Z przygód Sherlocka Holmesa/Tom trzeci/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Z przygód Sherlocka Holmesa
Tom trzeci
Wydawca Wilhelm Zukerkandel
Data wyd. 1910
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Złoczów - Lwów
Tłumacz Adam F.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CONAN DOYLE.


Z przygód
Sherlocka Holmesa.
Tom III.
Z angielskiego przełożył Adam F.
LWÓW — ZŁOCZÓW.
Nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla.







Katechizm rodziny Musgrave’ów.

Wśród licznych sprzeczności, jakie widziałem w charakterze mego przyjaciela Sherlocka Holmesa, była jedna szczególnie uderzająca. Jak bowiem z jednej strony nikt na świecie nie mógł go przewyższyć pod względem poprawnego i metodycznego sposobu myślenia, i choć także dbał o pewien porządek, a nawet wdzięk w swym zewnętrznym wyglądzie, to jednak z drugiej strony był w życiu codziennem tak niedbały, że mógł nieraz swego współlokatora doprowadzić do rozpaczy.
Nie wyrażam się tak dlatego, jakobym sam może pod tym względem był zbyt wielkim pedantem. Broń Boże! Surowe, nieregularne życie w Afganistanie uczyniło mnie, skłonnego z natury do swobodnego życia, pod wielu względami bardziej niedbałym, niż mnie jako lekarzowi, przystało. Ma to atoli u mnie zawsze swoje granice; kiedy więc mieszkam z kimś, który papierosy swoje przechowuje w skrzynce na węgle, tytuń w perskim pantoflu, niezałatwioną zaś korespondencyę przytwierdza nożem myśliwskim do drewnianego gzymsu kominka, wtedy naturalnie wydaje mi się, że w porównaniu z nim jestem wzorem porządku. Byłem także zawsze tego zdania, że strzelanie z rewolweru jest zajęciem, które się powinno wykonywać na wolnem powietrzu; kiedy więc widziałem, jak Holmes siedział sobie wygodnie w fotelu, z rewolwerem w dłoni, a stu patronami obok siebie, i z zimną krwią, jakby się to samo przez się rozumiało, rysował na naprzeciwległej ścianie wystrzelonemi kulami patryotyczne inicyały V. R. (Victoria Regina), musiałem mieć poważne wątpliwości, czy to wpłynie korzystnie na świeże powietrze i porządek w naszym pokoju.
Pokój nasz był cały zapchany różnemi chemikaliami i pamiątkami po różnych kryminalnych wypadkach, we wszystkich możliwych miejscach w nieładzie porozrzucanemi, i nieraz można je było znaleźć w maselniczce lub też w innem jakiemś jeszcze bardziej niewłaściwem miejscu. Najbardziej dokuczały mi atoli jego listy i papiery. Za żadną cenę nie byłby zniszczył ani jednego dokumentu, ani kawałka papieru; szczególnie zaś wtedy, jeżeli się to odnosiło do jego pierwszych przygód; a jednak zaledwie raz na rok mógł się zdobyć na to, żeby papiery swoje przejrzeć i uporządkować. Zwykle bowiem, jak to już nieraz zauważyłem, po chwilowych, gwałtownych wybuchach jego energii, w których dokonywał czynów, uświetniających jego imię, następowały chwile zupełnej bezczynności; był wtedy jak gdyby pogrążony w letargu. Leżał całymi tygodniami na sofie ze swemi skrzypcami i książkami, i wstawał tylko do obiadu. Listy więc w przeciągu miesiąca urastały do prawdziwej góry; w każdym kącie leżały stosy rękopisów. Niech Bóg broni, żeby ktoś chciał coś z tego spalić lub sprzątnąć; świętości tych, z wyjątkiem właściciela, nie śmiał się nikt dotknąć.
Kiedy pewnego zimowego wieczora siedzieliśmy przy kominku, nieśmiało zrobiłem mu uwagę, żeby następne dwie godziny użył na uprzątnięcie naszego pokoju, tem bardziej, że porobił sobie już potrzebne wyciągi z kryminalnych aktów do księgi zbiorowej. Musiał uznać słuszność mego żądania i z rezygnacyą poszedł do swojej sypialni, z której wkrótce przyniósł dość wielką, blaszaną skrzynię. Postawił ją na środku pokoju, a usiadłszy przed nią na krześle, otworzył wieko. Skrzynia była do trzeciej części napełniona zwojami papierów, związanymi czerwonemi nićmi.
— Jest tu dość wypadków, Watsonie, rzekł mój przyjaciel ze znaczącym uśmiechem. Gdybyś wiedział, co mam tu w tej skrzyni, z pewnością prosiłbyś mnie, żebym parę zwojów rozpakował, zamiast jeszcze więcej tam wkładać.
— Czy są to może akta, dotyczące najstarszych wypadków? zapytałem go. Życzyłem bowiem sobie już nieraz dowiedzieć się coś także i o tych wypadkach.
— Tak, mój kochany, wszystko to zostało zdziałane przedtem, nim jeszcze wystąpił mój biograf, który rozsławił me imię.
Brał jeden zwój po drugim i przyglądał się im czułym wzrokiem.
— Nie wszystkie z nich zostały pomyślnie zakończone, rzekł Holmes, ale są tu niektóre bardzo ciekawe problemy. Tu jest np. opis wypadku mordercy Tarletona, tu historya handlarza winem Vamberry’ego, tu przygoda starej Rosyanki, a także niezmiernie ciekawe wydarzenie aluminiowego widelca, nadto długie sprawozdanie ze sprawy Ricolettiego i jego podłej żony. Ale tu, — ach, jest rzeczywiście coś niezmiernie ciekawego.
Mówiąc to, wyjął ze skrzyni małą drewnianą kasetkę, podobną do pudełeczka na zabawki. Z kasetki tej zaś wyjmował po kolei różne przedmioty, więc najpierw zmięty kawałek papieru, następnie staroświecki bronzowy kluczyk, dalej drewniany kołek, na którym nawinięty był długi sznurek, a wreszcie trzy stare, zardzewiałe płytki metalowe.
— Więc cóż myślisz, mój drogi, o tej dziwnej kolekcyi? zapytał się Holmes, śmiejąc się z mego zdziwienia.
— W każdym razie niezwykły zbiór.
— Nawet bardzo niezwykły, a historya, która się z tem wszystkiem łączy, jest jeszcze bardziej niezwykłą.
— Więc te przedmioty mają swoją historyę?
— Tak dalece, że właściwie same należą do historyi powszechnej.
— Co chciałeś przez to powiedzieć?
Holmes wyjmował przedmioty po kolei i układał je obok siebie na stole. Następnie usiadł znowu na fotelu i przypatrywał się im z widocznem zadowoleniem.
— Oto jest wszystko, rzekł on, co mi pozostało na pamiątkę po tem tak dziwnem wydarzeniu, mianowicie po sprawie katechizmu rodziny Musgrave’ów.
Nieraz mi już o tym wypadku wspominał, ale o bliższych szczegółach nie mogłem się dowiedzieć.
— Wyświadczyłbyś mi wielka przysługę, powiedziałem, gdybyś mi wydarzenie to chciał opowiedzieć.
— W takim razie musielibyśmy wszystko zostawić w takim nieporządku. A to się nie zgadza z twojem zamiłowaniem do porządku? — zapytał z pewnym odcieniem ironii. W rzeczywistości nie mam nic przeciwko temu, ażebyś wypadek ten umieścił w swych zapiskach, bo wykazuje on niektóre cechy, które czynią go unikatem w statystyce kryminalnej nie tylko naszego kraju, ale wszystkich krajów wogóle. Jedna serya moich wspomnień byłaby niezupełną, gdyby brakowało w niej tej dziwnej afery.
— Przypominasz sobie zapewne, jak „Gloria Scott“ i rozmowa ze starcem, którego spotkał tak smutny koniec, naprowadziła mnie po raz pierwszy na myśl, że mogłem zamienić na zawód to, co zrazu uprawiałem tylko z zamiłowania. Teraz zaś imię moje jest znane na całym świecie i nie tylko publiczność, ale także i policya uważa mnie za ostatnią instancyę w bardzo zawikłanych wypadkach. Już wtedy, kiedyśmy się pierwszy raz poznali, miałem z ludźmi liczne stosunki, choć mi jeszcze bardzo małe przynosiły one korzyści. Nie masz pojęcia, z jakiemi trudnościami musiałem zrazu walczyć, nim mi się udało wybić na to wysokie stanowisko.
— Kiedy pierwszy raz przybyłem do Londynu, zamieszkałem przy Montague-Street, tuż obok British Museum. Tutaj przyjmowałam swoich klientów, a wolnego od zajęć czasu używałem na studyowanie tych umiejętności, które mogły mi być później pożyteczne w moim zawodzie. Od czasu do czasu dostawałem do rozstrzygnięcia jakiś zagadkowy wypadek; zazwyczaj otrzymywałem go za pośrednictwem dawnych kolegów szkolnych, bo już w ostatnich latach mych studyów mówiono na uniwersytecie bardzo wiele o mnie i o mojej metodzie. Ale żaden z tych pierwszych wypadków nie wpłynął tak korzystnie na moja karyerę, jak historya katechizmu rodziny Musgrave’ów, która obudziła ogólne zainteresowanie z powodu niezmiernie dziwnego powiązania szczegółów i jeszcze bardziej dziwnego wyniku.
— Reginald Musgrave był moim szkolnym kolegą, ale znaliśmy się tylko przelotnie. Nie lubili go na ogół koledzy, ponieważ uchodził za zbyt zarozumiałego; było to zupełnie niesłuszne zapatrywanie bo, o ile mnie się przynajmniej zdawało, to pozornie dumne jego zachowanie się miało służyć raczej za pokrywkę wrodzonej mu podejrzliwości do każdego. Jego zewnętrzny wygląd miał w sobie wiele pańskości; był to młody człowiek o typie wybitnie arystokratycznym; wysmukły, blady, o dużym, ale suchym nosie i wielkich oczach, z ruchami niedbałymi, ale bardzo uprzejmymi. Był też rzeczywiście potomkiem jednej z najstarszych rodzin w Królestwie, a pochodził z młodszej linii tego rodu, która w XVI. wieku oddzieliła się od osiadłych na północy Musgrave’ów i osiadła w zachodnim Sussexie, gdzie też ich siedziba, zamek w Hurlstone, jest może najstarszą budowlą w całem hrabstwie. Prawie, że zdawało się coś z tego tkwić w tym młodym człowieku, bo ile razy spojrzałem na jego bladą, poważną twarz, ostrymi odznaczającą się rysami, musiałem mimowolnie myśleć o ciemnych korytarzach o łukowem sklepieniu, okratowanych oknach i starych, budzących powagę, murach średniowiecznego rycerskiego zamczyska. Nieraz rozmawialiśmy ze sobą i przypominam sobie, że go moje spostrzeżenia i metody bardzo zajmowały.
— Cztery lata nic o nim nie słyszałem, aż pewnego dnia wszedł on do mego mieszkania przy Montague-Street. Bardzo mało się zmienił; ubrany był zupełnie modnie — od dawna już bowiem przywiązywał wielką wagę do swego ubrania — w obejściu zaś zachował wyróżniające go dawniej, łagodne i uprzejme maniery.
— Jakże ci się, Musgrave, przez ten czas powodziło? — zapytałem go, gdyśmy sobie serdecznie uścisnęli dłonie.
— Słyszałeś już zapewne, że ojciec mój dwa lata temu zmarł, odrzekł mi. Odtąd musiałem naturalnie sam zarządzać swą posiadłością w Hurlstone, a ponieważ zostałem zarazem wybrany z mego okręgu posłem do parlamentu, mam więc wskutek tego bardzo wiele zajęć. — Ale czy to prawda, Holmesie, co mi mówiono, że ty swych zdolności, któremi swego czasu wprawiałeś mnie w zdumienie, używasz do praktycznych celów?
— Tak jest, odpowiedziałem mu, postanowiłem utrzymywać się ze swego rozumu.
— Ogromnie mnie cieszy to, co słyszę od ciebie, bo teraz właśnie może być twoja rada dla mnie niezmiernie wartościową. W ostatnich dniach zaszły niezwykle dziwne wypadki u nas w Hurlstone, a policya nie jest w stanie wyjaśnić tej ciemnej sprawy. Jest to rzeczywiście niezwykłe i niewytłómaczone zdarzenie.
— Możesz sobie pomyśleć, Watsonie, z jaką uwagą słuchałem jego słów; wreszcie bowiem nadarzyła mi się korzystna sposobność, na którą przez długie miesiące bezczynności czekałem z takiem utęsknieniem. Byłem pewny, że muszę doznać powodzenia nawet tam, gdzie inni nie mogli już nic poradzić, i że szczęśliwy zbieg okoliczności daje mi tylko sposobność do okazania moich zdolności.
— Proszę cię, Musgrave, opowiedz mi wszystko to, jak najdokładniej, — zawołałem.
— Reginald Musgrave usiadł naprzeciw mnie, zapalił ofiarowany mu przezemnie papieros i zaczął jak następuje:
— Muszę ci przedewszystkiem powiedzieć, że, choć jestem jeszcze kawalerem, mam w Hurlstone liczną służbę, bo posiadłość jest bardzo rozległa i wymaga ciągłego dozoru. Ponieważ zaś bardzo lubię polowania i szczególnie w czasie polowań na bażanty bawi u mnie corocznie bardzo wiele gości, muszę się więc starać o dostateczną ilość służby. Ogółem miałem osiem dziewcząt służebnych, kucharza, burgrabię, dwu służących i jednego posłańca. Ogród, stajnia itd. mają naturalnie swoją osobną służbę.
— Ze wszystkich tych sług burgrabia Brunton służył najdłużej. Był on młodym nauczycielem ludowym bez posady, gdy go mój ojciec przyjął do służby; przez swoją wielką energię i pracowitość stał się wkrótce w zarządzie domu niezbędnym i nieocenionym. Jest to rosły, przystojny mężczyzna, o pięknem czole, około czterdziestu lat dopiero, choć był już u nas w służbie dwadzieścia lat. Jest to niezmiernie zadziwiającem, że przy swych tak wielkich osobistych zaletach i prawdziwie niezwykłych zdolnościach — mówi bowiem wielu językami i gra prawie na wszystkich instrumentach — zadowalał się tak nizkiem stanowiskiem; prawdopodobnie był on bardzo wygodnicki i dlatego nie starał się o zmianę swego położenia. Wogóle burgrabia w Hurlstone wywierał na wszystkich gościach nigdy niezatarte wrażenie.
— Ale ten wzorowy człowiek miał jedną wadę. Był on trochę Don Juanem, a zrozumiesz chyba, że taki człowiek jak on mógł bez trudu grać tę rolę w cichym zakątku hrabstwa.
— Póki był żonaty, wszystko było dobrze, ale od czasu, kiedy owdowiał, mieliśmy z nim ciągłe nieprzyjemności. Wreszcie przed paru miesiącami myśleliśmy, że już się uspokoi, bo zaręczył się z drugą naszą służącą, Rachelą Howells; wkrótce atoli już ją porzucił, a nawiązał stosunek z Janą Tregellis, córką leśniczego. Rachela, rodem z Walii, była to bardzo dzielna dziewczyna, ale też bardzo namiętna; z rozpaczy dostała ataku nerwowego i chodzi odtąd — lub raczej chodziła do wczoraj — milcząca i blada, podobna raczej do swego dawnego cienia. Ten pierwszy dramat zaszły w Hurlstone pociągnął za sobą drugi dramat o wiele straszniejszy, który atoli poprzedziło napędzenie ze służby dozorcy domu Bruntona.
— Rzecz miała się następująco. Człowiek ten, jak już wspomniałem, był bardzo inteligentny i też ta niezmierna inteligencya spowodowała jego upadek, bo z tej przyczyny ogarnęła go nienasycona ciekawość zbadania rzeczy, które dla niego nie przedstawiały żadnej wartości. Nie przypuszczałem, że w swej namiętności posunie się tak daleko, aż wreszcie zwykły przypadek otworzył mi oczy.
— Ostatniego tygodnia — było to we środę, żeby być zupełnie dokładnym — nie mogłem w nocy wcale zasnąć, ponieważ byłem na tyle nierozsądny, że przed udaniem się na spoczynek napiłem się wielkiej filiżanki czarnej kawy. Ponieważ zaś prawie do drugiej godziny w nocy nie mogłem zmrużyć oka, dlatego wreszcie wstałem i zaświeciłem lampę w tym zamiarze, ażeby czytać dalej książkę, którą właśnie przed chwilą czytałem; a że książka została w pokoju bilardowym, ubrałem więc szlafrok i poszedłem po nią.
— Ażeby dostać się do pokoju bilardowego, musiałem przejść przez schody i korytarz, który prowadzi do biblioteki i do zbrojowni. Może pan sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy na końcu tego korytarza zobaczyłem światło, które zdawało się pochodzić z biblioteki. Pamiętałem dobrze, że przed udaniem się na spoczynek lampę zgasiłem i drzwi zamknąłem. Pomyślałem wiec sobie zaraz, że musieli się włamać złodzieje. Ściany korytarzy w Hurlstone są bogato obwieszone staroświecką bronią wszelakiego rodzaju; chwyciłem pierwszy lepszy topór wojenny, postawiłem światło na ziemi, na palcach szedłem przez korytarz a wreszcie rzuciłem okiem przez uchylone drzwi od biblioteki do wnętrza.
— Burgrabia Brunton był w bibliotece. Siedział ubrany w fotelu, na kolanach rozłożył arkusz papieru, podobny do mapy, i głęboko zamyślony oparł głowę na dłoni; na stole stała mała świeczka, rzucająca słaby tylko blask. Stałem oniemiały ze zdziwienia, patrząc na burgrabię. Brunton powstał nagle z miejsca, poszedł do wielkiej szafy, stojącej pod ścianą, otworzył ją, wyjął z niej jakiś papier, następnie powrócił na swoje miejsce, rozłożył ten papier na stole i z wielką uwagą zaczął go czytać. Oburzenie, jakie ogarnęło mnie na widok tak zuchwałego przerzucania naszych rodzinnych dokumentów, było tak wielkie, że mimowoli postąpiłem krok naprzód. Brunton oglądnął się. Kiedy mnie zobaczył we drzwiach, zerwał się na równe nogi, pobladły z przerażenia, i schował szybko do kieszeni papier, podobny do mapy, który przedtem z takiem zajęciem studyował.
— Tak więc, zawołałem, odwdzięczacie się za zaufanie, którem was obdarzyłem! Jutro rano macie moją służbę opuścić!
— Chwilę stał ogłuszony i przybity, poczem wyszedł ze spuszczoną głową, nie wyrzekłszy ani słowa. Świeca paliła się jeszcze na stole; rzuciłem więc okiem na papier, który Brunton wyjął z szafy. Zdziwiłem się bardzo, bo nie było to nic ważnego, tylko odpis tak zwanego „Katechizmu Musgrave’ów“ z jego dziwnemi pytaniami i odpowiedziami, do którego przywiązany jest w naszej rodzinie stary zwyczaj, że każdy Musgrave po dojściu do pełnoletności dostaje go do przeczytania. Nie posiada on żadnego ogólnego znaczenia i jest zajmującym przedmiotem jedynie dla archeologa, podobnie jak nasze herby i pieczęcie.
— Do papieru tego wrócimy lepiej później, rzekłem.
— Jeżeli uważasz to za rzeczywiście potrzebne, odpowiedział z pewnem wahaniem. — Ciągnę więc dalej moje opowiadanie: Zamknąłem szafę kluczem pozostawionym przez Bruntona i chciałem właśnie odejść, gdy ze zdziwieniem spostrzegłem, że burgrabia wrócił i stał przedemną.
— Panie Musgrave! rzekł drżącym ze wzruszenia głosem. Nie mogę znieść pańskiej niełaski. Byłem zawsze dumny ze swego stanowiska a hańba ta zabiłaby mnie. Moja krew spadnie na pańską głowę, jeżeli mnie pan doprowadzi do rozpaczy. A jeśli mnie pan po tem, co zaszło, nie może dłużej zatrzymać, to niech mi pan — na miłość boską — wymówi służbę i pozwoli odejść dopiero po upływie miesiąca, ale tak, jak gdybym to uczynił zupełnie dobrowolnie, bo nie przeżyłbym tego, gdybym miał być napędzonym wobec wszystkich tych ludzi, których tak dobrze znam.
— Nie zasługujecie, Brunton, wprawdzie na żadne względy, odpowiedziałem mu, bo wasz postępek jest bardzo nieuczciwym! Ale że służyliście tak długo naszej rodzinie, nie chcę was wystawić na publiczną zniewagę. Nie można tu atoli mówić o miesiącu. Postarajcie się o to, żebyście w przeciągu tygodnia zamek opuścili; powody możecie podać, jakie się wam podobają.
— Co? W przeciągu jednego tygodnia? zawołał zrozpaczony. Panie, niech pan mi pozwoli choć czternaście dni tu pozostać — choć czternaście dni!
— Nie! Jeden tydzień! powtórzyłem. Musicie chyba i tak uznać, że bardzo łagodnie z wami postąpiłem.
— Oddalił się z pochyloną głową, przygnębiony tym wypadkiem; ja zaś tymczasem zgasiłem światło i wróciłem do swego pokoju.
— Przez następne dwa dni po tym wypadku Brunton pełnił swą służbę bardzo pilnie. Ja zaś unikałem najmniejszej wzmianki o tem, co zaszło, i czekałem z pewną ciekawością na to, jak się on wycofa z całej tej sprawy z honorem. Tymczasem trzeciego dnia rano nie zjawił się Brunton, jak zwykle, żeby otrzymać polecenia na cały dzień. Gdy opuściłem jadalnię, spotkałem na schodach przypadkowo służącą, Rachelę Howells. Jak już wspomniałem, była ona jeszcze niedawno bardzo ciężko chorą i teraz tak strasznie bladą, że zganiłem ją za to zbyt prędkie zabieranie się do pracy.
— Nie powinnaś była jeszcze wstawać z łóżka, Rachelo; powiedziałem do niej, będziesz swoje obowiązki wykonywać dopiero wtedy, gdy nabierzesz więcej sił.
— Popatrzyła na mnie wzrokiem tak błędnym, że począłem zaraz powątpiewać o jej zdrowych zmysłach.
— Ja się czuję już dość na siłach, panie Musgrave, odpowiedziała mi.
— Ale zobaczymy, co powie lekarz. W każdym razie zaprzestań na razie wszelkiej pracy, a gdy zejdziesz na dół, wspomnij burgrabiemu, że mam mu coś powiedzieć.
— Burgrabia znikł, odpowiedziała.
— Znikł? Gdzie?
— Znikł. Nikt go nie widział. W pokoju go także niema. Tak jest, on znikł — całkiem znikł.
— Przy tych słowach wybuchnęła przeraźliwym śmiechem i omdlała padła na ziemię; ja zaś przerażony tym nagłym histerycznym atakiem, szarpnąłem za dzwonek, aby zawołać o pomoc. Szlochające nerwowo i krzyczące dziewczę zaniesiono do łóżka, a ja tymczasem udałem się w poszukiwania za Bruntonem. Nie ulegało już żadnej wątpliwości, że burgrabia zniknął w niewytłómaczony sposób. Łóżko jego było nietknięte, a od ostatniego wieczora nikt go nie widział. Było atoli zagadką, w jaki sposób zdołał opuścić dom, skoro wszystkie drzwi i okna były rano szczelnie zamknięte. Wszystkie rzeczy, zegarek, a nawet pugilares z pieniądzmi, wszystko to pozostało w jego pokoju, brak było tylko czarnego ubrania, jakie zwykle nosił. Nie znaleziono także pantofli, buty zaś stały obok łóżka. Nikt nie wiedział, gdzie burgrabia nocy tej mógł pójść i co się z nim stało.
— Przeszukaliśmy cały zamek i wszystkie sąsiednie zabudowania, ale nie natrafiliśmy na żaden ślad; zamek zaś, jak już mówiłem, jest istnym labiryntem, szczególnie zaś jego część starsza, dziś prawie zupełnie niezamieszkała; szukaliśmy wszędzie zaginionego, ale bez skutku. Wydawało mi się nieprawdopodobnem, żeby wydalił się, zostawiwszy wszystkie swe rzeczy — a jednak, gdzie on mógł się znajdować? Zwróciłem się więc wreszcie do miejscowej policyi, ale jej usiłowania także nie zostały uwieńczone pomyślnym wynikiem. Poprzedniej nocy padał deszcz; zbadaliśmy więc murawę i wszystkie ścieżki, ale nie znaleźliśmy żadnych śladów. Taki był stan rzeczy, gdy wtem nowe zdarzenie odwróciło naszą uwagę od tej zagadki.
— Rachela Howells była przez dwa dni bardzo ciężko chorą; majaczyła ciągle w gorączce i dostawała histerycznych napadów tak, że w nocy musiała przy niej siedzieć piastunka. W trzecią noc po zniknięciu Bruntona chora znacznie się uspokoiła; pielęgniarka widząc, że chora spokojnie zasnęła, również zdrzymnęła się we fotelu. Ale kiedy się rano przebudziła, zobaczyła łóżko puste, okno otwarte, a chorej ani śladu. Natychmiast mnie zbudzono i udałem się z dwoma służącymi na poszukiwanie zbiegłej dziewczyny. Nie było wcale trudno iść za jej śladami; prowadziły one od okna przez łąkę aż do stawu, leżącego na granicy naszej posiadłości, a wreszcie urywały się na kamienistej drodze. Ponieważ staw w tem miejscu jest ośm stóp głęboki, możesz sobie wyobrazić nasze przerażenie, gdy zobaczyliśmy, że ślady biednej obłąkanej kończyły się tuż nad stawem. Chwyciliśmy więc natychmiast żerdzie i sieci, ale ciała nie wyłowiliśmy. Wyciągnęliśmy natomiast z wody coś innego, czegośmy się wcale nie spodziewali. Był to płócienny worek, który zawierał jakiś bezkształtny, pogięty przedmiot z zardzewiałego i zaczerniałego metalu, a nadto wiele odłamków metalowych i kawałków szkła. Prócz tego dziwnego połowu nic więcej ze stawu nie mogliśmy dobyć. Od wczoraj użyłem wszelkich możliwych sposobów, żeby dowiedzieć się coś o losie Racheli Howells lub Richarda Bruntona, ale nadaremnie. Ponieważ zaś policya miejscowa nie umie już nic poradzić, przychodzę więc do ciebie z prośbą o pomoc, jako do ostatniej instancyi.
— Możesz sobie, Watsonie, pomyśleć, z jaką uwagą słuchałem tego niezwykłego opowiadania; tymczasem zaś starałem się poszczególne wydarzenia uporządkować i szukałem tylko jakiejś wspólnej nici, na którą możnaby je wszystkie nawlec.
— Burgrabia zniknął, dziewczyna także. Rachela kochała zrazu Bruntona, lecz później miała powód go nienawidzieć. Była z natury gwałtowną i namiętną, a tuż po jego zniknięciu była straszliwie rozdrażnioną. Wrzuciła do stawu worek z dziwną zawartością. — Wszystkie te szczegóły wziąłem pod uwagę, ale żaden z nich nie wyjaśniał sprawy. Gdzie był więc punkt wyjścia dla tego całego łańcucha zdarzeń? Gdzie początek tego poplątanego kłębka?
— Muszę, Musgrave, zobaczyć ten papier, rzekłem, który wasz burgrabia uważał za godny trudu studyować nawet, choćby się przytem miał narazić na utratę miejsca.
— Ten nasz tak zwany katechizm jest to właściwie bardzo głupi kawałek, odrzekł mi, który swoją pewną wartość zawdzięcza tylko starości. Mam przy sobie odpis tych pytań i odpowiedzi; jeżeli ci więc na tem zależy, możesz się temu przejrzeć.
— Poczem dał mi właśnie ten kawałek papieru, który tu masz przed sobą, Watsonie; to jest właśnie ten dziwny katechizm, który musiał każdy Musgrave po dojściu do pełnoletności poznać; opiewał on, jak następuje:
— Do kogo to należało?
— Do tego, co odszedł.
— Kto ma to posiąść?
— Ten, co przyjdzie,
— Który to był miesiąc?
— Szósty pierwszego.
— Gdzie było słońce?
— Nad dębem.
— Gdzie był cień?
— Pod wiązem.
— Jak wiele kroków?
— Na północ dziesięć i dziesięć, na wschód pięć i pięć, na południe dwa i dwa, na zachód jeden i jeden i pod tem.
— Co powinniśmy za to dać?
— Całe nasze mienie.
— A dlaczego to tam składamy?
— Bo zostało to nam powierzone w przechowanie.
— Oryginał nie ma wprawdzie żadnej daty, ale pismo wskazuje na to, że pochodzi z połowy siedmnastego stulecia, zauważył Musgrave. Obawiam się atoli, że wszystko to niewiele pomoże do rozwiązania tej zagadki.
— Dla mnie, rzekłem, jest to w każdym razie druga zagadka o wiele bardziej zajmująca, jak pierwsza. Możliwe zresztą, że rozwiązanie jednej przyniesie rozwiązanie drugiej. — Wybacz mi, Musgrave, jeżeli ci powiem, że twój burgrabia był bardzo mądrym człowiekiem i że wykazał więcej bystrości, niż dziesięć pokoleń jego panów.
— Nie rozumiem cię dobrze, rzekł Musgrave, mojem zdaniem papier ten nie ma żadnej wartości.
— Muszę temu zaprzeczyć, bo dla mnie ma ten dokument niezmiernie wielkie znaczenie, a Brunton był bez wątpienia tego samego zdania. Prawdopodobnie zaś widział go on już dawniej przed tą nocą, w której go schwytałeś.
— Jest to bardzo możliwe, bo wcale nie zadawaliśmy sobie trudu, żeby to ukrywać. — Chciał wiec on wtedy to sobie tylko przypomnąć, jak mi się zdaje.
— Wspominałeś także, o ile się nie mylę, o pewnego rodzaju mapie czy też planie, który zestawiał z rękopisem a następnie schował go szybko do kieszeni przy twojem wejściu, nieprawda?
— Tak jest. Ale co mógł obchodzić Bruntona nasz stary tradycyjny zwyczaj i wogóle co znaczy ten cały bez sensu rękopis?
— Myślę, że nie będzie trudno znaleść wkrótce na to odpowiedź, odrzekłem. Jeżeli zaś nie masz nic przeciwko temu, to najbliższym pociągiem pojedziemy do Sussexu i zbadamy sprawę dokładniej na miejscu.


∗                ∗

— Jeszcze tego samego dnia popołudniu byliśmy obaj w Hurlstone. Zapewne musiałeś już kiedyś widzieć rycinę tego sławnego starożytnego zamku lub czytać jego opis. Nadmienię ci więc tylko tyle, że jest zbudowany w kształcie litery L; dłuższe ramię przedstawić może nam niedawno dobudowane nowe skrzydło, krótsze ramię pierwotny, dawny zamek. Na nizkiej, ciężkiej bramie w tem starem skrzydle jest wyrytą data roku 1607, ale rzeczoznawcy zgadzają się na to, że mury pochodzą z jeszcze dawniejszych czasów. Strasznie grube ściany i małe, ponure okna w starym zamku zmusiły w ostatniem stuleciu właścicieli jego do dobudowania nowego skrzydła; stare służyło odtąd tylko na składy i piwnice. Wspaniały park, pełen olbrzymich, starych drzew, otaczał dom; staw zaś, o którym mówił mój klient, leżał tuż przy gościńcu, w odległości dwustu yardów od budynku.
— Byłem natychmiast, Watsonie, przekonany, że nie były to trzy oddzielne tajemnice, lecz tylko jedna, i że należy tylko odczytać katechizm Musgrave’ów, aby wyjaśnić tajemnicze zniknięcie burgrabiego i Racheli Howells. — Na ten punkt więc zwróciłem całą moją uwagę. Dlaczego długoletni, wierny sługa rodu Musgrave’ów napracował się tyle, żeby odczytać tę starą formułkę? Widocznie dlatego, że dostrzegł w niej coś, co uszło uwagi tylu pokoleń tego rodu, a z czego spodziewał się dla siebie osobistej korzyści. Ale co to mogło być i jaki to miało wpływ na jego losy?
— Przy czytaniu katechizmu natychmiast zrozumiałem, że rozmaite miary podane tutaj odnosiły się wszystkie do jednego jakiegoś miejsca, na które też i dalsza treść tego dokumentu wskazywała. Jeżeli zaś znajdzie się to miejsce, to odkryje się także tajemnicę, którą starzy Musgrave’owie w tak dziwny sposób ukryli. W każdym razie miałem dla swoich badań dwa punkta wyjścia — dąb i wiąz. Co do dębu nie miałem żadnej wątpliwości, bo tuż przed domem po lewej stronie alei wznosił się wspaniały dąb, prawdziwy patryarcha między drzewami.
— Czy dąb ten rósł już w tych czasach, w których został napisany katechizm, zauważyłem, gdyśmy przejeżdżali obok drzewa.
— Prawdopodobnie jeszcze przed najazdem Normanów na Anglię, odpowiedział Musgrave, ma on przecież w obwodzie 23 stóp.
— Miałem więc już jeden stały punkt, od którego mogłem wyjść.
— Czy są w okolicy także takie stare wiązy? zapytałem.
— Niedaleko stąd stał bardzo stary wiąz, lecz przed dziesięciu laty strzaskał go piorun, więc wycięliśmy go do reszty.
— Czy można zobaczyć to miejsce, na którem stał?
— Owszem.
— Czy niema tu innych wiązów?
— Tak starych niema, tylko bardzo wiele buków.
— Czy nie mógłbyś mi wskazać tego miejsca?
— Zajechaliśmy zgrabnym wózkiem przed zamek, poczem, nie wchodząc wcale do wnętrza, udaliśmy się zaraz do miejsca na murawie, gdzie stał wiąz; było to mniej więcej w połowie drogi, miedzy domem a dębem. Moje badanie robiło znaczne postępy.
— Czy nie możnaby się od kogoś dowiedzieć, jak wysoki był wiąz? — zapytałem.
— Mogę ci to zaraz powiedzieć. Był 64 stóp wysoki.
— Skąd wiesz to tak dobrze? — zapytałem go zdziwiony.
— Mój stary nauczyciel dawał mi z trygonometryi liczne zadania pomiarów wysokości; więc jeszcze jako młody student — obliczyłem wysokość wszystkich drzew i wszystkich budynków w całej posiadłości.
— Był to dla mnie nieoczekiwany, ale bardzo radosny wypadek. Nigdy się nie spodziewałem, żebym w tak krótkim czasie tak szybko wykrył potrzebne mi szczegóły.
— Proszę cię, powiedz mi Musgrave, czy twój burgrabia pytał się ciebie o to kiedykolwiek?
— Reginald Musgrave zdumiony popatrzył na mnie.
— Teraz dopiero dzięki twojej uwadze przychodzi mi na myśl, że Brunton przed kilku miesiącami rzeczywiście pytał się o wysokość tego drzewa; mówił zaś, że posprzeczał się o to ze stajennym.
— Była to naturalnie dla mnie, Watsonie, bardzo miła wiadomość i nowy dowód, że jestem na właściwej drodze. Spojrzałem na słońce, które zwolna zwracało się już ku zachodowi, i wyliczyłem, że mniej więcej po upływie godziny ostatnie jego promienie muszą paść na szczyt dębu. Wtedy jeden z warunków w katechizmie zostałby spełniony. Pod cieniem wiązu należało rozumieć jego koniec, bo zresztą pień wziętyby został za drogowskaz. Trzeba więc było na podstawie tych danych obliczyć, dokąd padnie cień, gdy słońce oświeci szczyt dębu.
— Musiało to być bardzo trudne, Holmesie; przecież wiązu już nie było.
— Jeżeli Brunton tego dokazał, musiało się więc i mnie to udać. W rzeczywistości było to łatwiej, niżby się mogło zdawać. Udałem się z Musgrave’m do pokoju, wyciąłem sobie drewniany kołek, który tu widzisz, i przywiązałem do niego ten długi sznur, na którym każdy metr oznaczyłem węzłem. Następnie związałem dwa pręty, których długość wynosiła sześć stóp, i udałem się z moim klientem na miejsce, gdzie stał wiąz. Słońce musnęło właśnie wierzchołek dębu. Ustawiłem więc pręt na ziemi, popatrzyłem na cień i odmierzyłem go sobie. Był 9 stóp długi.
— Naturalnie dalsze obliczenie było bardzo proste. Jeżeli pręt sześć stóp wysoki rzuca cień długi na dziewięć stóp, to drzewo 64 stóp wysokie rzucało cień długi na 96 stóp, kierunek zaś obu musiał być jednakowy. Odmierzyłem więc 96 stóp na sznurze, przyczem doszedłem aż do muru domu i w miejscu tem wetknąłem do ziemi kołek drewniany. Ale możesz Watsonie wyobrazić sobie moją radość, gdy w odległości dwu cali od mego kołka zauważyłem prawie całkiem świeże lejkowate zagłębienie. Był to znak, który zrobił Brunton przy swych pomiarach. Byłem więc ciągle jeszcze na dobrej drodze.
— Następnie oznaczyłem za pomocą kieszonkowego kompasu wszystkie strony świata i zacząłem z zaznaczonego punktu wymierzać dalej przestrzeń. Zrobiłem więc dziesięć kroków wzdłuż muru i naznaczyłem miejsce to znowu za pomocą kołka; następnie zrobiłem pięć kroków na wschód, a dwa na południe i stanąłem na progu starożytnej bramy. Jeden krok na zachód zaprowadził mnie do sieni domu wybrukowanej kamieniami; to było miejsce podane w katechizmie.
— Zatrzymałem się tutaj; ale nie da się wprost opisać, jak wielkie było moje rozczarowanie. W pierwszej chwili myślałem, że musiałem się przy swych obliczeniach pomylić. Zachodzące słońce potokiem światła zalewało sień i widziałem dobrze, że stary, wydeptany bruk kamienny był doskonale spojony i z pewnością od długich lat nie ruszany. Tutaj Brunton nic nie kopał. Opukałem wszystkie kamienie po kolei, ale wszędzie odpowiadał mi ten sam dźwięk, nie było widać nigdzie żadnego zagłębienia, żadnej szczeliny. Tymczasem na szczęście, Musgrave, który wreszcie zrozumiał znaczenie moich poszukiwań, był równie wzburzony, jak ja. Wyjął więc papier z kieszeni, ażeby raz jeszcze sprawdzić moje obliczenia.
— I pod tem! zawołał nagle. Zapomniałeś o słowach: „I pod tem!“
— Rzeczywiście zrazu tłómaczyłem sobie znaczenie tych słów w ten sposób, że należy w miejscu tem kopać; teraz dopiero spostrzegłem swój błąd.
— A więc pod spodem jest piwnica? zawołałem.
— Naturalnie i to tak stara, jak sam gmach; przez tamte drzwi wchodzi się do niej.
— Po kręconych schodach kamiennych zeszliśmy na dół; towarzysz mój zapalił wielką latarnię, stojącą na beczce w kącie. Zaraz zrozumieliśmy, że jesteśmy na właściwej drodze, którą tuż przed nami przechodzili już inni ludzie.
— Piwnica służyła za drewutnię, atoli polana, które przedtem prawdopodobnie były w nieładzie rozrzucone po ziemi, leżały teraz po obu stronach poukładane w porządku tak, że środkowa przestrzeń była wolna. Wzrok nasz padł na wielką ciężką, płytę kamienną, opatrzoną w środku zardzewiałym, żelaznym pierścieniem, do którego była przywiązana wełniana, w kratki chusteczka na szyję.
— Ależ to chustka Bruntona, zawołał mój klient, widziałem, jak ją nosił, mógłbym na to przysiadz. Czego ten nędznik tu chciał?
— Poleciłem zawezwać natychmiast paru ludzi z miejscowej policyi; następnie przy pomocy uwiązanej chustki usiłowałem zrazu sam podnieść kamienną płytę. Nie mogłem jej prawie poruszyć z miejsca, dopiero gdy jeden z policyantów mi pomógł, udało się nam połączonemi siłami usunąć płytę. Zobaczyliśmy u swych stóp czarną jamę, którą tymczasem Musgrave oświecił latarnią; była to komora siedm stóp głęboka, a prawie pięć stóp szeroka. Przy jednej ścianie stała wielka, okuta żelazem, drewniana skrzynia, w której otwartem wieku tkwił dziwnego kształtu staroświecki klucz. Gruba warstwa prochu pokrywała skrzynię, a drzewo było zjedzone przez różne robactwo, zbutwiałe wskutek wilgoci i porosłe grzybami i pleśnią. Na dnie skrzyni leżały rozsypane różne okrągłe kawałki metalowe — prawdopodobnie stare monety — takie jak te oto tutaj; zresztą nic ona nie zawierała.
— W tej chwili jednak nie myśleliśmy o starej skrzyni, lecz patrzyliśmy z przerażeniem na postać, schyloną tuż przy niej. Był to mężczyzna w czarnym stroju, z rękami bezwładnie zwieszonemi, a głową opartą na brzegu skrzyni. Ponieważ zaś w tem położeniu napłynęła mu wszystka krew do głowy, niktby nie mógł poznać straszliwie wykrzywionej, posiniałej i nabiegłej krwią twarzy; atoli jego wzrost, ubranie i włosy wystarczały memu klientowi do przekonania się, że to był zaginiony burgrabia. Wyciągnęliśmy go z lochu; był już od kilku dni martwy, ale na ciele jego nie znaleźliśmy żadnej rany ani uszkodzenia, które mogło być powodem gwałtownej śmierci. Wynieśliśmy trupa do piwnicy i staliśmy znowu wobec strasznej zagadki, o wiele straszniejszej od tej, którą przed chwilą rozwiązaliśmy.
— Muszę ci wyznać, Watsonie, że byłem rozczarowany takim wynikiem moich badań. Miałem bowiem prawie pewność, że zagadnienie zostanie zupełnie rozwiązane, skoro tylko miejsce określone w katechizmie się wykryje. Ale teraz stałem bezradny i widziałem się jeszcze bardziej oddalonym od rozwiązania zagadki, co to właściwie takiego mogło być, co z tak wielką ostrożnością ukryli starzy Musgrave’owie. Wprawdzie znalazłem nieszczęśliwego Bruntona, ale pozostawało mi jeszcze do wyjaśnienia, w jaki sposób poniósł śmierć i w jakim stopniu miało dziewczę zaginione udział w tej sprawie.
— Usiadłem na beczce, która stała w kącie, i począłem dokładnie nad całą tą sprawą rozmyślać. Ty znasz, Watsonie, moją metodę w takich wypadkach. Staram się zawsze postawić w położenie tego człowieka, o którego chodzi, i wziąć pod uwagę należycie jego umysłowe zdolności; a następnie zastanawiam się nad tem, co ja w takich warunkach uczyniłbym. To zaś, że mogłem liczyć na wielki rozsądek Bruntona, ułatwiało mi niezmiernie sprawę; potrzebowałem wyjść tylko z tego stanowiska. Brunton wiedział, że coś kosztownego jest tam ukryte; wykrył to miejsce, ale kamień, który je zamykał, był za ciężki, żeby człowiek jeden mógł go podnieść. Cóż miał więc on czynić? Czy miał kogoś z zewnątrz prosić o pomoc? — Nawet gdyby miał kogoś, komuby zdołał zawierzyć, musiałby był przecie otworzyć bramę, a przy tem mógł się bardzo łatwo zdradzić. O wiele lepiej więc było dla niego, żeby ktoś mieszkający wewnątrz domu udzielił mu pomocy. Kogo więc mógł użyć do tego? — Dziewczyna była mu wiernie oddaną. A mężczyzna sądzi, że bardzo rzadko traci zupełnie miłość kobiety, choćby nie wiedzieć jak źle się z nią obszedł. Postanowił więc Racheli Howells wyświadczyć parę grzeczności, pojednać się z nią a następnie użyć jej do pomocy przy swem przedsięwzięciu. W nocy udali się oboje do piwnicy i wspólnemi siłami podnieśli płytę kamienną. Dotąd mogłem śledzić jego czyny, jak gdybym był przy tem.
— Ale dwoje ludzi, mężczyzna i dziewczyna, nie zdołaliby usunąć tego kamienia; my bowiem dwaj, ja i barczysty policyant, musieliśmy się przytem porządnie wysilić. Czem więc sobie pomagali? — Zapewne tem samem, czem i jabym sobie na ich miejscu pomógł. Wstałem i przejrzałem leżące na ziemi polana drzewa. Wkrótce znalazłem to, czego szukałem. Jedno z polan, długie może na trzy stopy, było na jednym końcu zupełnie zgniecione, wiele zaś innych kawałków drzewa było zupełnie spłaszczonych, tak jak gdyby na nich spoczywał jakiś wielki ciężar. Prawdopodobnie więc za pomocą tego polana, którego użyli zamiast klina, podnieśli płytę kamienną; następnie w szczelinę włożyli kawałki drzewa, a wreszcie kiedy otwór był już dość wielki, podparli polanem na długość, ażeby loch się nie zamknął, a jeden człowiek mógł się prześliznąć, i ażeby po usunięciu tej podpory sprowadzić kamień z łatwością do pierwotnego położenia i w ten sposób zatrzeć wszelki ślad swojej bytności. Dotąd byłem pewny w swej argumentacyi.
— Ale, jak należało teraz zrekonstruować cały przebieg nocnego dramatu? Naturalnie tylko jedna osoba mogła zejść do tej skrytki, a tą był Brunton. Dziewczyna musiała czekać na górze. Brunton otworzył skrzynię, zawartość jej podał prawdopodobnie swojej pomocniczce — ale co się potem stało? —
— Czy może tlejąca od dawna iskierka żądzy zemsty w duszy namiętnej kobiety zapłonęła nagle potężnym płomieniem, gdy zobaczyła w swej mocy człowieka, który ją zdradził, a może bardziej skrzywdził, niż przypuszczaliśmy? — Czy też polano zesunęło się przypadkowo, tak że płyta zapadła i zamknęła Bruntona w lochu, który stał się jego grobem? Czy Rachela zawiniła może tylko przez swoje milczenie? Czy też szybkim ruchem ręki potrąciła umyślnie podporę, tak że skrytka została znowu przywalona kamieniem? W jakikolwiek sposób to się odbyło — ale mnie się zdawało, że widzę postać dziewczęcia, uciekającą z rozwianym włosem po schodach, i przyciskającą rękami do piersi zrabowany skarb. W uszach jej brzmiał wciąż głuchy krzyk trwogi niewiernego kochanka; słyszała, jak rozpaczliwie ze wszystkich sił bił w płytę kamienną, która go odcięła od powietrza i życia.
— Tu była więc pogrzebana tajemnica jej trupio bladej twarzy, jej rozstrojonych nerwów i napadu histerycznego śmiechu następnego dnia rano. — Ale co znajdowało się w skrzyni? Co ona z tem zrobiła? — Nie mogło to być nic innego, jak stare odłamki metalu i czerepy szkła, które Musgrave wyłowił ze stawu. Musiała przy pierwszej sposobności wrzucić tam ten płócienny worek, ażeby zatrzeć wszelkie ślady zbrodni.
— Prawie przez dwadzieścia minut siedziałem nieruchomy, w głębokiej pogrążony zadumie. Musgrave stał ciągle jeszcze przedemną blady, z latarką w ręku, i z przerażeniem patrzał do lochu.
— Są to monety z czasów Karola I., rzekł, pokazując mi kilka monet, pozostałych w skrzyni. Widzisz więc, żeśmy czas powstania katechizmu słusznie określili.
— Prawdopodobnie jeszcze się coś znajdzie, co było własnością Karola I., zawołałem, gdyż nagle teraz zrozumiałem znaczenie obu pytań katechizmu. Pozwól mi zobaczyć zawartość worka, dobytego z wody.
— Udaliśmy się do jego pokoju i tam pokazał mi wszystkie te przedmioty. Było dla mnie bardzo łatwo zrozumiałem, że nie przywiązywał do nich żadnej wagi; metal był prawie czarny, a kamienie brudne i bez połysku. Kiedy atoli jeden z nich potarłem do rękawa, zaczął błyszczeć i lśnić, jak iskra, w mojej na pół zamkniętej ręce. Ten metalowy przedmiot miał kształt podwójnego pierścienia, był jednak tak pogięty i tak pokrzywiony, że nie można było rozpoznać jego dawnego kształtu.
— Musi pan sobie przypomnieć, powiedziałem, że partya królewska nawet po straceniu Karola I. przez długi czas była jeszcze dość silna w Anglii, a kiedy wreszcie zwolenników jej zmuszono do opuszczenia kraju, zakopywali wiele kosztowności, żeby je później po powrocie w spokojniejszych czasach znowu objąć w posiadanie.
— Mój pradziad, Sir Ralph Musgrave, był jednym z najznakomitszych rycerzy i prawą ręką Karola II. w czasie jego tułaczki po obczyźnie, rzekł mój klient.
— Doprawdy? — Mamy więc już właśnie to ogniwo w łańcuchu, którego nam jeszcze brakowało. Przyjm więc odemnie moje życzenia, że — wprawdzie w tragiczny sposób — przyszedłeś w posiadanie skarbu, który prócz swej rzeczywistej, wielkiej wartości, także jako historyczna pamiątka posiada niezmierne znaczenie.
— A cóż to jest takiego? — wyjąknął zdziwiony.
— Nic więcej, jak tylko stara korona królów angielskich.
— Korona?
— Z pewnością. Zważ tylko, jak opiewają pytania w katechizmie. — „Do kogo to należało?“ „Do tego, co odszedł.“ Wskazuje to na stracenie Karola I. — Następnie zaś: „Kto ma to posiąść?“ „Ten, co przyjdzie.“ To odnosi się do Karola II., którego powrót był już przewidywany. Nie ulega żadnej wątpliwości, że ten bezkształtny i zardzewiały dyadem zdobił niegdyś królewskie czoła Stuartów.
— Ale jak się ona dostała do stawu?
— Jest to pytanie, na które nie da się w kilku słowach odpowiedzieć, odrzekłem i wyłożyłem mu cały szereg dowodów i przypuszczeń, jakie mi się nasunęły na myśl. Całkiem się już ściemniło i księżyc zeszedł na niebie, gdy skończyłem swoje opowiadanie.
— Ale jak się to stało, że Karol II. po swym powrocie do kraju nie otrzymał napowrót tej korony? — zapytał Musgrave, chowając klejnot napowrót do worka.
— To jest jedyny punkt, który prawdopodobnie nigdy nie zostanie wyjaśniony. Można tylko przypuścić, że Musgrave, który znał tę tajemnicę, umarł tymczasem i zostawił ten pisemny testament, do którego atoli z jakiegoś nieznanego powodu nie dodał żadnych objaśnień. Odtąd aż po dzień dzisiejszy dziedziczono to pismo z ojca na syna, aż wreszcie wpadło w ręce człowieka, który zagadkę tę potrafił rozwiązać i chciał pozyskać ten skarb, ale przedsięwzięcie to przepłacił życiem.
— Taka jest, Watsonie, historya Katechizmu rodziny Musgrave’ów. Koronę dziś jeszcze przechowują w Hurlstone, choć sądy robiły bardzo poważne trudności rodzinie, która musiała zapłacić znaczną sumę pieniężną, nim jej dozwolono klejnot zatrzymać. Jeżeli będziesz kiedy w tamtej okolicy i powołasz się na mnie, to ci ją chętnie pokażą. — O Racheli Howells nic odtąd nie słyszano; prawdopodobnie opuściła Anglię i uciekła wraz z pamięcią swej zbrodni do jakiegoś kraju za Oceanem.


Przemyślne oszustwo.

— Kochany przyjacielu, rzekł Sherlock Holmes, kiedyśmy siedzieli razem wygodnie w jego mieszkaniu przy Baker-street, samo życie przynosi nam więcej zadziwiających rzeczy, aniżeli wszystko, co umysł ludzki może wynaleźć. Gdybyśmy ręka w rękę mogli wylecieć teraz z tego okna, a bujając nad olbrzymiem miastem, mogli podnieść dachy, by ujrzeć co w domach tych się dzieje, zdumielibyśmy się na wszystkie te plany, niezwykłe wydarzenia, powiązanie okoliczności, które się ciągnie przez pokolenia i doprowadza do najprzedziwniejszych wyników. Wszelki utwór poetyczny ze swemi od dawna przekazanemi formami, swym łatwym do przewidzenia wynikiem musiałby się nam wydać błahym i bezwartościowym.
— Bynajmniej nie przekonałeś mnie, odrzekłem. Wypadki, o jakich donoszą dzienniki, są przeważnie suche i dość powszednie. Nasze policyjne sprawozdania odznaczają się niezwykłym realizmem, a jednak — nie da się to zaprzeczyć, że nie budzą ani zaciekawienia, ani artystycznego wrażenia.
— Aby uzyskać działanie tego realizmu, zauważył Holmes, potrzeba tu pewnego wyboru i oględu; na tem zbywa policyjnym sprawozdaniom, które może więcej uwagi kładą na płytkie przedstawienie danej sprawy przez urzędnika, niż na zajmujące uboczne szczegóły, w których poważniejszy obserwator potrafi dostrzedz pobudki, jakie czyn spowodowały. Wierzaj mi, nic nie jest tak niezwykłem, jak zwykła powszedniość.
Uśmiechnąłem się niedowierzająco.
— Nie dziwi mnie to, że ty tak myślisz, powiedziałem, bo ty jako znakomity pomocnik i doradca wszystkich bezradnych w trzech częściach świata, stykasz się tylko z niezwykłymi i dziwnymi wypadkami. Lecz pozwól mi, prosiłem go, podnosząc z ziemi dziennik, moje twierdzenie praktycznie udowodnić. Weźmy pierwszą lepszą notatkę: „Okrucieństwo męża wobec żony.“ Historya ta wypełnia pół szpalty druku, a ja mogę ci ją bez czytania opowiedzieć. Z pewnością wchodzi tu w grę jakaś inna kobieta, a zresztą rozwija się historya jak następuje: opilstwo, brutalne obchodzenie się, gwałt, zranienie, ukazanie się śpieszącej na pomoc siostry lub gospodyni. Najzwyklejszy pisarz nie mógłby nic zwyklejszego wymyślić.
— Chybiłeś, przykład twój stosuje się do twego twierdzenia tak jak pięść do oka, odparł Holmes, przerzucając dziennik. Chodzi tu o rozwód małżeństwa Dundasów, a przypadkowo miałem tu parę punktów do wyjaśnienia. Mąż jest „teetotaller“, to znaczy, że wstrzymuje się od wszelkich napojów, zawierających alkohol, inna jakaś kobieta w grę tu nie wchodzi, oskarżenie opiewa: Mąż przyzwyczaił się obiad zawsze tem kończyć, że wyjmował swe sztuczne uzębienie i rzucał swej żonie w głowę, sposób zachowania się, który — jak mi to chyba przyznasz, — nie tak łatwo przyszedłby na myśl pierwszemu lepszemu pisarzowi. Zażyj sobie szczyptę tabaczki, doktorze, i przyznaj mi, że przykład twój nie wytrzymuje krytyki.
Podał mi swoją tabakierkę; była ze starego złota, a wielki ametyst zdobił jej wieko. Klejnot ten do zwykłego otoczenia Holmesa i prostego sposobu życia wcale się nie stosował; nie mogłem się więc powstrzymać, by nie zrobić tu swojej uwagi.
— A tak, powiedział, zapomniałem, że nie widziałem się z tobą od kilku tygodni. Darował mi to Książę O..., jako mały upominek za moje trudy przy poszukiwaniu papierów Ireny Adler.
— A ten pierścień? zapytałem go i spojrzałem na uderzająco piękny dyament, który lśnił na jego palcu.
— Otrzymałem go od członka królewskiego domu holenderskiego; ale sprawa, którą mi powierzono, jest tak delikatnej natury, że nawet tobie nie mogę się z tem zwierzyć, ponieważ byłeś na tyle uprzejmym dla mnie, iż spisałeś niektóre z moich drobnych przygód.
— Czy jest może znów jakaś sprawa w toku? zapytałem go z ciekawością.
— Może dziesięć do dwunastu wypadków, ale żaden z nich nie jest szczególnie zajmujący, choć są one dość ważne. Małoznaczne sprawy dają najczęściej szerokie pole do badania i szybkiego zgłębienia przyczyny i skutku, które badaniu dodaje największego uroku. Wielkie przestępstwa odbywają się przeważnie w zwykły sposób, bo im większe jest przestępstwo, tem jaśniejszą z reguły jest doń pobudka. Wśród moich obecnych spraw, z wyjątkiem jednej ciemnej historyi, o jakiej mi doniesiono z Marsylii, niema żadnej, któraby godną była wzmianki. Lecz może najbliższe minuty przyniosą nam coś pożądanego, bo, jeśli się nie mylę, to tam idzie do mnie jakaś klientka.
Holmes powstał ze swego krzesła, stanął przy oknie i patrzył na ponurą, szarą ulicę. Stałem za nim i zobaczyłem po drugiej stronie ulicy wspaniałą kobietę w ciężkiem, futrzanem boa wokoło szyi i ze zwieszającem się wielkiem, czerwonem piórem na szerokiej kresie kapelusza, który się zalotnie na jedną stronę przechylał. Z pod tego szerokiego dachu spoglądała z niepokojem i wahaniem ku naszym oknom; zdawała się chwiać w swem postanowieniu, czy ma iść dalej, czy się wrócić, a palce jej szarpały nerwowo guziczki od rękawiczek. Nagle przeszła szybko ulicę, jak pływak, który odbija od brzegu, i wnet zabrzmiał głośno donośny dźwięk dzwonka od naszej kamienicy.
— Znam ja te oznaki, rzekł Holmes i rzucił swoje cygaro do ognia. Wahanie się na progu — wskazuje zawsze na miłosną przygodę. Chciałaby się kogoś poradzić, a jednak namyśla się, czy sprawa ta nie jest za delikatną dla kogoś trzeciego. Ale nawet tutaj da się jeszcze niejedno rozróżnić. Jeżeli kobiecie ze strony mężczyzny stanie się ciężka krzywda, wtedy jest ona stanowczą, szarpie za dzwonek, tak że go nieraz urywa. Tutaj mamy do czynienia z jakąś sercową sprawą, a dama jest widocznie nie tyle wzburzoną, ile bezradną i zatroskaną. Ale otóż już ona idzie i może nasze wątpliwości usunąć.
Gdy Holmes jeszcze mówił, zapukano do drzwi; wszedł mały służący, by oznajmić pannę Mary Sutherland, która wynurzyła się poza jego wątłą czarną postacią, jak wielki statek handlowy z rozwiniętymi żaglami poza zwinnym żaglowcem. Sherlock Holmes powitał nieznajomą z właściwą mu uprzejmością, zamknął drzwi, podał jej krzesło i oglądnął ją ze swą zwykłą przenikliwością, a pozornem roztargnieniem.
— Czy nie odczuwa pani tego, zapytał, że zbyt długie pisanie na maszynie jest dla pani krótkiego wzroku szkodliwe?
— Rzeczywiście z początku miało to miejsce, odrzekła, teraz atoli wiem na pamięć, gdzie są litery.
Nagle atoli zrozumiała całą doniosłość jego słów, przelękła się niezwykle, a trwoga i zdumienie odmalowało się na jej szerokiem, dobrodusznem obliczu.
— Pan słyszał już o mnie, panie Holmes, zawołała, bo jak zresztą mógł pan to wiedzieć?
— Niech się pani nie dziwi, rzekł Holmes śmiejąc się, to należy do mego zawodu. Przywiązuję wagę do tego, by widzieć wiele rzeczy, które uchodzą uwagi innych. Gdyby tak nie było, to pocóżby pani przychodziła do mnie, by szukać porady?
— Przyszłam do pana, panie Holmes, ponieważ pani Etherege opowiadała mi, że pan tak łatwo znalazł jej męża, gdy przeciwnie policya i wszyscy ludzie uważali go już za umarłego. Ach, panie Holmes, gdyby pan mógł mnie tę samą wyświadczyć przysługę! Bogatą nie jestem, mam jednak sto funtów rocznego dochodu prócz tego, co swoją pracą zarabiam. — Chętnie wszystko oddałabym, aby się dowiedzieć, co się stało z panem Hosmerem Angelem.
— Dlaczego pani tak straszliwie spiesznie do mnie się udała? zapytał Sherlock Holmes, złożywszy ręce i spojrzawszy na sufit.
Znowu ukazało się zdziwienie i zdumienie na zresztą dość nic nie mówiącem obliczu młodej damy.
— Tak, wybiegłam spiesznie z domu, powiedziała, bo rozgniewałam się na obojętność, z jaką pan Windibank — mój ojciec — wobec całej tej sprawy się zachowywał. Nie chciał ani do policyi, ani do pana dać znać, a ponieważ nic nie działał i przy tem obstawał, że sprawa jest mało znaczącą, rozzłościłam się wreszcie, ubrałam kapelusz i żakiet i udałam się wprost do pana.
— Ojciec pani? zapytał Holmes, zapewne ojczym — ponieważ pani nie nosi jego nazwiska.
— Tak, mój ojczym. Nazywam go ojcem, a jednak brzmi to komicznie, bo on jest tylko pięć lat i dwa miesiące starszy odemnie.
— Matka pani żyje?
— Matka żyje i ma się wcale dobrze. Nie byłam bardzo zadowoloną, panie Holmes, kiedy wkrótce po śmierci ojca znowu wyszła za mąż, i to za człowieka, który jest prawie o piętnaście lat młodszy od niej samej. Ojciec mój był blacharzem w Tottenham Court-road i pozostawił ładne przedsiębiorstwo, które matka dalej prowadziła z panem Hardym, najstarszym czeladnikiem. Ale kiedy wyszła za pana Windibanka, musiała sprzedać to przedsiębiorstwo, bo on jako podróżujący ajent składu win należał do wyższej warstwy społecznej. Dostali za firmę cztery tysiące siedemset funtów szterlingów; mój ojciec byłby za swego życia znacznie więcej otrzymał.
Wbrew memu oczekiwaniu Sherlock Holmes przy tem szerokiem i rozwlekłem opowiadaniu wcale się nie niecierpliwił, lecz przysłuchiwał się z największą uwagą.
— Czy małe dochody pani pochodzą z pieniędzy otrzymanych za przedsiębiorstwo? zapytał.
— O nie, odziedziczyłam to po mym wuju Nedzie w Auckland. Są to akcye nowozelandzkie, które przynoszą mi 4¼ %. Spadek wynosił dwa tysiące pięćset funtów, ale ja mam tylko procenta z tego.
— Proszę, niech pani opowiada dalej, rzekł Holmes. Ponieważ pani pobiera ładną sumkę stu funtów i jeszcze coś do tego zarabia, wyjeżdża pani zapewne nieraz dla przyjemności i używa życia. Mnie się zdaje, że każda dama ze sześćdziesięciu funtów może zupełnie dobrze wyżyć.
— Mnie wystarczyłoby jeszcze mniej, panie Holmes, jednak zrozumie pan zapewne, że ja, póki jestem w domu, nie chciałabym być ciężarem dla rodziców, oni więc rozporządzają moimi pieniądzmi, dopóki ich kiedyś nie opuszczę. Samo się przez się rozumie, że tylko do tego czasu. Pan Windibank pobiera ćwierćrocznie moje procenta i oddaje pieniądze mojej matce, bo mnie zupełnie wystarcza to, co zarabiam pisaniem na maszynie. Dostaję dwa pensy za stronę, a załatwiam piętnaście do dwudziestu stron dziennie.
— Przedstawiła mi pani zupełnie jasno swoje położenie, powiedział Holmes. Ten pan jest to mój przyjaciel, Dr. Watson, przed którym może pani otwarcie mówić, jak przedemną samym. Proszę, niech pani opowie nam o swej znajomości z panem Hosmerem Angelem.
Panna Sutherland zapłoniła się i nerwowo szarpała frendzle przy swym staniku.
— Ujrzałam go pierwszy raz na balu techników, mówiła. Za życia ojca posyłali nam zawsze zaproszenia, a więc także po jego śmierci nas zaprosili. Pan Windibank nie chciał nam pozwolić pójść na bal; wogóle niechętnie przystaje na nasze obcowanie z ludźmi. Do wściekłości go to doprowadza, gdy nieraz chciałabym wziąć udział w wycieczce szkoły niedzielnej. Tego razu atoli postanowiłam sobie pójść na bal; bo cóż za prawo miał on mi tego zakazywać? Oświadczył, że towarzystwo to nam nie odpowiada, chociaż spotykaliśmy tam tylko przyjaciół mego ojca. Dalej twierdził, że nie mam się w co ubrać, a przecież moja liliowa pluszowa suknia była zupełnie nową. Nicby z tego z pewnością nie było, gdyby mój ojczym nie musiał nagle w sprawach handlowych wyjechać do Francyi. Poszliśmy wiec, to znaczy matka i ja z panem Hardym, dawnym naszym najstarszym czeladnikiem, na bal i tam to poznałam pana Hosmera Angela.
— Pan Windibank musiał się zapewne po swym powrocie z Francyi bardzo na to oburzać?
— Wcale nie, zupełnie się nie złościł. Śmiał się, wzruszał ramionami i zauważył tylko, że jest to zupełnie daremne, odmawiać czegoś kobietom, bo — one mimoto uczynią, co zechcą.
— Tak, tak. A więc spotkała pani na balu techników jakiegoś pana, nazwiskiem Hosmer Angel, jeśli się nie mylę?
— Tak jest. Zapoznałam się z nim tego wieczora, a on odwiedził nas następnego dnia, aby się dowiedzieć o naszem zdrowiu; następnie spotkaliśmy go — to znaczy, panie Holmes, ja spotkałam go dwa razy — i chodziłam z nim na przechadzkę; potem atoli powrócił ojciec, więc pan Angel nie mógł już do nas przychodzić.
— Nie mógł?
— Tak, pan wie, że mój ojciec tego nie lubi. Gdyby to od niego zależało, nigdyby gości nie przyjmował; jest tego zdania, że kobieta powinna poprzestawać na swem najściślejszem kółku rodzinnem. Ja zgadzam się na to i nieraz już mówiłam matce, że mnie właśnie tego ścisłego kółka rodzinnego brakuje.
— A co się stało z panem Hosmerem Angelem? Czy nie usiłował zobaczyć się z panią?
— Ojciec miał za ośm dni znowu wyjechać do Francyi, napisałam wiec do Hosmera, że będzie zapewne najlepiej, jeśli do tego czasu będziemy się trzymać zdala od siebie. Tymczasem pozostało nam dozwolone pisanie, i on pisał codziennie. Odbierałam rano listy, tak że ojciec nic o tem nie wiedział.
— Czy była pani już wtedy z tym panem zaręczoną?
— Tak, panie Holmes, zaręczyliśmy się na naszej pierwszej przechadzce. Hosmer — pan Angel był kasyerem w przedsiębiorstwie przy Leadenhallstreet — i...
— W jakiem przedsiębiorstwie?
— Niestety, nie wiem tego.
— A gdzie mieszkał?
— Spał w domu, w którym się mieści przedsiębiorstwo.
— A pani nie zna jego adresu?
— Nie — wiem tylko, że mieszkał przy Leadenhallstreet.
— Gdzież więc adresowała pani swe listy?
— Składnica pocztowa przy Leadenhallstreet. Do przedsiębiorstwa nie mogłam adresować, ponieważ otrzymując listy od jakiejś kobiety, naraziłby się na drwiny swoich towarzyszy. Chciałam do niego pisać na maszynie tak, jak on sam to czynił, ale on nie chciał się na to zgodzić i oświadczył, że pisane listy są mu milsze, wydają się mu naturalniejsze, podczas gdy przy innych ma uczucie, jak gdyby maszyna pomiędzy nami stawała. Widzi pan stąd, jak bardzo on mnie kochał i jak niezwykle czułym był nawet na drobnostki.
— Tak, to nam bardzo wiele mówi, zauważył Holmes. Ja kładę zawsze szczególną wagę na takie drobne szczegóły. Przypomina pani sobie może inne cechy szczególne pana Hosmera Angela?
— Był bardzo trwożliwym i wychodził ze mną chętniej wieczorem jak w dzień, ponieważ nie cierpiał, żeby na niego zwracano uwagę. Zachowywał się wobec mnie z niezwykłą uprzejmością i uszanowaniem; głos jego był słaby, i opowiadał mi, że jako dziecko cierpiał na obrzmienie migdałków, wskutek czego pozostało mu pewne osłabienie we wstęgach głosowych. Uważał bardzo na swoje ubranie i wyglądał zawsze schludnie i czysto; miał, jak ja, słabe oczy i nosił dla ochrony ciemne szkła.
— A cóż się stało, kiedy ojczym pani, pan Windibank, ponownie wyjechał do Francyi?
— Wtedy znowu przyszedł Hosmer do nas i starał się mnie nakłonić do zawarcia związków małżeńskich przed powrotem ojca. Na sprawę tę zapatrywał się bardzo poważnie, złożył moje ręce na Piśmie Świętem i kazał mi przysiądz, że mu pozostanę wierną, choćby nie wiedzieć co zajść miało. Matka moja była tego zdania, że on może słusznie domagać się tej przysięgi i że jest to tylko dowód jego gorącej miłości. Zaraz przy pierwszem spotkaniu niezwykle podobał się matce, tak że lubiła go prawie więcej, niż ja. Kiedy zaczęli oboje mówić o zbliżającem się weselu, zrobiłam uwagę, że powinniśmy z tem czekać na ojca. Ale oni oświadczyli, że nie potrzebujemy się o to troszczyć, bo on jeszcze w sam czas o wszystkiem się dowie, a matka przyrzekła sprawę tę z nim załatwić. Mnie się to szczególnie nie podobało, panie Holmes. Wydawało mi się to wprawdzie śmiesznem prosić o pozwolenie mojego ojczyma, wszak był on tylko o kilka lat starszy odemnie; ale że ja nie znoszę żadnych tajemnic, napisałam do niego do Bordeaux i zaadresowałam list do francuskiej firmy, — otrzymałam atoli list ten w ślubny poranek z powrotem.
— A więc nie dostał się do jego rąk?
— Nie, bo odjechał już z powrotem do Anglii.
— To rzeczywiście niepomyślny zbieg okoliczności! Czy ślub odbył się w kościele?
— Tak, zupełnie cichy. Ślub miał się odbyć w kościele St. Saviours, a następnie śniadanie w hotelu St. Pancras. Hosmer przyjechał po nas powozem i usadził w nim mnie i matkę; sam zaś wsiadł do dorożki jedynej, jaka była właśnie pod ręką. Zajechałyśmy pierwsze przed kościół i czekałyśmy na dorożkę Hosmera, która wkrótce nadjechała. Lecz — nikt z niej nie wysiadł, a kiedy woźnica zlazł z kozła i otworzył drzwiczki, w powozie nie było nikogo! Woźnica nie pojmował, co się z gościem stało, ponieważ sam widział, jak ten wsiadał. Wszystko to wydarzyło się ubiegłego piątku, panie Holmes, a od tego czasu nic nie wiem, co się stało z moim narzeczonym.
— Mnie się zdaje, moja pani, że z pani sobie zakpiono.
— Ach nigdy! Hosmer był zbyt dobrze dla mnie usposobionym, żeby mnie mógł opuścić. Jeszcze rano przed ślubem prosił mnie, żebym mu zawsze pozostała wierną, a choćby miał nas rozdzielić niespodziewany wypadek, to nie powinnam o tem zapomnieć, że dałam mu moje słowo; prędzej lub później upomni się on o swoje prawa. Brzmiało to trochę dziwnie w dzień ślubu, ale po tem, co zaszło, mają słowa Hosmera pewne szczególne znaczenie.
— Bez wątpienia. Pani więc sądzi, że musiał mu się wydarzyć jakiś wypadek?
— Tak, panie Holmes. On musiał przeczuwać jakieś nieszczęście, bo inaczej byłby tak nie mówił. Jego przeczucia ziściły się.
— A nie ma pani jakichś przypuszczeń co do jego obaw?
— Żadnych.
— Jeszcze jedno pytanie. Jak się zachowała wobec tego matka pani?
— Była rozgniewaną i mniemała, że najlepiej o całej tej sprawie zamilczeć.
— A mówiła pani o tem ze swym ojcem?
— Tak, on zaś również zdawał się podzielać moje zdanie, że Hosmerowi musiało się coś wydarzyć i że ja jeszcze o nim posłyszę. Bo cóż zresztą za interes mógł mieć w tem jakiś człowiek, zauważył on, by mnie zwabić do ślubu aż do drzwi kościelnych, a następnie porzucić. Gdyby był pożyczył odemnie pieniądze, lub przy małżeńskim układzie przepisał na siebie mój majątek, wtedy może możnaby w tem szukać przyczyny tego postępku, ale Hosmer okazywał się zupełnie bezinteresownym i nie chciał odemnie ani halerza. Cóż wiec mogło zajść? Dlaczego nie napisał ani słowa? Oszaleję jeszcze! W nocy oka zmrużyć nie mogę!
Wyjęła chusteczkę z zarękawka i poczęła bardzo płakać.
— Rozpatrzymy bliżej tę sprawę, rzekł Holmes powstając, a nie wątpię, że ją zbadamy. Niech pani na mnie liczy, moja pani, i dłużej się nie martwi. Przedewszystkiem zaś niech się pani stara zapomnieć o panu Hosmerze Angelu, jak prawdopodobnie on o pani zapomniał.
— Więc nie wierzy pan, żebym go kiedyś znowu zobaczyła?
— Wątpię o tem.
— Cóż więc mogło mu się przydarzyć?
— Niech mnie pani zwolni od odpowiedzi na to. Bardzo zaś pożądanem byłoby dla mnie dokładne opisanie jego osoby i wszystkie listy, jakieby mi pani mogła powierzyć.
— Już ubiegłej soboty, odpowiedziała, dałam ogłoszenie do „Chronicle.“ Oto jest wycinek z dziennika, a tu są cztery listy od niego.
— Dziękuję. A teraz proszę mi podać swój adres.
— Lyon-Place 31, Camberwell.
— O ile się nie mylę, powiedziała pani, że nigdy nie posiadała pani adresu pana Angela. Gdzie zaś jest przedsiębiorstwo ojca pani?
— On jeździ w interesach firmy „Westhouse & Marbank“, wielkiego przedsiębiorstwa dowozu win przy Fenchurchstreet.
— Dziękuję pani. Przedstawiła mi pani sprawę zupełnie jasno. Niech pani zostawi tu te papiery i pójdzie za moją radą. Niech pani uważa całą tę sprawę za księgę zapieczętowaną i dłużej się tem nie trapi.
— Pan jest dobrym dla mnie, panie Holmes, ale tego panu przyrzec nie mogę. Hosmerowi pozostanę wierną, aby mnie zastał gotową, gdy powróci.
Mimo śmiesznego kapelusza i lalkowatej twarzy nadawała ta dziecinna wiara naszej klientce pewien szlachetny wyraz, który budził uszanowanie.
Złożyła na stole pakiecik papierów i oddaliła się z przyrzeczeniem, że przyjdzie, skoro tylko będzie potrzeba.
Sherlock Holmes siedział przez chwilę zamyślony, wyciągnął nogi, złożył ręce i patrzał na powałę. Następnie zdjął z gzymsu starą glinianą fajeczkę, wierną swoją doradczynię, jak ją nazywał, nałożył ją i wkrótce, otoczony gęstymi obłokami dymu, z wyrazem niezwykłego znużenia i ociężałości siedział rozparty w swem krześle.
— Zajmujące studyum — ta dziewczyna, zauważył. Ona sama jest więcej zajmującą, jak jej przygoda, która, nawiasowo mówiąc, jest dość utartą. Podobne wypadki znajdziesz w moich zapiskach z r. 1877 w Andover, a coś podobnego wydarzyło się tamtego roku w Hadze. Choć więc pomysł zasadniczy nie jest nowy, to jednak jest nowych parę ubocznych szczegółów. Ale sama dziewczyna — to bardzo zajmujące studyum.
— Musiałeś znów dostrzedz w niej wiele szczegółów, które dla mnie były niedostrzegalne, wtrąciłem.
— Powiedz raczej, że nie zwróciłeś na nie uwagi! Nie patrzyłeś tam, gdzie właśnie powinieneś był patrzeć. Czyż nigdy cię nie nauczę, żebyś umiał ocenić ważność rękawów, lub wiele mówiący wygląd paznokci u palców, lub zdołał wyciągnąć ważne wnioski z jednego guzika przy buciku? Powiedz mi przecie, co zauważyłeś w zewnętrznym wyglądzie tej dziewczyny?
— Miała szary wielki kapelusz z ceglasto-czerwonem piórem. Jej czarny żakiet obszyty był perłami i miał wązkie futrzane obramienie. Suknia była barwy ciemnokawowej, a purpurowoczerwony aksamit zdobił kołnierz i rękawy. Jej popielate rękawiczki były na prawym palcu wskazującym rozdarte. Bucików nie oglądałem. Miała nadto małe, okrągłe, zwieszające się kolczyki i robiła w ogólności wrażenie przyzwoitej i zamożnej osóbki ze zwykłego średniego stanu.
Sherlock Holmes klasnął lekko w dłonie i wstrząsnął się od śmiechu.
— Słowo uczciwości, Watsonie, że robisz wspaniałe postępy! Dobrze — bardzo dobrze. Najważniejsze szczegóły wprawdzie pominąłeś, ale okazałeś znajomość sposobu postępowania i wzrok niezwykle wrażliwy na barwy. Nie dowierzaj tylko nigdy ogólnym wrażeniom, mój chłopcze, należy uważać na drobne szczegóły. Ja swoje pierwsze spojrzenie kieruję zawsze na rękaw kobiety. U mężczyzny może większe jeszcze znaczenie mają kolana u spodni. Jak zauważyłeś, miała dziewczyna na rękawach aksamit, materyał bardzo podatny na wszelkie odciski i ślady. Powyżej przegubu ręki, w miejscu, którem pisząca na maszynie naciska o stół, podwójna linia występowała zupełnie dokładnie. Ręczna maszyna do szycia pozostawia podobne ślady, ale tylko na lewem ramieniu i to po bokach, podczas gdy te ciągnęły się proste przez najszerszą część rękawa. Następnie spojrzałem jej w twarz, a ponieważ spostrzegłem po obu stronach jej nosa odcisk szkieł, odważyłem się zrobić uwagę o jej krótkowzroczności w połączeniu z pisaniem na maszynie, co było dla niej niespodzianem.
— Nie mniej dla mnie.
— Sprawa była przecież jasna, jak na dłoni. Następnie zwróciło to moją uwagę, że miała dwa różne buciki; jeden z nich był więcej ozdobiony jak drugi. Przy jednym zapięła z pięciu guzików tylko dwa najniższe, przy drugim tylko pierwszy, trzeci i piąty. Jeśli zaś młoda, starannie zresztą ubrana dama wychodzi z domu w bucikach dwojakiego rodzaju, napół zapiętych, to nie potrzeba wiele sprytu, aby wyciągnąć z tego wniosek, że wyszła pospiesznie.
— I co jeszcze? zapytałem z takiem napięciem, jak zwykle, kiedy mój przyjaciel opowiadał swoje bystre spostrzeżenia.
— Dalej zauważyłem, że już zupełnie ubrana pisała jeszcze, nim wyszła z domu. Ty zauważyłeś wprawdzie, że środkowy palec u jej prawej rękawiczki był rozdarty, ale przeoczyłeś zapewne fioletową plamę od atramentu na rękawiczce i na palcu. Pisała w pośpiechu i umoczyła pióro za głęboko — i to dziś rano, bo inaczej plama na palcu nie byłaby tak wyraźną. Tak, tak, wszystko to pozornie jest śmieszne, chociaż najzupełniej proste. Teraz atoli muszę przystąpić do pracy, Watsonie. Wyświadcz mi przysługę i odczytaj mi opis osoby poszukiwanego Hosmera Angela.
Podszedłem bliżej do światła i czytałem wycinek z dziennika:
„Zaginął od 14. rano niejaki pan Hosmer Angel. Jest wysoki, silnie zbudowany, blady, ma czarne włosy, jedno łyse miejsce na głowie, bujne bokobrody i wąsy; nosi ciemne szkła i ma mały błąd w wymowie. Kiedy go po raz ostatni widziano, odziany był w czarny, jedwabiem obrębiony surdut, czarną kamizelkę ze złotym łańcuszkiem, popielate spodnie i brunatne kamasze nad trzewikami z gumą. Zaginiony pracował w jakiemś przedsiębiorstwie przy Leadenhallstreet; ktoby o nim pewne wiadomości itd.“
— To wystarcza, rzekł Holmes, a kiedy przejrzał listy, zauważył: — Bardzo powszednie; to jedynie godne uwagi, że pan Angel przytacza Balzaka. A jednak i twoją uwagę zwróci pewien szczegół.
— Że listy pisane są na maszynie, odrzekłem.
— Nie tylko to, lecz także podpis odznacza się pismem typowem. Patrz, jak czysto napisane jest tu na dole to „Hosmer Angel.“ Jest tutaj data, ale nie ma żadnego dokładnego podania miejsca, bo Leadenhallstreet tylko nie może wystarczyć. Podpis ten pozwala wiele wnioskować — tak, on jest miarodajnym.
— Do czego?
— Czyż rzeczywiście nie zauważasz, mój stary, jak to bardzo zaważy na szali?
— Prawdę powiedziawszy, nie, chyba że podpisujący się spodziewał się w ten sposób wyprzeć swego podpisu, w razie gdyby z powodu złamania przyrzeczenia małżeństwa został pociągnięty do odpowiedzialności.
— Nie, tego zamiaru z pewnością nie miał. Tymczasem napiszę dla wyjaśnienia stanu rzeczy dwa listy, jeden do pewnej firmy w City, drugi do pana Windibanka, ojczyma młodej damy; ostatniego poproszę, by jutro wieczór o szóstej godzinie przyszedł do mnie celem omówienia tej sprawy. Jest to właściwiej załatwić tę sprawę z męskim członkiem rodziny. Dopóki zaś nie przyjdą odpowiedzi na oba listy, nie możemy nic działać, doktorze, i musimy zaczekać z sprawą tą aż do tego czasu.
Znałem mego przyjaciela na wylot; wobec jego energii i bystrości, z jaką do wszystkiego przystępował, wiedziałem, że będzie on w stanie zupełnie jasno i dokładnie odgadnąć tę tajemnicę, która mu została powierzoną. Przypominam sobie, że tylko jeden jedyny raz pomylił się, — a była to sprawa z fotografią Ireny Adler, zresztą rozświetlił i wyjaśnił wypadki najzawilsze, jakie się tylko dadzą pomyślić.
Pożegnałem więc Sherlocka Holmesa, który ciągle jeszcze kurzył swą glinianą fajkę, w tem przekonaniu, że on już następnego wieczora odnajdzie zaginionego narzeczonego panny Mary Sutherland i stwierdzi jego identyczność.


∗                ∗

Ciężko chory pacyent pochłaniał wtedy czas mój tak zupełnie, że następnego dnia dopiero około godziny szóstej mogłem pojechać na Bakerstreet; obawiałem się, że przybędę już za późno, aby być obecnym przy rozwiązaniu zagadki. Zastałem atoli Sherlocka Holmesa samego; na pół śpiący siedział rozparty w fotelu. Cały pułk butelek, probówek, tygielków, oraz ostra woń różnych kwasów wskazywała na to, że zajęty był pilnie chemicznemi doświadczeniami, które były jego ulubionem zajęciem.
— A cóż? Znalazłeś rozwiązanie tego? — zapytałem go wchodząc.
— Tak. Jest to siarczan barytu.
— Ależ nie — miałem na myśli tę zagadkę!
— Ach tak! Ja myślałem tylko o analizowanej soli. W tej sprawie nic nie jest zagadkowem, choć wczoraj parę szczegółów nazwałem zajmującymi. Szkoda tylko, że żaden sąd nie może temu łotrowi nic zrobić.
— Któż więc to jest i jaki cel miał on w tem, żeby pannę Sutherland osadzić na koszu?
Ledwie to wymówiłem, a Holmes mi jeszcze nie odpowiedział, kiedy w sieniach dały się słyszeć ciężkie kroki i ozwało się pukanie do drzwi.
— To jest Windibank, ojczym, rzekł Holmes. Pisał mi, że zjawi się u mnie o szóstej. Proszę!
Wszedł mężczyzna, silnie zbudowany, średniego wzrostu, lat około trzydziestu, gładko ogolony, o śniadej cerze i o parze uderzająco żywych, przeszywających, szarych oczu; jego zachowanie się było uprzejme, prawie uniżone. Rzucił pytający wzrok na nas, położył swój lśniący jedwabny kapelusz na bocznym stoliku i z lekkim ukłonem zajął miejsce na najbliższem krześle.
— Dobry wieczór, panie Windibank, powitał go Holmes. Przypuszczam, że ten na maszynie pisany list, w którym się pan zapowiedziałeś na szóstą godzinę, wyszedł z pod pańskich rąk.
— Zupełnie słusznie. Obawiam się tylko, czy się trochę nie spóźniłem, bo nie jestem zupełnie panem swego czasu. Bardzo mi przykro, że panna Sutherland trudziła pana z powodu tej drobnostki — brudną bieliznę pierze się najlepiej w domu. Poszła wbrew memu życzeniu i woli; pan zapewne zauważył, że młode dziewczę ma naturę trochę żywą, namiętną i dokona zawsze, co chce. Ponieważ pan nie jest żadną urzędową osobą sądową, więc nie jest to jeszcze tak wielkiem złem, że zostałeś pan wtajemniczony — ale w każdym razie jest to bardzo nieprzyjemne, gdy tego rodzaju przykry wypadek w rodzinie dalej się rozszerza; nadto naraża to na zbyteczny koszt, bo jak mógłby pan wykryć tego Hosmera Angela?
— Przeciwnie, odpowiedział Holmes spokojnie, jestem zupełnie pewny, że tego człowieka odkryję.
Windibank przeląkł się widocznie i opuścił rękawiczki na ziemię. — Doprawdy! To bardzo mnie cieszy, zawołał.
— Jest to przecie godne uwagi, wtrącił Holmes, że pismo maszynowe ma równie swój właściwy charakter, jak pismo ręczne jakiegoś człowieka. Skoro tylko maszyna przestaje być zupełnie nową, dwóch ludzi nie pisze już na niej zupełnie jednakowo. Niektóre litery ścierają się prędzej jak drugie, niektóre zaś tylko częściowo. Popatrz pan tylko, panie Windibank, tu w pańskim liściku e nigdy nie jest zupełnie czyste, a także literze r zawsze czegoś brakuje. Jest jeszcze czternaście innych charakterystycznych cech, ale te dwie występują najwyraźniej.
— Maszyny tej używamy do całej naszej korespondencyi w przedsiębiorstwie, więc jest ona naturalnie trochę zużytą, odpowiedział Windibank i żywe, małe oczy badawczo skierował na Holmesa.
— Teraz chcę się podzielić z panem niezwykle zajmującem spostrzeżeniem, ciągnął dalej mój przyjaciel. Zamyślam w tych dniach wydać małą pracę o piśmie maszynowem i jego stosunku do zbrodni, ponieważ w ostatnich czasach przedmiotem tym nieco się zajmowałem. Tutaj są cztery listy, które mają pochodzić od zaginionego. Wszystkie cztery pisane są na maszynie. We wszystkich tych listach jest nie tylko e uszkodzone, a r niewykończone, lecz, jeśli pan łaskawie zechce wziąć do pomocy szkło powiększające, to odnajdzie pan w nich także czternaście innych cech charakterystycznych, o których mówiłem.
Windibank zerwał się szybko i chwycił za kapelusz.
— Na tego rodzaju spostrzeżenia i rozmowy nie mogę tracić mego czasu, panie Holmes. Jeśli potrafi pan człowieka tego schwytać, niech pan to uczyni i mnie o tem uwiadomi, kiedy się to stanie.
— Z pewnością, odparł Holmes, podszedłszy ku drzwiom i zamknąwszy je. A więc powiem panu, że go już schwytałem.
— Co! Gdzie? wyjęknął Windibank, blady jak ściana, i oglądał się za wyjściem na wszystkie strony, jak mysz w pułapce.
— Niech pan się tylko nie gniewa, to panu nic nie pomoże, rzekł Holmes uprzejmie i spokojnie. Pan mi nie mogłeś ujść, panie Windibank. Sprawa jest przecież zbyt jasną, a pan zrobił mi bardzo zły komplement twierdząc, że ja nie jestem w stanie rozwiązać tak prostej zagadki. Niech pan będzie tylko łaskaw usiąść, a omówimy dalszą sprawę.
Gość nasz przybity tem opadł z powrotem na krzesło, a z trwogi perlisty pot wystąpił mu na czoło.
— Nie można mi za to nic zrobić! wyjęknął z trudem.
— Niestety nie. Ale mówiąc między nami, panie Windibank, taki bez serca, okrutny, samolubny występek prawie nigdy jeszcze mi się nie wydarzył. Pozwól mi pan krótko przedstawić stan rzeczy i poucz mnie pan, jeżeli się mylę.
Człowiek ten siedział zupełnie przygnębiony i zwiesił głowę na piersi. Holmes wyciągnął nogi przed siebie, włożył ręce do kieszeni od surduta i począł mówić więcej do siebie, jak do nas samych.
— Mężczyzna żeni się dla pieniędzy z kobietą znacznie starszą od siebie, mówił, i ma nadto korzyść z pieniędzy córki, jak długo pozostaje ona w domu rodzicielskim. Dla ludzi w ich położeniu suma ta była znaczną i ubytek jej dałby się bardzo odczuć. Córka, dobra i uprzejma istota, pragnęła całem swem gorącem sercem miłości, należało się więc spodziewać, że przy swych osobistych wdziękach i małym swym mająteczku nie długo pozostanie niepożądaną. Ponieważ więc małżeństwo jej przedstawiało dla ojczyma stratę rocznego dochodu stu funtów, postanowił temu przeszkodzić. W jaki sposób? Najpierw chce ją przywiązać do domu i zakazuje jej obcować z młodymi ludźmi. Wkrótce atoli poznaje, że to jest niemożliwem do przeprowadzenia. Dziewczyna stawia opór, broni swych praw i oświadcza krótko i węzłowato, że pójdzie na pewien bal. Cóż czyni wtedy przemyślny ojczym? Przychodzi mu na myśl środek zaradczy, który przynosi więcej zaszczytu jego mózgowi, niż sercu; w porozumieniu ze swą żoną i przy jej pomocy przebiera się, ukrywa swoje zbyt żywe oczy poza ciemnemi szkłami, przyprawia sobie fałszywe bokobrody i wąsy, przygłusza swój czysty głos i szepce tylko cicho; zresztą zaś liczy na krótki wzrok dziewczęcia. Zjawia się jako pan Hosmer Angel i płoszy wszystkich zalotników, rozpoczynając sam zaloty.
— Zrazu był to tylko żart, westchnął nasz gość. Nie przeczuwaliśmy, że ona zaraz tak się zapali.
— Być może. W każdym razie dziewczyna wpadła w zastawione sidła, a ponieważ była pewną, że jej ojczym bawi we Francyi, nie myślała o tem, by powziąć pewne podejrzenia. Grzeczności młodego człowieka pochlebiały jej, a zachwalania matki bardziej jeszcze ją podniecały. Następnie pan Angel złożył wizytę, bo zaloty musiały aż do pewnej chwili być odgrywane, jeśli miały odnieść rzeczywisty skutek. Nastąpiły schadzki, a wreszcie zaręczyny, które miały na zawsze zniszczyć skłonności młodej dziewczyny do jakiejkolwiek innej osoby. Długo atoli oszustwo to nie mogło trwać. Udawane podróże do Francyi stawały się niewygodne. Jedynem wyjściem było sprowadzić tragiczne rozwiązanie, które miało na młodej dziewczynie wywrzeć tak głębokie i trwałe wrażenie, żeby odeszły ją na dłuższy czas wszystkie myśli. W tym celu ta przysięga wierności na Pismo Święte, w tym celu wzmianki o możliwej przeszkodzie jeszcze w dzień ślubu. James Windibank chciał pannę Sutherland niezwykle silnie przywiązać do Angela Hosmera, aby, pozostawiając ją następnie w niepewności co do jej losu, mógł być pewnym, że ona przez następnych dziesięć lat żadnemu mężczyźnie nie da przychylnej odpowiedzi. Doprowadził ją aż do drzwi kościelnych, a że dalej iść nie mógł, ulotnił się we właściwej chwili; użył tu zaś starego sposobu, że jednemi drzwiczkami do powozu wszedł, drugiemi zaś wyskoczył. W ten sposób mniej więcej, mojem zdaniem, nastąpiły wypadki po sobie.
Podczas gdy Holmes mówił, Windibank odzyskał pewność siebie; teraz powstał, a zimne szyderstwo wyryte było na jego bladem obliczu.
— Wszystko to może być, ale może i nie być, panie Holmes, powiedział, lecz jeśli pan jest tak niezwykle mądry, to powinien pan także to wiedzieć, że pan teraz postępuje wbrew prawu — a nie ja. Ja od samego początku nie uczyniłem nic przeciwnego prawu; jak długo atoli pan drzwi te trzyma zamknięte, staje się pan winnym gwałtu i pozbawienia osobistej wolności.
— Ma pan słuszność, prawo nie może pana dosięgnąć, odrzekł Holmes, poczem odemknął drzwi i otworzył je na oścież. A przecie żaden człowiek nie zasłużył więcej na karę, jak pan. Jeżeli młoda dama posiada brata lub jakiegoś przyjaciela, to powinien on puścić biczysko w taniec na pańskich plecach. Doprawdy! krzyknął czerwony z gniewu, kiedy spostrzegł ironiczny uśmiech Windibanka, do moich obowiązków względem moich klientów to nie należy — tutaj atoli wisi bat i ja muszę sobie sam...
Chciał chwycić bicz, ale nim go porwał, dały się już tylko słyszeć głośne kroki zbiegającego po schodach mężczyzny, zatrzaśnięcie z hałasem drzwi, a z okna ujrzeliśmy pana Jamesa Windibanka, umykającego śpiesznie, jak tylko nogi go mogły unieść.
— Wyrachowany łotr! zauważył Holmes, kiedy śmiejąc się rzucił się znowu na swój fotel. Podły będzie popełniał zbrodnię po zbrodni, aż zrobi coś takiego, za co dostanie się do wiezienia. Wypadek ten pod wielu względami był wcale zajmujący.
— Ja ciągle jeszcze nie pojmuję rozwoju twych wniosków, zauważyłem.
— Od pierwszej chwili było wykluczonem, żeby ten pan Hosmer Angel musiał mieć jakiś ważny powód do swego dziwnego zachowania się, było zaś jasnem, jak na dłoni, że jedynym człowiekiem, który ze sprawy tej odniósł korzyść, był ojczym. Następnie ta okoliczność, że obaj mężczyźni nigdy się nie spotykali, lecz jeden zjawiał się zawsze w nieobecności drugiego, dała powód do dalszych przypuszczeń. Tak samo miała się rzecz z ciemnemi szkłami na oczach, dziwnym głosem i bujnym zarostem. W podejrzeniu swojem utwierdziłem się przez to, że on podpisywał się na maszynie do pisania, bo to pozwalało przypuszczać, że pismo jego było jej znane. Widzisz więc zapewne, że wszystkie te szczegóły i inne drobniejsze jeszcze prowadziły do jednego i tego samego celu.
— A jak ci się udało znaleść na to dowody?
— Mając raz tego człowieka na oku, byłem pewny wygranej. Wiedziałem, gdzie on pracuje. Kiedy więc przeczytałem drukowany opis osoby Hosmera, skreśliłem wszystko, co mogło pochodzić z przebrania, — wąsy, okulary, głos — posłałem to do przedsiębiorstwa i prosiłem, by mnie uwiadomiono, czy dane te stosują się do którego z ajentów podróżujących, zajętych w przedsiębiorstwie. Ponieważ zaś zauważyłem pewne szczególne cechy maszyny do pisania, na której listy do panny Sutherland pisano, poprosiłem listownie jej ojczyma, by do mnie przyszedł, i zaadresowałem list do przedsiębiorstwa. Jak się spodziewałem, odpowiedział mi na maszynie, a pismo wykazywało zupełnie te same usterki, co w listach Hosmera Angela. Tą samą pocztą donieśli mi Westhouse & Marbank z Fenchurchstreet, że opis mój stosuje się zupełnie dokładnie do zajętego u nich — Jamesa Windibanka. Tak więc widzisz, wydało się to oszustwo.
— A cóż będzie z panną Sutherland?
— Jeśli jej powiem prawdę, to mi nie uwierzy. Wspomnij na stare perskie przysłowie: „Strzeż się tygrysicy wydrzeć jej młode, strzeż się kobietę pozbawić jej ułudy.“ Hafis i Horacy posiadali w równej mierze mądrość i znajomość ludzi.


Dworek w Hampshire

— Kto kocha sztukę dla niej samej, zaczął pewnego dnia Sherlock Holmes, odkładając na bok część ogłoszeniową „Telegraphu“, ten znajdzie niejednokrotnie w najdrobniejszych i najmniej ważnych zjawiskach najwyższą rozkosz. Z zadowoleniem też widzę to, mój kochany Watsonie, że ty prawdę tę do pewnego stopnia sobie przyswoiłeś. Boć przecie w krótkich sprawozdaniach naszych przygód, które byłeś tak dobry spisać i — muszę to zaznaczyć — miejscami także upiększyć, nie wysunąłeś na pierwsze miejsce tych licznych causes célèbres i sensacyjnych procesów, w których wybitną odegrałem rolę, lecz raczej te drobne wypadki, które — choć może powszednie same w sobie — dawały mnie właśnie nieraz sposobność do ściśle logicznych dowodów prawdy i wniosków, co stanowi moją specjalność.
— A jednak, odparłem, ja sam nie mogę się zupełnie uwolnić od zarzutu pogoni za sensacyą, który został już podniesiony przeciwko moim sprawozdaniom.
— Ty prawdopodobnie popełniłeś ten błąd, mówił dalej, kiedy kawałkiem żarzącego się węgla z kominka zapalił swą długą wiśniową fajeczkę, której zwykł był używać zamiast glinianej, ilekroć znajdował się w nastroju raczej wojowniczym, jak pokojowym, — ty prawdopodobnie popełniłeś ten błąd, że starałeś się wszystkim naszym przedsięwzięciom dodać barwności i życia, zamiast ograniczyć się na przedstawieniu moich ściśle logicznych wnioskowań od przyczyny aż do skutku, które są rzeczywiście jedynie godne uwagi w całej tej sprawie.
— Sądzę chyba, że nie popełniłem przy tem żadnej niesprawiedliwości wobec ciebie, odrzekłem trochę chłodno, bo raziło mnie to samolubstwo, które, jak to się już niejednokrotnie o tem przekonałem, stanowiło dość wyraźny rys w dziwnym charakterze mego przyjaciela.
— Nie, to nie jest miłość własna ani zarozumiałość z mej strony, zauważył on w odpowiedzi na moje słowa, przyczem stosownie do swego zwyczaju odpowiedział nie tyle na moją uwagę, jak raczej na to, co przy tem sobie pomyślałem. Jeżeli ja domagam się słusznego uznania dla mej sztuki, to czynię to dlatego, ponieważ uważam ją za coś nieosobistego — za coś stojącego nademną. Zbrodnie wydarzają się codziennie, ściśle logiczne myślenie rzadko się trafia. Dlatego powinieneś był na to ostatnie położyć większy nacisk, aniżeli na to pierwsze. Zamiast szeregu pouczających wykładów wyszła z pod twego pióra księga zupełnie zwyczajnych opowiadań.
Był to zimny poranek z początkiem wiosny, kiedyśmy siedzieli razem po śniadaniu wśród takich rozmów przy żywo płonącym ogniu w naszem dawnem mieszkaniu przy Bakerstreet. Gęsta mgła snuła się pomiędzy czerniącymi się szeregami domów, a naprzeciwległe okna wyglądały poprzez ciężkie, żółtawe smugi mgły, jak ciemne, bezkształtne plamy. Nasza lampa gazowa paliła się i rzucała swój olśniewający blask na biały obrus, połyskującą porcelanę i srebrne nakrycie na naszym, nie uprzątniętym jeszcze stoliku do śniadania. Holmes był cały ranek niezwykle milczący i zagłębiał się bez przerwy w dziale ogłoszeniowym całego szeregu dzienników, aż wreszcie zaniechał swych poszukiwań i ocknął się ze swego zamyślenia w niezbyt różowym humorze, aby urządzić wykład o moich pisarskich uchybieniach.
— Pogoni za senzacyą, ciągnął dalej po dość długiej przerwie, w czasie której wypuszczał kłęby dymu ze swej fajki i spoglądał w ogień na kominku, prawie że nie można ci będzie zarzucić; wszak we większej części wypadków, które uznałeś za godne twej uwagi, nie chodzi o zbrodnię w ścisłem tego słowa znaczeniu. Raczej może popadłeś w powszedniość z powodu swych usiłowań, by uniknąć senzacyjności.
— To da się może nieraz powiedzieć o wyniku, atoli obstaję przy tem, że metoda opracowywania tych wypadków była zawsze jedyną w swym rodzaju i zajmującą.
— Ale, mój kochany chłopcze, cóż troszczy się publiczność, szeroka, powierzchowna publiczność, o subtelniejsze odcienie ściśle logicznego wywodu i końcowego wyniku! Lecz zaprawdę, jeśli opowiadania twoje są niezręczne, to nie można ci z tego robić żadnego zarzutu, bo przeminęły dni wielkich wydarzeń. Ludzkość, a przynajmniej świat złoczyńców utracił wszelką śmiałość i pomysłowość. Moja własna zaś skromna praktyka znajduje się wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na najlepszej drodze do tego, by stać się biurem, zajmującem się znajdywaniem zagubionych przedmiotów lub biurem wywiadowczem dla szukających posady nauczycielek. Gorzej już chyba zresztą teraz nie może być. Pismo to, które otrzymałem dziś rano, oznacza dla mnie prawdopodobnie dojście do punktu zerowego. Masz, czytaj!
Przy tych słowach rzucił mi zupełnie zmięty list. Był on pisany poprzedniego dnia wieczór na Montague-place i opiewał:

Szanowny Panie Holmes!

Jestem w wątpliwości, czy mam przyjąć zaofiarowane mi miejsce nauczycielki, przeto pragnę bardzo prosić Pana o poradę. Jeśli nie przeszkodzę, stawię się u Pana jutro przedpołudniem o godzinie pół do jedenastej.
Z szacunkiem Violet Hunter.

— Czy znasz autorkę listu? zapytałem go.
— Nie.
— Jest właśnie pół do jedenastej.
— Tak jest, i zdaje mi się, że słyszę, jak właśnie dzwoni.
— Sprawa może wypaść bardziej zajmująco, aniżeli myślisz; przypominasz sobie przecie historyę z błękitnym krwawnikiem, która zrazu zapowiadała się jak zwykła farsa a następnie rozwinęła się na ważny kryminalny wypadek. Tak może się stać i teraz.
— Więc miejmy nadzieję! Zresztą nie długo pozostaniemy w niepewności co do tego. Bo jeśli się nie mylę, to autorka listu jest już na miejscu.
Jeszcze nie dokończył tych słów, kiedy drzwi się otworzyły i weszła młoda dama. Była odziana skromnie, ale ze smakiem, miała wesołą, świeżą twarz, pokrytą piegami, a jej stanowcze zachowanie się wskazywało na to, że musiała się dotąd sama przebijać przez świat.
— Niech się pan na mnie nie gniewa, że pana trudzę, zaczęła, kiedy mój przyjaciel powstał, aby ją powitać; wydarzyło mi się bowiem coś niezwykle dziwnego, a że nie mam rodziców ani żadnych krewnych, których mogłabym zapytać o radę, przeto myślałam, że może pan będzie tak łaskawym powiedzieć mi, co mam czynić.
— Proszę, niech pani usiądzie, panno Hunter. Z przyjemnością jestem gotów do wszelkich usług.
Zauważyłem to doskonale, że Holmes czuł się mile dotkniętym zewnętrznym wyglądem i sposobem wyrażania się swej nowej klientki. Spojrzał na nią swym badawczym wzrokiem, następnie zaś usiadł z opuszczonemi powiekami i złożonymi końcami palców, by wysłuchać jej opowiadania.
— Byłam pięć lat wychowawczynią w domu pułkownika Spenze Munro, zaczęła. Przed dwoma miesiącami atoli został on przeniesiony do Halifax w Nowej Szkocyi i zabrał ze sobą swe dzieci, utraciłam więc miejsce. Przez dłuższy czas za pośrednictwem dzienników poszukiwałam odpowiedniego miejsca, niestety bezskutecznie. Zwolna poczęła się wyczerpywać mała sumka, jaką sobie złożyłam, nie wiedziałam więc już, jak sobie poradzić.
— W znanem Westawayskiem biurze pośrednictwa pracy w Westend zwykłam się była dowiadywać mniej więcej raz na tydzień, czy się dla mnie nie znalazła jakaś posada. Ubiegłego tygodnia wezwała mnie właścicielka biura, panna Stoper, do swego prywatnego pokoju, gdzie zastałam u niej siedzącego jakiegoś pana. Był on niezmiernej tuszy, a jego potężny podbródek spadał mu na piersi w licznych fałdach; miał przytem zresztą łagodne rysy; założył na nos cwikier, przez który uważnie przyglądał się wchodzącym młodym damom.
— Przy mem wejściu zerwał się prawie ze swego krzesła i ze skwapliwością zwrócił się do panny Stoper.
— To jest odpowiednia dla mnie, zawołał, nie mógłbym chyba nic lepszego znaleść. Wspaniale, wspaniale!
— Zdawał się być niezwykle zachwyconym, zacierał ręce z radości i robił wrażenie tak zadowolonego, że była to prawdziwa przyjemność na niego patrzeć.
— Pani szuka jakiegoś miejsca? — rzekł do mnie.
— Tak jest.
— Jako guwernantka?
— Tak.
— A jakiego pani domaga się wynagrodzenia?
— Moje ostatnie miejsce, u pułkownika Munro, było płatne po cztery funty miesięcznie.
— O, ho, ho! Prawdziwie psia zapłata! zawołał on, wywijając swojemi tłustemi rękami w powietrzu, jakby się znajdował w najwyższem podnieceniu. Jak można wogóle damie o tak wybitnych zaletach i zdolnościach zaofiarować tak nędzną sumę!
— Moje zdolności nie są jednak może tak znaczne, jak pan sądzi, zauważyłam. Trochę francuskiego, trochę niemieckiego, muzyki i rysunków.
— Tra la la, zawołał on, o to tutaj zupełnie nie idzie. Idzie tylko o to, czy ma pani wygląd i zachowanie się kobiety z wyższego stanu. Jeżeli tak się rzecz nie ma, to nie nadaje się pani do wychowania dziecka, któremu może kiedyś przypadnie ważna rola w historyi kraju. Jeśli zaś pani będzie tu odpowiednią, to jakżeby mógł przyzwoity człowiek domagać się od pani, żeby się pani zadowoliła mniej jak stu funtami. U mnie płaca pani zacznie się od tej wysokości.
— Może pan sobie wyobrazić, panie Holmes, że w mojem przykrem położeniu zaofiarowanie to wydało mi się tak kuszącem, że ledwie uszom swoim wierzyłam. Ten pan atoli, który może zauważył niedowierzający wyraz mej twarzy, wyjął banknot z portfelu.
— Jest to nadto moim zwyczajem, ciągnął dalej (a przytem ułożył swoją twarz do tak uprzejmego uśmiechu, że oczy jego przeświecały jedynie jeszcze jako dwie błyszczące szparki z pomiędzy otaczających je fałdów), że młodym moim damom wypłacam zawsze naprzód połowę ich płacy, aby im ułatwić drobne wydatki na podróż i garderobę.
— O ile sobie tylko mogę przypomnieć, to na tego rodzaju uprzejmość i względność nie natrafiłam w całem swem życiu u żadnego mężczyzny. Ponieważ miałam już długi u mych dostawców, była więc mi ta zaliczka bardzo dogodną; ale mimo to było coś nienaturalnego w całej tej umowie, co wzbudziło u mnie życzenie, żeby przed zupełnem zobowiązaniem się dowiedzieć się jakichś bliższych szczegółów.
— Czy mogę się zapytać, gdzie pan mieszka? zapytałam.
— Hampshire — Copper Beeches; zachwycająca wioseczka położona pięć mil poza Winchestrem. Nie można sobie chyba, moja kochana pani, wymarzyć cudniejszej okolicy, milszego mieszkania.
— A moje obowiązki? O tem chciałabym bardzo także się coś dowiedzieć.
— Jedno jedyne dziecko, mały, luby, sześcioletni bęben. A żeby pani zobaczyła jak on karakony i różne chrząszcze pantoflem tłucze! Klap, klap! słychać wciąż i zaraz pełno trupów.
— Rozparł się przytem znowu w fotelu i zaśmiał się ponownie tak, że oczy mu zupełnie znikły.
— Byłam niemało zdziwioną tem dziwnem zajęciem, na jakiem dziecię to spędzało czas, ale że ojciec tak serdecznie się z tego śmiał, myślałam, że prawdopodobnie żartuje.
— Moim jedynym obowiązkiem byłoby więc, pytałam go dalej, opiekować się tem jednem dzieckiem.
— Nie, nie, to nie jest wszystko! zawołał on. Byłaby pani nadto zobowiązaną, co chyba będzie pani uważać za zupełnie zrozumiałe, być posłuszną wskazówkom mojej żony, wyjąwszy ten wypadek, gdyby pójście za temi wskazówkami mogło ubliżyć dobrze wychowanej damie. Tutaj nie ma pani żadnych wątpliwości, nieprawda?
— Będzie to dla mnie przyjemnem, jeśli będę mogła być użyteczną.
— No, tak, a naprzykład co się tyczy ubrania. Wie pani, my jesteśmy dziwaczni ludzie — dziwaczni, ale poczciwi. W razie gdybyśmy żądali, żeby pani ubrała przez nas przygotowaną suknię, to nie miałaby pani nic przeciw temu małemu życzeniu, nieprawda?
— Nie — odparłam dość zdziwiona tą wzmianką.
— Lub żeby pani usiadła sobie na jakiemkolwiek miejscu — toby panią chyba także nie raziło?
— O nie.
— Albo żeby pani przed objęciem u nas posady obcięła sobie krótko włosy?
— Nie wierzyłam prawie swym uszom. Jak to pan może, panie Holmes, zauważył, mam włosy wcale bujne i odznaczające się niezwykłem kasztanowo-brunatnem ubarwieniem, tak że nawet w sferach artystycznych zwróciły już uwagę. Dlatego nie myślałam wcale pozbyć się ich z tak lekkiem sercem.
— Żałuję bardzo, ale to jest niestety niemożliwe, odrzekłam.
— On utkwił we mnie małe swe oczka, pełne napiętego oczekiwania, i ujrzałam przy swej odpowiedzi, jakby przelotny cień na jego licu.
— Niestety punkt ten jest bardzo ważny, powiedział. Jest to mały kaprys mojej żony, ale pani wie o tem, że na niewieście kaprysy musi się mieć wzgląd. A więc pani rzeczywiście nie chce się wyrzec swych włosów?
— Nie, na to w istocie nie mogłabym się zgodzić, odpowiedziałam stanowczo.
— Muszę się więc niestety wyrzec nadziei pozyskania pani dla siebie. Szkoda, bo zresztą rzeczywiście bardzoby mi się pani nadawała. Wobec tego, panno Stoper, chciałbym zobaczyć jeszcze kilka młodych pań.
— Panna Stoper przez cały czas zajęta była swymi papierami, nie mówiąc do żadnego z nas ani słowa, teraz atoli rzuciła mi tak nieprzyjazne spojrzenie, że nie mogłam tego inaczej pojąć, jak tylko, że przez moją odmowną odpowiedź została pozbawiona wcale pokaźnego wynagrodzenia za pośrednictwo.
— Czy życzy sobie pani dalej pozostać na liście szukających posady? zapytała mnie.
— Tak, proszę, panno Stoper.
— Dobrze, ale to chyba nie będzie miało wielkiej wartości, jeżeli pani najlepsze oferty odrzuca. Nie może się przecie pani spodziewać od nas, żebyśmy sobie tak wiele zadawali trudu, by dać pani ponownie taką sposobność. Do widzenia, panno Hunter. Dała przytem znak odźwiernemu, żeby mnie wyprowadził.

— Kiedy jednak wróciłam do domu, panie Holmes, i nic tam nie zastałam, jak tylko dość pustą spiżarkę i dwa czy trzy rachunki na stole, wtedy poczęłam się zastanawiać, czy nie popełniłam głupstwa. Bo ostatecznie, jeśli ludzie ci mieli dziwaczne zachcianki i domagali się od kogoś dziwnych rzeczy, to płacili też za to należycie. Niewiele guwernantek zarabia w Anglii sto funtów rocznie. A zresztą cóż za korzyść miałam ze swych włosów? Jest zresztą wiele, którym z uciętymi włosami jest bardziej do twarzy; może i ja należę do tej liczby. Następnego dnia skłaniałam się jeszcze mocniej do tego zdania, że popełniłam błąd, a trzeciego dnia byłam o tem zupełnie przekonana. Przezwyciężyłam swoją dumę prawie aż do tego stopnia, że chciałam się jeszcze raz dowiedzieć w biurze, czy posada jest wolną, gdy od tego samego pana otrzymałam ten oto list. Pozwoli pan, że go panu odczytam:

The Copper Beeches obok Winchester.

Szanowna Pani!
Panna Stoper była tak łaskawą podać mi pani adres; piszę przeto stąd do pani, aby się zapytać, czy pani zastanowiła się nad swem postanowieniem. Moja żona bardzo sobie życzy, żeby pani tę posadę u nas objęła; jest zachwycona mojem opowiadaniem o pani. Jesteśmy gotowi zapłacić pani za ćwierć roku 30 funtów, t. zn. 120 funtów rocznie, aby pani za nieprzyjemności, pochodzące z naszych kaprysów, odpowiednie dać odszkodowanie. Te kaprysy w rzeczy samej nie są znowu tak znaczne. Moja żona ma upodobanie w pewnym szczególnym odcieniu bleu électrique i dlatego życzy sobie, aby pani rano nosiła w domu suknię tej barwy. Pani jednak nie potrzebuje sobie sukni tej sprawiać, bo my posiadamy taką, która należała do mojej drogiej córki, znajdującej się obecnie w Filadelfii, a która na panią będzie przypuszczalnie zupełnie dobrą. Nasze szczególne życzenia, tyczące się miejsca, gdzie pani ma usiąść, i sposobu, w jaki pani ma spędzić czas, nie sprawią pani żadnej przykrości. Włosów pani bardzo nam żal; widziałem wprawdzie bardzo krótko panią, a jednak zwróciły one moją uwagę swoją pięknością; niestety nie mogę tu zrobić żadnych ustępstw i mam tylko tę nadzieję, że pani w podwyższeniu płacy znajdzie odszkodowanie za swą stratę. Obowiązki pani nie są ciężkie. A więc niech pani spróbuje; odwiozę panią swoim powozem z Winchester. Proszę mnie uwiadomić, którym pociągiem pani przybędzie.
Uniżony sługa Jephro Rucastle.

— Oto ten list, a ja postanowiłam miejsce to przyjąć. Nim atoli zrobię stanowczy krok, chciałabym sprawę tę oddać pod pański sąd.
— Jeżeli pani już się na to zgodziła, panno Hunter, to pytanie jest już rozstrzygnięte, zauważył Holmes, śmiejąc się.
— A więc pan jest tego zdania, że powinnam dać raczej odmowną odpowiedź?
— Muszę wyznać otwarcie, że gdyby moja siostra miała zamiar posadę tę objąć, to nie zezwoliłbym na to.
— Ale jak należy sobie to wszystko wytłumaczyć, panie Holmes?
— Bez bliższych szczegółów nie mogę tu wypowiadać żadnych przypuszczeń. A może pani sama wyrobiła sobie jakieś zdanie co do tej sprawy?
— Ja mogę tu wypowiedzieć tylko jedno jedyne przypuszczenie. Pan Rucastle robi bardzo miłe, sympatyczne wrażenie. Czy nie jest to możliwe, że jego żona jest obłąkaną i że on stara się to zataić, aby nie umieszczono jej w jakimś zakładzie, i że on, chcąc zapobiedz wybuchowi szału, zaspokaja wszystkie jej cudackie zachcianki?
— Wobec takiego stanu rzeczy wyjaśnienie to jest w istocie najwięcej prawdopodobne. W każdym razie pewna, że takie domostwo nie ma nic pociągającego dla młodej damy.
— Ale płaca, panie Holmes, płaca!
— Tak, prawda, zapłata jest dobra — za dobra; to właśnie mi się bardzo nie podoba. Dlaczego on płaci pani 120 funtów rocznie, kiedy zwyczajnie 40 funtów stanowi wystarczającą zapłatę? Pod tem musi się ukrywać jakiś bardzo ważny powód.
— Myślałam więc, że będzie dobrze wtajemniczyć pana w tę sprawę, ażeby pan wiedział, o co chodzi, w razie gdybym kiedy później miała potrzebować pańskiej pomocy. Ta świadomość, że pan jest poza mną, dodałaby mi wiele odwagi.
— No, może pani też z otuchą posiadać tę świadomość. Zapewniam panią, że drobna sprawa pani zapowiada się tak zajmująco, że od wielu miesięcy nie udało mi się spotkać podobnej. Posiada ona niektóre rysy rzeczywiście niezwykłe i niespodziewane. Gdyby pani się kiedy znalazła w niepewności lub niebezpieczeństwie —
— Niebezpieczeństwie? — jakie niebezpieczeństwo uważa pan za możliwe?
Holmes poważnie potrząsnął głową.
— Gdybyśmy mogli tutaj coś pewnego powiedzieć, to nie byłoby już żadnego niebezpieczeństwa. Ale wystarczy tylko krótki telegram, a ja każdej godziny dnia lub nocy będę gotów pospieszyć z pomocą.
— To mi wystarcza.
Podniosła się przytem odważnie i żwawo, a rysy jej nie zdradzały już ani śladu trwogi.
— Teraz zaś idę zupełnie śmiało ku mojemu przeznaczeniu. Napiszę niezwłocznie do pana Rucastle’a, dziś wieczorem wyrzeknę się drogich swych włosów, a jutro pojadę do Winchester.
— Młoda dama zdaje się być dość mężną, by się sama obronić mogła, zauważyłem, kiedyśmy słyszeli jej szybkie, śmiałe kroki na schodach.
— Będzie też musiała to czynić, odrzekł Holmes poważnie; bo jeśli się bardzo nie mylę, to wkrótce otrzymamy od niej wiadomość.


∗                ∗

Nie trwało też długo, gdy przepowiednia mego przyjaciela spełniła się. Przez następnych czternaście dni zwracałem się nieraz swemi myślami do osamotnionego dziewczęcia, które los zagnał na tak zagadkową błędną drogę. Niezwykle wysoka płaca, dziwne warunki, lekkie obowiązki — wszystko to było niezgodne ze zwykłym porządkiem rzeczy, a jednak nie mogłem rozstrzygnąć tego pytania, czy chodziło tu tylko o jakiś szalony kaprys czy o jakiś zbrodniczy cel, i czy człowiek ten był filantropijnym marzycielem czy zwyczajnym łotrem. Co się tyczy Holmesa, to widziałem, jak nieraz ze zmarszczonemi brwiami siedział całe pół godziny, pogrążony w głębokiem zamyśleniu; kiedy atoli zaczynałem o tej sprawie mówić, dawał mi znak odmowny.
— Ale gdzie tu są jakie dane, dane? wołał zniecierpliwiony. Muszę przecież przedewszystkiem mieć grunt pod nogami.
Kiedy atoli potem wstawał, wypowiadał uwagę, że siostrze swojej nigdyby nie dozwolił takiej posady objąć. Oczekiwany telegram nadszedł pewnego wieczora późno, gdy właśnie zabierałem się do odejścia, a Holmes przygotowywał się do swych ulubionych chemicznych doświadczeń, nad któremi spędzał nieraz noc całą; pożegnałem go nieraz wieczorem, pochylonego nad naczyniami i szkłami, a następnego dnia w porze śniadaniowej zastałem jeszcze na tem samem miejscu. Rozerwał żółtą opaskę, wzrokiem przebiegł treść depeszy, a następnie podał mi ją.
— Popatrz zaraz na pociągi do kuryerka kolejowego, rzekł przytem, powracając do swego zajęcia. Było to krótkie, a nalegające wezwanie. Opiewało:

Proszę, niech Pan przyjdzie jutro w południe do gospody pod „Czarnym Łabędziem“ w Winchester. Niech pan koniecznie przybędzie, bo nie znajduję żadnego innego wyjścia.

Hunter.

— Chcesz mi towarzyszyć? zapytał Holmes, spojrzawszy na mnie.
— Ależ z chęcią.
— To popatrz się zaraz na pociąg.
— Jeden pociąg, odchodzący o pół do dziesiątej, rzekłem, patrząc do mego rozkładu jazdy, przyjeżdża do Winchester o godzinie pół do dwunastej.
— To bardzo dobrze się składa. W takim razie zaś wolę zaniechać dziś tego doświadczenia, bo musimy jutro rano być żwawi i rzeźcy.


∗                ∗

Następnego przedpołudnia byliśmy około jedenastej godziny niedaleko celu swej podróży. Holmes przez cały ten czas zagłębiał się w porannych dziennikach. Kiedyśmy atoli wjechali w okolicę Hampshire, rzucił je na bok, aby napawać wzrok swój widokiem okolicy. Był to przecudny wiosenny dzień, na jasno-błękitnem niebie goniły się białe postrzępione chmurki, a wskutek jasnych słonecznych promieni powietrze zdawało się być przepojone czemś rozkosznie orzeźwiajacem. Wokoło zaś aż do dalekich wzgórz Aldershotu wyglądały wszędzie czerwone i szare dachy zagród ze świeżej, młodej zieleni.
— Jakże miłe i piękne mają te domki położenie! zawołałem z zachwytem człowieka, który właśnie dopiero co zostawił za sobą chmury mgły londyńskiej.
Holmes atoli wstrząsnął poważnie głową.
— Wiesz Watsonie, — powiedział, należy to do ujemnych stron mego ustroju umysłowego, że muszę się zawsze patrzeć na wszystko z punktu widzenia tego wypadku, który mnie właśnie wtedy zajmuje. Ty na widok tych rozprószonych zabudowań odczuwasz tylko ich piękność. Ja natomiast muszę zawsze o tem myśleć, jak one są odosobnione i jak łatwo można w nich popełniać zbrodnie, które swej kary uchodzą.
— Boże dobry, zawołałem, któż mógłby na widok tych kochanych starych dworków myśleć o zbrodni?
— Mnie napełniają one zawsze pewnym lękiem. Na podstawie własnych doświadczeń jestem o tem przekonany, że najgorszą sławę posiadające ulice w Londynie nie przynoszą tak bogatego plonu zbrodni, jak ta uśmiechnięta kraina.
— Ależ to brzmi straszliwie!
— A jednak bardzo łatwo zrozumieć przyczynę tego. W wielkim świecie wkracza, jako uzupełnienie, publiczna opinia tam, gdzie nie wystarcza potęga prawa. I niema żadnej tak nędznej ulicy, gdzieby bolesny krzyk dręczonego dziecka lub brutalny gwałt pijanicy nie wzbudził u sąsiadów litości i oburzenia, a nadto wszystkie narzędzia ochrony prawnej są zawsze pod ręka, tak że wystarcza jedno słowo skargi, aby wprawić je w ruch, i jest przeto tylko jeden krok od zbrodni do więzienia. Przypatrz się zaś tym samotnym dworkom, otoczonym ogrodami i polami, zamieszkałym przez biedny, ciemny lud, który prawa i ustawy zna tylko powierzchownie. Wyobraź sobie czyny piekielnie okrutne, tajemnie niegodziwe, które może tu corocznie się odgrywają, a nikt nie przeczuwa ich istnienia. Gdyby rodzina, u której poruczona naszej opiece objęła posadę, mieszkała w Winchester, to nigdybym się nią nie troszczył; ale to że ona mieszka na wsi pięć mil stąd, jest bardzo niebezpieczne. A jednak widocznie ona sama osobiście nie jest zagrożoną.
— Nie, bo jeśli może przybyć na nasze spotkanie do Winchester, to może bez przeszkody opuszczać miejsce swego pobytu.
— Z pewnością. Wolność nie została jej odebraną.
— Ale co się poza tem może ukrywać? Nie masz więc na to żadnego wyjaśnienia?
— Wyrozumowałem sobie siedm różnych wyjaśnień, z których każde da się wyprowadzić z tych danych, jakie posiadamy. Ale które jest prawdziwe, da się to stwierdzić jedynie na podstawie nowych wiadomości, jakie nas niewątpliwie czekają. Ale oto widać już wieżę katedralną, wkrótce więc będziemy wiedzieli wszystko, co panna Hunter ma nam do powiedzenia.


∗                ∗

Gospoda pod „Czarnym Łabędziem“, położona przy głównym gościńcu niedaleko dworca, cieszy się wcale dobrą sławą; zastaliśmy tam już pannę Hunter, oczekującą nas. Zamówiła dla nas pokój, na stole zaś były już przygotowane przekąski.
— Jestem bardzo zadowoloną, że panowie przybyli, zawołała żywo. Zrobili mi panowie przez to wielką łaskę, bo zaprawdę nie wiem, co mam począć. Rada pańska byłaby dla mnie nieocenionej wartości.
— Proszę, niech pani nam opowie swoje przygody.
— Z chęcią, ale muszę się z tem pospieszyć, bo przyrzekłam panu Rucastle’owi, że wrócę o trzeciej godzinie. Pozwolił mi dziś przedpołudniem pojechać do miasta; naturalnie nie przypuszczał celu mej jazdy.
— Niechże nam pani wszystko ładnie po porządku opowiada, powtórzył Holmes, wyciągając nogi swe do ognia i rozpierając się wygodnie w krześle.
— Muszę zaraz na wstępie zapowiedzieć, zaczęła panna Hunter, że dotąd nie spotkała mnie ze strony pana lub pani Rucastle żadna najmniejsza krzywda. Słuszność nakazuje to podnieść. Nie pojmuję atoli zupełnie tych ludzi i dlatego czuję się zaniepokojoną.
— Co wydaje się pani niezrozumiałem?
— Powody ich zachowania się. Lecz opowiem to panu wszystko zupełnie dokładnie. Gdy tutaj przybyłam, czekał na mnie już pan Rucastle i odwiózł swym wózkiem, używanym do polowań, do Copper Beeches. Okolica jest rzeczywiście piękna, jak mówił, ale sam dom wcale nie jest miłym; niezgrabny, czworoboczny budynek, którego biały tynk pokryty jest wszędzie plamami i smugami, pochodzącemi od zewnętrznej i wewnętrznej wilgoci. Naokoło jest wolny plac, dalej zaś rozciąga się z trzech stron las, z czwartej pole aż po gościniec, prowadzący do Southampton, który może w odległości stu kroków zakreśla swój łuk przed bramą wjazdową. Pola ciągnące się przed domem są też doń przynależne, podczas gdy okoliczne lasy są prywatną własnością lorda Suthertona. Tuż przed głównem wejściem do domu stoi gromada czerwonolistnych buków, od których posiadłość ta ma swoją nazwę. — Podczas jazdy był pan Rucastle, który sam powoził, niezwykle uprzejmy, a jeszcze tego samego wieczora przedstawił mnie swej żonie i swemu dziecku. Przypuszczenie, które w czasie moich odwiedzin pierwszych wydawało się tak blizkie prawdy, nie ziściło się. Pani Rucastle nie jest umysłowo chorą. Jest to cicha, blada kobieta, która prawdopodobnie nie ma jeszcze trzydziestu lat, a więc jest znacznie młodszą od swego męża, który liczy najmniej czterdzieści pięć lat. Z rozmowy obojga dowiedziałam się, że żyją ze sobą prawie siedm lat, że on był wdowcem i miał z pierwszego małżeństwa jedną córkę, która teraz bawi w Filadelfii. W cztery oczy zaś wyznał mi pan Rucastle, że powodem wyjechania jej jest zupełnie nierozsądna niechęć do macochy. Ponieważ zaś córka musi mieć przeszło dwadzieścia lat, można więc sobie pomyślić, że stanowisko jej wobec młodej żony ojca nie było wcale przyjemne. Dusza pani Rucastle jest równie bezbarwną, jak jej oblicze. Nie zrobiła ona na mnie żadnego wrażenia, ani w korzystnem ani w przeciwnem znaczeniu. Jest ona zupełnem zerem. Do swego męża i do swego małego chłopca przywiązana jest widocznie z namiętną tkliwością. Jej jasnoszare oczy biegną bezustannie od jednego do drugiego, aby wyczytać im z ócz każde najmniejsze ich życzenie i o ile możności je uprzedzić. On ze swej strony jest wobec niej również dobry w swój niezgrabny, gwałtowny sposób, musiałam więc uważać ich za zupełnie szczęśliwą parę małżeńską. A jednak kobieta ta miała jakąś tajemną troskę. Nieraz siedziała pogrążona w myślach z niezwykle smutnym wyrazem twarzy, nieraz zastałam ją we łzach. Nieraz myślałam już, że smuci ją usposobienie jej synka, bo nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać małej istoty tak zepsutej i złośliwej. Jest mały na swój wiek, ale ma stosunkowo bardzo wielką głowę. Wybuchy dzikiej namiętności i zaciętego uporu ciągle się u niego zmieniają. Jedyną jego przyjemnością, której szuka, jest męczyć stworzenia słabsze od niego, a do połowu myszy, małych ptaszków i owadów okazuje szczególnie znamienne uzdolnienie. Ale wolę nie tracić słów wielu na opisywanie tego chłopca, bo on nie pozostaje w żadnym związku z moją opowieścią.
— Jestem wdzięczny za wszystkie szczegóły, zauważył mój przyjaciel, bez względu na to, czy się one pani wydają ważne czy nie.
— Będę się starała nic ważnego nie pominąć. Rzeczą jedynie nieprzyjemną, która natychmiast zwróciła moją uwagę, był to wygląd i zachowanie się służby. Stanowi ją tylko jedna para małżeńska. Toller, bo takie jest jego nazwisko, jest to szorstki, dziwny człowiek o siwych włosach i brodzie, którego czuć ciągle alkoholem. Dwa razy już, odkąd tam jestem, był zupełnie pijany, a jednak zdaje się, jakby pan Rucastle nic sobie z tego nie robił. Żona jego jest bardzo wysoka, silna osoba o ponurej twarzy, milcząca tak jak jej pani, ale znacznie mniej uprzejma. Są oni oboje bardzo nieprzyjemną parą, ale na szczęście mało się z nimi stykam, bo spędzam swój czas przeważnie w dziecinnym pokoju lub w swoim własnym, które znajdują się tuż obok siebie w jednem skrzydle domu.
— Pierwsze dwa dni po mojem przybyciu do Copper Beeches upłynęły mi zupełnie spokojnie. Trzeciego dnia jednak przyszła pani Rucastle zaraz po śniadaniu i szepnęła coś do ucha swemu małżonkowi.
— O tak, odpowiedział ten, zwracając się do mnie; jesteśmy pani bardzo wdzięczni, panno Hunter, że pani zgodziła się na nasze życzenie i ucięła sobie włosy. Zapewniam panią, że wyglądowi pani zupełnie to nie zaszkodziło. Teraz zaś chcielibyśmy zobaczyć, jak pani wygląda w błękitnej sukni. Leży ona na łóżku pani, a gdyby pani chciała ją ubrać, zrobiłaby nam pani przez to wielką łaskę.
— Suknia, która leżała dla mnie przygotowana, miała zupełnie szczególny ton błękitnej barwy, materya była znakomita, atoli niezatarte ślady wskazywały na to, że była już pierwej noszoną. Nadawała się tak, jakby na moją miarę była robiona. Gdy państwo Rucastle’owie o tem się przekonali, byli tak uradowani, że radość ich wydawała mi się nienaturalnie przesadzoną. Oczekiwali mnie w swym pokoju, bardzo przestronnym, który zajmuje cały front domu, a w którym trzy wysokie okna sięgają aż do podłogi. Pod oknem środkowem stało krzesło, zwrócone do okna poręczą. Na tem krześle musiałam usiąść, a pan Rucastle chodził tymczasem przedemną po pokoju i opowiadał przytem cały szereg historyi najbardziej szalonych, jakie kiedykolwiek słyszałam. Nie może pan sobie wyobrazić, jak to komicznie wyglądało; byłam wreszcie znużoną z ciągłego śmiechu. Pani Rucastle natomiast, która widocznie nie posiada żadnego zmysłu do wesołości, nie zdobyła się na najmniejszy uśmiech, lecz siedziała ze złożonemi rękoma, ze smutnym i trwożliwym wyrazem twarzy. Prawie po upływie jednej godziny zauważył nagle pan Rucastle, że już czas odejść do swych codziennych zajęć, że mogę się znowu przebrać i udać do pokoju małego Edwarda.
— Dwa dni później powtórzył się cały ten wypadek wśród zupełnie podobnych okoliczności. Znowu musiałam ubrać ową suknię, znowu usiąść przy oknie, i znowu śmiałam się na całe gardło z szalonych opowieści pana Rucastle’a, których posiada zapas niewyczerpany, a które opowiada w sposób, nie dający się naśladować. Następnie dał mi książkę do ręki, posunął krzesło moje trochę na bok, ażeby cień mój nie padał na książkę, i prosił mnie, żebym mu głośno czytała. Musiałam zaczynać gdziekolwiek od środka rozdziału i czytać przez jakie dziesięć minut, aż nagle przerwał mi w środku zdania i powiedział, że mogę się znowu przebrać. Może pan sobie pomyśleć, panie Holmes, jak wielką była moja ciekawość, by dowiedzieć się, co znaczyła ta komedya. O ile zauważyłam, to małżonkowie pilnie starali się, ażeby odwieść wzrok mój od okna: umierałam więc prawie z pragnienia, by zobaczyć, co się dzieje poza memi plecyma. Zrazu wydawało mi się to niemożliwe, ale wkrótce wpadłam na pewien sposób. Moje kieszonkowe zwierciadełko było zbite, przyszła mi więc ta szczęśliwa myśl, aby kawałek szkła ukryć w chusteczce do nosa. Następnego razu skorom się zaczęła śmiać, trzymałam je przed oczyma, a przy pewnej zręczności byłam w stanie widzieć wszystko, co się pozamną znajdowało. Muszę wyznać, że byłam rozczarowana, bo nic nie zauważyłam. Takie przynajmniej było moje pierwsze wrażenie. Przy drugiem spojrzeniu atoli zobaczyłam jakiegoś człowieka, stojącego na gościńcu, nizkiego, o bujnym zaroście, w szarem ubraniu, który zdawał się ku mnie spoglądać. Ponieważ jest to główna droga komunikacyjna, więc widać na niej nieraz ludzi. Człowiek ten atoli stał oparty o ogrodzenie, otaczające posiadłość, i patrzył pilnie ku oknu. Odjęłam chusteczkę od twarzy i spojrzałam na panią Rucastle; oczy jej były badawczo na mnie skierowane. Nic nie powiedziała, a jednak jestem pewną, że ona domyśliła się mego podstępu ze zwierciadłem i widziała, co się zamną działo. Natychmiast powstała.
— Jephro, rzekła, oto na drodze stoi jakiś bezczelny łotr i patrzy na pannę Hunter.
— Chyba nie jest to jakiś znajomy pani, panno Hunter? zapytał on.
— Nie, ja nie znam nikogo w tej okolicy.
— Nie, co za zuchwałość! Proszę, niech się pani odwróci i da mu znak, że powinien się oddalić.
— Byłoby może lepiej na sprawę tę nie zwracać uwagi.
— Nie, nie; bo inaczej będzie się on ciągle tu kręcił. Proszę, niech się pani odwróci i da mu znak odmowny.
— Uczyniłam to, a w tej samej chwili spuścił pan Rucastle ruletę. Stało się to przed tygodniem, a od tego czasu nie potrzebowałam już siedzieć przy oknie ubrana w błękitną suknię, nie widziałam też już tego człowieka na ulicy.
— Proszę pani opowiadać dalej, wtrącił Holmes, opowiadanie pani zapowiada się niezwykle zajmująco.
— Boję się, że jest ono bardzo chaotyczne; być może, że rozmaite wypadki, do których omówienia teraz przystępuję, w bardzo małym związku ze sobą pozostają. Zaraz pierwszego dnia zaprowadził mnie pan Rucastle do małego domku, który stoi przy wejściu do kuchni. Zbliżając się, słyszałam głośny brzęk łańcucha i szmer, jak gdyby wewnątrz poruszało się jakieś wielkie zwierzę.
— Niech pani tędy popatrzy, rzekł pan Rucastle i wskazał mi szczelinę między dwoma deskami. Czy nie jest to wspaniały okaz?
— Spojrzałam i spotkałam się z parą żarzących się ócz i postacią, która w niewyraźnych zarysach wyłaniała się z ciemności.
— Niech się pani nie boi, uspokajał mnie mój towarzysz, śmiejąc się, kiedy dostrzegł moją przerażoną minę, to jest tylko Carlo, pies łańcuchowy. Jest on wprawdzie moją własnością, ale w rzeczywistości jedynie stary Toller, mój służący, może do niego przystąpić. Dostaje tylko raz na dzień jedzenie niezbyt obfite, tak że zawsze jest zły, jak trucizna. Na noc Toller wypuszcza go, a Bóg niech ma w swej opiece tego włamywacza, któryby się dostał między jego zęby. Niech więc pani na miłość boską nigdy pod żadnym warunkiem nie przekroczy w nocy progu swego mieszkania, jeżeli pani życie miłe.
— Przestroga ta była bardzo na miejscu. Najbliższej nocy około drugiej godziny nad ranem wyglądnęłam przypadkowo przez okno mojej sypialni. Była przecudna noc księżycowa, a murawa przed domem osrebrzona miesięcznym blaskiem lśniła prawie z dzienną jasnością. Jakby zaklęta spokojną pięknością tego obrazu, stałam, gdy dostrzegłam coś poruszającego się w cieniu buków. Kiedy to coś wyszło na światło księżycowe, zobaczyłam, co to było: olbrzymie psisko, wielkie jak cielę, o brunatno-żółtej maści, z silnie rozwiniętemi, naprzód wysuniętemi kośćmi policzkowemi i o czarnych nozdrzach. Przesunął się powoli przez murawę i zniknął następnie znowu po drugiej stronie w ciemnościach. Zdaje mi się, że żaden złoczyńca nie byłby w stanie tak mnie śmiertelnie przerazić, jak ten straszliwy, milczący stróż.
— A teraz opowiem panu o bardzo niezwykłem odkryciu. Jak panu wiadomo, kazałam sobie w Londynie uciąć włosy i przechowywałam je, zwinięte we wielki kłębek, na dnie mego kufra. Jednego wieczora, gdy dziecko ułożyłam do snu, poczęłam dla zabicia czasu przeglądać urządzenie swego pokoju i rozkładać nieliczne swe ruchomości. W moim pokoju stała stara komoda, w której dwie górne szuflady były otwarte, podczas gdy dolna była zamkniętą. Gdy obie górne szuflady zapełniłam swoją bielizną, pozostawało mi jeszcze bardzo wiele do włożenia, gniewało mnie więc to naturalnie, że i trzecia nie była do mego rozporządzenia. Przypuszczałam, że prawdopodobnie przez pomyłkę tylko została zamkniętą, dlatego wyciągnęłam pęk mych kluczy i próbowałam ją otworzyć. Zaraz pierwszy klucz dokonał tego i wysunęłam szufladę. Znajdował się w niej tylko jeden przedmiot, ale jaki, nigdy by pan z pewnością nie zgadnął. Był to mój warkocz.
— Wyjęłam go, aby mu się przyjrzeć. Włosy miały zupełnie taką samą szczególną barwę i siłę, jak moje własne. Ale następnie wydało mi się to znowu niemożliwem. Jak mogły moje włosy dostać się do zamkniętej szuflady? Drżącemi rękoma otworzyłam swój kufer, wyprzątnęłam go, a na samem dnie znalazłam swój warkocz. Złożyłam oba warkocze razem i zapewniam pana, że były zupełnie równe. Czy nie było to dziwne? Łamałam sobie nad tem głowę, jak mogłam, jednak sprawa ta pozostała dla mnie zupełną zagadką. Włożyłam obcy warkocz napowrót do szuflady, nie wspominając o tem ani słowa panu Rucastle’owi ani jego żonie, bo rozumiałam to dobrze, że postąpiłam nieodpowiednio, otwierając szufladę, którą oni zamknęli. Jak pan już może spostrzegł, panie Holmes, posiadam z natury bystry zmysł spostrzegawczy, miałam więc wkrótce w głowie dość dokładny plan całego domu. Jego jedno skrzydło zdawało się być zupełnie niezamieszkałe. Jedyne drzwi, znajdujące się naprzeciw wejścia do mieszkania małżeństwa Tollerów, prowadziły do tego skrzydła, lecz były zawsze zamknięte. Jednego dnia atoli spotkałam na schodach pana Rucastle’a, jak z kluczami w ręku wyszedł z tych drzwi, i to z tak zmienionym wyrazem twarzy, że ledwie poznałam tego tak zwykle uprzejmego i miłego człowieka. Policzki jego były zaczerwienione, brwi groźnie zmarszczone, a ze wzburzenia wystąpiły mu silnie żyły na skroniach. Zamknął drzwi i zbiegł poza mną po schodach, nie zaszczyciwszy mnie ani słowem ani spojrzeniem.
— Podnieciło to moją ciekawość, dlatego najbliższą przechadzką, jakie odbywałam z małym, pokierowałam tak, że miałam na oku okna w tej części domu. Było ich cztery w jednym rzędzie, z których trzy były zupełnie kurzem pokryte, podczas gdy przy czwartem była zamknięta okiennica. Pokoje, do których należały, były widocznie niezamieszkałe. Kiedy się tak tam i napowrót przechadzałam, a przy tej sposobności przypatrywałam się oknom, wyszedł do mnie pan Rucastle; rysy jego miały znowu wesoły, miły wyraz, jak zwykle.
— Ach, przemówił do mnie, niech mnie pani nie uważa za człowieka bez wychowania za to, że bez słowa przebiegłem obok pani, moja kochana panienko. Miałem pełną głowę różnych spraw.
— Zapewniłam go, że mu wcale nie wzięłam tego za złe.
— Pan zdaje się mieć tam na górze cały szereg nadliczbowych pokoi, mówiłam dalej, a w jednym z nich jest okiennica zamknięta.
— Spojrzał na mnie zdziwiony i, jak mi się wydawało, trochę zmieszany moją uwagą.
— Fotografuję z zamiłowania, rzekł, i urządziłem sobie tam na górze ciemnicę. Ale na uczciwość, na jakąż my bystrą obserwatorkę natrafiliśmy! Ktoby to myślał; ktoby to uważał za możliwe?
— Słowa jego brzmiały żartobliwie, ale we wzroku, który przytem na mnie skierował, nie było żartu. Wyczytałam w nim raczej niedowierzanie i gniew, ale nic żartobliwego.
— Jest to zrozumiałem chyba, panie Holmes, jeżeli od tej chwili, w której było to dla mnie jasne, że w pokojach tych jest coś, o czem ja nie miałam wiedzieć, paliło mnie pragnienie, by sprawę tę zbadać. Było to coś więcej, niż zwykła ciekawość, choć ją posiadam w wysokim stopniu. Było to raczej poczucie obowiązku, przekonanie, że się przysłużę dobrej sprawie, jeśli utoruję sobie dostęp do tych pokoi. Mówi się o kobiecym instynkcie; może to on był, który to uczucie we mnie budził. Pilnie więc szukałam sposobności do przekroczenia zakazanego progu.
— Nawiasowo zaznaczę, że prócz pana Rucastle’a także Toller i jego żona mieli nieraz w tych niezamieszkałych izbach do czynienia; raz widziałam, jak oboje razem wynosili z tych drzwi wielki tłumok brudnej bielizny. W ostatnich dniach pił Toller tak namiętnie, że wczoraj był zupełnie pijany, a kiedy wyszłam po schodach na górę, klucz tkwił w zagadkowych drzwiach. Z pewnością on go zapomniał. Państwo Rucastle’owie byli z dzieckiem na dole, nadarzyła mi się więc doskonała sposobność do wykonania mego przedsięwzięcia. Powoli obróciłam klucz w zamku, otworzyłam drzwi i wśliznęłam się do środka.
— Weszłam w krótki korytarz, który się w dalszym swym ciągu zaginał pod kątem prostym. Na zakręcie znajdowały się trzy drzwi w jednym rzędzie, z których pierwsze i trzecie były otwarte. Prowadziły one do pustych, ponurych, zaprószonych pokoi, do pierwszego o dwu oknach, drugiego o jednem oknie, które wszystkie były tak kurzem pokryte, że światło wieczorne przyćmione tylko przeświecało. Środkowe drzwi były zatarasowane grubą żelazną sztabą, jednym swym końcem przymocowaną do pierścienia w ścianie zapomocą kłódki, drugi zaś koniec przywiązany był silnym powrozem. Same drzwi były zamknięte, a klucz wyjęty z zamku. Te zatarasowane drzwi należały widocznie do tego samego pokoju, co okno, z zamkniętą z zewnątrz okiennicą, a jednak po jasnej smudze światła na dole mogłam zobaczyć, że wewnątrz nie było ciemno. Prawdopodobnie wpadało więc światło przez jakiś górny otwór. Tymczasem kiedy tak stałam w korytarzu i przyglądałam się tajemniczym drzwiom, dziwiąc się i zapytując samą siebie, coby to miało oznaczać, posłyszałam nagle wewnątrz kroki i zobaczyłam na wązkiej, przyćmionej smudze światła, pod drzwiami widocznej, jakby poruszający się cień. Okrutny, szalony lęk ogarnął mnie na ten widok. Moje przeczulone nerwy odmówiły nagle posłuszeństwa, odwróciłam się i poczęłam uciekać — uciekałam, jakby ścigała mnie jakaś straszliwa ręka, by mnie pochwycić za kraj sukni. Przebiegłam korytarz i rzuciłam się ku drzwiom — prosto w ramiona pana Rucastle’a, który stał tutaj i czekał.
— Tak, rzekł, śmiejąc się, a więc to pani była. Ja sobie to zaraz pomyślałem, kiedy zobaczyłem drzwi otwarte.
— Ach, jestem tak przerażoną, wyszeptałam, drżąc.
— Moja kochana panienko, moja kochana panienko! Nie uwierzy pan, jakim dobrotliwym, łagodnym tonem to powiedział. A cóż tak panią przeraziło, moja kochana panienko?
— Lecz głos jego brzmiał trochę zbyt uprzejmie. Można to było zaraz poznać, że chciał się wydawać niezmieszanym.
— Byłam tak głupią i weszłam do niezamieszkałego skrzydła, odpowiedziałam. Ale tam jest tak samotnie i pusto przy tem ponurem oświetleniu, że ogarnął mnie nagle lęk i jak najprędzej zawróciłam. Ach, tam wewnątrz taka straszliwa panuje cisza!
— Nic więcej? zapytał i spojrzał przy tem bystro na mnie.
— A co pan przez to rozumie? zapytałam.
— Czy wie pani, w jakim celu ja zamykam te drzwi?
— Tego rzeczywiście nie wiem.
— Ażeby nikt niepowołany tam nie wchodził. Rozumie pani? Przytem ciągle jeszcze pełen uprzejmości uśmiech spoczywał na jego rysach.
— Ależ z pewnością, gdybym była wiedziała, to...
— Niechże więc będzie to pani teraz wiadome; a jeśliby pani znowu ten próg przekroczyła, — przytem uśmiech jego zmienił się w pełen wściekłości syk i spojrzał na mnie z dyabelskim wyrazem twarzy, — to rzucę panią psu na pożarcie.
— Byłam tak przerażoną, że nie mogę powiedzieć, co uczyniłam. Prawdopodobnie pobiegłam obok niego do mego pokoju. Kiedy przyszłam znowu do siebie, leżałam na swojem łóżku i drżałam na całem ciele. Wtedy mi przyszedł pan na myśl, panie Holmes. Nie mogłam już dłużej wytrzymać bez czyjejś pomocy. Zbierał mnie lęk przed domem, przed gospodarzem, przed jego żoną, przed służbą, nawet przed dzieckiem. Pomyślałam, że gdyby pan był tu w pobliżu, byłabym zupełnie spokojną. Mogłam wprawdzie z tego domu uciec, lecz ciekawość moja była prawie równie wielka jak moja trwoga. Wkrótce powzięłam postanowienie, ażeby do pana zatelegrafować. Ubrałam kapelusz i palto i udałam się do oddalonego prawie o pół mili urzędu telegraficznego, a kiedy wracałam, było mi już lżej na sercu. Przed bramą ogarnęła mnie straszliwa myśl, że pies mógł już być spuszczonym; ale później przypomniałam sobie, że Toller upił się tego wieczora aż do nieprzytomności, a o ile wiedziałam, on był jedynym, który mógł do tego niebezpiecznego zwierzęcia przystąpić; prócz niego niktby się nie odważył go wypuścić. Nienaruszona więc wśliznęłam się do domu i całą noc nie mogłam zasnąć z radości na myśl, że pan tu wkrótce przybędzie. Bez trudności dostałam dziś rano pozwolenie na wyjazd do miasta, ale przed trzecią godziną muszę wrócić, bo państwo Rucastle’owie udają się w odwiedziny do sąsiadów, będą więc cały wieczór nieobecni, a dziecko pozostawią mojej opiece. — Tak opowiedziałam więc panom, panie Holmes, wszystkie swoje przygody i byłabym bardzo zadowoloną, gdyby mi pan mógł powiedzieć, co to wszystko ma znaczyć, a przedewszystkiem, co mam czynić.
Przysłuchiwaliśmy się z wytężoną uwagą temu dziwnemu opowiadaniu. Teraz Holmes powstał, a z rękami w kieszeniach od surduta i z wyrazem najgłębszej powagi przechadzał się po pokoju tam i napowrót.
— Czy Toller jeszcze pijany? zapytał.
— Tak jest; słyszałam, jak jego żona mówiła do pana Rucastle’a, że nie może sobie dać z nim rady.
— To dobrze. A Rucastle’owie wychodzą dziś wieczorem?
— Tak.
— Czy jest tam piwnica z dobremi silnemi drzwiami?
— Tak, jest. Piwnica na wino.
— Jak zdołałem zauważyć, panno Hunter, okazała pani dotąd w tej sprawie bardzo wiele odwagi i rozsądku. Czy uważa się pani za zdolną do dalszych czynów? Nie zadawałbym pani wcale tego pytania, gdybym nie uważał pani za wyjątek z pomiędzy kobiet.
— Zobaczę, czy będę mogła. Cóż to takiego?
— Ja i mój przyjaciel przybędziemy około godziny siódmej do Copper Beeches. Rucastle’owie będą już zapewne o tej porze nieobecni, a Toller prawdopodobnie się jeszcze nie wytrzeźwi. Jedynie więc żona Tollera mogłaby wołać o pomoc. Gdyby pani mogła posłać ją z jakiemś zleceniem do piwnicy i zamknąć drzwi za nią, to niezwykle ułatwiłaby nam pani całą sprawę.
— Uczynię to.
— Znakomicie. Teraz atoli dokładniej zastanowimy się nad tą sprawą. Samo się rozumie, że tutaj jest możliwe tylko jedno jedyne wyjaśnienie. Pani jest tam w tym celu, ażeby przedstawiać jakąś inną osobę, ta osoba zaś jest więziona w tym pokoju. Jest to jasne jak na dłoni; a uwięzioną jest bezwątpienia córka ich, panna Alice Rucastle, która, jeśli sobie dobrze przypominam bawi rzekomo w Ameryce. W każdym razie wybór padł na panią, ponieważ ma pani zupełnie taki sam wzrost, kształt i barwę włosów. Prawdopodobnie z powodu jakiejś choroby, jaką przebyła, ucięto jej włosy i dlatego musiała pani także swoje poświęcić. Wskutek dziwnego przypadku wpadł pani w ręce jej warkocz. Mężczyzna na gościńcu był niewątpliwie jej znajomym lub nawet jej narzeczonym — że zaś pani miała na sobie suknie panny Alice i jest pani do niej tak podobną, to musiał on z wesołości pani przy każdorazowem ukazaniu się pani, oraz z paninego ruchu ręką wywnioskować, że jego uwielbiana jest zupełnie zadowoloną i nie życzy sobie wcale jego względów. Pies bywa w nocy spuszczany, ażeby wielbiciel jej nie usiłował spotkać się z nią. Dotąd jest mi wszystko jasne. Ale najpoważniejszy punkt stanowi charakter dziecka.
— Ale cóż za związek ma to z całą sprawą? zawołałem.
— Mój kochany Watsonie, prawda, że ty w swoim lekarskim zawodzie chcąc znaleźć wyjaśnienie skłonności jakiegoś dziecka, badasz zawsze jego rodziców. Czyż więc nie jest usprawiedliwionem odwrotne postępowanie? Rzeczywiście niejednokrotnie zrozumiałem charakter rodziców dopiero przez studyum ich dzieci. Dziecko to ma anormalny popęd do okrucieństwa, i bez względu na to, czy pochodzi to od zawsze uśmiechniętego ojca, jak to przypuszczam, czy od matki — w każdym razie nie oznacza to nic dobrego dla biednej dziewczyny, która znajduje się w ich mocy.
— Ma pan z pewnością słuszność, panie Holmes, zawołała panna Hunter. Teraz dopiero przypominam sobie tysiączne szczegóły, które wskazują na to, że pan znalazł właściwe rozwiązanie tej zagadki. Nie zwlekajmy dłużej ani chwili, lecz spieszmy z pomocą biednej istocie.
— Musimy ostrożnie przystąpić do działania, bo mamy z przebiegłym łotrem do czynienia, odparł Holmes. Nie możemy nic poczynać przed siódmą godziną. O tej godzinie przybędziemy do pani, a wtedy zagadka ta zostanie rozwiązaną.


∗                ∗

Punktualnie o siódmej godzinie byliśmy na miejscu — wóz nasz zostawiliśmy w gospodzie przy gościńcu. Po grupie drzew o ciemnych liściach, które w świetle zapadającego słońca lśniły migocącym się, metalicznym blaskiem, bylibyśmy natychmiast dom ten poznali, gdyby nawet panna Hunter przyjaźnie uśmiechnięta nie oczekiwała była nas na schodach.
— Wykonała to pani? — zapytał Holmes.
Z pod schodów dochodziło nas głośne, gwałtowne pukanie.
— To Tollerowa w piwnicy, rzekła, mąż jej leży chrapiąc w kuchni na ławie. Oto są jego klucze, które ma zupełnie takie same, jak pan Rucastle.
— Wykonała pani rzeczywiście doskonale swoją sprawę, zawołał Holmes z zachwytem. Teraz niech pani idzie naprzód, a wkrótce dotrzemy do dna tej ciemnej historyi.
Weszliśmy po schodach na górę, otworzyli drzwi, przeszli przez korytarz i stanęli wreszcie przed zatarasowanemi drzwiami, które nam panna Hunter opisała. Holmes przeciął powróz i usunął założoną sztabę. Następnie próbował różnymi kluczami otworzyć drzwi, ale bezskutecznie. Z zewnątrz nie dochodził nas żaden głos, a wskutek tej ciszy zasępiły się rysy Holmesa.
— Nie chcę przypuszczać, żebyśmy przybyli za późno, rzekł. Wejdziemy tam raczej bez pani, panno Hunter. Oprzyj się więc, Watsonie, plecyma o te drzwi, a zobaczymy, co tu się da zrobić.
Były to stare, chwiejące się drzwi, które natychmiast uległy naszemu wspólnemu naporowi. Wkroczyliśmy razem do pokoju. Był zupełnie pusty. Wązkie łóżko składane, mały stolik i kosz na bieliznę stanowiły całe urządzenie. Górny otwór był otwarty, a uwięzionej nie było.
— Tutaj zaszło jakieś łotrostwo, rzekł Holmes, czcigodny ojczulek odgadł zamiary panny Hunter i uprowadził swoją ofiarę.
— Ala jak?
— Przez górny otwór. Zaraz zobaczymy, jak on to urządził.
Wspiął się przy tych słowach na dach.
— Tak jest, zawołał, widać tu długą, lekką drabinkę zaczepioną o rynnę dachową; przy jej pomocy sprawę tę wykonał.
— Ale to niemożliwe, zauważyła panna Hunter, drabiny tej nie było tu jeszcze, kiedy Rucastle’owie odeszli.
— W takim razie wrócił się on jeszcze raz w tym celu. Powiadam pani, że jest to chytry, niebezpieczny człowiek. Nie dziwiłoby mnie też wcale, gdyby to był jego krok, który właśnie słyszę na schodach. Sadzę, Watsonie, że dobrze zrobisz, jeżeli będziesz trzymał rewolwer w pogotowiu.
Ledwie wypowiedział te słowa, gdy wtem niezwykle tęgi, nadęty mężczyzna, z ciężkim kijem w ręce, ukazał się we drzwiach pokoju. Panna Hunter krzyknęła głośno na jego widok i tuliła się do ściany, Holmes natomiast skoczył naprzód i zagrodził mu drogę.
— Nędzniku, krzyknął na niego, gdzie jest twoja córka?
Grubas obejrzał się naokoło, a następnie spojrzał ku górnemu otworowi.
— Z tem pytaniem ja do was się zwracam, łotry i złodzieje! Ale mi nie ujdziecie teraz, mam was w swoich rękach. Ja wam sprawię pożegnanie!
Odwrócił się i zbiegł po schodach na dół, jak tylko mógł najszybciej.
— On pobiegł po psa, zawołała panna Hunter.
— Ja mam rewolwer przy sobie, rzekłem.
— Zamknijmy raczej drzwi od domu, poradził Holmes, i natychmiast zbiegliśmy wszyscy po schodach. Byliśmy jeszcze w sieni, gdy usłyszeliśmy szczekanie psa, a wkrótce potem głośne wołanie o pomoc. Jakiś stary człowiek o czerwonej twarzy i ociężałych ruchach wyszedł, zataczając się, z bocznych drzwi i wołał:
— Kto wypuścił psa?! Od dwu dni nie dostał on żadnego jedzenia. Prędko, prędko na pomoc, póki czas jeszcze!
Rzuciłem się z Holmesem ku drzwiom i biegliśmy przez podwórze, a Toller za nami. Potężna, wściekła głodna bestya zatopiła swój czarny pysk w szyi pana Rucastle’a, który jęcząc wił się na ziemi. Podbiegłem i wypaliłem psu w głowę. Padł nieżywy, ale jego ostre, białe zęby tkwiły jeszcze w potężnych fałdach szyi pana Rucastle’a. Z trudnością oderwaliśmy go od ofiary i zanieśliśmy poranionego, żywego wprawdzie, ale strasznie pokąsanego do domu. Ułożyliśmy go na kanapie w mieszkalnym pokoju, a kiedyśmy otrzeźwionego tymczasem Tollera posłali z zawiadomieniem o tym wypadku do jego żony, zrobiłem, co mogłem, by złagodzić cierpienia zranionego. Staliśmy wszyscy wokoło niego, kiedy drzwi się otwarły i weszła do pokoju wysoka, chuda kobieta.
— Tollerowa! zawołała panna Hunter.
— Tak, panienko. Kiedy pan Rucastle powrócił, wypuścił mnie wpierw, nim poszedł na górę. Ach, szkoda panienko, że mnie panienka nie uwiadomiła o swych zamiarach; byłabym powiedziała, że panienka próżny sobie zadaje trud.
— Ha, zawołał Holmes i spojrzał na nią ostro, prawdopodobnie wie Tollerowa więcej o tem, niż ktokolwiek inny.
— Tak jest, i z chęcią też powiem, co wiem.
— A więc proszę, niech pani usiądzie i opowie nam to wszystko, bo wyznam, że wiele punktów nie jest mi tu zupełnie jasnych.
— Byłabym już dawno wszystko wyjaśniła, gdybym się była mogła wydostać z piwnicy. W razie gdyby ta sprawa miała pójść przed sąd, to niech państwo nie zapominają, że ja stanęłam po stronie państwa, a także z panną Alice dobrze sobie postąpiłam.
— Panna Alice od powtórnego ożenienia się swego ojca nie czuła się już w domu szczęśliwą. Widziała się zawsze poniżoną i nie miała żadnego głosu w domu, ale właściwie źle poczęło jej się dziać dopiero wtedy, kiedy zaręczyła się z panem Frowlerem. O ile słyszałam, posiadała panna Alice majątek, przekazany jej testamentem matki, ale była zbyt łagodną i dobroduszną, aby się go dopominać, i pozostawiła go w całości w rękach pana Rucastle’a. Ten wiedział zaś dobrze, że mógł z nią robić, co chciał; kiedy atoli spostrzegł tę możliwość, że przyjdzie jej małżonek i zażąda wszystkiego, czego się prawnie mógł domagać, wtedy ojciec uważał za stosowne, zatrzasnąć drzwi. Domagał się od niej wystawienia pisma, na podstawie którego przysługiwałoby mu prawo używania jej majątku, bez względu na to, czyby wyszła za mąż, czy nie. Kiedy nie chciała tego uczynić, męczył ją tak długo, aż dostała gorączki nerwowej, tak że przez sześć tygodni była między życiem a śmiercią. Przyszła wprawdzie wreszcie do siebie, ale pozostał z niej cień tylko, a piękne włosy ucięto jej. Ale to zupełnie nie zmieniło postanowienia jej narzeczonego i pozostał jej nadal wiernym.
— Dzięki za wiadomości, rzekł Holmes, wyjaśniła mi pani sprawę do tego stopnia, że reszty mogę się zupełnie domyślić. Nieprawda, pan Rucastle przeszedł następnie do swego systemu zamykania?
— Tak jest.
— I sprowadził pannę Hunter z Londynu, aby się uwolnić od przeszkadzającego mu pana Frowlera?
— Tak jest.
— Pan Frowler atoli, ciągnął Holmes dalej, oblegał dom z wytrwałością wiernego kochanka i potrafił brzęczącymi lub też innymi argumentami pozyskać panią dla swego interesu — nieprawda?
— Pan Frowler był bardzo uprzejmym i szczodrym, odrzekła Tollerowa wymijająco.
— I dlatego starał się o to, ażeby pani dobry mąż miał zawsze podostatkiem co pić, i żeby drabina stała w pogotowiu, skoro tylko gospodarz wyjdzie z domu.
— Doskonale pan odgadł, tak to się właśnie odbyło.
— Jesteśmy rzeczywiście niezwykle pani wdzięczni, powiedział Holmes, bo wyjaśniła nam pani wiele szczegółów, które dotąd jeszcze były niezrozumiałe. Ale oto idzie już lekarz obwodowy z panią Rucastle; zdaje mi się, że będzie najlepiej, jeżeli odwieziemy pannę Hunter do Winchester, bo dłuższy pobyt nasz, jak też i pani, w domu tym nie ma już żadnego widocznego celu.
Tak więc wyjaśniła się tajemnica zagadkowego domu z krwawolistnymi bukami przed bramą. Pan Rucastle uszedł wprawdzie z życiem, ale pozostał człowiekiem złamanym na zawsze, który byt swój zawdzięczał jedynie pełnej poświęcenia pielęgnacyi swej żony. Mieszkają oni ciągle jeszcze razem ze swą starą służbą, która wie tak wiele o przeszłości pana Rucastle’a, że ten nie odważył się jej zmienić. Pan Frowler i jego narzeczona pobrali się w dzień po swej ucieczce w Southampton; on piastuje obecnie miejsce urzędnika na wyspie Mauritius. Co się tyczy panny Violet Hunter, to ku memu dość silnemu rozczarowaniu przyjaciel mój przestał się nią zajmować od tej chwili, kiedy zagadnienie, którego przedmiot stanowiła, zostało rozwiązane; obecnie jest ona kierowniczką prywatnej szkoły w Walsall i, o ile wiem, osiąga w swym zawodzie piękne wyniki.


Lekarz i jego pacyent.

Natrafiam na bardzo liczne trudności przy wyborze wypadków, mających służyć do tego, aby dać czytelnikowi obraz niezwykłych zdolności umysłowych, jakiemi się przyjaciel mój, Holmes, odznaczał. Jego najbardziej niebywałe wnioskowania i najbystrzejsze badania odnoszą się po większej części do wydarzeń, które same w sobie były tak małoznaczne i powszednie, że nie mogłyby wzbudzić ogólnego zajęcia. Z drugiej strony wydarzało się też niejednokrotnie, że bywał pytany o radę w sprawach bardzo ważnych i o niezwykle dramatycznym przebiegu, ale przy wykryciu przyczyn nie odegrał tak wybitnej roli, jak to ja, jako jego biograf musiałem sobie życzyć. Również w poniżej opowiedzianem zdarzeniu nie odegrał wielkiej roli, a jednak ze względu na niezwykłe, połączone z tą sprawą okoliczności nie mógłbym się zgodzić na brak jej w tym zbiorze.
Był to parny, deszczowy dzień września. Przymknęliśmy do połowy nasze okiennice, a Holmes, leżąc na kanapie, odczytywał ponownie list, który rano otrzymał. Ja sam wprawdzie od czasu mej służby w Indyach uskarżałem się raczej na zimno, jak na gorąco, a jednak nie czułem chęci do żadnego zajęcia. Nawet gazeta mnie nudziła. Posiedzenia parlamentu skończyły się, wszyscy prawie opuścili już miasto, tęskniłem więc za górami i lasami, lub za morskim brzegiem. Przyjaciela mego nie dręczyło żadne takie pragnienie; mnie skłaniała do odkładania zamierzonego wyjazdu na wakacye obawa przed zbyt silnym odpływem z mej kasy, dla niego zaś rozkosze na łonie natury nie przedstawiały żadnego uroku. Pozostawał najchętniej wpośród milionowego miasta Londynu, z którym zrósł się całą swoją istotą, a gdy tylko powstała jakaś pogłoska lub najmniejsze podejrzenie, dotyczące jakiegoś niewyjaśnionego przestępstwa, przemieniał się w ogień i płomień. Dla odmiany zwykł był wprawdzie od czasu do czasu, zamiast śledzić przestępcę w mieście, iść za tajemniczymi śladami aż do wsi, ale, pomimo niezwykłych swych zresztą zdolności, zupełnie nie posiadał zmysłu do odczuwania piękna natury.
Widząc, że Holmes zbyt się zatopił w swym liście, ażeby ze mną gawędzić, upuściłem niezajmujacy dziennik na ziemię, wsparłem się w fotelu i począłem na jawie marzyć. Nagle zbudził mnie z tych rojeń głos mego towarzysza.
— Masz słuszność, Watsonie, rzekł, jest to bardzo nierozsądnie, chcieć w ten sposób rozwiązywać tego rodzaju kwestye sporne.
— Czysta głupota! zawołałem; — w tem uprzytomniłem sobie nagle to, że on odgadł moje najtajniejsze myśli. Zerwałem się i spojrzałem na niego z niezwykłem zdziwieniem.
— Ależ Holmesie, zawołałem, jak to jest możliwe? To przecież przechodzi wszelkie pojęcie.
Zaśmiał się serdecznie Holmes, gdy zobaczył moje zadziwione oblicze.
— Przypominasz sobie pewnie jeszcze, rzekł, jak odczytywałem ci niedawno jedno miejsce z pism Edgara Poego, gdzie jest mowa o pewnym mądrym umyśle, który postępuje za niewypowiedzianemi myślami swego towarzysza? Byłeś skłonny uważać to za wymysł pisarza i nie chciałeś mi wierzyć, kiedy twierdziłem, że ja również czynię to zupełnie mimowolnie i prawie nieustannie.
— Ja to powiedziałem?
— Słowami nie, mój kochany Watsonie, ale było ci to na czole wypisane. Gdy więc teraz właśnie spostrzegłem, że odrzuciłeś dziennik i popadłeś w zamyślenie, wyzyskałem z zadowoleniem tę sposobność, by iść za tokiem twych myśli, a następnie pozwoliłem sobie przerwać go, aby dać ci dowód naszego duchowego związku.
Wyjaśnienie to wcale mi nie wystarczało.
— We wspomnianym przez ciebie przykładzie mądry ten umysł wyprowadził swe wnioski z czynów człowieka, którego śledził. O ile sobie dobrze przypominam, potknął się on o stos kamieni, spojrzał ku gwiazdom, itd. Ja natomiast siedziałem tu spokojnie na krześle i nie dałem ci żadnych punktów oparcia do odczytania myśli.
— W takim razie postępujesz niesprawiedliwie względem siebie. Wszelkie wzruszenia uczuciowe człowieka odzwierciadlają się na jego obliczu, a więc i twoja twarz jest ich wiernem odbiciem.
— Nie będziesz chyba twierdził, że wyczytałeś mi myśli z twarzy?
— Tak jest; szczególnie z wyrazu twych oczu. Prawdopodobnie sam sobie już nie przypominasz, jak popadłeś w zadumę.
— Nie, nie wiem tego.
— Ja ci to zaś opowiem. Zwróciło to moją uwagę, że odrzuciłeś na bok gazetę. Siedziałeś przez chwilę bezmyślnie, następnie skierowałeś wzrok swój na portret generała Gordona, niedawno oprawiony w ramy, a ze zmiany wyrazu twej twarzy dostrzegłem, że myśli twe obrały pewien kierunek, w którym jednak niezbyt długo biegły. Zwróciłeś oczy swe na portret Henry’ego Ward Beechera, który bez ram stoi na twej szafce na książki; następnie spojrzałeś znowu na ścianę. Łatwo było więc odgadnąć twą myśl, że Beecher oprawiony stanowiłby bardzo dobry „pendant“ do Gordona.
— Odgadłeś to zadziwiająco dobrze.
— Dotąd błąd był prawie niemożliwy. Ale teraz powróciłeś do Beechera i wpatrywaniem się weń zdawałeś się być zupełnie pochłonięty. Nie marszczyłeś już wprawdzie brwi, ale przyglądałeś mu się ciągle jeszcze z zamyśleniem — zastanawiałeś się nad przebiegiem jego życia. Musiałeś sobie naturalnie przytem przypomnieć, jakiego podjął się on zadania w obronie Północy w czasie amerykańskiej wojny domowej; przypominam sobie dziś jeszcze, z jakiem oburzeniem wrażałeś się o tem, że wielka część angielskiego narodu zgotowała mu wtedy tak złe przyjęcie. Gdy zaraz potem oderwałeś wzrok od tego obrazu, przypuszczałem, że przyszła ci właśnie na myśl wojna domowa; zaciąłeś wargi, oko twe błysło, ścisnąłeś mimowolnie pięści, nie wątpiłem więc, że myślałeś o bohaterskich czynach, dokonanych po obu stronach w tej straszliwej walce. Ale następnie głęboki smutek osiadł na twych rysach i wstrząsnąłeś głową. Ogarnęły cię myśli o bolesnem, okropnem, a bezużytecznem przelewaniu krwi. Przycisnąłeś ręką dawną swą ranę, i uśmiech zaigrał około twych ust. Zrozumiałeś nagle, jak to w zasadzie jest śmiesznem, rozwiązywać w ten sposób sprawy międzynarodowe. W tej chwili przyznałem ci słuszność i ucieszyłem się widząc, że wszystkie moje wnioski były zgodne z prawdą.
— Najzupełniej zgodne, powiedziałem, ale sprawa ta mimo twego wyjaśnienia wcale nie stała się dla mnie zrozumialszą.
— Była to tylko zabawka dla zabicia czasu, mój kochany Watsonie, o której byłbym ci nic nie mówił, gdybyś tak przed chwilą trochę niedowierzająco na mnie nie spojrzał. — Ale zdaje mi się, że powstaje świeży powiew wiatru. Może poszlibyśmy na wieczorną przechadzkę po ulicach Londynu?
Miałem pod dostatkiem siedzenia w naszym ciasnym mieszkalnym pokoju i z chęcią poszedłem za jego wezwaniem. Przez trzy godziny chodziliśmy nad brzegiem i po Fleet-Street i przypatrywaliśmy się różnorodnym zajęciom ludzkim, jakie tam ciągle można dostrzegać. Holmes popuścił wodze swemu darowi obserwacyi; jego ciekawe rozmowy i bystre uwagi zajmowały mnie i bawiły też w wysokim stopniu.
Dopiero około dziesiątej godziny wróciliśmy na Baker-Street. Przed naszą bramą czekała jednokonka.
— Hm! Lekarski powóz, jak widzę, powiedział Holmes. Prawdopodobnie jakiś lekarz praktykujący — dopiero krótki czas w swym zawodzie, ale ma już wiele do czynienia. Zapewna szuka u nas porady. Szczęście, żeśmy w sam czas powrócili do domu.
Znałem dostatecznie mego przyjaciela, aby się nie dziwić zbytnio jego wnioskom. Torebka z chirurgicznymi przyrządami, która wisiała we wnętrzu powozu, oświetlona przez latarnie, zdradziła mu te wszystkie szczegóły. W naszem oknie na górze zobaczyliśmy światło, znak, że późne odwiedziny nas się tyczyły. Wszedłem za Holmesem do naszego mieszkania nie bez pewnej ciekawości, czego mój pan kolega mógł o tej godzinie u nas szukać.
Kiedyśmy weszli, powstał z krzesła blady mężczyzna, o chudej twarzy i jasnych bokobrodach. Mógł liczyć mniej więcej trzydzieści cztery lat, lecz jego niezdrowa cera i zapadłe policzki świadczyły o sposobie życia, które siły jego strawił i pozbawił go przedwcześnie młodości. Zachowanie się jego było trwożliwe i niepewne, a jego szczupła, biała ręka, którą przy powstaniu oparł o gzyms nad kominkiem, odpowiednią byłaby raczej dla artysty, niż chirurga. Miał na sobie czarną narzutkę i ciemne spodnie, a tylko krawatka jego była nieco barwną.
— Dobry wieczór, panie doktorze, przemówił do niego przyjaźnie Holmes; dobrze, że nie potrzebował pan czekać na nas dłużej, jak parę minut.
— Pan mówił zapewne z moim woźnicą?
— Nie, poznaję to po świetle na bocznym stoliku. Proszę, niech pan zajmie miejsce i powie mi, czem mogę panu służyć.
— Pozwoli pan, że się panu przedstawię. Jestem Dr. Percy Trevelyan i mieszkam przy Brook-Street 403.
— Czy to pan może jest autorem rozprawy o „niedostrzegalnych chorobliwych przemianach w ustroju nerwowym“? zapytałem.
Blade jego policzki zaróżowiły się z zadowolenia, gdy usłyszał, że jego dzieło jest mi znane.
— Tak rzadko się to trafia, żeby ktoś wspomniał o mej pracy, rzekł; myślałem już, że poszła całkiem w zapomnienie. Mój nakładca wyraża się z wielką niechęcią o jej pokupności. Pan zapewne również poświęca się medycynie?
— Byłem dawniej wojskowym lekarzem.
— Choroby nerwowe były już od dawna dla mnie zajmujące; byłbym najchętniej obrał je sobie jako swoją specyalność, ale dla zarobku naturalnie musi się brać, co się tylko trafi. — Ale to nie należy do rzeczy, panie Holmes, a ja sobie mogę pomyślić, jak drogocenny jest pański czas. W mojem mieszkaniu przy Brook-Street zdarzyły się dziwne wypadki, a cała ta sprawa tak dalece się dziś wieczorem zaostrzyła, że nie chciałem ani godziny dłużej zwlekać z udaniem się do pana z prośbą o poradę i pomoc.
Sherlock Holmes usiadł i zapalił swą fajkę.
— Jestem gotów do wszelkich usług, rzekł, proszę, niech mi pan możliwie jak najdokładniej opowie, co pana zaniepokoiło.
— Wchodzą tu prócz tego w grę rozmaite bardzo małoznaczące okoliczności, — prawie wstydzę się o tem mówić. A jednak sprawa ta jest dla mnie zupełnie niezrozumiałą, bo przybrała wkońcu tak niezwykły obrót, że muszę panu dokładnie cały stan rzeczy przedstawić, aby pan sam mógł osadzić, co tu stanowi istotę tego, a co jest szczegółem ubocznym.
— Muszę zacząć opowiadanie od czasu mych studyów. Profesorowie londyńskiego uniwersytetu, na który uczęszczałem, pokładali we mnie wielkie nadzieje; mogę to powiedzieć zupełnie bez zamiaru chwalenia się. Po złożeniu egzaminu prowadziłem w dalszym ciągu moje naukowe badania i otrzymałem posadę asystenta w Kings-College-Hospital. Moje badania nad chorobliwymi objawami przy katalepsyi wzbudziły wielkie zajęcie, a równocześnie przyznano mi także nagrodę Pinkertona i wielki medal za moją rozprawę o zmianach w ustroju nerwowym, o której przyjaciel pański właśnie przed chwilą wspomniał. Nie jest to żadną przesadą, jeśli mówię, że mi wtedy świetną przepowiadano przyszłość.
— Największą przeszkodą, jaka mi stała na drodze, był brak pieniędzy. Specyalista, który chce pozyskać rozgłos, musi wynająć mieszkanie przy jednej z najgłówniejszych ulic Cavendish-Square, gdzie czynsze są wyśrubowane do nieprawdopodobnej wysokości i urządzenie kosztuje wielkie sumy. Trzeba także trzymać sobie powóz i konie, a przez parę lat żyć tylko ze swych procentów. O tem wszystkiem nie mogłem nawet myśleć; mogłem się tylko chyba spodziewać, że przez jakie dziesięć lat tyle zaoszczędzę, abym mógł rozpocząć samoistną praktykę. Nagle atoli otworzyły się dla mnie zupełnie nowe, niespodziane widoki.
— Pewnego ranka wszedł do mego pokoju jakiś, zupełnie mi nieznany pan, nazwiskiem Blessington, i zaczął bez żadnego wstępu:
— Czy to pan jesteś tym Percy Trevelyanem, który złożył tak znakomicie egzamin i otrzymał niedawno wielką nagrodę?
— Ukłoniłem mu się.
— Niech mi pan swobodnie i otwarcie odpowiada, ciągnął dalej, bo może to być dla pana bardzo korzystne; ma pan dostateczne uzdolnienie, ażeby zrobić szczęście, ale czy posiada pan w równej mierze taktowny sposób zachowania się?
— Było to dziwne pytanie. Sadzę, że mi go nie brak, odrzekłem, śmiejąc się.
— Nie ma pan żadnych złych nawyczek? Nie ma pan skłonności do trunków, co?
— Ależ, mój panie! zawołałem.
— Niech się pan nie gniewa. Ma pan zresztą słuszność, ale ja się muszę o to zapytać. — Powiedz mi pan przecie, dlaczego pan przy swoich zdolnościach nie rozpoczyna własnej praktyki?
— Wzruszyłem ramionami.
— Nuże śmiało, niech mi pan to wyzna, ciągnął dalej szybko. Jest to zapewne stara historya. Ma pan więcej w głowie, jak w kieszeni, prawda? — A coby pan na to powiedział, gdybym panu dopomógł do rozpoczęcia praktyki lekarskiej przy Brook-Street?
— Spojrzałem na niego osłupiały ze zdziwienia.
— Niech to będzie panu wiadome, że czynię to nie dla pańskiego, ale dla mego własnego dobra, zawołał. Wyznam panu otwarcie, jaką miałem przy tem myśl, a jeśli się pan na to zgodzi, będę zadowolony. Chciałbym mianowicie umieścić mój mały kapitał i pragnę u pana go złożyć.
— Ale dlaczego? — wybełkotałem.
— Przecież to jest taka dobra spekulacya, jak każda inna, a w każdym razie bezpieczniejsza.
— Czegoż więc pan odemnie żąda?
— To panu wyjaśnię. Ja najmuję dom, urządzam go, płacę służbę i wszystkie wydatki na utrzymanie domu. Pan nie potrzebuje nic więcej czynić, jak tylko siedzieć na fotelu w swym pokoju do przyjęć. Dostanie pan także odemnie pieniądze na wszystkie swoje codzienne wydatki. Zato odda mi pan codziennie trzy czwarte swoich dochodów, resztę zaś pan sobie zatrzyma.
— Tak opiewała ta dziwna propozycya, zrobiona mi przez pana Blessingtona; nie potrzebuję chyba opowiadać, jak długo sprawę tę omawialiśmy i jak się wreszcie na to zgodziliśmy. Krótko mówiąc — sprowadziłem się do nowego mieszkania prawie pod tymi samymi warunkami, jakie postawił. On sam mieszkał przy mnie, jako ciągły pacyent, i używał dwa najlepsze pokoje na pierwszem piętrze dla siebie na sypialnię i zwykły pokój mieszkalny. Ponieważ cierpiał na wadę sercową, dlatego zdawało mu się, że potrzebuje ciągłej lekarskiej opieki. Był to dziwny człowiek, który nienawidził towarzystwa i bardzo rzadko wychodził. W codziennych swych zajęciach nie kierował się żadną regułą, pod jednym tylko względem był niezwykle punktualny. Zwykł był mianowicie każdego wieczora zjawiać się o tej samej godzinie w moim pokoju do przyjęć, przeglądać książki, wypłacać mi za każdą zarobioną gwineę pięć szylingów i trzy pensy, resztę zaś zabierał, aby ją schować w żelaznej skrzyni na pieniądze, która stała w jego pokoju.
— Mogę powiedzieć z całą stanowczością, że nie miał nigdy powodu użalać się na swój pomysł spekulacyjny. Powodziło mi się od samego początku. Dobra sława, którą sobie zdobyłem już w szpitalu, jak też parę udałych prób leczenia, zjednały mi wkrótce wielki rozgłos, a przez ostatnie dwa lata zrobiłem go majętnym człowiekiem.
— Tyle musiałem panu opowiedzieć, panie Holmes, o swej przeszłości i o swych stosunkach z Blessingtonem. Teraz przejdę do wydarzeń, które skłoniły mnie do odwiedzenia pana dziś wieczór.
— Przed kilku tygodniami wszedł raz do mnie Blessington niezwykle wzburzony i opowiadał o popełnionej kradzieży z włamaniem w Westend. Mojem zdaniem niepokoił się on tem zupełnie zbytecznie, uważałem też to za wcale niepotrzebne, że kazał natychmiast u wszystkich okien i drzwi zbadać i wzmocnić zamki i zasuwki. Przez ośm dni nie mógł się uspokoić; spoglądał ciągle ukradkiem na ulicę, zaprzestał nawet swej krótkiej przedobiedniej przechadzki i zupełnie nie wychodził z domu. Zachowanie się jego robiło wrażenie, jakby był w ciągłej śmiertelnej trwodze przed jakiemś niebezpieczeństwem. Na wszystkie moje pytania odpowiadał on tylko takiemi osobistemi obelgami, że odeszła mi chęć dotykać powtórnie tego tematu. Z czasem lęk jego zwolna znikał i powracał już do swego dawnego trybu życia, gdy wtem zaszedł wypadek, który go niezwykle przybił i doprowadził do tego opłakanego stanu, w jakim się teraz znajduje.
— Powód do tego był następujący: Przed dwoma dniami otrzymałem to pismo bez adresu i daty, które panu odczytam.
Pewien rosyjski szlachcic, zamieszkały obecnie w Anglii, cierpi już od wielu lat na napady katalepsyi. Dlatego uprasza łaskawie o pomoc lekarską Dra Trevelyana, który w tym względzie jako powaga jest powszechnie znany. Przybędzie on do pana Doktora jutro wieczorem o godzinie kwadrans na siódmą i uprasza Go o ułożenie sobie czasu tak, żeby Go można zastać w domu.
— List ten miał dla mnie tem większe znaczenie, że badanie katalepsyi szczególnie wskutek rzadkości tej choroby jest utrudnione. Kiedy więc służący o oznaczonej godzinie wpuścił mego obcego pacyenta, oczekiwałem go już z ciekawością.
— Był to starszy, szczupły mężczyzna o uczciwym, ale dość zwyczajnym wyglądzie — nie mający w sobie nic z rosyjskiego magnata. Towarzysz jego, uderzająco miły, smukły, młody człowiek o ciemnych, ponurych rysach twarzy i prawdziwie herkulicznej budowie ciała, zrobił na mnie o wiele większe wrażenie. Gdy weszli, podpierał on starego i podprowadził go aż do krzesła. Z jego zewnętrznego wyglądu niktby się nie domyślił tak czułej troskliwości.
— Wybaczy pan, panie doktorze, że ja również przychodzę, przemówił po angielsku z lekkim obcym akcentem. Jest to mój ojciec, o którego zdrowie jestem w wysokim stopniu zaniepokojony.
— Wzruszony tak wielką synowską miłością, zapytałem: Może pan życzy sobie być obecnym przy badaniu?
— Za nic w świecie, zawołał stanowczo. Gdyby mój ojciec dostał swój straszliwy napad, a jabym się musiał na to patrzeć — to zdaje mi się, żebym tego nie przeżył. Mój własny ustrój nerwowy wcale nie należy do najsilniejszych. Jeżeli pan pozwoli, to cofnę się tymczasem do poczekalni, nim pan chorobę mego ojca zbada.
— Nie miałem naturalnie nic przeciwko temu, i młody człowiek wyszedł. Następnie wypytywałem się szczegółowo mego pacyenta o jego chorobę i zapisywałem sobie wszystko dokładnie. Starszy pan nie posiadał wcale zbyt bystrego rozsądku i dawał mi przeważnie dość niewyraźne odpowiedzi, co przypisywałem niedokładnej znajomości języka angielskiego. Lecz nagle, kiedy byłem jeszcze zajęty pisaniem, przestał odpowiadać na moje pytania, a kiedy się do niego obróciłem, zobaczyłem ku swemu przerażeniu, że siedział na krześle prosto, jak świeca; twarz, którą do mnie zwrócił, była zupełnie strętwiałą i martwą. Zagadkowe nieszczęście ponownie go dotknęło.
— Pierwszemi memi uczuciami były, jak powiedziałem, litość i trwoga. Lecz następnie, czego nie zaprzeczę, ogarnęło mnie zadowolenie fachowca. Zanotowałem puls i ciepłotę mego pacyenta, zbadałem strętwienie jego muskułów i ich odruchy. Wszystkie wyniki zgadzały się zupełnie dokładnie z mojemi spostrzeżeniami, tyczącemi się dawniejszych wypadków; nie dostrzegałem żadnej różnicy. Ponieważ zaś w podobnym stanie wdychiwanie amylowego nitrytu oddało już dobre przysługi, chciałem więc także teraz doświadczyć jego skuteczności. A że flaszeczka stała na dole w laboratoryum, pozostawiłem mego pacyenta, siedzącego na krześle, i zbiegłem na dół, aby ją przynieść. Musiałem chwilę jakaś tego środka szukać i powróciłem dopiero mniej więcej po pięciu minutach. A teraz niech pan sobie wyobrazi moje zdumienie, gdy pokój zastałem pusty — chory znikł.
— Naturalnie rzuciłem się natychmiast ku poczekalni. Syna także nie było. Drzwi od mieszkania przez cały dzień nie zamykano. Mój służący, który zwykle wpuszcza gości, jest jeszcze nowy i niebardzo przytomny. Zwykle czeka on na dole i biegnie dopiero wtedy na górę, aby gości wyprowadzić, gdy ja zadzwonię na niego ze swego pokoju. On nic nie słyszał i sprawa pozostała dla mnie zagadkową.
— Wkrótce potem powrócił Blessington ze swej przechadzki, lecz ja nie wspomniałem mu nic o tym wypadku. Wyznam otwarcie, że w ostatnich czasach wogóle o ile możności jak najbardziej go unikałem.
— Byłem naturalnie przekonany, że nie ujrzę już nigdy ani Rosyanina ani jego syna; ale dziś wieczorem ku mojemu zdziwieniu zjawili się obaj w moim pokoju zupełnie tak, jak pierwszego razu, i o tej samej godzinie.
— Muszę pana prosić o usprawiedliwienie, panie doktorze, rzekł mój pacyent, że wyszedłem wczoraj tak bez pożegnania.
— Byłem tem rzeczywiście niemało zdziwiony, odparłem.
— Musi pan wiedzieć, mówił dalej, że kiedy się obudzę po takim napadzie, nie pamiętam nic, co przedtem zaszło. Musiałem więc zapewne w czasie pańskiej nieobecności jeszcze w napół świadomym stanie wyjść z pańskiego mieszkania na ulicę.
— A ja, mówił syn, widząc, że mój ojciec przechodzi obok drzwi poczekalni, nie myślałem naturalnie nic innego, jak to, że wizyta się skończyła. Dopiero kiedyśmy przybyli do domu, dowiedziałem się o prawdziwym stanie rzeczy.
— Ależ nie stało się przecież przez to jeszcze żadne nieszczęście, odrzekłem, śmiejąc się. Podrażnił pan tylko moją ciekawość zbadania przyczyny tego. Gdyby więc pan, mój panie, był łaskaw udać się znowu do poczekalni, to moglibyśmy tak nagle przerwane badanie dalej prowadzić.
— Może przez pół godziny mówiłem ze starym panem o objawach jego choroby, zapisałem mu lekarstwo i widziałem, jak się wraz ze swym synem oddalił.
— Powiedziałem już panu, że Blessington o tym czasie odbywał swoją zwykłą przechadzkę. Wkrótce też powrócił i słyszałem, jak wchodził na schody. Po niedługim czasie atoli zbiegł znowu i wpadł do mego pokoju, jakby oszalały z trwogi i przerażenia.
— Kto był u mnie w pokoju? zawołał.
— Nikt, odrzekłem.
— To jest bezczelne kłamstwo! krzyczał. Chodź pan i przekonaj się pan sam.
— Uważałem za stosowne nie odpowiadać zupełnie na jego obelżywe słowa, bo z przerażenia zdawał się prawie odchodzić od zmysłów. Kiedy z nim wyszedłem na górę, pokazał mi rozmaite ślady nóg na jasnym chodniku.
— Czy mają one odemnie pochodzić? zawołałem.
— Ślady były na to zbyt wielkie i widocznie całkiem świeże. Jak panu wiadomo, padał dziś popołudniu walny deszcz, i oprócz Rosyan nie miałem żadnych innych gości. — Nie można więc było nic innego przypuścić, jak to, że młodszy z nich z jakiegoś mi nieznanego powodu wyszedł z poczekalni do mieszkania Blessingtona. podczas gdy ja zajęty byłem jego ojcem. Nic z miejsca nie ruszono ani nie wzięto, a ślady nóg stanowiły jedyny dowód, że ktoś rzeczywiście był w pokoju.
— Blessington był niezmiernie wzburzony wypadkiem tym, który naturalnie na każdym musiałby wywrzeć wrażenie. Opadł z głośnym płaczem na swoje krzesło i zaledwie był w stanie wyjąkać jakieś zrozumiałe zdanie. Na jego życzenie postanowiłem pana, panie Holmes, prosić o radę; sprawa jest rzeczywiście wielce niezwykłą, choć stanowczo on jej zbyt wielkie przypisuje znaczenie. Gdyby pan był tak dobry, pojechać ze mną zaraz do mego mieszkania, to możeby się Blessington nieco uspokoił. Ażeby się panu mogło udać wyjaśnić to dziwne zdarzenie, odważę się powątpiewać o tem.
Sherlock Holmes przysłuchiwał się temu długiemu opowiadaniu z tak wytężoną uwagą, że widziałem dobrze, jak bardzo sprawa go zajęła. Wprawdzie rysy jego twarzy pozostały nieruchome, jak zawsze, ale powieki opadały na jego oczy coraz bardziej, i wznosił się coraz gęstszy dym z jego fajki przy każdym niespodziewanym zwrocie w tej historyi. Zaledwie lekarz skończył, Holmes nie mówiąc ani słowa, zerwał się, wcisnął mi mój kapelusz do ręki, swój wziął ze stołu i wyszedł z doktorem Trevelyanem. Po upływie kwadransu stanęliśmy przed jego domem mieszkalnym przy Brook-Street, który był ponury i brzydki, jak wszystkie inne domy handlowe w West-end. Wpuścił nas służący i szliśmy po schodach, wyścielonych chodnikiem, na górę.
Wtem stało się coś całkiem niespodziewanego. Lampa na piętrze nagle zgasła, a w ciemności usłyszeliśmy chrapliwy, drżący głos, wołający do nas:
— Mam rewolwer w ręku i strzelam, jeśli się zbliżycie.
— Ależ zaprzestań pan tych głupstw, panie Blessington, zawołał Trevelyan rozgniewany.
— A więc to pan, panie doktorze, rzekł głos tonem wielkiej ulgi. Ale tamci obaj panowie — czy są rzeczywiście tymi, za których się podają?
Jego bystry wzrok starał się przeniknąć ciemność, o ile to było tylko możliwe.
— Tak, słusznie, mogą panowie wejść, odezwał się wreszcie; bardzo mi przykro, że musiałem panów trudzić swoimi środkami ostrożności.
Zapalił znowu lampę gazową i zobaczyliśmy przed sobą dziwnego człowieka, którego wygląd zewnętrzny jeszcze wyraźniej, aniżeli jego głos przedtem, wskazywał na to, jak rozstrojone były jego nerwy. Cienkie, siwawe włosy stanęły mu na głowie z wewnętrznego wzruszenia, miał chorobliwą cerę i musiał zapewne w ostatnich czasach bardzo schudnąć, bo skóra na szyi i policzkach całkiem mu obwisła, choć mógł ciągle jeszcze uchodzić za tęgiego człowieka. W ręku trzymał rewolwer, który schował do kieszeni, kiedy się do nas zbliżył.
— Dobry wieczór, panie Holmes, rzekł, bardzo panu dziękuję za odwiedziny. Nikt nie potrzebuje z pewnością pańskiej rady tak koniecznie jak ja. Prawdopodobnie opowiedział już panu doktor Trevelyan o zuchwałem naruszeniu spokoju domowego, jakiego się względem mnie dopuszczono.
— Tak jest, odrzekł Holmes. A cóż to za jedni są ci obaj, panie Blessington, i co ich skłania do tego, żeby pana niepokoić?
— Tak, widzi pan, odpowiedział zapytany z nerwowym pośpiechem, jest to pytanie, na które nie da się tak łatwo odpowiedzieć. Pan zapewne sam będzie umiał znaleść na to odpowiedź.
— Czy to ma znaczyć, że pan tego nie wie?
— Proszę, niech pan wejdzie. Niech pan będzie łaskaw przyjrzeć się temu bliżej.
Wprowadził nas do swej przestronnej i wygodnie urządzonej sypialni i wskazał na czarą skrzynię, stojącą u wezgłowia łóżka.
— Nie byłem nigdy bogatym człowiekiem, panie Holmes, rzekł, odważyłem się w całem swem życiu na jedną tylko spekulacyę pieniężną, jak to panu doktor Trevelyan może opowiedzieć. Nie mam żadnego zaufania do bankierów i nigdybym tym ludziom pieniędzy nie powierzył. Mówiąc zaś miedzy nami, to całe moje mienie przechowane jest w tym kufrze, może więc pan sobie wyobrazić mój niepokój, gdy nieznani ludzie w zagadkowy sposób wdzierają się do mego pokoju.
Holmes spojrzał na Blessingtona przenikliwym wzrokiem i potrząsnął głową.
— Jeżeli pan stara się mnie oszukać, nie mogę panu nic pomódz.
— Ależ ja panu przecież wszystko otwarcie wyznałem.
Holmes odwrócił się z gniewną miną ku wyjściu.
— Dobranoc, doktorze Trevelyan, rzekł.
— A dla mnie nie ma pan żadnej rady? jęknął Blessington złamanym głosem.
— Mogę panu tylko poradzić mówić prawdę.
Wkrótce wyszliśmy i wracaliśmy do domu. Minęliśmy już Oxford-Street, a towarzysz mój nie zrobił o tem jeszcze najmniejszej wzmianki.
— Bardzo mi przykro, Watsonie, że cię napróżno trudziłem, rzekł wreszcie. A jednak wypadek ten jest istotnie bardzo zajmujący.
— Zupełnie nie mogę być z tego bardzo mądry, wyznałem.
— Jest to przecież jasne, jak na dłoni, że dwaj mężczyźni — może i więcej, ale dwaj w każdym razie — chcieliby dostać w swe ręce pana Blessingtona; jestem przekonany, że młodszy z nich tak pierwszy raz, jak i drugi, był w pokoju Blessingtona, podczas gdy jego pomocnik podstępnym sposobem starał się ściągnąć na siebie całą uwagę doktora.
— Ale katalepsya?
— Zręczne oszustwo, Watsonie, choć nie śmiałem powiedzieć tego w oczy panu specyaliście. Właśnie ta choroba da się bardzo łatwo naśladować. Ja sam to już próbowałem.
— A cóż dalej?
— W obu wypadkach trafiło się to zupełnie przypadkowo, że Blessington był właśnie nieobecny. Wybrali oni niezwykłą godzinę do swych odwiedzin widocznie w tym celu, ażeby żadnego innego pacyenta nie było w poczekalni. Lecz nie wiedzieli, że o tej porze właśnie Blessington codziennie wychodził; przeto zdaje mi się, że z jego zwyczajami są mało obeznani. Gdyby im szło tylko o zdobycz pieniężną, to byliby przynajmniej próbowali znaleść jego pieniądze. Można zaś każdemu człowiekowi wyczytać nieomylnie z twarzy, kiedy się lęka o swą własną skórę. Jest to nadto niemożliwe, żeby miał wrogów, którzyby go z taką zaciekłością ścigali, a on sam żeby ich nie znał. Dlatego uważam to za pewne, że on tych ludzi zna i tylko z jakichś powodów nie chce się do tego przyznać. Tymczasem jest to możliwe, że zastaniemy go jutro w usposobieniu, skłonniejszem do zwierzeń.
— Można przypuścić tu jeszcze jedną możliwość, rzekłem. Jest ona wprawdzie w wysokim stopniu nieprawdopodobną, ale przecie można sobie pomyślić, że przygoda z kataleptycznym Rosyaninem i jego synem jest czystym wymysłem, i że Trevelyan sam w jakimś celu był w pokoju Blessingtona.
Przy świetle gazowej latarni zobaczyłem, z jakiem zadowoleniem uśmiechnął się Holmes na mój śmiały pomysł.
— Mnie również przyszło na myśl najpierw takie rozwiązanie tego zagadnienia, mój chłopcze, rzekł. Ale wkrótce przekonałem się o prawdziwości zeznań doktora. Młodszy mężczyzna zostawił na schodach tak wyraźne ślady nóg, że zupełnie nie potrzebowałem iść dopiero do pokoju, aby się im przyjrzeć. Trzewiki jego są w palcach szerokie, a nie tak wązkie, jak u Blessingtona, a nadto prawie o półtora cala dłuższe od trzewików doktora. Nie ulega więc najmniejszej wątpliwości, że jest to ktoś obcy, i sądzę, że przyznasz mi słuszność. Teraz zaś prześpijmy tę sprawę; bardzoby mnie to dziwiło, gdybyśmy jutro rano nie otrzymali nowych wiadomości z Brook-Street. —
Przepowiednia Sherlocka Holmesa miała się wkrótce spełnić w bardzo tragiczny sposób. Następnego dnia rano, około godziny pół do ósmej, kiedy jeszcze szarzało na dworze, zobaczyłem go stojącego w szlafroku obok mego łóżka.
— Na dole czeka na nas dorożka, Watsonie, rzekł.
— Cóż się stało?
— Idzie tu o sprawę z Brook-Street.
— Czy zaszło coś nowego?
— Prawdopodobnie.
Holmes otworzył okiennicę.
— Popatrz tutaj — kartka z notesu, a na niej ołówkiem nagryzmolone:
„Na miłość boską, przybywaj pan jak najprędzej! — P. T.“ Nasz przyjaciel, doktor, pisał to w straszliwem wzburzeniu. Zbieraj się szybko, stary chłopcze, bo to bardzo nalegające wołanie o pomoc.
Może w kwadrans później byliśmy znowu w mieszkaniu doktora. Wybiegł naprzeciw nas okropnie zrozpaczony.
— To dopiero nieszczęście! zawołał, trzymając się oboma rękami za głowę.
— Co się stało?
— Blessington popełnił samobójstwo.
— Doprawdy?
— Tak, dziś w nocy się powiesił.
Doktor szedł naprzód, i weszliśmy za nim do jego poczekalni.
— Ogarnęło mnie całego takie przerażenie, że nie wiem prawie, co czynię, wolał. Policya jest już na górze.
— Kiedy pan to spostrzegł?
— Każdego ranka zanosi się mu na górę filiżankę herbaty. Kiedy około siódmej godziny służąca weszła do pokoju, zobaczyła, co zaszło. Przywiązał sznur do gwoździa w powale, gdzie zwykle wisi wielka lampa, a następnie zeskoczył z tego samego kufra, który nam wczoraj pokazywał.
Holmes stał głęboko zamyślony.
— Jeżeli pan pozwoli, rzekł wreszcie, to zbadałbym na górze istotny stan rzeczy.
Wyszliśmy po schodach na górę, a doktor nam towarzyszył.
Kiedyśmy weszli do sypialni, przedstawił się oczom naszym straszliwy widok. Blessington, zawieszony na sznurze, był prawie niepodobny do człowieka. Szyja jego była tak silnie naciągnięta, jak u oskubanego koguta, a w przeciwieństwie do niej wydawała się reszta ciała tem więcej nabrzmiałą i zniekształconą. Był odziany tylko w swą długą koszulę nocną, z której wyglądały strętwiałe i sztywne nogi i przeguby u nóg. Obok zwłok stał ostro wyglądający urzędnik policyjny, który robił zapiski w swym notesie kieszonkowym.
— Ach to pan, panie Holmes, zawołał on, kiedy wszedł mój przyjaciel, bardzo mnie to cieszy.
— Dzień dobry Lanner, odrzekł Holmes. Zapewne nie będzie pan sądził, że ja tu chcę się wcisnąć, jako zupełnie niepowołany. Czy wie pan już coś o tem, co poprzedziło ten smutny koniec?
— Tak, udzielono mi niektórych szczegółów.
— Czy ma pan już co do tego jakieś zdanie?
— O ile widzę, to człowiek ten postradał ze strachu zmysły. Przez całą noc leżał w łóżku i spał, jak widać to po silnych odciskach na poduszce. Samobójstwo popełnia się najczęściej około godziny piątej rano. Czas ten także on prawdopodobnie wybrał, aby się powiesić. Czyn ten wykonał z całym rozmysłem.
— Ze strętwienia muszkułów można wywnioskować, że musi on być już trzy godziny martwym, zauważyłem.
— Czy znalazł pan może coś szczególnego w pokoju? dowiadywał się Holmes.
— Na umywalni leżał świder i kilka śrub. Nadto palił bardzo dużo cygar w nocy. Tutaj są cztery niedopałki z cygar, jakie znalazłem na kominku.
— Hm, rzekł Holmes. Niema tu gdzie jego cygarniczki?
— Nie, nie widziałem żadnej.
— Albo jego papierośnicy?
— Znalazłem ją w surducie.
Holmes otworzył ją i powąchał jedyne cygaro, jakie jeszcze zawierała.
— To jest hawanna, rzekł, a inne należą do tego dziwnego gatunku, jaki Holendrzy z Indyi Wschodnich do nas sprowadzają. Są w stosunku do swej długości niezwykle cienkie i przeważnie owinięte w słomę.
Zbadał wszystkie niedopałki za pomocą swego kieszonkowego szkła powiększającego.
— Dwa z nich palono przez cygarniczkę, a dwa bez niej, rzekł. Dwa obcięto trochę tępym nożem, a dwa inne odgryziono bardzo ostrymi zębami. Tu wcale nie zaszło samobójstwo, panie Lanner. Człowiek ten został według dobrze obmyślonego planu przez kilku łotrów z zimną krwią zamordowany.
— Niemożliwe! zawołał urzędnik policyjny.
— Dlaczego?
— Pocóżby zbrodniarze wybrali dla swej ofiary tak niewygodny rodzaj śmierci?
— Będziemy musieli to zbadać.
— Jak mogli oni wejść do wnętrza?
— Przez bramę.
— Sztaba żelazna była przecież rano założona.
— Założono ją napowrót, gdy dom opuścili.
— Skąd pan to wie?
— Dostrzegłem ślady ich nóg. Przepraszam pana na chwilę, ale może będę panu mógł potem powiedzieć coś bliższego.
Zbliżył się do drzwi, zbadał zamek we właściwy mu sposób, wyjął klucz, tkwiący we wewnętrznej stronie zamku, i przyjrzał się mu również uważnie. Także łóżko, chodnik, krzesła, gzyms nad kominkiem, zwłoki i sznur poddał dokładnemu zbadaniu. Następnie odcięliśmy nieszczęśliwego przy pomocy policyjnego urzędnika i w milczeniu okryliśmy zwłoki prześcieradłem.
— Skąd wziął on ten sznur? zapytał Holmes.
Trevelyan wyciągnął z pod łóżka zwiniętą linę.
— Jest to kawałek z tej tutaj, rzekł. Blessington lękał się ciągle niebezpieczeństwa pożaru i miał obok siebie zawsze w pogotowiu linę ratunkową, w razie gdyby schody poczęły się palić.
— Zaoszczędziło to im wiele trudu, nadmienił Holmes w zamyśleniu. Tak, cały stan rzeczy jest zupełnie jasny, i byłoby to zupełnie naturalnem, jeślibym dziś popołudniu mógł już wykryć także pobudki tej zbrodni. Wezmę tylko podobiznę Blessingtona, stojącą na gzymsie nad kominkiem, może mi to ułatwi moje badania.
— Ależ pan nam przecie jeszcze nic nie wyjaśnił; zawołał doktor.
— Co do kolejnego po sobie następstwa wypadków nie można mieć chyba już żadnych wątpliwości. — Trzech ludzi brało udział w tej zbrodni, ów młody człowiek, rzekomy jego ojciec i ktoś trzeci, co do którego jeszcze nie wiem nic pewnego. Obaj pierwsi odgrywali rolę rosyjskiego szlachcica i syna tegoż, jesteśmy więc w stanie ich opisać. Zostali oni przez swego pomocnika wpuszczeni do domu. Radzę więc panu, panie Lanner, uwięzić służącego, który, jak słyszę, jest niedawno dopiero u pana doktora.
— Człowieka tego nie można nigdzie znaleźć, rzekł Trevelyan, kucharka i pokojówka napróżno już go szukały.
Holmes wzruszył ramionami.
— Odegrał on dość znaczną rolę w tej tragedyi. Ci trzej ludzie szli cicho na palcach schodami, naprzód stary, następnie młody, a nieznajomy na końcu.
— Ależ drogi Holmesie! zawołałem.
— Pomyłka jest tutaj wykluczoną; już wczoraj wieczorem nauczyłem się ślady ich rozróżniać. — Kiedy ci trzej doszli do pokoju Blessingtona, zastali wprawdzie drzwi zamknięte, ale przy pomocy drutu udało się im zamek otworzyć. Może pan dostrzedz nawet bez szkła powiększającego zdrapania na zębie od klucza. Prawdopodobnie spał on jeszcze albo był tak przerażony, że nie mógł wołać o pomoc. Ale nawet jeśli miał jeszcze czas na to, przebrzmiał pewnie głos jego bez skutku. Dom ma grube ściany.
— Kiedy byli już pewni swej zdobyczy, odbyli prawdopodobnie naradę — pewien rodzaj sądu. Musiał on trwać dłuższy czas, bo tymczasem palono cygara. Stary siedział w fotelu i palił z cygarniczki, młodszy usiadł nieco dalej i strzepał popiół z cygara o komodę. Trzeci przechadzał się po pokoju. Blessington siedział zapewne w łóżku; nie można atoli tego na pewno stwierdzić.
— Sprawa zakończyła się w ten sposób, że pochwycili Blessingtona i powiesili. Wszystko było już tak dokładnie obmyślone i przygotowane, że, jak mi się zdaje, przynieśli oni pewien rodzaj bloków i małą windę, która miała służyć za szubienicę i miała być przymocowana do ściany zapomocą śrubek. Ale kiedy zobaczyli hak, zaoszczędzili sobie naturalnie trudu. Po dokonaniu tego dzieła ulotnili się, a pomocnik ich zamknął znowu drzwi za nimi.
Przysłuchiwaliśmy się z wytężoną uwagą opowiadaniu o tych nocnych zajściach, do którego posiadał Holmes tylko tak drobne i małoznaczne punkty oparcia, że zaledwie zdołaliśmy zdążać za jego wnioskami. Urzędnik policyjny pobiegł spiesznie, aby schwytać służącego, my zaś powróciliśmy na Baker-Street.
Zaraz po śniadaniu wstał mój przyjaciel od stołu.
— Powrócę o trzeciej godzinie, rzekł. Zamówiłem na tą godzinę doktora i policyjnego urzędnika, którzy mają tu przyjść; wtedy będę mógł prawdopodobnie wyjaśnić wszystko, co w tej sprawie jeszcze niejasnego pozostaje.
Obaj panowie stawili się w umówionym czasie, ale minęły już trzy kwadranse na czwartą, nim wreszcie mój przyjaciel przyszedł. Gdy wszedł, poznałem natychmiast po jego minie, że usiłowania jego odniosły pomyślny skutek.
— Cóż słychać nowego, Lanner?
— Mamy służącego.
— Doskonale, a ja innych.
— Co — schwytanych!? zawołaliśmy wszyscy trzej.
— To nie, ale wiem, co to za jedni. Ten, który się nazywał Blessingtonem, jest w urzędzie policyjnym doskonale znany, a niemniej też jego mordercy. Nazywają się oni Biddle, Hayward i Moffat.
— Banda rozbójników, która obrabowała Bank Worthingdona, zawołał Lanner zdumiony.
— Naturalnie, odparł Holmes.
— A wiec Blessington nie był to nikt inny, jak Sutton.
— Tak jest.
— W takim razie wszystko jest jasne jak słońce.
Ja i Trevelyan patrzyliśmy na siebie niezwykle zmieszani.
— Musiał pan przecie słyszeć o wielkiej kradzieży w domu bankowym Worthingdona, rzekł Holmes; pięciu brało w tem udział, tych czterech i piąty nazwiskiem Cartwright. Zamordowano odźwiernego Tobina, a złodzieje umknęli ze siedmiu tysiącami funtów. Stało się to w roku 1875. Uwięziono ich wszystkich pięciu, ale dowody ich winy były niewystarczające. Wówczas najgorszy z całej bandy, Blessington lub raczej Sutton, zdradził ich. Wskutek jego zeznań dostał się Cartwright na szubienicę, a trzej inni zostali skazani na piętnastoletnie wiezienie. Niedawno zostali wypuszczeni, parę lat wcześniej przed właściwem ukończeniem się ich kary; postanowili jak najprędzej wyszukać zdrajcę i pomścić śmierć towarzysza. Obie pierwsze próby zamachu na niego nie udały się, ale za trzecim razem osiągnęli swój cel. — Czy rozumie więc pan wszystko, panie doktorze, czy mam dać panu jeszcze jakieś wyjaśnienie?
— Przedstawił nam pan wszystko niezwykle przejrzyście, rzekł Trevelyan.
Prawdopodobnie tego dnia, w którym był tak wzburzony, wyczytał w dzienniku o ich wypuszczeniu z więzienia.
— Naturalnie. To co bajał o włamywaczach, było przecież czystym wymysłem.
— Ale dlaczego się on panu z tem nie zwierzył?
— Chciał prawdziwe swe nazwisko możliwie jak najdłużej ukrywać przed całym światem, bo mściwość dawnych jego towarzyszy była mu doskonale znana. Dlatego przemilczał haniebną swą tajemnicę. A jednak prawo nawet tak nędznemu człowiekowi, jak on, byłoby nie odmówiło swej opieki. Tak, tak, panie Lanner, puklerz prawa nie zawsze może zasłonić prześladowanego w chwili niebezpieczeństwa, ale miecz sprawiedliwości gotów jest zawsze zbrodnię pomścić.


∗                ∗
Taka jest dziwna historya doktora z Brook-Street i jego pacyenta. Policya od owej nocy nie natrafiła na żaden ślad morderców, mieli się oni znajdywać wśród podróżnych angielskiego parowca „Nora Creina“, który przed kilku laty z całą załogą zatonął na portugalskiem wybrzeżu, parę mil na północ od Oporto. Śledztwo przeciwko służącemu musiano z braku dostatecznych dowodów zastanowić, a morderstwo przy Brook-Street pozostało tajemnicą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.