręku. John Openshaw będzie niedługo pomszczony. Ale przedtem poślemy im własny ich znak. Prawda, Watson, że to dobry pomysł!
— Cóż ty myślisz uczynić?
Tymczasem Sherlock Holmes wziął z szafki pomarańczę, rozkroił ją i wycisnął z niej pestki na stół. Pięć z nich włożył do koperty, a na jej wewnętrznej stronie napisał: „S. H. za J. O.“, następnie starannie ją zalepił, opieczętował i zaadresował: „Kapitan James Calhoun, barka „Lone Star“, Sawannah. Georgia.“ — Niech go ten liścik oczekuje przy przybyciu jego do portu — powiedział szyderczo. — Niech go kosztuje parę nocy bezsennych i niech mu będzie zapowiedzią ciosu, jaki nań spadnie, tak jak był list jego dla Openshawa.
— Kto jest ten kapitan Calhoun?
— Przywódca całej szajki. Jego schwytam najpierw, po nim dopiero resztę.
— Jak wpadłeś na jego ślady?
Holmes wyjął z kieszeni wielki arkusz papieru, który był cały zapisany imionami i datami.
— Przez cały dzień przeszukiwałem księgi z aktami i spisy Lloyda i zestawiałem kurs wszystkich okrętów, które w styczniu i lutym 1883 r. były w porcie Pondisherry. W miesiącach tych zarzuciło tam kotwicę 36 okrętów; z pomiędzy nich jeden szczególnie „Lone Star“ zwrócił moją uwagę. Miał przybyć z Londynu, kiedy w rzeczywistości przybył z jakiegoś amerykańskiego stanu.
— Prawdopodobnie z Texas.
— Tego nie wiem, ale to jest pewne, że okręt był amerykańskiego pochodzenia.
— Cóż dalej?
— Szukałem następnie w sprawozdaniach z Dundee, a kiedy znalazłem, że „Lone Star“ bawiła tam w styczniu 1885 r., upewniłem się w swych podejrzeniach. Poczem dowiedziałem się, jakie okręty stoją obecnie w porcie w Londynie. „Lone Star“ przybyła tu w ubiegłym tygodniu. — Poszedłem więc natychmiast do doków Alberta. Niestety okręt rano wypłynął z portu i udał się z powrotem do Savannah. Telegrafowałem więc do Gravesend. Odpowiedziano mi, że przed chwilą miejscowość tę minął; wiatr wieje dziś od wschodu, musiał więc już pewnie ławice piaszczyste Godwinu minąć i znajduje się niedaleko wyspy Wight.
— A teraz cóż poczniesz?
— Teraz mam ich wszystkich w ręku. Wiem, że tylko kapitan i dwaj majtkowie są rodowitymi Amerykanami; zresztą zaś są to Niemcy i Finlandczycy. Nadto dowiedziałem się, że ubiegłej nocy wszyscy trzej nie byli na pokładzie statku. Powiedział mi to pilot, który wprowadzał okręt do portu. Kiedy wiec statek przybędzie do Sawannah, otrzymają mordercy list, który tymczasem parowiec, wiozący pocztę, odda, a równocześnie policya w Sawannah, zawiadomiona już przezemnie, przystąpi do aresztowania tych trzech łotrów.
Atoli plany ludzkie, choć nieraz bardzo przemyślnie obmyślane, bywają udaremniane. Zabójcy Johna Openshawa nie mieli nigdy otrzymać pięciu pestek, które miały im wykazać, że przecie znalazł się człowiek, nie mniej przebiegły i zuchwały, jak oni, który odważył się ich śledzić.
W roku tym burze morskie były bardzo gwałtowne i wyrządziły wiele szkód. Napróżno też oczekiwaliśmy przez długi czas wiadomości o przybyciu „Lone Star“ do Sawannah.

Wreszcie usłyszeliśmy, że daleko na Oceanie Atlantyckim znaleziono szczątki okrętu z literami L. S., któremi fale miotały na wszystkie strony. — To było wszystko, co doszło do naszych uszu o losach „Lone Star.“

Srebrny promień.

— A jednak, Watsonie, będę musiał prawdopodobnie wyjechać na jeden dzień, rzekł Holmes, kiedyśmy pewnego dnia rano siedzieli przy śniadaniu.
— Dokąd wyjedziesz?
— Do Kings Pyland w Dartmoor.
Ta odpowiedź bynajmniej mnie nie zdziwiła. Przeciwnie. Dziwiło mnie to, że Holmes dotąd jeszcze nie został wezwany na pomoc przy tak niezwykłym wypadku, który budził wielkie zajęcie w całej Anglii. Holmes chodził cały dzień zamyślony po pokoju z głową pochyloną na piersi, ze ściągniętemi brwiami, palił jedną fajkę po drugiej i był głuchy na wszelkie moje pytania i uwagi. Na dzienniki ledwie spojrzał i lekceważąco je odrzucił. Choć milczał, wiedziałem, jaka jest przyczyna jego tak dziwnego zachowania się. Zdarzył się tylko jeden wypadek, który mógł jego talent powoływać do działania; było to tajemnicze zniknięcie znakomitego konia wyścigowego, ubiegającego się o nagrodę Wessexu, i tragiczne zamordowanie jego ujeżdżacza. Kiedy więc Holmes objawił swój zamiar udania się na miejsce zbrodni; nastąpiło tylko to, czego już dawno spodziewałem się i na co oczekiwałem.
— Chętniebym z tobą pojechał, ale nie chciałbym ci przeszkadzać, rzekłem.
— Ależ wyświadczysz mi tem, kochany Watsonie, wielką przysługę, jeśli mi zechcesz towarzyszyć. Jestem pewny zaś, że czas ten nie będzie dla nas stracony, bo wypadek wykazuje cechy sobie jedynie właściwe. Mamy właśnie czas jeszcze zdążyć do pociągu, odchodzącego z Paddington; w drodze opowiem ci bliższe szczegóły. Dobrzeby było, gdybyś wziął ze sobą swą znakomitą lornetkę.
W godzinę później siedziałem w wagonie pierwszej klasy pociągu, który pędził do Exeter; Holmes tymczasem, zasunąwszy czapkę na uszy, siedział w kącie zagłębiony w całej paczce dzienników, które kupił na stacyi w Paddington. Minęliśmy już dawno Reading, kiedy Holmes złożył wreszcie ostatnią gazetę i podał mi papierosy.
— Jedziemy wcale dobrze, rzekł, patrząc w okno i spoglądając na zegarek; robimy teraz 53 ½ mil w godzinie.
— Nie patrzyłem na drogowskazy, odpowiedziałem.
— Ja również nie. Ale ponieważ słupy telegraficzne są oddalone od siebie o 60 yardów, wiec rachunek jest bardzo prosty. Zapewne musiałeś już coś czytać o zamordowaniu Johna Strakera i nagłem zniknięciu sławnego rumaka, zwanego „Srebrny promień.“
— Czytałem o tem w „Telegraph“ i „Chronicle.“
— Jest to jeden z takich wypadków, w których sztuka badacza musi polegać więcej na wytłumaczeniu szczegółów danych, jak na zbieraniu nowych dowodów. Cała tragedya jest tak niezwykłą, tak zupełną i niezmiernie ważną dla wielu ludzi, że jesteśmy prawie zasypani różnemi przypuszczeniami, kombinacyami i hypotezami. Naszem zadaniem będzie teraz oddzielić szkielet prawdziwego, właściwego stanu rzeczy od późniejszych dodatków różnych teoretyków i sprawozdawców. Dopiero na tej podstawie oparci będziemy mogli potrzebne wyciągać wnioski i zdołamy wyznaczyć główne punkty, około których obraca się cała tajemnica. Wtorek wieczorem dostałem depesze od pułkownika Rossa, właściciela tego konia, i inspektora Gregory’go, który prowadzi śledztwo w tej sprawie, zapraszające mnie do wzięcia udziału w naradach.
— Wtorek wieczorem! zawołałem. A dziś mamy czwartek. Dlaczegoż wczoraj zaraz nie pojechałeś?
— Bo popełniłem jedno głupstwo, mój kochany, co zresztą zdarza mi się częściej, niżby myślał ktoś, kto mnie zna tylko z twoich pamiętników. Faktem jest, że nie mogłem wierzyć, żeby najsławniejszy koń angielski mógł pozostawać tak długo w ukryciu, szczególnie w okolicy tak słabo zaludnionej, jak ta na północ od Dartmoor. Każdej godziny czekałem wczoraj na wiadomość, że koń został znaleziony, a sprawca kradzieży jest także zabójcą Johna Strakera. Ale minął cały dzień, a prócz uwięzienia młodego Fitzroya Simpsona nic nie zaszło; zrozumiałem wtedy, że czas mi teraz przystąpić do działania. Zresztą pod pewnym względem dzień wczorajszy nie był dla mnie zupełnie stracony.
— Czy masz już jakąś teoryę co do tej sprawy?
— Przedewszystkiem mam tylko szkielet, złożony z najbardziej istotnych szczegółów tego wypadku. Opowiem ci to wszystko dokładnie, bo nic tak sprawy nie wyjaśnia, jak gdy się ją drugiemu opowiada, a zresztą mogę tylko wtedy liczyć na współdziałanie z twej strony, jeżeli ci wyjaśnię całe położenie.
Oparłem się wygodnie o poduszkę i paliłem papierosa; tymczasem Holmes pochyliwszy się naprzód i oparłszy się na rękach, opisywał mi wypadki, które spowodowały naszą podróż.
— Rumak „Srebrny promień“, zaczął, pochodzi od sławnego „Isonomy“ i dorównywa pod każdym względem swemu przodkowi. Ma teraz piąty rok, a jego szczęśliwy właściciel, pułkownik Ross, pozyskał za jego sprawą wszystkie nagrody na wyścigach. Aż do chwili katastrofy był on też jedynie pewnym nagrody Wessexu, a totalizator płacił 3 za 1. Zawsze był największym ulubieńcem publiczności wyścigowej, bo nigdy nie zawiódł swych zwolenników, tak że nawet przy biegach na krótszą metę stawiano na niego wielkie sumy. Jest więc to łatwo zrozumiałem, że wielu ludziom zależy na tem, żeby „Srebrny promień“ nie stanął we wtorek do wyścigów. Rozumieli to dobrze wszyscy w Kings Pyland, gdzie znajduje się stajnia pułkownika. Stąd też zarządzono wszelkie środki ostrożności celem strzeżenia tak drogocennego konia. Ujeżdżacz John Straker był dawniej żokiejem i nosił barwy pułkownika na wyścigach tak długo, aż wreszcie był już do siodła za ciężki. Służył pułkownikowi 5 lat jako żokiej, a 7 lat jako ujeżdżacz i był zawsze pilnym i wiernym sługą. Miał pod sobą trzech parobków tylko, bo stajnia była mała i miała wszystkiego cztery konie.
Jeden ze stajennych spał całą noc w stajni, inni zaś obok na strychu. Wszyscy trzej byli w zupełności godni zaufania. John Straker był żonaty, ale bezdzietny i mieszkał w małym domku, odległym od stajni o 200 yardów; trzymał jedną służącę i miał się zresztą wcale dobrze. Okolica jest zupełnie pusta, a tylko pół mili na północ wybudował jakiś przedsiębiorca z Tavistocku dla rekonwalescentów i letników, chcących użyć świeżego powietrza Dartmooru, parę wil. Dwie mile dalej na zachód leży sam Tavistock, a z drugiej strony trzęsawiska również o dwie mile od Kings Pyland znajduje się większa stajnia w Capleton, będąca własnością lorda Backwatera, a zarządzana przez Silasa Browna. Zresztą równina wokoło jest pustą, zamieszkałą tylko przez włóczących się cyganów. Taki był ogólny stan rzeczy w noc z poniedziałku na wtorek, kiedy nastąpiła katastrofa.
Tego właśnie wieczora wyprowadzono konie i napojono, a następnie jak zwykle o dziewiątej godzinie zamknięto je w stajni. Dwóch parobków udało się na kolacyę do mieszkania ujeżdżacza, trzeci zaś Ned Hunter został w stajni na straży. W parę minut po dziewiątej niosła mu dziewka służebna, Edith Baxter, kolacyę do stajni, mianowicie baraninę przyrządzoną na dziko. Pić nic mu nie niosła, bo w stajni znajdował się wodociąg, a parobcy, stojący na straży nie mogli nic pić według przepisu prócz wody. Dziewczyna szła z latarką, bo było już ciemno, a droga prowadziła przez pole.
Edith Baxter zbliżyła się do stajni na 30 yardów, gdy wtem zbliżył się do niej nagle jakiś człowiek i kazał się jej zatrzymać. Usłuchała go i zobaczyła wtedy przy świetle latarni, że był to około 30 letni mężczyzna, wyglądający jak prawdziwy gentleman i przyzwoicie odziany, w szarem ubraniu, sukiennej czapce, kamaszach na nogach i z ciężką laską w ręku. Dziewczyna była przerażona bladością jego twarzy i widocznem zmieszaniem w jego ruchach.
— Czy możecie mi powiedzieć, gdzie się właściwie znajduję? zapytał. Chciałem już spać w polu, gdy wtem spostrzegłem światło latarki.
— Znajduje się pan w pobliżu stajni wyścigowej w Kings Pyland, odpowiedziała.
— Rzeczywiście? Co za szczęśliwy przypadek! zawołał. Jak mi się zdaje, jeden z parobków przepędza zawsze noc w stajni i niesiecie zapewne dla niego kolacyę. Moglibyście w łatwy sposób zasłużyć sobie na nowe ubranie, rzekł, wyciągając z kieszonki w kamizelce biały złożony papier, gdybyście starali się to włożyć parobkowi do jedzenia; przyrzekam wam, że dostaniecie najpiękniejszą odzież, jaką można dostać.
Dziewczyna przeraziła się z powodu ponurego wyrazu twarzy nieznajomego i pobiegła do okna stajni, przez które zwykle podawała kolacyę. Okno było już otwarte, a Hunter siedział przy stoliku, który stał w stajni przy oknie. Zaledwie zaczęła mu opowiadać, co zaszło, gdy wtem nadszedł ten obcy.
— Dobry wieczór! rzekł, zaglądając do okna, chciałbym prosić o małe wyjaśnienie.
Dziewczyna przysięga na to, że widziała, jak z jego zaciśniętej pieści wystawał koniec wspomnianego wyżej papieru.
— Czego pan tu szuka? odpowiedział parobek.
— Chodzi tu o interes, który mógłby panu coś przynieść, odpowiedział nieznajomy. Są tu w stajni dwa konie, ubiegające się o nagrodę Wessexu: „Srebrny promień“ i „Bayard.“ Powiedz mi pan tutaj jedną prawdę, a nie będzie pan tego żałować. Czy „Bayard“ może rzeczywiście dać swemu rywalowi 5/8 mili i 100 yardów „vor“ i czy stajnia wysoką sumę na niego postawiła?
— Więc pan także jesteś jednym z tych przeklętych szpiegów wyścigowych? krzyknął parobek. Ja panu zaraz pokażę, jak my się z nimi w Kings Pyland obchodzimy.
Po tych słowach zerwał się i pobiegł, ażeby spuścić psa z łańcucha. Dziewczyna przerażona uciekła do domu, a kiedy biegnąc oglądnęła się, zobaczyła, jak nieznajomy stał jeszcze przy oknie. Kiedy atoli wkrótce parobek wybiegł z psem, nieznajomy znikł bez śladu.
— Chwileczkę! przerwałem Holmesowi. Czy kiedy parobek wybiegł ze stajni, zostawił za sobą drzwi otwarte?
— Znakomicie, Watsonie, znakomicie! odpowiedział Holmes. Szczegół ten wydał mi się równie tak ważnym, że wczoraj umyślnie z tego powodu telegrafowałem do Dartmoor, ażeby wyjaśnić ten punkt. Parobek zamknął drzwi za sobą, a okno było za małe, żeby się tędy mógł człowiek dostać.
Hunter czekał, aż obaj jego towarzysze wrócili z kolacyi i zawiadomił o wszystkiem ujeżdżacza. Straker był bardzo wzburzony, kiedy to usłyszał, choć prawdopodobnie nie przypisywał temu wielkiego znaczenia. Mimoto był bardzo niespokojny, a kiedy żona jego zbudziła się o pierwszej w nocy, zobaczyła, że mąż jej się ubierał. Na pytanie jej odpowiedział, że troska o konie nie dozwala mu zasnąć i że chce się popatrzyć do stajni, czy wszystko jest w porządku. Prosiła go, żeby nie wychodził, bo deszcz lał, jak z cebra, ale on mimo jej próśb ubrał się i wyszedł.
Strakerowa zbudziła się o 7 godzinie rano i spostrzegła, że mąż jej jeszcze nie wrócił. Ubrała się więc szybko, przywołała sługę i pobiegła do stajni. Drzwi w stajni stały otworem, a na posłaniu leżał Hunter pogrążony w głębokim śnie; w stajni nie było zaś ani cennego konia ani ujeżdżacza.
Zbudzono natychmiast parobków, którzy spali obok w komórce. Obaj spali i nic nie słyszeli, a stajenny Hunter był widocznie pod wpływem silnego środka usypiającego i nic się od niego nie było można dowiedzieć; dano mu więc spokój a tymczasem obaj parobcy i obie kobiety poczęli szukać zaginionego ujeżdżacza. Mieli zrazu nadzieję, że może Straker z koniem rano wyjechał na pole, ale kiedy wyszli na poblizki wzgórek, z którego był widok na cały płaskowyż, nie zobaczyli ani śladu po zaginionym, a dalsze poszukiwania ich wkrótce wykazały, że stoją wobec tragedyi.
Ćwierć mili dalej powiewał zarzucony na krzakach surdut Johna Strakera. W małem zagłębieniu obok krzaku leżał trup nieszczęśliwego ujeżdżacza. Głowę miał roztrzaskaną uderzeniem jakiegoś ciężkiego narzędzia; nadto miał ciężką ranę na udzie zadaną prawdopodobnie jakimś ostrym nożem. Straker musiał się widocznie rozpaczliwie bronić, bo w prawej ręce miał mały, aż po rękojeść zakrwawiony nożyk, a w lewej ręce ściskał kurczowo czerwono-czarną krawatkę, którą miał na sobie wedle zapewnień dziewczyny właśnie ów nieznajomy, starający się wybadać parobka.
Kiedy zaś Hunter zbudził się ze swego twardego snu, podobnego prawie do śmierci, był również pewny co do właściciela tej krawatki; zresztą był przekonany, że obcy wsypał mu przez okno do jedzenia jakiś proszek nasenny i w ten sposób pozbawił stajnię dozorcy.
Koń, jak wskazywały na to na miękkiej ziemi dość wyraźne ślady kopyt, był również na miejscu zbrodni, ale zniknął bez śladu, choć wyznaczono wielką nagrodę za znalezienie i mimo, że wysłano na wszystkie strony cyganów z Dartmoor dla szukania go. Analiza resztek kolacyi Huntera stwierdziła w jedzeniu silną dawkę opium.
— Taki jest istotny stan rzeczy, przedstawiony bez żadnych własnych dodatków i przypuszczeń. Teraz zaś powiem panu, co tu zdziałała policya.
Inspektor Gregory, który zajmuje się tą sprawą, jest to bardzo gorliwy urzędnik, a gdyby miał tylko nieco więcej fantazyi, mógłby w swym zawodzie dojść do wysokiego stopnia doskonałości. Natychmiast po swojem przybyciu wyszukał tego nieznajomego, na którego naturalnie przedewszystkiem padło podejrzenie, i kazał go uwięzić. Nie było to zresztą trudnem go znaleść, bo jest on w całem sąsiedztwie dobrze znany i nazywa się Simpson Fitzroy. Pochodzi z bardzo dobrej rodziny, jest człowiekiem inteligentnym i dorobił się na wyścigach wielkiego majątku, a teraz trudni się czystymi i nieczystymi interesami pośrednictwa w różnych londyńskich klubach sportowych. Gdy przeglądnięto jego notatki, przekonano się, że złożono na jego ręce 5000 funtów stawek przeciw „Srebrnemu Promieniowi.“
— Gdy go uwięziono, przyznał się, że przybył do Dartmoor, aby otrzymać parę informacyi co do koni w Kings Pyland, a także, aby dowiedzieć się bliższych szczegółów o drugim znakomitym rumaku „Desborough“, znajdującym się pod dozorem Silasa Browna w stajniach Capletońskich. Potwierdził opowiadanie Huntera i dziewczyny, ale zaprzeczył, jakoby tam przybył w złych zamiarach; przybył tylko po to, aby otrzymać wyjaśnienie z pierwszej ręki; kiedy mu pokazano krawatkę, zbladł i nie mógł dać żadnego wyjaśnienia co do znalezienia jej w ręku zamordowanego. Przemoczone ubranie wskazywało na to, że w nocy był na dworze, a ciężka laska ołowiana była zupełnie odpowiedniem narzędziem, żeby zadać cios śmiertelny.
Ale natomiast na ciele jego nie było żadnej rany, a z zakrwawionego noża, znalezionego w ręku zamordowanego, należało wnioskować, że przynajmniej jeden z napastników został zraniony. Masz więc tak wszystko zebrane w jednej łupinie orzecha, a gdybyś Watsonie umiał tę sprawę wyjaśnić, byłbym ci bardzo wdzięczny.
Słuchałem opowiadania Holmesa z wytężoną uwagą. A choć wiele faktów było mi już znanych, to jednak nie mogłem uchwycić jeszcze ich znaczenia i nie odkryłem jeszcze między nimi żadnego związku.
— Czy nie jest to możliwe, zapytałem wreszcie, żeby rana cięta na ciele Strakera mogła być zadaną przez niego samego jego własnym nożem w konwulsyjnym kurczu, który następuje po każdem uszkodzeniu mózgu?
— Jest to więcej jak możliwe, bo nawet bardzo prawdopodobne, odrzekł Holmes, a w takim razie odpadłby jedyny szczegół, przemawiający na korzyść oskarżonego.
— Nie wiem atoli, zauważyłem, jak się na to zapatruje policya.
— Obawiam się niestety, że tutaj każda teorya może spotkać się z wielkimi zarzutami, rzekł Holmes. Policya przypuszcza zapewne, że ten Fitzroy Simpson, uśpiwszy parobka Huntera i otworzywszy stajnię dorobionym kluczem, założył koniowi uprząż i wyprowadził go ze stajni, zostawiając drzwi od stajni otwarte. Prowadził następnie konia przez pola, gdy wtem prawdopodobnie został jużto przypadkowo spotkany, jużto dogoniony przez ujeżdżacza. Przyszło między nimi do bójki, w której Simpson powalił swym grubym kijem Strakera na ziemię, sam zaś wcale nie został zraniony małym nożykiem ujeżdżacza. Następnie albo gdzieś konia ukrył, albo koń w czasie walki wyrwał się i błądzi po polach. Tak przedstawia się ta sprawa w oczach policyi, a choć teorya ta jest bardzo nieprawdopodobną, to jednak każda inna wydaje się jeszcze mniej prawdopodobną. Ja w każdym razie zoryentuję się w tej sprawie dopiero wtedy, gdy przybędę na miejsce wypadku; przedtem nie można nic pewnego przypuścić.


∗                ∗

Był już wieczór, kiedyśmy przybyli do miasteczka Tavistock w okręgu Dartmoor. Oczekiwało nas na stacyi dwóch panów; jeden z nich słuszny, wspaniały, o włosach i brodzie, podobnych do lwiej grzywy i przenikliwych, niebieskich oczach, a drugi mały, zwinny, w myśliwskiej kurtce i kamaszach, o krótko strzyżonych bokobrodach i ze szkłami na oczach. Pierwszy był inspektor Gregory, który jako znakomity urzędnik policyjny w krótkim czasie zjednał sobie rozgłos, a drugi gentleman był to właśnie pułkownik Ross, znany sportowiec.
— Cieszy mnie to bardzo, że przybyłeś pan, panie Holmes, rzekł pułkownik. Pan inspektor zrobił wszystko, co było możliwe, mimoto nie chcę niczego zaniechać, bylebym tylko mógł pomścić biednego Strakera i odzyskać konia.
— Czy zaszło coś nowego? zapytał Holmes.
— Niestety zrobiliśmy bardzo małe postępy, odpowiedział inspektor. Powóz na nas czeka, a ponieważ panowie chcieliby zapewne oglądnąć miejsce zbrodni, nim się całkiem ściemni, sądzę więc, że najlepiej będzie, jeżeli zaraz odjedziemy.
Wkrótce więc wsiedliśmy do wygodnej landary i pędziliśmy przez ulice spokojnego miasteczka. Inspektor Gregory był niezwykle zajęty tym wypadkiem i robił niezmiernie wiele uwag, które Holmes od czasu do czasu przerywał. Pułkownik Ross siedział wygodnie rozparty i zasunąwszy kapelusz na oczy, zupełnie się nie mieszał do rozmowy; ja natomiast z wielkiem zajęciem przysłuchiwałem się rozmowie obu detektywów. Inspektor wykładał swoją teoryę tak, jak to już przedtem opowiedział Holmes mi w pociągu.
— Jest dość dowodów na winę Fitzroya Simpsona, zauważył, a ja też sądzę, że to jest właściwy sprawca. Wszystkie okoliczności wskazują na niego i potrzeba jeszcze tylko parę nowych wyjaśnień, żeby udowodnić mu winę.
— Ale jak należy wytłómaczyć nóż Strakera?
— Przyszedłem do przekonania, że przy upadku mógł się sam zranić. A jeżeli tak jest, to przemawia to na niekorzyść oskarżonego.
— Naturalnie. Nie miał przy sobie żadnego noża i żadnej nie odniósł rany. Dowody więc przeciw niemu są bardzo silne. Miał wielki interes w zniknięciu rumaka, prawdopodobnie uśpił on stajennego, stwierdzono, że był w nocy na dworze, uzbrojony w ciężką laskę a w końcu znaleziono jego krawatkę w ręce zamordowanego; sądzę, że mamy dość dowodów, aby zacząć rozprawę.
Holmes potrząsnął głową.
— Tęgi obrońca zbiłby wszystkie te dowody — rzekł. Poco miał konia aż wyprowadzać ze stajni? Kiedy chciał go zranić, mógł to na miejscu uczynić. Czy znaleziono przy nim drugi klucz od stajni? Gdzie kupił opium? A przedewszystkiem, jak zdołał w okolicy sobie całkiem obcej ukryć tak cennego konia? Ale jak się tłómaczy co do papieru, który chciał dać parobkowi przez służebną?
— Mówi, że to był banknot dziesięciofuntowy, jaki zresztą znaleziono w jego pugilaresie. Pańskie zaś zarzuty nie są tak ciężkie i tak niezbite, jak się zdaje. W okolicy tej wcale nie jest obcy. Opium mógł przywieźć z Londynu, a klucz jak zwykle w takich wypadkach porzucił. Koń zaś może leżeć na dnie jednego z licznych kamieniołomów w okolicy.
— Jak zaś wyjaśniał znalezienie krawatki?
— Przyznaje, że jest jego własnością, twierdzi atoli, że ją zgubił. Przybył więc nowy szczegół, który może nam wytłómaczy, dlaczego wyprowadził konia ze stajni. Mianowicie znaleźliśmy ślady, które wskazują, że w poniedziałek w nocy jakiś oddział cyganów był ledwie o milę oddalony od miejsca zbrodni. Zachodzi więc pytanie, czy nie istniało jakieś porozumienie miedzy Simpsonem a tą grupą cyganów, którym też oddał konia, gdy spostrzegł, że jest ścigany, i czy może koń nie znajduje się u cyganów.
— Jest to możliwe.
— Rozesłałem więc pogoń za tymi cyganami. Przeszukałem też każdy budynek i każdą stajnię w promieniu dziesięciu mil naokoło Tavistocku.
— O ile wiem, jest tu obok druga stajnia wyścigowa?
— Tak jest i jest to także pewien moment, którego nie można pominąć, względnie niezauważyć. Desborough, najlepszy koń w tej stajni, jest też najlepszym na wyścigach tuż po faworycie z Kings Pyland, stajnia więc miałaby niezmierną korzyść ze zniknięcia „Srebrnego promienia.“ O jej ujeżdżaczu Silasie Brownie wiadomo zaś, że postawił wielką sumę na swego konia i był nieprzyjaźnie usposobiony dla biednego Strakera. Przeszukaliśmy tę stajnię, ale nie znaleźliśmy nic, coby z tą sprawą pozostawało w jakimś związku.
— Czy nie wykryto też żadnego związku między tym Simpsonem a stajnią w Capleton.
— Nic takiego.
Holmes oparł się napowrót o poręcz i rozmowa się urwała. W kilka minut stanął powóz przed piękną, z czerwonych kamieni zbudowaną willą. Opodal za ogrodzeniem wznosił się długi, szary budynek; była to stajnia. Wokoło rozciągała się równina, a na kraju horyzontu można było dostrzedz zabudowania sąsiedniej stajni w Capleton.
Wysiedliśmy wszyscy z powozu z wyjątkiem Holmesa, który stanął nieruchomy w powozie i patrzył na kraj widnokręgu. Dopiero gdy go pociągnąłem za rękę, przyszedł do siebie i szybko wyskoczył z powozu.
— Przepraszam, rzekł do pułkownika Rossa, który ze zdziwieniem patrzał na niego, ale byłem chwilkę pogrążony w marzeniach.
Atoli ja, który znałem doskonale jego naturę, zobaczywszy blask w jego oczach i z trudem ukrywane wzruszenie, poznałem natychmiast, że musiał znaleść już jakiś punkt wyjścia, choć nie mogłem odgadnąć, gdzie go znalazł.
— Czy mamy się zaraz udać na miejsce zbrodni? zapytał inspektor.
— Ja zostanę najpierw tutaj i będę się starał wyjaśnić sobie parę szczegółów. Czy Straker został tu przyniesiony?
— Tak, leży na górze. Oglądnięcie zwłok nastąpi jutro.
— Jak dawno służył on u pana, panie pułkowniku?
— Od wielu lat, a zawsze odznaczał się jako znakomity sługa.
— Pan inspektor wyjął zapewne wszystko to, co miał w kieszeni w chwili śmierci zabity?
— Przedmioty te są wszystkie przechowane w pokoju na górze i może pan je każdej chwili oglądnąć.
— Byłoby mi to bardzo przyjemnie.
Udaliśmy się więc do tego pokoju i zajęli miejsce około okrągłego stołu. Inspektor przyniósł tymczasem małą, zamkniętą skrzyneczkę i wysypał z niej wszystkie przedmioty na stół. Była tam paczka zapałek, dwa cale długa łojówka, fajka, woreczek na tytoń ze skóry z psa morskiego, zawierający prawie pół uncyi długo pociętego tytoniu „cavendish“, srebrny zegarek ze złotym łańcuszkiem, pięć suwerenów w złocie, parę papierów i mały nożyk z rękojeścią oprawną w kość słoniową i małem, nie zamykającem się ostrzem, które miało markę „Weiss & Co. Londyn.“
— Niezmiernie dziwny nożyk, rzekł Holmes, przypatrując mu się uważnie. Widzę tu ślady krwi, więc przypuszczam, że to ten sam, który znaleziono w ręce zamordowanego. Prawda, Watsonie, że nożyk ten należy do twego zawodu?
— Tak, jest to nożyk używany do bardzo delikatnych operacyi oczu.
— Tak też myślałem, bo wskazuje na to delikatne ostrze, jak umyślnie sporządzone do jakiejś bardzo trudnej operacyi. Dziwi mnie więc, żeby ktoś brał takie narzędzie ze sobą na tak niebezpieczną wyprawę, tem bardziej, że nie da się zamknąć i nie można go włożyć do kieszeni.
— Ostrze miało małą korkową pochwę, którą znaleźliśmy obok trupa, rzekł inspektor. Żona jego zaś powiedziała nam, że nożyk ten leżał już u niego od kilku dni na stole, i że Straker wziął go z sobą, kiedy wówczas w nocy wyszedł. Była to wprawdzie broń nędzna, ale też jedyna, jakiej w tej chwili mógł użyć.
— Możliwe. A co to są za papiery?
— Trzy z nich to rachunki dostawców siana; jeden to zlecenie od pułkownika Rossa. To zaś rachunek od krawcowej, Madame Lesurier przy Bond-Street, wystawiony na 37 funtów 15 szylingów na imię Williama Darbyshire’a. Żona Strakera powiedziała nam, że Darbyshire jest przyjacielem jej męża i że Straker nieraz do niego pisał listy.
— Widocznie pani Darbyshire ma bardzo kosztowny smak, zauważył Holmes, rzucając okiem na rachunek. 37 funtów za kostyum to trochę za wiele. Zresztą niema tu już nic, jak się zdaje, z czego moglibyśmy się czegoś nowego dowiedzieć, a więc udajmy się na miejsce zbrodni.
Kiedyśmy wyszli z pokoju, zbliżyła się do inspektora jakaś kobieta, która czekała w korytarzu i zatrzymała go. Na jej bladej i smutnej twarzy wyryte były ślady nagłego i niespodziewanego zmartwienia.
— Czy schwytaliście ich panowie? Czy macie ich już? biadała niewiasta.
— Nie, pani Straker, ale przybył nam z pomocą pan Holmes z Londynu, zrobimy więc wszystko, co możliwe.
— Ja z pewnością panią przed chwilą widziałem w Plymouth, rozmawiającą! rzekł Holmes.
— Nie panie, pan się myli!
— Panie Boże, a ja byłbym na to przysiągł. Miała pani na sobie popielatą suknię jedwabną, ozdobioną strusiemi piórami.
— Ja nigdy takiego stroju nie miałam, odpowiedziała.
— Tak? Prawdopodobnie więc się omyliłem, rzekł Holmes i usprawiedliwiwszy się pospieszył za idącym naprzód inspektorem.
Wkrótce przybyliśmy do miejsca gdzie znaleziono zwłoki. Opodal znajdował się krzak, na którym wisiał surdut Strakera.
— Dziś w nocy nie było wiatru, nieprawda? zapytał Holmes.
— Nie, tylko deszcz bardzo padał.
— Wiatr więc nie mógł zanieść surduta na krzaki, lecz musiał go ktoś tam położyć.
— Tak jest, on był tam złożony.
— To zaczyna być zajmującem. Widzę, że ziemia naokoło jest zdeptana. W każdym razie od wtorku rana było tu już wielu ludzi.
— Nie, bo przynieśliśmy rogóżki i rogoże, na nich staliśmy.
— Znakomicie.
— W tym worku zaś mam jeden but Strakera, jeden Simpsona i podkowę z „Srebrnego promienia.“
— A mój kochany inspektorze, jesteś nadzwyczajny!
Holmes wziął worek, usunął rogoże na bok i począł badać uważnie ślady.
— Hallo! zawołał nagle, a to co?
Była to woskowa zapałka na pół spalona, a na pół pokryta błotem tak, że wyglądała jak zwykła drzazga z drzewa.
— Nie pojmuję, jak mogłem to przeoczyć — rzekł niezadowolony ze siebie inspektor.
— Bo była zupełnie niewidoczna, zagrzebana w błocie. Ja znalazłem ją tylko dlatego, że jej szukałem.
— Jakto? Pan spodziewał się to znaleść?
— Uważałem to za bardzo prawdopodobne.
Wyjął buty z worka i porównywał je ze śladami, wyciśniętemi na ziemi. Wreszcie podniósł się i zbadał okoliczne krzaki.
— Boję się, że chyba żadnych dalszych śladów pan nie wykryje, rzekł inspektor, bo zbadałem to miejsce w promieniu stu yardów naokoło.
— Rzeczywiście, rzekł Holmes, byłoby to bezcelowem. Ale chciałbym jeszcze przejść się po polach, nim się całkiem ściemni, abym się mógł jutro tem łatwiej wyznać w terenie. Podkowę tę zaś chowam do kieszeni na szczęście.
Pułkownik Ross, który przy spokojnem i systematycznem postępowaniu Holmesa zaczął się już niecierpliwić, popatrzył na zegarek.
— Prosiłbym pana, panie inspektorze, — rzekł, — teraz do siebie. Chciałbym się pana poradzić co do wielu punktów, a szczególnie zapytać, czy nie byłoby wskazanem naszego konia skreślić z listy wyścigów.
— Nigdy w świecie! zawołał Holmes energicznie. Koń musi na liście pozostać.
Pułkownik skłonił się.
— Bardzo mnie cieszy pańskie zdanie, rzekł. Kiedy pan wróci z przechadzki, znajdzie pan nas w mieszkaniu biednego Strakera, a potem pojedziemy do Tavistocku.
Oddalił się wraz z inspektorem, a my tymczasem szliśmy powoli przez równinę. Słońce chyliło się ku zachodowi i zapadało właśnie za widocznemi w dali stajniami w Capleton, a ostatnie jego promienie powlekały rozciągającą się przed nami równinę czerwonawo-złotym blaskiem. Przyjaciel mój był zupełnie nieczuły na te piękności natury i szedł pogrążony w myślach, duchem prawie nieobecny na ziemi.
— Oto droga, Watsonie, po której teraz będziemy postępować, zaczął wreszcie. Dlatego na razie pytanie, kto zabił Johna Strakera, odłożymy na bok i musimy ograniczyć się na wyśledzeniu konia. Jeśli się bowiem przypuści, że koń w czasie lub po tragedyi uciekł, to gdzie mógł pobiedz? Koń jest zwierzęciem bardzo towarzyskiem, jeżeli więc był pozostawiony swemu instynktowi, w takim razie albo wrócił do Kings Pyland albo pobiegł do Capleton. Bo poco miałby się włóczyć bez celu po polach? Prawdopodobnie spostrzeżonoby go już dotąd. A pocoby go mieli uprowadzić cyganie? Ci zawsze uciekają, gdy jakaś taka zbrodnia zajdzie, bo nie lubią mieć z policyą do czynienia. Nie mogli zaś mieć nadziei, żeby konia takiego sprzedać, bo mogliby się przez to wystawić tylko na wielkie niebezpieczeństwo, a nic nie zyskać. Nieprawda?
— A więc gdzie on się znajduje?
— Mówiłem ci już, że koń zwrócił się albo do Kings Pyland, albo do Capleton. Przypuśćmy to drugie, jako hypotezę, a zobaczymy, do czego nas to doprowadzi. Ta cześć równiny jest, jak to już zauważył inspektor, bardzo twardą i suchą. Ale płaskowyż ten opada ku Capleton, a tam dalej jest, jak widzisz, zagłębienie, które w poniedziałek w nocy musiało być bardzo wilgotne. Jeżeli więc nasze przypuszczenie jest słuszne, to koń musiał tamtędy przechodzić i w tem miejscu musimy szukać śladów.
W czasie tej rozmowy przyspieszyliśmy kroku i po kilku minutach byliśmy przy wspomnianem miejscu. Na życzenie Holmesa poszedłem około 50 kroków dalej na prawo w górę, gdy wtem usłyszałem, jak począł głośno wołać i dawać znaki ręką. Na miękkim gruncie ślady nóg konia były dokładnie wyciśnięte, a podkowa, którą Holmes dobył z kieszeni, zupełnie się ze śladem zgadzała.
— Widzisz zatem wielką wartość wyobraźni, rzekł Holmes, której to zdolności zupełnie brak Gregoryemu. My wyobraziliśmy sobie, co się mogło stać, na podstawie tego przypuszczenia działaliśmy i przekonaliśmy się teraz, że mamy słuszność. A teraz idźmy dalej.
Przeszliśmy przez to wilgotne miejsce i droga nasza prowadziła znowu przez milę po twardym, suchym płaskowyżu. Ale kiedy ponownie doszliśmy do jakiegoś zagłębienia, napotkaliśmy znowu te same ślady; lecz wkrótce gubiły się one znowu i zauważyliśmy je dopiero tuż w pobliżu Capletonu. Holmes je pierwszy zauważył i tryumfującym wzrokiem wskazał na ślady. Obok śladu kopyt były także wyraźne ślady nóg jakiegoś człowieka.
— Przedtem był koń sam! zawołałem.
— Całkiem słusznie; pierwej był koń sam. Ale co to znaczy?
Podwójny ten ślad bowiem skręcał nagle w kierunku do Kings Pyland. Szliśmy więc obaj za tym śladem. Holmes pogwizdywał sobie, a oczy jego zwrócone były na ślady; ja tymczasem spojrzałem przypadkowo na bok i zdziwiony zobaczyłem te same ślady, idące w przeciwnym kierunku, a więc prowadzące do Capleton.
— Tego razu ty pierwszy zauważyłeś to, odrzekł na moją uwagę, i umniejszyłeś nam trudu, bo bylibyśmy wrócili tam, skądeśmy wyszli. Idźmy więc za śladami, prowadzącymi napowrót.
Nie potrzebowaliśmy daleko iść. Ślad kończył się na asfaltowym bruku, prowadzącym wprost do stajni w Capleton. Kiedyśmy się zbliżali do niej, wybiegł naprzeciw nas parobek.
— Tu nie potrzeba żadnych włóczęgów! krzyknął.
— Chciałbym się o jedną rzecz tylko zapytać, rzekł Holmes, włożywszy rękę do kieszonki w kamizelce. Czy mógłbym widzieć się z ujeżdżaczem panem Silasem Brownem, gdybym przyszedł jutro o piątej godzinie rano?
— Z pewnością, bo jeżeli kto już wstanie o tej porze, to z pewnością Silas Brown, który jest zawsze pierwszy na nogach. Ale oto właśnie nadchodzi on sam i może dać panu na to odpowiedź.
— Nie, nie, panie, nie teraz; utraciłbym miejsce, gdyby on widział, że wziąłem pieniądze od pana; może później, jeżeli pan chce koniecznie.
Ledwie Holmes schował napowrót pół korony, którą chciał wyciągnąć z kieszeni, gdy zbliżył się do nas starszy, ponuro patrzący mężczyzna, wywijając w ręku biczyskiem.
— Co tu się dzieje, Dawsonie? zawołał. Żadnego gadania i marsz do swojej roboty! A pan czego tu szukasz do dyabła?
— Chciałbym z panem chwilkę się rozmówić, odpowiedział Holmes bardzo łagodnym głosem.
— Nie mam czasu na rozmowy z każdym przybłędą, zresztą nie trzeba nam tu żadnych obcych. Wynoś się pan w czas, bo wyszczuję pana psami.
Tymczasem Holmes pochylił się i szepnął ujeżdżaczowi coś do ucha. Ten skoczył, jakby ukąszony przez żmiję i poczerwieniał z gniewu.
— To jest kłamstwo! krzyknął, podłe kłamstwo!
— Słusznie! Ale czy mamy o tem mówić tu przy świadkach, czy raczej w cztery oczy w pańskim pokoju?
— Ależ proszę, jeżeli pan sobie koniecznie tego życzy.
Holmes uśmiechnął się.
— Zaczekasz na mnie, Watsonie, parę tylko minut, rzekł mi. Jestem do usług pańskich, panie Brown.
Upłynęło atoli dobrych 20 minut i nastała już zupełna ciemność, gdy Holmes wyszedł z ujeżdżaczem. Nigdy w życiu nie widziałem tak nagłej zmiany, jak ta która zaszła w tak krótkim czasie z Silasem Brownem. Twarz jego przybrała barwę prawie popielatą, pot spływał mu kroplami z czoła, a ręka, w której trzymał jeszcze bicz, nerwowo drżała. Zjadliwy, butny wyraz twarzy i w postawie znikł bez śladu, i wlókł się pokornie za Holmesem, jak pies za swoim panem.
— Pańskie rozkazy będą wypełnione co do joty, mruczał pod nosem.
— To musi się stać bezwarunkowo, powiedział Holmes, ostro patrząc na niego.
— Może pan na mnie liczyć. On tam będzie. Ale czy mam go zmienić, czy też nie?
Holmes namyślał się chwilę, a wreszcie rzekł, śmiejąc się:
— Nie, niech go pan tak zostawi. Ja zresztą napiszę jeszcze o tem do pana. Ale żadnego niech pan nie używa podstępu, bo...
— Może mi pan zawierzyć!
— Musi pan odtąd na niego uważać, jak na swego własnego.
— Może pan być tego pewny!
— Tak się spodziewam. Usłyszysz pan jeszcze wkrótce o mnie.
Po tych słowach Holmes odwrócił się od niego, nie spojrzawszy nawet na jego wyciągniętą rękę i udaliśmy się z powrotem do Kings Pyland.
— Nie widziałem jeszcze bardziej niezwykłej mieszaniny prostactwa, tchórzostwa i chytrości, jak ten Silas Brown, zauważył Holmes, gdyśmy razem szli.
— A więc koń znajduje się u niego?
— Silas Brown starał się zrazu wywinąć z całej tej sprawy; lecz ja mu dokładnie opowiedziałem, co tego dnia czynił, każdy krok jego; w ten sposób zdołałem wzbudzić w nim przekonanie, że został przezemnie podpatrzony. Zauważyłeś te dziwne ślady nóg i to, że jego buty z tymi śladami zupełnie się zgadzają; zresztą zwykły sługa nie odważyłby się na ten krok. Opisałem mu więc, jak on, który zawsze pierwszy wstaje, zobaczył nagle pędzącego cudzego konia przez pole, jak się do niego zbliżył i ze zdziwieniem poznał w nim po białem czole „Srebrny promień“, jak natychmiast zrozumiał wielkie znaczenie tego, że przypadek oddał mu w ręce konia, jedynie zdolnego pobić rumaka, na którego postawił swoje wszystkie pieniądze. Opowiedziałem mu następnie, jak w pierwszej chwili chciał konia odprowadzić do Kings Pyland, ale nagle wpadł na dyabelski pomysł ukrycia konia na czas wyścigów i jak, idąc za tym złym podszeptem, wprowadził konia do stajni i ukrył go w Capleton. Kiedy mu te wszystkie szczegóły opowiedziałem, zaniechał wypierania się i starał się tylko cało wyjść z tej historyi.
— Ale tę stajnię przecież przeszukano?
— Taki stary, doświadczony wyga zna różne sposoby, ażeby się nie dać złapać.
— A nie boisz się zostawiać konia w jego rękach, gdzie on przecież ma w tem interes, żeby go zranić?
— Przeciwnie, mój drogi; będzie uważał na tego konia, jak na własne oko w głowie. Wie on dobrze, że jest to jego jedyny środek ratunku przyprowadzić mi go nienaruszonego.
— Pułkownik Ross wydaje się być rzeczywiście człowiekiem, któryby nie chciał słyszeć o ułaskawieniu.
— Mnie też na pułkowniku nic nie zależy. Postępuję tu według własnej metody i mówię tak wiele lub tak mało, ile to mi się wydaje potrzebnem. To jest właśnie dodatnia strona tego, kiedy się nie jest w służbie rządowej. Nie wiem, czy zauważyłeś Watsonie, że pułkownik zachował się wobec mnie, zupełnie nie tak, jak prawdziwy gentleman, i dlatego zabawię się trochę na jego koszt. Pamiętaj więc, nie mów mu nic o koniu.
— Możesz być pewny, że bez twego pozwolenia tego nie uczynię.
— Wszystko to jest atoli pytaniem drugorzędnem w porównaniu z tem, kto zamordował ujeżdżacza Strakera.
— Chcesz się teraz pytaniem tem zająć?
— Wcale nie, bo obaj dziś jeszcze odjeżdżamy do Londynu.
Byłem zdumiony słowami Holmesa. Byliśmy zaledwie parę godzin w Devonshire i wydawało mi się niepojętem, że Holmes chciał zaniechać badania, które tak świetnie zaczął. Nie powiedział mi więcej ani słowa, aż wreszcie przybyliśmy do mieszkania Strakera, gdzie czekali już na nas pułkownik i inspektor.
— Odjeżdżamy wkrótce nocnym pociągiem napowrót do Londynu, rzekł Holmes. Nałykaliśmy się już dostatecznie zdrowego powietrza pańskiego pięknego Devonshire.
Inspektor wypatrzył się na niego zdziwiony, a pułkownik uśmiechnął się lekceważąco.
— Więc nie ma pan nadziei już schwytać mordercę biednego Strakera? zapytał.
Holmes wzruszył ramionami.
— Są tu pewne poważne trudności, odpowiedział. W każdym razie spodziewam się, że pański koń stanie we wtorek do wyścigów, przeto niech pan będzie łaskaw przygotować żokieja. Czy mógłbym prosić o fotografię Johna Strakera?
Inspektor wyjął z kieszeni fotografię i dał ją Holmesowi.
— Kochany pan Gregory uprzedza wszystkie moje życzenia. Będzie pan tak łaskaw chwilkę na mnie zaczekać, bo mam się jeszcze zapytać dziewczyny służebnej o jedną drobnostkę.
— Muszę wyznać, że doznałem wielkiego rozczarowania z powodu pańskiego londyńskiego doradcy, rzekł pułkownik, kiedy Holmes wyszedł z pokoju, — wcale nie widzę żadnego postępu od jego przybycia tutaj.
— W każdym razie ma pan zapewnienie, że koń pański będzie brał udział w wyścigach, odparłem.
— Tak, prawda, mam jego zapewnienie, odrzekł on, wzruszając ramionami, ale jabym wolał mieć konia samego.
Chciałem właśnie coś odpowiedzieć na obronę mego przyjaciela, gdy Holmes wrócił do pokoju.
— Jestem gotów, panowie, rzekł, do odjazdu.
Gdy wsiadaliśmy do powozu, jeden z parobków potrzymał nam drzwiczki. Nagle przyszło coś na myśl Holmesowi, bo pochylił się i położył rękę na ramieniu chłopaka.
— Macie kilka owiec w stajni, rzekł on, kto je dozoruje?
— A ja to załatwiam, proszę pana.
— Czy nie zauważyłeś w ostatnim czasie jakiejś u nich zmiany?
— Nic nadzwyczajnego, proszę pana, jak tylko to, że trzy z nich zachorowały.
Zdołałem zauważyć, że odpowiedź ta niezmiernie ucieszyła Holmesa, bo z zadowoleniem skinął głową i zacierał sobie ręce z radości.
— Niezmiernie ważna rzecz, Watsonie, niezmiernie ważna, rzekł, ściskając mnie za rękę. Polecam pańskiej uwadze, panie inspektorze, tę dziwną epidemię między owcami. Jazda!
Pułkownik miał ciągle na ustach lekceważący uśmiech, którym dawał do poznania, jak nizkie zdanie wyrobił sobie o wartości Holmesa. Twarz inspektora natomiast zdradzała zajęcie w wysokim stopniu.
— Pan uważa to za ważny szczegół? zapytał.
— Za niezmiernie ważny.
— Czy jest jeszcze jakiś punkt, na który mógłby pan zwrócić moją uwagę?
— Naturalnie, także dziwne zachowanie się psa w nocy.
— Pies wcale temu nie przeszkadzał.
— To właśnie dziwne, odpowiedział Holmes.


∗                ∗

W cztery dni później jechaliśmy do Winchester, aby być obecnymi na wielkich wyścigach o nagrodę Wessexu. Pułkownik Ross oczekiwał nas na stacyi i pojechaliśmy razem na położony za miastem tor wyścigowy. Twarz pułkownika była poważna, jego zachowanie się uprzejme, ale zimne.
— Nic jeszcze nie słyszałem o swoim koniu, rzekł.
— Przypuszczam, że pan pozna swego konia, gdy go pan zobaczy? zapytał Holmes.
Pułkownika rozgniewały te słowa.
— Już dwadzieścia lat biorę udział w wyścigach, ale takiego pytania jeszcze mi nikt nie zadał. Każde dziecko przecie zna „Srebrny Promień“ z jego białem czołem i białą przednią nogą.
— A cóż totalizator?
— Z tem jest trochę dziwna rzecz. Jeszcze wczoraj obrót totalizatora przedstawiał się jak 15 : 1, a dziś już jak 3 : 1.
— Hm! rzekł Holmes, widocznie wie już ktoś o tem, to jasne.
Kiedy wjechaliśmy do wnętrza ogrodzonego placu, rzuciłem wzrokiem na listę, która opiewała, jak następuje:

Wyścigi Wessexu dla 4- i 5-letnich koni
I. 10.000 funtów, II. 300 funtów, III. 200 funtów.
Przestrzeń 1¼ mili.

1. P. Heatha Newtona „The Negro“ (czerwona czapka, pomarańczowa koszulka)
2. Pułkownika Wardlaw’a „Pugilist“ (pstra czapka, niebiesko-czerwona koszulka).
3. Lorda Backwatera „Desborough“ (żółta czapka i rękawy).
4. Pułkownika Rossa „Srebrny Promień“ (czarna czapka, czerwona koszulka).
5. Ks. Balmorala „Iris“ (żółta czapka, czarna koszulka).
6. Lorda Singleforda „Rasper“ (purpurowa czapka, czarne rękawy).
— Skreśliłem drugiego swego rumaka i pokładam całą nadzieję w pańskiej obietnicy. Ale co to znaczy? Srebrny promień?
— „Pięć za cztery na „Srebrny Promień!“ krzyczał tłum. „Pięć za cztery na „Srebrny Promień!“ — Piętnaście za pięć na „Desborough!“ Pięć za cztery!“
— Otóż mamy już i liczby! zawołałem, wszystkie zgłoszone konie są obecne!
— Wszystkie sześć? A wiec i mój koń biegnie, zawołał pułkownik wzruszony. Ale ja go nie widzę. Moich barw jeszcze niema.
— Dopiero pięciu minęło szranki, ale otóż on musi być!
Kiedy to mówiłem, przebiegł koło nas niezbyt szybko czarny jak węgiel, silny koń; na siodle siedział żokiej w znanych czarno-czerwonych barwach pułkownika.
— To nie jest mój koń, zawołał pułkownik. Przecież niema żadnej białej plamy na sobie. Cóż pan zrobiłeś, panie Holmes?
— Ale głupstwo, panie pułkowniku, patrzmy się teraz, jaki będzie wynik wyścigów, odpowiedział Holmes z niezmiennym spokojem, wyciągając lornetkę. Ah, wspaniale! co za śliczny start, zawołał nagle, już są na zakręcie.
Widzieliśmy z powozu, jak konie pędziły zrazu w jednym rzędzie, ale w środku drogi wysunął się naprzód koń ze stajni Capletońskiej; wkrótce atoli czarny koń pułkownika minął Desborougha w potężnych skokach i przybył o sześć długości konia jako pierwszy do mety; Iris Balmorala zaś jako trzecia.
— To są rzeczywiście moje barwy, to jest pewne, wyjąknął pułkownik, przysłaniając oczy ręką, ale niech będę potępiony, jeżeli choć trochę wszystko to rozumiem. Czyż już nie dość długo ukrywał pan tę tajemnicę, panie Holmesie?
— Ależ naturalnie pan się o wszystkiem dowie. A teraz chodźmy zobaczyć konia. Oto jest on, mówił dalej, kiedyśmy weszli do wnętrza ogrodzenia, gdzie mieli przystęp tylko właściciele koni i ich znajomi. Trzeba mu tylko głowę i nogi zmyć winnym octem, a przekona się pan, że to jest rzeczywiście dawny „Srebrny Promień.“
— Nie mogę mówić ze zdumienia!
— Znalazłem konia w rękach wytrawnego oszusta i pozwoliłem sobie zostawić go w takim stanie, jak go znalazłem.
— Dokazałeś pan cudu prawie. Koń znajduje się w tak znakomitym stanie, jak nigdy. Przepraszam pana tysiąckrotnie, że powątpiewałem o pańskiej zręczności. Przez odszukanie tego konia wyświadczyłeś mi pan niezmierną przysługę, ale jeszcze większą wyświadczyłby mi pan, gdyby pan mógł mi wskazać mordercę Johna Strakera.
— Ja też to już uczyniłem, odpowiedział Holmes spokojnie.
Zdziwieni spojrzeliśmy na niego.
— Masz pan go już? Gdzież on jest?
— Tutaj w tej chwili.
— Tu? Gdzie?
— W naszem towarzystwie.
Pułkownik poczerwieniał ze złości.
— Ja bardzo pana poważam, panie Holmesie, rzekł następnie, ale to, co pan teraz powiedziałeś, jest albo niesmacznym żartem, albo obelgą.
Holmes zaśmiał się.
— Zapewniam pana, panie pułkowniku, że mi ani na myśl nie przyszło mieszać pana do tego, rzekł Holmes. Właściwy sprawca stoi tuż za nami.
Przy tych słowach postąpił i położył rękę swą na pokrytej pianą szyji znakomitego rumaka.
— Koń? zawołaliśmy obaj.
— Tak jest, koń. Ale na jego usprawiedliwienie muszę dodać, że cios śmiertelny zadał we własnej obronie i że trener John Straker wcale nie był godny pańskiego zaufania. Ale właśnie znowu już dzwonią, a ponieważ przy następnym biegu interesuje mnie jedna drobnostka, więc niech mi pan pozwoli odłożyć dalsze wyjaśnienia na stosowniejszą chwilę.
Dopiero kiedyśmy, jadąc z powrotem do domu, siedzieli w pociągu, opowiadał nam Holmes, co zdziałał przez kilkugodzinny pobyt w Dartmoor.
— Wyznam, zaczął, że wszystkie teorye, jakie wytworzyłem sobie na podstawie sprawozdań w dziennikach, były zupełnie fałszywe. Wiele wprawdzie okoliczności przemawiało za niemi, ale później zebrane szczegóły obaliły je zupełnie. Przybyłem do Devonshire w tem przekonaniu, że Fitzroy Simpson jest sprawcą zbrodni, choć dowody przeciw niemu nie były zupełne. Dopiero w powozie, kiedy przybyliśmy przed mieszkanie trenera, zrozumiałem wielkie znaczenie kolacyi dla parobka przyrządzonej, mianowicie tej baraniny na dziko. Przypomina pan sobie pewnie, że byłem chwilę roztargniony i zostałem w powozie, kiedy wszyscy już wysiedli. Nie rozumiem wprost, jak mogłem zrazu tak wybitny punkt oparcia przeoczyć.
— Wyznam, rzekł pułkownik, że ja dziś jeszcze nie rozumiem, co nam to mogło pomódz.
— Było to pierwsze ogniwo w łańcuchu moich wniosków. Opium bowiem nie jest bez smaku, a jego woń nie jest wprawdzie przykrą, ale bardzo łatwo dostrzegalną. Gdyby opium tak zwykle domieszano do jakiejś potrawy, to spożywający ją natychmiast by to zauważył i naturalnie nie wziąłby jej do ust. Korzenie zaś są właściwym środkiem, ażeby smak ten zagłuszyć. A przecież nie można przypuścić, żeby ten obcy zupełnie Fitzroy Simpson przemycił tego wieczora do domu trenera także korzenie, aby tem zagłuszyć smak danego do jedzenia później opium. To jest niemożliwe. Trzeba więc Simpsona usunąć na bok, a całą uwagę musimy zwrócić na rodzinę Strakerów, jako jedynych ludzi, którzy przygotowywali kolacyę dla parobka. Opium zostało domieszane dopiero wtedy, gdy jedzenie dla niego było już odstawione, bo inni parobcy jedli to samo, a jednak bez żadnych skutków. A kto miał przystęp do tego jedzenia tak, że nie mogło to zwrócić uwagę służącej?
Nim rozstrzygnąłem to pytanie, zastanowiłem się nad znaczeniem tej okoliczności, że pies tej nocy zachowywał się tak spokojnie, bo jedno przypuszczenie pociąga zaraz za sobą drugie. Zajście z Simpsonem wskazywało na to, że pies był w stajni, a jednak nie szczekał, gdy ten „ktoś“ wyprowadzał konia ze stajni, bo obaj śpiący obok stajni parobcy nie zbudzili się. Prawdopodobnie więc ten gość nocny był taką osobą, którą pies dobrze znał.
Byłem więc teraz tego prawie pewny, że to John Straker wyprowadził w nocy „Srebrny Promień“ ze stajni. Ale w jakim celu, w jakim zamiarze? Z pewnością w jakimś nieuczciwym, bo pocoby usypiał własnego parobka? A jednak nie mogłem odgadnąć tego zamiaru. Zdarzały się już wypadki, że trenerzy za pośrednictwem ajentów stawiali wielkie sumy przeciw własnym swym koniom, a następnie przeszkadzali im w pozyskaniu wygranej na wyścigach. Częstokroć jest to powstrzymujący konia żokiej, a nieraz sposób jeszcze bardziej skomplikowany. Co tu zaszło? Spodziewałem się, że zawartość jego kieszeni da mi w tym względzie wyjaśnienie.
Tak się też stało. Przypomina pan sobie pewnie ten dziwny, mały nożyk, znaleziony w ręku zabitego, nożyk, którego przecież nikt o zdrowych zmysłach nie używałby do obrony. Był to, jak dr. Watson zauważył, nożyk używany przez lekarzy do najbardziej delikatnych operacyi. I miał on rzeczywiście służyć w tej nocy do takiej delikatnej operacyi. Przy swem doświadczeniu na polu końskiego sportu wie pan zapewne, że można koniowi przeciąć ścięgna w nodze tak zręcznie, że nikt tego nie dostrzeże. Tak zraniony koń jest już zupełnie niezdatnym, co się przypisuje potem błędowi przy treningu lub jakiejś niedyspozycyi, a nikt nie przypuszcza zdradzieckiego podstępu.
— Podły łotr! krzyknął pułkownik.
— Mam więc tu wyjaśnienie tego, dlaczego Straker konia wyprowadził na pole. Tak mądre zwierzę mogło narobić wiele hałasu, gdyby tylko poczuło cięcie nożem. Musiał więc dokonać operacyi na otwartem polu.
— Jak mogłem być tak ślepy! zawołał pułkownik. Do tego więc potrzebował świecy i zapałek?!
— Niewątpliwie. Ale na podstawie przedmiotów znalezionych w kieszeni wykryłem nietylko sposób wykonania zbrodni, ale także jej motywy. Jako człowiek praktyczny wie pan pułkownik pewnie, że nikt chyba nie nosi cudzych rachunków w swojej kieszeni, bo mamy zwykle dość swoich własnych.
Wywnioskowałem stąd, że Straker musiał prowadzić podwójne życie i musiał mieć drugi dom. Rachunek wskazywał na to, że wchodzi tu w grę kobieta i to jakaś o bardzo kosztownym smaku. Jakkolwiek zaś pan pułkownik dobrze opłaca swych sług, to jednak nie chciałem wierzyć, żeby byli w stanie kupować swym żonom stroje po 20 funtów. Zapytałem więc o drogi ten strój panią Straker, tak że tego nie zauważyła, i dowiedziałem się z zadowoleniem, że nigdy takiego stroju nie miała. Zapamiętałem sobie adres salonu mód i byłem pewny, że przy pomocy fotografii Strakera wyszukam tego zagadkowego p. Darbyshire.
Odtąd było mi wszystko jasne. Straker zaprowadził konia do tego zagłębienia na równinie, skąd nie można było dostrzedz jego światła. Simpson w ucieczce zgubił krawatkę, a Straker ją znalazł i chciał nią prawdopodobnie owinąć potem nogę konia. Przybywszy do tego miejsca, zatrzymał się i zapalił zapałkę; koń atoli przeraził się ognia i jakby przeczuwając instynktem zwierzęcia grożące mu niebezpieczeństwo, zaczął się niepokoić, a wreszcie szarpnął się i podkutem kopytem uderzył Strakera w czoło. Mimo deszczu zdjął surdut, nim przystąpił do tej delikatnej operacyi, toteż przy upadku zranił się sam nożem w udo. Czy wyjaśniłem więc panu cały stan rzeczy?
— Nadzwyczajnie! rzekł pułkownik, nadzwyczajnie! Tak, jakby pan był przytem.
— Ale jeszcze o jednej rzeczy się dowiedziałem. Dziwiło mnie to, że tak chytry człowiek, jak Straker, chciał dokonać tak trudnego przecięcia ścięgna, nie spróbowawszy przedtem jego skuteczności. Na czem robił próbę? Zwróciłem więc uwagę na znajdujące się w stajni owce i postawiłem znane już pytanie parobkowi. Moje przypuszczenie doznało więc potwierdzenia.
— Rzeczywiście wyjaśniłeś pan wszystko, panie Holmesie.
— Kiedy wróciłem do Londynu, udałem się natychmiast do tego salonu mód, gdzie poznano w fotografii Strakera znakomitego odbiorcę pana Darbyshire, który miał żonę, wielką strojnisię i rozrzutnicę. Ta też kobieta zapewne wtrąciła go w długi po uszy, a to rozpaczliwe położenie skłoniło go do popełnienia tej zbrodni.
— Wyjaśnił pan wszystko prócz jednej rzeczy, rzekł teraz pułkownik. Gdzie koń był ukryty?
— Przez pewien czas błąkał się po polach, a wreszcie przechował go u siebie jeden z pańskich sąsiadów. Lecz tutaj musimy przymknąć oczy, panie pułkowniku. Ale oto już jesteśmy przy połączeniu Clapham, a jeżeli się nie mylę, będziemy za 10 minut na stacyi Victoria. Gdyby zaś pan pułkownik chciał mi wyświadczyć maleńką przysługę i raczył u mnie przynajmniej wypalić papierosa, mógłbym z przyjemnością opowiedzieć jeszcze wiele szczegółów, które zajmować będą pana.


Tajna ugoda potęg morskich.

W lipcu, tuż po moim ślubie, zaszły trzy niezmiernie ciekawe wypadki; miałem znowu to szczęście, że mogłem wszędzie towarzyszyć Sherlockowi Holmesowi i przypatrywać się jego działalności. W moich zapiskach są one zanotowane pod tytułami: „Druga plama“, „Tajna ugoda potęg morskich“ i „Przygoda znużonego kapitana.“ Ponieważ atoli w pierwszy z wypadków są wplątane najznakomitsze rody w Królestwie, będzie możliwe więc ogłosić go dopiero po wielu latach. Ale żaden wypadek nie okazał może tak dosadnie niezmiernej wartości analitycznego sposobu badania, właściwego Holmesowi, i nie wzruszył tak głęboko interesowanych, jak właśnie ten wypadek. Jestem w posiadaniu dosłownego prawie sprawozdania z rozmowy, jaką miał z powodu tego wypadku z p. Dubuque, członkiem policyi paryskiej, i znanym specyalistą z Gdańska, Fryderykiem von Waldbaum, a w której wyjaśnił im cały stan rzeczy. Ale zdarzenie to z wyżej wspomnianych względów będzie można bezpiecznie wyjawić dopiero w przyszłem stuleciu. Przechodzę więc do drugiego z kolei wypadku, który swego czasu omal że się nie stał przyczyną zawikłań międzynarodowych i posiada stąd całkiem odmienny od innych charakter.
Do moich najlepszych kolegów szkolnych należał młody wówczas chłopak Percy Phelps; był wprawdzie w tym samym wieku, ale o dwie klasy wyżej odemnie. Był niezwykle uzdolniony i otrzymywał dlatego wszystkie nagrody wyznaczane przez szkołę. Wreszcie przy odejściu ze szkoły złożył tak świetnie ostatni egzamin, że otrzymał stypendyum, które mu umożliwiło ukończenia studyów na uniwersytecie w Cambridge.
Przypominam sobie, że był spokrewniony ze znakomitymi rodami; jego wuj lord Holdhurst był znanym posłem partyi konserwatywnej. Ale pokrewieństwo to nie przynosiło mu w szkole żadnego pożytku; przeciwnie dokuczaliśmy mu zawsze z tego powodu, a na placu zabaw dostał niejedną „gruszkę“ i staraliśmy się, ile razy tylko się nadarzyła sposobność, trafić go wielką piłką w kolano.
Kiedy wszedł w świat, wszystko się zmieniło. Słyszałem wkrótce, że z powodu swych niezwykłych zdolności i poparcia wpływowych osobistości otrzymał świetną posadę w urzędzie zagranicznym; wkrótce atoli o nim całkiem zapomniałem. Przypomniał mi się dopiero następującym listem, jaki pewnego dnia od niego otrzymałem:

Briarbrae, Woking.
Mój kochany Watsonie!

Zapewne przypominasz sobie jeszcze z czasów szkolnych Phelpsa, nazywanego „kijanką“, który był w piątej klasie, kiedy ty chodziłeś do trzeciej. Słyszałeś też pewnie, że za staraniem mego wuja otrzymałem znakomitą posadę w urzędzie zagranicznym. Wkrótce cieszyłem się zaufaniem moich przełożonych, gdy wtem straszny przypadek zniszczył za jednym zamachem całą moją przyszłość. Byłoby to bezcelowem, gdybym ci chciał w liście opisać dokładnie swoje nieszczęście; zresztą, jeżeli wysłuchasz moją prośbę, opowiem ci je sam w najdrobniejszych szczegółach. Przez dziewięć tygodni leżałem chory na zapalenie mózgu; przyszedłem już trochę do siebie, ale czuję się jeszcze bardzo osłabiony. Czy nie mógłbyś więc odwiedzić mnie wraz ze swym przyjacielem Holmesem? Bardzo chciałbym usłyszeć jego zdanie, choć władze bezpieczeństwa zapewniły mnie, że tu niema rady. Proszę cię, przyjedź z nim możliwie jak najprędzej; bo dla mnie każda minuta życia w takiej niepewności staje się wiecznością. Powiedz mu, że nie z powodu braku zaufania dopiero teraz go proszę o pomoc, lecz od chwili tego wypadku byłem prawie nieprzytomny. Teraz przyszedłem wprawdzie do przytomności, ale nie chcę nawet o tem myśleć, bo boję się recydywy. Nie czuję się jeszcze nawet na tyle na siłach, żebym sam mógł pisać, i muszę list ten dyktować. Spodziewam się, że przybędziesz do twego przyjaciela, do twego dawnego kolegi szkolnego

Percy Phelpsa.

Te usilne prośby w liście miały w sobie coś tak wzruszającego i wzbudzającego litość, że postanowiłem niczego nie zaniechać, by spełnić jego życzenie. Ale znałem zbyt dobrze Holmesa i wiedziałem, że z chęcią największą ofiarowywał usługi swoim klientom. Żona moja również była zdania, że nie należy tu ani na chwilę zwlekać, lecz natychmiast całą sprawę przedstawić Holmesowi. Toteż w godzinę po śniadaniu byłem już w dawnem naszem mieszkaniu przy Baker-Street.
Sherlock Holmes siedział w szlafroku przy stoliku i zajęty był chemiczną analizą. Nad niebieskawym płomykiem bunsenowskiego palnika wrzała w wielkiej, pękatej probówce jakaś ciecz, której przedestylowane krople spływały do dwulitrowego naczynia. Gdy wszedłem do pokoju, przyjaciel mój ledwie się obejrzał; zrozumiałem, że robił jakieś ważne doświadczenie, więc usiadłem na fotelu i czekałem. Zanurzał rureczkę (pipetę) szklaną to w jedną to w drugą flaszkę, badając ich zawartość. Wreszcie powstał i stanął przedemną trzymając w jednej ręce oczyszczoną już ciecz w probówce, w drugiej zaś skrawek papieru lakmusowego.
— A teraz będziesz świadkiem bardzo krytycznej chwili, Watsonie — odezwał się wreszcie. — Jeżeli papierek ten zachowa swą niebieską barwę, to wszystko się dobrze skończy, jeżeli zaś poczerwienieje, to będzie to kosztować jedno życie ludzkie.
Potem zanurzył go w cieczy; papierek natychmiast przybrał brudną, ciemnoczerwoną barwę. — Spodziewałem się tego, — powiedział. — Zaraz będę ci służył, Watsonie. Weź sobie tymczasem tytuń z perskiego pantofla.
Usiadł przy biurku, napisał kilka depesz i kazał je nadać służącemu. Następnie usiadł w krześle naprzeciw mnie, założył nogę na nogę i oparł dłonie na kolanie.
— Zwykłe małe morderstwo — rzekł, — Ty prawdopodobnie przynosisz mi coś lepszego. Twoje przybycie Watsonie zawsze mi zapowiada niezwykłą zbrodnię. Cóż więc to takiego?
Zamiast odpowiedzi dałem mu list od Phelpsa, który przeczytał z wielką uwagą. — Nie wiele się z niego można domyśleć, jak mi się zdaje, — zauważył, oddając mi to pismo.
— Prawie nic.
— Uderzył mnie tu atoli charakter pisma.
— To nie jest jego pismo.
— Naturalnie. To pisała jakaś kobieta.
— Ależ to jest męska ręka — zawołałem.
— Nie! To jest pismo kobiety, a mianowicie kobiety o niezwykle silnym charakterze. Na samym początku naszych badań widzimy więc, że nasz klient pozostaje w bardzo blizkich stosunkach z jakąś niezwykłą osobą, nie wiemy jeszcze, czy w dobrem czy w złem znaczeniu. Zaczyna mnie ten wypadek bardzo zajmować. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, pojedziemy natychmiast do Woking i złożymy wizytę młodemu dyplomacie, znajdującemu się w tak przykrem położeniu, i damie, piszącej mu listy.
Zdołaliśmy jeszcze zdążyć do rannego pociągu, odchodzącego ze stacyi Waterloo; po upływie godziny byliśmy wśród borów i gajów Wokingu. Briarbrae była to nazwa domu, który w pobliżu dworca stał wśród szerokich pól. Oddaliśmy swoje bilety i wprowadzono nas do wykwintnie urządzonej poczekalni, gdzie nas wkrótce przywitał nadzwyczaj uprzejmie nieznany nam tęgi jakiś mężczyzna. Mógł liczyć 30—40 lat, mimo to policzki jego były tak świeżo rumiane a oczy tak wesołe, że podobny był więcej do opasłego, przebiegłego młodzieńca.
— Jakże się cieszę, że panowie raczyli przybyć — mówił, ściskając nam ręce, może aż ze zbytnią serdecznością. — Percy cały ranek pytał się o panów. Nieszczęśliwy chwyta się każdego źdźbła słomy. Pozdrawiam pana także w imieniu jego rodziców, dla których samo wspomnienie na ten wypadek jest niezmiernie przykre.
— Nie słyszeliśmy jeszcze bliższych szczegółów, — zauważył Holmes. — Ale pan nie należy do rodziny.
Nasz nowy znajomy zdziwiony popatrzył na Holmesa, rzucił wzrokiem po sobie i ze śmiechem odpowiedział:
— Pan spostrzegł zapewne litery J. H. na moim sygnecie. Chciałem już się zdumiewać nad pańska bystrością. Nazywam się Józef Harrison, a ponieważ Percy zamierza poślubić moją siostrę Annę, zostanę więc wkrótce także krewnym jego. Pozna pan zaraz moją siostrę, która pielęgnuje swego narzeczonego już od dwu miesięcy bezustannie dniami i nocami. Lecz chodźmy już do niego, bo wiem, z jaką niecierpliwością panów oczekuje.
Pokój, do którego zostaliśmy wprowadzeni, znajdował się na tem samem piętrze i służył częścią za sypialnię, częścią jako zwykły pokój. Bardzo pięknie urządzony i ubrany kwiatami i bukietami robił bardzo miłe wrażenie. Przy otwartem oknie, przez które płynęło do pokoju miłe powietrze letnie z balsamiczną wonią kwiatów z ogrodu, leżał na sofie młody człowiek, blady i wychudły. Przy nim siedziała młoda dama, która powstała na nasze wejście.
— Czy mam odejść, Percy? — zapytała go.
Percy chwycił jej rękę, by ją zatrzymać.
— Jak się masz, Watsonie? — zapytał mnie przyjaźnie. — Bardzo się zmieniłeś; nigdybym cię z tą brodą nie poznał. Ale sadzę, że i ty mnie tak prędko nie poznałbyś. Ten pan to zapewne twój sławny przyjaciel, Sherlock Holmes?
Przedstawiłem go, poczem usiedliśmy obaj. Młody, tęgi człowiek oddalił się, jego siostra zaś siadła obok chorego, który nie puszczał jej ręki. Była ona nadzwyczaj piękna; silnie zbudowana, ale średniego wzrostu, miała twarz o barwie prawie oliwkowej, wielkie, ciemne, włoskie oczy a włosy krucze, gęste i bujne. Obok jej pełnej życia postaci występowała tem wyraźniej blada i schorowana twarz Phelpsa.
— Ażeby panu jak najmniej zająć czasu, przystąpię natychmiast do rzeczy — rzekł, podniósłszy się nieco ze sofy. — Byłem szczęśliwym i zadowolonym ze siebie człowiekiem i miałem właśnie się ożenić, gdy nagle straszne nieszczęście zniszczyło wszystkie moje nadzieje na przyszłość.
Watson zapewne już panu powiedział, że miałem posadę w urzędzie spraw zagranicznych. Za poparciem mego wuja, lorda Holdhursta, osiągnąłem wkrótce bardzo wysokie, ale też bardzo odpowiedzialne stanowisko. Kiedy wuj mój został ministrem spraw zagranicznych, powierzał mi do załatwienia wiele ważnych zleceń, a ponieważ je zawsze pomyślnie załatwiłem, miał więc odtąd niezmierne zaufanie do mych zdolności i do mego sprytu.
Dziesięć tygodni temu — lub żeby zupełnie dokładnie powiedzieć, dnia 23. maja — wezwał mnie do swego prywatnego pokoju, pochwalił za dotychczasową służbę, a zarazem dodał, że da mi dzisiaj nowy dowód swego zaufania.
— Oto, rzekł do mnie i wyjął z szufladki swego biurka rulon szarego papieru, jest oryginał tajnego układu między Anglią a Włochami, o którym niestety już doszły wieści do dzienników. Niezmiernie ważnem jest więc, żeby żaden szczegół więcej nie dostał się do powszechnej wiadomości. Francuskie lub rosyjskie poselstwo dałoby niezmierną sumę za to, żeby dowiedzieć się o treści tego dokumentu. Byłbym najchętniej wcale nie wyjmował tego pisma ze swego biurka, gdybym nie potrzebował koniecznie jego kopii. Czy będzie on bezpieczny w twem biurku?
— Z pewnością.
— A więc weź ten dokument i zamknij go tam starannie. Ja zaś to tak urządzę, że po godzinach urzędowych, gdy wszyscy już wyjdą, zostaniesz sam i będziesz mógł spokojnie zrobić kopię, nie potrzebując się obawiać, żeby cię ktoś dostrzegł przy tej czynności. Kiedy skończysz, zamknij znów oryginał i kopię w biurku i wręcz mi rano osobiście jedno i drugie.
Wziąłem papiery.
— Przepraszam, że przerwę panu na chwilkę — rzekł Holmes. — Czy panowie w czasie tej rozmowy byliście sami?
— Bezwątpienia.
— W wielkim pokoju?
— Pokój będzie trzydzieści stóp długi i tyleż szeroki.
— Czy panowie staliście na środku pokoju?
— Mniej więcej na środku.
— A czy mówiliście głośno?
— Mój wuj mówi zwykle bardzo cicho, a ja prawie nic nie mówiłem.
— Dziękuje, odparł Holmes, przymknąwszy oczy. — Proszę, niech pan opowiada dalej.
Wykonałem wszystko wedle polecenia i czekałem, aż wszyscy urzędnicy opuszczą biuro. Jeden z nich atoli, Charles Gorot, który ze mną pracował w jednym pokoju, miał załatwić jeszcze kilka zaległości; zostawiłem go więc i poszedłem coś zjeść. Kiedy wróciłem, już go nie było. Zabrałem się więc natychmiast do roboty, bo chciałem to jak najprędzej skończyć i odjechać do Woking w towarzystwie Józefa Harrisona, którego pan właśnie przed chwilą poznał; bawił on wtedy w mieście i miał wracać pociągiem, odchodzącym o 11. godzinie do Woking.
Kiedy bliżej się przypatrzyłem dokumentowi, poznałem, że wuj wcale nie przesadzał jego niezmiernej wagi. Nie będę się wdawał tu w szczegóły, nadmienię tylko tyle, że w akcie tym było zupełnie jasno określone stanowisko Anglii do trójprzymierza, nadto zachowanie się jej w razie, gdyby Francya, jako potęga morska, uzyskać miała na morzu Śródziemnem przewagę nad Włochami. Chodziło tu wyłącznie o kwestye, tyczące się stosunków na morzu. Szybko przebiegłem wzrokiem nazwiska dostojników, którzy akt ten podpisali, i zabrałem się do odpisywania.
Obszerny ten dokument ułożony był w języku francuskim i zawierał 26 rozdziałów. Choć pisałem szybko, jak tylko mogłem, mimoto kiedy wybiła dziewiąta godzina, odpisałem dopiero dziewięć rozdziałów; wiedziałem więc, że będzie mi już niemożliwem zdążyć do pociągu. Tymczasem czułem się bardzo śpiący i znużony częścią z powodu kolacyi częścią z powodu długiej pracy i myślałem, że filiżanka kawy zdołałaby mnie orzeźwić. Zadzwoniłem więc na odźwiernego, który przez całą noc pozostaje w swym pokoiku przy schodach i nieraz urzędnikom, zmuszonym pracować w pozaurzędowych godzinach, przyrządza kawę na maszynce spirytusowej.
Zdziwiłem się, gdy zamiast niego weszła wysoka, stara baba z odrażającym wyrazem twarzy i powiedziała mi, że jest ona żoną służącego i zatrudniona jest tu jako zamiataczka. U niej więc zamówiłem kawę.
— Odpisałem znowu dwa rozdziały, ale poczułem się jeszcze bardziej śpiącym, jak przedtem, tak że musiałem przejść się kilka razy po pokoju, żeby nie zasnąć. Dziwiło mnie, dlaczego służący nie przynosił zamówionej kawy. Otworzyłem więc drzwi i wyjrzałem, co mogło być powodem tego spóźnienia. Z mojego pokoju, z którego niema innego wyjścia, prowadzi prosty, słabo oświetlony korytarz, aż do kręconych schodów, które kończą się w sieni; na końcu tej sieni znajduje się po lewej ręce pokoik odźwiernego. W połowie atoli tych schodów jest przerwa, z której na prawo prowadzi korytarz do tylnych schodów i do bocznego wejścia. Wejście to bywa używane nietylko przez służbę, ale także przez urzędników, gdy idą przez Charles-street i chcą w ten sposób skrócić sobie drogę. Oto ma pan naszkicowany plan całej miejscowości.

— Dziękuję panu bardzo. Dokładne wskazówki pańskie ułatwią mi zadanie — rzekł Sherlock Holmes.

— Punkt ten jest mojem zdaniem niezmiernie ważny. — Poszedłem bowiem po schodach do sieni i zastałem odźwiernego, śpiącego w swym pokoiku. Tymczasem woda w kociołku kipiała tak silnie, że aż pryskała na podłogę. Właśnie wyciągnąłem rękę, żeby go zbudzić, gdy nagle dzwonek, wiszący nad jego głową, zaczął gwałtownie dzwonić, tak że przestraszony zerwał się.
— To pan, panie Phelps, — zawołał, patrząc na mnie przerażony.
— Przyszedłem popatrzyć się, czy moja kawa gotowa.
— Gdy nastawiłem wodę, zasnąłem. Wreszcie spojrzał na mnie, a jeszcze z większem zdziwieniem na ciągle dzwoniący dzwonek, i zapytał:
— Jeżeli pan jest tutaj, któż to więc dzwoni, panie Phelps?
— Kto dzwoni? — A cóż to za dzwonek? — zapytałem.
— Dzwonek z pańskiego pokoju.
— Z przerażenia serce przestało mi bić. A więc ktoś był w moim pokoju, a tam na stole leżał drogocenny dokument. — Jak szalony przebiegłem schody i korytarz. Nie spotkałem żywej duszy ani w korytarzu, ani w moim pokoju. Zastałem wszystko tak, jak pozostawiłem, — ale oryginał powierzonego mi dokumentu znikł; pozostała tylko kopia.
Holmes wyprostował się w krześle i zacierał ręce. Zagadka była jak sporządzona umyślnie dla Holmesa.
— A cóż pan wtedy uczyniłeś? — zapytał.
— Przyszedłem zaraz do przekonania, że złodziej musiał tu wejść bocznemi drzwiami, bo inaczej musiałbym go spotkać w głównym korytarzu.
— Czy jesteś pan pewny, że nikt nie mógł być ukrytym ani w opisanym przez pana korytarzu ani w pokoju? Mówiłeś pan przecie, że korytarz był mało oświetlony.
— Jest to niemożliwe, bo ani w pokoju ani w korytarzu niema żadnej kryjówki.
— Więc proszę dalej.
— Odźwierny wywnioskował z mego przerażenia, że musiało coś strasznego zajść, i postępował za mną po schodach. Wybiegliśmy obaj na korytarz i na tylne schody, które prowadziły na Charles-Street. Drzwi nie były zamknięte; wybiegliśmy więc na ulicę i przypominam sobie, jak w tej samej chwili zegar na wieży poblizkiego kościoła wybił trzy kwadranse na dziesiąta.
— To bardzo ważny szczegół — rzekł Holmes i zanotował sobie tę liczbę na manszecie.
— Była ciemna noc; padał drobny, ciepły deszczyk. Na Charles-Street nie było nikogo i dopiero na końcu, gdzie się schodzi z White-hall, panował jak zwykle wielki ruch. Z odkrytą głową przebiegliśmy uliczkę i dopiero na rogu spotkaliśmy policyanta.
— Olbrzymią kradzież popełniono! — zdołałem zadyszany wyjąknąć. — Z ministerstwa spraw zagranicznych skradziono niezmiernie ważny dokument. Czy przechodził kto tedy?
— Stoję tu już, proszę pana, od kwadransu — odpowiedział mi; a przez cały ten czas przechodziła tędy tylko jedna osoba, a mianowicie jakaś wysoka, stara kobieta z chustką zarzuconą na plecy.
— To była pewnie moja żona, rzekł odźwierny, czy zresztą nikogo pan nie widziałeś?
— Nikogo.
— W takim razie złodziej uciekł w przeciwnym kierunku, — zawołał służący, pociągając mnie za rękaw.
Ale ja się na to nie chciałem zgodzić, a im bardziej on chciał mnie odciągnąć w przeciwnym kierunku, tem więcej począłem podejrzywać jego żonę.
— W jakim kierunku poszła ta kobieta? pytałem więc dalej.
— Nie wiem tego, odrzekł mi policjant. Widziałem tylko, że przeszła, ale nie miałem żadnego powodu ją śledzić. Lecz zdawała się bardzo spieszyć.
— Czy dawno temu?
— Najwyżej przed paru minutami.
— Czy więcej, niż przed pięciu?
— Z pewnością nie.
— Panie Phelps, pan daremnie tylko czas traci, — wołał tymczasem odźwierny. — Niech mi pan wierzy, że moja żona nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Chodźmy więc na drugi koniec ulicy. A jeżeli pan nie chce, ja sam pójdę, powiedział i pobiegł w przeciwnym kierunku.
Ale w tej samej chwili skoczyłem za nim i chwyciłem go za rękaw od surduta.
— Gdzie mieszkacie? — zapytałem.
— W Brixton przy Ivy-Street Nr. 16, — odpowiedział, — ale niech pan nie idzie za fałszywymi śladami i nie traci napróżno czasu. Śpieszmy więc w drugi koniec uliczki, i popatrzmy, czy nie będziemy mogli tam czegoś się dowiedzieć.
Nie miałem powodu nie słuchać jego rady. On, policyant i ja, pobiegliśmy w drugą część uliczki, ale nie znaleźliśmy nic innego, jak zwykły wielki ruch i tłumy śpieszących przechodniów, którzy chcieli się w tej deszczowej nocy jak najprędzej schronić do domu. Nigdzie atoli nie natrafiliśmy na nikogo, któryby nam mógł powiedzieć, kto tędy przed chwilą przechodził.
Wróciliśmy więc do biura, przeszukaliśmy schody i korytarz, atoli bezskutecznie. Korytarz, który prowadzi do mego pokoju, był wyłożony jasnem linoleum, tak że łatwo możnaby poznać na niem ślady. Mimo starannego przyjrzenia się, nie znaleźliśmy żadnych śladów.
— Czy cały ten wieczór padał deszcz?
— Prawie od siódmej godziny.
— Jakże więc jest to możliwe, że żona odźwiernego, która około dziewiątej godziny weszła do pańskiego pokoju, nie zostawiła tam żadnych śladów swych brudnych butów?
— Bardzo mnie to cieszy, że pan zwrócił uwagę na ten szczegół; bo i mnie on uderzył. Zamiataczki mają zwyczaj zostawiać trzewiki w pokoiku odźwiernego, a przebierają się w pantofle.
— To wyjaśnia całą rzecz. A więc nie znalazł pan żadnych śladów, choć deszcz padał na dworze? Stan rzeczy jest rzeczywiście bardzo dziwny. Ale cóż pan dalej uczyniłeś?
— Przeszukaliśmy następnie pokój. O tajemnych drzwiach nie było co myśleć, a okna wznoszą się trzydzieści stóp nad ulicą, zresztą zawsze są zamknięte i zaryglowane. Ukryte jakieś drzwi w podłodze nie dałyby się otworzyć już choćby z powodu ceraty pokrywającej cały pokój, a sufit jest bielony. Dałbym więc swoją głowę za to, że kto chciał ukraść ten dokument, musiał wejść drzwiami.
— A jak się ma rzecz z kominem?
— Niema go wcale. Jest tylko piecyk żelazny. Rączka od dzwonka wisi zaś po prawej stronie mego biurka. Kto więc chciał zadzwonić, musiał przystąpić do mego biurka. Ale w jakim celu złodziej dzwonił? Jest to dla mnie niewytłómaczoną tajemnicą.
— Rzeczywiście, ten szczegół jest bardzo dziwny. — Jakież były teraz pańskie kroki? Czy przy przeszukiwaniu pokoju nie natrafił pan na żaden ślad, — popiół z cygara, szpilkę lub inną jakąkolwiek drobnostkę?
— Nie, nic nie znalazłem.
— Czy nie zauważył pan pewnego szczególnego zapachu?
— O tem nie myślałem.
— Przy takiem badaniu byłoby dla nas niezmiernie ważnem, gdyby w pokoju było czuć tytoń.
— Ja sam nie palę, sądzę więc, że zapach tytoniu z pewnością byłbym zauważył. Niestety nie znaleźliśmy żadnego śladu. Jedynie wzbudzającym podejrzenie szczegółem było to, że żona odźwiernego — nazwiskiem Tangey — spiesznie wydaliła się wtedy. Mimo zapewnień jej męża, że jego żona zwykła o tej porze iść do domu, uznaliśmy wraz ze stróżem bezpieczeństwa za stosowne uwięzić ją, nim będzie w stanie zbyć papiery, jeżeli je wogóle posiada.
Tymczasem doszła już o tem wieść do „Scotland-Yardu“, przybył natychmiast tajny ajent Forbes i z całą energią przystąpił do badania tego wypadku. Najęliśmy dorożkę i po upływie pół godziny byliśmy pod wskazanym przez odźwiernego adresem. Otworzyła nam młoda dziewczyna, jak później dowiedzieliśmy się, najstarsza córka pani Tangey. Matka jeszcze nie wróciła z miasta, więc wprowadziła nas do izby i prosiła, żebyśmy zaczekali.
Po upływie 10 minut zapukał ktoś do drzwi i tutaj popełniliśmy pierwszy błąd, za który muszę się zganić. Bo zamiast pójść sami otworzyć drzwi, dozwoliliśmy to uczynić jej córce. Słyszeliśmy, jak powiedziała do niej: Mamo, dwaj panowie jacyś przyszli i czekają na mamę. Usłyszeliśmy jej szybkie kroki w korytarzu; Forbes szarpnął drzwi i obaj wpadliśmy do tylnego pokoju, który służył za kuchnię; kobieta zdołała tam przyjść przed nami. Spojrzała na nas wyzywającym wzrokiem, lecz gdy zobaczyła mnie, w twarzy jej ukazał się wyraz niezmiernego zdziwienia.
— Ach, to pan Phelps z biura? — zawołała.
— A pani myślała, że to kto? Przed kim pani tak uciekała? — zapytał mój towarzysz.
— Ja myślałam, że to egzekutorzy — powiedziała, — mamy bowiem sprawę z jednym kupcem.
— My nie wierzymy temu — odrzekł Forbes — mamy natomiast wszelkie dane do przypuszczenia, że ukradłaś pani z urzędu spraw zagranicznych bardzo ważny dokument i chciałaś go pani teraz ukryć. Musi się więc pani udać z nami natychmiast do Scotland-Yardu i poddać się rewizyi.
Wszelkie jej prośby i wypierania się były daremne. Przeszukaliśmy przedtem kuchnię, a szczególnie ognisko, aby się przekonać, czy papierów przypadkiem nie spaliła. Nie znaleźliśmy atoli żadnej podstawy do tych przypuszczeń, ani popiołu ani żaru. Odjechaliśmy wiec natychmiast z nią do Scotland-Yardu, gdzie zaraz oddano ją umyślnie do tego ustanowionej kobiecie do rewizyi. W prawdziwie śmiertelnej trwodze oczekiwałem wyniku. Niestety dokumentu przy niej nie znaleziono.
Wtedy dopiero po raz pierwszy zrozumiałem swoje rozpaczliwe położenie. Dotąd bowiem tylko działałem i nie zastanawiałem się nad tem. Byłem tak pewny, że dokument wkrótce odzyskam, że nie zastanawiałem się nad tem, jakie będą następstwa, jeżeli mi się nie uda go odzyskać. Teraz nie miałem już nic więcej do czynienia, mogłem więc zastanowić się nad swojem położeniem. Było ono straszne! Watson może panu powiedzieć, że jeszcze w szkole byłem bardzo nerwowym i wrażliwym chłopcem; mam już bowiem taką naturę. Pomyślałem o wuju i innych ministrach, a przedewszystkiem o hańbie, jaką ściągnę na siebie, na niego i na całą rodzinę. Byłem wprawdzie ofiarą nieszczęśliwego wypadku. Ale to wcale nie usprawiedliwia, gdzie wchodzą w grę interesa dyplomatyczne. Nie ulegało więc już dla mnie wątpliwości, że jestem zgubiony i zhańbiony na zawsze. — Co dalej zrobiłem, nie wiem. Przypominam sobie tylko, że byłem strasznie wzburzony, a urzędnicy zgromadzili się koło mnie i starali się mnie uspokoić. Jeden z nich odwiózł mnie na stacyę Waterloo i wsadził do pociągu, odchodzącego do Woking. Prawdopodobnie byłby mnie odwiózł aż do domu, gdyby nie jechał przypadkiem tym samym pociągiem nasz sąsiad, doktor Ferrier, który był tak dobry i mną się zaopiekował; było to moje szczęście, bo wkrótce dostałem ataku nerwowego, a nim przybyliśmy do domu, wpadłem w szał, graniczący już z obłąkaniem.
Może pan sobie wyobrazić przerażenie moich krewnych, gdy zbudzeni ze snu, ujrzeli doktora, który mnie przywiózł w takim stanie. Moja biedna Anna i moja matka były w rozpaczy. Dr. Ferrier opowiedział cały przypadek, o ile to słyszał od urzędnika policyjnego, ale opowiadanie jego wcale nie przyczyniło się do uspokojenia ich. Zapowiadała się u mnie długa choroba, dlatego Józef musiał mi odstąpić swoją miłą sypialnię, którą zamieniono na pokój dla mnie. Leżałem przeszło 9 tygodni nieprzytomny w gorączce na zapalenie mózgu. Tylko pielęgnacyi doktora i panny Harrison zawdzięczam, że jeszcze żyję i że dziś z panem mogę mówić. Anna pielęgnowała mnie we dnie i w nocy a dopiero później zastępowała ją w nocy najęta do tego kobieta, bo w napadach byłem do wszystkiego zdolny. Powoli począłem wracać do przytomności, a od trzech dni mogę już swobodnie myśleć i zastanawiać się nad zaszłymi wypadkami. Lecz nieraz wolałbym, żebym był wcale nie wrócił do przytomności. Natychmiast zatelegrafowałem po Mr. Forbesa, który się moją sprawą zajmował. Przybył i zapewnił mnie, że mimo pilnych poszukiwań nie mógł natrafić na żaden ślad. Odźwiernego i jego żonę kilkakrotnie przesłuchiwano, ale mimoto tajemnicza ta sprawa pozostała niewyjaśniona. Policya skierowała swoje podejrzenia także na młodego Gorota, który, — jak pan sobie przypomni — pozostał wtedy dłużej, niż zwykle w biurze. Szczegół ten, a nadto jego francuskie nazwisko, wzbudziły podejrzenie policyi. Atoli stwierdzono, że będąc potomkiem rodziny Hugenotów, jest tak z powodu swych przekonań, jak z powodu tradycyi, równie dobrym Anglikiem, jak ja i pan, a zresztą ja zabrałem się do roboty dopiero wtedy, gdy on wyszedł z biura. Nie było więc żadnego powodu do posądzenia go o tę zbrodnię, a sprawa przez to pozostała tajemniczą. — Do pana więc teraz się zwracam, panie Holmesie, w panu moja ostatnia nadzieja; jeżeli i ta mnie zawiedzie, straciłem na zawsze moją cześć i moje stanowisko.
Chory, znużony długiem mówieniem, opadł na poduszki, a jego pielęgniarka podała mu zaraz wzmacniające lekarstwo. Holmes siedział z przymkniętemi oczyma i głową w tył pochyloną w milczeniu i obcemu mogłoby się zdawać, że sprawa ta nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Ja atoli wiedziałem, że sprawa ta go niezmiernie zajęła i że uwadze jego nie uszedł najmniejszy szczegół.
— Opowiadanie pańskie było tak wyczerpujące, odezwał się wreszcie, — że mam pana się jeszcze spytać tylko o kilka rzeczy. Jedno pytanie najpierw niezmiernie ważne. Czy zwierzył się pan przed kim, że powierzona panu została ta praca?
— Nikomu.
— Nawet pannie Harrison nie?
— Nie. Od chwili, kiedy pracę tę otrzymałem do wykonania, nie byłem w Woking.
— Czy nikt z pańskich krewnych nie odwiedził pana wtedy przypadkiem?
— Nikt.
— Ale czy pańscy krewni znają położenie pańskiego biura, lub wogóle rozkład w urzędzie spraw zagranicznych?
— Naturalnie, byli prawie wszyscy w biurze i oprowadzałem ich po urzędzie.
— No, ale jeżeli pan nikomu nie mówił o tem poleceniu, są to zupełnie zbyteczne pytania.
— Z pewnością nic nie mówiłem.
— Czy wie pan coś bliższego o służącym?
— Tyle tylko, że jest wysłużonym żołnierzem.
— Z którego pułku?
— Zdaje mi się, że służył w gwardyi.
— Dziękuję. Zdaje mi się zresztą, że Forbes będzie mi mógł służyć bliższymi szczegółami. Policya bowiem umie nagromadzić bardzo wiele szczegółów, ale nie umie ich wyzyskać. — Lecz co to za śliczna róża! — przerwał nagle. A przyszedłszy obok sofy, zbliżył się do otwartego okna i z uwagą począł się przypatrywać pochylonej łodyżce róży, której delikatna purpurowa barwa odbijała pięknie od zielonych listków. Dla mnie była to nowość, że był wrażliwy także na piękno natury.
— Zdaje mi się, że nigdzie dedukcya nie jest tak konieczną — mówił dalej, oparty plecami o okno — jak w religii. Ścisły badacz mógłby z niej stworzyć naukę. Dla mnie najlepszym dowodem na istnienie opatrzności bożej są kwiaty. Wszystko inne, jak nasze siły, nasze pożądania, nasze pożywienie są to warunki koniecznie potrzebne do utrzymania naszego życia. Róża jest darem nadzwyczajnym. Nie jest koniecznie dla życia potrzebną, lecz służy tylko do upiększenia jego. Coś tak szczególnego daje atoli tylko łaska, tylko dobroć i powtarzam jeszcze raz, że po kwiatach wiele można się spodziewać.
Percy Phelps i jego piękna opiekunka ze zdziwieniem i rozczarowaniem słuchali słów Holmesa. Trzymając różę w ręku, Holmes tak się zamyślił, że ocknął się dopiero na słowa młodej damy, która go ostrym nieco tonem zapytała:
— Czy ma pan nadzieję, że pan tę tajemnicę odkryje?
— Ach tę tajemnicę — rzekł, wracając do przytomności. — Wypadek jest niewątpliwie ciemny i zawikłany; lecz zapewniam, że sprawę tę dokładnie zbadam i ze wszystkiego, co zwróci moją uwagę, zdam sprawę.
— Czy ma pan już jaki punkt oparcia?
— Mam ich aż siedm, ale muszę naturalnie dobrze zbadać ich wartość, nim przystąpię do działania.
— Czy podejrzywa pan już kogo?
— Tak, przedewszystkiem samego siebie.
— Co?
— Że za szybko może doszedłem do pewnych wniosków.
— A więc niech pan się uda do Londynu jak najspieszniej i zbada ich wartość.
— Znakomita rada, panno Harrison — rzekł Holmes powstając. — Ja myślę też, Watson, że rzeczywiście nie mamy nic lepszego do roboty. A niech się pan nie łudzi, panie Phelps, bo sprawa jest bardzo zawikłana.
— Będę w goraczkowem oczekiwaniu, dokąd pana znowu nie zobaczę — odrzekł młody dyplomata.
— Niech mnie pan oczekuje jutro o tej samej porze; przybędę nawet, jeżeli wieści będą niepomyślne.
— Niech pana Bóg błogosławi za pańską obietnicę — zawołał nasz klient. — Bo już sama myśl, że coś w tej sprawie się działa, dodaje mi nowych sił. Chciałem jeszcze panu coś powiedzieć: Lord Holdhurst pisał dziś do mnie!
— Tak? Cóż pisze?
— List jest chłodny wprawdzie, ale niezbyt ostry. Ułagodziła go zapewne moja choroba. Powtarza, że sprawa była niezmiernie ważna; a co się tyczy mojej przyszłości — myśli tu naturalnie o wydaleniu ze służby — to nic nie będzie przedsiębrane, aż zupełnie wyzdrowieję i będę mógł zło to naprawić.
— Rzeczywiście list jest bardzo rozsądny i względny, — rzekł Holmes. Chodźmy, Watson, bo będziemy mieli dziś wiele pracy.
Mr. Józef Harrison odwiózł nas aż na dworzec; a wkrótce jechaliśmy już pociągiem, idącym do Portomouth. Holmes siedział zamyślony i dopiero, gdy minęliśmy Clapham, odezwał się do mnie:
— To jest bardzo przyjemnie, gdy jedzie się jedną z tych linii do miasta i patrzy z góry na leżące w dole domy.
Myślałem, że żartuje, bo widok był wcale brzydki, ale on zupełnie niezbity z tropu mówił dalej.
— Popatrz tylko na te z czerwonej cegły zbudowane, czworoboczne domy, co wznoszą się nad innymi, jak wyspy czerwone na błękitnem morzu.
— To szkoły ludowe.
— To świeczniki przyszłości! To torebki, zawierające setki małych, ale zdrowych nasion, z których powstanie mądrzejsza, lepsza Anglia przyszłości. — Ale jak ty myślisz, czy ten Phelps pije?
— Nie sądzę.
— Ja również. Ale trzeba zważać na wszelką możliwość. Biedaczysko zaplątał się w niemiłą sprawę i jest bardzo wątpliwe, czy będzie go można z tego wyratować. A co myślisz o pannie Harrison?
— Że jest to kobieta o bardzo silnym charakterze.
— Ale w dobrem tego słowa znaczeniu, o ile się nie mylę, ona i jej brat są dziećmi jedynemi jakiegoś właściciela huty w Northumberland. Phelps ostatniej zimy w czasie swej podróży zaręczył się z nią, ona zaś przybyła teraz tu w towarzystwie brata, ażeby poznać jego krewnych. Tymczasem zaszedł ten wypadek; została więc, aby go pielęgnować, a brat jej Józef, który tu czuł się bardzo wygodnie, został także. Widzisz więc, że zaraz na miejscu dowiedziałem się wiele szczegółów. Lecz dziś będziemy mieli wiele zajęcia.
— Moje zajęcia — zacząłem.
— O, jeżeli je uważasz za bardziej miłe, niż moje — przerwał mi nieco rozgniewany.
— Ależ chciałem właśnie powiedzieć, że mogę się na parę dni od swych zajęć usunąć, bo jest to właśnie najnudniejsza pora roku.
— Znakomicie! — zawołał odzyskując wesołość. Będziemy więc razem sprawę tę badali. Myślę, że zaczniemy od wyszukania Forbesa. On udzieli nam prawdopodobnie wszystkich potrzebnych szczegółów, które nas pouczą, jak należy przystąpić do badania tej sprawy.
— Mówiłeś, że masz już pewien punkt oparcia.
— I niejeden. Ale wartość ich będzie można zbadać dopiero po dokładniejszem zbadaniu ich. Najtrudniej jest badać zbrodnie bezcelowe. Ale ta nie jest bezcelową. Kto mógł mieć z niej korzyść? — Francuski poseł z jednej strony, rosyjski z drugiej, a tem, który mógł dokument ten jednemu lub drugiemu sprzedać, jest Lord Holdhurst.
— Lord Holdhurst!
— Nie jest to niemożliwem, że mąż stanu znajduje się w położeniu, które go może nakłonić do tego, żeby dokument taki przypadkiem został zniszczony.
— Ale nigdy człowiek tak uczciwy, jak lord Holdhurst.
— Jest to w każdym razie możliwość, z którą trzeba się liczyć. Zresztą dziś jeszcze odwiedzimy lorda i zobaczymy, co nam powie. Wiele już poczyniłem kroków.
— Już?
— Tak, na dworcu w Woking zatelegrafowałem do wszystkich redakcyi w Londynie. W wieczornych dziennikach ukaże się następujący anons.
Podał mi kawałek papieru, wydarty z notesu, na którym były ołówkiem napisane następujące słowa:
10 funtów nagrody — za podanie numeru dorożki, która dnia 23. maja o godzinie trzy kwadranse na dziesiątą przywiozła gościa pod drzwi ministeryum spraw zagranicznych przy Charles-Street lub w pobliżu jego. Zgłoszenia pod Baker-Street 221/B.“
— A więc sadzisz, że złodziej przyjechał dorożką?
— Mogę się mylić, ale to nic nie szkodzi. Bo, jeżeli jak Phelps zapewnia, niema żadnej skrytki ani w pokoju ani w korytarzu, to musiał złodziej przyjść z zewnątrz. Jeżeli atoli w deszczową noc przyszedł z ulicy i nie zostawił śladów na linoleum, musiał prawdopodobnie przyjechać powozem. Jestem tego prawie pewny.
— Zdaje mi się także, że masz słuszność.
— To jest jeden z punktów, o którym mówiłem; zresztą może się kto zgłosi na inserat. Następnie dzwonek odgrywa w tym wypadku niezmiernie ważną rolę. Dlaczego dzwonek dzwonił? Czy złodziej uczynił to ze zuchwałości? Czy też był to przypadek? Czy może —? Popadł znowu w głębokie zamyślenie; znając jego usposobienie, zrozumiałem, że przyszła mu na myśl nowa możliwość.
Było dwadzieścia minut po trzeciej, gdy przyjechaliśmy do miasta; na dworcu przekąsiliśmy coś niecoś i pojechaliśmy natychmiast do Scotland-Yardu. Ponieważ Holmes już przedtem zapowiedział swoje przybycie, Forbes czekał na nas. Był to mały, ale krępy człowieczek z ostrymi i wcale nie uprzejmymi rysami twarzy; kiedy się dowiedział o celu naszego przybycia, przyjął nas bardzo chłodno i wcale nieuprzejmie.
— Słyszałem już o pańskiej metodzie, panie Holmes — rzekł ostrym tonem. Każe pan sobie udzielać zebranych przez policyę wyjaśnień, a następnie prowadzi pan sprawę na własną rękę i dyskredytuje policyę.
— Przeciwnie, mój panie, rzekł Holmes; bo z 53 wypadków, w których w ostatnich czasach brałem udział, tylko w czterech zostało wogóle wymienione moje nazwisko; w pozostałych 49 wypadkach cała zasługa przypadła policyi. Pan tego nie wiesz jeszcze, bo jesteś pan młody i niedoświadczony; ale jeżeli pan chce robić postępy w swym zawodzie, to radzę panu wspólnie ze mną działać, a nie robić mi trudności.
— Byłbym niezmiernie wdzięczny za kilka wskazówek — odpowiedział tajny ajent zmienionym tonem. — Bo dotąd nie doszedłem do żadnych pomyślnych wyników.
— A cóż pan dotąd zrobiłeś?
— Przedewszystkiem zwróciliśmy uwagę na odźwiernego Tangeya. W gwardyi zachowywał się zupełnie poprawnie i nie można mu było zrobić żadnego zarzutu. Ale jego żona jest bardzo podejrzana osoba i prawdopodobnie wie ona więcej o tem, jak się zdaje.
— Czy policya ją śledzi?
— Tak jest, a umyślnie wyznaczona do tego kobieta ma ją na oku. Tangeyowa oddaje się namiętnie pijaństwu; myśleliśmy więc, że w tym stanie język jej się rozwiąże, niestety nic nie można się było od niej dowiedzieć.
— Słyszałem, że egzekutor był u nich w domu.
— Tak, ale dług już zapłacili.
— A skąd wzięli pieniądze?
— Na prawej zupełnie drodze. Otrzymał swoja pensyę; nic więc nie wskazuje na to, żeby mieli inne dochody.
— Jakie wyjaśnienie dała na to, że kiedy Mr. Phelps zadzwonił, ona właśnie przyszła?
— Powiedziała, że mąż jej był bardzo znużony, więc chciała mu pomódz.
— Tak, a to się zgadza z tem, że później na krześle zasnął.
— Nie można więc ludziom tym nic zarzucić, jak tylko to; że żona jego ma złą sławę.
— A pytał pan ją, dlaczego tak śpieszyła do domu, że zwróciło to nawet uwagę policyanta.
— Odpowiedziała, że spóźniła się i dlatego śpieszyła do domu.
— Pan Phelps wyjechał z panem do Brixton o dwadzieścia minut później, a mimo to byliście panowie prędzej w jej domu, jak ona.
— Tłómaczy to różnicą szybkości miedzy dorożką a omnibusem.
— A dlaczego po przybyciu do domu natychmiast pośpieszyła do kuchni?
— Ponieważ tam miała schowane dla egzekutora pieniądze.
— Ma więc na wszystko odpowiedź. A zapytał pan ją, czy po wyjściu z urzędu nie spotkała kogo lub nie widziała kogoś w pobliżu Charles-Street?
— Nikogo prócz policyanta.
— Przesłuchanie odbyło się, jak widzę stąd, zupełnie, jak należy. Cóż nadto zrobiono?
— Śledzono przez 9 tygodni urzędnika Gorota, ale również bezskutecznie. Nie można mu nic zarzucić.
— Czy to już wszystko?
— Tak — nie można więc było znaleść żadnego środka dowodowego.
— A co pan myśli o tem dziwnem dzwonieniu?
— Jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Sprawca musiałby być chyba bezgranicznie zuchwałym, żeby jeszcze alarm wszczynać.
— Tak, to rzeczywiście szczególne. Dziękuję panu, panie Forbes, za wyjaśnienia. Jak tylko będę mógł, będę się starał panu tego sprawcę dostawić. — Chodźmy, Watsonie!
— Dokąd? — zapytałem, kiedy opuściliśmy gmach policyi.
— Do ministra lorda Holdhursta, wielkiego męża stanu i przyszłego premiera Anglii.
Na szczęście lord Holdhurst był w biurze swem przy Downing-Street obecny, a gdy Holmes oddał swój bilet, zostaliśmy natychmiast wpuszczeni. Lord przyjął nas z właściwą mu staroświecką uprzejmością i prosił nas siadać na wspaniałych po obu stronach kominka stojących fotelach. Sam zaś stanął między nami na wązkim chodniku.
— Prawdziwy szlachcic! musiałem pomyśleć, patrząc na jego wysoką, wysmukłą postać, na ostre, ale sympatyczne rysy twarzy, na myślące czoło i przedwcześnie posiwiałe włosy.
— Nazwisko pańskie jest mi dobrze znane — rzekł z uśmiechem. — Domyślam się też przyczyny pańskich odwiedzin. Bo prócz jednego wypadku nie zaszło nic takiego w ministeryum, coby pana mogło zajmować. Ale na czyje polecenie zajął się pan tą sprawą?
— Na prośbę pana Phelpsa.
— Ach, mego nieszczęśliwego siostrzeńca! Zrozumie pan, że pokrewieństwo z nim uniemożliwia mi go bronić. A wypadek ten niekorzystny będzie miał wpływ na jego karyerę.
— A jeżeli dokument się znajdzie?
— A! To co innego.
— Czy mógłbym się zapytać pana o parę szczegółów?
— Ale owszem z przyjemnością służę nimi, jeżeli tylko mogę być przez to panu pomocny.
— Czy instrukcye, tyczące się sporządzenia kopii dokumentu, udzielał pan w tym pokoju?
— Tak jest.
— Czy nie mógł pan być podsłuchany?
— Niemożliwe.
— Czy nie zwierzył się pan nikomu ze swego zamiaru, że chce pan dać ten dokument do odpisania?
— Nikomu.
— Jest pan tego pewny?
— Zupełnie.
— Jeżeli więc ani pan ani pan Phelps nikomu o tem nie wspomnieli, a nikt zresztą o tem nie wiedział, więc złodziej wszedł do pokoju przypadkowo i wyzyskał sprzyjająca mu okoliczność.
Lord uśmiechnął się.
— Możliwe, że pan ma słuszność, ale ja tu nie umiem dać odpowiedzi.
Holmes zastanowił się chwilę.
— Jeszcze jest jeden ważny punkt, który chciałbym z panem omówić. Jak słyszałem, obawiał się pan, że ogłoszenie tego układu mogłoby pociągnąć za sobą poważne następstwa.
Jakby cień osiadł na pełnej wyrazu twarzy męża stanu.
— Bardzo poważne następstwa.
— Czy już nastąpiły?
— Jeszcze nie.
— A gdyby dokument ten dostał się do francuskiego lub rosyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych, czy doszłoby to do pańskich uszu?
— Z pewnością — rzekł lord Holdhurst zasępiony.
— Jeżeli więc upłynęło 10 tygodni od kradzieży tego dokumentu, a dotąd niema żadnej wiadomości, to należy przypuszczać, że nie znajduje się jeszcze na miejscu przeznaczenia.
Holdhurst wzruszył ramionami.
— Ale trudno przypuścić, panie Holmes, żeby go ktoś ukradł po to, żeby go w ramki oprawić.
— Może czeka na lepsze wynagrodzenie.
— Jeżeli jeszcze dłużej poczeka, nie otrzyma żadnego wynagrodzenia. Bo wkrótce układ ten przestanie być tajemnicą.
— To jest niezmiernie ważne — mówił dalej Holmes. Sprawca kradzieży mógł zresztą nagle zachorować...
— Naprzykład na zapalenie mózgu? — przerwał lord, mierząc go przelotnie badawczym wzrokiem.
— Tego wcale nie twierdzę — odpowiedział Holmes spokojnie. — Ale nie będziemy dłużej zabierać panu, panie lordzie Holdhurst, tak drogiego czasu i żegnamy pana.
— Życzę panu powodzenia, panie Holmes, niech będzie, kto chce sprawcą tej zbrodni — powiedział szlachcic, odprowadzając nas do drzwi.
— Dzielny człowiek — rzekł Holmes, gdy byliśmy już na ulicy; ale trudno mu będzie utrzymać się na tem stanowisku. Nie jest bogaty, a ma wiele zobowiązań. Zauważyłeś pewnie, że buciki jego są świeżo podszyte. — Nie będę ci atoli teraz przeszkadzał w twoich zajęciach. Dziś w sprawie tej już nie będę działał i będę czekał tylko na odpowiedź na mój inserat. Ale byłbym ci niezmiernie wdzięcznym, gdybyś jutro tym samym co dziś pociągiem chciał pojechać ze mną do Woking.


∗                ∗

Następnego dnia rano pojechaliśmy do Woking. Holmes nie dostał odpowiedzi na inserat, sprawa więc nie wyjaśniła się. Rysy jego twarzy były zupełnie nieruchome, jak u Indyan. Nikt nie mógł dlatego wiedzieć, czy z wypadku tego jest zadowolony, czy nie? Mówił ze mną, o ile sobie przypominam, o systemie miar Bertillona i zachwycał się znakomitym francuskim uczonym.
Zastaliśmy swego klienta znów pod opieką jego wiernej piastunki; wyglądał atoli znacznie lepiej, jak wczoraj. Przy naszem wejściu podniósł się bez trudności ze sofy, aby nas pozdrowić.
— Czy jest coś nowego? — zapytał chciwie.
— Nic, tak jak to przewidziałem — odpowiedział Holmes. — Mówiłem z Forbesem i pańskim wujem o tej sprawie, sam nadto zebrałem wiele szczegółów, które może nas doprowadzą do pożądanego wyniku.
— A więc nie stracił pan nadziei?
— Wcale nie.
— Bogu dzięki, że pan tak mówi, zawołała panna Harrison. — Jeżeli tylko nie stracimy nadziei i cierpliwości, prawda musi się wykryć.
— My mamy panu więcej opowiedzieć — rzekł Phelps, siadając znowu na swem posłaniu.
— Tak? Bardzo mi to miło.
— Miałem w nocy przygodę, która mogła się bardzo smutno zakończyć. — Mówił to zupełnie poważnie, a w oczach jego można było wyczytać trwogę.
— Wie pan, — mówił dalej, — zaczynam wierzyć, że sprzysięgła się na mnie jakaś banda, która nie tylko odebrała mi cześć, ale chce także odebrać mi życie.
— Co pan mówi? — zawołał Holmes.
— Brzmi to nieprawdopodobnie, bo — o ile wiem — nie mam żadnych nieprzyjaciół. Ale po tem, co zaszło ostatniej nocy, muszę innego być zdania.
— Cóż takiego zaszło?
— Przedewszystkiem muszę zaznaczyć, że wczoraj w nocy spałem po raz pierwszy sam. Czułem się tak dobrze, że uważałem już jej opiekę za zbyteczną; mimoto świeciłem światło. Około drugiej godziny rano zasnąłem lekko, gdy nagle zbudził mnie dziwny szmer, jakby myszy gryzącej. Przez chwilę leżałem, nadsłuchując, ale zwolna szmer stawał się coraz głośniejszym, aż wreszcie doszedł mych uszu od okna ostry, metaliczny dźwięk. Przerażony usiadłem w łóżku. Zrozumiałem bowiem, co ten szmer oznaczał. Szmer słabszy pochodził stąd, że ktoś starał się jakieś narzędzie włożyć w szparę miedzy okiennicami, a ton metaliczny pochodził z odsuwania zasuwy.
— Nastąpiła przerwa dziesięciominutowa, jakby łotr chciał się upewnić, czy mnie ten szmer nie zbudził. Posłyszałem następnie lekki trzask i okno zostało ostrożnie otwarte. Nie mogłem dłużej wytrzymać, nerwy moje były za słabe na to. Zerwałem się więc z łóżka i gwałtownie trąciłem okiennice. Jakiś człowiek trzymał się gzymsu. Nie mogłem go dokładnie dojrzeć, bo znikł jak błyskawica. Był cały owinięty w czarny płaszcz, który zasłaniał również dolną część twarzy. Jedno wiem tylko na pewno, że miał w ręku jakąś broń, prawdopodobnie długi nóż, bo widziałem dokładnie błyszczące jego ostrze, gdy zwrócił się do ucieczki.
— To jest niezmiernie ciekawe — rzekł Holmes.
— A cóż pan teraz uczyniłeś?
— Gdybym był zdrowszy, byłbym za nim skoczył przez okno. A tak zadzwoniłem na służbę. To trwało atoli dość długo, bo dzwonek wisi w kuchni, a służba śpi na piętrze. Ale na moje wołanie o pomoc nadbiegł Józef i zbudził innych. Józef i służący znaleźli ślady na grządce kwiatów pod oknem, ale ponieważ w ostatnich dniach była posucha, nie można więc było śledzić śladów na murawie. Natrafiono jeszcze na jeden ślad, oto w płocie drewnianym odgradzającym pole od ulicy jest w jednem miejscu szczyt palika złamany, jak gdyby przy przełażeniu. Policyi miejscowej nie dałem jeszcze znać o wypadku, bo czekałem na pana.
Opowiadanie to wywarło na Holmesa wielkie wrażenie. Powstał i w silnem wzruszeniu począł się przechadzać po pokoju.
— Niedość jednego nieszczęścia, rzekł Phelps z uśmiechem, chociaż można było poznać po nim, że nocny wypadek go przeraził.
— Rzeczywiście — rzekł Holmes. Czy byłby pan w stanie obejść ten dom?
— Owszem, trochę słońca zresztą mnie pokrzepi. Józef będzie nam także towarzyszył.
— Ja także — rzekła panna Harrison.
— Niestety, proszę pani — powiedział Holmes — nie mogę na to zezwolić i proszę usilnie panią o pozostanie tu aż do naszego powrotu.
Młoda dama niezadowolona usiadła na swem miejscu, a brat jej towarzyszył nam; udaliśmy się wszyscy przez murawę aż pod okno młodego dyplomaty. Tak, jak mówił, znaleźliśmy ślady pod oknem w trawie, ale niewyraźne i zatarte. Holmes chwilę się im przypatrywał, lecz natychmiast wyprostował się, wzruszywszy ramionami.
— Z tego nie można być mądrym, — powiedział on. Obejdźmy więc dom i zastanówmy się, co mogło skłonić włamywacza, że wybrał właśnie ten pokój. Mnie się zdaje, że wielkie okna w pokoju do przyjęć i jadalni powinny były raczej zwrócić jego uwagę.
— Ale łatwiej je dostrzedz z ulicy — wtrącił Józef Harrison.
— Prawda; ale tutaj są drzwi. Dokąd one prowadzą?
— Jest to tylne wejście dla kupców i dla służby. W nocy naturalnie zawsze zamknięte.
— Czy nigdy dawniej wypadek taki nie zaszedł?
— Nie, nigdy.
— Czy ma pan może srebro w domu, lub jakieś kosztowności, któreby mogły zwabić złodzieja?
— Żadnych bardzo wartościowych przedmiotów.
Holmes włożył ręce do kieszeni i obchodził dom ten z miną tak obojętną, jakiej u niego jeszcze nie widziałem.
— Słyszałem, że znaleziono miejsce, którędy złoczyńca miał przeleźć przez płot — zwrócił się do Józefa Harrisona, — chciałbym się temu przyjrzeć.
Młody człowiek poprowadził nas na to miejsce, gdzie rzeczywiście kawałek ogrodzenia był odłamany; kawałek zwieszał się jeszcze. Holmes odłamał go zupełnie i uważnie mu się przypatrzył.
— Pan sadzi, że to stało się ostatniej nocy? Mnie się wydaje on dość stary.
— Możliwe.
— Nadto po przeciwnej stronie niema śladów, żeby ktoś przeskoczył ogrodzenie. Ten szczegół nie jest dla nas przydatny. Wróćmy więc do pokoju, by tam omówić tę sprawę.
Percy Phelps szedł powoli, opierając się na ramieniu swego przyszłego szwagra. Holmes pospieszył ze mną naprzód, tak że nim oni nadeszli, znaleźliśmy się pod oknem otwartem sypialni.
— Miss Harrison — rzekł Holmes z wielkim naciskiem. Proszę pozostać cały dzień na tem miejscu. Jest to niezmiernie ważne.
— Dobrze, jeżeli sobie pan tego życzy, panie Holmes, odpowiedziała zdziwiona nieco dziewczyna.
— Kiedy zaś pani będzie miała się udać na spoczynek, proszę zamknąć z zewnątrz drzwi od tego pokoju, a klucz wziąć z sobą. Czy przyrzeka pani mi to uczynić?
— A Percy?
— Pojedzie z nami do Londynu.
— A ja mam tu zostać?
— To jest dla jego dobra. Wyświadczy mu pani tem niezmierną przysługę. Przyrzeka pani?
Skinęła przyzwalająco właśnie, gdy nadszedł Percy z Józefem.
— Dlaczego siedzisz sama w pokoju, Anno? — rzekł jej brat, wyjdź trochę do ogrodu.
— Nie, dziękuje ci, Józefie. Mam trochę ból głowy, a pokój ten jest bardzo przyjemnie chłodny i spokojny.
— Jakie ma pan teraz zamiary, panie Holmes? zapytał nasz klient.
— Z powodu tego drobnego wypadku nie możemy zapominać o głównej sprawie. Otóż byłoby dla mnie bardzo pomocnem w tym wypadku, gdyby się pan udał teraz z nami do Londynu.
— Zaraz?
— Możliwie jak najprędzej. A więc za godzinę.
— Czuję się dość silnym, jeżeli będę panu mógł być tem pomocny.
— Nawet bardzo.
— Czy pan może chciał, żebym pozostał także przez noc w Londynie?
— Właśnie chciałem pana do tego namówić.
— Gdyby więc nocne odwiedziny się powtórzyły, zastanie mój przyjaciel puste gniazdo. — Zdaję się ze wszystkiem na pana, panie Holmesie. Potrzebuje pan tylko rozkazywać, a my będziemy wykonywać rozkazy. Czy może Józef ma także nam towarzyszyć?
— Ależ nie; mój przyjaciel Watson jest lekarzem i zaopiekuje się panem. Teraz spożyjemy drugie śniadanie, poczem wszyscy trzej wyjedziemy do Londynu.
Wszystko odbyło się wedle jego polecenia. Panna Harrison usprawiedliwiła się i pozostała w swym pokoju. Nie mogłem pojąć, jaki był cel tych zarządzeń; myślałem, że chce tylko odłączyć od niej Phelpsa, który tymczasem wesoły z wracających mu sił i zadowolony, że będzie mógł znów działać, z największym apetytem spożył śniadanie. Zdziwienie nasze wzrosło, gdy Holmes na dworcu pomógł nam wsiąść do pociągu, a następnie spokojnie oświadczył, że nie myśli wcale opuszczać Wokingu.
— Muszę jeszcze parę szczegółów wyjaśnić — rzekł. — Pańska nieobecność zaś mi przytem bardzo pomoże. — Ty zaś, Watson, wyświadczysz mi wielką przysługę, jeżeli po przybyciu do Londynu pojedziesz natychmiast na Baker-Street i zostaniesz tam aż do mego powrotu. Bardzo dobrze się zresztą składa, że jesteście dawnymi kolegami szkolnymi, znajdziecie więc dość materyału do rozmowy, żeby czas wypełnić. Pan Phelps może spać w moim pokoju; jutro rano wrócę pociągiem, który przychodzi na stacyę Waterloo o ósmej rano.
— A co będzie z naszemi badaniami w Londynie? zapytał Phelps nieco rozczarowany.
— To załatwimy jutro. Moja obecność jest teraz ważniejszą tutaj.
— Niech pan powie w Briarbrae, że jutro wieczorem wrócę — zawołał Phelps, kiedy pociąg właśnie ruszył.
— Prawdopodobnie nie będę w Briarbrae, odpowiedział nam i skinął na pożegnanie, kiedy wyjechaliśmy z dworca.
Rozmawialiśmy o nowym planie Holmesa, nie mogliśmy atoli zrozumieć powodu tych zarządzeń.
— Mojem zdaniem chce on wykryć sprawcę tego zamachu — rzekł Phelps. Ja myślę, że to nie był zwyczajny złodziej.
— A cóż przypuszczasz?
— Możesz to przypisać moim słabym nerwom, mimo to jestem przekonany, że chodzi tu o polityczna intrygę, z powodu której sprzysiężono się odebrać mi życie. Brzmi to zapewne, nieprawdopodobnie i śmiesznie, ale zastanów się nad tem, co zaszło! Pocoby złodziej chciał włamać się do sypialni, gdzie nie mógł liczyć na obfity łup — i poco wdzierałby się z nożem?
— Czy nie był to może kawał żelaza?
— Wiem z pewnością, że to był nóż; widziałem, jak ostrze błyszczało.
— Ale któżby mógł cię tak prześladować?
— To jest właśnie dla mnie zagadką.
— Bardzo możliwe, że Holmes jest tego samego, co ty zdania, a to usprawiedliwiałoby jego postępowanie. Jeżeli więc twoje przypuszczenie jest słuszne i on pozostał tam, aby schwytać tego człowieka, który ci ostatniej nocy zagrażał, to wkrótce dowiedziałby się także, kto jest sprawcą kradzieży tego dokumentu. Trudno bowiem przypuścić, żebyś miał aż dwóch wrogów, jednego, który cię okradł, drugiego, który godził na twoje życie.
— Ale pan Holmes zapewniał, że nie będzie w Briarbrae.
— Znam go już od dłuższego czasu — rzekłem, — i wiem dobrze, że nigdy nie podejmuje on niczego bez pewnego powodu.
Poczem starałem się skierować rozmowę na inny przedmiot. Znajdowałem się w bardzo niemiłem położeniu. Phelps był jeszcze osłabiony po chorobie, a nieszczęście zrobiło go niezmiernie wrażliwym i niecierpliwym. Napróżno starałem się go zająć swemi przygodami w Indyach i w Afganistanie lub też omawiać rozmaite zagadnienia społeczne. Nie dał się rozerwać i odwrócić do innych myśli, ale wracał wciąż do rozważania swojego nieszczęścia. Zastanawiał się wciąż nad tem, co Holmes teraz robi, co lord Holdhurst przedsięweźmie, co następny dzień przyniesie itd., a pod wieczór rozdrażnienie jego zaczęło jeszcze bardziej wzrastać.
— Czy sadzisz, że można liczyć na zdolności Holmesa? — zapytał mnie.
— Byłem świadkiem, jak wielkie zagadki rozwiązywał.
— Ale na taką tajemnicę jak ta, chyba jeszcze nie natrafił?
— Owszem. Wyjaśnił wypadki, które miały jeszcze mniej punktów oparcia, jak ten.
— Ale czy wchodziły w grę tak ważne interesa?
— Tego nie wiem. Wiem atoli, że w trzech wypadkach bardzo zawiłych działał dla panujących domów w Europie.
— Ty znasz go dobrze, Watsonie. Jest on człowiekiem tak zamkniętym w sobie, że nie wiem, co o nim myśleć. Jak więc sądzisz, czy on ma nadzieję na pomyślny koniec tej sprawy?
— Nic o tem nie mówił.
— To zły znak!
— Przeciwnie, zauważyłem dotąd, że kiedy nie ma nadziei, wyznaje to otwarcie. Kiedy atoli jest już na właściwej drodze, wtedy milczy. Ale wierz mi mój drogi, że nic to nam nie pomoże, sprawą tą się drażnić; przeto udaj się na spoczynek, aby wzmocnić nerwy i siły na jutrzejszą pracę.
Udało mi się wreszcie nakłonić go, żeby położył się spać, choć wiedziałem, że w takiem rozdrażnieniu nie będzie mógł zasnąć. Rozdrażnienie jego działało zaraźliwie, bo i ja długo przewracałem się na łóżku i myślałem nad tą zagadką; wyszukiwałem setki teoryi, by następnie zbić ich niemożliwość. Dlaczego Holmes został w Woking? — Dlaczego nakazał pannie Harrison przez cały dzień nie opuszczać pokoju, w którym spał Percy? — Dlaczego zależało mu na zatajeniu swojej obecności w Briarbrae? Wśród daremnych wysiłków, aby na pytania te znaleść odpowiedź, zasnąłem.
Zbudziłem się rano o siódmej i natychmiast udałem się do pokoju Phelpsa; był bardzo znużony z powodu bezsennej nocy. Pierwszem pytaniem jego było, czy Holmes już wrócił.
— Wróci, jak zapowiedział, — odrzekłem, nie prędzej i nie później.
Moje słowa sprawdziły się; w parę minut po ósmej przyjechał dorożką. Stojąc przy oknie, zobaczyliśmy jak wysiadał z dorożki; lewą rękę miał obandażowaną, był blady i ponury. Wszedł do domu, ale trwało to niemałą chwilę, nim wszedł do pokoju.
— Przychodzi, jak zwyciężony — żalił się Phelps.
Musiałem to potwierdzić.
— Prawdopodobnie więc będziemy musieli szukać rozwiązania tej zagadki tu w mieście — zauważyłem.
Phelps westchnął ciężko.
— Nie wiem, dlaczego — rzekł, — tak wielkie pokładałem nadzieje w jego powrocie. Ale ręki nie miał wczoraj obandażowanej; musiało więc coś zajść.
— Czy może jesteś zraniony? — zapytałem go, kiedy wszedł do pokoju.
— Głupstwo — małe draśnięcie, spowodowane tylko moją niezręcznością, — odpowiedział i przywitał się z nami. Pańska sprawa, panie Phelps, jest jedną z najciemniejszych, jakie kiedykolwiek spotkałem.
— Obawiałem się też zaraz, że przechodzić będzie ona pańskie siły.
— W każdym razie bardzo ciekawa sprawa.
— Z twego bandażu wnioskuję o jakiejś przygodzie. Czy nie możesz nam opowiedzieć, co ci się przydarzyło?
— Po śniadaniu, mój kochany Watsonie. Zważ, że dziś rano trzydzieści mil oddychałem świeżem powietrzem Surreyu. Czy przyszła odpowiedź na mój inserat? Nie? — Nie zawsze wszystko się powiedzie.
Stół był już nakryty, a właśnie, gdy chciałem dzwonić, weszła do pokoju pani Hudson z kawą i herbatą na tacy. W parę minut przyniosła parę przykrytych półmisków i zasiedliśmy do stołu, Holmes głodny jak kruk, ja zaciekawiony, a Phelps w największem przygnębieniu.
— Pani Hudson znakomicie się wywiązała ze swego zadania, — rzekł Holmes podnosząc pokrywkę półmiska, na którym był paprykasz z kury. Kuchnia jej jest wprawdzie ograniczona, ale wie dobrze, co należy do dobrego śniadania. — Co tam masz, Watson?
— Szynkę i jaja.
— Dobrze. Co pan pozwoli, panie Phelps, proszę.
— Dziękuję, nie mogę nic jeść — odrzekł.
— Dlaczego? Niech pan spróbuje może z tego półmiska, co przed panem stoi.
— Dziękuję bardzo, ale doprawdy nie mogę.
— Dobrze więc, rzekł Holmes ze znaczącym uśmiechem. Czy mogę pana prosić, żeby mi go pan podał?
Phelps podniósł pokrywkę i krzyknął, patrząc blady z przerażenia na półmisek. Na półmisku leżał zwój szaroniebieskiego papieru. Chwycił go w rękę, pożerał prawie oczyma, przycisnął do serca, a wreszcie począł tańczyć jak opętany po pokoju i prawie płakać z radości. Opadł wreszcie na fotel i był tak wyczerpany i osłabiony tem nagłem wzruszeniem, że musieliśmy mu wlać do ust parę łyżek wódki, by go uchronić od zemdlenia.
— Niech się pan uspokoi — rzekł Holmes, klepiąc go łagodnie po plecach. To było niemądrze z mej strony tak pana przerazić; lecz niech się pan zapyta Watsona, że nie mogę się powstrzymać, gdzie chodzi o wywołanie dramatycznej sceny.
Phelps chwycił go za rękę i w uniesieniu ucałował. — Niech pana Bóg błogosławi — zawołał, za to, że mi pan cześć uratował.
— Moja również była tu wystawiona na niebezpieczeństwo, odparł Holmes; dla mnie niepowodzenie jest równie przykre jak dla pana niewypełnienie obowiązku.
Phelps ukrył troskliwie cenny dokument w kieszeni.
— Nie chcę panu przerywać śniadania, rzekł, a jednak umieram z ciekawości dowiedzenia się, w jaki sposób odzyskał pan ten dokument, i gdzie on był ukryty.
Mój przyjaciel tymczasem wypił szybko kawę i zjadł szynkę i jaja. Wreszcie wstał, zapalił fajkę, rozparł się w fotelu i zaczął opowiadanie:
— Chce wam opowiedzieć, co najpierw uczyniłem i jaki to później miało wynik. Kiedy was pożegnałem na stacyi, odbyłem bardzo przyjemną przechadzkę po okolicy aż do wioseczki Ripley, gdzie w gospodzie wypiłem herbatę, a następnie byłem na tyle przezorny, że wziąłem na drogę do kieszeni parę kawałków chleba i flaszkę wódki. Pozostałem tam przez cały dzień i dopiero nad wieczorem wróciłem do Woking; wkrótce znajdowałem się na gościńcu obok Briarbrae. Droga ta nigdy nie jest bardzo zaludnioną, ale ja zaczekałem aż zupełnie opustoszała i wtedy skoczyłem przez płot do ogrodu.
— Czy brama nie była otwarta? zapytał zdziwiony Phelps.
— Owszem; ale ja uważałem to za stosowniejsze. Wybrałem miejsce, gdzie stoją trzy sosny, a pod ich osłoną dostałem się dalej tak, że nikt mnie nie mógł dojrzeć. Pełzałem wśród krzaków jeżyny, od jednego krzaku do drugiego — kolana u moich spodni mogą to poświadczyć — aż dopełznąłem do krzaku rododendronu naprzeciw okna pańskiej sypialni. Położyłem się więc tu na ziemi i czekałem, co z tego wyniknie.
Okiennice w pańskim pokoju nie były jeszcze zamknięte, widziałem więc, jak panna Harrison czytała przy stole. O kwadrans na jedenastą złożyła książkę, zamknęła okiennice i udała się do swego pokoju. Słyszałem wyraźnie, jak zamknęła za sobą drzwi, stosownie do mego polecenia wyjęła klucz z zamku i wzięła z sobą.
— Klucz? zapytał Phelps.
— Tak jest; zrobiła tak, jak prosiłem i mogę pana zapewnić, że bez jej pomocy nie byłby pan odzyskał tego dokumentu. Ona udała się na spoczynek, światła już wszystkie pogasły w oknach, a ja tymczasem czekałem ukryty za krzakiem.
Noc była cudna, powietrze ciepłe, ale czas mi wydawał się niezmiernie długi. Tem bardziej, że czułem pewne podrażnienie, jak myśliwy czatujący na zwierzynę. Była ta chwila podobna do tej, kiedyśmy czekali w pokoju, aby rozwiązać mały problem „Centkowanej wstęgi.“ Zegar kościelny w Woking bił wszystkie kwadranse, ale mnie się wciąż zdawało, że zegar stanął, a każdy kwadrans wydawał mi się wiecznością. Wreszcie około drugiej godziny rano usłyszałem nagle, jak ktoś cicho odsunął zasuwkę i obrócił kluczem w zamku. Wkrótce otworzyły się tylne drzwi, przeznaczone dla kupców i dla służby, i wyszedł z nich na światło księżycowe pan Józef Harrison.
— Co — Józef! zawołał Phelps.
— Był bez czapki, przez plecy miał zarzucony czarny płaszcz, którym w razie alarmu mógł łatwo zakryć twarz. Szedł na palcach pod ścianą, a kiedy doszedł do okna, włożył długi nóż w szparę między okiennicami i odsunął zasuwkę. Otworzył okno, podobnie otworzył wewnętrzne okiennice, odsunął poprzeczny pręt i tak dostał się już do pokoju.
Ze swego stanowiska mogłem uważać na wszystkie jego poruszenia w pokoju. Zapalił obie świece na gzymsie kominka i podniósł koniec dywana koło drzwi. Następnie schylił się i wyjął z podłogi jedną kwadratową taflę drewnianą, która umyślnie nie została lepiej przytwierdzoną, ażeby ułatwić potrzebne czasem poprawki. Ze skrytki tej wyciągnął ten zwój papieru, założył taflę napowrót na swoje miejsce, przykrył kocem, zgasił świece i wpadł prosto w moje ramiona, bo stałem właśnie pod oknem, czekając na niego.
Pan Józef okazał teraz znacznie więcej energii i śmiałości, niż przypuszczałem. Zamierzył się na mnie nożem i musiałem go dwukrotnie powalić na ziemię, przyczem zostałem raniony w rękę, nim go zdołałem pokonać. Oczy jego — jedyna broń, jaka mu pozostała — ciskały na mnie błyskawice nienawiści, ale wreszcie usłuchał mojej rady i oddał dokument. Wtedy zaś go natychmiast puściłem i równocześnie zatelegrafowałem o całym wypadku do Forbesa. Jeżeli uda mu się ptaszka złapać, to dobrze. Ale jeżeli zastanie już gniazdko puste, to jeszcze lepiej dla rządu. Sadzę bowiem, że tak lord Holdhurst jak p. Percy Phelps woleliby, żeby sprawa ta wcale nie była roztrząsana przed sądem.
— Mój Boże! — wyjąknął nasz klient. Czyż to możliwe, że kiedy ja z rozpaczy w gorączce leżałem przez 10 tygodni, papiery znajdowały się w tym samym pokoju?
— I rzeczywiście tak było!
— A Józef — złodziej i łotr!
— Zdaje mi się, że Józef jest o wiele niebezpieczniejszy i podlejszy, aniżeli to można sadzić z jego powierzchowności. Dowiedziałem się dziś rano o nim, że poniósł wielkie straty na giełdzie, i że nie cofa się przed żadnymi środkami, gdzie chodzi o zdobycie pieniędzy. Będąc takim egoistą, nie wahał się też poświęcić pańskiej czci i szczęście swej siostry dla własnej korzyści.
Percy Phelps opadł na krzesło.
— Jestem jakby ogłuszony; pańskie słowa działają na mnie jak ciosy zadawane w głowę.
— Największa trudność w pańskim wypadku była ta, — mówił dalej Holmes tonem pouczającym, że było tu za wiele danych. Wiele rzeczy ważnych, ale wiele też zbytecznych; trzeba więc było dopiero ze wszystkich nam znanych szczegółów wybrać rzeczywiście potrzebne i złożyć je, aby w ten sposób odtworzyć cały łańcuch wypadków w swem pierwotnem następstwie. — Podejrzywałem Józefa od chwili, kiedy dowiedziałem się od pana, że miał pan z nim tego wieczora razem jechać do domu i że miał on po pana przyjść. Ponieważ zaś znał on rozkład w ministerstwie, a później dowiedziałem się, że ktoś chciał dostać się do pańskiego pokoju, w którym przecież nikt nie mógł nic ukryć, prócz Józefa mieszkającego przed pańską chorobą w tym pokoju, upewniłem się w swych podejrzeniach. Umocniło mnie w podejrzeniach to, że sprawca zamachu wybrał tę noc, w której nie było pańskiej pielęgniarki; to mi wykazywało, że to był jakiś domownik.
— Jak mogłem być tak ślepy.
— O ile więc dotąd stwierdziłem, wydarzenie to miało następujący przebieg: Józef Harrison wszedł tylnemi drzwiami od strony Charles-Street; a ponieważ znał dobrze drogę, wszedł do pańskiego pokoju właśnie w tej chwili, kiedy pan wyszedłeś popatrzyć, czy kawa już gotowa. Nie zastał nikogo w pokoju, zadzwonił więc; w tej samej chwili zobaczył dokument, leżący na stole; jeden rzut oka wystarczył, żeby zrozumieć jego wielką wartość; z błyskawiczną szybkością schował go więc do kieszeni i uciekł. Jak pan sobie przypomina, upłynęło kilka minut, nim zaspany służący zwrócił pańską uwagę na dzwonek, ale ten krótki czas wystarczał, aby umożliwić złodziejowi ucieczkę.
Odjechał natychmiast pociągiem do Woking, a kiedy się przekonał, że zdobycz jego przedstawia olbrzymią wartość, ukrył go, aby po paru dniach sprzedać go francuskiemu lub rosyjskiemu poselstwu za wysoką cenę. Nagle przywieziono pana chorego, a on nieprzygotowany na to musiał pokój swój odstąpić. Odtąd były w pokoju zawsze dwie osoby, tak że nie miał dostępu do swego skarbu. Rozpaczliwe musiało być jego położenie. Wreszcie myślał już, że nadeszła dla niego szczęśliwa sposobność, gdy wtem został spłoszony pańską czujnością.
— Nie wziąłem wtedy właśnie zwykłego środka na spanie.
— Pańskie szczęście, bo prawdopodobnie starał się on już przedtem o jego skuteczność. Że odwiedziny jego wkrótce się ponowią, byłem tego pewny. Pańska jazda do Londynu miała za zadanie ułatwić mu to. Bojąc się atoli, żeby mnie nie wyprzedził, nakazałem pannie Harrison przez cały dzień nie opuszczać pokoju. Dałem mu więc pole otwarte a sam zasiadłem na czatach. Byłem przekonany, że papiery są ukryte w pokoju, nie chciałem atoli go przeszukać i zadawać sobie tyle trudu. Czekałem więc, aż on sam wskaże mi miejsce, gdzie skarb ten był ukryty. — Czy może jest jeszcze panu coś niejasne?
— Dlaczego pierwszym razem chciał dostać się oknem, kiedy mógł wejść drzwiami? — zapytałem.
— Ażeby dostać się do drzwi, musiałby przejść przez cały szereg sypialnych pokoi. Oknem zaś mógł równie łatwo wejść do pokoju, jak też wyskoczyć.
— Ale czy pan sądzi — zapytał Phelps, że on miał mordercze zamiary. Ja sądzę, że nóż służył mu tylko za narzędzie.
— Możliwe — odrzekł Holmes, wzruszając ramionami. W każdym razie to pewne, że Mr. Józef Harrison, to jest taki pan, u którego nie można liczyć na łaskę lub litość.


Ostatnie zagadnienie.

Gdy sobie przypomnę ostatnią przygodę mego przyjaciela Sherlocka Holmesa, taki żal ogarnia mi serce, że trudno mi chwycić za pióro, aby opisać to wydarzenie. W opowiadaniach moich, niedoskonałych zresztą i pozostawiających wiele do życzenia, — opisujących wypadki od chwili naszego zapoznania się przy sposobności „Studyum w szkarłacie“ aż do czasu „Tajnej ugody potęg morskich,“ — wydarzenie to dotąd nie było uwzględnione, choć upłynęło już od niego dwa lata. Byłbym też o niem nigdy nie wspomniał, gdyby mnie nie zmusiły do tego wydane niedawno listy pułkownika Jamesa Moriarty’ego, w których on stara się oczyścić swego brata z wszelkich zarzutów; to skłania mnie do zmiany pierwotnego postanowienia i do prawdziwego przedstawienia tej sprawy. O ile sobie przypominam, były tylko trzy wzmianki w dziennikach o tym wypadku: najpierw w „Journal de Genève“ z 6. maja 1891, w depeszy Biura Reutera z 7. maja, a wreszcie w listach pułkownika Moriarty’ego. Z tych oba pierwsze opisy były pobieżne i niedokładne, ostatni zaś zupełnie niezgodny z rzeczywistością. Dlatego chciałbym opisać pierwszy raz zgodnie z prawdą szczegóły zajścia miedzy profesorem Moriarty’m a Sherlockiem Holmesem.
Kiedy się ożeniłem i rozpocząłem praktykę lekarską, zmieniły się nieco moje stosunki z Holmesem. Przychodził jeszcze wprawdzie od czasu do czasu do mnie z prośbą, abym towarzyszył mu przy jego pracy, ale wypadki takie były coraz rzadsze, tak że z r. 1890 mam tylko trzy takie wydarzenia zapisane. Przy końcu r. 1890 i z początkiem 1891 działał Holmes w jakiejś niezmiernie ważnej sprawie dla rządu francuskiego; otrzymałem wtedy od niego dwa listy, jeden z Narbonne, drugi z Nimes, z których mogłem wnioskować, że pobyt jego we Francyi będzie prawdopodobnie długotrwały. Bardzo się więc zdziwiłem, gdy wieczorem 24. kwietnia wszedł do mego pokoju. Był blady i znużony; wyglądał gorzej niż zwykle, co mnie bardzo zmartwiło.
— Rzeczywiście, spracowałem się, odpowiedział na moje pełne współczucia spojrzenie. Byłem bardzo zajęty w ostatnich dniach. Ale pozwól, że zamknę natychmiast okiennice.
Pokój oświetlała tylko lampa, stojąca na stole, przy którym właśnie siedziałem. Holmes, idąc pod ścianą, zbliżył się nagle do okna i szybko zamknął okiennice.
— Jak widzę, obawiasz się kogoś, — odezwałem się.
— Tak jest.
— Czego?
— Kul powietrznych.
— Co przez to rozumiesz, mój kochany Holmesie?
— Wiesz chyba, Watsonie, dobrze, że nie jestem bojaźliwy. Lecz nie zważać na grożące niebezpieczeństwo, byłoby głupotą, a nie odwagą. Czy mogę cię prosić, o zapałkę?
Zapalił papierosa i z rozkoszą wciągał dym.
— Muszę cię najpierw przeprosić, że tak późno przychodzę, mówił dalej, a następnie prosić cię o pozwolenie, żebym mógł opuścić twój dom przez mur, okalający ogród.
— Co to ma wszystko znaczyć? — zapytałem.
Wyciągnął swoją rękę, a w świetle lampy spostrzegłem, że dwie kostki u jego ręki były zgruchotane i zakrwawione.
— Nie jest to więc drobnostka, jak widzisz, rzekł z uśmiechem. Przeciwnie, innemu wystarczyłoby to, żeby złamać rękę. Czy żona twoja jest w domu?
— Nie, wyjechała.
— Tak? Więc jesteś sam?
— Zupełnie sam.
— A więc tem łatwiej mogę cię prosić, abyś mi przez tydzień towarzyszył w podróży.
— Dokąd?
— Dokądkolwiekbądź; jest mi to zupełnie obojętne.
Było coś niezwykłego w jego zachowaniu się. Wydawało mi się nieprawdopodobnym, żeby bez powodu urządzał sobie odpoczynek, a nadto twarz jego blada i znużona wskazywała na wielkie rozdrażnienie nerwowe. Wyczytał to zdziwienie w moich oczach i począł wyjaśniać mi swoje położenie.
— Zapewne nigdy nie słyszałeś o profesorze Moriarty’m? — zapytał mnie.
— Nigdy.
— Na tem właśnie polega jego genialność i niezwykłość! — zawołał. Człowiek ten zagraża całemu Londynowi, a nikt go nie zna. To jest właśnie, co mu wyznacza najwybitniejsze miejsce w historyi zbrodni. Mówię ci też zupełnie poważnie, że gdybym tego człowieka był w stanie pokonać i uwolnić od niego społeczeństwo, uważałbym to za szczyt powodzenia i byłbym gotów poświecić się odtąd spokojniejszym zajęciom. Za usługi, jakie oddałem w ostatnich czasach szwedzkiej rodzinie królewskiej i francuskiej republice, otrzymałem tak sowite wynagrodzenie, że mogę odtąd żyć spokojnie i poświęcić się jedynie tak ulubionym przezemnie badaniom chemicznym. Ale nie mógłbym spocząć, póki musiałbym pomyśleć, że taki człowiek, jak profesor Moriarty, przez nikogo nie zaatakowany, chodzi sobie spokojnie po Londynie.
— Cóż takiego on popełnił?
— Niezmiernie ciekawe jest jego curriculum vitae. Pochodzi ze znakomitej rodziny, jest niezmiernie wykształcony, a szczególnie odznacza się wprost fenomenalnemi zdolnościami do matematyki. Mając lat 21, napisał rozprawę o teoryi pierwiastków, która zjednała mu rozgłos w całej Europie. Na podstawie tej pracy został profesorem wyższej matematyki na jednym z mniejszych uniwersytetów, a wszyscy przepowiadali mu świetną przyszłość. Lecz człowiek ten miał wrodzone zbrodnicze popędy, które jego niezwykłe zdolności nietylko nie zdołały przytłumić, ale owszem wzmocniły i uczyniły niebezpieczniejszymi. O osobie jego poczęły krążyć różne wieści tak, że wreszcie był zmuszony złożyć godność profesorską; udał się do Londynu i tu otworzył szkołę wojskową, gdzie przygotowywał do egzaminów oficerskich. Tyle tylko wiedzą o nim wszyscy; szczegóły, które teraz ci opowiem, zebrałem sam.
— Wiesz, że nikt chyba nie zna lepiej odemnie wyższego świata zbrodniarzy londyńskich. Tymczasem już od dłuższego czasu zwróciło to moją uwagę, że poza wszystkimi prawie przestępcami ukrywa się jakaś tajemnicza potęga, która szydzi z prawa i osłania zbrodniarzy. Przy rozmaitych wypadkach, fałszerstwach pieniędzy, morderstwach i rabunkach, natrafiałem na ślady tej potęgi. Cały szereg zbrodni niewykrytych, ale podobnych do siebie w sposobie wykonania, przypisywałem tej właśnie tajemniczej sile. Latami pracowałem nad tem, żeby wykryć tę tajemnicę, aż wreszcie zdołałem uchwycić nić, po której wśród licznych zboczeń z właściwej drogi, doszedłem do znakomitego matematyka, byłego profesora Moriarty’ego.
— To jest Napoleon zbrodni. Jest organizatorem prawie wszystkich popełnianych, a zwykle niewykrytych zbrodni i przestępstw w Londynie. Jest to geniusz, filozof i wielki myśliciel. Posiada niezwykły umysł. Siedzi, jak pająk nieruchomy na środku siatki o tysięcznych niciach, ale czuje natychmiast najmniejsze drgnięcie którejś z nich. Sam prawie wcale nie działa, wypracowuje tylko plany, a jego liczni i znakomicie zorganizowani pomocnicy i ajenci wykonują je. Jedno słowo profesora wystarcza, ażeby wykonać jakąś zbrodnię, czy to dokument ważny ukraść, czy dom jakiś obrabować, czy kogo uśmiercić. Kiedy ajent zostanie schwytany, nie szczędzi się pieniędzy, żeby go za złożeniem kaucyi uwolnić lub wyszukać mu znakomitego obrońcę. Naczelnik nie może być nigdy schwytany, ani też nawet podejrzywany. Kiedy więc w badaniach swych doszedłem do takich wyników, postanowiłem związek ten zniszczyć.
Ale profesor był zawsze otoczony strażą przyboczną i tak doskonale uwiadomiony o każdym moim kroku, że jego obliczenia pokrzyżowały moje przypuszczenia, które wystarczały, aby go sądownie ukarać. Wiesz dobrze, co umiem, a jednak po trzech miesiącach strasznych wysiłków muszę przyznać, że znalazłem równie silnego przeciwnika. Tak dalece musiałem podziwiać jego zręczność, że nie mogłem się oburzać na jego zbrodnie. Wreszcie popełnił jeden mały błąd, ale to dla mnie wystarczało. Uzyskałem teraz przewagę; od tej chwili począłem zastawiać sidła na niego i sądzę, że wkrótce w nie wpadnie. Do trzech dni, to znaczy w przyszły poniedziałek sprawa dojrzeje, a profesor wraz ze wszystkimi członkami bandy dostanie się do więzienia. A wtedy odbędzie się największy proces stulecia i wyjaśni się około czterdzieści tajemniczych wypadków. Nie mogę atoli przedwcześnie przystąpić do dzieła, bo mogliby mi się w ostatniej chwili wymknąć.
Gdyby się to było dało wszystko wykonać bez wiedzy profesora, sprawa byłaby została pomyślnie załatwiona. Lecz był nadto chytry i żaden krok mój nie uszedł jego uwagi. Zawsze mi się wymykał, kiedy go chciałem już schwytać. Powiadam ci, mój kochany, że ta cicha walka, znakomita zarówno w ataku, jak w obronie, zajmuje pierwszorzędne miejsce w historyi sztuki policyjnej. Nigdy jeszcze nie doszedłem do tego stopnia doskonałości, ale nigdy też nie natrafiłem na tak zacięty opór. On dzielnie się bronił, ja jeszcze zacięciej atakowałem. Dziś rano poczyniłem już ostatnie kroki i brakowało mi jeszcze trzech dni, ażeby tę sprawę zakończyć. Myśląc nad tem, siedziałem w pokoju, gdy nagle otwarły się drzwi i wszedł profesor Moriarty.
Mam dość silne nerwy, a jednak muszę przyznać, że struchlałem na widok człowieka, którym umysł mój właśnie był zajęty. Znałem go już z widzenia. Ma on postać wysoką a chudą, czoło wysokie, wypukłe, podobne do białej krzywizny, a oczy głęboko osadzone. Twarz ogolona, blada, ascetyczna, ma w sobie coś z profesora, coś z uczonego. Przygarbiony nieco i z głową pochyloną naprzód, którą porusza ciągle to w tę, to w ową stronę, ma w sobie coś z pełzającego węża. Ostrym a zarazem ciekawym wzrokiem spojrzał na mnie.
— Czaszka pańska nie jest tak dobrze wykształcona, jak myślałem, rzekł wreszcie. To jest niebezpieczne przyzwyczajenie bawić się bronią nabitą w kieszeni.
Przy wejściu jego bowiem zrozumiałem, w jakiem znajduję się niebezpieczeństwie. Dla niego był bowiem jeden tylko środek ratunku, — zmusić mnie na zawsze do milczenia. Wyjąłem więc natychmiast ze szuflady rewolwer i schowałem do kieszeni. Na jego uwagę wyjąłem go i położyłem z otwartym kurkiem na stole. Uśmiechnął się wprawdzie, ale w oczach jego był taki wyraz, że broń leżąca obok znacznie mnie uspokajała.
— Pan mnie nie zna naturalnie — odezwał się wreszcie.
— Przeciwnie, rzekłem, to łatwo zresztą poznać, że się dobrze znamy. Proszę siadać. Mogę służyć pięciu minutami czasu, jeżeli ma mi pan coś do powiedzenia.
— Wszystko to, co mógłbym panu powiedzieć, pokrzyżowało już pańskie myśli.
— Moja odpowiedź także więc prawdopodobnie pokrzyżowała już pańskie słowa.
— A więc pan nie ustąpi?
— Nigdy.
Włożył rękę do kieszeni, a ja równocześnie chwyciłem za rewolwer. Wyjął atoli tylko notes, w którym miał różne zapiski i zaczął czytać:
4. stycznia pierwszy raz stanąłeś mi pan na zawadzie; 23. stałeś się pan mi niewygodny; w połowie lutego począłeś mi pan robić poważne trudności; przy końcu marca doznałem wielkiej przeszkody w swych planach, — a teraz przy końcu kwietnia wskutek ciągłego pańskiego pościgu znajduję się w niebezpieczeństwie postradania wolności. Położenie moje stało się wprost nie do wytrzymania.
— Czy ma pan jeszcze co do zauważenia? zapytałem go.
— Musi pan się cofnąć, panie Holmes, rzekł kręcąc głową. Musi pan, rozumie pan.
— Ale dopiero w poniedziałek, odrzekłem.
— Gadu! gadu! odrzekł. Jestem pewny, że człowiek tak rozsądny jak pan zrozumie, że ze sprawy tej jest tylko jedno wyjście: pańskie cofniecie się. Doszedł pan w swych badaniach do takich wyników, że nam pozostaje tylko jeden ostateczny środek obrony. Przypatrywanie się pańskiej działalności sprawiło mi prawdziwą przyjemność i szczerze pana zapewniam, że będzie bardzo mi przykro, jeżeli będę się musiał chwycić ostatecznych środków. Pan się uśmiecha, ale zapewniam pana, że mówię zupełnie poważnie.
— Niebezpieczeństwo należy do niego zawodu.
— To nie jest niebezpieczeństwo, lecz nieuchronna zguba. Walczy pan nie z jednostką, ale z potężną organizacyą, której pan mimo niezwykłej bystrości umysłu nie jest w stanie przeniknąć. Musi się pan cofnąć, jeśli nie chce pan zostać zgniecionym.
— Bardzo żałuję, rzekłem, powstając, że nie mogę dłużej prowadzić tak przyjemnej rozmowy, gdyż ważne zajęcia powołują mnie gdzie indziej.
On podniósł się także, milcząc, popatrzył na mnie i smutnie potrząsnął głową.
— Tak, tak, odezwał się wreszcie, szkoda, że nie mogę pana przekonać; w każdym razie uczyniłem, co mogłem. Wszystkie pańskie plany są mi znane, dlatego przed poniedziałkiem nie jest pan w stanie nic mi zrobić. Będzie to pojedynek między nami. Pan spodziewa się mnie ujrzeć kiedyś na ławie oskarżonych. Nie przyjdzie do tego. Pan spodziewa się mnie pokonać. Nigdy to się panu nie uda. A gdyby pan zręcznością swoją tego rzeczywiście dokonał, to niech będzie przekonany, że odpłacę się pięknem za nadobne.
— Powiedział mi pan wiele grzeczności, odparłem. A ja panu także powiem jeden komplement. Gdybym był pewny urzeczywistnienia pierwszej możliwości, dla dobra społeczeństwa chętniebym się zgodził na drugą.
— Mogę panu jedno przyrzec, drugie nie, — mruknął i wściekły wyszedł z pokoju.
Takie było moje spotkanie z profesorem Moriarty’m. Muszę przyznać, że zostało mi po niem niemiłe uczucie. Jego pozornie łagodny a szczery sposób mówienia robił wrażenie otwartości i zmuszał wierzyć w prawdziwość groźby. Zapytasz zapewne, dlaczego nie wezwałem przeciw niemu pomocy policyi. Dlatego, ponieważ byłem przekonany, że cios zostanie wykonany nie przez niego, ale przez jego pomocników. Mam już na to liczne dowody.
— Czy już zostałeś napadnięty?
— Naturalnie, mój kochany Watsonie; profesor Moriarty nie jest człowiekiem, któryby dozwolił róść trawie pod swojemi stopami. Koło południa wyszedłem, aby załatwić sprawunki w Oxford-Street. Byłem właśnie na rogu Bentinck-Street i Welbeck-Street, gdy nagle wjechał na mnie z szaloną szybkością powóz parokonny; skoczyłem na chodnik i w ten sposób uniknąłem niechybnej śmierci, a powóz znikł na następnym zakręcie w Marylebone-Lane. Szedłem wiec odtąd chodnikiem, ale kiedy przechodziłem przez Vere-Street, spadła cegła z dachu i tuż u mych stóp rozbiła się w tysiąc kawałków. Zawezwałem policyę i kazałem dom ten przeszukać. Nie znaleźliśmy nic podejrzanego, dlatego starano się mnie przekonać, że wiatr strącił jedną z nagromadzonych na dachu cegieł. Znałem naturalnie lepiej tego przyczynę, lecz nie miałem żadnego dowodu na poparcie swego twierdzenia. Wziąłem więc powóz i pojechałem do swego brata w Pall Mall, gdzie przepędziłem cały dzień. Kiedy szedłem od brata do ciebie, napadł mnie jakiś zbój z kijem w ręku. Powaliłem go na ziemię i oddałem policyi. Mogę cię atoli zapewnić, że między tym jegomością, na którego zębach zraniłem sobie rękę, a profesorem matematyki, który 10 mil stąd siedzi i wypracowuje swoje plany na czarnej tablicy, nie zostanie nigdy wykryty jakikolwiek związek. Zrozumiesz więc teraz, dlaczego zaraz po wejściu do ciebie zamknąłem okiennicę i prosiłem cię o pozwolenie, żebym mógł opuścić dom ten nie drzwiami, ale przez mur ogrodowy.
Miałem sposobność już nieraz podziwiać odwagę mego przyjaciela. Teraz podziw mój wzrósł, kiedy przyjaciel mój spokojnie opowiadał o całej seryi wypadków, z których każdy przyprawiłby drugiego o strach śmiertelny.
— Czy zostaniesz tu przez noc? zapytałem go.
— Nie, mój kochany, byłbym zbyt niebezpiecznym gościem. Plany swoje już wypracowałem i wszystko dobrze się zakończy. Sprawa postąpiła już tak naprzód, że uwięzienie może nastąpić bez mego współudziału i tylko dla dowodu prawdy będzie potrzebna moja obecność. Nie mam więc teraz nic lepszego do roboty, jak wyjechać na parę dni. Byłoby mi zaś przyjemnie, gdybyś mi w tej podróży na ląd stały mógł towarzyszyć.
— Mam teraz bardzo mało zajęcia, odparłem mu, a zresztą mój sąsiad z chęcią mnie zastąpi. Jestem gotów ci towarzyszyć.
— A możesz zaraz jutro rano odjechać?
— Mogę, jeśli to jest konieczne.
— Jest to nawet bardzo konieczne. Teraz zaś udzielę ci parę instrukcyi i proszę cię, żebyś je co do joty wypełnił, bo jesteś teraz moim partnerem w grze przeciw najniebezpieczniejszemu łotrowi i najpotężniejszej bandzie zbójeckiej w całej Europie. A teraz uważaj! Pakunek, który zamyślasz wziąć ze sobą, poślij niezaadresowany dziś w nocy jeszcze przez zaufanego służącego na dworzec Victoria. Rano każ sprowadzić dorożkę, i poleć słudze, który ci ją będzie miał sprowadzić, żeby nie brał ani pierwszej ani drugiej, którą spotka, lecz dopiero trzecią. W dorożce tej pojedziesz aż do Lowther-Arcade, cel jazdy wręczysz dorożkarzowi na kartce z uwagą, żeby kartki tej nigdzie nie porzucił. Zapłatę dla niego miej w pogotowiu, a kiedy przybędziesz na miejsce, wyskocz z powozu, śpiesz przez Lowther-Arcade i urządź tak wszystko, żebyś o godzinie 9¼ punktualnie zjawił się na jej końcu. Zastaniesz tam powóz, którego woźnica będzie ubrany w czarny ciężki płaszcz z czerwonym kołnierzem. Nic nie mówiąc, wsiądziesz do tego powozu, którym jeszcze w sam czas zdążysz do pociągu pospiesznego, odchodzącego z dworca Victoria na kontynent.
— Gdzie się mam z tobą spotkać?
— Na dworcu. Drugi wagon pierwszej klasy za lokomotywą będzie dla nas zarezerwowany.
— Mamy się więc zejść w tym wagonie?
— Tak jest.
Napróżno prosiłem Holmesa, żeby został u mnie na noc. Nie chciał, będąc przekonany, że obecność jego mogłaby być dla mnie niebezpieczną. Dał mi jeszcze kilka wskazówek, tyczących się naszej podróży, a wreszcie powstał, zabierając się do wyjścia; odprowadziłem go do ogrodu, gdzie przeskoczył przez mur na Mortimer-Street, zagwizdał na dorożkę i odjechał.


∗                ∗

Następnego dnia zrobiłem wszystko tak, jak mi nakazał. Kazałem więc przywołać dorożkę przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, żeby nie zdawało się, że została umyślnie zamówioną; zaraz po śniadaniu pojechałem do Lowther-Arcade, którą szybko przebiegłem. Na końcu jej oczekiwał już mnie powóz z tęgim woźnicą, ubranym, jak Holmes mi opisał, a ledwie wsiadłem, woźnica zaciął konie i pojechaliśmy ku stacyi Victoria. Kiedy wysiadłem na stacyi, woźnica zawrócił i popędził w przeciwnym kierunku. Dotąd było więc wszystko dobrze. Pakunek mnie już oczekiwał, a nie było mi wcale trudnem znaleść wagon, który mi wskazał Holmes, bo był on jedynym, który miał wywieszoną tabliczkę „zajęty.“ Za 7 minut pociąg miał ruszyć, a Holmesa jeszcze nie było. Starałem się wśród podróżnych i ich znajomych, żegnających się z nimi, znaleść mego przyjaciela, lecz napróżno. Zniecierpliwiony spędziłem parę minut na tem, że pomogłem jakiemuś staremu duchownemu włoskiemu rozmówić się z pakierem: łamaną angielszczyzną chciał on mu wytłumaczyć, że pakunek jego ma być nadany wprost do Paryża. Oglądnąłem się jeszcze raz za Holmesem, a wreszcie wszedłem do wagonu. Wtem spostrzegłem, że konduktor nie zważając na wywieszoną uwagę, przeznaczył mi ułomnego włoskiego duchownego na towarzysza podróży. Starałem się mu wytłumaczyć, że wagon ten jest zajęty, ale daremnie, bo rozum jego był widać jeszcze więcej ograniczony, jak jego angielszczyzna; rozsiadł się wygodnie, zupełnie nie zważając na moje słowa. Wzruszyłem więc bezradnie ramionami i począłem już poważnie zatrwożony wyglądać za moim przyjacielem. Dreszcz trwogi przeszedł mnie na myśl, że w nocy mógł się mu wydarzyć jakiś wypadek. Pozamykano już wszystkie drzwi, rozległ się świst lokomotywy, gdy nagle usłyszałem głos Holmesa:
— Nie raczyłeś mi nawet, mój kochany Watsonie, powiedzieć dzień dobry.
Zdziwiony obejrzałem się. Tymczasem stary duchowny zwrócił się ku mnie; w jednej chwili znikły zmarszczki na jego twarzy, nos oddalił się od brody, dolna warga cofnęła się wstecz, usta przestały drżeć, smutne oczy odzyskały swój ogień a pochylona postać wyprostowała się. W tej chwili atoli znikł znowu Holmes, a wrócił duchowny.
— Boże! rzekłem. Jak ty mnie przeraziłeś!
— Trzeba się mieć na baczności, szepnął. Mam wszelkie dane do przypuszczenia, że nas zawzięcie ścigają. Ale otóż Moriarty sam!
Przy ostatnich słowach Holmesa pociąg właśnie ruszył. Oglądnąłem się i zobaczyłem jeszcze, jak jakiś wysoki, chudy mężczyzna z wściekłością przedarł się przez tłum i dawał znaki, żeby pociąg zatrzymać. Było już zapóźno, bo w tej chwili wyjechaliśmy ze stacyi.
— Jak widzisz, przypuszczenia moje sprawdziły się, rzekł Holmes, śmiejąc się.
Poczem zrzucił swoje przebranie i schował płaszcz i kapelusz do podróżnej sakwy.
— Czytałeś dzisiejsze dzienniki poranne? zapytał.
— Nie.
— Więc nie słyszałeś nic o pożarze w Baker-Street?
— W Baker-Street?
— Dziś w nocy podłożono ogień pod moje mieszkanie. Ale szkoda nie jest wielka.
— Na Boga, Holmesie, twoje położenie jest straszne!
— Musieli mnie stracić z oczu od chwili, kiedy kazałem aresztować tego łotra z kijem, bo inaczej nie byliby myśleli, że ja wróciłem do swego mieszkania przy Baker-Street. Śledzili natomiast ciebie i to sprowadziło Moriarty’ego na dworzec Victoria. Czy postąpiłeś wedle moich wskazówek?
— W najdrobniejszych szczegółach!
— Czy zastałeś powóz?
— Tak jest, czekał na mnie.
— Poznałeś woźnicę?
— Nie.
— Był to mój brat Mycroft. W takich wypadkach, jak ten, nie można polegać na obcych. Ale musimy się zastanowić, jak postąpimy z Moriarty’m.
— Ponieważ to jest pociąg pospieszny, a statek po przybyciu jego natychmiast odchodzi, sądzę więc, że przed nim umkniemy.
— Otóż, jak widzę, mój kochany Watsonie, zapomniałeś o tem, że profesor Moriarty znajduje się na tym samym poziomie umysłowym co ja. A czy sądzisz, że ja, ścigając kogoś, dałbym się powstrzymać z powodu tak błahej przeszkody, jak spóźnienie się do pociągu? Dlaczego ty jego tak sobie lekceważysz?
— Cóż więc on uczyni?
— To, co ja uczyniłbym na jego miejscu.
— To znaczy?
— Weźmie pociąg specyalny.
— To się spóźni.
— Wcale nie. Nasz pociąg stoi w Canterbury, a przy okręcie także jest spóźnienie około kwadransu. A więc nas dogoni.
— Możnaby pomyśleć, że to my jesteśmy zbrodniarzami! — Czyż nie lepiejby było, gdy przybędzie, kazać go uwięzić?
— To znaczyłoby zniweczyć moją trzymiesięczna pracę. Złowilibyśmy wprawdzie wielką rybę, ale małe rybki wymknęłyby się z sieci; w poniedziałek schwytamy ich wszystkich razem. Na razie o uwięzieniu niema mowy.
— Cóż więc poczniemy?
— Wysiądziemy w Canterbury.
— A co potem?
— Potem zboczymy do Newhaven, a stąd popłyniemy do Dieppe. Wtedy Moriarty postąpi znów tak, jakbym ja na jego miejscu postąpił. Pojedzie wprost do Paryża, przychwyci nasz pakunek i będzie na nas czekał dwa dni w składzie pakunków. Ale my tymczasem wspomożemy kraj, przez który będziemy przejeżdżać, przez to, że kupimy sobie nowe sakwy podróżne i spokojnie pojedziemy przez Luksemburg i Bazyleję do Szwajcaryi.
Jestem zbyt przyzwyczajony do podróżowania, abym się wiele martwił stratą pakunku, ale gniewało mnie to, że byliśmy zmuszeni uciekać przed tak podłym człowiekiem. Wiedziałem atoli, że Holmes rozumiał położenie nasze lepiej odemnie. Wysiedliśmy więc w Canterbury i dowiedzieliśmy się, że najbliższy pociąg do Newhaven odchodzi dopiero za godzinę.
Żałośnie patrzyłem za pędzącym pociągiem pospiesznym, który uwoził wszystkie moje rzeczy, gdy wtem Holmes pociągnął mnie za rękaw i wskazał na linią kolejową.
— Widzisz? zapytał.
Na kraju widnokręgu w pobliżu lasów Kent wznosił się wązki słup dymu. Po upływie minuty można już było rozróżnić w dali lokomotywę z jednym wagonem tylko, pędzącą z szaloną szybkością ku stacyi. Zaledwie zdołaliśmy się ukryć za stosem pak, gdy pociąg przeleciał koło nas z szaloną szybkością i buchnął nam w oczy całą chmurą gorącej pary.
— Pojechał, rzekł Holmes, patrząc za znikającym pociągiem. Bystrość naszego przeciwnika ma przecie swoje granice, bo nie odgadł zupełnie moich myśli i nie postąpił stosownie do tego.
— A co byłby uczynił, gdyby był nas dopędził?
— Zapewne byłby mnie usiłował zamordować. Lecz jest to gra, do której trzeba dwu partnerów. — A teraz zachodzi pytanie, czy mamy tutaj spożyć drugie śniadanie, czy też to załatwić dopiero w Newhaven.


∗                ∗

Wieczorem przyjechaliśmy do Brukseli, gdzie pozostaliśmy przez dwa dni, trzeciego zaś dnia przybyliśmy do Strasburga. W poniedziałek rano zatelegrafował Holmes do policyi w Londynie, a wieczorem otrzymał już odpowiedź. Ledwie rozdarł telegram, rzucił go z przekleństwem i złością do pieca.
— Powinienem się był tego spodziewać, krzyknął. Uciekł!
— Moriarty?
— Całą bandę schwytali, a on im umknął! Naturalnie, że gdy ja opuściłem Londyn, nie było nikogo ktoby się mógł z nim mierzyć. A jednak myślałem, że napędziłem zwierzynę im wprost do sideł. Sądzę, Watsonie, że teraz najlepiej uczynisz, jeżeli wrócisz do Anglii.
— Dlaczego?
— Towarzystwo moje jest teraz bardzo niebezpieczne. Rola Moriarty’ego jest skończona. Nie może on wrócić do Londynu, bo byłby zgubiony. Znam go dobrze i wiem, że wysili całą swoją energię, aby się na mnie zemścić. Obiecał mi to w krótkiej rozmowie, jaką miał ze mną, i jestem pewny, że słowa dotrzyma. Radzę więc ci wrócić do swych zajęć.
Ale ja, jego stary przyjaciel i wierny towarzysz nie mogłem zważać na te słowa. Pół godziny zastanawialiśmy się nad tem w czasie obiadu w Strasburgu, a wieczorem tego samego dnia udaliśmy się w dalszą podróż do Genewy.
Cały tydzień szliśmy przepiękną doliną Rodanu, a następnie skręciliśmy do Lenk i wąwozem Gemmi wśród śniegów przedostaliśmy się do Interlaken a wreszcie do Meiringen. Była to niezwykle przyjemna wycieczka. U stóp naszych w dolinie świeża, delikatna zieleń wiosny, a nad nami dziewicza, lśniąca biel zimy. Widziałem jednak, jak Holmes nawet wobec piękna natury nie zapominał ani na chwilę o grożącem mu niebezpieczeństwie, co jak cień postępowało za nim. Tak w miłych wioskach alpejskich, jak na pustych ścieżkach górskich nie opuszczało go ani na chwilę uczucie niepewności, a z twarzy jego można było wyczytać niezłomne przekonanie, że wszędzie równe zagraża mu niebezpieczeństwo.
Przypominam sobie dokładnie, że kiedy szliśmy wąwozem Gemmi nad brzegiem ponurego jeziora Dauben, oderwał się nagle wielki odłam skalny i stoczył się tuż za nami z łoskotem do spienionego jeziora; Holmes wybiegł na blizki zrąb skalny i rozglądnął się na wszystkie strony. Napróżno zapewniał nasz przewodnik, że na wiosnę wypadki takie w górach są bardzo częste. Nic na to nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się znacząco, jakby już dawno spodziewał się tego wypadku.
Mimo tej ostrożności nie był wcale przygnębiony, lecz przeciwnie znajdował się w tak znakomitym humorze, jak nigdy. Bardzo zaś często powracał do tego, że chętnie zakończyłby swa karyerę, gdyby mu się udało uwolnić społeczeństwo od profesora Moriarty’ego.
— Zdaje mi się, Watsonie, mam prawo powiedzieć, zauważył przy tem, że życie moje nie było bezcelowe. Dlatego mógłbym z największym spokojem choć dziś jeszcze zakończyć swoją działalność, a życie byłoby mi odtąd jeszcze przyjemniejsze. Brałem udział prawie w tysiącu wypadkach, a jednak nigdy nie popełniłem żadnej nieprawości. Lecz od pewnego czasu czuję większy pociąg do rozwiązywania zagadnień, jakie zadaje nam sama natura, niż do zbyt płytkich zagadnień, które wynikają z nienaturalnych społecznych stosunków. Twoje pamiętniki, mój kochany Watsonie, skończą się w tym dniu, w którym odniosę największy tryumf przez uwięzienie lub zniszczenie najniebezpieczniejszego i najgenialniejszego przestępcy w całej Europie.
Pozostaje mi mało jeszcze do powiedzenia, co będę się starał krótko lecz dokładnie opisać.
Dnia 3. maja przybyliśmy do małej wioski Meiringen i rozgościliśmy się w hotelu „Angielski zajazd.“ Gospodarz Piotr Steiler senior, był to bardzo inteligentny człowiek i mówił doskonale po angielsku, bo był przez trzy lata kelnerem w „Hotel Grosvenor“ w Londynie. Za jego radą wyruszyliśmy 4. maja popołudniu w tym zamiarze, żeby przejść sąsiednie wzgórza i przepędzić noc w gospodzie „pod Hamletem“ w Rosenlaui. Szczególnie zaś nam polecał nie żałować trudu i zboczyć w połowie drogi do wspaniałego wodospadu Reichenbachu.
Okolica jest majestatyczna i straszna. Potok, wezbrany przez topniejące masy śniegu, spada z przeraźliwym hukiem w straszną przepaść, a piana pryska w tysiącach drobnych kropli w górę tak, że wygląda to jak dym, dobywający się z głębi przepaści. Przepaść, otoczona lśniącemi, czarnemi skałami zwęża się nagle w rozpadlinę skalną bezdenną. Ciągły łoskot olbrzymich białych słupów wody jest ogłuszający, a całe zjawisko straszliwe, lecz mimoto piękne. Staliśmy tuż nad krawędzią przepaści, patrząc na fale, jak rozbijały się o czarne skały i mieniły w słońcu różnemi barwami, to zielonemi, to białemi, to niebieskiemi i słuchaliśmy tonów, dochodzących nas z głębin, podobnych do ludzkich okrzyków radości.
Aby umożliwić doskonały przegląd tej kaskady, jest umyślnie wykuta po jednej stronie ścieżka, która atoli nagle się urywa, tak że podróżny musi wracać tą samą drogą, którą przybył. Odwróciliśmy się właśnie, gdy wtem spostrzegliśmy spieszącego ku nam młodego chłopaka z listem. List miał pieczątkę hotelu, w którym mieszkaliśmy; pisał w nim do mnie gospodarz, że tuż po naszem odejściu przybyła do hotelu jakaś chora na suchoty Angielka; przepędziła ona zimę w Davos i miała właśnie zamiar udać się do Lucerny, ażeby spotkać się ze znajomymi, gdy nagle po przybyciu do Meiringen dostała wybuchu krwi; pożyje jeszcze prawdopodobnie tylko parę godzin, byłoby więc dla niej wielką pociechą, gdyby mogła mieć w ostatniej chwili przy sobie angielskiego lekarza; gospodarz dodał od siebie, że uważałby to za wielką łaskę i osobistą przysługę, jeślibym chciał tej damie pospieszyć z pomocą, bo obca nie chce przyjąć żadnego szwajcarskiego lekarza, a on może się potem spotkać z zarzutem, że nie wezwał lekarskiej pomocy i t. d.
Nie mogłem się oprzeć tej prośbie i uważałem, że byłoby to z mojej strony bez serca nie spełnić ostatniego życzenia umierającej na obczyźnie rodaczki, lecz z drugiej strony namyślałem się nad tem, czy mogę zostawić Holmesa samego. Wreszcie postanowiliśmy, że Sherlock Holmes zatrzyma przy sobie młodego posłańca, dopóki ja nie wrócę z Meiringen. Przyjaciel mój miał chwilę pozostać nad wodospadem a następnie udać się do Rosenlaui i tam mieliśmy się wieczorem spotkać. Odchodząc, obejrzałem się jeszcze raz za siebie i widziałem, jak Holmes stał oparty plecami o skałę z założonemi rękoma i patrzył w głębinę. Widziałem go po raz ostatni...
Będąc już w dolinie, oglądnąłem się jeszcze raz. Samego wodospadu nie mogłem dostrzedz, tylko ścieżkę powyżej niego; po ścieżce tej szedł szybko jakiś człowiek. Czarna jego postać odbijająca od tła zieleni, jego nagłe ukazanie się i szybki chód zwróciły moją uwagę, lecz przy pośpiechu, z jakim zdążałem do hotelu, te szczegóły wkrótce wypadły mi z pamięci.
Po upływie może jednej godziny przybyłem do hotelu w Meiringen. Steiler stał w bramie.
— Gorzej jej? zawołałem, biegnąc ku niemu.
Na twarzy jego ukazał się wyraz zdziwienia, a ja w tej chwili uczułem, jak z przerażenia serce zamarło mi w piersiach.
— Pan nie pisał tego? — rzekłem, wyciągając list z kieszeni. Żadna chora Angielka nie przybyła do hotelu?
— Nic o tem nie wiem! zawołał; ale to moja koperta! To pewnie musiał napisać ten wysoki Anglik, co zaraz po odejściu panów przybył. Mówił on...
Nie słuchałem dalszych jego słów, lecz w niezmiernej trwodze o swego przyjaciela pobiegłem z powrotem tą drogą, którą przybyłem. Schodząc na dół zużyłem na przebycie jej tylko jedną godzinę, ale teraz mimo wszelkich wysiłków dopiero po upływie dwóch godzin doszedłem do kaskady Reichenbachu.
Kij Holmesa stał oparty o skałę w tem samem miejscu, w którem go przed chwilą pozostawiłem, lecz po przyjacielu moim nie było ani śladu. Począłem wołać ale daremnie, bo tylko echo odpowiedziało mi stokrotnie.
Gdy zobaczyłem kij, strętwiałem. Widocznie nie udał się więc do Rosenlaui. Pozostał na ścieżce, trzy stopy szerokiej, mając po lewej ręce skały piętrzące się ku niebu, a po prawej otchłanną przepaść; tu napadł go jego śmiertelny wróg. Młody Szwajcar, który był prawdopodobnie pomocnikiem Moriarty’ego, uciekł i zostawił ich samych. Ale co dalej zaszło? Ktoby mógł to odgadnąć?
Przez chwilę stałem oszołomiony tym nagłym wypadkiem. Następnie przypomniała mi się metoda postępowania w takich razach i starałem się w ten sposób wyjaśnić sobie ten straszny wypadek. Niestety! Było to aż nadto łatwo. Kij stał jeszcze na tem samem miejscu, gdzieśmy przed chwilą stali, rozmawiając. Ścieżka jest z powodu ciągle pryskających kropli wodnych zawsze wilgotna, miękka, tak że najlżejsze ślady z łatwością dadzą się poznać. Mogłem więc całkiem dokładnie zauważyć, jak ślady dwu par nóg szły w kierunku do końca ścieżki, lecz nie wracały. Parę metrów zaś przed końcem ścieżki były ślady całkiem zatarte i zmienione na kałużę błota, a krzaki paproci dokoła były zgniecione i powalane błotem. Położyłem się na ziemi i uważnie patrzyłem na dno przepaści; piana pryskała mi w oczy i ściemniło się już, tak że nie mogłem dojrzeć nic, jak tylko lśniące od wilgoci czarne ściany skalne i spadające w głębię fale wodospadu. Począłem znowu wołać, lecz odpowiadały mi tylko z głębin te dziwne dźwięki podobne do ludzkich okrzyków radości.
Ale przecie los dozwolił, że otrzymałem ostatnie pozdrowienie od swego przyjaciela i towarzysza. Jak wspomniałem, kij Holmesa oparły był o wystająca nad ścieżką skałę. Zauważyłem, że na górnej krawędzi tej skały coś błyszczało; wyciągnąłem rękę i zobaczyłem, że była to srebrna papierośnica, którą Holmes zawsze przy sobie nosił. Kiedy ją otworzyłem, wypadło z niej parę świstków papieru. Były to trzy kartki z notesu, na których Holmes napisał do mnie ostatnich kilka słów. Charakterystyczne dla całej natury Holmesa było pewne i wyraźne pismo na tej kartce; można było myśleć, że była pisana przy stole, a nie na górskiej ścieżce. List zawierał następujące słowa:

Mój kochany Watsonie!
Piszę do ciebie kilka tych słów przez grzeczność pana Moriarty’ego, który przybył tu, ażeby się ze mną ostatecznie rozmówić. Opisał mi właśnie sposób, w jaki oszukał angielską policyę i nas śledził. A więc moje wysokie wyobrażenie o jego zdolnościach zostało potwierdzone. Bardzo mnie cieszy ta myśl, że będę mógł uwolnić wreszcie społeczeństwo od jego obecności, choć obawiam się, że stanie się to za cenę, która sprawi moim przyjaciołom, a szczególnie tobie, mój kochany Watsonie, wielką przykrość. Zresztą, jak ci już wspominałem, działalność moja doszła już do swego końca, a sądzę, że nie mogę jej godniej zakończyć. Wyznam ci otwarcie, że podstęp z listem z Meiringen natychmiast zrozumiałem i pożegnałem się z tobą zupełnie świadomy, że teraz odegra się ostatnia scena mego życia. Powiedz inspektorowi Patersonowi, że akta, tyczące się tej sprawy, znajdują się na półce M. w błękitnej kopercie z napisem „Moriarty.“ Jeszcze przed wyjazdem zarządziłem całem swem mieniem i zapisałem je swemu bratu Mycroftowi.
Pozdrów odemnie swą żonę i przyjm ostatnie pozdrowienie, mój kochany przyjacielu i towarzyszu, od twego wiernego ci zawsze
Sherlocka Holmesa.

Niewiele pozostaje mi dodać do tego. Badania powag fachowych stwierdziły jako rzecz zupełnie pewną, że po sprzeczce słownej przyszło między nimi do starcia wręcz, które w tych warunkach nie mogło się skończyć inaczej, jak upadkiem w przepaść. Wszelkie starania, aby ciało odnaleźć, pozostały bezskuteczne; tak więc spoczywają tam w głębinach wśród huku fal na zawsze obok siebie: najniebezpieczniejszy zbrodniarz i najdzielniejszy obrońca porządku prawnego tego stulecia. Młodego Szwajcara nie zdołano schwytać; należał prawdopodobnie do pomocników Moriarty’ego. Co się tyczy jego towarzyszy, to publiczność dziś jeszcze pamięta, jak niezbite były dowody zebrane przez Sherlocka Holmesa, które szajkę tę zbójecką zupełnie wykryły i przyczyniły się do jej ukarania. Tak po śmierci jeszcze ciężyła jego ręka na winnych. O ich strasznym naczelniku, profesorze Moriartym, niewiele szczegółów zdołała rozprawa wyświetlić, a jeżeli dziś opisałem to zdarzenie we wszystkich szczegółach, to skłoniły mnie do tego kłamstwa niesumiennych obrońców, którzy aby ocalić cześć tego nędznika, atakowali człowieka najszlachetniejszego i najmądrzejszego, jakiego kiedykolwiek znałem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.