Z przygód Sherlocka Holmesa/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Z przygód Sherlocka Holmesa | |
Wydawca | Wilhelm Zukerkandel | |
Data wyd. | 1923 (Tom I) 1908 (Tom II) 1910 (Tom III) | |
Druk | Wilhelm Zukerkandel | |
Miejsce wyd. | Złoczów (Tom I) Lwów - Złoczów (Tom II i III) | |
Tłumacz | anonimowy (Tom I) Adam F. (Tom II i III) | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
CONAN DOYLE.
Z przygód
Sherlocka Holmesa.
Przekład z angielskiego.
ZŁOCZÓW
Nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla
|
Podczas mojej długiej i zażyłej przyjaźni z Mr. Sherlockiem Holmesem nie słyszałem nigdy, żeby on kiedy wspominał o swoich krewnych, a prawie nigdy nie mówił o swem dawniejszem życiu. Milczenie jego o tem powiększyło wrażenie czegoś nieludzkiego, jakie on wywarł na mnie, tak, że poczynałem uważać go czasem za jakiś odosobiony fenomen, za mądrość, pozbawioną czucia, za człowieka, któremu brak było sympatyi dla ludzi o tyle, o ile wyróżniał się z pośród nich inteligencyą. Wstręt do kobiet i niechęć do zawierania nowych przyjaźni, cechowały jego charakter nieulegający wzruszeniom, ale nie więcej, jak kompletny zanik wszelkich stosunków z własną rodziną. Przyszedłem już do przekonania, że był on sierotą, niemającym żadnych krewnych, którzyby jeszcze żyli, aż jednego dnia zaczął on, ku mej wielkiej niespodziance, mówić o swoim bracie.
Było to po herbacie, jednego wieczoru letniego. Rozmowa, która wlekła się bezładnie i dorywczo, przechodząc od klubów golfowych do przyczyn zboczenia ekliptyki, zeszła w końcu na kwestyę atawizmu i dziedzicznych zdolności. Przedmiotem dyskusyi była kwestya, jak daleko sięga na potomstwo specyalna jakaś zdolność w pewnym osobniku, i o ile ona zależy od wczesnego ćwiczenia.
— Naprzykład co się ciebie tyczy, mówiłem, z tego wszystkiego, coś opowiadał, zdaje mi się być widocznem, że twoja zdolność do obserwacyi i specyalna łatwość w dedukcyi, zależą od twego własnego systematycznego ćwiczenia.
— W pewnej mierze, odparł zamyślony. Moi przodkowie byli szlachtą wiejską i wiedli taki żywot, jaki jest właściwy ich klasie. Ale nie mniej zawód mój leży w moich żyłach i może pochodzi od babki, która była siostrą Verneta, malarza francuskiego. Zdolności artystyczne odziedziczone z krwią, mogą się wcielać w najdziwniejsze kształty.
— Ale skąd wiesz, że to jest dziedziczne?
— Ponieważ brat mój, Mycroft posiada to w wyższym stopniu, niż ja.
Było to rzeczywiście nowością dla mnie. Jeżeli istniał człowiek o takich osobliwych zdolnościach w Anglii, to jak to było możliwem, żeby ani policya, ani publiczność o nim nie wiedziała. W zadanem pytaniu zauważyłem, że to skromność kazała memu przyjacielowi uznać wyższość swego brata. Holmes roześmiał się na to przypuszczenie.
— Kochany Watsonie, mówił, nie mogę się zgodzić z tymi, co zaliczają skromność do cnót. Logik powinien widzieć wszystkie rzeczy ściśle takiemi, jakiemi są, a niedocenianie siebie samego jest takiem odstąpieniem od prawdy, jak przecenianie zdolności drugiego. Kiedy więc mówię, że Mycroft posiada lepsze zdolności obserwacyjne, niż ja, to mówię tylko ścisłą prawdę.
— Czy on młodszy od ciebie?
— Starszy odemnie o 7 lat.
— Jak to możliwe, że nikt go nie zna?
— O! Jest on bardzo dobrze znany w swoim kółku.
— Gdzież więc?
— No! Naprzykład w klubie Dyogenesa.
— Nigdy nie słyszałem o takiem towarzystwie — a moja twarz musiała to tak wyrażać, że Holmes wydobył swój zegarek i rzekł:
— Klub Dyogenesa jest najdziwaczniejszym klubem w Londynie, a Mycroft najosobliwszym człowiekiem. Bywa on tam zawsze od kwadrans na piątą do siódmej i 40 minut. Teraz jest szósta, jeżeli więc wybierzesz się na przechadzkę w ten cudny wieczór, to z przyjemnością zapoznam cię z temi dwoma osobliwościami.
W pięć minut potem byliśmy na ulicy i szliśmy w kierunku Cyrku Regenta.
— Dziwisz się, mówił mój przyjaciel, jak to się dzieje, że Mycroft nie używa swych zdolności w zawodzie detektywa? On nie nadaje się do tego.
— Ale, zdaje mi się, mówiłeś...
— Powiedziałem, że on przewyższa mnie w obserwacyi i dedukcyi. Gdyby sztuka śledcza... poczynała się i kończyła na rozumowaniu w fotelu, mój brat byłby największym agentem kryminalnym, jaki kiedy żył. Ale on nie ma ambicyi i energii. Jemu się nawet nie chce sprawdzić swoich własnych nawiązań i wolałby raczej źle rozstrzygnąć sprawę, niż podjąć się trudu, aby się poprawić. Kilka razy przedkładałem mu różne problemy i otrzymywałem rozwiązania, które, jak się potem okazało, były prawdziwe. A mimo to jest on zupełnie niezdolny, by w praktyce wyszukiwać szczegóły, co musi się zrobić, zanim sprawę można przedłożyć sędziemu lub sądowi przysięgłych.
— Więc to nie jest jego zawód?
— Wcale nie. To, co dla mnie jest środkiem do życia, jest dla niego tylko przedmiotem dyletantyzmu. Zajmuje on poważne stanowisko, bo jest kontrolorem w pewnym departamencie ministeryum. Mycroft mieszka na Pall-Mall i idzie do White-Hall codzień rano i wraca wieczorem. Z roku na rok nie ma innego zajęcia i nigdzie go nie widać, tylko w klubie Dyogenesa, który znajduje się właśnie naprzeciw jego mieszkania.
— Nie mogę przypomnieć sobie tej nazwy.
— Bardzo możliwe. Jest wielu ludzi w Londynie, wiesz, z których jedni z nieśmiałości, inni z mizantropii nie życzą sobie towarzystwa swoich bliźnich. Ale nie mają oni wstrętu do wygodnych foteli i najświeższych czasopism. Więc dla ich wygody założono Klub Dyogenesa, który obecnie skupia najbardziej nietowarzyskie i najbardziej nienadające się do klubu jednostki. Żadnemu członkowi nie wolno zwracać najmniejszej uwagi na drugiego. Z wyjątkiem pokoju gościnnego rozmowa jest niedozwolona, tylko w pewnych okolicznościach, a trzy przekroczenia, doniesione komitetowi, powodują wykluczenie rozmawiającego. Mój brat był jednym z założycieli, a i ja przyszedłem do przekonania, że panuje tam bardzo przyjemna atmosfera.
W rozmowie doszliśmy na Pall-Mall i szliśmy wzdłuż tej ulicy od końca St. James. Sherlock Holmes zatrzymał się przy jednej bramie w pewnej odległości od Carlton i ostrzegając mnie, abym się nie odzywał, wprowadził mnie do sieni. Przez taflę szklaną spostrzegłem wielki, zbytkownie urządzony pokój, w którym znaczna liczba mężczyzn siedziała w koło, każdy na swojem własnem miejscu, i czytała gazety. Holmes zaprowadził mnie do małego pokoju, który wychodził na Pall-Mall, a potem pozostawiwszy mnie na chwilę, powrócił z jakimś mężczyzną, o którym wiedziałem, że mógł to być tylko jego brat.
Mycroft Holmes był większym i tęższym mężczyzną, niż Sherlock. Był dosyć otyły, ale twarz jego jakkolwiek pełna, zachowała ten ostry wyraz, który tak charakteryzował jego brata. Oczy, które miały specyalną barwę siwą, zdawały się posiadać zawsze ten introspektywny wygląd, który wtedy tylko zauważałem u Sherlocka, kiedy on wytężał wszystkie swoje siły.
— Przyjemnie mi, że pana spotykam, sir, przemówił, wyciągając swą rękę szeroką i płaską, jak pieczęć. Słyszałem często od Sherlocka o panu, odkąd pan został jego biografem. Swoją drogą Sherlocku, spodziewałem się ciebie widzieć w ostatnim tygodniu w nadziei, że będziesz się mnie radził w sprawie Maner-House. Myślałem, żeś się trochę w swoich głębokich przypuszczeniach pomylił?
— Nie, rozwiązałem tę sprawę, odpowiedział mój przyjaciel z uśmiechem.
— Czy był to Adams?
— Tak, to był Adams.
— Pewny byłem tego od początku. — Usiedli obaj razem we wielkiem oknie klubowem. — Dla człowieka, który pragnie studyować rodzaj ludzki, jest tu najdogodniejsza sposobność, zauważył Mycroft. Popatrz na te wspaniałe typy! Spójrz naprzykład na tych dwu ludzi, którzy się zbliżają do nas.
— Markier od bilardu i ten drugi?
— Tak. Co sądzisz o tym drugim?
Dwaj ludzie zatrzymali się naprzeciw okna. Kilka znaków od kredy na kieszeni od kamizelki były jedynymi śladami bilardu, jakie mogłem zauważyć na jednym z nich. Drugi był bardzo małym i opalonym mężczyzną, z kapeluszem na bakier i kilku pakunkami pod pachą.
— Spostrzegam, że to stary żołnierz, rzekł Sherlock.
— I bardzo niedawno ustąpił ze służby, zauważył brat.
— Widzę, że służył w Indyach.
— Jako podoficer.
— Zdaje mi się w artyleryi królewskiej, powiedział Sherlock.
— I wdowiec.
— Ale ma dziecko.
— Dzieci, mój chłopcze, dzieci.
— Proszę cię, odezwałem się śmiejąc, to trochę zadużo.
— Naprawdę, odpowiedział Holmes, nie jest trudno oznaczyć, że człowiek tak ubrany, z rozkazującą miną i spaloną od słońca skórą, jest czemś więcej jak prywatnym człowiekiem i niedawno wrócił z Indyi.
— A to, że niedawno opuścił służbę, widać z tego, że nosi jeszcze buty komiśne, jak się to one nazywają, zauważył Mycroft.
— Niema kawalerzyskiego chodu, pomimo, że nosił kapelusz na bakier, jak to wskazuje jaśniejszy kolor skóry po tej stronie jego czoła. Postać jego przemawia przeciw temu, żeby był saperem. Służył więc w artyleryi. A dalej, na przykład, zupełna jego żałoba świadczy o tem, że stracił kogoś bardzo drogiego. Fakt, że robi sam zakupna, wygląda na to, jakby to była jego żona. Ma grzechotkę, co wskazuje na to, że jedno z dzieci jest bardzo małe. Żona zapewne umarła w połogu. A fakt, że pod pachą trzyma książkę z obrazkami, mówi, że jest i drugie dziecko, o którem ma pamiętać.
Zacząłem pojmować, co mój przyjaciel rozumiał przez to, kiedy mówił, że brat jego posiada bystrzejsze zdolności, niż on sam. Rzucił na mnie okiem i uśmiechnął się... Mycroft zażył tabaki z tabakierki szyldkretowej i strzepnął rozsypany proszek ze surduta czerwoną jedwabną chustką do nosa.
— Mimochodem mówiąc, Sherlocku, powiedział, dano mi pod rozwagę bardzo osobliwy problem, coś zupełnie w twoim guście. Ale ja nie mam w istocie energii, aby go śledzić, chyba, że bardzo pobieżnie, ale dało mi to podstawę do bardzo zajmujących dociekań. Jeżeli będziesz tak łaskaw posłuchać. — —
— Kochany Mycrofcie, będzie to dla mnie przyjemnością.
Brat jego napisał kilka wierszy na kartce z notesu i zadzwoniwszy oddał ją lokajowi.
— Poprosiłem Mr. Melasa, aby przyszedł, rzekł. Mieszka on nademną i znam go trochę, co go też skłoniło do tego, że udał się do mnie ze swoim kłopotem. Mr. Melas jest z pochodzenia Grekiem i jest sławnym lingwistą. Zarabia na życie częścią jako tłumacz w sądach, częścią jako przewodnik dla podróżnych, którzy zajeżdżają do hotelów na Northumberland Avenue. Pozwolę mu samemu opowiedzieć swoją bardzo ciekawą przygodę.
W kilka minut później przybył do nas tęgi, nizki człowiek, którego oliwkowa cera i czarne jak węgiel włosy, świadczyły o południowem pochodzeniu, chociaż mówił jak wykształcony Anglik. Gwałtownie uścisnął rękę Sherlocka i jego czarne oczy zaiskrzyły się radością, kiedy się dowiedział, że specyalista ten pragnął usłyszeć jego historyę.
— Nie myślę, żeby mi policya wierzyła, skarżył się, na honor nie myślę. Właśnie dlatego, że oni nic o tem przedtem nie słyszeli, są przekonani, że taka rzecz nie może się wydarzyć. Ale wiem, że nigdy nie będę spokojny, aż się nie dowiem, co się stało z tym biednym człowiekiem z przylepionym plastrem na twarzy.
— Słucham z całą uwagą, wtrącił Sherlock Holmes.
— Stało się to we środę wieczór, mówił Mr. Melas, nie, to było w poniedziałek w nocy — dwa tylko dni temu, rozumie pan. Ja jestem tłumaczem, jak to może panu mój sąsiad powiedział. Znam wszystkie języki, albo prawie wszystkie, ale ponieważ z urodzenia jestem Grekiem i mam greckie nazwisko, więc tylko z tym jednym językiem mam głównie do czynienia. Przez wiele lat byłem głównym tłumaczem greckim w Londynie, a moje imię jest bardzo dobrze znane w hotelach.
Bardzo często się trafia, że używają mnie o późnej godzinie cudzoziemcy, którzy popadną w jakieś kłopoty, albo podróżni, którzy przyjeżdżają późno i życzą sobie moich usług. Nie było więc dla mnie niespodzianką, kiedy Mr. Latimer, młody człowiek, ubrany bardzo elegancko, przybył do mego mieszkania i prosił mnie, abym pojechał z nim dorożką, która czekała przed drzwiami. Mówił on, że do niego przyszedł w interesie jakiś przyjaciel, Grek, a ponieważ on zna tylko swój ojczysty język, więc pomoc tłumacza jest niezbędną. Dał mi też do zrozumienia, że dom znajduje się w pewnej odległości, w Kensington i jakem to widział, z wielkim pospiechem wsadził mnie do dorożki, kiedy wyszedł na ulicę.
Mówię do dorożki, ale szybko zacząłem powątpiewać o tem, co to był za powóz, w którym się znalazłem. Był on z pewnością obszerniejszy, niż pospolita jednokonka londyńska, a obicie jakkolwiek zużyte, było z kosztownej materyi. Mr. Latimer usiadł sobie naprzeciw mnie i pojechaliśmy przez Charing Cross i na Shaftesbury Avenue. Wyjechaliśmy na Oxford Street i już odważyłem się zrobić uwagę, że było to kołowanie dokoła Kensington, gdy słowa moje powstrzymało nadzwyczajne zachowanie się mego towarzysza.
Wyjął on z kieszeni okropnie wyglądający kastet (cassetête) obciążony ołowiem, i machnął nim kilka razy w tył i naprzód, jakby chciał wypróbować jego ciężar i siłę. Potem położył go obok siebie na siedzeniu, nie mówiąc ani słowa. Zrobiwszy to, zamknął okienka po obu stronach, a ja spostrzegłem ze zdziwieniem, że były one pokryte papierem, jakby na to, by mi przeszkodzić w patrzeniu przez nie.
— Przykro mi, żem panu zasłonił widok, Mr. Melas, odezwał się. Sprawa jest tego rodzaju, że nie jest mi na rękę, żebyś pan widział miejsca, do którego się udajemy. Mogłoby być dla mnie niedogodnem, gdybyś pan mógł odnaleźć tę drogę napowrót.
Jak pan sobie może wyobrazić, byłem prawie porażony taką mową. Towarzysz mój był silnym, młodym człowiekiem o potężnych ramionach i pominąwszy nawet broń, nie miałem najmniejszej szansy do walki z nim.
— To jest bardzo dziwne postępowanie, Mr. Latimer, wyjąkałem. Pan musisz wiedzieć, że to, co pan czynisz, jest całkiem nieprawne.
— Bez wątpienia, przekracza to nieco granice wolności, odpowiedział, ale my to zrobimy bez pana. Jednak muszę pana ostrzedz, Mr. Melas, jeżeli pan tylko raz będzie usiłował krzyknąć, lub uczynić coś, co jest wbrew moim planom, to będzie pan widział, że sprawa weźmie groźny obrót. Proszę pamiętać, że nikt nie wie, gdzie się pan znajduje, i czy to w tym powozie, czy w moim domu, zawsze pan jesteś w mojej mocy.
Słowa jego brzmiały spokojnie, ale mówił je jakoś tak chrapliwie, że były groźne. Siedziałem w milczeniu, dziwiąc się, jaki mógł być u dyabła powód porwania mnie w tak oryginalny sposób. Cokolwiek by to było, wiedziałem dobrze, że nie miałem się co opierać i że mogłem tylko czekać, aby zobaczyć, co się stanie.
Prawie przez dwie godziny jechaliśmy, a ja nie miałem najmniejszego pojęcia, dokąd zmierzamy. Czasem turkot kół po kamieniach mówił mi, że jedziemy po bruku, a innym razem jazda gładka i cicha zdradzała ulicę asfaltowaną, lecz oprócz tych różnych odgłosów nie było niczego zupełnie, coby mogło mi dopomódz do odgadnięcia miejsca, gdzieśmy się znajdowali. Papier na obu szybach nie przepuszczał światła, a niebieska firanka zapuszczona była na przedniem oknie. Kwadrans na ósmą opuściliśmy Pall-Mall, a zegarek wskazywał mi za 10 minut dziewiątą, gdyśmy się ostatecznie zatrzymali. Towarzysz mój spuścił szybę, a ja ujrzałem nizką sklepioną bramę wjazdową z lampą palącą się u góry. Gdym wysiadł z powozu, brama otworzyła się i znalazłem się wewnątrz domu, zauważywszy wchodząc do środka jakieś drzewa i łąkę po obu stronach. Nie mógłbym oznaczyć z wszelką dokładnością, czy to była prywatna posiadłość, czy też wieś.
Wewnątrz była kolorowa lampa gazowa, ale paliła się tak ciemno, że mało co mogłem widzieć, tylko to, że sień miała pewną wielkość i że była obwieszona obrazami. W ciemnem świetle mogłem zobaczyć, że osoba, która otworzyła drzwi, była małym mężczyzną, w średnim wieku, nędznie wyglądającym i trochę przygarbionym. Kiedy się zwrócił ku nam, poznałem po odblasku światła, że nosił okulary.
— Czy to jest Mr. Melas, Haraldzie? zapytał.
— Tak.
— Wybornie! wybornie! Spodziewam się, że pan nie będziesz się gniewał, Mr. Melas, ale nie mogliśmy się obejść bez pana. Jeżeli pan grzecznie z nami postąpisz, to nie pożałujesz tego, ale jeżeli pan spróbujesz jakich sztuczek, to niech pana Bóg ma w swojej opiece.
Mówił on głosem urywanym i nerwowym, chichocząc i napełnił mnie większą obawa niż tamten człowiek.
— Czego panowie życzycie sobie odemnie? zapytałem.
— Abyś pan zadał kilka tylko pytań gentlemanowi greckiemu, który nas odwiedził, i abyś pan dał nam odpowiedzi. Ale niech pan nie mówi więcej, niż się panu poleci, bo — tu znowu powrócił ten nerwowy chichot — bo lepiej żebyś pan wcale nie przyszedł na świat.
Mówiąc to, otworzył drzwi i wprowadził mnie do pokoju, który zdaje się był bogato umeblowanym, ale znowu oświetlała go tylko jedna lampa na pół skręcona. Pokój pewnie był wielki i wytwornie umeblowany, jakem się przekonał, przechodząc przez dywan. Spostrzegłem fotele aksamitne, wysoki biały marmurowy kominek, a po jednej jego stronie coś w rodzaju zbroi japońskiej. Fotel stał tuż pod lampą, a stary mężczyzna wskazał mi go, abym na nim usiadł. Młodszy nas opuścił, ale nagle powrócił innemi drzwiami, wiodąc ze sobą odzianego w jakiś wolny szlafrok mężczyznę, który powoli postępował ku nam. Kiedy wszedł w krąg światła przyćmionego, które pozwalało mi widzieć go wyraźniej, wygląd jego przeraził mnie. Był on śmiertelnie blady i strasznie wychudły, a wytrzeszczone jego oczy błyszczały, jak u człowieka, którego duch jest silniejszy niż ciało. Ale co mnie bardziej przeraziło, niż te oznaki słabości, to to, że twarz jego była dziwacznie pooblepiana plastrami, a jeden wielki kawałek umieszczony był na ustach.
— Masz tabliczkę, Haroldzie? zawołał starszy, gdy ta dziwna postać upadła raczej niż usiadła na fotel. Czy ręce jego są wolne? Teraz daj mu ołówek. Pan masz zadawać pytania, Mr. Melas, a on będzie pisał odpowiedzi. Zapytaj się go przedewszystkiem, czy zdecydował się podpisać papiery.
Oczy człowieka tego zabłysnęły ogniem.
— „Nigdy“, napisał po grecku na tabliczce.
— Pod żadnym warunkiem? zapytałem na rozkaz naszego tyrana.
— Tylko wtedy, gdy da jej ślub w mojej obecności kapłan grecki, którego znam.
Stary zachichotał się zjadliwie.
— Wiesz, co ciebie czeka?
— Nie dbam wcale o siebie.
Tego rodzaju były pytania i odpowiedzi, które tworzyły naszą dziwną na pół mówioną, na pół pisaną rozmowę. Ciągle musiałem go pytać, czy zgodzi się i podpisze dokument. Ciągle otrzymywałem tę samą odmowną odpowiedź. Lecz szybko wpadłem na szczęśliwą myśl. Zacząłem od siebie dodawać małe zdanie do każdego pytania, z początku niewinne, aby się przekonać, czy kto z moich towarzyszy się na tem połapie, a gdy zobaczyłem, że oni nie zwrócili na to uwagi, zapuściłem się w niebezpieczniejszą grę. Rozmowa nasza toczyła się ten sposób:
— Uporem tym nic dobrego nie zrobisz. Kto pan jesteś?
— Nie troszczę się o to. Cudzoziemiec w Londynie.
— Skutki weźmiesz na siebie. Jak długo pan tu przebywasz?
— Niech tak będzie. Od trzech tygodni.
— Majątek nie będzie nigdy twoim. Co panu jest?
— Nie pójdzie w ręce łotrów. Oni mnie morzą głodem.
— Pójdziesz wolno, jeżeli podpiszesz. Jak się pan nazywasz?
— Nie podpiszę nigdy. Kratides.
— Zobaczysz ją, jeżeli podpiszesz. Skąd pan jesteś?
— Więc nigdy jej nie zobaczę. Z Aten.
Jeszcze 5 minut, Mr. Holmes, a wyciągnąłbym całą tajemnicę popod ich nosem. Najbliższe moje pytanie wyjaśniłoby może całą sprawę, gdy w tej chwili drzwi się otworzyły i jakaś kobieta weszła do pokoju. Nie mogłem widzieć jej dość wyraźnie i nie wiem nic więcej, jak to, że była wysoka, powabna, o czarnych włosach i ubrana w jakąś powłóczystą białą suknię.
— Haroldzie! przemówiła po angielsku obcym akcentem. Nie mogłam dłużej pozostać. Tam tak samotnie, że tylko — o! mój Boże! to jest Paweł!
Te ostatnie słowa wypowiedziała po grecku i w tej samej chwili więzień konwulsyjnym wysiłkiem zdarł plaster z ust i wykrzyknąwszy „Zofia! Zofia!“ rzucił się w objęcia kobiety. Uścisk ich trwał tylko chwilę, bo młodszy pochwycił kobietę i wypchnął ją z pokoju, podczas gdy starszy łatwo pokonał swą wynędzniałą ofiarę i wywlókł ją drugiemi drzwiami. Przez chwilę zostałem sam w pokoju i skoczyłem na nogi, zamierzając przecież dowiedzieć się, co to był za dom, w którym się znalazłem. Na szczęście nie przedsięwziąłem żadnego kroku, bo podniósłszy oczy, zobaczyłem, jak stary stał na kurytarzu, utkwiwszy wzrok we mnie.
— To wystarczy, Mr. Melas, odezwał się. Widzi pan, żeśmy przypuścili pana do zaufania w sprawie ściśle prywatnej. Nie trudzilibyśmy pana, gdyby nasz przyjaciel, który mówi po grecku i który zaczął te negocyacye, nie był zmuszony powrócić na wschód. Koniecznem więc było dla nas znaleźć kogoś, któryby zajął jego miejsce i mieliśmy przyjemność przekonać się o pańskich zdolnościach.
Ukłoniłem się.
— Oto pięć suwerenów, rzekł przystępując do mnie, spodziewam się, że to będzie dostateczną nagrodą. Ale pamiętaj pan, dodał, dotykając lekko mojej piersi i chichocząc się, jeżeli pan wspomnisz o tem jakiej istocie ludzkiej — uważaj — jednej istocie ludzkiej — to niech się Bóg nad tobą zlituje.
Nie mogę panu wypowiedzieć wstrętu i zgrozy, jaką mnie ten niepokaźny człowiek napełnił. Mogłem go teraz lepiej widzieć, bo światło lampy padało na niego. Twarz miał wychudłą i pożółkłą, a mała szpiczasta broda była nastrzępiona i źle utrzymana. Wysuwał twarz naprzód, gdy mówił, a wargi i powieki ustawicznie drgały jak u człowieka, który cierpi na taniec św. Wita. Przyszedłem do przekonania, że ten dziwny urywany chichot był także symptomem jego choroby nerwowej. Ale groźny jego wygląd podnosiły oczy stalowo-szare, skrzące się lodowato, a nienawiść i nieubłagane okrucieństwo kryło się w ich głębiach.
— Dowiemy się, jeżeli pan o tem coś powiesz, powiedział. Mamy już sposób poinformowania się. A teraz czeka na pana powóz, a mój przyjaciel odwiezie pana.
Popędziłem przez sień i wpadłem do powozu, zauważywszy znowu przy wyjściu drzewa jakieś i ogród. Mr. Latimer postępował za mną krok w krok i zajął naprzeciw mnie miejsce, nie mówiąc ani słowa. W milczeniu przejechaliśmy pewną przestrzeń z podniesionemi oknami, aż w końcu, tuż po północy, powóz stanął nagle.
— Pan zechce tu wysiąść, Mr. Melas, rzekł mój towarzysz. Przykro mi, że pana zostawiam tak daleko od pańskiego mieszkania, ale niema innego wyboru. Wszelka próba postępowania za powozem może się skończyć tylko nieszczęściem dla pana.
Podczas gdy mówił, otworzył drzwiczki, a ja ledwie miałem czas wyskoczyć z powozu, gdy stangret zaciął konie i powóz odjechał z turkotem. Obejrzałem się dokoła zdumiony. Znajdowałem się na jakimś wygonie zarosłym wrzosem, tu i ówdzie rysowały się ciemne kształty krzaków jałowcowych. Gdzieś daleko ciągnął się szereg domów, ze światłami tu i ówdzie na górze. Z drugiej strony widziałem czerwone lampy sygnałowe kolei żelaznej.
Powóz, który mnie przywiózł, znikł już z oczu. Stałem, oglądając się dokoła i dziwując się, gdzie też mogłem się znajdować, gdy w ciemności spostrzegłem kogoś zbliżającego się ku mnie. Gdy przyszedł do mnie, poznałem, że to był portyer kolejowy.
— Może mi pan powiedzieć, co to za okolica? spytałem.
— Wandsworth Comman, odpowiedział.
— Czy mogę wsiąść na pociąg do miasta?
— Jeżeli pan pójdzie tak z milę do Clapham Junction, mówił, to trafi pan właśnie na ostatni pociąg do Wiktoryi.
Taki był koniec mojej przygody, Mr. Holmes. Nie wiem tego gdzie byłem, ani z kim rozmawiałem, oprócz tego, com panu opowiedział. Ale wiem, że tam odgrywa się jakaś haniebna sprawka i pragnę pomódz temu nieszczęśliwemu, jeżeli tylko mogę. Na drugi dzień rano opowiedziałem całą historyę Mr. Mycroftowi Holmesowi, a potem policyi.
Siedzieliśmy wszyscy przez pewien czas w milczeniu po wysłuchaniu tego dziwnego opowiadania. Następnie Sherlock spojrzał na swego brata.
— Zrobiłeś jakie kroki? zapytał.
Mycroft pochwycił „Daily News“, który leżał na bocznym stole.
„Kto poda jaką wiadomość o miejscu, gdzie się znajduje grecki gentleman nazwiskiem Paweł Kratides z Aten, który nie umie po angielsku, będzie wynagrodzony. Podobną nagrodę otrzyma ten, kto doniesie coś o Greczynce, której imię jest Zofia. X 2473.“ Było to we wszystkich codziennych gazetach. Odpowiedzi nie dano.
— A w greckiej ambasadzie?
— Dowiadywałem się. Nic nie wiedzą.
— Więc trzeba posłać telegram do szefa policyi ateńskiej. Sherlock posiada energię całej rodziny, rzekł Mycroft zwracając się ku mnie. Dobrze, ostatecznie ty bierzesz tę sprawę na siebie i doniesiesz mi, jeżeli ci się co uda!
— Pewnie, odpowiedział mój przyjaciel, podnosząc się z krzesła. Powiem tobie i Mr. Melasowi także. Swoją drogą, Mr. Melas, ja na miejscu pana, miałbym się na baczności, bo oni mogą się dowiedzieć przez to ogłoszenie, żeś pan ich wydał.
Kiedyśmy wracali razem do domu, Holmes wstąpił do urzędu telegraficznego i wysłał kilka telegramów.
— Widzisz, Watsonie, zauważył, nasz wieczór wcale nie był stracony. Kilka moich najbardziej interesujących spraw przyszło do mnie właśnie tą drogą, przez Mycrofta. Problem, o jakim właśnie dowiedzieliśmy się, chociaż pozwala tylko na jedno przypuszczenie, ma przecież charakterystyczne cechy.
— Masz nadzieję rozwiązać go?
— Tak, byłoby rzeczywiście osobliwą rzeczą, żebyśmy wiedząc tyle, zbłądzili w odkryciu reszty. Musiałeś pewnie ułożyć sobie jakąś teoryę, która ci tłumaczy fakty, o jakich słyszeliśmy.
— Tak, mniej więcej.
— Jakaż jest więc twoja teorya?
— Zdaje mi się, że prawdopodobnie ta dziewczyna grecka została uprowadzona przez młodego Anglika, nazwiskiem Harold Latimer.
— Skąd uprowadzona?
— Może z Aten.
Sherlock Holmes potrząsnął głową.
— Ten młody człowiek nie umie ani słowa po grecku. Ta dama mówi po angielsku zupełnie dobrze. Stąd wniosek, że była w Anglii przez pewien czas, ale on nie był w Grecyi.
— Możemy więc przypuścić, że ona przybyła w odwiedziny do Anglii i że ten Harold namówił ją do ucieczki ze sobą.
— To jest bardziej prawdopodobne.
— Dalej brat — bo także musi zachodzić pokrewieństwo między nimi — przybył z Grecyi, aby interweniować. Nieroztropnie dostał się w ręce tego młodego i starszego jego wspólnika. Oni go pochwycili i gwałtem chcą nakłonić go do podpisania jakichś papierów, oddających im majątek dziewczyny, którym on może zarządza. On wzbrania się tego uczynić. Aby z nim pertraktować, sprowadzili tłumacza i wybrali tego pana Melasa, używszy przedtem kogo innego. Dziewczynie nie powiedziano nic o przybyciu brata i tylko przypadkiem dowiedziała się o tem.
— Wspaniale, Watsonie, krzyknął Holmes. W istocie myślę, że ty nie jesteś tak dalekim od prawdy. Widzisz, że trzymamy wszystkie karty w ręku i możemy się tylko obawiać jakiegoś nagłego gwałtu z ich strony. Jeżeli tylko dadzą nam czas, to musimy ich schwycić.
— Ale jak można znaleźć miejsce, gdzie ten dom się znajduje. Jeżeli nasz domysł jest prawdziwy, a nazwisko dziewczęcia jest albo było Zofia Kratides, to wyśledzenie jej nie powinno być trudnem. Musi to być naszem głównem zadaniem, bo co do brata, to nikt go nie zna. Widocznem jest, że upłynęło trochę czasu, odkąd Harold nawiązał taki stosunek z dziewczyną, a w każdym razie kilka tygodni, zanim brat z Grecyi miał czas się o tem dowiedzieć i tutaj przybyć. Jeżeli oni przebywali w tem samem miejscu przez ten czas, to prawdopodobnie otrzymamy jakąś odpowiedź na ogłoszenie Mycrofta.
Podczas rozmowy przyszliśmy do naszego mieszkania na Baker Street. Holmes pierwszy wszedł na schody, a kiedy otworzył drzwi naszego pokoju, zadziwił się taką niespodzianką. Zaglądając przez ramię, zdumiałem się również. Brat jego Mycroft siedział we fotelu paląc.
— Wejdź, Sherlocku! Wejdź pan! mówił przymilająco, uśmiechając się na widok naszych min zdziwionych. Nie spodziewałeś się tyle energii po mnie, czy tak, Sherlocku? Ale ta sprawa jakoś, mnie zajmuje.
— Jakeś tu przyszedł?
— Wyminąłem was dorożką.
— Czy sprawa wzięła jakiś inny obrót?
— Mam odpowiedź na moje ogłoszenie.
— Ah!
— Tak, przyszła w kilka minut po waszem odejściu.
— A jaki skutek?
Mycroft Holmes wyjął kawałek papieru.
— Oto ona, rzekł, pisana piórem J na królewskim kremowym papierze, przez człowieka w średnim wieku o słabej budowie ciała. Sir, pisze, w odpowiedzi na pańskie ogłoszenie dzisiejszego dnia, mogę panu donieść, że znam młodą damę, o którą chodzi. Jeżeli pan będzie łaskaw przyjść do mnie, to podam panu niektóre szczegóły jej opłakanej historyi. Mieszka ona obecnie w Myrtles, Beckenham. Oddany panu. J. Davenport.
— Pisze on z Lower Brixton, powiedział Mycroft Holmes. Jak sądzisz, możebyśmy się teraz udali do niego, Sherlocku, i dowiedzieli się o tych szczegółach.
— Mój drogi Mycrofcie, życie brata jest więcej warte niż historya siostry. Zdaniem mojem powinniśmy wstąpić do Scotland-Yardu po inspektora Gregsona i udać się prosto do Beckenham. Wiemy, że ten człowiek jest narażony na śmierć i każda godzina jest droga.
— Lepiej wziąć po drodze Mr. Melasa, zauważyłem, możemy potrzebować tłumacza.
— Świetnie, powiedział Sherlock Holmes. Poślij chłopca po jednokonkę i wyruszymy natychmiast. Gdy to mówił, otworzył szufladę od stołu i zauważyłem, jak wsunął swój rewolwer do kieszeni. — Tak, odpowiedział na moje spojrzenie, mogę oświadczyć z tego cośmy słyszeli, że mamy do czynienia ze szczególnie niebezpieczną bandą.
Było już prawie ciemno, nim znaleźliśmy się na Pall-Mall w pomieszkaniu Mr. Melasa. Właśnie go jakiś jegomość zawezwał i on wyszedł.
— Może mi pani powiedzieć, gdzie poszedł? zapytał Mycroft Holmes.
— Nie wiem, panie, odpowiedziała kobieta, która otworzyła nam drzwi. Tylko to wiem, że wyjechał z jakimś panem w powozie.
— Czy on powiedział swoje nazwisko?
— Nie, panie.
— Czy nie był to wysoki, przystojny młodzieniec o czarnych włosach?
— O nie, panie; był to gentleman w okularach, szczupły na twarzy, ale o bardzo przyjemnych manierach, bo śmiał się przez cały czas, jak mówił.
— Chodźcie-no! zawołał nagle Sherlock Holmes. To zaczyna być poważnem, zauważył, gdyśmy jechali do Scotland-Yardu. — Ludzie ci znowu pochwycili Melasa. On nie ma odwagi, jak to oni dobrze wiedzą, bo przekonali się o tem poprzedniej nocy. Łotr ten potrafił go odrazu steroryzować, jak tylko się z nim zetknął. Bezwątpienia potrzeba im usług jego jako tłumacza, ale potem gotowi go ukarać za to, co w ich oczach jest zdradą.
Mieliśmy tę nadzieję, że jadąc pociągiem, będziemy może w Beckenham równie prędko, lub nawet prędzej niż powóz.
Kiedyśmy jednak przybyli do Scotland-Yardu, upłynęła więcej niż godzina, nim dostaliśmy inspektora Gregsona i nim załatwiliśmy się z formalnościami, które pozwalały nam wejść do domu. Było kwadrans na dziesiątą, zanim przybyliśmy na most Londyński, a minęło pół, kiedy czterech nas wysiadło na dworcu w Beckenham. Zrobiwszy pół mili drogi, stanęliśmy w Myrtles koło wielkiego ciemnego domu, stojącego opodal drogi na własnym gruncie. Tu odesłaliśmy dorożkę i stanęliśmy u celu naszej wyprawy.
— We wszystkich oknach ciemno, zauważył inspektor. Dom zdaje się opuszczony.
— Nasze ptaszki uleciały, a gniazdo puste, powiedział Holmes.
— Dlaczego pan to mówisz?
— Ciężko naładowany rzeczami powóz wyjechał stąd w ostatniej godzinie.
Inspektor roześmiał się.
— Widziałem ślady kół w świetle latarni, ale skąd się wzięły bagaże?
— Może pan zauważyłeś, że te same ślady kół ciągną się jeszcze raz. Ale ślady zewnętrzne są o wiele głębsze, tak, że możemy z pewnością powiedzieć, że w powozie był bardzo znaczny ciężar.
— Pan mnie tu zabawiasz fraszkami, mówił inspektor, wzruszając ramionami. Nie będzie to łatwa rzecz dostać się do środka. Ale spróbujemy, czy nas kto nie usłyszy.
Uderzył głośno młotkiem we drzwi i zadzwonił, ale bez żadnego skutku. Holmes zniknął w tyle, lecz wrócił za kilka minut.
— Otworzyłem okno, powiedział.
— To szczęście, że pan jesteś po stronie prawa, a nie przeciw niemu, Mr. Holmes, zauważył inspektor, gdy spostrzegł, jak sprytnie mój przyjaciel wyłamał zamek. Tak, wobec tego sądzę, że możemy wejść, nie czekając na zaproszenie.
Jeden po drugim powłaziliśmy do wielkiego pokoju, który widocznie był tym, w którym znalazł się Mr. Melas. Inspektor zapalił latarnię i przy jej świetle mogliśmy rozpoznać dwoje drzwi, firankę, lampę i trochę zbroi japońskiej, jak on to nam opisał. Na stole stały dwie szklanki, pusta flaszka z wódki i resztki jedzenia.
— A to co? zapytał nagle Holmes.
Stanęliśmy wszyscy cicho, nadsłuchując. Cichy, jęczący głos dobywał się skądś ponad nami. Holmes rzucił się do drzwi i wypadł na kurytarz. Straszny krzyk rozległ się na górze. Popędził na górę, inspektor i ja tuż za nim, podczas gdy brat jego Mycroft postępował tak szybko, jak mu pozwalała na to wielka jego tusza.
Troje drzwi stało przed nami na górze, a ze środkowych wychodził ten przykry głos, zapadający czasem w głuchy pomruk i przechodzący znowu w przeraźliwy jęk. Drzwi były zamknięte, ale klucz tkwił w nich na zewnątrz. Holmes otworzył drzwi na roścież i wpadł do środka, ale w jednej chwili wrócił, ręką trzymając się za gardło.
— To czad! zawołał. Zaczekajcie chwilę, aż się rozejdzie.
Zaglądając do środka, mogliśmy widzieć, że jedyne światło w pokoju pochodziło od przyćmionego błękitnego płomyka, który migał w środku na małym mosiężnym trójnogu. Rzucał on dziwny sinawy kręg światła na podłogę, podczas gdy w cieniu poza tem zobaczyliśmy niewyraźne kształty dwóch osób, które czołgały się pod ścianą. Z otwartych drzwi unosiły się jadowite wyziewy, tak, że zaczęliśmy dyszeć i kaszlać. Holmes rzucił się na schody, aby wpuścić świeżego powietrza, a potem wpadłszy do pokoju, roztworzył okno i wyrzucił mosiężny trójnóg na ogród.
— Za minutę możemy wejść, wyjąkał, wróciwszy znowu. Gdzie jest świeca? Wątpię, czy będziemy mogli zaświecić zapałkę w tej atmosferze. Mycrofcie, trzymaj światło przy drzwiach, a my ich wyniesiemy. Naprzód!
Rzuciliśmy się ku zaczadzonym i wyciągnęliśmy ich na kurytarz. Obaj mieli posiniałe wargi i byli nieprzytomni, twarze ich nabiegły krwią, a oczy wylazły na wierzch. W istocie rysy ich były tak wykrzywione, że tylko po czarnej brodzie i krzepkim wyglądzie mogliśmy poznać w jednym z nich greckiego tłumacza, który rozstał się z nami ledwie kilka godzin temu w klubie Dyogenesa. Ręce jego i nogi były silnie związane, a na jednem oku widać było ślad gwałtownego uderzenia. Drugi, ubezwładniony w podobny sposób, był wysokim mężczyzną wynędzniałym do ostateczności, a kilka skrawków plastru nalepionych było dziwacznie na twarzy. Gdyśmy go złożyli, przestał jęczeć, a ja przekonałem się, rzuciwszy tylko okiem, że dla niego już nasza pomoc przyszła zapóźno.
Mr. Melas żył jeszcze jednak i w godzinę niecałą przyszedł do siebie przy pomocy amoniaku i wódki i otworzył oczy ku mojemu zadowoleniu, bo wiedziałem, że to moja ręka wyciągnęła go z tej ciemnej otchłani, do której zdążają drogi wszystkich ludzi.
Była to zupełnie prosta historya, którą on nam opowiedział; potwierdziła ona tylko nasze przypuszczenia. Gość jego wszedłszy do pomieszkania, wyjął z rękawa pas[1] i tak przeraził tłumacza groźbą natychmiastowej i nieuniknionej śmierci, że porwał go po raz drugi. W istocie ten chichoczący się łotr wywierał jakby magnetyczny wpływ na nieszczęśliwym lingwiście, tak, że ten nie mógł o nim inaczej mówić jak tylko z drżącemi rękami i pobladłą twarzą. Zawieziono go szybko do Beckenham, gdzie wystąpił jako tłumacz w drugim interwiewie, bardziej tragicznym niż pierwszy, bo dwaj Anglicy zagrozili więźniowi natychmiastową śmiercią, jeżeli nie zgodzi się na ich żądania. Ostatecznie widząc, że wszelkie pogróżki nie robią na nim żadnego wrażenia, wtrącili go napowrót do więzienia. Melasowi wyrzucali zdradę, która wyszła na jaw z ogłoszenia w dziennikach, ogłuszyli go uderzeniem kija, tak, że nie pamiętał już nic więcej aż do tej chwili, kiedy ujrzał nas pochylonych nad sobą.
Taka to była osobliwa przygoda greckiego tłumacza, której wyjaśnienie łączy się z pewnego rodzaju tajemnicą. Po porozumieniu się z gentlemanem, który odpowiedział na nasze ogłoszenie, mogliśmy określić, że nieszczęśliwa młoda dama pochodziła z bogatej greckiej rodziny i że była w odwiedzinach u jakichś przyjaciół w Anglii. Wówczas spotkała się z młodym człowiekiem nazwiskiem Harold Latimer, który uzyskał wpływ na nią i w końcu namówił ją, aby z nim uciekła. Przyjaciele jej przerażeni tem zajściem, poprzestali na uwiadomieniu o tem jej brata z Aten, a potem umyli ręce z tej sprawy. Brat przybywszy do Anglii, nieuważnie dostał się w moc Latimera i jego wspólnika, który się nazywał Wilson Kemp — człowieka o najhaniebniejszej przeszłości. Ci dwaj widząc, że Grek z powodu nieznajomości języka jest zdany na ich łaskę i niełaskę, uwięzili go i usiłowali okrucieństwem i głodem zmusić go do zapisania im majątku własnego i siostry. Trzymali go w domu bez wiedzy dziewczyny, a plaster na twarzy miał utrudnić poznanie, na wypadek, gdyby go kiedyś spostrzegła. Kobieca intuicya pomogła jej poznać brata mimo przebrania, kiedy zobaczyła go pierwszy raz podczas pierwszej wizyty tłumacza. Ale biedna kobieta była sama więźniem, ponieważ nie było nikogo więcej w domu oprócz człowieka, który występował jako woźnica, i jego żony, a oni oboje byli narzędziami tych łotrów. Przekonawszy się, że tajemnica wyszła na jaw i że więzień nie da się nakłonić, w kilka godzin, jak się o tem przekonali, obaj łotrzy uciekli z dziewczyną z domu umeblowanego, który najęli, zemściwszy się najpierw na człowieku, który się im oparł, i na tym, który ich zdradził.
W miesiąc później doszła do naszej wiadomości ciekawa notatka dziennikarska z Budapesztu. Pisano tam, jak dwóch Anglików, którzy podróżowali z jakąś kobietą, zginęło tragiczną śmiercią. Zdaje się, że oni się nawzajem pozabijali, a węgierska policya przekonana była, że się pokłócili i zadali sobie nawzajem śmiertelne ciosy. Holmes jednak, zdaniem mojem, inaczej o tem sądzi i do dziś dnia utrzymuje, że gdyby się tylko odnalazło tę grecką dziewczynę, to możnaby się dowiedzieć, w jaki sposób pomszczone zostały krzywdy jej i jej brata.
Pewnego dnia w jesieni zeszłego roku odwiedziłem mego przyjaciela Mr. Sherlocka Holmesa i zastałem go prowadzącego ożywioną rozmowę z jakimś bardzo otyłym starszym gentlemanem o rumianej twarzy i płomienisto-czerwonych włosach. Przepraszając za natręctwo, miałem się już cofnąć, kiedy Holmes wciągnął mnie raptem do pokoju i zamknął drzwi przedemną.
— Nie mogłeś naprawdę przyjść w lepszą chwilę, mój Watsonie, przemówił serdecznie.
— Obawiałem się, że jesteś zajęty.
— Tak, jestem. Nawet bardzo.
— Więc mogę poczekać w sąsiednim pokoju.
— Wcale nie. Ten pan, Mr. Wilson, towarzyszył mi i pomagał w wielu sprawach, które mi wypadły najpomyślniej, i nie wątpię, że będzie mi nadzwyczaj użyteczny i w pańskiej aferze.
Tęgi jegomość podniósł się do połowy z krzesła, skinął głową na powitanie, spojrzawszy na mnie szybko i badawczo swemi małemi oczami, które otoczone były tłustemi powiekami.
— Siadaj na kanapie, rzekł Holmes, rzucając się na fotel, i założył palce jak zwykle, kiedy występował w roli sędziego. Wiem, mój Watsonie, że ty podzielasz moje upodobanie do wszystkiego, co jest bizarre i co wychodzi poza konwenanse i szarzyznę życia codziennego. Okazałeś to zamiłowanie przez entuzyazm, z jakim się zabrałeś do opisania, i z jakim nie dziw się, że tak powiem, ubarwiłeś tyle moich drobnych przygód.
— Twoje sprawy w istocie interesują mnie w najwyższym stopniu, zauważyłem.
— Przypomnisz sobie, com mówił w dzień przedtem, jakeśmy się zabrali do tego tak prostego problemu, przedłożonego nam przez Miss Mary Sutherland, że dziwne efekty i nadzwyczajne kombinacye musimy czerpać z samego życia, co zawsze jest o wiele trudniejszem zadaniem, niż wszelkie wysilanie wyobraźni.
— Jest to twierdzenie, o którem pozwoliłem sobie wątpić.
— Tak uczyniłeś, doktorze; ale niemniej musisz wrócić do mego poglądu, bo inaczej nie przestanę cię zasypywać faktami, aż twoje racye przed nimi ustąpią, a ty uznasz, żem miał słuszność. Otóż dobrześ pan zrobił, Mr. Jaber Wilson, żeś przybył do mnie dziś rano i żeś pan zaczął historyę, która zapowiada się jako jedna z najosobliwszych, jakiem słyszał od pewnego czasu. Słyszałeś pan jak zauważyłem, że najdziwaczniejsze i najosobliwsze szczegóły towarzyszą bardzo często nie znaczniejszym, ale drobniejszym zbrodniom, a czasami trzeba wątpić, czy wogóle jaka zbrodnia została dokonaną. O ile wiem, to nie mogę oświadczyć, czy w obecnej sprawie ma miejsce zbrodnia czy nie, ale przebieg wypadków należy z pewnością do najosobliwszych, jakie kiedy doszły do moich uszu. Może pan będzie tak łaskaw, Mr. Wilson, zacząć na nowo swe opowiadanie. Proszę pana o to nietylko z tego względu, że mój przyjaciel Dr. Watson nie zna jego początku, ale także dlatego, że osobliwy charakter tej historyi wymaga, żebym usłyszał z ust pana wszelkie szczegóły. Bo z reguły, kiedy mi kto naszkicuje przebieg wypadków, to mogę się kierować tysiącem podobnych spraw, które nasuwają mi się na myśl. W obecnym muszę przypuszczać, że fakty są, o ile mogę sądzić, unikatem.
Okazały nasz klient napuszył się, przybrał nieco dumny wyraz twarzy i wyciągnął brudną i pomiętą gazetę z wewnętrznej kieszeni swego surduta. Gdy z głową wysuniętą naprzód spojrzał na kolumnę ogłoszeń, zacząłem obserwować tego człowieka i próbowałem na sposób mego towarzysza, czy mi się nie uda wywnioskować czego z jego ubrania lub postaci.
Jednak nie dużo zyskałem przez moją obserwacyę. Nasz gość miał wszelkie cechy przeciętnego, pospolitego kramarza angielskiego, był otyły, pyszny i flegmatyk. Miał szare wełniane spodnie, nie zbyt czysty czarny surdut, kamizelkę z prostego sukna z ciężkim mosiężnym łańcuszkiem albertyńskim, od którego zwieszała się blaszka metalowa z wywierconą dziurką, jako dewizka. Znoszony wysoki kapelusz i spłowiały ciemny paltot z pomiętym kołnierzem welwetowym leżały obok niego na krześle. Ogółem mimo moich usilnych starań, nie zauważyłem niczego nadzwyczajnego na tym człowieku, prócz płonącej rudej głowy, najgorszego humoru i niezadowolenia odbijających się na twarzy.
Bystre oko Sherlocka Holmesa podchwyciło moje zainteresowanie, potrząsnął więc głową i uśmiechnął się, gdy zauważył moje badawcze spojrzenia.
— Oprócz tego widocznego faktu, że kiedyś był rękodzielnikiem, że zażywa tabakę, jest masonem, był w Chinach i że ostatnimi czasami dużo się napisał, nie mogę nic więcej wywnioskować.
Mr. Jaber Wilson podskoczył na krześle, wskazując palcem na gazetę, a oczy zwrócił na mego towarzysza.
— Żebym tak szczęście miał, jak pan wie to wszystko, Mr. Holmes? zapytał. Skąd pan wie naprzykład, że byłem rękodzielnikiem. To jest prawda, jak w ewangelii, bo z początku byłem cieślą okrętowym.
— Z rąk, łaskawy panie. Prawa ręka pańska jest nieco większa niż lewa. Pracowałeś pan nią i muszkuły rozwinęły się więcej.
— Dobrze, a zażywanie tabaki i wolnomularstwo?
— Nie chciałbym pana obrazić opowiadaniem, jakem to odkrył, zwłaszcza, że właśnie wbrew ścisłym przepisom pańskiej sekty, nosi pan łuk koła i cyrkiel jako szpilkę do krawatu.
— A prawda, zapomniałem o tem. Ale pisanina?
— Cóż innego może oznaczać ten prawy manszet błyszczący tak na 5 cali i wytarta łatka na łokciu, który pan opierasz na biurku.
— Dobrze, a Chiny.
— Ryba, którą pan ma wytatuowaną tuż nad przegubem prawej ręki, mogła być wykonaną tylko w Chinach. Robiłem małe studya nad znakami tatuowanymi i nawet pomnożyłem literaturę o tej sztuce. Rysowanie łusek rybich w ten sposób przez delikatne ukłucie jest właściwe Chinom. Kiedy dodam do tego monetę chińską, wiszącą u pańskiego łańcuszka od zegarka, sprawa staje się jeszcze prostszą.
Mr. Jaber Wilson roześmiał się sapiąc ciężko.
— A niech cię! powiedział. Myślałem z początku, żeś pan zrobił coś mądrego, ale teraz widzę, że niema w tem wszystkiem nic szczególnego.
— Zaczynam myśleć, Watsonie, żem zrobił błąd, objaśniając to. „Omne ignotum pro magnifico“, znasz to, a moja biedna reputacya, jaka tam ona jest, narażona będzie na szwank, jeżeli będę tak otwarty. Czy nie może pan znaleźć ogłoszenia, Mr. Wilson?
— Tak, mam je, odpowiedział, a jego gruby czerwony palec posunął się wzdłuż kolumny. Otóż i ono. Od tego się wszystko zaczęło. Niech pan to sobie przeczyta.
Wziąłem od niego gazetę i czytałem jak następuje:
— W sprawie Ligi czerwonowłosych. Stosownie do testamentu nieboszczyka Ezechiasza Hopkinsa z Lebanon, Pensylwania U.S.A., jest teraz wolne miejsce, które upoważnia członka Ligi do pensyi 4 funtów szterlingów na tydzień, za czysto nominalną pracę. Wszyscy rudowłosi, zdrowi na ciele i umyśle i liczący ponad 21 lat, mogą się o to ubiegać. Zgłoszenie osobiste przyjmuje w poniedziałek o 11 godzinie Duncan Ross w biurze Ligi, Popescourt, Fleetstreet 7.
— Cóż to ma wszystko znaczyć? wykrzyknąłem po dwukrotnym przeczytaniu tego niezwykłego anonsu.
Holmes zachichotał i pokręcił się na krześle, jak to zwykle robił, gdy się do czego zapalił.
— To trochę oryginalne, czyż nie? powiedział. A teraz Mr. Wilson, zabierz się pan do rzeczy i powiedz nam wszystko o sobie, swojem gospodarstwie i o ile to ogłoszenie wpłynęło na pańskie losy. Przedewszystkiem zapamiętaj, doktorze, gazetę i datę.
— To jest Morning Chronicle z 27. kwietnia 1890. Właśnie z przed dwóch miesięcy.
— Bardzo dobrze. A więc, Mr. Wilson?
— Otóż miała się ta rzecz tak właśnie, jakem panu opowiadał, Mr. Sherlock Holmes, mówił Jaber Wilson, pocierając czoło. Mam mały zakład zastawniczy na Colrugsquare koło City. Nie jest to bardzo wielki interes, a w ostatnich latach nie przynosił mi więcej ponad to, ile mi do życia potrzeba. Zwykle mogłem trzymać dwóch pomocników, ale teraz mam tylko jednego i trudnoby mi było mu płacić pensyę całą, ale on zgodził się za połowę, ot tak, aby się czegoś nauczyć.
— Jak się nazywa ten grzeczny młodzian? spytał Sherlock Holmes.
— Nazywa się Wincenty Spaulding i nie jest wcale taki młody. Trudno oznaczyć jego wiek. Nie życzyłbym sobie sprytniejszego pomocnika, Mr. Holmes, i wiem bardzo dobrze, że on może pójść wyżej w cenę i zarobić dwa razy tyle, ile jestem w stanie mu zapłacić. Ale wziąwszy wszystko pod uwagę, jeżeli jest zadowolony, to pocóż mam mu zawracać w głowie mrzonkami?
— Pocóż doprawdy? A to z pana szczęśliwy człowiek, że masz takiego employé, który bierze pensyę poniżej ceny targowej. Nie pospolite to doświadczenie u chlebodawców w tym wieku. Nie wiem, czy pański pomocnik nie jest równie godny uwagi jak pańskie ogłoszenie.
— O, on ma także swoje wady, powiedział Mr. Wilson. Nigdym nie widział człowieka, któryby miał taką pasyę do fotografowania jak on. Łapie za aparat, kiedy powinien pilnować swego zajęcia i potem daje nurka do piwnicy, jak królik do nory, aby utrwalać swoje zdjęcia. To jest główna jego wada; ale w ogóle jest to dobry chłopak. Niema na nim żadnej plamy.
— Przypuszczam, że on jeszcze jest u pana.
— Tak, proszę pana. On i dziewczyna czternastoletnia, która zajmuje się naszą niewykwintną kuchnią i utrzymuje dom w porządku, to wszystko, co mam w domu, ponieważ jestem wdowcem i nigdy nie miałem żadnej rodziny. Żyjemy bardzo spokojnie, troje nas, mamy dach nad głową i pożyczamy na fanty, jeżeli nie robimy nic więcej.
Pierwsza rzecz, jaka wyprowadziła nas z równowagi, było to ogłoszenie. Spaulding przyszedł właśnie tego dnia, przed ośmioma tygodniami, do naszego lokalu i mówi: Dali-Bóg Mr. Wilson, chciałbym być rudym.
— Dlaczegóż to? zapytałem.
— Jakto, rzekł, oto jest jedno miejsce wolne w Lidze czerwonowłosych. To prawdziwe szczęście dla człowieka, który je pozyska, i myślę, że więcej jest miejsc wolnych niż kandydatów, tak, że kuratorowie tracą głowę i nie wiedzą, co robić z pieniądzmi. Gdybym tak zrudział, to byłby ładny kąsek dla mnie.
— He, co takiego? zapytałem. Widzi pan, Mr. Holmes, że siedzę w domu, a ponieważ moje interesa same do mnie przychodzą, zamiast, żebym ja miał za niemi chodzić, to często przez całe tygodnie nie ruszam się krokiem za próg. W ten sposób nie mam pojęcia, co się dzieje na świecie, i zawsze byłem chciwy na wiadomości.
— Czyś pan nigdy nie słyszał o Lidze czerwonowłosych? zapytał mnie z iskrzącemi oczyma.
— Nigdy.
— No, dziwię się temu, ponieważ pan sam możesz się ubiegać o jedno z wolnych miejsc.
— A co ja za to mogę dostać? spytałem.
— O, tylko parę setek na rok, ale robota jest lekka i nie potrzebuje zbytnio przeszkadzać innym zajęciom.
— Tak, łatwo sobie pan może wyobrazić, że mi postawiło uszy do góry, bo interes niezbyt dobrze szedł przez kilka lat, a parę setek extra byłoby mi bardzo na rękę.
— Opowiedz mi wszystko o tem, rzekłem.
— Tak, powiedział pokazując mi ogłoszenie, może pan sam zobaczyć, że w Lidze jest wolne miejsce, a oto adres, gdzie powinienbyś się pan dowiedzieć szczegółów. O ile mogę rozumieć, Ligę założył amerykański milioner Ezechiasz Hopkins, który był oryginałem. On był sam czerwonowłosym i miał wielką sympatyę dla wszystkich rudych, tak, że po śmierci jego dowiedziano się, że zostawił swój olbrzymi majątek w rękach kuratorów z instrukcyą, aby zużytkować fundusze na zabezpieczenie losu ludzi, którzy mają włosy tego koloru co i on. Z tego com słyszał, to wspaniała płaca i mało do roboty.
— Ale, odezwałem się, przecież miliony ludzi czerwonowłosych zgłosiłoby się o to.
— Nie tak wiele, jak pan sądzisz, odpowiedział. Widzi pan, że jest to ograniczone tylko na Londyńczyków i dorosłych. Ten Amerykanin wyjechał z Londynu, kiedy był młody, i chciał się odwdzięczyć rodzinnemu miastu. Dalej znowu słyszałem, że niema potrzeby się zgłaszać, jeżeli włosy czyje są lekko lub ciemno-rudawe, muszą być prawdziwe, jasne, ognisto rude. Otóż jeżeli panu chodzi o zgłoszenie się, Mr. Wilson, to powinien się pan właśnie udać, ale może nie opłaciłoby się panu zaniedbywać swego zajęcia dla marnych kilkuset funtów.
— Otóż taka jest historya, panowie, jak to sami możecie widzieć, mam akurat takie włosy, tak, że zdawało mi się, że jeśliby była jaka konkurencya, to ja miałem równie dobre szanse jak i każdy człowiek, którego kiedy widziałem. Wincenty Spaulding zdawał się wiedzieć tak wiele o tem, że pomyślałem sobie, że on może się okazać pożytecznym; i poleciłem mu dlatego założyć okiennice i pójść razem ze mną. Ucieszył się bardzo, że będzie miał wolne, zamknął sklep i wyruszyliśmy razem na miejsce, które podawało nam ogłoszenie.
Nigdy nie spodziewam się widzieć znowu takiego widowiska jak to, Mr. Holmes. Z północy, południa, wschodu i zachodu ciągnął na City każdy mężczyzna, który miał choć cień rudych włosów na głowie, aby zapytać się o ogłoszenie. Fleet-street była zapchana rudowłosymi, a Popes-court wyglądał jak kramarski wózek z pomarańczami. Nie przypuszczałem, że jest w całem hrabstwie tylu ludzi, ilu to jedno ogłoszenie skupiło na tem miejscu. Były tam wszystkie kolory, słomiany, cytrynowy, pomarańczowy, ceglany, kasztanowaty jak setera irlandzkiego, wątrobiany, gliniany, ale jak Spaulding mówił, nie było wielu, którzyby mieli istotną, żywą, ognistą barwę. Kiedym zobaczył, ilu ich czekało, to zaniechałbyłbym tego; ale Spaulding nie chciał słyszeć o tem. Jak on to zrobił, nie mogę sobie wyobrazić, ale popychał mnie, ciągnął i szturkał, aż przeprowadził mnie przez tę ciżbę i prosto na schody, które wiodły do biura. Fala ludzi toczyła się tam i napowrót. Jedni szli na górę pełni nadziei, a inni wracali zawiedzeni, ale my cisnęliśmy się jakeśmy mogli i szybko znaleźliśmy się w biurze.
— Pański wypadek jest nadzwyczaj zabawny, zauważył Holmes, gdy jego klient przystanął i odświeżał pamięć wielką szczyptą tabaki. Ciągnij pan dalej to nadzwyczaj interesujące opowiadanie.
— Nic tam w biurze nie było, tylko kilka krzeseł drewnianych i sosnowy stół, za którym siedział jakiś mały mężczyzna z głową jeszcze bardziej rudą niż moja. Mówił kilka słów do każdego kandydata, który przyszedł i zawsze znachodził w nich jakieś wady, któreby pozbawiały ich kwalifikacyi na członka towarzystwa. Z tem wszystkiem pozyskanie wolnego miejsca nie wydawało się tak bardzo łatwem. Ale kiedy na nas kolej przyszła, rudy człowieczek był dla mnie łaskawszym niż dla kogo innego i zamknął drzwi jakeśmy weszli, aby módz zostać z nami na osobności.
— To jest Mr. Jaber Wilson, rzekł mój pomocnik i chciałby zająć wolne miejsce w Lidze.
— I pysznie na nie się nadaje, dodał drugi. Ma wszelkie kwalifikacye. Nie mogę sobie przypomnieć, czym kogo widział tak odpowiedniego. Postąpił krok naprzód, pochylił głowę na bok i wpatrywał się w moje włosy, ażem się całkiem zawstydził. Potem nagle poskoczył naprzód, uścisnął mi rękę i serdecznie mi pogratulował powodzenia.
— Byłoby niesprawiedliwością się wahać, rzekł. Ale wybaczy mi pan, pewny jestem tego, że przedsięwezmę niezawodne środki ostrożności. To mówiąc, pochwycił oboma rękami moje włosy i targnął, ażem zawył z bolu. Łzy stoją w oczach pana, powiedział, gdy mnie wypuścił. Widzę, że wszystko ma się tak, jak być powinno. Ale mamy się na ostrożności, bo dwa razy oszukano nas zapomocą peruki, a raz farbą. Mógłbym panu opowiedzieć historyę o szewskiej smole, któraby pana napełniła wstrętem do ludzkiej natury. Przystąpił do okna i podniesionym głosem krzyknął, że wolne miejsce jest zajęte. Pomruk rozczarowania doszedł nas z dołu i wszyscy ludzie zaczęli się rozchodzić w różnych kierunkach, aż w końcu nie było widać ani jednego rudego oprócz mnie i mego szefa.
— Nazywam się, powiedział, Duncan Ross i sam jestem jednym z pensyonarzy funduszu pozostawionego przez naszego zacnego dobroczyńcę. Czyś pan żonaty, Mr. Wilson? Ma pan rodzinę?
— Odpowiedziałem, że nie mam.
Twarz jego nagle spoważniała.
— Dla Boga! rzekł surowo, to w istocie jest bardzo ważna rzecz. Przykro mi, że to słyszę od pana. Fundacyę przecież założono dla rozmnożenia się rudych ludzi, równie dobrze jak w celu utrzymania ich. Jest to prawdziwy pech dla pana, żeś pan kawaler.
— Nos mój przedłużył się na to, Mr. Holmes, bo myślałem, że pomimo wszystkiego nie otrzymam wolnego miejsca; ale po chwili namysłu szef mój oświadczył, że wszystko będzie dobrze.
— W innym wypadku, mówił, brak ten mógłby być fatalnym, ale musimy być więcej względni dla człowieka, który ma takie włosy jak pan. Kiedy będzie pan mógł objąć swoje nowe obowiązki?
— Tak, to jest trochę niewygodne, bo mam już zajęcie, powiedziałem.
— O nie troszcz się pan o to, Mr. Wilson! rzekł Wincenty Spaulding. Będę mógł za pana się tem zająć.
— Jakie byłyby godziny urzędowe? spytałem.
— Od dziesiątej do drugiej.
— Otóż u nas największy ruch jest wieczorem, Mr. Holmes, zwłaszcza w czwartek i piątek, właśnie przed dniem wypłaty, tak, że byłoby dla mnie dobrze zarobić trochę pieniędzy przez ranek. — Ponadto wiedziałem, że mój pomocnik jest dobry człowiek i że powinienby wszystkiego doglądnąć.
— Byłoby to dla mnie bardzo wygodne, powiedziałem. A płaca?
— Cztery funty na tydzień.
— A praca?
— Czysto nominalna.
— Co pan rozumiesz przez czysto nominalną?
— Ma pan być w biurze, albo statecznie w budynku, przez cały ten czas. Jeżeli pan go opuści, postrada pan całe stanowisko na zawsze. Testament ściśle to określa. Nie zgadza się pan na warunki, jeżeli pan się ruszy z biura w tym czasie.
— To tylko cztery godziny dziennie i anibym myślał o opuszczeniu gmachu, odpowiedziałem.
— Żadna wymówka na nic się nie przyda, rzekł Mr. Duncan Ross, ani choroba, ani interes, ani nic innego. Musi pan tu siedzieć, albo straci pan posadę.
— Więc praca?
— Polega na przepisywaniu z Encyklopedyi Brytyjskiej. Pierwszy tom jej jest w tej szafie. Musi pan postarać się o własny atrament, pióra i bibułę, a my dajemy panu stół i krzesła. Będzie pan gotów na jutro?
— Pewnie, odpowiedziałem.
— Więc do widzenia, Mr. Jaber Wilson, i pozwól pan sobie jeszcze raz pogratulować z powodu tego ważnego stanowiska, jakie miałeś pan szczęście pozyskać. — Pożegnał mnie ukłonem, a ja poszedłem do domu z moim pomocnikiem, nie wiedząc co mam mówić lub czynić, tak byłem uradowany z mojego losu.
Przemyśliwałem nad całą sprawą w domu i wieczorem straciłem znowu otuchę, bo doszedłem do tego przekonania, że wszystko to musi być jakiemiś kpinami lub oszukaństwem, chociaż w jakim celu, nie mogłem sobie wyobrazić. Wydawało mi się zupełnie nieprawdopodobną rzeczą, żeby ktoś mógł zrobić taki testament, lub żeby oni płacili taką sumę za nic więcej jak proste przepisywanie Encyklopedyi Brytyjskiej. Wincenty Spaulding robił co mógł, żeby mi dodać odwagi, ale idąc spać, rozmyśliłem się zupełnie. Mimo to rano postanowiłem przecież tam zaglądnąć, kupiłem więc za pensa flaszkę atramentu, pióro gęsie i 7 arkuszy papieru i ruszyłem na Popes-court.
Ale ku mojej niespodziance i radości wszystko było jak najlepiej. Stół przygotowany był dla mnie, a Mr. Duncan Ross znajdował się tam, aby widzieć, czy ja zabiorę się do roboty. Wskazał mi literę A, a potem zostawił mnie; ale od czasu do czasu wpadał, aby zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. O drugiej godzinie pożegnał mnie, pochwalił to, com napisał, i zamknął drzwi biura za mną.
Tak było dzień w dzień, Mr. Holmes, a w sobotę przyszedł szef i położył 4 złote suwereny za moją całotygodniową pracę. Tak samo następnego tygodnia i za dwa tygodnie. Codzień rano byłem tam o dziesiątej i codzień wychodziłem popołudniu o drugiej. Stopniowo Mr. Duncan Ross zaczął przychodzić rano tylko raz, a po pewnym czasie wcale nie. Mimo to jednak nigdy nie odważyłem się opuścić pokoju na chwilę, bo nie byłem pewny, kiedy on może nadejść, a stanowisko moje było tak dobre i tak mi odpowiadało, że nie chciałem się narazić na jego utratę.
W ten sposób minęło ośm tygodni i przepisałem już Abbots, Archery, Aruwur, Architecture i Attica i spodziewałem się, że pilnością będę mógł przejść w niedługim czasie do B. Kosztowało to mnie trochę papieru i dobrze napełniłem półkę moją pisaniną. A potem nagle cały interes się skończył.
— Skończył?
— Tak, proszę pana, i właśnie dziś rano. Przyszedłem do roboty jak zwykle o dziesiątej godzinie, ale drzwi były zamknięte na klucz, a mała kwadratowa kartka była przybita gwoździkiem w środku. Oto ona, może ją pan sam przeczyta.
Wyjął białą kartkę wielkości arkusza papieru listowego. Było na niej napisane:
„Liga czerwonowłosych jest rozwiązana 9. października 1890.“
Sherlock Holmes i ja spoglądaliśmy to na to krótkie doniesienie, to na żałosną twarz naszego gościa, aż komiczna strona sprawy tak zupełnie wzięła górę nad innymi względami, że obaj parsknęliśmy głośnym śmiechem.
— Nie widzę w tem nic tak bardzo śmiesznego, przemówił nasz klient, płonąc nie gorzej od swej głowy. Jeżeli pan nie możesz nic lepszego zrobić jak się śmiać, to mogę udać się gdzie indziej.
— Nie, nie, mówił Sherlock Holmes, sadzając go znowu na krześle, z którego się podniósł. Rzeczywiście, nie opuściłbym sprawy pana za nic w świecie. Jest ona w najwyższym stopniu interesująca i niezwykła. Ale jest w tem, jeżeli mi pan daruje, że tak powiem, trochę komizmu. Proszę, jakie pan przedsięwziąłeś kroki, kiedyś znalazł tę kartę na drzwiach?
— Zachwiałem się, panie. Nie wiedziałem co robić. Potem dowiadywałem się po biurach sąsiednich, ale żadne z nich nie zdawało się wiedzieć coś o tem. Ostatecznie poszedłem do gospodarza, który jest kasyerem i mieszka na pierwszem piętrze, i zapytałem go, czyby mi nie mógł powiedzieć, co się stało z Ligą czerwonowłosych. Mówił, że nigdy nie słyszał o takiem towarzystwie. Potem pytałem go, kto jest Mr. Duncan Ross. Odpowiedział mi, że nazwisko to jest dla niego obce.
— To ten pan, rzekłem, z 4 tego numeru.
— Co — ten rudy?
— Tak.
— O, powiedział, on nazywa się Wiliam Morris. Był solicytatorem i chwilowo używał mego pokoju, aż jego nowe pomieszkanie będzie gotowe. Wyprowadził się wczoraj.
— Gdzie mógłbym go znaleźć?
— O w nowem jego biurze. Powiedział mi swój adres. Tak, King Edwards-street 17, koło św. Pawła.
— Puściłem się w drogę, Mr. Holmes, ale kiedy doszedłem do miejsca wskazanego adresem, znalazłem tam fabrykę czapek robotniczych i nikt w niej nie słyszał nigdy ani o Mr. Wiliamie Morris, ani o Mr. Duncanie Ross.
— I coś pan zrobił potem? spytał Holmes.
— Wróciłem do domu na Saxe-Coburg-square i wezwałem do pomocy mego subjekta. Ale on nie mógł mi pomódz w żaden sposób. Powiedział mi tylko, że jeśli poczekam, to dowiedziałbym się czegoś przez pocztę. Ale nie było to tak dobrem, jak się zdawało, Mr. Holmes. Nie chciałem stracić takiego miejsca bez oporu, a ponieważ słyszałem, że pan jesteś tak dobry i udzielasz pomocy biednym ludziom, którzy jej potrzebują, prosto przyszedłem do pana.
— I uczyniłeś pan bardzo roztropnie, rzekł Holmes. Sprawa pańska jest nadzwyczaj niezwykła i przyjemnie mi będzie się nią zająć. Z tego com od pana słyszał, zdaje mi się, że może z tego wynikają poważniejsze konkluzye, niż to wygląda na pierwszy rzut oka.
— Dosyć poważne! powiedział Mr. Jaber Wilson. Jakto, straciłem przecież 4 funty za tydzień.
— O ile to się pana osobiście tyczy, zauważył Holmes, nie widzę żebyś pan doznał jakiej krzywdy od tej niezwykłej ligi. Przeciwnie, o ile zrozumiałem, wzbogaciłeś się pan o jakie 30 funtów, nie mówiąc nic o drobiazgowych wiadomościach, jakie pozyskałeś o każdym przedmiocie, znajdującym się pod literą A. Przez to pan nic nie straciłeś.
— Nie, proszę pana. Ale ja pragnę ich wynaleźć i dowiedzieć się, kim oni są i jaki był ich cel w wypłataniu mi tego figla — jeżeli to wogóle był figiel. Kosztowny to bardzo był żart dla nich, bo zapłacili za niego 32 funtów.
— Będziemy usiłowali wyświetlić te szczegóły dla pana. A przedewszystkiem zadam panu kilka pytań, Mr. Wilson. Ten pomocnik, który pierwszy zwrócił uwagę pańską na ogłoszenie — jak długo on pozostaje u pana?
— Około miesiąca.
— W jaki sposób przyszedł?
— W odpowiedzi na ogłoszenie.
— Czy on był jedynym kandydatem?
— Nie, było ich dwunastu.
— Dlaczegoś pan go wybrał?
— Ponieważ nadawał się do tego i był tani.
— W rzeczy samej za połowę pensyi.
— Tak.
— Jak on wygląda, ten Wincenty Spaulding?
— Mały, silnie zbudowany, bardzo zręczny, ani włosa na twarzy, choć wygląda już na 30 lat. Ma białą plamę na czole z kwasu.
Holmes siedział na krześle poważnie zainteresowany.
— Tak myślałem, powiedział. Czyś pan kiedy zauważył, że uszy jego są przekłute?
— Tak, panie. Powiadał mi, że cyganka mu to zrobiła, kiedy był chłopcem.
— Hm, mruknął Holmes, zapadając napowrót w głębokie zamyślenie. Czy on jeszcze jest u pana?
— O tak, tylko co go zostawiłem w domu.
— A czy dobrze pilnował interesu, w nieobecności pana?
— Nie mogę się skarżyć. Rano, nigdy niema bardzo dużo do roboty.
— To wystarczy, Mr. Wilson. Przyjemnie mi będzie wyjawić panu moją opinię o tej sprawie za dzień lub dwa. Dziś jest sobota, więc spodziewam się, że w poniedziałek przyjdziemy do ostatecznych wyników.
— Cóż Watsonie, mówił Holmes, kiedy nasz gość nas opuścił, co ty z tego rozumiesz?
— Nic z tego nie rozumiem, odpowiedziałem otwarcie. To jest bardzo tajemnicza sprawa.
— Z reguły, mówił Holmes, im bardziej jakaś sprawa jest bizarre, tem mniej tajemniczą się okazuje. To już twój zwyczaj, że równie trudno przychodzi ci zbadać zbrodnię pozbawioną cech charakterystycznych, która jest w istocie zawikłaną, jak wyczytać coś z pospolitej twarzy. Ale muszę się uporać z tą sprawą.
— Co zamierzasz więc zrobić? spytałem.
— Palić — odparł. To jest kwestya tylko trzech fajek, proszę cię więc, żebyś nie mówił do mnie przez 50 minut.
Obrócił się na swym fotelu, oparł haczykowaty nos na swych cienkich kolanach i tak siedział z oczyma zamkniętemi i czarną glinianą fajką w zębach, wysterczającą jak dziób jakiego dziwnego ptaka. Zacząłem myśleć, że zasnął, i sam naprawdę się zdrzemnąłem, gdy nagle Holmes zerwał się z krzesła jak człowiek, który się zdecydował, i położył swą fajkę na kominku.
— Sarasate gra dziś popołudniu w St. James Hall, przemówił. Czy twoi pacyenci mogliby się obejść bez ciebie przez kilka godzin?
— Nie mam dziś nic do roboty. Praktyka moja nigdy mnie zbytnio nie absorbuje.
— Więc włóż kapelusz i chodź. Pójdziemy najpierw przez City, możemy więc zjeść śniadanie po drodze. Spostrzegam w programie dużo muzyki niemieckiej, która więcej przypada mi do gustu niż włoska lub francuska. Jest ona introspektywna, a ja chcę być introspektywnym. Chodźno!
Przeszliśmy przez Underground aż do Aldersgate i po krótkiej drodze przybyliśmy na Saxe-Coburg-square, gdzie mieszkał człowiek, który opowiedział nam rano tę osobliwą historyę. Był to zapadły, nędzny placyk. Cztery linie hałaśliwych dwupiątrowych kamienic z czerwonej cegły wyglądały na mały ogrodzony skwer, gdzie trawnik zarosły zielskiem i kilka kląbów zwiędłych wawrzynowych krzewów staczało rozpaczliwą walkę z zadymioną atmosferą, do której nie były przyzwyczajone. Trzy pozłacane kule i ciemna deska z białym napisem „Jaber Wilson“ wskazywały miejsce, gdzie prowadził swój interes nasz czerwonowłosy klient. Sherlock Holmes zatrzymał się przed szyldem, pochylił głowę na bok i oglądał go przymrużywszy powieki. Potem poszedł powoli w górę ulicy tam i napowrót na róg, ciągle patrząc bacznie na domy. Wreszcie wrócił do kamienicy, gdzie mieścił się zakład zastawniczy, i stuknąwszy kilka razy głośno o bruk, podszedł ku drzwiom i zapukał. Natychmiast otworzył je jasnooki, gładko wygolony młody człowiek i poprosił go, aby wszedł do środka.
— Dziękuję, odparł Holmes, chciałem się tylko zapytać, jakbym powinien iść stąd na Strand?
— Trzecią ulicą na prawo, czwartą na lewo, odpowiedział krótko pomocnik zamykając drzwi.
— To gracki chłopiec, zauważył Holmes, gdyśmy szli z powrotem. Według mego zdania jest to czwarty z rzędu najsprytniejszy człowiek w Londynie i nie jestem wcale pewny, czyby on nie mógł kandydować na trzeciego. Dowiedziałem się coś o nim przedtem.
— Widocznie, odezwałem się, pomocnik Mr. Wilsona odgrywa wielką rolę w tajemniczej sprawie Ligi czerwonowłosych. Pewny jestem, że dowiadywałeś się o drogę tylko w tym celu, aby go módz zobaczyć.
— Nie jego.
— Cóż więc?
— Spodnie jego na kolanach.
— I coś zobaczył?
— To, czegom się spodziewał widzieć.
— Poco stukałeś o bruk?
— Mój doktorze, tu nie czas na rozmowę, ale na obserwacye. Bawimy się w szpiegów w kraju nieprzyjaciela. Wiem coś o Saxe-Coburg square. Zbadajmy teraz tę część, która się poza nim znajduje.
Ulica, na której znaleźliśmy się, gdyśmy skręcili na rogu, opuściwszy Saxe-Coburg square, przedstawiała taki kontrast z frontem, jak obraz z odwrotną swą stroną. Była to jedna z głównych arteryi, które prowadzą handel City z północą i zachodem. Środkiem ulicy toczyły się wozy tam i napowrót, tamując przejście, podczas gdy chodniki roiły się tłumem spieszących się przechodniów. Trudno było sobie wyobrazić, patrząc na linię pięknych sklepów i potężnych magazynów handlowych, że one rzeczywiście przytykają z drugiej strony do opustoszałego i zaniedbanego placu, któryśmy właśnie opuścili.
— Pozwól mi niech się rozglądnę, rzekł Holmes, stając na rogu i patrząc na szereg domów. Chciałbym właśnie zapamiętać sobie porządek domów. Jest to moja pasya, znać dokładnie Londyn. Tam jest trafika Mortimera, mały sklep z gazetami, Koburska filia City and Suburban banku, restauracya wegeteryańska i skład wozów Mc. Farlaue’a. Stąd możemy przejść prosto na drugą stronę. A teraz, doktorze, skończyliśmy naszą pracę, tak, że wartoby się czemś posilić. Sandwicz i szklanka kawy, a potem dalej do kraju muzyki, gdzie wszystko jest słodkie, delikatne i harmonijne i gdzie niema czerwonowłosych klientów, aby nas trapili swemi błazeństwami.
Mój przyjaciel był entuzyastycznym miłośnikiem muzyki, będąc sam nietylko bardzo zdolnym skrzypkiem, ale i kompozytorem niezwykłej miary. Przez całe popołudnie siedział na fotelu, pogrążony w rozkosznej zadumie, lekko poruszając swymi długimi cienkimi palcami w takt muzyki, podczas gdy łagodnie uśmiechnięta twarz i przymglone rozmarzone oczy nie były podobne do Holmesa, psa gończego, nieubłaganego, przenikliwego i zgrabnego agenta kryminalnego, jakby ktoś przypuszczał. Osobliwy jego charakter składał się z dwóch natur, które naprzemian się objawiały. Krańcowa ścisłość i przebiegłość były reakcyą, jakem często myślał, na usposobienie poetyczne i melancholijne, które czasem w nim przeważało. Wrodzony popęd wyrywał chwilami z ostatecznego odrętwienia, wytężając jego energię; w istocie, jak o tem dobrze wiem, nie był on nigdy tak groźnym, jak po kilku dniach próżnowania, spędzonych w fotelu wśród improwizacyi i nut. Wtedy jakby żądza polowania nagle go opanowywała, a świetna zdolność rozumowania stawała na równi z intuicyą, tak, że ci, którzy nie znali jego metod, patrzali z ukosa na niego, jak na człowieka, którego umysł był większym jak innych śmiertelników. Kiedym go widział w to popołudnie tak zatopionego w muzyce w St. James Hall, czułem, że czarna godzina nadejdzie dla tych, których miał zacząć ścigać.
— Chcesz iść bezwątpienia do domu, doktorze, zapytał gdyśmy powstali z naszych miejsc.
— Tak, dobrze by to było.
— A ja mam kilka interesów do załatwienia, które zajmą kilka godzin czasu. Ta sprawa z Saxe-Coburg square jest poważna.
— Dlaczego poważna?
— Tam planowana jest znaczna zbrodnia, ale mam wszelkie dane, aby wierzyć, że w czas potrafimy jej przeszkodzić. Jednak że dziś jest sobota, to utrudnia poważnie sprawę. Będę potrzebował twojej pomocy dziś w nocy.
— Kiedy?
— Jeżeli przyjdziesz o 10-tej, to będziesz w sam czas.
— Będę o dziesiątej na Baker Street.
— Bardzo dobrze. Ale ostrzegam cię, doktorze, może nam grozić małe niebezpieczeństwo, więc bądź łaskaw i włóż swój rewolwer wojskowy do kieszeni.
Skinął ręką, obrócił się na pięcie i zniknął w jednej chwili w tłumie.
Ufam w to, że nie jestem mniej bystry niż moi bliźni, ale byłem zawsze przytłoczony uczuciem własnej głupoty, kiedy miałem do czynienia z Sherlockiem Holmesem. Tu słyszałem to co i on i widziałem to co i on, a przecież można było poznać z jego słów, że on wiedział dokładnie nietylko to co zaszło, ale i to co ma się stać, podczas gdy dla mnie cała sprawa była jeszcze zagmatwana i komiczna. Kiedy jechałem do domu do Kensington, myślałem o tem wszystkiem począwszy od niezwykłej historyi czerwonowłosego przepisywacza Encyklopedyi, aż do wizyty na Saxe-Coburg square i złowróżbnych słów Holmesa, z któremi się ze mną rozstał. Co miała znaczyć ta nocna wyprawa i dlaczego miałem iść uzbrojony? Gdzie mamy się udać i co robić? Holmes napomknął mi, że ten miły z wejrzenia pomocnik właściciela zakładu zastawniczego był groźnym człowiekiem — człowiekiem, który może prowadzić niebezpieczną grę. Usiłowałem to rozwikłać, ale zaniechałem tego rozczarowany i odłożyłem sprawę na bok, żeby mi noc dopiero przyniosła wyjaśnienie.
Było kwadrans na dziesiątą, kiedy wyruszyłem z domu i puściłem się w drogę przez Park, a potem przez Oxford-Street na Baker Street. Dwie dorożki stały przed drzwiami, a kiedy wszedłem na kurytarz, usłyszałem z góry głosy. Wchodząc do pokoju, zastałem Holmesa prowadzącego ożywioną rozmowę z dwoma ludźmi; w jednym z nich poznałem Piotra Jonesa, agenta policyjnego, a drugi był wysokim, chudym mężczyzną o posępnej twarzy, lśniącym kapeluszu i obcisłym surducie.
— Ha! partya nasza jest w komplecie, powiedział Holmes, zapinając jasny żakiet i zdejmując ciężki bykowiec z szaragów. Zdaje mi się, że znasz, Watsonie, Mr. Jonesa ze Scotland-yardu? Pozwól mi niech przedstawię ciebie Mr. Merryweatherowi, który ma nam towarzyszyć w dzisiejszej nocnej wyprawie.
— Widzi pan, doktorze, polujemy znowu razem, mówił Jones, jak zwykle. Nasz przyjaciel jest podziwienia godnym człowiekiem w tropieniu zwierzyny. Czego mu potrzeba, to starego psa, aby mu pomagał w upolowaniu jej.
— Spodziewam się, że zdobyczą naszego polowania nie będzie może tylko dzika gęś, zauważył ponuro Mr. Merryweather.
— Może pan zupełnie zaufać Mr. Holmesowi, rzekł agent policyjny dumnie. Ma on swoje specyalne metody, które żeby się nie obraził, gdy się tak wyrażę, są trochę za teoretyczne i zbyt fantastyczne, ale jest on urodzonym detektywem. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że kilka razy, jak w sprawie morderstwa Sholto i skarbu Agra, przewyższył policyę.
— O, jeżeli pan tak mówisz, Mr. Jones, to wszystko dobrze! powiedział obcy z uszanowaniem. Mimo to wyznam, że przez to stracę mego wista. To pierwsza noc w sobotę od 27 lat, że nie będę grał wista.
— Zdaniem mojem, przekonasz się pan, rzekł Holmes, że będziesz grał o większą stawkę dziś w nocy, niż zwykle dotychczas i że partya będzie więcej interesująca. Dla pana Mr. Merryweather, stawką będzie jakie 30.000 funtów, a dla ciebie, Jonesie, człowiek, którego życzyłeś sobie dawno schwycić za kołnierz.
— To John Clay, morderca, złodziej, włamywacz i fałszerz pieniędzy. Jest on młodym człowiekiem, Mr. Merryweather, ale osiągnął najwyższą godność w swoim zawodzie i wolałbym raczej jemu założyć kajdanki niż jakiemu innemu kryminaliście w Londynie. To niebyle jaki człowiek ten młody John Clay. Dziadek jego był księciem, a on sam studyował w Eton i Oxford. Jest to sprytny i zręczny człowiek i chociaż spotykamy ślady jego za każdym jego ruchem, to nigdy nie wiemy, gdzie jego samego znaleźć. On potrafi jednego tygodnia rozbić dom w Szkocyi, a drugiego będzie zbierał pieniądze na budowę domu dla sierot w Kornwalii. Byłem na jego tropie całemi latami, a nigdy jeszcze nie mogłem go schwycić.
— Spodziewam się, że będę miał przyjemność przedstawić go panu tej nocy. Miałem tylko kilka drobnych spraw z Mr. Johnem Clay i zgadzam się z panem, że on przeszedł wszystkie szczeble swojej karyery. Ale to już po dziesiątej i najwyższy czas, abyśmy wyruszyli. Jeżeli panowie weźmiecie obaj jedną dorożkę, to Watson i ja pojedziemy w drugiej za panami.
Sherlock Holmes nie bardzo był rozmowny podczas tej długiej jazdy i siedział w dorożce pochylony w tył, nucąc melodye, które słyszał po południu. Jechaliśmy przez nieskończony labirynt ulic gazem oświetlonych, aż wysiedliśmy na Faringdon Street.
— Jesteśmy właśnie na miejscu, powiedział mój przyjaciel. Ten Merryweather jest dyrektorem banku i osobiście go obchodzi ta sprawa. Myślałem, że dobrze będzie, jeżeli weźmiemy ze sobą także Jonesa. To niezły chłopiec, chociaż kompletny niedołęga w swoim zawodzie. Ma tylko jedną zaletę. Jest zaciekły jak brytan i uparty jak rak, gdy chwyci kogo w swoje pazury. Jesteśmy tu, a oni czekają na nas.
Przybyliśmy na tę samą zatłoczoną ulicę, na której byliśmy rano. Odesłaliśmy nasze dorożki i postępując za przewodnictwem Mr. Merryweathera, zeszliśmy na wązki przechód i przeszliśmy przez bramę boczną, którą otwarto dla nas. Wewnątrz był mały kurytarzyk, który kończył się potężną żelazną bramą. Od niej prowadziły na dół kręcone schody kamienne, zamknięte innemi silnemi drzwiami. Mr. Merryweather zatrzymał się, aby zapalić latarnię, i potem powiódł nas ciemnym wilgotnym kurytarzem i odemknąwszy trzecie drzwi, wprowadził nas do wielkiego jakiegoś lochu czy piwnicy, która była zastawiona wielkimi koszami i potężnemi skrzyniami.
— Nie można się tu dostać z góry, zauważył Holmes, gdy podniósł do góry latarnie i rozglądnął się dokoła.
— Ani z dołu, rzekł Mr. Merryweather, uderzając swą laską o tafle, które tworzyły podłogę. Jakto, dla Boga, to brzmi głucho, powiedział podnosząc oczy z zadziwieniem.
— Muszę pana naprawdę prosić, aby pan był trochę spokojniejszym, odezwał się surowo Holmes. Jużeś pan naraził na szwank całą naszą wyprawę. Czy mogę pana prosić, abyś był tak dobry i usiadł na jednej z tych skrzyń i nie przeszkadzał?
Poważny Mr. Merryweather usadowił się na koszu z obrażoną miną, a Holmes ukląkł na podłodze i przy pomocy latarni i powiększającego szkła badał co chwila szpary między kamieniami. Kilka sekund wystarczyło, aby go zadowolić, bo skoczył znowu na nogi i schował szkło do kieszeni.
— Mamy przed sobą przynajmniej godzinę czasu, zauważył, bo oni mogą dopiero wtedy przedsięwziąć jakie kroki, gdy poczciwy właściciel zakładu zastawniczego będzie w łóżku. Wówczas nie będą tracić ani minuty, bo im szybciej dokonają swego dzieła, tem więcej czasu będą mieli do ucieczki. Znajdujemy się obecnie, doktorze, jakeś to bezwątpienia zgadnął, w piwnicy filii jednego z głównych banków Londynu. Mr. Merryweather, który jest prezesem dyrekcyi, objaśni cię, że są powody, dla których najśmielsi kryminaliści londyńscy powinni się obecnie niezmiernie interesować tą piwnicą.
— To dla naszego złota francuskiego, szepnął dyrektor. Mieliśmy rozmaite ostrzeżenia, że na nie może być zrobiony zamach.
— Dla pańskiego złota francuskiego?
— Tak. Potrzebowaliśmy przypadkiem przed kilkoma miesiącami zasilić nasze zapasy i pożyczyliśmy w tym celu 30.000 napoleondorów z Banku francuskiego. Stało się jawnem, że nie mamy nigdy sposobności rozpakowania pieniędzy i że one jeszcze leżą w naszej piwnicy. Kosz, na którym ja siedzę, zawiera 2000 napoleondorów opakowanych warstwami cynfolii. Rezerwa naszego bulionu jest o wiele większą obecnie niż się zwykle trzyma w jednem biurze filii i dyrektorowie mieli co do tego obawę.
— Która była zupełnie usprawiedliwioną, zakończył Holmes. Teraz już czas, abyśmy ułożyli nasz plan. Spodziewam się, że w przeciągu godziny sprawa się skończy. Tymczasem Mr. Merryweather, musimy spuścić zasuwkę tej ślepej latarni.
— I siedzieć po ciemku?
— Przykro mi, ale tak. Przyniosłem talię kart, bo myślałem, że ponieważ tworzymy partie carrée, to mógłbyś pan zagrać swego wista. Ale widzę, że przygotowania nieprzyjaciela zaszły tak daleko, że nie możemy ryzykować obecności światła. I przedewszystkiem musimy sobie obrać miejsca. Oni są odważnymi ludźmi i chociaż schwycimy ich na gorącym uczynku, mogą na nas napaść, jeżeli się nie będziemy mieć na ostrożności. Ja będę stał za tym koszem, a panowie ukryjecie się za tamtymi. Potem kiedy puszczę na nich światło, szybko ich schwytajcie. Jeżeli oni dadzą ognia, Watsonie, to nie wahaj się i pal do nich.
Umieściłem swój rewolwer z odwiedzionym kurkiem na szczycie skrzyni, za którą przycupnąłem. Holmes spuścił zasuwkę latarni i zostawił nas w zupełnej ciemności, takiej ciemności, jakiej nigdy przedtem nie doświadczyłem. Pozostał tylko odór rozgrzanej blachy, aby nas upewnić, że było tam jeszcze światło, gotowe zabłysnąć w każdej chwili. Nerwy moje, napięte do najwyższego stopnia wyczekiwaniem, przygnębiał i przytłaczał ten zupełny mrok i zimne wilgotne powietrze piwnicy.
— Oni mają tylko jedno wyjście, szepnął Holmes. Prowadzi ono w tył popod dom na Saxe-Coburg square. Spodziewam się, żeś zrobił to, com ci mówił, Jonesie?
— Inspektor i dwóch konstabli czeka przy drzwiach frontowych.
— Więc osaczyliśmy wszystkie wyjścia. A teraz musimy być cicho i czekać.
Jak mi się czas dłużył. Później okazało się z porównania, że to trwało godzinę i kwadrans, ale mnie się zdawało, że noc musiała już przejść i że już zaczęło świtać nad nami. Członki moje były znużone i zdrętwiałe, bo obawiałem się zmienić moje położenie, ale nerwy napięte były do najwyższego stopnia, a słuch zaostrzył się tak, że mogłem nietylko słyszeć lekki oddech moich towarzyszy, ale i odróżnić głębsze, cięższe sapanie grubego Jonesa, od lekkich westchnień dyrektora banku. Z mego stanowiska mogłem patrzeć przez kosz na podłogę. Nagle w oczy moje uderzył błysk światła.
Najpierw była to tylko iskierka migocąca na kamiennej posadzce. Potem wydłużyła się w jasną smugę, wreszcie bezpośrednio potem pojawiła się rysa, a w niej biała, prawie kobieca ręka, badająca grunt dokoła tego małego promyka światła. Przez minutę, albo dłużej, sterczała ręka z podłogi, poruszając palcami. Potem cofnęła się równie szybko jak się ukazała i znowu zapanowała zupełna cisza, tylko jedno pasemko światła czaiło się, oznaczając szparę pomiędzy kamieniami.
Ale ręka ta zniknęła tylko na chwilę. Z chrzęstem i skrzypieniem obróciła się jedna z białych tafli kamiennych na bok i pozostawiła kwadratowy szeroki otwór, przez który wdarło się światło latarni. Ponad krawędzią ukazała się wygolona twarz jakby chłopca, który bystro rozglądał się dokoła, a potem oparłszy ręce na obu stronach otworu, wyciągnął się na ramionach i wzniósł się do góry, aż jedno kolano zatrzymało się na brzegu. Zaraz potem stanął on na kraju otworu i wyciągnął za sobą towarzysza, gibkiego i małego jak on, o bladej twarzy i kudłatych rudych włosach.
— Dalej do roboty! szepnął. Dłóto i worki masz. A do dyabła! Skacz, Archie, skacz, a ja będę wisiał za to!
Sherlock Holmes wyskoczył i złapał intruza za kołnierz. Drugi dał nurka do jamy i posłyszałem tylko darcie się sukna, gdy Jones schwycił go za połę. W świetle błysnęła lufa rewolweru, ale bykowiec Holmesa szybko opadł na rękę tego człowieka i broń z łoskotem potoczyła się po podłodze.
— Już go teraz nie potrzeba, Johnie Clay, przemówił słodko Holmes, już się nie uda panu.
— Tak, widzę, odparł drugi z największa flegmą. Zdaje mi się, że, mój kmotr jest bezpieczny, chociaż pan urwałeś mu połę od surduta.
— Czekają na niego trzej ludzie przy drzwiach, rzekł Holmes.
— O naprawdę. Widzę, że pan wykonałeś wszystko z precyzyą. Musze panu pogratulować.
— A ja panu, odpowiedział Holmes. Pański rudowłosy koncept był nowy i efektowny.
— Będzie pan miał sposobność oglądać napowrót swego kmotra, powiedział Jones. Zgrabniej on łazi po dziurach niż ja. Pokaż ręce, niech założę kajdanki.
— Proszę, żebyś mnie pan nie dotykał swemi brudnemi łapami, mówił nasz więzień, kiedy kajdanki z chrzęstem zamknęły się na jego rękach. Musi pan wiedzieć, że w żyłach moich płynie królewska krew. Bądź pan łaskaw także, gdy się zwracasz do mnie, mówić zawsze „sir“ i „racz“.
— Bardzo dobrze, rzekł Jones chichocząc zdumiony. Tak, bądź łaskaw sir wyjść na górę, gdzie możemy wziąć dorożkę, aby przewieźć Waszą Wysokość na policyę.
— To już lepiej, powiedział John Clay wesoło. Ukłonił się nam trzem i spokojnie odszedł pod opieką detektywa.
— W istocie, Mr. Holmes, mówił Mr. Merryweather, gdyśmy wyszli za nimi z piwnicy, nie wiem w jaki sposób bank potrafi pana wynagrodzić. Niema wątpliwości, że pan odkryłeś i udaremniłeś najkompletniej jeden z najzuchwalszych zamachów na bank, jakie kiedy zaszły za mojej pamięci.
— Miałem kilka własnych małych rachunków do załatwienia z Mr. Johnem Clay, rzekł Holmes. Porobiłem w tym celu kilka wydatków i spodziewam się, że bank mi je zwróci, ale poza tem sowicie mnie wynagradza znajomość sprawy, która jest pod wielu względami unikatem, i oryginalna opowieść o Lidze czerwonowłosych.
— Widzisz, Watsonie, mówił wczesnym rankiem gdyśmy siedzieli obaj nad szklankami whisky i wody sodowej w mieszkaniu na Baker-street, że od samego początku oczywistą było rzeczą, że jedynym możliwym celem tego fantastycznego ogłoszenia o Lidze i przepisywania Encyklopedyi musiało być usunięcie z domu na parę godzin codziennie tego niezbyt sprytnego właściciela zakładu zastawniczego. Dokonano tego w ciekawy sposób, ale naprawdę nie możnaby lepszego wymyśleć. Myśl tę poddał bezwątpienia przemyślnemu Clayowi kolor włosów jego chlebodawcy. Cztery funty na tydzień były przynętą, która musiała go zwabić, a cóż to znaczyło dla nich, którzy się dobierali do tysiąców? Umieścili więc ogłoszenie; jeden łotr miał być urzędnikiem, drugi namawia poczciwego człowieka, aby się zgłosił, oba gałgany starają się zapewnić sobie jego nieobecność codzień rano w tygodniu. Od tej chwili gdy usłyszałem, że pomocnik zgodził się na połowę płacy, wiedziałem, że miał jakieś poważne dane, aby pozostać na tem samem miejscu.
— Ale jak mogłeś odgadnąć, jakie to były powody?
— Gdyby tam była w domu kobieta, tobym podejrzywał zupełnie pospolitą intrygę. O tem jednak nie było mowy. Interes tego człowieka jest za mały i niema niczego u niego w domu, coby mogło usprawiedliwić tak obmyślone przygotowania i takie koszty, jakie oni ponosili. Musiało więc być coś poza domem. Cóż to mogło być? Pomyślałem o zamiłowaniu pomocnika do fotografowania i o ciągłem znikaniu jego w piwnicy. Piwnica! Tam był koniec tego zawikłanego węzła. Potem śledziłem tego tajemniczego pomocnika i przekonałem się, że miałem do czynienia z jednym z najsprytniejszych i najśmielszych kryminalistów Londynu. On coś robił w piwnicy, coś co zajmowało wiele godzin dziennie przez cały miesiąc. Cóż to mogło być ostatecznie? Nie mogłem sobie nic innego wyobrazić, jak to, że on robił przekop do jakiegoś innego budynku.
Tak daleko zaszły moje przypuszczenia, kiedy przyszliśmy oglądnąć teren działania. Zadziwiłem cię stukaniem o bruk. Upewniałem się w ten sposób, czy piwnica wychodzi na front, czy na tył. Na przodzie nic nie znalazłem. Potem zadzwoniłem i jakem się spodziewał, pomocnik pojawił się w drzwiach. Mieliśmy za sobą jakieś zatargi, ale nigdy przedtem nie rzuciliśmy okiem na siebie. Dobrze przypatrzyłem się jego twarzy. Spodnie jego na kolanach wyglądały tak, jakem sobie życzył. Musiałeś sam zauważyć, jak one były wytarte, pomięte i poplamione. Świadczyły o tych godzinach, spędzonych na kopaniu. Pozostawało tylko do rozstrzygnięcia, za czem właściciel ich kopał. Minąłem róg, ujrzałem City and Suburban Bank przytykający do podwórza naszego znajomego i uczułem, że rozwiązałem kwestyę. Kiedyś ty pojechał do domu po koncercie, poszedłem do Scotland-Yardu i do prezesa dyrekcyi, a co z tego wynikło, toś widział.
— A jak mogłeś wiedzieć, że oni będą się dobywać dziś w nocy? spytałem.
— Kiedy zamknęli biuro Ligi, to był to znak, że nie dbają dłużej o obecność Mr. Jabera Wilsona, inaczej mówiąc, że ukończyli swój podkop. A samo przez się się rozumiało, że powinni go użyć szybko, gdyż mógłby być odkryty, albo pieniądze mogłyby być usunięte. Sobota lepiej się im nadawała do tego niż jaki inny dzień, gdyż to dawało im dwa dni do ucieczki. Z tych wszystkich powodów spodziewałem się, że oni przyjdą dziś w nocy.
— Pięknieś to wyrozumował, zawołałem z niekłamanym podziwem. Jest to tak długi łańcuch myślowy, a mimo to każde ogniwo pełne jest prawdy.
— Uchroniło mnie to od znudzenia, odpowiedział ziewając. Niestety! Czuję już, jak ono mnie ogarnia. Żywot mój, to jeden wielki wysiłek uniknięcia szarzyzny życia, a te drobne problemy są mi w tem pomocne.
— Jesteś prawdziwym dobroczyńcą rodu ludzkiego, powiedziałem.
Wzruszył na to ramionami.
— Tak, może to się kiedyś na coś przyda, wyrzekł. L’homme c’est rien — l’oeuvre c’est tout, jak Gustaw Flaubert pisał do Georges Sand.
Przeglądając moje notatki o siedmdziesięciu kilku wypadkach, w których przez ośm ostatnich lat miałem sposobność studyowania metod mego przyjaciela, Sherlocka Holmesa, znachodzę wiele spraw tragicznych, kilka komicznych, wielką ilość osobliwych, ale ani jednej pospolitej; ponieważ przyjaciel mój, pracując raczej z upodobania w swoim zawodzie, niż dla zyskania majątku, wzbraniał się podjąć dochodzenia, któreby nie miało jakiejś cechy niezwykłej, a nawet fantastycznej. Ale nie mogę sobie przypomnieć, żeby choć jeden z tych różnych wypadków posiadał więcej rysów osobliwych, niż ten, który wydarzył się u znanej w hrabstwie Surrey rodziny Roylott of Stake Moran. Zdarzenie, o które chodzi, zaszło w pierwszych latach mojej przyjaźni z Holmesem, kiedyśmy zajmowali nasze kawalerskie pomieszkanie na Baker-Street. Kto wie czybym go nie podał wcześniej do wiadomości publicznej, ale obietnica dochowania tajemnicy wiązała mnie przez ten czas, a od zobowiązania tego uwolniła mnie dopiero w ostatnich miesiącach śmierć przedwczesna owej damy. A może i dobrze, że fakty te teraz wyjdą na jaw, bo mam na to dowody, że o śmierci Dr. Grimesby Roylott obiegają pogłoski, które usiłują przedstawić ją w jeszcze bardziej ponurem świetle, niż była ona w rzeczywistości.
Jednego poranku, na początku kwietnia w r. 1883 obudziwszy się, zobaczyłem Sherlocka Holmesa zupełnie ubranego u boku mego łóżka. Holmes wstawał zwykle późno. Rzuciłem okiem na zegar stojący na kominku i, przekonałem się, że było dopiero kwadrans na ósmą, nic więc dziwnego, że spojrzałem na przyjaciela trochę zdumiony, a nawet zagniewany, bo nie prowadziłem nieregularnego życia.
— Przykro mi, że cię budzę, Watsonie, przemówił, ale już tak dziś wypadło. Obudzono panią Hudson, ona przyszła do mnie w tym samym celu, a ja do ciebie.
— Cóż to? Czy się pali?
— Nie, klient przyszedł. Zdaje się, że jakaś młoda dama przybyła silnie rozdrażniona i pragnie widzieć się ze mną. Czeka teraz w bawialni. Ha, kiedy młode panny chodzą po mieście o tej godzinie rano i wyciągają śpiących ludzi z łóżka, to pewnie muszą mieć coś ważnego do powiedzenia. Jeżeli się pokaże, że to sprawa interesująca, to ty, pewny jestem tego, życzyłbyś sobie znać ją od początku. Pomyślałem więc, że w każdym razie powinienem cię wezwać i dać ci sposobność poznania sprawy.
— Mój drogi, nie opuściłbym jej za żadne skarby świata.
Nie miałem większej przyjemności jak iść za Holmesem krok w krok w jego dochodzeniach i podziwiać dar tak bystrej dedukcyi, równającej się intuicyi, mimo to zawsze opartej na jakiejś logicznej podstawie, z jakim rozwiązywał problemy sobie powierzone. Szybko włożyłem moje ubranie i w kilka minut gotów byłem udać się z moim przyjacielem do bawialni. Jakaś pani, ubrana czarno i gęsto zawelonowana, która siedziała przy oknie, powstała, gdyśmy weszli.
— Dzień dobry pani, powiedział wesoło Holmes. Jestem Sherlock Holmes. A to mój serdeczny przyjaciel i towarzysz doktor Watson, w obecności którego może pani mówić tak otwarcie jak wobec mnie. Aa! Z przyjemnością spostrzegam, że pani Hudson miała tę dobrą myśl, by zapalić w piecu. Proszę się przysunąć do kominka i zaraz każę pani przynieść szklankę gorącej kawy, bo widzę, że pani drży z zimna.
— To nie z zimna się trzęsę, mówiła kobieta cichym głosem, zmieniając swe miejsce.
— Z czegóż więc?
— To z obawy, Mr. Holmes. To ze zgrozy. Mówiąc to, podniosła swój welon i ujrzeliśmy, jak godnym politowania był jej stan. Twarz jej blada, oczy niespokojne i wystraszone jak u ściganego zwierza. Wyglądała na kobietę 30-letnią, ale włosy jej okryła przedwczesna siwizna tu i ówdzie, a postać znużona i wychudła.
Sherlock Holmes przebiegł ją swym bystrym, przenikliwym wzrokiem.
— Nie ma się czego pani obawiać, rzekł uspokajająco, pochylił się naprzód i dotknął lekko jej ramienia. Nie wątpię, że całą sprawę rychło przyprowadzimy do ładu. Jak widzę, przybyła pani pociągiem dziś rano.
— Czyżby mnie pan znał?
— Nie, ale widzę drugą połówkę biletu powrotnego, wystającego z rękawiczki na dłoni pani. Musiała pani wyruszyć wcześnie z domu, a mimo to miała pani ładną podróż dogcartem po niewygodnych drogach, zanim pani przybyła na stacyę.
Dama poruszyła się gwałtownie i wypatrzyła się z podziwem na mego towarzysza.
— Niema tu nic tajemniczego moja pani, mówił uśmiechając się. Lewy rękaw żakietu jest obryzgany błotem dobre parę razy. Ślady są zupełnie świeże. Niema innego powozu, prócz dog-cartu, któryby bryzgał w ten sposób i to tylko wtedy, gdy pani siądzie na siedzeniu po lewej stronie powożącego.
— Nie wiem, z czego pan o tem wnioskuje, ale ma pan zupełną słuszność, rzekła. Wyruszyłam z domu przed szóstą, w 20 minut potem stanęłam na stacyi w Leatherhead i przybyłam pierwszym pociągiem na Waterloo.[2] Panie, nie mogę dłużej znieść tej męki, oszaleję, jeżeli to będzie dalej trwało. Nie mam się do kogo udać, niema nikogo tylko jednego człowieka, który się troszczy o mnie, a ten biedny mało co mi może pomódz. Słyszałam o panu Mr. Holmes; słyszałam o panu od pani Farintosh, którą pan ratowałeś w ciężkim kłopocie. To od niej mam adres pana. Och! panie, czy nie sądzisz pan, żebyś mi mógł bardzo pomódz i ostatecznie rozjaśnić tę gęstą ciemność, jaka mnie otacza? Obecnie nie mogę pana wynagrodzić za pańskie usługi, lecz za miesiąc lub dwa wyjdę za mąż i będę sama rozporządzać moimi dochodami, a wtedy nie powie pan, żem była niewdzięczną.
Holmes zwrócił się do biurka, otworzył je i wyjął małą notatkę, którą zaczął przeglądać.
— Farintosh, mówił. Ach tak, przypominam sobie tę sprawę; tyczyła się ona opalowego dyademu. Sądzę, że to było jeszcze przed poznaniem się z tobą, Watsonie. Mogę powiedzieć tylko to, że z przyjemnością dołożę takich starań w tej sprawie jak i dla przyjaciółki pani. A co do nagrody, to zamiłowanie w zawodzie jest mi nagrodą; koszta zaś, które poniosę, pokryje pani, kiedy pani sama uzna. A teraz niech pani raczy przedstawić wszystkie szczegóły, które pomogą mi wyrobić sobie zdanie o tej sprawie.
— Niestety! odpowiedział nasz gość. Groza mego położenia polega na tem, że nie wiem sama, czego się mam lękać, a podejrzenia moje opierają się wyłącznie na drobnych szczegółach, że nawet ten, od którego przedewszystkiem mam prawo wyglądać pomocy i rady, zapatruje się na to wszystko, jak na przywidzenia nerwowej kobiety. Wprawdzie mi tego nie mówi, ale mogę poznać z jego uspokajających odpowiedzi i wyczytać z unikającego mnie wzroku. Ale słyszałam, Mr. Holmes, że umiesz głęboko wejrzeć i przeniknąć różnorodne nieprawości serca ludzkiego. Może mi pan poradzi, jak się mam zachować wobec niebezpieczeństw, które mnie otaczają.
— Słucham panią z całą uwagą.
— Nazywam się Helena Stones i mieszkam razem z moim ojczymem, który jest ostatnim potomkiem jednego z najstarszych rodów saksońskich w Anglii, Roylott of Stoke Moran, w zachodniej części hrabstwa Surrey.
Holmes skinął głową i rzekł:
— Imię to jest mi znane.
— Rodzina zaliczała się w swoim czasie do najbogatszych w Anglii, a posiadłości jej rozciągały się poza granice Surrey na północ w Berkshire, a na zachód w Hampshire. W ostatniem jednak stuleciu czterech dziedziców miało usposobienie rozpustne i rozrzutne, a ruiny familii dokonał ostatecznie karciarz. Nie pozostało nic prócz kilku akrów ziemi i starego dwóchsetletniego dworu, który i tak upada pod ciężarem długów hipotecznych. Ostatni właściciel wlókł tam swój żywot, prowadząc życie arystokraty-nędzarza; ale jego jedyny syn, mój ojczym, widząc, że musi się sam zastosować do nowych warunków, pozyskał znaczną sumę pieniędzy od jakiegoś krewnego, co mu pozwoliło osiągnąć stopień lekarza, i wyjechał do Kalkuty, gdzie dzięki swej biegłości fachowej i sile charakteru zyskał wielką praktykę. Jednak w przystępie gniewu, z powodu kilku kradzieży, popełnionych w domu, pobił na śmierć swego lokaja tubylca i ledwo że uniknął kary śmierci. Kiedy to się stało, odsiedział długoletnie więzienie, a potem powrócił do Anglii, ale już jako człowiek zgryźliwy i zawiedziony.
Kiedy Dr. Roylott był w Indyach, ożenił się z moją matką, Mrs. Stoner, młodą wdową po generał-majorze Stonerze z artyleryi bengalskiej. Moja siostra Julia i ja, byłyśmy bliźniętami i miałyśmy ledwie po dwa lata, gdy moja matka wyszła powtórnie za mąż. Miała ona znaczną sumę pieniędzy, która przynosiła jej nie mniej jak 1000 funtów dochodu na rok, i tę przekazała ona zupełnie Dr. Roylottowi, dopóki będziemy z nim razem mieszkały, z tem zastrzeżeniem, że pewna część dochodu ma być wyznaczona dla każdej z nas, na wypadek naszego zamążpójścia. Wkrótce po naszym powrocie do Anglii matka moja umarła, zginęła 8 lat temu, podczas katastrofy kolejowej koło Crewe. Wówczas Dr. Roylott zaniechał usiłowań otworzenia własnej praktyki w Londynie i osiedliśmy w starym domie przodków w Stoke Moran. Pieniądze, które zostawiła moja matka, wystarczały na wszystkie nasze potrzeby i wydawało się, że nie było żadnej przeszkody do naszego szczęścia.
Ale straszna zmiana zaszła u naszego ojczyma w tym czasie. Zamiast nawiązywać znajomości i robić wizyty u naszych sąsiadów, którzy z początku byli uradowani powrotem Roylotta ze Stoke do dawnej siedziby przodków, zamknął się w swoim domu i rzadko kiedy wychodził, chyba po to, aby wszcząć kłótnię z kimkolwiekbądź, kto mu zaszedł w drogę. Gwałtowność temperamentu, granicząca z szaleństwem, była dziedziczną u członków tego rodu, a u mego ojczyma została zdaje mi się spotęgowana przez długi pobyt pod zwrotnikiem. Zaszedł szereg haniebnych zwad, z których dwie skończyły się w biurze policyjnem, aż w końcu ojczym mój stał się postrachem mieszkańców wsi, a ludzie uciekają na jego widok, bo to człowiek niezmiernie silny i niepohamowany w złości.
Ostatniego tygodnia cisnął miejscowego kowala przez parapet do rzeki i tylko pieniądzmi, jakie mogłam zebrać, uniknęłam nowego skandalu publicznego. Nie ma on wcale przyjaciół, oprócz wędrownych cyganów, i pozwala tym włóczęgom rozkładać się obozem na tych kilku akrach zachwaszczonego pola, które stanowią majątek rodzinny, i nawzajem przyjmuje gościnę w ich szałasach, włócząc się z nimi czasem całymi tygodniami. Ma także pasyę do zwierząt indyjskich, które mu posyła jakiś korespondent, a obecnie ma czitę[3] i pawiana, które spacerują swobodnie po jego majątku, wzbudzając u mieszkańców niemniejszy postrach od swego pana.
Może pan sobie wyobrazić z tego, com powiedziała, że moja biedna siostra Julia i ja, nie miałyśmy różami usłanego życia. Nie można było utrzymać służącego i przez długi czas spełniałyśmy same najgrubsze roboty w domu. Siostra moja miała ledwie trzydzieści lat, gdy umarła, a mimo to włosy jej zaczęły tak siwieć jak i moje.
— Więc siostra pani nie żyje?
— Umarła dwa lata temu i właśnie w sprawie jej śmierci pragnę z panem pomówić. Może pan zrozumieć, że pędząc takie życie, jakiem opisała, mało kiedy widziałyśmy kogo równego nam wiekiem i stanowiskiem. Miałyśmy jednak ciotkę, starą pannę, siostrę mojej matki, Miss Honoryę Westphail, która mieszka w Harrow, i czasem wolno nam było składać wizyty w jej domu. Julia pojechała tam na Boże Narodzenie, dwa lata temu, i poznała tam wysłużonego majora od marynarki, z którym się zaręczyła. Mój ojczym dowiedział się o tem, kiedy moja siostra powróciła, i nie stawiał żadnych przeszkód, ale na dwa tygodnie przed dniem wyznaczonym na wesele zaszedł straszny wypadek, który pozbawił mnie jedynej mojej przyjaciółki.
Holmes siedział pochylony w tył na fotelu, z oczyma zamkniętemi, a głową opartą na poduszce, ale teraz otworzył do połowy oczy i spojrzał na swego gościa.
— Racz pani mówić z wszelkimi szczegółami, powiedział.
— Łatwo mi to uczynić, bo każdy wypadek tej strasznej chwili jest wyryty w mej pamięci. Dwór jest, jak to mówiłam już, bardzo stary i tylko jedno skrzydło jest obecnie zamieszkane. Sypialnie na tem skrzydle znajdują się na pierwszym piętrze, a bawialnie w środkowej części budynku. Z tych sypialń pierwsza należy do Dr. Roylotta, druga do mojej siostry, a trzecia moja własna. Niema żadnego połączenia pomiędzy niemi, ale wychodzą one na ten sam kurytarz. Czy mówię jasno?
— Zupełnie.
— Okna trzech sypialń wychodzą na łąkę. Tej fatalnej nocy Dr. Roylott poszedł wcześnie do swego pokoju, chociaż wiedziałyśmy, że się jeszcze nie udał na spoczynek, bo mojej siostrze dokuczał dym silnych cygar indyjskich, które on ma zwyczaj palić. Dlatego opuściła swój pokój i przyszła do mego, w którym siedziała przez pewien czas, rozprawiając o swem zbliżającem się weselu. O jedenastej godzinie wstała, aby mnie opuścić, ale zatrzymała się przy drzwiach i oglądnęła się w tył.
— Powiedz mi, Heleno, rzekła, czyś ty kiedy słyszała w głuchą noc jaki świst?
— Nigdy, odpowiedziałam.
— Przypuszczam, że ty przecież nie świszczesz przez sen.
— Pewnie, że nie. Ale dlaczego?
— Ponieważ podczas ostatnich kilku nocy zawsze około trzeciej nad ranem słyszałam cichy wyraźny świst. Ja śpię lekko, więc mnie to obudziło. Nie mogę powiedzieć, skąd on pochodził, może z sąsiedniego pokoju, może z łąki. Myślę, żem powinna była się ciebie zapytać, czyś to słyszała.
— Nie, nie słyszałam. To musieli być ci przeklęci cygani na polu.
— Bardzo możliwe. Ale gdyby to pochodziło z łąki, to dziwię się, dlaczego byś i ty nie miała tego słyszeć.
— A, ale ja śpię twardziej niż ty.
— Tak, zresztą w każdym razie to nie ma wielkiego znaczenia. Uśmiechnęła się do mnie, zamknęła drzwi mego pokoju, a w kilka minut później usłyszałam jej klucz obracający się w zamku.
— Tak? powiedział Holmes. Czy to było zwyczajem zamykać się zawsze na noc?
— Zawsze.
— A dlaczego?
— Myślę, że wspominałam panu o tem, że doktor trzyma czitę i pawiana. Nie czułyśmy się bezpiecznemi, dopóki nasze drzwi nie były zamknięte na klucz.
— Prawda. Proszę dalej opowiadać.
— Nie mogłam spać tej nocy. Niejasne przeczucie grożącego nieszczęścia nie dawało mi spokoju. Moja siostra i ja, przypomina pan sobie, byłyśmy bliźniętami, a pan wie przecie, jakie subtelne węzły łączą dwie dusze tak ściśle spokrewnione. Była to straszna noc. Wicher wył na dworze, a deszcz siekł i dzwonił o szyby. Nagle wśród szumu wichru rozległ się rozpaczliwy krzyk przerażonej kobiety. Wiedziałam, że to był głos mojej siostry. Wyskoczyłam z łóżka, owinęłam się szalem i popędziłam na kurytarz. Kiedy otworzyłam moje drzwi, zdawało mi się, że słyszałam cichy świst, taki sam, jaki opisywała moja siostra, a w kilka minut potem jakiś dźwięk, jakby jakiś przedmiot metalowy upadł na podłogę. Kiedy przebiegłam przez kurytarz, drzwi mojej siostry odemknęły się i zaczęły się powoli otwierać. Wypatrzyłam się na to przerażona, nie wiedząc co z tego wyniknie. Przy świetle lampy na kurytarzu zobaczyłam moją siostrę ukazującą się w drzwiach, z twarzą pobladłą od zgrozy, z rękami szukającemi ratunku, a cała jej postać chwiała się na obie strony jak u pijanego. Przebiegłam do niej i objęłam ją ramionami, ale w tej chwili kolana jej zaczęły się uginać i padła na ziemię. Skurczyła się cała, jak ktoś szarpany strasznym bolem, a członki jej przeszedł straszny dreszcz. Z początku myślałam, że ona mnie nie poznała, lecz kiedy pochyliłam się nad nią, krzyknęła nagle:
— O mój Boże! Heleno! To była wstęga! pstra wstęga.
— Musiało być coś innego, co usiłowała powiedzieć i wskazała palcem w kierunku pokoju doktora, ale nowa konwulsya ogarnęła ją i zamknęła jej usta. Wybiegłam, wołając głośno mego ojczyma, i spotkałam go spieszącego z pokoju w szlafroku. Kiedy doszedł do mojej siostry, była ona nieprzytomna i chociaż wlał jej trochę wódki do gardła i posłał po lekarza do wsi, wszystkie usiłowania były nadaremne. Upadła lekko i umarła nie odzyskawszy przytomności. Taki był straszny koniec mojej ukochanej siostry.
— Chwileczkę, rzekł Holmes; czy pani jest pewna tego świstu i metalicznego dźwięku? Czy mogła by pani na to przysiądz?
— O to samo pytał mnie koroner[4] hrabstwa przy śledztwie. Doskonale pamiętam, żem to słyszała, a przecież wśród łomotu wichru i trzeszczenia starego domu, mogłam się bardzo łatwo pomylić.
— Czy siostra pani była ubrana?
— Nie, była w nocnej bieliźnie. W prawej ręce znaleziono spaloną zapałkę, a w lewej pudełko z zapałkami.
— Widać z tego, że zapaliła światło i rozglądała się, gdy ją coś zaniepokoiło. To jest ważne. I do jakich ostatecznych wyników doszedł koroner?
— On śledził sprawę z wielkiem natężeniem, bo zachowanie się Dr. Roylotta dobrze było znane w hrabstwie, ale nie mógł znaleźć dostatecznej przyczyny śmierci. Świadectwo moje dowiodło, że drzwi zostały zamknięte od środka, a okna były zaparte starodawnemi okiennicami i silnemi żelaznemi sztabami, które zamykało się codzień na noc. Ściany zostały troskliwie zbadane i okazało się, że wszystkie były nienaruszone, a posadzka została także dokładnie zrewidowaną, z tym samym rezultatem. Kominek jest szeroki, ale zamknięty czterema silnymi prętami. Pewnem jest przeto, że siostra moja była zupełnie sama, gdy zaskoczyło ją to nieszczęście. Oprócz tego nie było żadnego śladu jakiegokolwiek gwałtu na niej.
— A na przykład trucizna?
— Doktorzy badali ją w tym celu, ale bez pomyślnego skutku.
— A jakie jest zdanie pani o śmierci tej nieszczęśliwej osoby?
— Ja sądzę, że ona zginęła tylko z przerażenia i nerwowego wstrząśnienia, chociaż nie mogę sobie wyobrazić, coby ją mogło wprawić w taki przestrach.
— Czy w tym czasie koczowali cygani na polu?
— Tak, prawie zawsze są tam jacyś.
— A! a co pani wnosi z tej alluzyi do wstęgi jakiejś — pstrej wstęgi?
— Czasem myślałam, że to była czcza gadanina w deliryum, czasem, że to może odnosiło się do jakiejś wstążki we wsi, a może właśnie do tych cyganów na łące. Nie wiem czy to nie jaka chustka cętkowana, jaką wielu z nich nosi na głowie, nie skłoniła jej do użycia tego dziwnego przymiotnika.
Holmes potrząsnął głową ruchem człowieka niezupełnie zadowolonego.
— To jest bardzo niejasna sprawa, odezwał się, proszę dalej opowiadać.
— Dwa lata upłynęły od tego wypadku, a życie moje było jeszcze bardziej samotne niż kiedykolwiek. Jednak miesiąc temu, drogi mój przyjaciel, którego znam od dawna, zrobił mi ten zaszczyt i poprosił o moją rękę. Nazywa się Armitage — Percy Armitage — drugi syn Mra Armitage’a z Crane Water koło Reading. Mój ojczym nie sprzeciwił się temu małżeństwu i mamy się pobrać tego roku na wiosnę. Dwa dni temu zaczęto jakieś reperacye w zachodniem skrzydle budynku, a ściana mojej sypialni została przebita, tak, że musiałam się przenieść do pokoju, w którym umarła moja siostra, i spać w tem samem łóżku, w którem ona spała. Wyobraź pan sobie moje przerażenie, gdy nie śpiąc i myśląc o strasznym jej końcu, nagle usłyszałam cichy świst, który poprzedził jej śmierć. Wyskoczyłam z łóżka i zapaliłam lampę, lecz nie było nic widać w pokoju. Byłam zbyt przerażona, by wrócić do łóżka i tak ubrałam się i skoro tylko dzień nastał, wymknęłam się, najęłam dog-cart w gospodzie „Pod koroną“, która leży naprzeciw, pojechałam do Leatherhead, skąd przybyłam dziś rano umyślnie w tym celu, aby z panem się widzieć i zapytać o radę.
— Rozsądnie pani zrobiła, rzekł mój przyjaciel. Ale czy pani mi wszystko powiedziała?
— Tak, wszystko.
— Miss Roylott, pani nie powiedziała. Pani ochrania swego ojczyma.
— Dlaczego, co pan ma na myśli?
Zamiast odpowiedzi, Holmes odsłonił żabot z czarnej koronki, który pokrywał rękę, spoczywającą na kolanie naszego gościa. Pięć małych sinych plam, ślady pięciu palców były odbite na białej ręce.
— Ktoś się z panią okrutnie obszedł, powiedział Holmes.
Dama zaczerwieniła się mocno i zakryła swą uszkodzoną rękę.
— To brutal i nie wie dobrze o swojej sile.
Wówczas nastało długie milczenie, podczas którego Holmes oparł swą brodę na ręku i wpatrywał się w trzaskający ogień.
— To jest bardzo poważna sprawa, wyrzekł w końcu. Jest wiele szczegółów, które pragnąłbym poznać, zanim wytknę kierunek naszego postępowania. Ale nie mamy ani chwili do stracenia. Gdybyśmy dziś przybyli do Stoke Moran, czy byłoby możliwem dla nas przeglądnąć te pokoje bez wiedzy ojczyma pani?
— Właśnie on mówił, że uda się dziś do stolicy w jakimś bardzo ważnym interesie. Możliwem jest, że nie będzie go cały dzień w domu, i nic panom nie powinno tam przeszkadzać. Mamy teraz gospodynię, ale ona jest stara i głupia i łatwo ją mogę usunąć z domu.
— Wybornie. Watsonie, nie masz nic przeciw tej przejażdżce?
— Zupełnie nic.
— Więc przejedziemy obaj. Co pani ma teraz do czynienia?
— Mam kilka spraw, które pragnęłabym załatwić teraz, kiedy jestem w mieście. Ale powrócę pociągiem o dwunastej, tak, aby być tam na czas, gdy panowie przyjdziecie.
— I może się pani nas spodziewać zaraz popołudniu. Mam jeszcze małą sprawę do przypilnowania. Czy pani nie zaczeka na śniadanie?
— Nie, muszę odejść. Ulżyło mi już na sercu, kiedym się panu zwierzyła z mego kłopotu. Zobaczymy się popołudniu. Zarzuciła swój gęsty czarny welon na twarz i wysunęła się z pokoju.
— I cóż ty o tem wszystkiem myślisz, Watsonie, zapytał Sherlock Holmes, pochylając się w tył na fotelu.
— Wydaje mi się, że to jest bardzo ciemna i straszna sprawa.
— Dosyć ciemna i dosyć straszna.
— Chociaż, jeżeli ta dama prawdę mówi, że posadzka i ściany są w dobrym stanie i że przez drzwi, okno i kominek nie było można przejść, to siostra jej musiała być z pewnością sama, gdy spotkała ją ta zagadkowa śmierć.
— Cóż więc mają do czynienia te nocne świsty i co mogą znaczyć te dziwne słowa umierającej?
— Nie mogę pojąć.
— Gdy zestawimy te fakty, świst w nocy, obecność bandy cygańskiej, pozostającej w poufałych stosunkach ze starym doktorem, fakt, że mamy na to dowody, że doktorowi zależało na przeszkodzeniu małżeństwa swojej pasierbicy, wzmiankę umierającej o wstędze, i ostatecznie to, że Miss Helena Stoner słyszała metaliczny dźwięk, który mógł pochodzić od zasuwanej sztaby żelaznej, która ubezpieczała okiennicę, to zdaniem mojem mamy dobre dane do wyjaśnienia tajemnicy w tych granicach.
— Ale co tam robili cyganie?
— Nie mogę sobie wyobrazić.
— Widzę wiele zarzutów przeciw tej teoryi.
— A ja również. Właśnie dlatego udajemy się dzisiaj do Stoke Moran. Pragnę wiedzieć, czy zarzuty te są trafne, czy też mogą być usunięte. Ale cóż to do dyabła!
Wykrzyknik ten wyszedł od mego przyjaciela z tej przyczyny, że drzwi nasze otwarły się z łoskotem, a ogromny mężczyzna ukazał się na progu. Strój jego był dziwną mieszaniną zawodowego i wiejskiego, bo miał czarny wysoki kapelusz, długi surdut, parę wysokich kamaszy, a batog myśliwski trzymał w ręku. Był tak wysokiego wzrostu, że kapelusz jego dotykał istotnie futryny w drzwiach, a plecy zajmowały całą ich szerokość. Wielka twarz pokryta tysiącem zmarszczek, ogorzała od słońca i nacechowana wszelką złą pasyą, zwracała się od jednego z nas na drugiego, podczas gdy głęboko osadzone, żółcią nabiegłe oczy i haczykowaty, cienki, chudy nos nadawały mu wygląd starego, drapieżnego ptaka.
— Który tu jest Holmes? zapytała ta figura.
— To ja jestem, ale może i pan będziesz łaskaw powiedzieć swoje szanowne nazwisko, rzekł spokojnie mój przyjaciel.
— Jestem Dr. Grimesby Roylott of Stoke Moran.
— Przyjemnie mi w istocie, doktorze, powiedział Holmes słodko. Proszę usiąść.
— Nie potrzeba mi tego. Moja pasierbica była tutaj. Wyśledziłem ją. Co ona panu mówiła?
— Jest trochę zimno, jak na tę porę roku.
— Co ona panu powiedziała, wrzasnął stary z wściekłością.
— Ale słyszałem, że szafran się dobrze zapowiada, mówił mój przyjaciel jednym ciągiem.
— Aha! pan mnie zbywasz niczem, tak? rzekł nasz nowy gość, postąpił krok naprzód i potrząsnął swym batogiem. — Znam cię, ty łajdaku! Słyszałem o tobie przedtem! Tyś ten wszędzie węszący Holmes.
Mój przyjaciel uśmiechnął się.
— Holmes wścibski!
Twarz mego przyjaciela rozszerzyła się w uśmiechu.
— Holmes szpicel ze Scotlandyardu.
Holmes parsknął serdecznym śmiechem.
— Rozmowa z panem jest wielce ucieszna, rzekł. Kiedy pan wyjdzie, zamknij pan drzwi za sobą, bo jest porządny przeciąg.
— Pójdę, gdy powiem, co mam do powiedzenia. Nie waż się mieszać do moich spraw. Wiem, że Miss Stoner tu była — wyśledziłem ją! Jestem niebezpiecznym człowiekiem, gdy kto mi wlezie w drogę! Popatrzno! — Szybko postąpił naprzód, chwycił pogrzebacz i wygiął go w kabłąk swojemi ogromnemi opalonemi rękami. — Uważaj więc i strzeż się moich łap, warknął i cisnąwszy zgięty haczyk, wyszedł z pokoju.
— Wygląda na bardzo miłą osobę, mówił Holmes, śmiejąc się. Nie jestem wcale tak otyły, ale gdyby pozostał, to mógłbym mu pokazać, że moja ręka nie jest o wiele słabszą od jego.
Gdy to mówił, chwycił stalowy pogrzebacz i nagłym ruchem wyprostował go napowrót.
— Pomyśleć, że był na tyle śmiałym, by mieszać mnie z detektywami policyjnymi. Jednak ta okoliczność jest niezłą przyprawką do naszego badania i spodziewam się, że nasza mała znajoma nie ucierpi z powodu swej nieroztropności, że dała się wyśledzić temu brutalowi. A teraz, Watsonie, każmy sobie dać śniadanie, a potem ja udam się do sądu, gdzie spodziewam się pozyskać kilka dat, które mogą nam pomódz w tej sprawie.
Dochodziła już pierwsza godzina, gdy Sherlock Holmes powrócił ze swojej wyprawy. Trzymał w ręku kartkę białego papieru, pokreśloną uwagami i cyframi.
— Widziałem testament nieboszczki żony doktora, mówił. Aby oznaczyć dokładnie jego wartość, zmuszony byłem poznać obecne wartości ulokowanych kapitałów, z czem to się ściśle łączy. Ogólny kapitał, który w czasie śmierci żony wynosił blizko 1100 funtów szterlingów, teraz zmalał do 750 funtów szterlingów z powodu spadku cen produktów rolniczych. Każda córka ma prawo do 250 funtów na wypadek zamążpójścia. Widać z tego, że gdyby obie dziewczęta wyszły za mąż, a choćby jedna, to w każdym razie ładnieby to uszczupliło dochody tej pięknej lali. Trud mój ranny nie był daremny, ponieważ się pokazało, że ten pan ma poważne dane, aby stanąć na przeszkodzie czemuś podobnemu. Ale teraz, Watsonie, jest to za poważna sprawa, aby mitrężyć czas, zwłaszcza, że stary wie, że my się zajmujemy jego sprawkami, więc jeżeliś gotów, to zawołamy dorożkę i pojedziemy na Waterloo. Bardzo byłbym zadowolony, gdybyś włożył swój rewolwer do kieszeni. System Eleya nr. 2. jest wybornym argumentem dla pana, który umie giąć stalowe pogrzebacze w kabłąk. To, i szczoteczka do zębów, to zdaje mi się wszystko, czego potrzebujemy.
Na dworcu Waterloo na szczęście trafiliśmy na pociąg do Leatherhead, gdzie najęliśmy wózek w gospodzie na stacyi i jechaliśmy 4 lub 5 mil miłemi drogami hrabstwa Surrey. Był to wspaniały dzień, słońce świeciło jasno, a kilka postrzępionych obłoków pędziło po niebie. Drzewa i przydrożne żywopłoty właśnie wypuszczały pierwsze zielone pędy, a powietrze nasycone było przyjemnym zapachem wilgotnej ziemi. Mnie przynajmniej uderzał dziwny kontrast pomiędzy miłą zapowiedzią wiosny, a ciemną sprawą, w którą byliśmy wmieszani. Mój przyjaciel siedział na przedzie wózka z założonemi rękami, z kapeluszem nasuniętym na oczy, a brodą opuszczoną na piersi, pogrążony w najgłębszem zamyśleniu. Ale nagle powstał, dotknął mego ramienia i wskazał ręką ponad łąki.
— Patrz tam, rzekł.
Zapuszczony park opadał łagodnym stokiem, przechodząc w gęsty gaik na samym wierzchołku. Tam, wśród konarów drzew wysterczały szare przyczółki i wysoki dach starożytnej budowli.
— Stoke Moran? zapytał.
— Tak, panie, to jest dom Dr. Grimesby Roylott, zauważył furman.
— Widać tam jakieś rusztowanie, powiedział Holmes; właśnie tam jedziemy.
— Tam jest wieś, objaśniał furman, wskazując na gromadę dachów w pewnej odległości na lewo; ale jeżeli panowie życzycie sobie dostać się do dworu, to możecie skrócić sobie drogę przez ten przełaz, a dalej przez ścieżkę polną. To tam, gdzie ta pani idzie.
— A ta pani, to zdaje mi się Miss Stoner, zauważył Holmes, robiąc z ręki daszek nad oczyma. Myślę, że lepiej będzie, jeżeli zrobimy tak, jak mówicie.
Wysiedliśmy, zapłacili za jazdę, a wózek potoczył się drogą do Leatherhead.
— Myślę, że to dobrze, rzekł Holmes, gdyśmy weszli przez przełaz do parku, jeżeli ten człowiek myśli, że myśmy tu przybyli jako architekci albo w jakimś interesie. To uchroni nas od podejrzeń. Dzień dobry, Miss Stoner. Widzi pani, żeśmy dotrzymali słowa.
Poranna nasza klientka spieszyła na nasze spotkanie, a po twarzy widać było jej radość.
— Czekałam tak niecierpliwie na panów, zawołała, ściskając serdecznie naszą dłoń. Wszystko złożyło się wyśmienicie. Dr. Roylott pojechał do miasta i niepodobieństwem jest, by wrócił przed wieczorem.
— Mieliśmy przyjemność poznać doktora, rzekł Holmes i w kilku słowach przedstawił, co zaszło.
Miss Stoner pobladła gwałtownie, słysząc te słowa.
— Wielki Boże! krzyknęła, on mnie więc śledził.
— Tak wygląda.
— Jest to człowiek tak przebiegły, że nigdy nie wiem, kiedy jestem bezpieczna przed nim. Ach! Co on powie, gdy wróci.
— Musi się sam dobrze pilnować, ponieważ może się przekonać, że ktoś jeszcze chytrzejszy idzie za nim w trop. Musi się pani zamknąć przed nim na noc. Jeżeli się zachowa brutalnie, to zawieziemy panią do ciotki w Harrow. Teraz wykorzystajmy czas, jak można najlepiej, proszę więc zaprowadzić nas natychmiast do pokoi, w których mamy przeprowadzić badanie.
Budynek był z szarych, porosłych mchem kamieni; składał się z wyższej części środkowej i dwóch skrzydeł, wysuniętych w bok jak kleszcze u raka. W jednem z tych skrzydeł okna były powybijane i zabite deskami, podczas gdy dach był miejscami załamany, prawdziwy obraz ruiny. Środkowa część znajdowała się w trochę lepszym stanie, ale prawe skrzydło było stosunkowo nowe, a firanki u okien i niebieskawy dym, unoszący się z kominów, świadczyły, że tam właśnie mieszkała rodzina. Jakieś rusztowania wzniesiono przy końcu ściany, a mur kamienny poprzebijany, ale nie było ani śladu jakichś robotników w czasie naszej wizyty. Holmes chodził sobie powoli po zaniedbanej łące i z głęboką uwagą badał zewnętrzną stronę okien.
— To, zdaje mi się, należy do pokoju, w którym pani zwykle sypia, środkowe do siostry pani, a to najbliższe środkowej części budynku, do pokoju Dr. Roylotta.
— Zupełnie tak. Ale ja teraz śpię w środkowym pokoju.
— Niby z powodu naprawy. Swoją drogą, nie zdaje mi się, aby była konieczna potrzeba reperacyi tej części.
— Niema żadnej. Jestem święcie przekonana, że to był pretekst, aby mnie usunąć z mego pokoju.
— A! to jest podejrzane. Ale po drugiej stronie tego wązkiego skrzydła biegnie kurytarz, na który wychodzą drzwi tych trzech pokoi. Czy są tam jakie okna?
— Tak, ale bardzo małe. Za ciasne, aby się kto mógł przez nie dostać.
— Kiedy więc obie panie zamknęły drzwi swoje na noc, to pokoje pań były niedostępne. Teraz możeby pani była tak łaskawa wejść do swego pokoju i założyć okiennice.
Miss Stoner zrobiła tak, a Holmes po troskliwej rewizyi przy otwartem oknie, usiłował na wszelki sposób przemocą otworzyć okiennicę, ale to mu się nie powiodło. Nie było żadnej szpary, by można włożyć nóż i podnieść zasuwy. Potem przez soczewkę badał zawiasy, ale były one z silnego żelaza, głęboko wpuszczone w gruby mur.
— Hm! mruknął, skubiąc swą brodę w zakłopotaniu, moja teorya przedstawia pewne trudności. Nikt nie mógł otworzyć tych okiennic, jeżeli one były zaryglowane. Dobrze, zobaczymy czy we wnętrzu niema jakich szczegółów, któreby rozjaśniły tę sprawę.
Małe boczne drzwi prowadziły na czysto wymyty kurytarz, na który wychodziły trzy sypialnie. Holmes nie chciał badać trzeciego pokoju, tak, że przeszliśmy odrazu do drugiego, w którym obecnie spała Miss Stoner i w którym jej siostra znalazła śmierć. Był to mały zaciszny pokój z nizkim sufitem i szerokim kominkiem jak zwykle w starych domach wiejskich. Ciemna komoda stała w jednym rogu, łóżko z białą kapą w drugim, a stolik do ubierania się po lewej stronie okna. Te sprzęty i dwa wyplatane krzesełka składały się na całe umeblowanie pokoju, a oprócz tego był kwadratowy dywan. Obicia ścian dokoła pokoju i futryny były z ciemnego stoczonego przez robaki dębowego drzewa, tak stare i wypełzłe, że mogły pochodzić z czasów budowy domu. Holmes postawił jedno krzesło w kącie i siedział w milczeniu, podczas gdy oczy jego błądziły po ścianach, badając z góry na dół każdy szczegół pokoju.
— Gdzie prowadzi ten dzwonek, zapytał w końcu, wskazując na taśmę grubą od dzwonka, która wisiała nad łóżkiem, a kutas jej leżał na poduszce.
— On wiedzie do pokoju gospodyni.
— Wygląda mi na nowszy niż inne rzeczy.
— Tak, umieszczono go tutaj przed kilkoma laty.
— Siostra pani musiała go zażądać.
— Nie, nigdy nie słyszałam, żeby go kiedy nawet używała. Zwykle chodziłyśmy same, jeżeli nam czego było potrzeba.
— Rzeczywiście, wydaje się niepotrzebnem umieszczać tutaj taki piękny dzwonek. Daruj pani, że przez kilka minut będę badał tę podłogę. Pochylił się nad posadzką i co chwila przykładając soczewkę do oczu, skrupulatnie badał każdą szparę między deskami. Potem to samo zrobił z deskami, któremi był wyłożony pokój. Ostatecznie przeszedł do łóżka i przez pewien czas patrzył się na nie i wodził oczyma wzdłuż ściany. Wreszcie wziął do ręki taśmę od dzwonka i szarpnął nią silnie.
— Jakto, on jest niemy? zapytał.
— Nie chce dzwonić?
— Nie, nawet nie jest przymocowany do drutu. To jest bardzo interesujące. Może pani widzi teraz, że jest przytwierdzony do haczyka tuż pod otworem małego wentylatora.
— Co za niedorzeczność. Nigdym tego przedtem nie zauważyła.
— Bardzo dziwne, mruknął Holmes ciągnąc za taśmę. Jest kilka bardzo dziwnych szczegółów w tym pokoju. Naprzykład, co to za głupi musiał być architekt, by zakładać wentylator do drugiego pokoju, kiedy tak samo można było połączyć go z powietrzem na dworze.
— To jest także zupełnie nowe, powiedziała miss Stoner.
— Założono go równocześnie z taśmą do dzwonka, zauważył Holmes.
— Tak, dokonano tu kilku drobnych zmian w tym czasie.
— Wydaje mi się, że ma to bardzo interesujący charakter — taśmy do dzwonków nie dzwoniących, wentylatory, które nie przepuszczają świeżego powietrza. Za pozwoleniem pani, Miss Stoner, teraz przeniesiemy nasze poszukiwania do sąsiedniego apartamentu.
Pokój Dr. Grimesby Roylott był większy niż jego pasierbicy, ale również niewykwintnie umeblowany. Łóżko obozowe, mała drewniana półka pełna książek przeważnie lekarskich, fotel obok łóżka, proste krzesło drewniane stojące pod ścianą, okrągły stół i wielka żelazna szafa, oto były główne przedmioty, na które natrafiło nasze oko. Holmes chodził dokoła pokoju i badał każdą rzecz z najwyższem zainteresowaniem.
— Co tutaj jest? zapytał dotykając się szafy.
— Papiery i dokumenty mego ojczyma.
— O! Pani więc widziała tę szafę we środku?
— Tylko raz, kilka lat temu. Przypominam sobie, że była pełna papierów.
— Czy tam nie ma naprzykład kota we środku?
— Nie, co za dziwne przypuszczenie!
— Ale proszę popatrzyć na to.
Zdjął mały talerzyk mleka, który stał na szafie.
— Nie, my nie trzymamy kota, ale jest czita i pawian.
— Ach tak, prawda. Ale czita jest wielkim kotem i wątpię, żeby talerzyk mleka wystarczał na to, by zadowolić jej potrzeby. Jest jedna rzecz, co do której pragnąłbym się upewnić.
Usiadł w kuczki przed drewnianem krzesłem i badał siedzenie z największą uwagą.
— Dziękuję pani. Załatwiłem wszystko, powiedział wstając i wkładając soczewkę do kieszeni. Hallo! A to interesująca rzecz!
Przedmiotem, który zwrócił jego uwagę, był mały bat na psa, wiszący w jednym rogu łóżka. Ale był on zwinięty i zawiązany w pętlicę.
— Co ty sadzisz o tem, Watsonie?
— Jest to dosyć zwyczajny bat. Ale nie wiem, pocoby on miał być związany.
— To nie jest tak całkiem zwyczajne, prawda? Ach tak! Teraz jest świat bezbożny, ale kiedy już wykształcony człowiek wysila swój mózg na zbrodnie, to przejdzie wszystkich złoczyńców na ziemi. Myślę, że teraz dosyć widziałem; proszę pani, Miss Stoner, wyjdziemy na łąkę.
Nie widziałem nigdy twarzy mego przyjaciela tak ponurej, a brwi jego tak zmarszczonych, jak to było, kiedyśmy wracali z miejsca poszukiwań. Przeszliśmy kilka razy po łące, ale ani Miss Stoner, ani ja, nie chcieliśmy przerywać jego zamyślenia, aż on sam ocknął się z przykrych myśli.
— Jest bardzo ważną rzeczą, Miss Stoner, przemówił, że pani powinna bezwzględnie stosować się do moich rad, pod każdym względem.
— Najzupełniej tak uczynię.
— Sprawa jest za poważna, aby się wahać. Życie pani może od tego zależeć, czy się pani na to zgodzi.
— Zapewniam pana, że się zdaję na pana zupełnie.
— Po pierwsze, mój przyjaciel i ja musimy przepędzić noc w pokoju pani.
Miss Stoner i ja wypatrzyliśmy się na niego ze zdziwieniem.
— Tak, to musi tak być. Pozwoli pani wyjaśnić tę rzecz. Zdaje mi się, że tam jest wiejska gospoda.
— Tak, pod Koroną.
— Bardzo dobrze. Okna pani można stamtąd widzieć?
— Pewnie.
— Musi się pani zamknąć w swoim pokoju pod pozorem bolu zębów, kiedy ojczym pani powróci. Potem, kiedy pani usłyszy, że on udał się do siebie na noc, otworzy pani okiennice w oknie, odsunie rygle i postawi tam lampę jako sygnał dla nas, a potem wymknie się pani do zwykle przez siebie zajmowanego pokoju, wziąwszy to, co pani będzie potrzebne. Nie wątpię, że pomimo reparacyi, będzie pani mogła tam przepędzić jedną noc.
— O tak, z łatwością.
— Resztę pozostawi pani nam.
— Ale co pan zamierza uczynić?
— Spędzimy noc w pokoju i będziemy badali przyczynę tego głosu, który panią niepokoi.
— Jestem przekonana, Mr. Holmes, że pan już rozstrzygnąłeś tę sprawę, rzekła Miss Stoner, kładąc swą rękę na ramieniu mego towarzysza.
— Może i rozstrzygnąłem.
— Więc zlituj się pan i powiedz mi, jaka była przyczyna śmierci mojej siostry.
— Wolałbym mieć jaśniejsze dowody, zanim to powiem.
— Ostatecznie może mi pan powie, czy mój domysł jest słuszny i czy ona zginęła z jakiegoś nagłego przerażenia?
— Nie, ja tak nie sądzę. Myślę, że prawdopodobnie była jakaś więcej realna przyczyna. A teraz Miss Stoner, musimy panią opuścić, bo gdyby Dr. Roylott powrócił i widział nas, to cała podróż byłaby daremną. Do widzenia i proszę być odważną, bo jeżeli uczyni pani to co powiedziałem, to może pani być pewną, że szybko usuniemy niebezpieczeństwa, jakie pani zagrażają.
Sherlock Holmes i ja z łatwością najęliśmy pokój sypialny i bawialny w gospodzie pod Koroną. Były one na piątrze i z naszego okna mieliśmy widok na aleję z bramą i zamieszkałe skrzydło dworu Stoke Moran. O zmroku widzieliśmy, jak przyjeżdżał Dr. Grimesby Roylott i jak jego potężna figura odbijała od drobnej postaci chłopca, który go wiózł. Chłopcu było jakoś trudno otworzyć ciężką żelazną bramę i słyszeliśmy ochrypły głos doktora i widzieliśmy, z jaką wściekłością potrząsnął zaciśniętą pięścią ku chłopcu. Wózek popędził, a w kilka minut później ujrzeliśmy, jak nagle pomiędzy drzewami zabłysło światło, jakby zapalono lampę w jednej z bawialni.
— Czy wiesz, Watsonie, mówił Holmes, gdyśmy siedzieli razem wśród zapadającej ciemności, że w istocie mam pewne skrupuły, czy cię wziąć ze sobą dziś w nocy. Grozi wyraźne niebezpieczeństwo.
— Czy mogę ci pomódz?
— Obecność twoja może być nieocenioną.
— Więc z pewnością pójdę.
— Bardzo to ładnie z twojej strony.
— To więcej widziałeś w tych pokojach niżeli ja mogłem dostrzedz.
— Nie, ale zdaje mi się, że dalej postąpiłem w moich wnioskowaniach. Wyobrażam sobie, żeś widział to wszystko co i ja.
— Nie zauważyłem nic nadzwyczajnego prócz taśmy do dzwonka, ale jakiemuby celowi ona odpowiadała, to więcej niż mogę sobie wyobrazić.
— Widziałeś także wentylator?
— Tak, ale nie sądzę, żeby to było coś tak niezwykłego, mieć mały otwór pomiędzy dwoma pokojami. Jest on tak mały, że ledwo szczur by się mógł przecisnąć.
— Wiedziałem, że powinniśmy znaleźć wentylator, jeszcze nim przybyliśmy do Stoke Moran.
— Mój drogi!
— O tak, wiedziałem. Przypominasz sobie, jak ona mówiła, że siostra jej mogła czuć dym cygar Dr. Roylotta. To naturalnie natychmiast nasunęło mi myśl, że musi być połączenie między oboma pokojami. Mógł to być tylko mały otwór, bo inaczej zauważyłby go koroner przy śledztwie. Wnosiłem więc, że to wentylator.
— Ale cóżby miało być w tem złego.
— Nic, jest tylko szczególny zbieg okoliczności. Zrobiono wentylator, zawieszono taśmę od dzwonka, a kobieta, która spała w tym pokoju, umiera. Czy cię to nie uderza?
— Dotychczas nie mogę widzieć żadnego związku.
— Czyś nie zauważył czegoś bardzo osobliwego w tem łóżku?
— Nie.
— Jest ono przytwierdzone do podłogi. Czyś kiedy przedtem widział łóżko przymocowane tak jak to?
— Nie mogę powiedzieć, żebym kiedy widział.
— Osoba ta nie mogła ruszyć swego łóżka. Musiało ono zawsze być w tem samem położeniu w stosunku do wentylatora i do taśmy, możemy ją tak nazwać, bo jest jasnem, że nigdy nie myślano o dzwonku.
— Holmesie, krzyknąłem, zdaje mi się, że widzę jak przez mgłę, do czego ty zmierzasz. Trafiliśmy jeszcze na czas, by przeszkodzić jakiejś sprytnej i strasznej zbrodni.
— Rzeczywiście sprytna i straszna. Jeżeli doktor schodzi na złą drogę, to jest pierwszym kryminalistą, bo ma odwagę i zna się na rzeczy. Palmer i Pritchard[5] byli wielkimi uczonymi. Ten człowiek sięga głębiej nawet, ale myślę, Watsonie, że trafił na sprytniejszych od siebie. Najemy się jednak dosyć strachu zanim ta noc przejdzie; na miłość zapalmy w spokoju fajkę i zwróćmy nasze myśli na parę godzin na jakiś weselszy temat.
Około dziewiątej godziny światło pomiędzy drzewami znikło i zupełna ciemność zapanowała w kierunku dworu. Dwie godziny minęły powoli, a potem nagle właśnie z uderzeniem jedenastej, jedno jasne światło błysnęło na prawo przed nami.
— To sygnał dla nas, powiedział Holmes i skoczył na równe nogi, pochodzi on z środkowego okna.
Gdyśmy wyszli, Holmes zamienił kilka słów z gospodarzem, tłumacząc, że wybieramy się tak późno na wizytę do znajomego, i możliwem jest, że spędzimy tam noc. W chwilę później znajdowaliśmy się na ciemnej drodze, zimny wiatr wiał nam w twarz, a jedno żółte światło błyszczało przed nami w ciemności, jakby nam wskazywało drogę w naszej nocnej włóczędze.
Nie było bardzo trudno wejść na grunta posiadłości, bo w starym murze ogrodowym było wiele nienaprawionych dziur. Krocząc wśród drzew, przybyliśmy na łąkę, przeszliśmy ją i właśnie mieliśmy wleźć przez okno, gdy nagle z kląbu krzewów wawrzynowych wypadło coś, co wyglądało na jakieś ohydne, powykrzywiane dziecko, rzuciło się na trawę przekrzywiając się i szybko potem popędziło przez łąkę i znikło w ciemności.
— Mój Boże, wyszeptałem, widziałeś to?
Holmes zatrwożył się na chwilę jak i ja. W przerażeniu ścisnął rękę moją jakby kleszczami. Potem roześmiał się po cichu i szepnął mi do ucha:
— To piękne gospodarstwo. To jest pawian.
Zapomniałem o tych dziwnych pieszczochach, w których się lubował doktor. Była jeszcze czita i w każdej chwili mogliśmy ją poczuć na naszych ramionach. Wyznaję, że zrobiło mi się lżej na sercu, gdy idąc za przykładem Holmesa, zdjąwszy trzewiki, znalazłem się w sypialni. Towarzysz mój bez szmeru zamknął okiennice, postawił lampę na stole i powiódł oczyma dokoła pokoju. Wszystko było tak jakeśmy widzieli w dzień. Potem przysunął się do mnie, złożył rękę w trąbkę i szepnął do mego ucha tak cicho, że zaledwie mogłem rozróżnić słowa:
— Najmniejszy głos byłby zgubnym dla naszych planów.
Skinąłem głową na znak, żem usłyszał.
— Musimy siedzieć bez światła. Onby je spostrzegł przez wentylator.
Kiwnąłem znowu głową.
— Nie zdrzemnij się; życie twoje może tylko od tego zależeć. Miej swój rewolwer gotowy, na wypadek gdybyśmy go potrzebowali. Ja będę siedział na kraju łóżka, a ty na tem krześle.
Wyjąłem rewolwer i położyłem go na rogu stołu.
Holmes przyniósł był ze sobą długą cienką laskę i umieścił ją obok siebie na łóżku, obok tego położył pudełko zapałek i kawałek świecy. Potem zgasił lampę i zostaliśmy w ciemności.
Nigdy nie zapomnę tego strasznego czuwania. Nie mogłem słyszeć żadnego głosu, ani nawet oddechu, a mimo to wiedziałem, że przyjaciel mój siedział o kilka stóp odemnie z otwartemi oczyma, w takiem samem napięciu nerwów, w jakiem i ja się znajdowałem. Okiennice nie przepuszczały najmniejszego promienia światła, a my czekaliśmy pogrążeni w najzupełniejszej ciemności. Z zewnątrz doleciał czasem krzyk nocnego ptaka, a raz tuż przy samem oknie odezwał się długi, przeciągły koci jęk, który mówił nam, że czita rzeczywiście była na wolności. Z oddali mogliśmy słyszeć głębokie dźwięki parafialnego zegara, który wydzwaniał każdy kwadrans. Jakże długimi wydawały się nam te kwadranse. Wybiła dwunasta, pierwsza, druga, trzecia, a my ciągle w milczeniu wyczekiwaliśmy tego co się stanie. Nagle w otworze wentylatora zabłysło na chwilę światło, ale zaraz znikło. Rychło potem uczuliśmy silny zapach palącej się oliwy i rozgrzanej blachy. Ktoś zapalił w sąsiednim pokoju ślepą latarnię. Usłyszałem lekki szmer jakby się ktoś poruszył, a potem wszystko jeszcze bardziej ucichło, chociaż odór wzrósł więcej. Przez pół godziny wytężałem daremnie ucho. Potem nagle dał się słyszeć inny głos — bardzo cichy, łagodny, podobny do tego, jaki wydaje para uchodząca z kotła małym otworem, ale ustawicznie. W tej chwili, gdy to doszło do naszych uszu, Holmes zeskoczył z łóżka, zapalił zapałkę i z wściekłością trzasnął laską po taśmie od dzwonka.
— Widzisz to, Watsonie? wrzasnął, widzisz to?
Ale ja nic nie widziałem. W chwili gdy Holmes zapalił światło, usłyszałem cichy wyraźny świst, ale nagły blask olśnił tak moje znużone oczy, że nie mógłbym powiedzieć, w co mój przyjaciel uderzył z taką wściekłością. Zobaczyłem jednak, że twarz jego była śmiertelnie blada i pełna zgrozy i obrzydzenia.
Holmes przestał bić i wpatrywał się w wentylator, gdy nagle przedarł ciszę nocną najstraszniejszy ryk, jaki kiedy słyszałem. Wzmagał się bardziej i bardziej, ochrypłe wycie boleści, trwogi i złości, wszystko zmieszane razem okropnie. Mówiono, że tam we wsi, nawet na odległem probostwie krzyk ten pobudził śpiących. Uderzyło zimno do naszych serc i stałem zapatrzony w Holmesa, a on we mnie, dopóki ostatnie echa nie skonały w ciszy, z której powstały.
— Co to może znaczyć? wyjąkałem.
— To znaczy, że wszystko się skończyło, odpowiedział Holmes. I może ze wszystkiego to jest najlepsze. Weź swój rewolwer i wejdziemy do pokoju Dr. Roylotta.
Z powagą na twarzy zapalił lampę i wyszedł na kurytarz. Uderzył dwa razy w drzwi i wszedł do pokoju, a ja tuż za nim z odwiedzionym rewolwerem w ręce.
Zdumiewający widok uderzył nasze oczy. Na stole stała ślepa latarnia z zasuwą na pół otwartą i rzucała oślepiający promyk światła na żelazną szafę, której drzwi stały otworem. Obok tego stołu, na drewnianem krześle Dr. Grimesby Roylott odziany w długi szary szlafrok, jego kości policzkowa odstawały, a bose nogi tkwiły w czerwonych tureckich pantoflach. Na kolanach leżał krótki batog z długą pętlicą, który zauważyliśmy w dzień. Broda jego była zadarta do góry, a oczy strasznie wytrzeszczone i zastygłe, utkwione były w jeden kąt sufitu. W około czoła miał dziwną żółtą przepaskę z ciemnemi plamami, która zdawała się ściśle przylegać do jego głowy. Gdyśmy weszli, nie wydał z siebie żadnego głosu, ani się nie poruszył.
— Wstęga! Pstra wstęga! szepnął Holmes.
Postąpiłem o krok naprzód. W tej chwili dziwna przepaska zaczęła się ruszać i z pomiędzy włosów wynurzyła się płaska trójkątna głowa i nadęta szyja obmierzłego węża.
— To jest żmija bagienna! krzyknął Holmes, najjadowitszy wąż w Indyach. Doktor zginął w dziesięć sekund po ukąszeniu. Zbrodnia w istocie skrupiła się na zbrodniarzu, a sprawca wpadł w pułapkę, którą zastawił dla drugiego. Wsadzimy to stworzenie z powrotem do kryjówki, a potem usuniemy Miss Stoner w jakieś bezpieczne miejsce i damy znać o tem co się stało policyi hrabstwa.
Mówiąc to, wziął szybko batog z kolan zmarłego i założywszy pętlicę w koło karku gadu, ściągnął go ze strasznego legowiska i niosąc na długość ramienia od siebie, wrzucił do żelaznej szafy, którą zamknął za nim.
Oto prawdziwe fakty, odnoszące się do śmierci Dr. Grimesby Roylott, of Stoke Moran. Niema potrzeby przedłużać opowiadania, które i tak już przybrało zbyt wielkie rozmiary szczegółami: jakeśmy zanieśli przykrą wiadomość przerażonej dziewczynie, jak odwieźliśmy ją rano pociągiem i oddali pod opiekę jej dobrej ciotce w Harrow, jak policya doszła po długiem śledztwie do wniosku, że Doktor znalazł śmierć przez nieostrożną zabawę z niebezpiecznym faworytem. Reszty dowiedziałem się jeszcze od Holmesa, gdyśmy wracali następnego dnia.
— Doszedłem do najzupełniej błędnego wniosku, opowiadał, co dowodzi, mój drogi Watsonie, jak zawsze niebezpiecznie jest opierać rozumowanie na niedostatecznych danych. Obecność cyganów i słowo wstęga, którego użyła biedna dziewczyna, bezwątpienia aby wyjaśnić zjawisko, jakie ujrzała przy świetle zapałki, wystarczały, aby mnie naprowadzić na zupełnie zły trop. Mogę sobie rościć tylko pretensye do zasługi o tyle, żem się jednak natychmiast zoryentował w sytuacyi kiedy widocznem się stało, że jakiekolwiek niebezpieczeństwo zagrażało mieszkance tego pokoju, nie mogło pochodzić ani od okna, ani z drzwi. Moja uwaga zwróciła się szybko, jakem ci to już wspominał, na ten wentylator i na taśmę zwieszającą się nad łóżkiem. Odkrycie, że dzwonek nie dzwonił i że łóżko było przymocowane do podłogi, natychmiast obudziło moje podejrzenie, że taśma była jakby pomostem dla czegoś przełażącego przez otwór i schodzącego na łóżko. Myśl o wężu w tej chwili przyszła mi do głowy, a kiedym ją skojarzył z wiadomością, że doktorowi posyłano zwierzęta indyjskie, pomyślałem sobie, że prawdopodobnie jestem na dobrym tropie. Pomysł zadania trucizny w ten sposób, żeby nie zostało to odkryte przez jakie badania chemiczne, był właśnie takim, jakiego należało się spodziewać u mądrego, a nielitościwego człowieka, który przebywał na wschodzie. Szybkość, z jaką taka trucizna zwykła działać, powinna także przemawiać za tem, z tego punktu widzenia. Musiałby to być bystry koroner, żeby mógł rozróżnić dwa drobne czarne ukłucia, któreby wskazały, gdzie trucizna zaczęła dokonywać dzieła zniszczenia. Potem myślałem o świście. Doktór musiał z pewnością przywoływać w ten sposób gada, zanim światło dzienne odkryłoby go na ofierze. Wyćwiczył go w ten sposób zapewne przy pomocy mleka, które widzieliśmy, aby wracał do niego na wezwanie. Musiał go umieszczać w wentylatorze o godzinie, która wydawała mu się najlepszą, z tą pewnością, że gad popełza po taśmie i zlezie na łóżko. Mógł on ukąsić lub nie mieszkankę pokoju, ona mogła przez cały tydzień co noc unikać śmierci, ale prędzej, czy później musiała paść jej ofiarą.
Przyszedłem do tych wniosków, zanim jeszcze wszedłem do pokoju doktora. Badanie jego krzesła pokazało mi, że miał zwyczaj stawać na niem, co na przykład byłoby potrzebne w tym celu, jeżeli chciał dostać do wentylatora. Wygląd szafy, talerzyk z mlekiem i pętlica przy batogu, wyjaśniały wszelkie wątpliwości, jakie mogły pozostać. Metaliczny dźwięk, jaki słyszała Miss Stoner, widocznie pochodził stąd, że ojczym spiesznie zamykał drzwi szafy za jej strasznym lokatorem. Doszedłem do tej decyzyi, a kroki, jakie przedsięwziąłem, by wystawić sprawę na próbę, znasz już. Usłyszałem syk stworzenia i natychmiast zapaliłem światło i uderzyłem na gada.
— Z tym rezultatem, że on uciekł przez wentylator.
— A i z tym także, żem był przyczyną napadu jego na swego pana. Kilka uderzeń mojej laski trafiło go i obudziło zjadliwe jego usposobienie, tak, że rzucił się na pierwszą osobę, jaką ujrzał. W ten sposób bezwątpienia, winien jestem pośrednio śmierci Dr. Grimesby Roylotta, ale nie mogę powiedzieć, żeby to zbytnio obciążało moje sumienie.
Było to nieco przedtem nim mój przyjaciel Sherlock Holmes przyszedł do zdrowia po chorobie wynikłej z niezmiernie wytężonej pracy na wiosnę roku 1887. Cała sprawa kompanii niderlandzko-sumatrzańskiej i olbrzymie projekty barona Maupertuis, są zbyt świeże w umysłach publiczności i zbyt ściśle dotykają polityki i finansów, aby służyły za temat do tej seryi szkiców. Daje to jednak sposobność przedstawienia, pośrednio, osobliwego i skomplikowanego problemu, w którym mój przyjaciel mógł zademonstrować nową broń z pośród wielu, któremi przez całe swe życie stacza walkę z występkiem.
Odwołując się do moich notatek, widzę, że było to 14. kwietnia, gdym otrzymał telegram z Lyonu, który mi doniósł, że Holmes leży chory w hotelu Dulong. W przeciągu 24 godzin byłem w pokoju chorego i pocieszyłem się odkryciem, że nie było u niego groźnych symptomatów. Jednak żelazny jego organizm ugiął się pod brzemieniem dochodzenia ciągnącego się przez dwa miesiące, on nigdy mniej nie pracował jak 15 godzin na dzień i więcej niż raz, jak mnie zapewniał, był zajęty swem zadaniem przez 5 dni bez przerwy. Zaszczytny rezultat jego pracy nie mógł go uchronić od reakcyi po tak strasznem wyczerpaniu, i w czasie, gdy Europa rozbrzmiewała jego imieniem, i kiedy jego pokój był prawie po kostki zasypany telegramami gratulacyjnymi, znalazłem go wycieńczonym do ostateczności. Nawet świadomość, że powiodło mu się w wypadku, gdzie policya trzech krajów zbłądziła, że zdemaskował kompletnie najsprytniejszego oszusta w Europie, nie wystarczała, by go podnieść z niemocy.
W 3 dni później powróciliśmy obaj na Baker-Street, lecz widocznem było, że memu przyjacielowi najwięcejby pomogła zmiana, a myśl o tygodniu spędzonym na wiosnę na wsi była także dla mnie pełną powabów. Mój dawny przyjaciel pułkownik Hayter, który pozostawał pod moją opieką lekarską w Afganistanie, kupił dom blizko Reigate w Surrey i często prosił mnie, żebym przybył do niego w odwiedziny. Przy ostatniej sposobności zaznaczył, że gdyby mój przyjaciel chciał tylko przyjść ze mną, to przyjmie go z otwartemi ramionami. Musiałem użyć trochę dyplomacyi, ale kiedy Holmes zrozumiał, że gospodarz jest kawalerem i że pozostawioną mu będzie zupełna swoboda, zgodził się na mój projekt i w tydzień po naszym powrocie z Lyonu byliśmy pod dachem pułkownika. Hayter był starym, dobrym żołnierzem, który widział dużo, i jakem się spodziewał, on i Holmes przypadli sobie do gustu.
Wieczorem po naszym przybyciu siedzieliśmy po obiedzie w zbrojowni pułkownika, Holmes wyciągnięty na sofie, podczas gdy Hayter i ja przeglądaliśmy mały jego arsenał broni palnej.
— Swoją drogą, odezwał się nagle, wezmę jeden z tych pistoletów ze sobą na górę, ponieważ jesteśmy zaniepokojeni.
— Zaniepokojeni! powtórzyłem.
— Tak, mieliśmy niedawno wypadek w okolicy. Do domu starego Actona, który jest jednym z magnatów naszego hrabstwa, włamano się ostatniego poniedziałku. Nie zrobiono wielkiej szkody, ale drabów jeszcze nie schwytano.
— Nie ma poszlaków? zapytał Holmes, podnosząc oczy na pułkownika.
— Niema jeszcze żadnego. Ale sprawa jest drobna, jedno z naszych prowincyonalnych przestępstw, które muszą się panu wydawać za małe, abyś zwrócił na nie uwagę, Mr. Holmes, po tej wielkiej aferze międzynarodowej.
Holmes machnął ręką na ten komplement, ale po jego uśmiechu widać było, że to mu się podobało.
— Czy sprawa ta miała jakie cechy interesujące?
— Zdaje mi się, że nie. Złodzieje splądrowali bibliotekę i zabrali bardzo mało w stosunku do swojej fatygi. Cały pokój był przewrócony do góry nogami, szuflady wyłamane, a szafy splądrowane, z tym rezultatem, że wszystko to, co zniknęło, składało się z jednego tomu Homera Pope’a, z 2 srebrnych lichtarzy i przycisku na listy z kości słoniowej, małego barometru z drzewa dębowego i kłębka nici.
— Jakiż nadzwyczajny wybór! — wykrzyknąłem.
— Oh! złodzieje widocznie szperali za czemś, coby im się przydało.
Holmes chrząknął na sofie.
— Policya hrabstwa powinna coś z tem zrobić, odezwał się. Przecież całkiem jasnem jest, że — —
— Ty tu masz odpoczywać, kochanie. Na miłość boską nie zapuszczaj się w nową sprawę, gdy twoje nerwy są tak nadszarpane.
Holmes wzruszył ramionami, zwróciwszy się ku pułkownikowi z wyrazem komicznej rezygnacyi, a rozmowa skierowała się na mniej niebezpieczne tory.
Przeznaczenie, jednak chciało, że wszystkie moje przestrogi lekarskie miały być nadaremne, bo nazajutrz rano problem narzucił się nam w taki sposób, że niemożliwem było go pominąć, a nasza wizyta na wsi przybrała taki obrót, jakiegoby żaden z nas się nie spodziewał. Jedliśmy śniadanie, gdy lokaj pułkownika wpadł do środka.
— Wie pan co nowego, sir? wyjęknął. Co się stało, sir, u Cunningham’ów!
— Kradzież? zawołał pułkownik, zatrzymując w drodze filiżankę kawy.
— Morderstwo!
Pułkownik świsnął.
— Na Jowisza! kogoż to zamordowano? Sędziego pokoju, czy syna?
— Żadnego z nich, sir. To Wiliama, stangreta. Dostał kulą w serce i ani słowa nie pisnął.
— Któż go więc zastrzelił?
— Rabuś, sir. Ledwie wystrzelił i przepadł bez śladu. Właśnie miał włamać się do środka przez okno w spiżarni, kiedy Wiliam nadszedł i dał życie w obronie mienia swego pana.
— Kiedyż to było?
— Ostatniej nocy, sir, coś tak około dwunastej.
— Ah! My się tam udamy natychmiast, powiedział pułkownik, spokojnie zabierając się na nowo do śniadania. — To paskudna sprawa, dodał, gdy lokaj odszedł. On jest tutaj głową szlachty, stary Cunningham, i bardzo zacnym człowiekiem. Musi być tem zmartwiony, bo człowiek ten pozostawał u niego oddawna w służbie i dobrym był sługą. Widoczne, że to ci sami złoczyńcy, co włamali się do Actona.
— I skradli tę osobliwą kollekcyę, dodał Holmes w zamyśleniu.
— Właśnie.
— Hm! Może się okazać, że to najprostsza sprawa w świecie, ale na pierwszy rzut oka, to samo właśnie jest trochę ciekawe, czyż nie? Banda włamywaczy, działająca na wsi, każe spodziewać się zmiany miejsca swoich operacyi, a nie plądruje dwóch domów w tem samem miejscu w przeciągu kilku dni. Kiedyś pan mówił ostatniej nocy, że trzeba się mieć na baczności, przypominam sobie, że przyszło mi do głowy, że to zapewne ostatni zakątek Anglii, gdzie złodziej, lub złodzieje jeszcze zwracają na siebie uwagę, ale teraz widzę, że mi wiele pozostaje do nauki.
— Zdaje mi się, że to jakiś miejscowy praktyk, rzekł pułkownik. W tym wypadku domy Actona i Cunninghama są to właśnie miejsca, gdzie on powinien był się udać, ponieważ są to najznaczniejsi ludzie tutaj.
— I najbogatsi?
— Tak, powinni być; ale oni się procesowali przez kilka lat, co kosztowało ich obu trochę krwi. Stary Acton miał jakieś pretensye do połowy majątku Cunninghama, a prawnicy aż tonęli w tej sprawie.
— Jeśli to jest miejscowy zbrodniarz, to nie powinno być wielkiej trudności w schwytaniu go, rzekł Holmes ziewając. Mimo to, Watsonie, nie mam zamiaru mieszać się do tego.
— Inspektor Forrester, sir, zaanonsował lokaj, roztwierając drzwi.
Wszedł do pokoju urzędnik, dziarski, młody człowiek o przenikliwem wejrzeniu.
— Dzień dobry, pułkowniku, rzekł. Spodziewam się, że nie przeszkadzam, ale myśmy słyszeli, że Mr. Holmes z Baker-Street jest tutaj.
Pułkownik skinął ręką w kierunku mego przyjaciela, a inspektor ukłonił się: Myślę, że będzie pan może łaskaw zająć się tą sprawą, Mr. Holmes.
— Losy są przeciw tobie, Watsonie, wyrzekłem z uśmiechem. Właśnieśmy gawędzili o tej sprawie, gdyś pan nadszedł, inspektorze. Może pan opowie nam jakie szczegóły. Kiedy on pochylił się na krześle w właściwy sobie sposób, wiedziałem, że sprawa była bez nadziei.
— Nie znaleźliśmy poszlaków w sprawie Actona. Ale tu mamy dowodów podostatkiem, aby postąpić naprzód, i bez wątpienia ta sama osoba działała w obu wypadkach. Człowieka tego widziano.
— Ah!
— Tak, sir! Lecz on umknął jak sarna, po strzale, który zabił biednego Wiliama Kirwan. Mr. Cunningham widział go z okna sypialni, a Mr. Alec Cunningham widział go z bocznego kurytarza. Było to kwadrans na dwunastą, gdy narobiono hałasu. Mr. Cunningham właśnie udawał się do łóżka, a Mr. Alec Cunningham w szlafroku palił fajkę. Obaj słyszeli Wiliama wołającego o pomoc, a Mr. Alec zbiegł na dół zobaczyć, co się stało. Tylne drzwi były otwarte, a gdy on zeszedł do podnóża schodów, ujrzał dwóch ludzi szamocących się ze sobą. Jeden z nich wystrzelił, drugi runął, a morderca popędził przez ogród i przesadził przez płot. Mr. Cunningham wyglądając przez okno swej sypialni, widział łotra, jak on wpadł na drogę, ale stracił go natychmiast z oczu. Mr. Alec zatrzymał się, aby zobaczyć, czy nie mógłby pomódz umierającemu, i tak morderca umknął. Wyjąwszy to, że był to człowiek średniego wzrostu i odziany w jakieś ciemne ubranie, nie mamy żadnych specyalnych poszlaków, lecz robimy energiczne dochodzenie i jeśli to jest obcy, to rychło go znajdziemy.
— Cóż tam robił ten Wiliam? Czy powiedział co, nim skonał?
— Ani słowa. Mieszka on w loży ze swoją matką, a ponieważ był wiernym sługą, więc wyobrażamy sobie, że obchodził dom, aby zobaczyć, czy wszystko w porządku. Zresztą wypadek u Actona kazał każdemu mieć się na baczności. Złodziej musiał właśnie wyważyć drzwi — zamek był wyłamany — kiedy Wiliam go zaskoczył.
— Czy Wiliam co mówił do matki, zanim wyszedł?
— To osoba bardzo stara i głucha i nie możemy z niej wydobyć żadnych intormacyi. Cios ten odebrał jej na pół przytomność, ale mnie się zdaje, że ona nie była nigdy bardzo roztropna. Jednak jest tu jedna bardzo ważna okoliczność. Popatrz pan na to.
Wyjął mały kawałek papieru z notesu i rozłożył go na kolanie.
— Znaleźliśmy to w zaciśniętej ręce zmarłego między wskazującym i wielkim palcem. Wygląda to na kawałek oddarty z większej kartki. Zobaczy pan, że godzina wspomniana na nim jest ta sama, w której biedny człowiek znalazł śmierć. Pan widzi, że morderca wydarł mu resztę kartki, lub on wyrwał kawałek ten mordercy. Wygląda to tak, jakby to było jakieś wezwanie na schadzkę.
Holmes wziął skrawek papieru, (którego facsimile jest tu oddane).
o kwadrans na dwunastą
dowiesz się o czemś
może być
— A gdyby to była zmowa, ciągnął dalej inspektor, jest to w takim razie przypuszczenie, dające się w ten sposób pojąć, że ten Wiliam Kirwan, jakkolwiek miał opinię uczciwego człowieka, mógł być w porozumieniu ze złodziejem. Może go tam spotkał, może mu właśnie pomógł do włamania się, a potem obaj mogli popaść w sprzeczkę.
— To pismo jest nadzwyczaj interesujące, rzekł Holmes, badając je w najwyższem skupieniu. To bardziej zawikłana sprawa, niż myślałem.
Oparł głowę na ręku, podczas gdy inspektor uśmiechnął się, widząc skutek, jaki wywarła sprawa na sławnym specyaliście z Londynu.
— Pańska ostatnia uwaga, odezwał się w tej chwili Holmes, o możliwości porozumienia pomiędzy złoczyńcą i służącym, i że to jest pismo wyznaczające schadzkę pomiędzy oboma, jest dowcipna, i nie jest nieprawdopodobna. Ale to pismo zaczyna się — —.
Tu znowu ukrył głowę w rękach i pozostał na kilka minut w najgłębszem zamyśleniu. Kiedy podniósł głowę, ku mojej niespodziance zobaczyłem, że policzki jego pokryły się rumieńcem, a jego oczy tak błyszczały jak przed chorobą. Skoczył na nogi z dawną swą energią.
— Powiem coś panu, rzekł. Chciałbym nieco wglądnąć w szczegóły tej sprawy. Coś jest w tem, co mnie czaruje. Jeżeli pozwolisz, pułkowniku, to opuszczę pana i przyjaciela mego, Watsona, i przejdę się z Inspektorem, by zbadać prawdziwość kilku moich małych przypuszczeń. Wrócę do panów za pół godziny.
Upłynęło półtory godziny, wreszcie inspektor powrócił sam.
— Mr. Holmes chodzi tam i napowrót po polu, mówił. Życzy sobie, abyśmy wszyscy czterej razem udali się do domu.
— Do Mr. Cunninghama?
— Tak, sir.
— W jakim celu?
Inspektor wzruszył ramionami.
— Zgoła nie wiem, sir. Pomiędzy nami mówiąc, Mr. Holmes jeszcze zupełnie nie wyzdrowiał. Zachowywał się bardzo dziwnie i wielce podniecony.
— Sądzę, że nie masz pan powodu się niepokoić. Zwykle znajdowałem, że w jego waryactwie była pewna metoda.
— Niektórzy ludzie mogą sobie mówić, że było waryactwo w jego metodzie, mruknął inspektor. Ale on się cały pali, aby wyruszyć, pułkowniku, i najlepsza rzecz będzie, jeżeli wyruszymy, jeśli panowie są gotowi.
Znaleźliśmy Holmesa chodzącego tam i napowrót po polu, z głową spuszczoną na piersi i z rękami w kieszeniach od spodni.
— Sprawa nabiera znaczenia, powiedział. Watsonie, twoja wycieczka na wieś udała ci się. Miałem zachwycający poranek.
— Sądzę, że pan byłeś na miejscu zbrodni? spytał pułkownik.
— Tak; inspektor i ja zrobiliśmy razem mały przegląd.
— Udało się, co?
— Tak, zobaczyliśmy kilka bardzo interesujących rzeczy. Powiem panu, co zrobiliśmy, gdyśmy poszli. Przedewszystkiem widzieliśmy zwłoki tego nieszczęśliwego. On na pewno zginął od kuli rewolwerowej, jak doniesiono.
— Czyś pan więc o tem wątpił?
— O! Ale dobrze jest wybadać każdą rzecz. Nasze badanie nie było nadaremne. Mieliśmy potem wywiad z Mr. Cunninghamem i jego synem, którzy mogli wskazać dokładnie miejsce, gdzie morderca uciekając przedarł się przez płot ogrodowy. To było bardzo ważne.
— Naturalnie.
— Następnie widzieliśmy matkę tego biedaka. Nie mogliśmy z niej wydobyć żadnej wiadomości, zwłaszcza, że to kobieta stara i słaba.
— I jakiż jest rezultat pańskich dochodzeń?
— Przekonałem się, że zbrodnia jest bardzo osobliwa. Może nasza wizyta obecna przyczyni się nieco do wyświetlenia jej. Myślę, że obaj zgadzamy się na to, inspektorze, że kawałek papieru w ręku zmarłego, zawierający dokładną godzinę jego śmierci, wypisaną na nim, jest niezmiernie ważny.
— To powinno być wskazówką, Mr. Holmes.
— To jest wskazówką. Kto napisał ten list, był człowiekiem, który wyciągnął Wiliama Kirwan z łóżka o tej porze. Ale gdzie jest reszta tego kawałka papieru?
— Zbadałem podłogę dokładnie w nadziei, że go znajdę, mówił inspektor.
— Zostało to wydarte z ręki zmarłego. Dlaczego ktoś tak był niespokojny, aby to dostać w posiadanie? Ponieważ go to kompromitowało. A cóż on mógł z tem zrobić? Włożył do kieszeni najprawdopodobniej, nie zwracając uwagi na to, że koniec pozostał w pięści trupa. Gdybyśmy mogli dostać resztę kartki, to oczywiście postąpilibyśmy dużo w wyświetleniu tajemnicy.
— Tak, ale jak możemy dostać się do kieszeni zbrodniarza, nim go pochwycimy!
— Pewnie, pewnie, warto się nad tem zastanowić. Ale tu jest inny widoczny punkt. Pismo zostało wysłane do Wiliama. Człowiek, który to pisał, nie mógł tego zabrać, gdyż mógł przecie wydać swoje polecenie ustnie. Któż więc przyniósł pismo? A może ono przyszło pocztą?
— Zbadałem, rzekł inspektor. Wiliam otrzymał jakiś list wczoraj popołudniową pocztą. Kopertę zniszczył sam.
— Wybornie, zawołał Holmes, klepiąc inspektora po ramieniu. Pan widziałeś listonosza. Prawdziwa przyjemność, pracować razem z panem. Tak, tu jest loża i jeżeli pan wejdziesz, pułkowniku, to pokażę panu miejsce zbrodni.
Przeszliśmy obok ładnego domku, gdzie zamordowany mieszkał i kroczyliśmy po alei ocienionej dębami, do wspaniałego starego domu z czasów królowej Anny, nad którego wejściem wyryta była data bitwy pod Malplaquet. Holmes i inspektor poprowadzili nas w około, aż przybyliśmy do bocznych drzwi, które oddzielał kawałek ogrodu od płotu graniczącego z drogą. Konstabel stał przy drzwiach od kuchni.
— Otwórz drzwi, oficerze, rzekł Holmes. Tu właśnie, gdzie znajdujemy się, stał młody Mr. Cunningham i widział dwóch ludzi mocujących się. Stary Mr. Cunningham był przy tem oknie — drugie na lewo — i widział człowieka uciekającego na lewo od tego krzaka. To samo i syn. Obaj się zgadzają się na tym punkcie, co się tyczy krzaka. Wówczas Mr. Alec wypadł i ukląkł przy zranionym. Ziemia jest bardzo twarda, jak panowie widzicie, i niema żadnego śladu, któryby nam wskazał drogę.
Kiedy on mówił, nadeszło dwóch ludzi ścieżką ogrodową z za węgła domu. Jeden był starszym mężczyzną o ostrych wybitnych rysach i ponurych oczach; drugi żwawy młodzieniec, którego szeroka uśmiechnięta twarz i wytworne ubranie pozostawały w dziwnem przeciwieństwie ze sprawą, jaka nas tu sprowadziła.
— Jeszcze więc tutaj? przemówił do Holmesa. Zdaniem mojem wy, panowie z Londynu, nie byliście nigdy na tropie. Nie wyglądasz pan na to, żebyś się z tem prędko załatwił.
— A! pan musisz nam dać trochę czasu, odpowiedział Holmes żartobliwie.
— Będziesz go pan potrzebował, rzekł młody Alec Cunningham. Bo nie widzę wcale, żebyśmy mieli gdzie jaki ślad.
— Jest tylko jeden, odpowiedział inspektor. Sądzimy, że gdybyśmy tylko mogli znaleźć — —. Wielki Boże! Mr. Holmes, co panu się stało?
Twarz mego biednego przyjaciela przybrała nagle najokropniejszy wygląd. Oczy jego poszły w słup, rysy wykrzywiły się jak w agonii i z przytłumionym jękiem upadł twarzą na ziemię.
Przerażeni tak nagłym i poważnym atakiem, zanieśliśmy go do kuchni, gdzie spoczywał na krześle i ciężko dyszał przez kilka minut. Ostatecznie z twarzą zawstydzoną z powodu swojej choroby, powstał na nowo.
— Watson powiedziałby panom, że ja dopiero co podniosłem się z ciężkiej choroby, tłumaczył się. Często podlegam takim nagłym atakom.
— Czy mam pana odesłać do domu powozem? zapytał stary Cunningham.
— Eh! Kiedy już tu jestem, chciałbym się co do jednej rzeczy upewnić. Możemy bardzo łatwo ją sprawdzić.
— Co to takiego?
— Zdaniem mojem, możliwą jest rzeczą, że przybycie tego biednego Wiliama nastąpiło nie przed, ale po wdarciu się rabusia do pomieszkania. Panowie zdaje się uznajecie to za pewnik, że jakkolwiek drzwi wyłamano, złodziej wcale nie weszedł do środka.
— Sądzę, że to rzecz najoczywistsza, rzekł Mr. Cunningham poważnie. Przecież mój syn Alec jeszcze nie udał się do łóżka, więc pewnie musiałby słyszeć, że ktoś wchodzi.
— Gdzież on się znajdował?
— Siedziałem w moim pokoju do ubierania się, paląc fajkę.
— Które to okno?
— Ostatnie na lewo, obok okna mego ojca.
— Czy obie lampy panów się paliły?
— Naturalnie.
— Jest tu kilka osobliwszych kwestyi, rzekł Holmes z uśmiechem. Czyż to nie jest nadzwyczajną rzeczą, żeby złodziej, a do tego złodziej, który miał poprzednie doświadczenie — rozmyślnie wdzierał się do domu, w porze kiedy mógł widzieć ze świateł, że dwóch członków rodziny jeszcze było na nogach.
— Musiał on mieć zimną krew.
— A zresztą gdyby sprawa nie była zawikłaną, to nie bylibyśmy zmuszeni prosić pana o wyjaśnienie, dodał Mr. Alec. Ale co do pańskiego przypuszczenia, żeby człowiek ten miał okraść dom, zanim go Wiliam przychwycił, to uważam to za największą niedorzeczność. Czyżbyśmy nie zauważyli, że pomieszkanie jest w nieładzie i że brak rzeczy, które zabrał.
— Zależy to od tego, jakie to były rzeczy, powiedział Holmes. Musi sobie pan przypomnieć, że mieliśmy do czynienia ze złoczyńcą, który jest bardzo osobliwym człowiekiem, i który zdaje się pracować na swoim gruncie. Popatrz pan naprzykład na dziwny wybór przedmiotów, jakie zabrał u Actona — cóż to było? — kłębek nici, przycisk na listy i nie wiem sam co więcej u dyabła.
— Dobrze, zdajemy się zupełnie na pana, Mr. Holmes, mówił stary Cunningham. Cokolwiek pan albo inspektor zażąda, najpewniej będzie zrobione.
— Przedewszystkiem, rzekł Holmes, chciałbym, żeby pan oznaczył nagrodę pochodzącą od pana samego, bo urzędnicy strawią trochę czasu, nim się zgodzą na oznaczenie wysokości sumy, a ta sprawa nie cierpi zwłoki. Naszkicowałem tutaj formę ogłoszenia, czybyś pan nie zechciał ją podpisać. Myślę, że 50 funtów będzie zupełnie dosyć.
— Chętniebym dał i 500, odrzekł sędzia pokoju, biorąc kartkę papieru i ołówek, który mu podał Holmes. To nie jest jednak zupełnie dobrze, dodał, rzucając okiem na dokument.
— Napisałem to w zbyt wielkim pospiechu.
— Widzi pan, zaczynasz tak: Ponieważ o kwadrans na pierwszą we wtorek rano dopuszczono się zbrodni i tak dalej. To było, jak dowiedziono, o kwadrans na dwunastą.
Sprawiła mi przykrość pomyłka, ponieważ wiedziałem, jak głębokoby odczuł Holmes błąd tego rodzaju. Była to jego specyalność ściśle określać fakty, ale jego niedawna choroba wstrząsnęła nim, i ten mały wypadek był dostatecznym, aby mi pokazać, że mu dużo brakowało do tego, by przyszedł do siebie.
Przez chwilę był widocznie zaambarasowany, podczas gdy inspektor podniósł oczy, a Alec Cunningham parsknął śmiechem. Ale stary gentleman poprawił pomyłkę i wręczył papier na powrót Holmesowi.
— Daj to pan wydrukować jak tylko można najprędzej, rzekł. Sądzę, że pański pomysł jest wspaniały.
Holmes kartkę papieru włożył starannie do swego notesu.
— A teraz, mówił, byłoby rzeczywiście dobrze, gdybyśmy przeglądnęli razem dom i upewnili się o tem, że ten błędny rabuś nie zabrał niczego ze sobą.
Zanim weszliśmy, Holmes zbadał drzwi, które były wyłamane. Widocznem było, że wepchnięto dłuto albo silny nóż, i że zamek tem wyrwano. Mogliśmy widzieć ślady na drzewie, gdzie narzędzie było wysadzone.
— Panowie nie używacie rygli, zapytał?
— Uważaliśmy to za niepotrzebne.
— Nie trzymacie panowie psa?
— Tak, ale on jest uwiązany na łańcuchu po drugiej stronie domu.
— Kiedy służący idą spać?
— Około dziesiątej.
— Sądzę, że Wiliam zwykle o tej godzinie był także w łóżku.
— Tak.
— Szczególne, że właśnie tej nocy on miał być na nogach. Teraz byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś pan, Mr. Cunningham, był tak łaskaw oprowadzić nas po swoim domu.
Kurytarz wyłożony kamiennemi płytami z odgałęzieniem tylnem do kuchni, prowadził przez drewniane schody aż na pierwsze piętro domu. Wychodził na przeciw drugich bardziej ozdobnych schodów, które wiodły z sieni frontowej. Opodal tego wyjścia były drzwi do bawialni i kilku sypialni, a między niemi sypialni Mr. Cunninghama i jego syna. Holmes szedł powoli, zwracając baczną uwagę na architekturę domu. Mogłem wyczytać z jego twarzy, że był na dobrym tropie, a mimo tego nie mogłem sobie ostatecznie wyobrazić, w jakim kierunku prowadziły go jego wnioski.
— Łaskawy panie, rzekł Mr. Cunningham z pewną niecierpliwością, to pewnie zupełnie niepotrzebne. To jest mój pokój przy końcu schodów, a mego syna po drugiej stronie. Pozostawiam to pańskiemu sądowi, czy było możliwem, żeby złodziej tu wszedł nie zwracając naszej uwagi.
— Zdaje mi się, że pan krążysz w koło, polując na świeży trop, odezwał się syn z bardzo złośliwym uśmiechem.
— Czekaj no pan, muszę pana prosić, abyś mi jeszcze pomógł. Chciałbym naprzykład wiedzieć, jak wysoko wznoszą się okna sypialń na froncie. To zdaje mi się jest pokój pańskiego syna — popchnął drzwi — a to jak przypuszczam, pokój do ubierania się, gdzie siedział paląc fajkę, gdy narobiono hałasu. Gdzie też wychodzi jego okno?
Przeszedł sypialnię, otworzył drzwi i rzucił okiem dokoła drugiego pokoju.
— Spodziewam się, że jesteś pan zadowolony? zgryźliwie zapytał Mr. Cunningham.
— Dziękuję panu, zdaje mi się, żem widział wszystko, czegom sobie życzył.
— Więc jeżeli to jest rzeczywiście konieczne, to możemy iść do mojego pokoju.
— Jeżeli nie zrobię tem za dużo kłopotu.
Sędzia pokoju wzruszył ramionami i poprowadził nas do własnego pokoju, który był umeblowany niewytwornie i pospolicie. Gdyśmy przezeń przechodzili w kierunku okna, Holmes pozostał w tyle tak, że ja i on byliśmy ostatnimi z grupy. Obok łóżka w nogach był mały kwadratowy stolik, na którym stał talerz z pomarańczami i karafka wody. Gdyśmy obok niego przechodzili, Holmes ku memu niewymownemu zdziwieniu wysunął się przedemnie i naumyślnie przewrócił wszystko. Szkło rozprysło się w tysiące kawałków, a owoce potoczyły się we wszystkich kierunkach po pokoju.
— To już twoja sprawka, Watsonie, odezwał się chłodno. Ładnieś urządził ten dywan.
Stanąłem osłupiały i zacząłem zbierać owoce, dorozumiewając się, że dla jakiejś przyczyny pragnął mój przyjaciel, abym wziął winę na siebie. Inni to samo robili i postawiliśmy stolik napowrót na nogi.
— Hallo! krzyknął inspektor, gdzież on się podział?
Holmes zniknął.
— Poczekajcie, panowie, chwilę, powiedział młody Alec Cunningham. Ten człowiek według mego zdania stracił głowę. Chodźno, ojcze, ze mną, zobaczymy, gdzie on się obraca.
Wyszli z pokoju, pozostawiając inspektora, pułkownika i mnie, wytrzeszczających jeden na drugiego oczy.
— Na honor, skłaniam się do zdania Mr. Aleca, rzekł urzędnik. Może to być skutkiem jego choroby, ale zdaje mi się, że — —
Słowa jego przerwał nagły krzyk: Ratunku, ratunku, mordują! Z przerażeniem poznałem głos mego przyjaciela. Wypadłem jak szalony z pokoju do wyjścia. Krzyki, które zmieniły się w ochrypłe niewyraźne głosy, wychodziły z pokoju, któryśmy najpierw oglądali. Wpadłem do środka, a potem do pokoju do ubierania się poza nim. Dwaj Cunninghamowie stali nachyleni nad rozciągniętym na ziemi Sherlockiem Holmesem, młodszy cisnął go za gardło oboma rękami, a starszy zdaje się wykręcał mu ramię. W jednej chwili trzech nas odepchnęło ich od niego, a Holmes zataczając się powstał na nogi, bardzo blady i widocznie strasznie wyczerpany.
— Aresztuj tych ludzi, inspektorze! wyjąkał.
— Pod jakim zarzutem?
— Za zamordowanie ich stangreta Wiliama Kirwan.
Inspektor wypatrzył się na niego jak obłąkany.
— O! proszę pana, Mr. Holmes, wyrzekł w końcu. Pewny jestem, że pan naprawdę nie sądzisz — —
— Ależ człowieku! popatrz na ich twarze! krzyknął krótko Holmes.
W istocie nigdy nie widziałem wyraźniejszego przyznania się do winy, malującego się na rysach ludzkich. Starszy zdał się być przybitym i zdrętwiałym, z ponurym wyrazem na swojej wybitnej twarzy. Syn przeciwnie, stracił zupełnie ten żwawy dziarski wygląd, który go charakteryzował, a drapieżność groźnego dzikiego zwierza paliła się w czarnych oczach i szpeciła jego szlachetne rysy.
Inspektor nie odpowiedział nic, lecz przystąpiwszy do drzwi gwizdnął. Dwóch jego konstabli przybyło na to wezwanie.
— Nie mam wyboru, Mr. Cunningham, mówił. Spodziewam się, że to wszystko może okaże się niedorzeczną pomyłką; ale widzi pan — —. A, pan byś chciał? Puść to!
Uderzył ręką swą i rewolwer, który młodzieniec właśnie odwodził, padł z łoskotem na podłogę.
— Pilnuj tego! rzekł Holmes, żwawo stawiając nogę na nim. Przyda to się panu przy śledztwie. Ale oto rzecz, której nam rzeczywiście trzeba było. I podniósł mały pomięty kawałek papieru.
— Reszta kartki! krzyknął inspektor.
— Akuratnie.
— A gdzie to było?
— Tam, gdzie byłem pewny, że musi się znajdować. Obecnie przedstawię panu jasno całą sprawę. Sądzę, pułkowniku, że pan i Watson możecie teraz wrócić, a ja będę u panów z powrotem najdalej za godzinę. Inspektor i ja musimy pomówić kilka słów z więźniami, lecz my zobaczymy się znowu na śniadaniu.
Sherlock Holmes dotrzymał słowa, bo około pierwszej godziny zeszedł się z nami w pokoju do palenia. Towarzyszył mu mały starszy gentleman, którego mi przedstawiono jako Mr. Actona, co to dom jego był sceną tej oryginalnej kradzieży.
— Życzyłem sobie, aby Mr. Acton był obecnym, gdy będę przedstawiał panom tę małą sprawę, powiedział Holmes, bo jest naturalną rzeczą, że on powinien się żywo interesować szczegółami. Boję się, mój drogi pułkowniku, że pan żałujesz godziny, w której się natknąłeś na takie niespokojne indywidyum jak ja.
— Przeciwnie, odpowiedział pułkownik ze serdecznością, uważam to za zaszczyt, że wolno mi było studyować pańską metodę śledzenia zbrodni. Wyznaję, że ona zupełnie przeszła moje oczekiwania i że jestem całkiem niezdolny zdać sobie sprawę z pańskich rezultatów. Nie zauważyłem jeszcze śladu tropu.
— Lękam się, że moje wyjaśnienia gotowe rozczarować pana, ale nie było nigdy moim zwyczajem ukrywać jakikolwiek mój sposób ani przed moim przyjacielem Watsonem, ani przed kim innym, któryby mógł w tem znaleźć jakieś zainteresowanie i zrozumienie rzeczy. Ale przedewszystkiem jestem osłabiony wypadkiem, jaki mi się przytrafił w pokoju do ubierania, i sądzę, że mogę się napić trochę wódki, pułkowniku. Moja siła była za długo wystawiona na próbę.
— Spodziewam się, że pan już nie masz tych nerwowych ataków.
Sherlock Holmes zaśmiał się serdecznie.
— Przejdziemy do tego z kolei. Złożę panom w należytym porządku sprawozdanie, pokazując panom różne szczegóły, które mnie doprowadziły do konkluzyi. Proszę mi przerwać, jeżeli tam będzie jaki szczegół niezupełnie jasny dla panów.
Jest rzeczą największej wagi w sztuce odkrywania, aby módz rozpoznać w szeregu faktów, które są przypadkowe, a które istotne. Inaczej pańska energia i uwaga będzie rozerwaną, zamiast być skoncentrowaną. Teraz w tej sprawie, nie było u mnie najmniejszej wątpliwości, że klucz do całej zagadki musi się znajdować w kawałku papieru, znalezionym w ręku zmarłego.
Zanim przystąpię do tego, chciałbym zwrócić uwagę panów na ten fakt, że gdyby opowiadanie Aleca Cunninghama było prawdziwe i gdyby zbrodniarz po zastrzeleniu Wiliama Kirwan natychmiast uciekł, to oczywiście nie mógł on być tym, kto wyrwał papier z ręki zmarłego. A jeżeli to nie był on, to musiał być sam Mr. Alec Cunningham, bo w czasie, nim stary zeszedł, już kilku służących było na miejscu. Szczegół to drobny, ale inspektor go przeoczył, ponieważ zabrał się do rzeczy z przekonaniem, że tacy magnaci wiejscy nie mogą mieć nic wspólnego ze zbrodnią. A ja wybrałem za zasadę nie mieć żadnych uprzedzeń i postępować ściśle, gdziekolwiek by mnie fakt mógł zaprowadzić, i tak w pierwszym okresie mego poszukiwania spostrzegłem, że trochę opatrznie wygląda rola, jaką odegrał Mr. Alec Cunningham.
A potem zbadałem bardzo pilnie skrawek papieru, jaki nam dostarczył inspektor. Odrazu było mi jasnem, że stanowił on część bardzo ważnego dokumentu. Oto on. Nie spostrzegacie panowie na nim czegoś bardzo podejrzanego?
— Pismo to ma bardzo nieregularny wygląd, zauważył pułkownik.
— Łaskawy panie, zawołał Holmes, niema najmniejszej wątpliwości na świecie, że pisały to dwie osoby naprzemian po słowie. Gdy panowie zwrócicie uwagę na pewne „t“ w słowach „at“[6] i „to“[7] i spróbujecie je porównać ze słabem w „quarter“[8] i „twelve“[9] to natychmiast przekonacie się o tym fakcie. Bardzo krótka analiza tych czterech słów pozwoli panu powiedzieć z największą pewnością, że „learn“[10] i „may be“[11] pisała ręka pewniejsza, a „what“[12] słabsza.
— Na Jowisza! To jasne jak słońce, wykrzyknął pułkownik. Ale pocóż do dyabła miałoby dwóch ludzi pisać list w taki sposób?
— Widocznie sprawa była nieczysta i jeden z nich, który niedowierzał drugiemu, postanowił, żeby każdy, cokolwiek się stanie, miał w tem równy udział. Teraz oczywistem jest, że ten z dwóch, który pisał „at“ i „to“, kierował tą sprawą.
— Jakżeś pan doszedł do tego?
— Możemy o tem wnosić z pewnego charakteru jednej ręki, w porównaniu z drugą. Ale myśmy się więcej upewnili co do podstaw niż co do wniosków. Jeżeli panowie zbadacie ten skrawek z uwagą, dojdziecie do wniosku, że człowiek o pewniejszej ręce pisał pierwszy wszystkie słowa, pozostawiając puste miejsca, do wypełnienia dla drugiego. Te luki nie zawsze wystarczały i możemy widzieć, że drugi musiał pisać ciasno, aby wstawić słowo swoje „quarter“ pomiędzy „at“ i „to“, co wskazuje na to, że dalsze było już napisane. Człowiek więc, który pisał pierwszy wszystkie swoje słowa, był niewątpliwie tym, który ułożył całą sprawę.
— Kapitalnie! zawołał Mr. Acton.
— Ale bardzo powierzchownie, dodał Holmes. Przychodzimy teraz do ważniejszego punktu. Panowie może nie wiecie, że wnioskowanie o wieku człowieka z jego pisma jest jedną z rzeczy doprowadzonych do znakomitej ścisłości u ekspertów. W zwyczajnych wypadkach można oznaczyć prawdziwy wiek człowieka z jaką taką pewnością. Ja mówię w normalnych wypadkach, ponieważ zły stan zdrowia lub słaba budowa ciała dowodzą podeszłego wieku, chociaż osoba, o którą chodzi, jest młoda. W tym wypadku patrząc na śmiały i pewny charakter jednego pisma i zbyt przerywany wygląd drugiego, które jest jeszcze dość czytelne, chociaż „t“ zatraciło już swą poprzeczną kreskę, możemy powiedzieć, że jeden był młodym człowiekiem, a drugi podeszły wiekiem, chociaż wcale nie zgrzybiały.
— Świetnie! krzyknął znowu Mr. Acton.
— Jest jednak dalszy szczegół, który jest subtelniejszy i o większem znaczeniu. Jest coś wspólnego pomiędzy oboma charakterami. Należą one do ludzi, którzy spokrewnieni krwią. Może to dla panów będzie najwyraźniejsze w greckiem „ε“, ale dla mnie jest tam wiele drobnych szczegółów, które mi to samo wskazują. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że są ślady rodzimej specyalności w tych dwóch próbkach pisma. Ale ja panom podaję tylko naczelne rezultaty z mojego badania papieru. Jest jeszcze 23 innych dedukcyi, które byłyby więcej interesujące dla ekspertów jak dla panów. Wszystkie one zmierzały do ustalenia mego przekonania, że Cunninghamowie ojciec i syn napisali ten list.
Doszedłszy tak daleko, najbliższym moim krokiem było wybadać szczegóły zbrodni i zobaczyć, o ile mogą one nam pomódz. Udałem się do domu z inspektorem i widziałem wszystko, co było do zobaczenia. Rana, zadana zmarłemu, jak to mogłem oznaczyć z absolutną pewnością, była spowodowana wystrzałem z rewolweru, z odległości więcej cośkolwiek jak cztery jardy. Nie było żadnego osmalenia od prochu na ubraniu. Widocznem jest stąd, że Alec Cunningham skłamał mówiąc, że dwóch ludzi się szamotało, gdy strzał padł. Znowu, ojciec i syn zgadzali się co do miejsca, gdzie łotr uciekł na drogę. Co się jednak tego tyczy, jak się pokazało, znajduje się tam szeroki rów z wodą na dnie. A ponieważ nie było żadnych śladów stóp około rowu, więc zupełnie byłem pewny nietylko, że Cunninghamowie obaj skłamali, lecz, że wcale nie było nikogo obcego na miejscu
Teraz miałem do rozważenia motyw tej osobliwej zbrodni. Zwracając się ku temu, usiłowałem przedewszystkiem wynaleźć powód oryginalnego rabunku w domu Mr. Actona. Zrozumiałem z tych kilku słów, które pułkownik nam powiedział, że wszczął się proces pomiędzy panem, Mr. Acton, i Cunninghamami. Natychmiast przyszło mi na myśl, że to oni włamali się do pańskiej biblioteki, w celu pozyskania pewnego dokumentu, który mógł mieć znaczenie w procesie.
— Zupełnie tak, rzekł Mr. Acton; nie może być żadnej wątpliwości co do ich zamiarów. Ja mam najoczywistszą pretensyę do połowy ich obecnego majątku, lecz gdyby oni mogli znaleźć jeden dokument — który na szczęście znajdował się w silnej kasie mego adwokata — to bezwątpienia skręciliby kark naszemu procesowi.
— Takiś pan! powiedział Holmes z uśmiechem. Był to zamach niebezpieczny i lekkomyślny, w którym dopatrywałem się śladów wpływu młodego Aleca. Nie znalazłszy niczego, usiłowali zwrócić podejrzenie w inną stronę, nadając temu wygląd pospolitej kradzieży, dlatego też zabrali, cokolwiek im wpadło w rękę. To wszystko jest dosyć jasnem, ale było jeszcze wiele rzeczy niewyraźnych. Czegom najbardziej sobie życzył, to pozyskania brakującej części tego listu. Pewny byłem, że Alec wydarł go z ręki zmarłego, a najzupełniej pewny, że on musiał go włożyć do kieszeni swego szlafroka. Bo gdziebyż go mógł włożyć? Jedynem pytaniem było, czy ten list tam jeszcze pozostał. Warto więc było go wykryć i w tym celu udaliśmy się wszyscy do domu.
Cunninghamowie spotkali nas, jak panowie sobie przypominacie, koło drzwi do kuchni. Było więc rzeczą pierwszej wagi, żeby im nie przypominać o istnieniu tego papieru, gdyż w innym wypadku naturalnie zniszczyliby go bez zwłoki. Inspektor już miał im powiedzieć, jakieśmy znaczenie przywiązywali do niego, gdy najszczęśliwszym trafem w świecie popadłem w pewnego rodzaju atak i zmieniłem rozmowę.
— Wielki Boże! krzyknął pułkownik śmiejąc się. Czy pan chcesz powiedzieć, że cała nasza sympatya była zbyteczna, a pański atak udany?
— Mówiąc fachowo, zrobione to było w zadziwiający sposób, zawołałem, spoglądając ze zdumieniem na tego człowieka, który zawsze wprawiał mnie w zdumienie jakimś nowym swoim kruczkiem.
— Jest to środek, który często się przydaje, odpowiedział. Kiedy przyszedłem do siebie, zmusiłem podstępem, który może mieć jakieś pretensye małe do genialności, Cunninghama do napisania słowa „twelve“, tak, że mogłem je porównać z „twelve“ na tamtym papierze.
— A to ze mnie osioł, wykrzyknąłem.
— Mogłem widzieć, żeście panowie litowali się nademną z powodu mojej choroby, odezwał się Holmes z uśmiechem. Przykro mi było, żem był przyczyną bolesnego współczucia, jakie wiem żeście panowie dla mnie żywili. Poszliśmy potem razem na górę; wszedłszy do pokoju i widząc wiszący szlafrok obok drzwi, umyśliłem wywracając stolik, zająć na chwilę ich uwagę i wymknąłem się, aby przeglądnąć kieszenie. Ledwom pochwycił papier, który jak się spodziewałem był w jednej z nich, gdy dwaj Cunninghamowie byli przy mnie i byliby mnie zamordowali, przysiągłbym na to, gdyby nie szybka i przyjacielska pomoc panów. Już czułem palce młodzieńca na mojem gardle, a ojciec wykręcał mi ramię, usiłując mi wydrzeć papier z ręki. Oni spostrzegli, że ja muszę wiedzieć o wszystkiem, i nagłe przejście z pewności o absolutnem bezpieczeństwie w kompletną rozpacz popchnęło ich jak widzicie do tego desperackiego kroku.
Potem rozmawiałem ze starym Cunninghamem o przyczynie zbrodni. Był on dość uległy, ale jego syn, to wcielony dyabeł, gotów rozstrzaskać własną lub czyjąkolwiekbądź głowę, gdyby mógł dorwać się rewolweru. Kiedy Cunningham zobaczył, że sprawa przybrała tak fatalny dla niego obrót, stracił całą odwagę i poczynił wierne zeznanie o wszystkiem. Zdaje się, że Wiliam potajemnie podszedł dwóch swoich, panów w nocy, gdy oni zrobili napad na dom Mr. Actona i tak pochwyciwszy ich w swą moc, wystąpił z pogróżkami wydania ich, aby wymusić zapłatę za milczenie. Mr. Alec jednak był gwałtownym człowiekiem, aby zaczynać z nim grę tego rodzaju. Był to z jego strony genialny pomysł, widzieć w popłochu przed złodziejami, który wstrząsnął całą wsią, dogodną sposobność pozbycia się człowieka, którego się obawiał. Wiliam został zwabiony i zastrzelony, i gdyby oni tylko zabrali całe pismo i zwrócili trochę większą uwagę na szczegóły swego uczestnictwa, to bardzo możliwe, że nie obudziliby najmniejszego podejrzenia.
— A pismo? spytałem.
Sherlock Holmes położył przed nami spojony papier.
— Rzecz ta ma się tak, jakem się spodziewał, rzekł. Swoją drogą jeszcze nie wiemy, jakie stosunki mogły zachodzić między Alecem Cunninghamem, Wiliamem Kirwan i Anną Morrison. Wynik okazuje, że łapka była zręcznie zastawiona. Pewny jestem, że panowie z zadowoleniem zauważacie oznaki dziedziczności widoczne w „p“ i ogonkach „g“. Brak kropek nad i w piśmie starszego jest również bardzo charakterystyczny. Watsonie, sądzę, że odpoczynek na wsi odniósł znaczny sukces, i że naprawdę pokrzepiony powrócę pewnie jutro na Baker Street.
Przeglądam swoje zapiski i notatki o przygodach Sherlocka Holmesa z lat 1882—90 i uderza mnie tu tyle tak niezwykłych i ciekawych wypadków, że trudno mi wybrać najlepsze. Zresztą niektóre są znane już z dzienników, a inne nie dają sposobności do okazania właśnie tych zdolności, któremi mój przyjaciel tak wielce się odznaczał. W niektórych wypadkach nie dopisała nawet jego sztuka, więc opowiadanie ich nie opłaciłoby się; inne wreszcie zostały tylko częściowo wyświetlone, tak że rozwiązanie ich polega więcej na przypuszczeniu i prawdopodobieństwie, niż na pewnym logicznym dowodzie, który Sherlock Holmes tak bardzo lubił. Jeden z tych ostatnich wypadków kryminalnych był atoli w swych szczegółach tak ciekawy, a tak straszny w swych skutkach, że chciałbym go opowiedzieć, choć wiele punktów zostało niewyjaśnionych i prawdopodobnie nigdy się nie wyjaśnią.
Rok 1887 był szczególnie bogaty w zajmujące wypadki, które sobie w głównych zarysach pozapisywałem. Znajduję tu między innymi zapiski o oszukańczej bandzie żebraków, którzy schodzili się w piwnicach pewnego domu towarowego na wykwintne uczty, następnie o wypadkach, które pozostawały w związku z zatonięciem angielskiego żaglowca „Zofia Anderson“, o dziwnych przejściach Patersona na wyspie Uffa a wreszcie o otruciu Camberwella. W tym ostatnim wypadku Sherlock Holmes zdołał przez naciągnięcie zegara stwierdzić, że zegar został przed dwoma godzinami naciągnięty, a więc według tego Camberwell udał się wtedy na spoczynek — szczegół, który do wyjaśnienia sprawy okazał się niezmiernie ważny. Do wszystkich tych wypadków wrócę jeszcze nieco później, ale żaden w swym przebiegu nie jest tak znamienny, jak ten, który teraz postanowiłem opisać.
Było to w ostatnich dniach września. Burze jesienne szalały z niezwykłą mocą. Od rana już wył wiatr, a deszcz siekł w szyby tak silnie, że na chwilę byliśmy oderwani od zwykłych swych zajęć i widzieliśmy się zmuszeni nawet wśród tego olbrzymiego, ręką ludzką zbudowanego Londynu, uznać potęgę tych sił przyrody, które mimo sztucznej ochrony cywilizacyi, srożą się na ludzkości i ryczą jak dzikie zwierzęta w klatce.
Z nastaniem wieczoru burza stawała się coraz gwałtowniejszą, a w kominie wiatr jęczał i wzdychał, jak dziecię płaczące. Sherlock Holmes siedział znudzony przy piecu i znaczył okładki swych aktów kryminalnych, ja zaś tymczasem zagłębiłem się w znakomitym romansie morskim Clarka Russelsa. Szalejąca burza dostrajała się zupełnie do tekstu i zdawało mi się chwilami, że słyszę w chlupotaniu deszczu przeciągły szum fal morskich. Żona moja wyjechała w odwiedziny do ciotki, zająłem więc znowu dawne swe mieszkanie przy Baker-street.
— Słyszysz? — rzekłem nagle, spoglądając na mego przyjaciela, — ktoś dzwonił. Ktoby to mógł być? Może który z twych przyjaciół?
— Prócz ciebie, Watson, nie mam żadnego; zresztą nikogo do siebie nie zapraszam — odpowiedział.
— Jest to więc prawdopodobnie jakiś klient.
— Jeżeli tak jest rzeczywiście, to sprawa musi być niezmiernie ważną. Drobnostka z pewnością nie przyprowadziłaby tego człowieka tutaj przy takiej pogodzie i o takiej porze. Ale jest to prawdopodobnie stara ciotka gospodyni.
Sherlock Holmes mylił się. Dały się słyszeć kroki na schodach, aż wreszcie zapukał ktoś do drzwi. Holmes odsunął natychmiast długą swą ręką lampę od siebie tak, że skierował światło jej na puste krzesło, na którem musiał gość usiąść.
— Proszę — zawołał następnie.
Do pokoju wszedł młody człowiek około 22 lat, dobrze zbudowany, przyzwoicie odziany, a każdy ruch jego wskazywał na pewną zręczność i elegancyę. Ociekający wodą parasol w jego ręku i długi błyszczący płaszcz gumowy dawały świadectwo o stanie pogody, której się nie obawiał. Olśniony światłem niespokojnie się obejrzał; twarz jego była blada, a oczy miały ten szczególny wyraz, właściwy ludziom, trapionym wielką troską.
— Muszę przedewszystkiem przeprosić — powiedział i założył złoty cwikier — lecz prawdopodobnie nie przeszkadzam. Proszę mi wybaczyć, że ślady niepogody wniosłem do pańskiego zacisznego pokoju.
— Niech pan da płaszcz i parasol — prosił Holmes — przy piecu to szybko wyschnie. Pan przychodzi z południowego zachodu, jak widzę.
— Tak, z Horsham.
— Mieszanina gliny i wapna na końcach pańskich trzewików to potwierdza.
— Przyszedłem prosić o radę.
— Chętnie jej panu udzielę.
— Lecz także o pomoc.
— Tej nie zawsze tak łatwo użyczyć.
— Słyszałem o panu, panie Holmesie. Major Prendergast opowiadał mi, jak go pan uratowałeś od skandalu w klubie Tankerville.
— Rzeczywiście, został niesłusznie oskarżony o fałszywą grę w karty.
— Powiedział mi, że pan wszystko umie wykryć.
— To za wiele powiedział.
— Że nigdy nie da się pan uwieść w pole.
— Owszem! Wydarzyło mi się to cztery razy — trzy razy od mężczyzn, a raz od kobiety.
— Ale czemże to jest w porównaniu z pańskiemi powodzeniami?
— Rzeczywiście miałem po większej części powodzenie.
— Sądzę więc, że i w moim wypadku będzie je pan miał.
— Proszę, niech pan przysunie krzesło bliżej do ognia i opowie mi, o co tu chodzi.
— Nie jest wcale coś powszedniego, co mnie tu sprowadza.
— W zwykłych wypadkach nikt się też do mnie nie zwraca. Jestem zwykle ostatnią instancyą.
— A jednak powątpiewam, czy pan przy całem doświadczeniu w swym zawodzie stał kiedykolwiek wobec bardziej ciemnych i niewytłumaczonych wydarzeń, jak te, które mam panu opowiedzieć o swojej rodzinie.
— Wzbudza pan moje zainteresowanie — odrzekł Holmes — proszę mi opowiedzieć najpierw wszystko w głównych zarysach, a ja będę mógł potem zapytać o szczegóły, które mi się będą wydawać najważniejszymi.
Młody człowiek przysunął krzesło bliżej i wyciągnął przemoczone nogi do ognia.
— Nazywam się John Openshaw — zaczął — atoli moje osobiste stosunki, o ile wiem, nie mają z tą straszną historyą nic wspólnego. A że chodzi tu o sprawę dziedzictwa, więc muszę się cofnąć nieco w dawniejsze czasy, aby wyjaśnić panu cały stan rzeczy: Mój dziadek miał dwóch synów — mego stryja Eliasza i mego ojca Józefa. Ojciec mój miał małą fabrykę w Coventry, którą później powiększył. Był właścicielem patentu na koła bezpieczeństwa swego wynalazku, co mu przynosiło tak wielkie dochody, że wkrótce sprzedał interes i mógł żyć odtąd ze swej renty.
— Mój stryj Eliasz wyjechał jeszcze w młodych latach do Ameryki i był plantatorem we Florydzie. Miało mu się bardzo dobrze powodzić. Gdy wybuchła wojna, walczył w armii Jacksona, później zaś pod Hood dosłużył się stopnia pułkownika. Ale gdy Lee złożył broń, wrócił mój stryj do swych plantacyj, gdzie pozostawał jeszcze przez trzy czy cztery lata. W roku 1869 czy 70 wrócił do Europy i kupił małą posiadłość w Sussex, w pobliżu Horsham. W Stanach dorobił się znacznego majątku, opuścił atoli Amerykę, ponieważ jak mawiał, nienawidził murzynów i nie mógł się pogodzić z republikańską polityką, która nadała im wolność. Był to dziwak, naturę miał gwałtowną, namiętną i uderzająco trwożliwą. Wątpię nawet, czy przez tyle lat, przez które mieszkał w Horsham, był kiedykolwiek w mieście. Dom jego otaczały ogród i pola; tu też tylko używał koniecznego ruchu, nieraz atoli nie opuszczał swego pokoju tygodniami. Pił wiele wódki, palił namiętnie, z nikim nie żył, nie miał żadnych przyjaciół, nawet z własnym bratem nie utrzymywał żadnych stosunków. Kiedy mnie zobaczył pierwszy raz, jako dwunastoletniego chłopca, wcale się mu podobałem. Było to w r. 1878; żył więc wtedy już w Anglii 8 — 9 lat. Prosił mego ojca, by pozwolił mi zamieszkać u niego, i na swój sposób okazywał mi swoją dobroć. Jak był trzeźwy, grał ze mną w „noska“ lub w warcaby. Służących i kupców ze wszystkiemi sprawami zawsze odsyłał do mnie; tak, mając 16 lat, byłem panem w jego domu.
— Miałem wszystkie klucze, mogłem więc robić, co chciałem, bylebym mu tylko nie przeszkadzał. Jeden był tutaj tylko wyjątek; na strychu była jedna komórka na rupieci zawsze zamknięta, do której ani ja ani nikt inny nie miał przystępu. Z dziecinnej ciekawości nieraz zaglądałem tam przez dziurkę od klucza, ale nigdy nie mogłem nic więcej dojrzeć, jak stare kufry i węzełki, jakie zwykle w takiem miejscu są złożone.
— Pewnego dnia — było to w marcu 1883 — dostał pułkownik list z zagraniczną marką. Listy rzadko otrzymywał, bo wszystko płacił gotówką, a żadnych przyjaciół nie miał. Z Indyi! — rzekł, gdy wziął list do ręki — pieczątka z Pondisherry! Coby to mogło być? Rozerwał gwałtownie kopertę, — a wtedy wypadło z niej na tacę pięć małych, suchych pestek z pomarańczy. Ja chciałem się śmiać z tego, ale śmiech zamarł mi na ustach, gdy zobaczyłem wyraz twarzy mego stryja. Usta mu się wykrzywiły, oczy wystąpiły z oczodołów, twarz jego przybrała barwę prawie popielatą; patrzał przerażony na kopertę, która trzymał drżąca ręką: K. K. K.! — wyjąkał wreszcie — mój Boże, kara za dawne grzechy spada na mą głowę!
— Stryju! Co to znaczy? — zawołałem.
— Śmierć! — odrzekł mi głuchym, jakby nie swoim głosem, poczem powstał i udał się do swego pokoju, a mnie zostawił samego, przerażonego i drżącego z obawy przed grożącem niebezpieczeństwem. Wziąłem kopertę, na której wewnętrznej stronie tuż u góry były nagryzmolone czerwonym atramentem trzy litery K. Zresztą nie było nic wewnątrz prócz pięciu suchych pestek. Co mogło być powodem tak wielkiego strachu, nie umiałem sobie wytłumaczyć. Opuściłem jadalnię, a kiedy chciałem iść na górę, stryj mój schodził właśnie ze strychu. W jednej ręce trzymał stary, zardzewiały kluczyk, zapewne od komórki na rupiecie, w drugiej zaś skrzynkę metalową, podobną do kasy na pieniądze.
— Mogą robić, co chcą, ale ja im nie ustąpię, — mówił, klnąc, sam do siebie, poczem zwrócił się do mnie i rzekł: — Powiedz Mary, żeby dziś napaliła dobrze w moim pokoju, i poślij po Fordana, adwokata z Horsham.
— Uczyniłem, jak mi nakazał; kiedy przybył adwokat, zostałem zawołany do pokoju. Ogień palił się jasnym płomieniem, a w piecu pełno było gęstego, czarnego popiołu, jak gdyby ze spalonych papierów — obok stała skrzynka metalowa otwarta i pusta. Zadrżałem, gdy zobaczyłem na wieku jej to samo potrójne K, które rano widziałem na kopercie.
— John! — odrzekł mój stryj — chcę zrobić testament, a ty masz być świadkiem. Zapisuje całe swe mienie ze wszystkiemi dobremi i złemi jego stronami memu bratu, a twemu ojcu, które bez wątpienia kiedyś dostanie się tobie. Jeżeli będziesz mógł majątku tego w spokoju używać, to dobrze. Lecz jeśli zobaczysz, że ci się to nie udaje, radzę ci, oddaj dobrowolnie majątek twemu śmiertelnemu wrogowi. Przykro mi, że ci tak niepewny zostawiam majątek, lecz w każdym razie nie mogę wiedzieć, jaki sprawy te wezmą obrót. Proszę cię, podpisz akt ten, gdzie ci pan Fordam wskaże.
— Podpisałem według jego życzenia, a adwokat wziął pismo to ze sobą. Może pan sobie pomyśleć, jak głębokie wrażenie wywarł na mnie ten wypadek, myślałem nad nim i zastanawiałem się, ale nie umiałem go sobie wytłumaczyć. Długo nie mogłem się pozbyć pewnego uczucia trwogi, które pozostało, choć pierwsze wrażenie znacznie osłabło, gdy mijały tygodnie, a nic nie przerywało zwykłego toku naszego życia. Ale stryj mój od tego czasu bardzo się zmienił; pił więcej jak dawniej i jeszcze bardziej uciekał od ludzi. Przeważnie przebywał w swym pokoju zamknięty; niekiedy atoli, będąc pijany, wypadał jak szalony z domu do ogrodu, z rewolwerem w ręku, i krzyczał wtedy, że się nikogo nie boi i że nawet dyabeł nie jest w stanie go zmusić do zamknięcia się, jak owca w zagrodzie. Kiedy atoli napad taki mijał, wracał do pokoju i zamykał szczelnie za sobą drzwi, jak człowiek, który nie mógł znieść dręczących go wyrzutów sumienia. W chwilach takich, nawet w zimne dnie, pot strumieniami spływał mu po twarzy.
— Lecz śpieszę się, by zakończyć swe opowiadanie i nie nadużywać pańskiej cierpliwości, panie Holmesie. Pewnej nocy wypadł znowu w takim napadzie wściekłości do ogrodu, ale już więcej nie wrócił. Kiedyśmy go zaczęli szukać, znaleźliśmy go wreszcie z głową, utkwioną w małym, brudnym stawie, położonym na końcu ogrodu. Ponieważ na ciele nie było żadnego śladu gwałtu, a woda w stawie była tylko na dwie stopy głęboka, więc przysięgli orzekli, wobec znanego dziwactwa mego stryja, że zachodzi tu samobójstwo.
— Mnie jednak wyrok ten nie mógł przekonać, bo wiedziałem, jak on zawsze się wzdrygał na sama myśl o śmierci. Ale faktem było, że mój ojciec odziedziczył posiadłość i gotówkę około 14000 funtów szterlingów, które były złożone w banku do jego rozporządzenia.
— Przepraszam, że przerwę panu na chwilę — rzekł Holmes — pańskie opowiadanie należy, o ile sobie przypominam, do najbardziej dziwnych, jakie kiedykolwiek słyszałem. Ale niech mi pan powie datę dnia, w którym stryj pański otrzymał list, jakoteż dnia rzekomego jego samobójstwa.
— List dostał 10. marca 1883 r., a śmierć nastąpiła w siedm tygodni potem, w nocy z 2. na 3. maja.
— Dziękuję; proszę dalej!
— Kiedy ojciec mój objął majątek w Horsham w posiadanie, przeszukał dokładnie na mą prośbę zamykaną tak pilnie komórkę na strychu. Znaleźliśmy tam metalową skrzynkę, wyżej wspomnianą, ale zawartość jej została zniszczona. Na wewnętrznej stronie wieka znaleźliśmy nalepioną kartkę znów z literami K. K. K.; poniżej których było napisane: „listy, wiadomości, pokwitowania i spisy.“ Były to więc te właśnie przez mego stryja zniszczone papiery. Zresztą nic ważnego nie znaleźliśmy, prócz wielkiej liczby papierów i notatek, które się odnosiły do pobytu mego stryja w Ameryce: niektóre pochodziły z czasu wojny i wykazywały, że sumiennie spełniał swe obowiązki i miał sławę dzielnego żołnierza; inne z czasów powstania Stanów południowych, odnosiły się głównie do polityki, z których wynikało, że z całą siłą walczył przeciw agitatorom, wysłanym z północy.
— Z początkiem r. 1884 przeniósł się mój ojciec do Horsham i nic nam nie zamąciło spokoju aż do stycznia 1885 r. Tymczasem czwartego dnia nowego roku, kiedy ojciec przeglądał przy śniadaniu listy, które mu właśnie przyniesiono z poczty, nagle wydał okrzyk zdumienia; spojrzałem zdziwiony i zobaczyłem, jak ojciec siedział z kopertą rozdartą w jednej ręce, a na dłoni drugiej ręki trzymał pięć pestek z pomarańczy. Ojciec zawsze śmiał się z „bajki o pułkowniku“, jak mawiał, lecz teraz, gdy się jemu to samo wydarzyło, patrzał na to zadziwiony i zaniepokojony.
— John, co to może znaczyć? — wyszeptał.
— Mnie serce z przerażenia przestało bić. To jest to samo K. K. K. — powiedziałem wreszcie.
— Ojciec spojrzał do koperty. Rzeczywiście! — zawołał — litery są, ale nad niemi coś jest napisane.
— Pochyliłem się ku ojcu i przeczytałem: Złożyć papiery na zegarze słonecznym.
— Jakie papiery? Co za zegar słoneczny? — zapytał.
— Zegar słoneczny w ogrodzie, bo innego niema — odpowiedziałem; papiery zaś zapewne te, które stryj popalił.
— Także coś! — zawołał, przyczem starał się uspokoić — żyjemy przecież w cywilizowanym kraju i nie potrzebujemy zważać na takie głupie żarty. Skąd list przyszedł?
— Z Dundee — odpowiedziałem, patrząc na pieczęć.
— Jakiś głupi dowcip — mówił dalej — co mnie obchodzą jakieś papiery i słoneczne zegary? Najlepiej nie zważać na takie błazeństwa.
— Mnie się zdaje, że lepiej byłoby dać znać o tem władzom bezpieczeństwa — powiedziałem mu na to.
— Chyba, żeby dać się wyśmiać. Nie — nic z tego.
— Więc pozwól, ojcze, mnie to uczynić, — prosiłem go.
— Surowo ci zakazuję — rzekł mi na to — niema czego robić tyle hałasu o taką drobnostkę.
— Dalsze więc moje przedstawienia byłyby daremne, bo ojciec mój był nieugięty. A jednak miałem smutne przeczucie.
— Trzeciego dnia po otrzymaniu listu pojechał mój ojciec odwiedzić swego starego przyjaciela, majora Freebody, który miał stanowisko w jednym z fortów na Portsdownill. Cieszyłem się, że wyjechał, bo zdawało mi się, że bezpieczniejszy jest tam jak w domu. Niestety myliłem się. Minęło dwa dni, a ojciec nie wracał; dostałem wreszcie od majora telegram, wzywający mnie, abym natychmiast przyjechał. Gdy przybyłem, dowiedziałem się, że ojciec wpadł do jednego z licznych w okolicy wapiennych dołów i znaleziono go tam nieprzytomnego z rozbitą czaszką; wkrótce też umarł, nie odzyskawszy przytomności. Wracał prawdopodobnie o zmroku z Farcham; okolicy nie znał, dół wapienny nie był ogrodzony, a więc ma się tu do czynienia z nieszczęśliwym wypadkiem; takie wydali orzeczenie przysięgli. A chociaż zbadałem każdy szczegół, który pozostawał w związku ze śmiercią mego ojca, to jednak nie znalazłem niczego, coby wskazywało na morderstwo. Żadnego śladu gwałtu, żadnych śladów nóg, żadnego rabunku, żadnego człowieka, któryby był widziany na drodze. A jednak zrozumie pan, że nie mogłem zgodzić się z wydanym wyrokiem i byłem przekonany, że ojciec mój padł ofiarą zbrodniczego napadu.
— W ten sposób doszedłem do mego dzisiejszego majątku. Zapewne mnie pan zapyta, dlaczego posiadłości tej nie sprzedałem. Dlatego, że jestem przekonany, iż prześladowanie naszej rodziny pozostaje w związku z jakimś wypadkiem w życiu mego stryja, a tak niebezpieczeństwo byłoby jednakowe w każdym domu.
— Mój biedny ojciec umarł w styczniu 1885 r.; upłynęło więc odtąd dwa lata i ośm miesięcy. Żyłem spokojnie w Horsham i już myślałem, że przekleństwo, ciążące na naszym rodzie, zostało zdjęte. Ale zawcześnie się uspokoiłem, bo wczoraj rano spadł na mnie nagle ten sam cios, który poprzedził śmierć stryja i ojca.
Młody człowiek dobył z kieszeni pomiętą kopertę i wytrząsł z jej wnętrza na stół pięć małych, suchych pestek z pomarańczy.
— To jest właśnie ta koperta — mówił dalej. — Pieczątka jest z wschodniego londyńskiego urzędu pocztowego. Napis ten sam, co na kopercie do ojca „K. K. K.“ i „złożyć papiery na zegarze słonecznym.“
— A pan co uczynił? — zapytał Holmes.
— Nic!
— Nic?
— Wyznam otwarcie — odrzekł i ukrył twarz w białych, delikatnych dłoniach — że czuję się bezradny. Jestem w położeniu biednego królika, po którego wąż chciwą roztwiera paszczę. Zdaje mi się, że znajduję się w ręku nieodwołanego i niezwalczonego przeznaczenia, którego największa ostrożność nie zdoła odwrócić.
— To źle! — zawołał Sherlock Holmes, — musisz pan działać, jeżeli nie chcesz pan być zgubiony. Tylko wielka odwaga może pana ocalić. Nie czas teraz na narzekanie.
— Dałem znać o całej sprawie w policyi.
— Tak?
— Ale tam mnie wysłuchano z uśmiechem powątpiewania. Listy osądzono jako głupi żart, a śmierć moich krewnych za nieszczęśliwe wypadki, które nie pozostają w żadnym związku z ostrzeżeniem.
— Niesłychana głupota! — zawołał Holmes z oburzeniem i załamał ręce.
— W każdym razie dano mi stróża bezpieczeństwa, który ma przebywać ze mną w domu.
— Czy teraz wieczór przyprowadził pana?
— Nie, bo otrzymał rozkaz, pozostawać w domu.
Holmes ponownie załamał ręce.
— Dlaczegoś pan sam do mnie przyszedł? — zapytał go z wyrzutem — a przedewszystkiem, dlaczego tak późno?
— Nic o panu dotąd nie wiedziałem. Dopiero wczoraj major Prendergast poradził mi, abym się udał do pana.
— Koniecznem jest tu szybkie działanie, a tymczasem upłynęło już dwa dni od dnia nadejścia listu. Czy nie ma pan nic więcej, coby nas mogło naprowadzić na pewne ślady?
— Owszem, mam jeszcze coś, — powiedział John Openshaw. Począł następnie szukać w kieszeni u surduta i wyciągnął wreszcie kawałek niebieskiego papieru, który położył na stole. — Przypominam sobie, że gdy stryj mój spalił wszystkie papiery, to niespalone jeszcze gdzieniegdzie skrawki były tej szczególnej barwy. Kartkę tę znalazłem w jego pokoju na podłodze, która prawdopodobnie wypadła mu z papierów i uszła tak zniszczeniu. Wygląda, jakby była wydartą z pamiętnika. Ma ona o tyle dla nas wartość, że znajduje się tu wzmianka o pestkach. Pismo jest z pewnością mego stryja.
Holmes przysunął bliżej lampę i pochyliliśmy się obaj nad kartką, której postrzępiony brzeg wskazywał na to, że została wydartą z zeszytu. U góry było napisane „Marzec 1869“, a poniżej następujące zagadkowe zapiski:
— 4. Przybył Hudson. Ta sama stara platforma.
7. Pestki posłano Mc. Kauleyowi, Paramorowi i Johnowi Swainowi z St. Augustine.
9. Mc. Kauley uwolniony.
10. John Swain uwolniony.
11. Paramore odwiedzony. Wszystko w porządku.
— Dziękuję — rzekł Holmes, złożył kartkę i oddał ją młodemu człowiekowi. — Ale teraz nie mamy chwili do stracenia. Nie mamy nawet czasu się zastanowić. Musi pan natychmiast wracać do domu i zacząć działać.
— Co mam więc czynić?
— Przedewszystkiem musi pan natychmiast tę kartkę włożyć do tej wspomnianej przez pana skrzynki metalowej i dodać do tego zapewnienie na kartce, że reszta papierów została przez stryja pańskiego spaloną i że pozostał tylko ten jeden świstek. Pismo to atoli musi być ułożone w takim tonie, żeby nikt nie mógł wątpić w prawdziwość pańskich słów. Następnie postawi pan stosownie do polecenia w liście skrzynkę na zegarze słonecznym. Czy mnie pan rozumie?
— Zupełnie dobrze.
— Niech pan na razie nie myśli ani o zemście, ani o niczem podobnem. To osiągniemy później na drodze prawnej. Musimy zważyć, że my dopiero zaczynamy zastawiać sidła, a nieprzyjaciel nasz już nas uwikłał; dlatego należy przedewszystkiem uniknąć grożącego nam niebezpieczeństwa. Dopiero wtedy zedrzemy ze zbrodniarzy maskę i winni poniosą zasłużoną karę. Którędy pan wraca do domu?
— Pociągiem odchodzącym z dworca do Waterloo.
— Niema jeszcze dziewiątej godziny. Na ulicach jest jeszcze teraz ruch, a więc spodziewam się, że pan jest bezpieczny. Ale mimo to niech się pan ma na baczności.
— Mam broń przy sobie.
— To dobrze. Jutro ja wezmę pana w obronę.
— Czy mam więc pana oczekiwać w Horsham?
— Nie, tajemnica pańska jest ukrytą w Londynie; tu muszę więc ją badać.
— W takim razie w najbliższych dniach pana odwiedzę i doniosę panu o skrzynce i papierach. Polecenie pańskie zostanie wykonane.
Podał nam rękę i pożegnał się. Tymczasem wiatr wył bezustannie a deszcz bił w szyby. Zdawało się, jak gdyby rozkiełzane żywioły przyniosły do nas dziwnego gościa, — którego teraz znowu pochłonęły.
Sherlock Holmes siedział milczący i w zamyśleniu wpatrywał się w czerwony żar w piecu. Następnie nałożył swoją fajeczkę, rozparł się wygodnie i wpatrywał się w wznoszące się kłęby dymu.
— Wiesz co, Watson, — odezwał się wreszcie — o ile mnie się zdaje, to na tak fantastyczny wypadek jeszcze nie natrafiliśmy.
— Rzeczywiście! Naturalnie prócz „Znaku Czterech.“
— Ja też go tu wyłączam. A jednak zdaje mi się, że John Openshaw znajduje się w większem niebezpieczeństwie, niż wtedy Scholtos.
— Czy masz już jakieś przypuszczenia co do rodzaju tego niebezpieczeństwa?
— Nie mam tu żadnych wątpliwości.
— Więc powiedz mi, kto jest ten K. K. K. i dlaczego prześladuje tę nieszczęśliwą rodzinę?
Sherlock Holmes przymknął oczy, oparł łokcie na poręczach krzesła i złożył ręce. A wreszcie przemówił do mnie w te słowa:
— Skończony myśliciel powinienby właściwie być w stanie na podstawie jednego, dokładnie mu znanego szczegółu, dojść własnem rozumowaniem do odkrycia wszystkich wypadków, które z niego wyniknęły, a nawet tych, które go poprzedziły. Podobnie, jak Cuvier z jednej kości potrafił odtworzyć budowę anatomiczną całego zwierzęcia. Niestety zbyt mało mamy świadomości tego, jak wiele rzeczy można poznać jedynie pracą myślową. Przy pomocy jej możemy rozwiązywać zagadnienia, o których rozwiązaniu już zwątpili chcący się tu posługiwać jedynie pięciu zmysłami. Ale do najwyższego stopnia doskonałości można dojść tylko wtedy, jeżeli badacz umie całą swą wiedzę wyzyskać, lecz na to potrzeba tak wszechstronnego wykształcenia, że trudno jest je zdobyć nawet w naszych czasach wolnego i powszechnego nauczania. Nie jest natomiast niemożliwem, ażeby człowiek posiadał wszystkie wiadomości, potrzebne mu do zawodu; o to też ja zawsze się starałem. Przypominam sobie dobrze, jak ty w pierwszych dniach naszej przyjaźni doskonale odgraniczyłeś zasób mej wiedzy.
— Rzeczywiście, — odpowiedziałem mu, śmiejąc się, — udało mi się wtedy. A o ile sobie przypominam, były wtedy twoje wiadomości w dziedzinie filozofii, astronomii i polityki prawie żadne; w botanice nierówne, w geologii natomiast bardzo dokładne, szczególnie o ile to pozostawało w związku ze śladami z jakiejkolwiek okolicy Londynu; chemię znałeś wprost świetnie; wiadomości z anatomii były niesystematyczne; doskonała zato znajomość literatury kryminalistycznej. Nadto byłeś wcale dobrym prawnikiem, umiałeś dość poprawnie boksować się i władać bronią. Tak brzmiała w głównych zarysach moja analiza.
Holmes uśmiechnął się i mówił dalej.
— A ja powiadam dziś tak jak wtedy: Człowiek powinien swoje komórki mózgowe napełniać tem tylko, czego mu prawdopodobnie będzie kiedyś potrzeba, resztę może złożyć w najciemniejszym zakątku swej biblioteki, gdzie ją w razie potrzeby znajdzie. W takim wypadku, jak dzisiejszy, należy przedewszystkiem dokładnie się przypatrzyć, co tu mamy dane. Proszę cię, podaj mi z amerykańskiej encyklopedyi, która leży za tobą na półce, literę K. — Dziękuje ci. — A teraz zastanówmy się, co możemy z naszych danych wywnioskować. Przedewszystkiem możemy na pewno przypuszczać, że pułkownik Openshaw z jakiegoś bardzo ważnego powodu opuścił Amerykę. Ludzie w tym wieku niechętnie zmieniają swój sposób życia i miejsce pobytu; nie zamieniają więc bez powodu miły klimat Florydy za samotne życie w angielskiem mieście prowincyonalnem. Również jego niezmierna podejrzliwość pozwala przypuścić, że musiał się kogoś albo czegoś obawiać i że ta obawa spowodowała jego nagły wyjazd z Ameryki. Co było przyczyną jego obawy, możemy wywnioskować ze straszliwych listów, jakie on i jego rodzina otrzymała. Czy pamiętasz pieczątki na listach?
— Pierwszy przyszedł z Pondisherry, drugi z Dundee, a trzeci z Londynu.
— Z wschodniego Londynu. Co z tego wnioskujesz?
— Są to trzy porty morskie. A więc autor listów musiał się znajdować na pokładzie okrętu.
— Znakomicie. A więc mamy tu już jedną nić. Jest prawie pewnem, że autor listów znajduje się na pokładzie jakiegoś okrętu. A teraz drugi punkt: Między listem z Pondisherry a wykonaniem wyroku upłynęło 7 tygodni, między listem z Dundee a śmiercią ojca Johna tylko trzy czy cztery dni. Czy nas to nie może na coś naprowadzić?
— W pierwszym wypadku trzeba było przebyć większą odległość.
— Ale to się również odnosi do listu.
— Jest więc to dla mnie niezrozumiałem.
— Dla mnie jest tu bardzo prawdopodobne przypuszczenie, że ten człowiek czy też ludzie znajdują się na pokładzie żaglowca. Prawdopodobnie wysyłają to szczególne ostrzeżenie równocześnie ze swem wyruszeniem w drogę, aby zamiar wykonać. Widzisz, jak szybko nastąpił czyn po liście z Dundee. Gdyby ci ludzie przybyli parowcem z Pondisherry, to przybyliby prawie równocześnie z listem. Widzimy zaś, że w międzyczasie upłynęło 7 tygodni. Te siedm tygodni mojem zdaniem stanowią właśnie różnicę w czasie szybkości parowca, który przywiózł list, a żaglowca, który przywiózł autora, względnie autorów tego listu.
— To jest możliwe.
— A nawet bardzo prawdopodobne. Teraz zaś zrozumiesz, dlaczego tak napominałem młodego Openshawa, aby był ostrożny. Cios spadał zawsze, gdy minął czas, jakiego posyłającemu było trzeba, żeby przybyć samemu. Ostatni list przyszedł z Londynu, więc niema co liczyć na zwłokę.
— Boże kochany! — zawołałem — jaki może mieć powód to nielitościwe prześladowanie?
— Prawdopodobnie chodzi tu o papiery, które Openshaw posiadał, a przedstawiające wielką wartość dla osoby lub osób na żaglowcu. Ale prawdopodobnie wchodzi w to więcej ludzi. Jeden człowiek nie byłby w stanie tak wykonać dwu morderstw. Muszą to być ludzie zuchwali, gotowi na wszystko. Za każdą cenę chcą mieć swoje papiery. A jak mi się zdaje, to te trzy K nie są poczatkowemi literami jednego człowieka, lecz znakiem jakiegoś związku — ale jakiego związku? — Czy nie słyszałeś nigdy — rzekł Sherlock Holmes, nachylając się ku mnie i przyciszając głos, — o związku zwanym Ku-Klux-Klan?
— Nigdy.
Holmes tymczasem otworzył encyklopedyę i rzekł: — Słuchaj, ale z uwagą:
Ku-Klux-Klan. Słowo to pochodzi z nadzwyczajnego podobieństwa w swem brzmieniu do dźwięku, pozostającego przy nabijaniu pewnej broni palnej. Straszne to tajemnicze stowarzyszenie zostało założone przez kilku niezadowolonych żołnierzy w Stanach południowych po wojnie domowej, a wkrótce rozgałęziło się ono w różnych stronach, przedewszystkiem zaś w Tennessee, Luizyanie, Karolinie, Georgii i Florydzie. Miało służyć celom politycznym, głównie zaś miało terroryzować tych obywateli, którzy sprzyjali równouprawnieniu murzynów; tych zaś, którzy sprzeciwiali się zasadom związku, miało mordować lub zmuszać do opuszczenia kraju. Zbrodnię poprzedzało ostrzeżenie przeznaczonej na śmierć ofiary, fantastycznym, lecz łatwym do poznania znakiem — w jednych okolicach gałązką dębową, w innych pestkami z melona lub pomarańczy. Po otrzymaniu takiego ostrzeżenia, musiał zagrożony śmiercią albo zmienić swe zapatrywanie albo natychmiast opuścić tę okolicę. Jeżeli stawiał opór, był zgubiony, a śmierć dosięgała go zwykle w dziwny, niewytłumaczony sposób. Stowarzyszenie było doskonale zorganizowane, a metoda w postępowaniu tak systematyczną, że niema wypadku, w którymby się udało komuś bezkarnie stawić opór i schwytać sprawców. Przez wiele lat związek wzrastał coraz bardziej mimo wszelkich starań rządu i najznakomitszych obywateli, by związek zniszczyć. Dopiero w r. 1869 nagle upadł, a odtąd już bardzo rzadkie były zbrodnie przezeń spełniane.
— Zważ więc, — rzekł Holmes, odkładając książkę, — że nagły upadek tego tajnego stowarzyszenia schodzi się z czasem, w którym Openshaw z tymi papierami opuścił Amerykę. Kto wie, czy te dwa wydarzenia nie pozostają w związku przyczyny i skutku. Nie byłoby więc dziwnem, gdyby niektórzy nieprzejednani mścili się na nim i na jego rodzinie. Musisz rozumieć, jak wiele na tych notatkach i zapiskach zależy niejednej znakomitej osobistości w Stanach południowych i że tam niejeden nie będzie spał spokojnie, aż będzie pewny, że papiery zostały zniszczone.
— Więc świstek, któryśmy oglądali, zawierał...
— Niezawodnie. Jeśli się nie mylę, to było na nim napisane przecież: „Pestki zostały posłane osobom A, B i C,“ — to znaczy, że zostało im posłane ostrzeżenie. Poczem następowały wyjaśnienia, według których A i B usprawiedliwili się lub wyjechali, C zaś prawdopodobnie został zamordowany. Lecz spodziewam się, doktorze, że nam się uda wyjaśnić ten tajemniczy wypadek; na razie wystarczy, jeżeli młody Openshaw postąpi tak, jak mu radziłem. Dziś dalsze omawianie tego jest zbyteczne — podaj mi więc skrzypce! Będziemy starali się, choć na pół godziny zapomnieć o wstrętnej pogodzie i o jeszcze wstrętniejszych występkach ludzkich.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz rano niebo się trochę wyjaśniło, a słońce przyćmione nieco przezierało przez szarą mgłę, zwykle panującą w wielkiem mieście.
Sherlock Holmes jadł już śniadanie, kiedy ja dopiero wstałem.
— Wybacz mi, że na ciebie nie czekałem — powiedział mi — ale będę miał dziś w sprawie młodego Openshawa wiele do czynienia.
— Jakie będą twe pierwsze kroki?
— Zależyć to będzie od wyniku moich wywiadów. Prawdopodobnie będę też musiał się udać do Horsham.
— A więc od tego nie zaczynasz?
— Nie, pierwsze swe kroki skieruję do City. — Proszę cię, zadzwoń, żeby służąca przyniosła ci kawę.
Wziąłem więc tymczasem do ręki nieczytaną jeszcze gazetę; wzrok mój padł na wiadomość, przy czytaniu której strętwiałem.
— Holmesie! — zawołałem — spóźniłeś się.
— Co? — odrzekł mi i odstawił filiżankę.
— Niestety przeczuwałem to! Ale jak się to stało?
Powiedział to niby spokojnie, ale poznałem, jak był głęboko wzruszony.
— Słuchaj więc, co dziennik pisze o tym wypadku: — „Tragedya na moście Waterloo.“
Wczoraj wieczorem między godziną dziewiątą a dziesiątą usłyszał stróż bezpieczeństwa Cook z dywizyi H., odbywający służbę na moście Waterloo, wołanie o pomoc i upadek ciała do wody. Noc była tak burzliwa i ciemna, że mimo pomocy niektórych przechodniów ratunek okazał się niemożliwym. Dopiero policyi, przybyłej na miejsce wypadku, udało się znaleść ciało. Nieszczęśliwą ofiarą jest młody człowiek, John Openshaw, zamieszkały w Horsham, jak to się dało wywnioskować z koperty, znalezionej w jego kieszeni. Zdążał on prawdopodobnie do pociągu na stacyę Waterloo. Z powodu pośpiechu i niezwykłych ciemności zmylił drogę i zboczył na jedną z wązkich ścieżek, które służą dla parowców rzecznych do wylądowania. Ponieważ na ciele nie znaleziono żadnych oznak gwałtu, więc zachodzi tu prawdopodobnie nieszczęśliwy wypadek, z powodu którego władze będą zmuszone zwrócić baczniejszą uwagę na stan miejsc wylądowania nad rzeką.
Siedzieliśmy w milczeniu, a Holmes był tak przygnębiony, jak nigdy go jeszcze nie widziałem.
— Rozumiesz chyba, Watson, że to obraża moją dumę — rzekł wreszcie. — Jest to egoistyczne uczucie — ale to obraża moją dumę. Teraz więc tę sprawę uważam za swoją własną, a jeśli Bóg mi da tylko zdrowia, to banda ta nie ujdzie mi. Szukał u mnie pomocy — a ja go posłałem w ramiona śmierci! — Powstał z krzesła i począł szybko chodzić po pokoju; blade jego policzki zaróżowiły się, a ręce poczęły mu drgać aż ze wzruszenia.
— Muszą to być przebiegli zbrodniarze! — zawołał wreszcie. — Jak oni zdołali go tam zwabić? Miejsce to do wylądowania nie leży na drodze do stacyi. Na moście zaś nawet w takiej nocy jest zbyt ożywiony ruch, by można wykonać taką zbrodnię. Ale zobaczymy, Watson, kto jeszcze zwycięży. Teraz zaś wychodzę.
— Czy na policyę?
— Broń Boże! Ja sam będę policyą. Ona zaś niech łapie ptaszków wtedy, kiedy ja już zastawię sieci. Prędzej nie.
Byłem przez cały dzień zajęty i dopiero późnym wieczorem wróciłem na Baker-street. Sherlock Holmes jeszcze nie wrócił. Wszedł wreszcie tuż przed dziesiątą godziną blady i znużony. Poszedł wprost do kredensu, skąd wziął kawałek chleba, zjadł go chciwie i popił wodą.
— Jesteś głodny, jak widzę — zauważyłem.
— Straszliwie wygłodzony. Pomyśl, że od śniadania nic nie jadłem.
— Nic?
— Ani kąska, bo nie miałem czasu o tem myśleć.
— A cóż uzyskałeś?
— Wiele.
— Czy odkryłeś ślady tych łotrów?
— Mam ich wszystkich w ręku. John Openshaw będzie niedługo pomszczony. Ale przedtem poślemy im własny ich znak. Prawda, Watson, że to dobry pomysł!
— Cóż ty myślisz uczynić?
Tymczasem Sherlock Holmes wziął z szafki pomarańczę, rozkroił ją i wycisnął z niej pestki na stół. Pięć z nich włożył do koperty, a na jej wewnętrznej stronie napisał: „S. H. za J. O.“, następnie starannie ją zalepił, opieczętował i zaadresował: „Kapitan James Calhoun, barka „Lone Star“, Sawannah. Georgia.“ — Niech go ten liścik oczekuje przy przybyciu jego do portu — powiedział szyderczo. — Niech go kosztuje parę nocy bezsennych i niech mu będzie zapowiedzią ciosu, jaki nań spadnie, tak jak był list jego dla Openshawa.
— Kto jest ten kapitan Calhoun?
— Przywódca całej szajki. Jego schwytam najpierw, po nim dopiero resztę.
— Jak wpadłeś na jego ślady?
Holmes wyjął z kieszeni wielki arkusz papieru, który był cały zapisany imionami i datami.
— Przez cały dzień przeszukiwałem księgi z aktami i spisy Lloyda i zestawiałem kurs wszystkich okrętów, które w styczniu i lutym 1883 r. były w porcie Pondisherry. W miesiącach tych zarzuciło tam kotwicę 36 okrętów; z pomiędzy nich jeden szczególnie „Lone Star“ zwrócił moją uwagę. Miał przybyć z Londynu, kiedy w rzeczywistości przybył z jakiegoś amerykańskiego stanu.
— Prawdopodobnie z Texas.
— Tego nie wiem, ale to jest pewne, że okręt był amerykańskiego pochodzenia.
— Cóż dalej?
— Szukałem następnie w sprawozdaniach z Dundee, a kiedy znalazłem, że „Lone Star“ bawiła tam w styczniu 1885 r., upewniłem się w swych podejrzeniach. Poczem dowiedziałem się, jakie okręty stoją obecnie w porcie w Londynie. „Lone Star“ przybyła tu w ubiegłym tygodniu. — Poszedłem więc natychmiast do doków Alberta. Niestety okręt rano wypłynął z portu i udał się z powrotem do Savannah. Telegrafowałem więc do Gravesend. Odpowiedziano mi, że przed chwilą miejscowość tę minął; wiatr wieje dziś od wschodu, musiał więc już pewnie ławice piaszczyste Godwinu minąć i znajduje się niedaleko wyspy Wight.
— A teraz cóż poczniesz?
— Teraz mam ich wszystkich w ręku. Wiem, że tylko kapitan i dwaj majtkowie są rodowitymi Amerykanami; zresztą zaś są to Niemcy i Finlandczycy. Nadto dowiedziałem się, że ubiegłej nocy wszyscy trzej nie byli na pokładzie statku. Powiedział mi to pilot, który wprowadzał okręt do portu. Kiedy więc statek przybędzie do Sawannah, otrzymają mordercy list, który tymczasem parowiec, wiozący pocztę, odda, a równocześnie policya w Sawannah, zawiadomiona już przezemnie, przystąpi do aresztowania tych trzech łotrów.
Atoli plany ludzkie, choć nieraz bardzo przemyślnie obmyślane, bywają udaremniane. Zabójcy Johna Openshawa nie mieli nigdy otrzymać pięciu pestek, które miały im wykazać, że przecie znalazł się człowiek, nie mniej przebiegły i zuchwały, jak oni, który odważył się ich śledzić.
W roku tym burze morskie były bardzo gwałtowne i wyrządziły wiele szkód. Napróżno też oczekiwaliśmy przez długi czas wiadomości o przybyciu „Lone Star“ do Sawannah.
— A jednak, Watsonie, będę musiał prawdopodobnie wyjechać na jeden dzień, rzekł Holmes, kiedyśmy pewnego dnia rano siedzieli przy śniadaniu.
— Dokąd wyjedziesz?
— Do Kings Pyland w Dartmoor.
Ta odpowiedź bynajmniej mnie nie zdziwiła. Przeciwnie. Dziwiło mnie to, że Holmes dotąd jeszcze nie został wezwany na pomoc przy tak niezwykłym wypadku, który budził wielkie zajęcie w całej Anglii. Holmes chodził cały dzień zamyślony po pokoju z głową pochyloną na piersi, ze ściągniętemi brwiami, palił jedną fajkę po drugiej i był głuchy na wszelkie moje pytania i uwagi. Na dzienniki ledwie spojrzał i lekceważąco je odrzucił. Choć milczał, wiedziałem, jaka jest przyczyna jego tak dziwnego zachowania się. Zdarzył się tylko jeden wypadek, który mógł jego talent powoływać do działania; było to tajemnicze zniknięcie znakomitego konia wyścigowego, ubiegającego się o nagrodę Wessexu, i tragiczne zamordowanie jego ujeżdżacza. Kiedy więc Holmes objawił swój zamiar udania się na miejsce zbrodni; nastąpiło tylko to, czego już dawno spodziewałem się i na co oczekiwałem.
— Chętniebym z tobą pojechał, ale nie chciałbym ci przeszkadzać, rzekłem.
— Ależ wyświadczysz mi tem, kochany Watsonie, wielką przysługę, jeśli mi zechcesz towarzyszyć. Jestem pewny zaś, że czas ten nie będzie dla nas stracony, bo wypadek wykazuje cechy sobie jedynie właściwe. Mamy właśnie czas jeszcze zdążyć do pociągu, odchodzącego z Paddington; w drodze opowiem ci bliższe szczegóły. Dobrzeby było, gdybyś wziął ze sobą swą znakomitą lornetkę.
W godzinę później siedziałem w wagonie pierwszej klasy pociągu, który pędził do Exeter; Holmes tymczasem, zasunąwszy czapkę na uszy, siedział w kącie zagłębiony w całej paczce dzienników, które kupił na stacyi w Paddington. Minęliśmy już dawno Reading, kiedy Holmes złożył wreszcie ostatnią gazetę i podał mi papierosy.
— Jedziemy wcale dobrze, rzekł, patrząc w okno i spoglądając na zegarek; robimy teraz 53½ mil w godzinie.
— Nie patrzyłem na drogowskazy, odpowiedziałem.
— Ja również nie. Ale ponieważ słupy telegraficzne są oddalone od siebie o 60 yardów, więc rachunek jest bardzo prosty. Zapewne musiałeś już coś czytać o zamordowaniu Johna Strakera i nagłem zniknięciu sławnego rumaka, zwanego „Srebrny promień.“
— Czytałem o tem w „Telegraph“ i „Chronicle.“
— Jest to jeden z takich wypadków, w których sztuka badacza musi polegać więcej na wytłumaczeniu szczegółów danych, jak na zbieraniu nowych dowodów. Cała tragedya jest tak niezwykłą, tak zupełną i niezmiernie ważną dla wielu ludzi, że jesteśmy prawie zasypani różnemi przypuszczeniami, kombinacyami i hypotezami. Naszem zadaniem będzie teraz oddzielić szkielet prawdziwego, właściwego stanu rzeczy od późniejszych dodatków różnych teoretyków i sprawozdawców. Dopiero na tej podstawie oparci będziemy mogli potrzebne wyciągać wnioski i zdołamy wyznaczyć główne punkty, około których obraca się cała tajemnica. Wtorek wieczorem dostałem depesze od pułkownika Rossa, właściciela tego konia, i inspektora Gregory’go, który prowadzi śledztwo w tej sprawie, zapraszające mnie do wzięcia udziału w naradach.
— Wtorek wieczorem! zawołałem. A dziś mamy czwartek. Dlaczegoż wczoraj zaraz nie pojechałeś?
— Bo popełniłem jedno głupstwo, mój kochany, co zresztą zdarza mi się częściej, niżby myślał ktoś, kto mnie zna tylko z twoich pamiętników. Faktem jest, że nie mogłem wierzyć, żeby najsławniejszy koń angielski mógł pozostawać tak długo w ukryciu, szczególnie w okolicy tak słabo zaludnionej, jak ta na północ od Dartmoor. Każdej godziny czekałem wczoraj na wiadomość, że koń został znaleziony, a sprawca kradzieży jest także zabójcą Johna Strakera. Ale minął cały dzień, a prócz uwięzienia młodego Fitzroya Simpsona nic nie zaszło; zrozumiałem wtedy, że czas mi teraz przystąpić do działania. Zresztą pod pewnym względem dzień wczorajszy nie był dla mnie zupełnie stracony.
— Czy masz już jakąś teoryę co do tej sprawy?
— Przedewszystkiem mam tylko szkielet, złożony z najbardziej istotnych szczegółów tego wypadku. Opowiem ci to wszystko dokładnie, bo nic tak sprawy nie wyjaśnia, jak gdy się ją drugiemu opowiada, a zresztą mogę tylko wtedy liczyć na współdziałanie z twej strony, jeżeli ci wyjaśnię całe położenie.
Oparłem się wygodnie o poduszkę i paliłem papierosa; tymczasem Holmes pochyliwszy się naprzód i oparłszy się na rękach, opisywał mi wypadki, które spowodowały naszą podróż.
— Rumak „Srebrny promień“, zaczął, pochodzi od sławnego „Isonomy“ i dorównywa pod każdym względem swemu przodkowi. Ma teraz piąty rok, a jego szczęśliwy właściciel, pułkownik Ross, pozyskał za jego sprawą wszystkie nagrody na wyścigach. Aż do chwili katastrofy był on też jedynie pewnym nagrody Wessexu, a totalizator płacił 3 za 1. Zawsze był największym ulubieńcem publiczności wyścigowej, bo nigdy nie zawiódł swych zwolenników, tak że nawet przy biegach na krótszą metę stawiano na niego wielkie sumy. Jest więc to łatwo zrozumiałem, że wielu ludziom zależy na tem, żeby „Srebrny promień“ nie stanął we wtorek do wyścigów. Rozumieli to dobrze wszyscy w Kings Pyland, gdzie znajduje się stajnia pułkownika. Stąd też zarządzono wszelkie środki ostrożności celem strzeżenia tak drogocennego konia. Ujeżdżacz John Straker był dawniej żokiejem i nosił barwy pułkownika na wyścigach tak długo, aż wreszcie był już do siodła za ciężki. Służył pułkownikowi 5 lat jako żokiej, a 7 lat jako ujeżdżacz i był zawsze pilnym i wiernym sługą. Miał pod sobą trzech parobków tylko, bo stajnia była mała i miała wszystkiego cztery konie.
Jeden ze stajennych spał całą noc w stajni, inni zaś obok na strychu. Wszyscy trzej byli w zupełności godni zaufania. John Straker był żonaty, ale bezdzietny i mieszkał w małym domku, odległym od stajni o 200 yardów; trzymał jedną służącę i miał się zresztą wcale dobrze. Okolica jest zupełnie pusta, a tylko pół mili na północ wybudował jakiś przedsiębiorca z Tavistocku dla rekonwalescentów i letników, chcących użyć świeżego powietrza Dartmooru, parę wil. Dwie mile dalej na zachód leży sam Tavistock, a z drugiej strony trzęsawiska również o dwie mile od Kings Pyland znajduje się większa stajnia w Capleton, będąca własnością lorda Backwatera, a zarządzana przez Silasa Browna. Zresztą równina wokoło jest pustą, zamieszkałą tylko przez włóczących się cyganów. Taki był ogólny stan rzeczy w noc z poniedziałku na wtorek, kiedy nastąpiła katastrofa.
Tego właśnie wieczora wyprowadzono konie i napojono, a następnie jak zwykle o dziewiątej godzinie zamknięto je w stajni. Dwóch parobków udało się na kolacyę do mieszkania ujeżdżacza, trzeci zaś Ned Hunter został w stajni na straży. W parę minut po dziewiątej niosła mu dziewka służebna, Edith Baxter, kolacyę do stajni, mianowicie baraninę przyrządzoną na dziko. Pić nic mu nie niosła, bo w stajni znajdował się wodociąg, a parobcy, stojący na straży nie mogli nic pić według przepisu prócz wody. Dziewczyna szła z latarką, bo było już ciemno, a droga prowadziła przez pole.
Edith Baxter zbliżyła się do stajni na 30 yardów, gdy wtem zbliżył się do niej nagle jakiś człowiek i kazał się jej zatrzymać. Usłuchała go i zobaczyła wtedy przy świetle latarni, że był to około 30 letni mężczyzna, wyglądający jak prawdziwy gentleman i przyzwoicie odziany, w szarem ubraniu, sukiennej czapce, kamaszach na nogach i z ciężką laską w ręku. Dziewczyna była przerażona bladością jego twarzy i widocznem zmieszaniem w jego ruchach.
— Czy możecie mi powiedzieć, gdzie się właściwie znajduję? zapytał. Chciałem już spać w polu, gdy wtem spostrzegłem światło latarki.
— Znajduje się pan w pobliżu stajni wyścigowej w Kings Pyland, odpowiedziała.
— Rzeczywiście? Co za szczęśliwy przypadek! zawołał. Jak mi się zdaje, jeden z parobków przepędza zawsze noc w stajni i niesiecie zapewne dla niego kolacyę. Moglibyście w łatwy sposób zasłużyć sobie na nowe ubranie, rzekł, wyciągając z kieszonki w kamizelce biały złożony papier, gdybyście starali się to włożyć parobkowi do jedzenia; przyrzekam wam, że dostaniecie najpiękniejszą odzież, jaką można dostać.
Dziewczyna przeraziła się z powodu ponurego wyrazu twarzy nieznajomego i pobiegła do okna stajni, przez które zwykle podawała kolacyę. Okno było już otwarte, a Hunter siedział przy stoliku, który stał w stajni przy oknie. Zaledwie zaczęła mu opowiadać, co zaszło, gdy wtem nadszedł ten obcy.
— Dobry wieczór! rzekł, zaglądając do okna, chciałbym prosić o małe wyjaśnienie.
Dziewczyna przysięga na to, że widziała, jak z jego zaciśniętej pieści wystawał koniec wspomnianego wyżej papieru.
— Czego pan tu szuka? odpowiedział parobek.
— Chodzi tu o interes, który mógłby panu coś przynieść, odpowiedział nieznajomy. Są tu w stajni dwa konie, ubiegające się o nagrodę Wessexu: „Srebrny promień“ i „Bayard.“ Powiedz mi pan tutaj jedną prawdę, a nie będzie pan tego żałować. Czy „Bayard“ może rzeczywiście dać swemu rywalowi 5/8 mili i 100 yardów „vor“ i czy stajnia wysoką sumę na niego postawiła?
— Więc pan także jesteś jednym z tych przeklętych szpiegów wyścigowych? krzyknął parobek. Ja panu zaraz pokażę, jak my się z nimi w Kings Pyland obchodzimy.
Po tych słowach zerwał się i pobiegł, ażeby spuścić psa z łańcucha. Dziewczyna przerażona uciekła do domu, a kiedy biegnąc oglądnęła się, zobaczyła, jak nieznajomy stał jeszcze przy oknie. Kiedy atoli wkrótce parobek wybiegł z psem, nieznajomy znikł bez śladu.
— Chwileczkę! przerwałem Holmesowi. Czy kiedy parobek wybiegł ze stajni, zostawił za sobą drzwi otwarte?
— Znakomicie, Watsonie, znakomicie! odpowiedział Holmes. Szczegół ten wydał mi się równie tak ważnym, że wczoraj umyślnie z tego powodu telegrafowałem do Dartmoor, ażeby wyjaśnić ten punkt. Parobek zamknął drzwi za sobą, a okno było za małe, żeby się tędy mógł człowiek dostać.
Hunter czekał, aż obaj jego towarzysze wrócili z kolacyi i zawiadomił o wszystkiem ujeżdżacza. Straker był bardzo wzburzony, kiedy to usłyszał, choć prawdopodobnie nie przypisywał temu wielkiego znaczenia. Mimoto był bardzo niespokojny, a kiedy żona jego zbudziła się o pierwszej w nocy, zobaczyła, że mąż jej się ubierał. Na pytanie jej odpowiedział, że troska o konie nie dozwala mu zasnąć i że chce się popatrzyć do stajni, czy wszystko jest w porządku. Prosiła go, żeby nie wychodził, bo deszcz lał, jak z cebra, ale on mimo jej próśb ubrał się i wyszedł.
Strakerowa zbudziła się o 7 godzinie rano i spostrzegła, że mąż jej jeszcze nie wrócił. Ubrała się więc szybko, przywołała sługę i pobiegła do stajni. Drzwi w stajni stały otworem, a na posłaniu leżał Hunter pogrążony w głębokim śnie; w stajni nie było zaś ani cennego konia ani ujeżdżacza.
Zbudzono natychmiast parobków, którzy spali obok w komórce. Obaj spali i nic nie słyszeli, a stajenny Hunter był widocznie pod wpływem silnego środka usypiającego i nic się od niego nie było można dowiedzieć; dano mu więc spokój a tymczasem obaj parobcy i obie kobiety poczęli szukać zaginionego ujeżdżacza. Mieli zrazu nadzieję, że może Straker z koniem rano wyjechał na pole, ale kiedy wyszli na poblizki wzgórek, z którego był widok na cały płaskowyż, nie zobaczyli ani śladu po zaginionym, a dalsze poszukiwania ich wkrótce wykazały, że stoją wobec tragedyi.
Ćwierć mili dalej powiewał zarzucony na krzakach surdut Johna Strakera. W małem zagłębieniu obok krzaku leżał trup nieszczęśliwego ujeżdżacza. Głowę miał roztrzaskaną uderzeniem jakiegoś ciężkiego narzędzia; nadto miał ciężką ranę na udzie zadaną prawdopodobnie jakimś ostrym nożem. Straker musiał się widocznie rozpaczliwie bronić, bo w prawej ręce miał mały, aż po rękojeść zakrwawiony nożyk, a w lewej ręce ściskał kurczowo czerwono-czarną krawatkę, którą miał na sobie wedle zapewnień dziewczyny właśnie ów nieznajomy, starający się wybadać parobka.
Kiedy zaś Hunter zbudził się ze swego twardego snu, podobnego prawie do śmierci, był również pewny co do właściciela tej krawatki; zresztą był przekonany, że obcy wsypał mu przez okno do jedzenia jakiś proszek nasenny i w ten sposób pozbawił stajnię dozorcy.
Koń, jak wskazywały na to na miękkiej ziemi dość wyraźne ślady kopyt, był również na miejscu zbrodni, ale zniknął bez śladu, choć wyznaczono wielką nagrodę za znalezienie i mimo, że wysłano na wszystkie strony cyganów z Dartmoor dla szukania go. Analiza resztek kolacyi Huntera stwierdziła w jedzeniu silną dawkę opium.
— Taki jest istotny stan rzeczy, przedstawiony bez żadnych własnych dodatków i przypuszczeń. Teraz zaś powiem panu, co tu zdziałała policya.
Inspektor Gregory, który zajmuje się tą sprawą, jest to bardzo gorliwy urzędnik, a gdyby miał tylko nieco więcej fantazyi, mógłby w swym zawodzie dojść do wysokiego stopnia doskonałości. Natychmiast po swojem przybyciu wyszukał tego nieznajomego, na którego naturalnie przedewszystkiem padło podejrzenie, i kazał go uwięzić. Nie było to zresztą trudnem go znaleść, bo jest on w całem sąsiedztwie dobrze znany i nazywa się Simpson Fitzroy. Pochodzi z bardzo dobrej rodziny, jest człowiekiem inteligentnym i dorobił się na wyścigach wielkiego majątku, a teraz trudni się czystymi i nieczystymi interesami pośrednictwa w różnych londyńskich klubach sportowych. Gdy przeglądnięto jego notatki, przekonano się, że złożono na jego ręce 5000 funtów stawek przeciw „Srebrnemu Promieniowi.“
— Gdy go uwięziono, przyznał się, że przybył do Dartmoor, aby otrzymać parę informacyi co do koni w Kings Pyland, a także, aby dowiedzieć się bliższych szczegółów o drugim znakomitym rumaku „Desborough“, znajdującym się pod dozorem Silasa Browna w stajniach Capletońskich. Potwierdził opowiadanie Huntera i dziewczyny, ale zaprzeczył, jakoby tam przybył w złych zamiarach; przybył tylko po to, aby otrzymać wyjaśnienie z pierwszej ręki; kiedy mu pokazano krawatkę, zbladł i nie mógł dać żadnego wyjaśnienia co do znalezienia jej w ręku zamordowanego. Przemoczone ubranie wskazywało na to, że w nocy był na dworze, a ciężka laska ołowiana była zupełnie odpowiedniem narzędziem, żeby zadać cios śmiertelny.
Ale natomiast na ciele jego nie było żadnej rany, a z zakrwawionego noża, znalezionego w ręku zamordowanego, należało wnioskować, że przynajmniej jeden z napastników został zraniony. Masz więc tak wszystko zebrane w jednej łupinie orzecha, a gdybyś Watsonie umiał tę sprawę wyjaśnić, byłbym ci bardzo wdzięczny.
Słuchałem opowiadania Holmesa z wytężoną uwagą. A choć wiele faktów było mi już znanych, to jednak nie mogłem uchwycić jeszcze ich znaczenia i nie odkryłem jeszcze między nimi żadnego związku.
— Czy nie jest to możliwe, zapytałem wreszcie, żeby rana cięta na ciele Strakera mogła być zadaną przez niego samego jego własnym nożem w konwulsyjnym kurczu, który następuje po każdem uszkodzeniu mózgu?
— Jest to więcej jak możliwe, bo nawet bardzo prawdopodobne, odrzekł Holmes, a w takim razie odpadłby jedyny szczegół, przemawiający na korzyść oskarżonego.
— Nie wiem atoli, zauważyłem, jak się na to zapatruje policya.
— Obawiam się niestety, że tutaj każda teorya może spotkać się z wielkimi zarzutami, rzekł Holmes. Policya przypuszcza zapewne, że ten Fitzroy Simpson, uśpiwszy parobka Huntera i otworzywszy stajnię dorobionym kluczem, założył koniowi uprząż i wyprowadził go ze stajni, zostawiając drzwi od stajni otwarte. Prowadził następnie konia przez pola, gdy wtem prawdopodobnie został jużto przypadkowo spotkany, jużto dogoniony przez ujeżdżacza. Przyszło między nimi do bójki, w której Simpson powalił swym grubym kijem Strakera na ziemię, sam zaś wcale nie został zraniony małym nożykiem ujeżdżacza. Następnie albo gdzieś konia ukrył, albo koń w czasie walki wyrwał się i błądzi po polach. Tak przedstawia się ta sprawa w oczach policyi, a choć teorya ta jest bardzo nieprawdopodobną, to jednak każda inna wydaje się jeszcze mniej prawdopodobną. Ja w każdym razie zoryentuję się w tej sprawie dopiero wtedy, gdy przybędę na miejsce wypadku; przedtem nie można nic pewnego przypuścić.
∗
∗ ∗ |
Był już wieczór, kiedyśmy przybyli do miasteczka Tavistock w okręgu Dartmoor. Oczekiwało nas na stacyi dwóch panów; jeden z nich słuszny, wspaniały, o włosach i brodzie, podobnych do lwiej grzywy i przenikliwych, niebieskich oczach, a drugi mały, zwinny, w myśliwskiej kurtce i kamaszach, o krótko strzyżonych bokobrodach i ze szkłami na oczach. Pierwszy był inspektor Gregory, który jako znakomity urzędnik policyjny w krótkim czasie zjednał sobie rozgłos, a drugi gentleman był to właśnie pułkownik Ross, znany sportowiec.
— Cieszy mnie to bardzo, że przybyłeś pan, panie Holmes, rzekł pułkownik. Pan inspektor zrobił wszystko, co było możliwe, mimoto nie chcę niczego zaniechać, bylebym tylko mógł pomścić biednego Strakera i odzyskać konia.
— Czy zaszło coś nowego? zapytał Holmes.
— Niestety zrobiliśmy bardzo małe postępy, odpowiedział inspektor. Powóz na nas czeka, a ponieważ panowie chcieliby zapewne oglądnąć miejsce zbrodni, nim się całkiem ściemni, sądzę więc, że najlepiej będzie, jeżeli zaraz odjedziemy.
Wkrótce więc wsiedliśmy do wygodnej landary i pędziliśmy przez ulice spokojnego miasteczka. Inspektor Gregory był niezwykle zajęty tym wypadkiem i robił niezmiernie wiele uwag, które Holmes od czasu do czasu przerywał. Pułkownik Ross siedział wygodnie rozparty i zasunąwszy kapelusz na oczy, zupełnie się nie mieszał do rozmowy; ja natomiast z wielkiem zajęciem przysłuchiwałem się rozmowie obu detektywów. Inspektor wykładał swoją teoryę tak, jak to już przedtem opowiedział Holmes mi w pociągu.
— Jest dość dowodów na winę Fitzroya Simpsona, zauważył, a ja też sądzę, że to jest właściwy sprawca. Wszystkie okoliczności wskazują na niego i potrzeba jeszcze tylko parę nowych wyjaśnień, żeby udowodnić mu winę.
— Ale jak należy wytłómaczyć nóż Strakera?
— Przyszedłem do przekonania, że przy upadku mógł się sam zranić. A jeżeli tak jest, to przemawia to na niekorzyść oskarżonego.
— Naturalnie. Nie miał przy sobie żadnego noża i żadnej nie odniósł rany. Dowody więc przeciw niemu są bardzo silne. Miał wielki interes w zniknięciu rumaka, prawdopodobnie uśpił on stajennego, stwierdzono, że był w nocy na dworze, uzbrojony w ciężką laskę a w końcu znaleziono jego krawatkę w ręce zamordowanego; sądzę, że mamy dość dowodów, aby zacząć rozprawę.
Holmes potrząsnął głową.
— Tęgi obrońca zbiłby wszystkie te dowody — rzekł. Poco miał konia aż wyprowadzać ze stajni? Kiedy chciał go zranić, mógł to na miejscu uczynić. Czy znaleziono przy nim drugi klucz od stajni? Gdzie kupił opium? A przedewszystkiem, jak zdołał w okolicy sobie całkiem obcej ukryć tak cennego konia? Ale jak się tłómaczy co do papieru, który chciał dać parobkowi przez służebną?
— Mówi, że to był banknot dziesięciofuntowy, jaki zresztą znaleziono w jego pugilaresie. Pańskie zaś zarzuty nie są tak ciężkie i tak niezbite, jak się zdaje. W okolicy tej wcale nie jest obcy. Opium mógł przywieźć z Londynu, a klucz jak zwykle w takich wypadkach porzucił. Koń zaś może leżeć na dnie jednego z licznych kamieniołomów w okolicy.
— Jak zaś wyjaśniał znalezienie krawatki?
— Przyznaje, że jest jego własnością, twierdzi atoli, że ją zgubił. Przybył więc nowy szczegół, który może nam wytłómaczy, dlaczego wyprowadził konia ze stajni. Mianowicie znaleźliśmy ślady, które wskazują, że w poniedziałek w nocy jakiś oddział cyganów był ledwie o milę oddalony od miejsca zbrodni. Zachodzi więc pytanie, czy nie istniało jakieś porozumienie miedzy Simpsonem a tą grupą cyganów, którym też oddał konia, gdy spostrzegł, że jest ścigany, i czy może koń nie znajduje się u cyganów.
— Jest to możliwe.
— Rozesłałem więc pogoń za tymi cyganami. Przeszukałem też każdy budynek i każdą stajnię w promieniu dziesięciu mil naokoło Tavistocku.
— O ile wiem, jest tu obok druga stajnia wyścigowa?
— Tak jest i jest to także pewien moment, którego nie można pominąć, względnie niezauważyć. Desborough, najlepszy koń w tej stajni, jest też najlepszym na wyścigach tuż po faworycie z Kings Pyland, stajnia więc miałaby niezmierną korzyść ze zniknięcia „Srebrnego promienia.“ O jej ujeżdżaczu Silasie Brownie wiadomo zaś, że postawił wielką sumę na swego konia i był nieprzyjaźnie usposobiony dla biednego Strakera. Przeszukaliśmy tę stajnię, ale nie znaleźliśmy nic, coby z tą sprawą pozostawało w jakimś związku.
— Czy nie wykryto też żadnego związku między tym Simpsonem a stajnią w Capleton.
— Nic takiego.
Holmes oparł się napowrót o poręcz i rozmowa się urwała. W kilka minut stanął powóz przed piękną, z czerwonych kamieni zbudowaną willą. Opodal za ogrodzeniem wznosił się długi, szary budynek; była to stajnia. Wokoło rozciągała się równina, a na kraju horyzontu można było dostrzedz zabudowania sąsiedniej stajni w Capleton.
Wysiedliśmy wszyscy z powozu z wyjątkiem Holmesa, który stanął nieruchomy w powozie i patrzył na kraj widnokręgu. Dopiero gdy go pociągnąłem za rękę, przyszedł do siebie i szybko wyskoczył z powozu.
— Przepraszam, rzekł do pułkownika Rossa, który ze zdziwieniem patrzał na niego, ale byłem chwilkę pogrążony w marzeniach.
Atoli ja, który znałem doskonale jego naturę, zobaczywszy blask w jego oczach i z trudem ukrywane wzruszenie, poznałem natychmiast, że musiał znaleść już jakiś punkt wyjścia, choć nie mogłem odgadnąć, gdzie go znalazł.
— Czy mamy się zaraz udać na miejsce zbrodni? zapytał inspektor.
— Ja zostanę najpierw tutaj i będę się starał wyjaśnić sobie parę szczegółów. Czy Straker został tu przyniesiony?
— Tak, leży na górze. Oglądnięcie zwłok nastąpi jutro.
— Jak dawno służył on u pana, panie pułkowniku?
— Od wielu lat, a zawsze odznaczał się jako znakomity sługa.
— Pan inspektor wyjął zapewne wszystko to, co miał w kieszeni w chwili śmierci zabity?
— Przedmioty te są wszystkie przechowane w pokoju na górze i może pan je każdej chwili oglądnąć.
— Byłoby mi to bardzo przyjemnie.
Udaliśmy się więc do tego pokoju i zajęli miejsce około okrągłego stołu. Inspektor przyniósł tymczasem małą, zamkniętą skrzyneczkę i wysypał z niej wszystkie przedmioty na stół. Była tam paczka zapałek, dwa cale długa łojówka, fajka, woreczek na tytoń ze skóry z psa morskiego, zawierający prawie pół uncyi długo pociętego tytoniu „cavendish“, srebrny zegarek ze złotym łańcuszkiem, pięć suwerenów w złocie, parę papierów i mały nożyk z rękojeścią oprawną w kość słoniową i małem, nie zamykającem się ostrzem, które miało markę „Weiss & Co. Londyn.“
— Niezmiernie dziwny nożyk, rzekł Holmes, przypatrując mu się uważnie. Widzę tu ślady krwi, więc przypuszczam, że to ten sam, który znaleziono w ręce zamordowanego. Prawda, Watsonie, że nożyk ten należy do twego zawodu?
— Tak, jest to nożyk używany do bardzo delikatnych operacyi oczu.
— Tak też myślałem, bo wskazuje na to delikatne ostrze, jak umyślnie sporządzone do jakiejś bardzo trudnej operacyi. Dziwi mnie więc, żeby ktoś brał takie narzędzie ze sobą na tak niebezpieczną wyprawę, tem bardziej, że nie da się zamknąć i nie można go włożyć do kieszeni.
— Ostrze miało małą korkową pochwę, którą znaleźliśmy obok trupa, rzekł inspektor. Żona jego zaś powiedziała nam, że nożyk ten leżał już u niego od kilku dni na stole, i że Straker wziął go z sobą, kiedy wówczas w nocy wyszedł. Była to wprawdzie broń nędzna, ale też jedyna, jakiej w tej chwili mógł użyć.
— Możliwe. A co to są za papiery?
— Trzy z nich to rachunki dostawców siana; jeden to zlecenie od pułkownika Rossa. To zaś rachunek od krawcowej, Madame Lesurier przy Bond-Street, wystawiony na 37 funtów 15 szylingów na imię Williama Darbyshire’a. Żona Strakera powiedziała nam, że Darbyshire jest przyjacielem jej męża i że Straker nieraz do niego pisał listy.
— Widocznie pani Darbyshire ma bardzo kosztowny smak, zauważył Holmes, rzucając okiem na rachunek. 37 funtów za kostyum to trochę za wiele. Zresztą niema tu już nic, jak się zdaje, z czego moglibyśmy się czegoś nowego dowiedzieć, a więc udajmy się na miejsce zbrodni.
Kiedyśmy wyszli z pokoju, zbliżyła się do inspektora jakaś kobieta, która czekała w korytarzu i zatrzymała go. Na jej bladej i smutnej twarzy wyryte były ślady nagłego i niespodziewanego zmartwienia.
— Czy schwytaliście ich panowie? Czy macie ich już? biadała niewiasta.
— Nie, pani Straker, ale przybył nam z pomocą pan Holmes z Londynu, zrobimy więc wszystko, co możliwe.
— Ja z pewnością panią przed chwilą widziałem w Plymouth, rozmawiającą! rzekł Holmes.
— Nie panie, pan się myli!
— Panie Boże, a ja byłbym na to przysiągł. Miała pani na sobie popielatą suknię jedwabną, ozdobioną strusiemi piórami.
— Ja nigdy takiego stroju nie miałam, odpowiedziała.
— Tak? Prawdopodobnie więc się omyliłem, rzekł Holmes i usprawiedliwiwszy się pospieszył za idącym naprzód inspektorem.
Wkrótce przybyliśmy do miejsca gdzie znaleziono zwłoki. Opodal znajdował się krzak, na którym wisiał surdut Strakera.
— Dziś w nocy nie było wiatru, nieprawda? zapytał Holmes.
— Nie, tylko deszcz bardzo padał.
— Wiatr więc nie mógł zanieść surduta na krzaki, lecz musiał go ktoś tam położyć.
— Tak jest, on był tam złożony.
— To zaczyna być zajmującem. Widzę, że ziemia naokoło jest zdeptana. W każdym razie od wtorku rana było tu już wielu ludzi.
— Nie, bo przynieśliśmy rogóżki i rogoże, na nich staliśmy.
— Znakomicie.
— W tym worku zaś mam jeden but Strakera, jeden Simpsona i podkowę z „Srebrnego promienia.“
— A mój kochany inspektorze, jesteś nadzwyczajny!
Holmes wziął worek, usunął rogoże na bok i począł badać uważnie ślady.
— Hallo! zawołał nagle, a to co?
Była to woskowa zapałka na pół spalona, a na pół pokryta błotem tak, że wyglądała jak zwykła drzazga z drzewa.
— Nie pojmuję, jak mogłem to przeoczyć — rzekł niezadowolony ze siebie inspektor.
— Bo była zupełnie niewidoczna, zagrzebana w błocie. Ja znalazłem ją tylko dlatego, że jej szukałem.
— Jakto? Pan spodziewał się to znaleść?
— Uważałem to za bardzo prawdopodobne.
Wyjął buty z worka i porównywał je ze śladami, wyciśniętemi na ziemi. Wreszcie podniósł się i zbadał okoliczne krzaki.
— Boję się, że chyba żadnych dalszych śladów pan nie wykryje, rzekł inspektor, bo zbadałem to miejsce w promieniu stu yardów naokoło.
— Rzeczywiście, rzekł Holmes, byłoby to bezcelowem. Ale chciałbym jeszcze przejść się po polach, nim się całkiem ściemni, abym się mógł jutro tem łatwiej wyznać w terenie. Podkowę tę zaś chowam do kieszeni na szczęście.
Pułkownik Ross, który przy spokojnem i systematycznem postępowaniu Holmesa zaczął się już niecierpliwić, popatrzył na zegarek.
— Prosiłbym pana, panie inspektorze, — rzekł, — teraz do siebie. Chciałbym się pana poradzić co do wielu punktów, a szczególnie zapytać, czy nie byłoby wskazanem naszego konia skreślić z listy wyścigów.
— Nigdy w świecie! zawołał Holmes energicznie. Koń musi na liście pozostać.
Pułkownik skłonił się.
— Bardzo mnie cieszy pańskie zdanie, rzekł. Kiedy pan wróci z przechadzki, znajdzie pan nas w mieszkaniu biednego Strakera, a potem pojedziemy do Tavistocku.
Oddalił się wraz z inspektorem, a my tymczasem szliśmy powoli przez równinę. Słońce chyliło się ku zachodowi i zapadało właśnie za widocznemi w dali stajniami w Capleton, a ostatnie jego promienie powlekały rozciągającą się przed nami równinę czerwonawo-złotym blaskiem. Przyjaciel mój był zupełnie nieczuły na te piękności natury i szedł pogrążony w myślach, duchem prawie nieobecny na ziemi.
— Oto droga, Watsonie, po której teraz będziemy postępować, zaczął wreszcie. Dlatego na razie pytanie, kto zabił Johna Strakera, odłożymy na bok i musimy ograniczyć się na wyśledzeniu konia. Jeśli się bowiem przypuści, że koń w czasie lub po tragedyi uciekł, to gdzie mógł pobiedz? Koń jest zwierzęciem bardzo towarzyskiem, jeżeli więc był pozostawiony swemu instynktowi, w takim razie albo wrócił do Kings Pyland albo pobiegł do Capleton. Bo poco miałby się włóczyć bez celu po polach? Prawdopodobnie spostrzeżonoby go już dotąd. A pocoby go mieli uprowadzić cyganie? Ci zawsze uciekają, gdy jakaś taka zbrodnia zajdzie, bo nie lubią mieć z policyą do czynienia. Nie mogli zaś mieć nadziei, żeby konia takiego sprzedać, bo mogliby się przez to wystawić tylko na wielkie niebezpieczeństwo, a nic nie zyskać. Nieprawda?
— A więc gdzie on się znajduje?
— Mówiłem ci już, że koń zwrócił się albo do Kings Pyland, albo do Capleton. Przypuśćmy to drugie, jako hypotezę, a zobaczymy, do czego nas to doprowadzi. Ta cześć równiny jest, jak to już zauważył inspektor, bardzo twardą i suchą. Ale płaskowyż ten opada ku Capleton, a tam dalej jest, jak widzisz, zagłębienie, które w poniedziałek w nocy musiało być bardzo wilgotne. Jeżeli więc nasze przypuszczenie jest słuszne, to koń musiał tamtędy przechodzić i w tem miejscu musimy szukać śladów.
W czasie tej rozmowy przyspieszyliśmy kroku i po kilku minutach byliśmy przy wspomnianem miejscu. Na życzenie Holmesa poszedłem około 50 kroków dalej na prawo w górę, gdy wtem usłyszałem, jak począł głośno wołać i dawać znaki ręką. Na miękkim gruncie ślady nóg konia były dokładnie wyciśnięte, a podkowa, którą Holmes dobył z kieszeni, zupełnie się ze śladem zgadzała.
— Widzisz zatem wielką wartość wyobraźni, rzekł Holmes, której to zdolności zupełnie brak Gregoryemu. My wyobraziliśmy sobie, co się mogło stać, na podstawie tego przypuszczenia działaliśmy i przekonaliśmy się teraz, że mamy słuszność. A teraz idźmy dalej.
Przeszliśmy przez to wilgotne miejsce i droga nasza prowadziła znowu przez milę po twardym, suchym płaskowyżu. Ale kiedy ponownie doszliśmy do jakiegoś zagłębienia, napotkaliśmy znowu te same ślady; lecz wkrótce gubiły się one znowu i zauważyliśmy je dopiero tuż w pobliżu Capletonu. Holmes je pierwszy zauważył i tryumfującym wzrokiem wskazał na ślady. Obok śladu kopyt były także wyraźne ślady nóg jakiegoś człowieka.
— Przedtem był koń sam! zawołałem.
— Całkiem słusznie; pierwej był koń sam. Ale co to znaczy?
Podwójny ten ślad bowiem skręcał nagle w kierunku do Kings Pyland. Szliśmy więc obaj za tym śladem. Holmes pogwizdywał sobie, a oczy jego zwrócone były na ślady; ja tymczasem spojrzałem przypadkowo na bok i zdziwiony zobaczyłem te same ślady, idące w przeciwnym kierunku, a więc prowadzące do Capleton.
— Tego razu ty pierwszy zauważyłeś to, odrzekł na moją uwagę, i umniejszyłeś nam trudu, bo bylibyśmy wrócili tam, skądeśmy wyszli. Idźmy więc za śladami, prowadzącymi napowrót.
Nie potrzebowaliśmy daleko iść. Ślad kończył się na asfaltowym bruku, prowadzącym wprost do stajni w Capleton. Kiedyśmy się zbliżali do niej, wybiegł naprzeciw nas parobek.
— Tu nie potrzeba żadnych włóczęgów! krzyknął.
— Chciałbym się o jedną rzecz tylko zapytać, rzekł Holmes, włożywszy rękę do kieszonki w kamizelce. Czy mógłbym widzieć się z ujeżdżaczem panem Silasem Brownem, gdybym przyszedł jutro o piątej godzinie rano?
— Z pewnością, bo jeżeli kto już wstanie o tej porze, to z pewnością Silas Brown, który jest zawsze pierwszy na nogach. Ale oto właśnie nadchodzi on sam i może dać panu na to odpowiedź.
— Nie, nie, panie, nie teraz; utraciłbym miejsce, gdyby on widział, że wziąłem pieniądze od pana; może później, jeżeli pan chce koniecznie.
Ledwie Holmes schował napowrót pół korony, którą chciał wyciągnąć z kieszeni, gdy zbliżył się do nas starszy, ponuro patrzący mężczyzna, wywijając w ręku biczyskiem.
— Co tu się dzieje, Dawsonie? zawołał. Żadnego gadania i marsz do swojej roboty! A pan czego tu szukasz do dyabła?
— Chciałbym z panem chwilkę się rozmówić, odpowiedział Holmes bardzo łagodnym głosem.
— Nie mam czasu na rozmowy z każdym przybłędą, zresztą nie trzeba nam tu żadnych obcych. Wynoś się pan w czas, bo wyszczuję pana psami.
Tymczasem Holmes pochylił się i szepnął ujeżdżaczowi coś do ucha. Ten skoczył, jakby ukąszony przez żmiję i poczerwieniał z gniewu.
— To jest kłamstwo! krzyknął, podłe kłamstwo!
— Słusznie! Ale czy mamy o tem mówić tu przy świadkach, czy raczej w cztery oczy w pańskim pokoju?
— Ależ proszę, jeżeli pan sobie koniecznie tego życzy.
Holmes uśmiechnął się.
— Zaczekasz na mnie, Watsonie, parę tylko minut, rzekł mi. Jestem do usług pańskich, panie Brown.
Upłynęło atoli dobrych 20 minut i nastała już zupełna ciemność, gdy Holmes wyszedł z ujeżdżaczem. Nigdy w życiu nie widziałem tak nagłej zmiany, jak ta która zaszła w tak krótkim czasie z Silasem Brownem. Twarz jego przybrała barwę prawie popielatą, pot spływał mu kroplami z czoła, a ręka, w której trzymał jeszcze bicz, nerwowo drżała. Zjadliwy, butny wyraz twarzy i w postawie znikł bez śladu, i wlókł się pokornie za Holmesem, jak pies za swoim panem.
— Pańskie rozkazy będą wypełnione co do joty, mruczał pod nosem.
— To musi się stać bezwarunkowo, powiedział Holmes, ostro patrząc na niego.
— Może pan na mnie liczyć. On tam będzie. Ale czy mam go zmienić, czy też nie?
Holmes namyślał się chwilę, a wreszcie rzekł, śmiejąc się:
— Nie, niech go pan tak zostawi. Ja zresztą napiszę jeszcze o tem do pana. Ale żadnego niech pan nie używa podstępu, bo...
— Może mi pan zawierzyć!
— Musi pan odtąd na niego uważać, jak na swego własnego.
— Może pan być tego pewny!
— Tak się spodziewam. Usłyszysz pan jeszcze wkrótce o mnie.
Po tych słowach Holmes odwrócił się od niego, nie spojrzawszy nawet na jego wyciągniętą rękę i udaliśmy się z powrotem do Kings Pyland.
— Nie widziałem jeszcze bardziej niezwykłej mieszaniny prostactwa, tchórzostwa i chytrości, jak ten Silas Brown, zauważył Holmes, gdyśmy razem szli.
— A więc koń znajduje się u niego?
— Silas Brown starał się zrazu wywinąć z całej tej sprawy; lecz ja mu dokładnie opowiedziałem, co tego dnia czynił, każdy krok jego; w ten sposób zdołałem wzbudzić w nim przekonanie, że został przezemnie podpatrzony. Zauważyłeś te dziwne ślady nóg i to, że jego buty z tymi śladami zupełnie się zgadzają; zresztą zwykły sługa nie odważyłby się na ten krok. Opisałem mu więc, jak on, który zawsze pierwszy wstaje, zobaczył nagle pędzącego cudzego konia przez pole, jak się do niego zbliżył i ze zdziwieniem poznał w nim po białem czole „Srebrny promień“, jak natychmiast zrozumiał wielkie znaczenie tego, że przypadek oddał mu w ręce konia, jedynie zdolnego pobić rumaka, na którego postawił swoje wszystkie pieniądze. Opowiedziałem mu następnie, jak w pierwszej chwili chciał konia odprowadzić do Kings Pyland, ale nagle wpadł na dyabelski pomysł ukrycia konia na czas wyścigów i jak, idąc za tym złym podszeptem, wprowadził konia do stajni i ukrył go w Capleton. Kiedy mu te wszystkie szczegóły opowiedziałem, zaniechał wypierania się i starał się tylko cało wyjść z tej historyi.
— Ale tę stajnię przecież przeszukano?
— Taki stary, doświadczony wyga zna różne sposoby, ażeby się nie dać złapać.
— A nie boisz się zostawiać konia w jego rękach, gdzie on przecież ma w tem interes, żeby go zranić?
— Przeciwnie, mój drogi; będzie uważał na tego konia, jak na własne oko w głowie. Wie on dobrze, że jest to jego jedyny środek ratunku przyprowadzić mi go nienaruszonego.
— Pułkownik Ross wydaje się być rzeczywiście człowiekiem, któryby nie chciał słyszeć o ułaskawieniu.
— Mnie też na pułkowniku nic nie zależy. Postępuję tu według własnej metody i mówię tak wiele lub tak mało, ile to mi się wydaje potrzebnem. To jest właśnie dodatnia strona tego, kiedy się nie jest w służbie rządowej. Nie wiem, czy zauważyłeś Watsonie, że pułkownik zachował się wobec mnie, zupełnie nie tak, jak prawdziwy gentleman, i dlatego zabawię się trochę na jego koszt. Pamiętaj więc, nie mów mu nic o koniu.
— Możesz być pewny, że bez twego pozwolenia tego nie uczynię.
— Wszystko to jest atoli pytaniem drugorzędnem w porównaniu z tem, kto zamordował ujeżdżacza Strakera.
— Chcesz się teraz pytaniem tem zająć?
— Wcale nie, bo obaj dziś jeszcze odjeżdżamy do Londynu.
Byłem zdumiony słowami Holmesa. Byliśmy zaledwie parę godzin w Devonshire i wydawało mi się niepojętem, że Holmes chciał zaniechać badania, które tak świetnie zaczął. Nie powiedział mi więcej ani słowa, aż wreszcie przybyliśmy do mieszkania Strakera, gdzie czekali już na nas pułkownik i inspektor.
— Odjeżdżamy wkrótce nocnym pociągiem napowrót do Londynu, rzekł Holmes. Nałykaliśmy się już dostatecznie zdrowego powietrza pańskiego pięknego Devonshire.
Inspektor wypatrzył się na niego zdziwiony, a pułkownik uśmiechnął się lekceważąco.
— Więc nie ma pan nadziei już schwytać mordercę biednego Strakera? zapytał.
Holmes wzruszył ramionami.
— Są tu pewne poważne trudności, odpowiedział. W każdym razie spodziewam się, że pański koń stanie we wtorek do wyścigów, przeto niech pan będzie łaskaw przygotować żokieja. Czy mógłbym prosić o fotografię Johna Strakera?
Inspektor wyjął z kieszeni fotografię i dał ją Holmesowi.
— Kochany pan Gregory uprzedza wszystkie moje życzenia. Będzie pan tak łaskaw chwilkę na mnie zaczekać, bo mam się jeszcze zapytać dziewczyny służebnej o jedną drobnostkę.
— Muszę wyznać, że doznałem wielkiego rozczarowania z powodu pańskiego londyńskiego doradcy, rzekł pułkownik, kiedy Holmes wyszedł z pokoju, — wcale nie widzę żadnego postępu od jego przybycia tutaj.
— W każdym razie ma pan zapewnienie, że koń pański będzie brał udział w wyścigach, odparłem.
— Tak, prawda, mam jego zapewnienie, odrzekł on, wzruszając ramionami, ale jabym wolał mieć konia samego.
Chciałem właśnie coś odpowiedzieć na obronę mego przyjaciela, gdy Holmes wrócił do pokoju.
— Jestem gotów, panowie, rzekł, do odjazdu.
Gdy wsiadaliśmy do powozu, jeden z parobków potrzymał nam drzwiczki. Nagle przyszło coś na myśl Holmesowi, bo pochylił się i położył rękę na ramieniu chłopaka.
— Macie kilka owiec w stajni, rzekł on, kto je dozoruje?
— A ja to załatwiam, proszę pana.
— Czy nie zauważyłeś w ostatnim czasie jakiejś u nich zmiany?
— Nic nadzwyczajnego, proszę pana, jak tylko to, że trzy z nich zachorowały.
Zdołałem zauważyć, że odpowiedź ta niezmiernie ucieszyła Holmesa, bo z zadowoleniem skinął głową i zacierał sobie ręce z radości.
— Niezmiernie ważna rzecz, Watsonie, niezmiernie ważna, rzekł, ściskając mnie za rękę. Polecam pańskiej uwadze, panie inspektorze, tę dziwną epidemię między owcami. Jazda!
Pułkownik miał ciągle na ustach lekceważący uśmiech, którym dawał do poznania, jak nizkie zdanie wyrobił sobie o wartości Holmesa. Twarz inspektora natomiast zdradzała zajęcie w wysokim stopniu.
— Pan uważa to za ważny szczegół? zapytał.
— Za niezmiernie ważny.
— Czy jest jeszcze jakiś punkt, na który mógłby pan zwrócić moją uwagę?
— Naturalnie, także dziwne zachowanie się psa w nocy.
— Pies wcale temu nie przeszkadzał.
— To właśnie dziwne, odpowiedział Holmes.
∗
∗ ∗ |
W cztery dni później jechaliśmy do Winchester, aby być obecnymi na wielkich wyścigach o nagrodę Wessexu. Pułkownik Ross oczekiwał nas na stacyi i pojechaliśmy razem na położony za miastem tor wyścigowy. Twarz pułkownika była poważna, jego zachowanie się uprzejme, ale zimne.
— Nic jeszcze nie słyszałem o swoim koniu, rzekł.
— Przypuszczam, że pan pozna swego konia, gdy go pan zobaczy? zapytał Holmes.
Pułkownika rozgniewały te słowa.
— Już dwadzieścia lat biorę udział w wyścigach, ale takiego pytania jeszcze mi nikt nie zadał. Każde dziecko przecie zna „Srebrny Promień“ z jego białem czołem i białą przednią nogą.
— A cóż totalizator?
— Z tem jest trochę dziwna rzecz. Jeszcze wczoraj obrót totalizatora przedstawiał się jak 15 : 1, a dziś już jak 3 : 1.
— Hm! rzekł Holmes, widocznie wie już ktoś o tem, to jasne.
Kiedy wjechaliśmy do wnętrza ogrodzonego placu, rzuciłem wzrokiem na listę, która opiewała, jak następuje:
1. P. Heatha Newtona „The Negro“ (czerwona czapka, pomarańczowa koszulka)
2. Pułkownika Wardlaw’a „Pugilist“ (pstra czapka, niebiesko-czerwona koszulka).
3. Lorda Backwatera „Desborough“ (żółta czapka i rękawy).
4. Pułkownika Rossa „Srebrny Promień“ (czarna czapka, czerwona koszulka).
5. Ks. Balmorala „Iris“ (żółta czapka, czarna koszulka).
6. Lorda Singleforda „Rasper“ (purpurowa czapka, czarne rękawy).
— Skreśliłem drugiego swego rumaka i pokładam całą nadzieję w pańskiej obietnicy. Ale co to znaczy? Srebrny promień?
— „Pięć za cztery na „Srebrny Promień!“ krzyczał tłum. „Pięć za cztery na „Srebrny Promień!“ — Piętnaście za pięć na „Desborough!“ Pięć za cztery!“
— Otóż mamy już i liczby! zawołałem, wszystkie zgłoszone konie są obecne!
— Wszystkie sześć? A więc i mój koń biegnie, zawołał pułkownik wzruszony. Ale ja go nie widzę. Moich barw jeszcze niema.
— Dopiero pięciu minęło szranki, ale otóż on musi być!
Kiedy to mówiłem, przebiegł koło nas niezbyt szybko czarny jak węgiel, silny koń; na siodle siedział żokiej w znanych czarno-czerwonych barwach pułkownika.
— To nie jest mój koń, zawołał pułkownik. Przecież niema żadnej białej plamy na sobie. Cóż pan zrobiłeś, panie Holmes?
— Ale głupstwo, panie pułkowniku, patrzmy się teraz, jaki będzie wynik wyścigów, odpowiedział Holmes z niezmiennym spokojem, wyciągając lornetkę. Ah, wspaniale! co za śliczny start, zawołał nagle, już są na zakręcie.
Widzieliśmy z powozu, jak konie pędziły zrazu w jednym rzędzie, ale w środku drogi wysunął się naprzód koń ze stajni Capletońskiej; wkrótce atoli czarny koń pułkownika minął Desborougha w potężnych skokach i przybył o sześć długości konia jako pierwszy do mety; Iris Balmorala zaś jako trzecia.
— To są rzeczywiście moje barwy, to jest pewne, wyjąknął pułkownik, przysłaniając oczy ręką, ale niech będę potępiony, jeżeli choć trochę wszystko to rozumiem. Czyż już nie dość długo ukrywał pan tę tajemnicę, panie Holmesie?
— Ależ naturalnie pan się o wszystkiem dowie. A teraz chodźmy zobaczyć konia. Oto jest on, mówił dalej, kiedyśmy weszli do wnętrza ogrodzenia, gdzie mieli przystęp tylko właściciele koni i ich znajomi. Trzeba mu tylko głowę i nogi zmyć winnym octem, a przekona się pan, że to jest rzeczywiście dawny „Srebrny Promień.“
— Nie mogę mówić ze zdumienia!
— Znalazłem konia w rękach wytrawnego oszusta i pozwoliłem sobie zostawić go w takim stanie, jak go znalazłem.
— Dokazałeś pan cudu prawie. Koń znajduje się w tak znakomitym stanie, jak nigdy. Przepraszam pana tysiąckrotnie, że powątpiewałem o pańskiej zręczności. Przez odszukanie tego konia wyświadczyłeś mi pan niezmierną przysługę, ale jeszcze większą wyświadczyłby mi pan, gdyby pan mógł mi wskazać mordercę Johna Strakera.
— Ja też to już uczyniłem, odpowiedział Holmes spokojnie.
Zdziwieni spojrzeliśmy na niego.
— Masz pan go już? Gdzież on jest?
— Tutaj w tej chwili.
— Tu? Gdzie?
— W naszem towarzystwie.
Pułkownik poczerwieniał ze złości.
— Ja bardzo pana poważam, panie Holmesie, rzekł następnie, ale to, co pan teraz powiedziałeś, jest albo niesmacznym żartem, albo obelgą.
Holmes zaśmiał się.
— Zapewniam pana, panie pułkowniku, że mi ani na myśl nie przyszło mieszać pana do tego, rzekł Holmes. Właściwy sprawca stoi tuż za nami.
Przy tych słowach postąpił i położył rękę swą na pokrytej pianą szyji znakomitego rumaka.
— Koń? zawołaliśmy obaj.
— Tak jest, koń. Ale na jego usprawiedliwienie muszę dodać, że cios śmiertelny zadał we własnej obronie i że trener John Straker wcale nie był godny pańskiego zaufania. Ale właśnie znowu już dzwonią, a ponieważ przy następnym biegu interesuje mnie jedna drobnostka, więc niech mi pan pozwoli odłożyć dalsze wyjaśnienia na stosowniejszą chwilę.
Dopiero kiedyśmy, jadąc z powrotem do domu, siedzieli w pociągu, opowiadał nam Holmes, co zdziałał przez kilkugodzinny pobyt w Dartmoor.
— Wyznam, zaczął, że wszystkie teorye, jakie wytworzyłem sobie na podstawie sprawozdań w dziennikach, były zupełnie fałszywe. Wiele wprawdzie okoliczności przemawiało za niemi, ale później zebrane szczegóły obaliły je zupełnie. Przybyłem do Devonshire w tem przekonaniu, że Fitzroy Simpson jest sprawcą zbrodni, choć dowody przeciw niemu nie były zupełne. Dopiero w powozie, kiedy przybyliśmy przed mieszkanie trenera, zrozumiałem wielkie znaczenie kolacyi dla parobka przyrządzonej, mianowicie tej baraniny na dziko. Przypomina pan sobie pewnie, że byłem chwilę roztargniony i zostałem w powozie, kiedy wszyscy już wysiedli. Nie rozumiem wprost, jak mogłem zrazu tak wybitny punkt oparcia przeoczyć.
— Wyznam, rzekł pułkownik, że ja dziś jeszcze nie rozumiem, co nam to mogło pomódz.
— Było to pierwsze ogniwo w łańcuchu moich wniosków. Opium bowiem nie jest bez smaku, a jego woń nie jest wprawdzie przykrą, ale bardzo łatwo dostrzegalną. Gdyby opium tak zwykle domieszano do jakiejś potrawy, to spożywający ją natychmiast by to zauważył i naturalnie nie wziąłby jej do ust. Korzenie zaś są właściwym środkiem, ażeby smak ten zagłuszyć. A przecież nie można przypuścić, żeby ten obcy zupełnie Fitzroy Simpson przemycił tego wieczora do domu trenera także korzenie, aby tem zagłuszyć smak danego do jedzenia później opium. To jest niemożliwe. Trzeba więc Simpsona usunąć na bok, a całą uwagę musimy zwrócić na rodzinę Strakerów, jako jedynych ludzi, którzy przygotowywali kolacyę dla parobka. Opium zostało domieszane dopiero wtedy, gdy jedzenie dla niego było już odstawione, bo inni parobcy jedli to samo, a jednak bez żadnych skutków. A kto miał przystęp do tego jedzenia tak, że nie mogło to zwrócić uwagę służącej?
Nim rozstrzygnąłem to pytanie, zastanowiłem się nad znaczeniem tej okoliczności, że pies tej nocy zachowywał się tak spokojnie, bo jedno przypuszczenie pociąga zaraz za sobą drugie. Zajście z Simpsonem wskazywało na to, że pies był w stajni, a jednak nie szczekał, gdy ten „ktoś“ wyprowadzał konia ze stajni, bo obaj śpiący obok stajni parobcy nie zbudzili się. Prawdopodobnie więc ten gość nocny był taką osobą, którą pies dobrze znał.
Byłem więc teraz tego prawie pewny, że to John Straker wyprowadził w nocy „Srebrny Promień“ ze stajni. Ale w jakim celu, w jakim zamiarze? Z pewnością w jakimś nieuczciwym, bo pocoby usypiał własnego parobka? A jednak nie mogłem odgadnąć tego zamiaru. Zdarzały się już wypadki, że trenerzy za pośrednictwem ajentów stawiali wielkie sumy przeciw własnym swym koniom, a następnie przeszkadzali im w pozyskaniu wygranej na wyścigach. Częstokroć jest to powstrzymujący konia żokiej, a nieraz sposób jeszcze bardziej skomplikowany. Co tu zaszło? Spodziewałem się, że zawartość jego kieszeni da mi w tym względzie wyjaśnienie.
Tak się też stało. Przypomina pan sobie pewnie ten dziwny, mały nożyk, znaleziony w ręku zabitego, nożyk, którego przecież nikt o zdrowych zmysłach nie używałby do obrony. Był to, jak dr. Watson zauważył, nożyk używany przez lekarzy do najbardziej delikatnych operacyi. I miał on rzeczywiście służyć w tej nocy do takiej delikatnej operacyi. Przy swem doświadczeniu na polu końskiego sportu wie pan zapewne, że można koniowi przeciąć ścięgna w nodze tak zręcznie, że nikt tego nie dostrzeże. Tak zraniony koń jest już zupełnie niezdatnym, co się przypisuje potem błędowi przy treningu lub jakiejś niedyspozycyi, a nikt nie przypuszcza zdradzieckiego podstępu.
— Podły łotr! krzyknął pułkownik.
— Mam więc tu wyjaśnienie tego, dlaczego Straker konia wyprowadził na pole. Tak mądre zwierzę mogło narobić wiele hałasu, gdyby tylko poczuło cięcie nożem. Musiał więc dokonać operacyi na otwartem polu.
— Jak mogłem być tak ślepy! zawołał pułkownik. Do tego więc potrzebował świecy i zapałek?!
— Niewątpliwie. Ale na podstawie przedmiotów znalezionych w kieszeni wykryłem nietylko sposób wykonania zbrodni, ale także jej motywy. Jako człowiek praktyczny wie pan pułkownik pewnie, że nikt chyba nie nosi cudzych rachunków w swojej kieszeni, bo mamy zwykle dość swoich własnych.
Wywnioskowałem stąd, że Straker musiał prowadzić podwójne życie i musiał mieć drugi dom. Rachunek wskazywał na to, że wchodzi tu w grę kobieta i to jakaś o bardzo kosztownym smaku. Jakkolwiek zaś pan pułkownik dobrze opłaca swych sług, to jednak nie chciałem wierzyć, żeby byli w stanie kupować swym żonom stroje po 20 funtów. Zapytałem więc o drogi ten strój panią Straker, tak że tego nie zauważyła, i dowiedziałem się z zadowoleniem, że nigdy takiego stroju nie miała. Zapamiętałem sobie adres salonu mód i byłem pewny, że przy pomocy fotografii Strakera wyszukam tego zagadkowego p. Darbyshire.
Odtąd było mi wszystko jasne. Straker zaprowadził konia do tego zagłębienia na równinie, skąd nie można było dostrzedz jego światła. Simpson w ucieczce zgubił krawatkę, a Straker ją znalazł i chciał nią prawdopodobnie owinąć potem nogę konia. Przybywszy do tego miejsca, zatrzymał się i zapalił zapałkę; koń atoli przeraził się ognia i jakby przeczuwając instynktem zwierzęcia grożące mu niebezpieczeństwo, zaczął się niepokoić, a wreszcie szarpnął się i podkutem kopytem uderzył Strakera w czoło. Mimo deszczu zdjął surdut, nim przystąpił do tej delikatnej operacyi, toteż przy upadku zranił się sam nożem w udo. Czy wyjaśniłem więc panu cały stan rzeczy?
— Nadzwyczajnie! rzekł pułkownik, nadzwyczajnie! Tak, jakby pan był przytem.
— Ale jeszcze o jednej rzeczy się dowiedziałem. Dziwiło mnie to, że tak chytry człowiek, jak Straker, chciał dokonać tak trudnego przecięcia ścięgna, nie spróbowawszy przedtem jego skuteczności. Na czem robił próbę? Zwróciłem więc uwagę na znajdujące się w stajni owce i postawiłem znane już pytanie parobkowi. Moje przypuszczenie doznało więc potwierdzenia.
— Rzeczywiście wyjaśniłeś pan wszystko, panie Holmesie.
— Kiedy wróciłem do Londynu, udałem się natychmiast do tego salonu mód, gdzie poznano w fotografii Strakera znakomitego odbiorcę pana Darbyshire, który miał żonę, wielką strojnisię i rozrzutnicę. Ta też kobieta zapewne wtrąciła go w długi po uszy, a to rozpaczliwe położenie skłoniło go do popełnienia tej zbrodni.
— Wyjaśnił pan wszystko prócz jednej rzeczy, rzekł teraz pułkownik. Gdzie koń był ukryty?
— Przez pewien czas błąkał się po polach, a wreszcie przechował go u siebie jeden z pańskich sąsiadów. Lecz tutaj musimy przymknąć oczy, panie pułkowniku. Ale oto już jesteśmy przy połączeniu Clapham, a jeżeli się nie mylę, będziemy za 10 minut na stacyi Victoria. Gdyby zaś pan pułkownik chciał mi wyświadczyć maleńką przysługę i raczył u mnie przynajmniej wypalić papierosa, mógłbym z przyjemnością opowiedzieć jeszcze wiele szczegółów, które zajmować będą pana.
W lipcu, tuż po moim ślubie, zaszły trzy niezmiernie ciekawe wypadki; miałem znowu to szczęście, że mogłem wszędzie towarzyszyć Sherlockowi Holmesowi i przypatrywać się jego działalności. W moich zapiskach są one zanotowane pod tytułami: „Druga plama“, „Tajna ugoda potęg morskich“ i „Przygoda znużonego kapitana.“ Ponieważ atoli w pierwszy z wypadków są wplątane najznakomitsze rody w Królestwie, będzie możliwe więc ogłosić go dopiero po wielu latach. Ale żaden wypadek nie okazał może tak dosadnie niezmiernej wartości analitycznego sposobu badania, właściwego Holmesowi, i nie wzruszył tak głęboko interesowanych, jak właśnie ten wypadek. Jestem w posiadaniu dosłownego prawie sprawozdania z rozmowy, jaką miał z powodu tego wypadku z p. Dubuque, członkiem policyi paryskiej, i znanym specyalistą z Gdańska, Fryderykiem von Waldbaum, a w której wyjaśnił im cały stan rzeczy. Ale zdarzenie to z wyżej wspomnianych względów będzie można bezpiecznie wyjawić dopiero w przyszłem stuleciu. Przechodzę więc do drugiego z kolei wypadku, który swego czasu omal że się nie stał przyczyną zawikłań międzynarodowych i posiada stąd całkiem odmienny od innych charakter.
Do moich najlepszych kolegów szkolnych należał młody wówczas chłopak Percy Phelps; był wprawdzie w tym samym wieku, ale o dwie klasy wyżej odemnie. Był niezwykle uzdolniony i otrzymywał dlatego wszystkie nagrody wyznaczane przez szkołę. Wreszcie przy odejściu ze szkoły złożył tak świetnie ostatni egzamin, że otrzymał stypendyum, które mu umożliwiło ukończenia studyów na uniwersytecie w Cambridge.
Przypominam sobie, że był spokrewniony ze znakomitymi rodami; jego wuj lord Holdhurst był znanym posłem partyi konserwatywnej. Ale pokrewieństwo to nie przynosiło mu w szkole żadnego pożytku; przeciwnie dokuczaliśmy mu zawsze z tego powodu, a na placu zabaw dostał niejedną „gruszkę“ i staraliśmy się, ile razy tylko się nadarzyła sposobność, trafić go wielką piłką w kolano.
Kiedy wszedł w świat, wszystko się zmieniło. Słyszałem wkrótce, że z powodu swych niezwykłych zdolności i poparcia wpływowych osobistości otrzymał świetną posadę w urzędzie zagranicznym; wkrótce atoli o nim całkiem zapomniałem. Przypomniał mi się dopiero następującym listem, jaki pewnego dnia od niego otrzymałem:
Zapewne przypominasz sobie jeszcze z czasów szkolnych Phelpsa, nazywanego „kijanką“, który był w piątej klasie, kiedy ty chodziłeś do trzeciej. Słyszałeś też pewnie, że za staraniem mego wuja otrzymałem znakomitą posadę w urzędzie zagranicznym. Wkrótce cieszyłem się zaufaniem moich przełożonych, gdy wtem straszny przypadek zniszczył za jednym zamachem całą moją przyszłość. Byłoby to bezcelowem, gdybym ci chciał w liście opisać dokładnie swoje nieszczęście; zresztą, jeżeli wysłuchasz moją prośbę, opowiem ci je sam w najdrobniejszych szczegółach. Przez dziewięć tygodni leżałem chory na zapalenie mózgu; przyszedłem już trochę do siebie, ale czuję się jeszcze bardzo osłabiony. Czy nie mógłbyś więc odwiedzić mnie wraz ze swym przyjacielem Holmesem? Bardzo chciałbym usłyszeć jego zdanie, choć władze bezpieczeństwa zapewniły mnie, że tu niema rady. Proszę cię, przyjedź z nim możliwie jak najprędzej; bo dla mnie każda minuta życia w takiej niepewności staje się wiecznością. Powiedz mu, że nie z powodu braku zaufania dopiero teraz go proszę o pomoc, lecz od chwili tego wypadku byłem prawie nieprzytomny. Teraz przyszedłem wprawdzie do przytomności, ale nie chcę nawet o tem myśleć, bo boję się recydywy. Nie czuję się jeszcze nawet na tyle na siłach, żebym sam mógł pisać, i muszę list ten dyktować. Spodziewam się, że przybędziesz do twego przyjaciela, do twego dawnego kolegi szkolnego
Te usilne prośby w liście miały w sobie coś tak wzruszającego i wzbudzającego litość, że postanowiłem niczego nie zaniechać, by spełnić jego życzenie. Ale znałem zbyt dobrze Holmesa i wiedziałem, że z chęcią największą ofiarowywał usługi swoim klientom. Żona moja również była zdania, że nie należy tu ani na chwilę zwlekać, lecz natychmiast całą sprawę przedstawić Holmesowi. Toteż w godzinę po śniadaniu byłem już w dawnem naszem mieszkaniu przy Baker-Street.
Sherlock Holmes siedział w szlafroku przy stoliku i zajęty był chemiczną analizą. Nad niebieskawym płomykiem bunsenowskiego palnika wrzała w wielkiej, pękatej probówce jakaś ciecz, której przedestylowane krople spływały do dwulitrowego naczynia. Gdy wszedłem do pokoju, przyjaciel mój ledwie się obejrzał; zrozumiałem, że robił jakieś ważne doświadczenie, więc usiadłem na fotelu i czekałem. Zanurzał rureczkę (pipetę) szklaną to w jedną to w drugą flaszkę, badając ich zawartość. Wreszcie powstał i stanął przedemną trzymając w jednej ręce oczyszczoną już ciecz w probówce, w drugiej zaś skrawek papieru lakmusowego.
— A teraz będziesz świadkiem bardzo krytycznej chwili, Watsonie — odezwał się wreszcie. — Jeżeli papierek ten zachowa swą niebieską barwę, to wszystko się dobrze skończy, jeżeli zaś poczerwienieje, to będzie to kosztować jedno życie ludzkie.
Potem zanurzył go w cieczy; papierek natychmiast przybrał brudną, ciemnoczerwoną barwę. — Spodziewałem się tego, — powiedział. — Zaraz będę ci służył, Watsonie. Weź sobie tymczasem tytuń z perskiego pantofla.
Usiadł przy biurku, napisał kilka depesz i kazał je nadać służącemu. Następnie usiadł w krześle naprzeciw mnie, założył nogę na nogę i oparł dłonie na kolanie.
— Zwykłe małe morderstwo — rzekł, — Ty prawdopodobnie przynosisz mi coś lepszego. Twoje przybycie Watsonie zawsze mi zapowiada niezwykłą zbrodnię. Cóż więc to takiego?
Zamiast odpowiedzi dałem mu list od Phelpsa, który przeczytał z wielką uwagą. — Nie wiele się z niego można domyśleć, jak mi się zdaje, — zauważył, oddając mi to pismo.
— Prawie nic.
— Uderzył mnie tu atoli charakter pisma.
— To nie jest jego pismo.
— Naturalnie. To pisała jakaś kobieta.
— Ależ to jest męska ręka — zawołałem.
— Nie! To jest pismo kobiety, a mianowicie kobiety o niezwykle silnym charakterze. Na samym początku naszych badań widzimy więc, że nasz klient pozostaje w bardzo blizkich stosunkach z jakąś niezwykłą osobą, nie wiemy jeszcze, czy w dobrem czy w złem znaczeniu. Zaczyna mnie ten wypadek bardzo zajmować. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, pojedziemy natychmiast do Woking i złożymy wizytę młodemu dyplomacie, znajdującemu się w tak przykrem położeniu, i damie, piszącej mu listy.
Zdołaliśmy jeszcze zdążyć do rannego pociągu, odchodzącego ze stacyi Waterloo; po upływie godziny byliśmy wśród borów i gajów Wokingu. Briarbrae była to nazwa domu, który w pobliżu dworca stał wśród szerokich pól. Oddaliśmy swoje bilety i wprowadzono nas do wykwintnie urządzonej poczekalni, gdzie nas wkrótce przywitał nadzwyczaj uprzejmie nieznany nam tęgi jakiś mężczyzna. Mógł liczyć 30—40 lat, mimo to policzki jego były tak świeżo rumiane a oczy tak wesołe, że podobny był więcej do opasłego, przebiegłego młodzieńca.
— Jakże się cieszę, że panowie raczyli przybyć — mówił, ściskając nam ręce, może aż ze zbytnią serdecznością. — Percy cały ranek pytał się o panów. Nieszczęśliwy chwyta się każdego źdźbła słomy. Pozdrawiam pana także w imieniu jego rodziców, dla których samo wspomnienie na ten wypadek jest niezmiernie przykre.
— Nie słyszeliśmy jeszcze bliższych szczegółów, — zauważył Holmes. — Ale pan nie należy do rodziny.
Nasz nowy znajomy zdziwiony popatrzył na Holmesa, rzucił wzrokiem po sobie i ze śmiechem odpowiedział:
— Pan spostrzegł zapewne litery J. H. na moim sygnecie. Chciałem już się zdumiewać nad pańska bystrością. Nazywam się Józef Harrison, a ponieważ Percy zamierza poślubić moją siostrę Annę, zostanę więc wkrótce także krewnym jego. Pozna pan zaraz moją siostrę, która pielęgnuje swego narzeczonego już od dwu miesięcy bezustannie dniami i nocami. Lecz chodźmy już do niego, bo wiem, z jaką niecierpliwością panów oczekuje.
Pokój, do którego zostaliśmy wprowadzeni, znajdował się na tem samem piętrze i służył częścią za sypialnię, częścią jako zwykły pokój. Bardzo pięknie urządzony i ubrany kwiatami i bukietami robił bardzo miłe wrażenie. Przy otwartem oknie, przez które płynęło do pokoju miłe powietrze letnie z balsamiczną wonią kwiatów z ogrodu, leżał na sofie młody człowiek, blady i wychudły. Przy nim siedziała młoda dama, która powstała na nasze wejście.
— Czy mam odejść, Percy? — zapytała go.
Percy chwycił jej rękę, by ją zatrzymać.
— Jak się masz, Watsonie? — zapytał mnie przyjaźnie. — Bardzo się zmieniłeś; nigdybym cię z tą brodą nie poznał. Ale sadzę, że i ty mnie tak prędko nie poznałbyś. Ten pan to zapewne twój sławny przyjaciel, Sherlock Holmes?
Przedstawiłem go, poczem usiedliśmy obaj. Młody, tęgi człowiek oddalił się, jego siostra zaś siadła obok chorego, który nie puszczał jej ręki. Była ona nadzwyczaj piękna; silnie zbudowana, ale średniego wzrostu, miała twarz o barwie prawie oliwkowej, wielkie, ciemne, włoskie oczy a włosy krucze, gęste i bujne. Obok jej pełnej życia postaci występowała tem wyraźniej blada i schorowana twarz Phelpsa.
— Ażeby panu jak najmniej zająć czasu, przystąpię natychmiast do rzeczy — rzekł, podniósłszy się nieco ze sofy. — Byłem szczęśliwym i zadowolonym ze siebie człowiekiem i miałem właśnie się ożenić, gdy nagle straszne nieszczęście zniszczyło wszystkie moje nadzieje na przyszłość.
Watson zapewne już panu powiedział, że miałem posadę w urzędzie spraw zagranicznych. Za poparciem mego wuja, lorda Holdhursta, osiągnąłem wkrótce bardzo wysokie, ale też bardzo odpowiedzialne stanowisko. Kiedy wuj mój został ministrem spraw zagranicznych, powierzał mi do załatwienia wiele ważnych zleceń, a ponieważ je zawsze pomyślnie załatwiłem, miał więc odtąd niezmierne zaufanie do mych zdolności i do mego sprytu.
Dziesięć tygodni temu — lub żeby zupełnie dokładnie powiedzieć, dnia 23. maja — wezwał mnie do swego prywatnego pokoju, pochwalił za dotychczasową służbę, a zarazem dodał, że da mi dzisiaj nowy dowód swego zaufania.
— Oto, rzekł do mnie i wyjął z szufladki swego biurka rulon szarego papieru, jest oryginał tajnego układu między Anglią a Włochami, o którym niestety już doszły wieści do dzienników. Niezmiernie ważnem jest więc, żeby żaden szczegół więcej nie dostał się do powszechnej wiadomości. Francuskie lub rosyjskie poselstwo dałoby niezmierną sumę za to, żeby dowiedzieć się o treści tego dokumentu. Byłbym najchętniej wcale nie wyjmował tego pisma ze swego biurka, gdybym nie potrzebował koniecznie jego kopii. Czy będzie on bezpieczny w twem biurku?
— Z pewnością.
— A więc weź ten dokument i zamknij go tam starannie. Ja zaś to tak urządzę, że po godzinach urzędowych, gdy wszyscy już wyjdą, zostaniesz sam i będziesz mógł spokojnie zrobić kopię, nie potrzebując się obawiać, żeby cię ktoś dostrzegł przy tej czynności. Kiedy skończysz, zamknij znów oryginał i kopię w biurku i wręcz mi rano osobiście jedno i drugie.
Wziąłem papiery.
— Przepraszam, że przerwę panu na chwilkę — rzekł Holmes. — Czy panowie w czasie tej rozmowy byliście sami?
— Bezwątpienia.
— W wielkim pokoju?
— Pokój będzie trzydzieści stóp długi i tyleż szeroki.
— Czy panowie staliście na środku pokoju?
— Mniej więcej na środku.
— A czy mówiliście głośno?
— Mój wuj mówi zwykle bardzo cicho, a ja prawie nic nie mówiłem.
— Dziękuje, odparł Holmes, przymknąwszy oczy. — Proszę, niech pan opowiada dalej.
Wykonałem wszystko wedle polecenia i czekałem, aż wszyscy urzędnicy opuszczą biuro. Jeden z nich atoli, Charles Gorot, który ze mną pracował w jednym pokoju, miał załatwić jeszcze kilka zaległości; zostawiłem go więc i poszedłem coś zjeść. Kiedy wróciłem, już go nie było. Zabrałem się więc natychmiast do roboty, bo chciałem to jak najprędzej skończyć i odjechać do Woking w towarzystwie Józefa Harrisona, którego pan właśnie przed chwilą poznał; bawił on wtedy w mieście i miał wracać pociągiem, odchodzącym o 11. godzinie do Woking.
Kiedy bliżej się przypatrzyłem dokumentowi, poznałem, że wuj wcale nie przesadzał jego niezmiernej wagi. Nie będę się wdawał tu w szczegóły, nadmienię tylko tyle, że w akcie tym było zupełnie jasno określone stanowisko Anglii do trójprzymierza, nadto zachowanie się jej w razie, gdyby Francya, jako potęga morska, uzyskać miała na morzu Śródziemnem przewagę nad Włochami. Chodziło tu wyłącznie o kwestye, tyczące się stosunków na morzu. Szybko przebiegłem wzrokiem nazwiska dostojników, którzy akt ten podpisali, i zabrałem się do odpisywania.
Obszerny ten dokument ułożony był w języku francuskim i zawierał 26 rozdziałów. Choć pisałem szybko, jak tylko mogłem, mimoto kiedy wybiła dziewiąta godzina, odpisałem dopiero dziewięć rozdziałów; wiedziałem więc, że będzie mi już niemożliwem zdążyć do pociągu. Tymczasem czułem się bardzo śpiący i znużony częścią z powodu kolacyi częścią z powodu długiej pracy i myślałem, że filiżanka kawy zdołałaby mnie orzeźwić. Zadzwoniłem więc na odźwiernego, który przez całą noc pozostaje w swym pokoiku przy schodach i nieraz urzędnikom, zmuszonym pracować w pozaurzędowych godzinach, przyrządza kawę na maszynce spirytusowej.
Zdziwiłem się, gdy zamiast niego weszła wysoka, stara baba z odrażającym wyrazem twarzy i powiedziała mi, że jest ona żoną służącego i zatrudniona jest tu jako zamiataczka. U niej więc zamówiłem kawę.
— Odpisałem znowu dwa rozdziały, ale poczułem się jeszcze bardziej śpiącym, jak przedtem, tak że musiałem przejść się kilka razy po pokoju, żeby nie zasnąć. Dziwiło mnie, dlaczego służący nie przynosił zamówionej kawy. Otworzyłem więc drzwi i wyjrzałem, co mogło być powodem tego spóźnienia. Z mojego pokoju, z którego niema innego wyjścia, prowadzi prosty, słabo oświetlony korytarz, aż do kręconych schodów, które kończą się w sieni; na końcu tej sieni znajduje się po lewej ręce pokoik odźwiernego. W połowie atoli tych schodów jest przerwa, z której na prawo prowadzi korytarz do tylnych schodów i do bocznego wejścia. Wejście to bywa używane nietylko przez służbę, ale także przez urzędników, gdy idą przez Charles-street i chcą w ten sposób skrócić sobie drogę. Oto ma pan naszkicowany plan całej miejscowości.
— Punkt ten jest mojem zdaniem niezmiernie ważny. — Poszedłem bowiem po schodach do sieni i zastałem odźwiernego, śpiącego w swym pokoiku. Tymczasem woda w kociołku kipiała tak silnie, że aż pryskała na podłogę. Właśnie wyciągnąłem rękę, żeby go zbudzić, gdy nagle dzwonek, wiszący nad jego głową, zaczął gwałtownie dzwonić, tak że przestraszony zerwał się.
— To pan, panie Phelps, — zawołał, patrząc na mnie przerażony.
— Przyszedłem popatrzyć się, czy moja kawa gotowa.
— Gdy nastawiłem wodę, zasnąłem. Wreszcie spojrzał na mnie, a jeszcze z większem zdziwieniem na ciągle dzwoniący dzwonek, i zapytał:
— Jeżeli pan jest tutaj, któż to więc dzwoni, panie Phelps?
— Kto dzwoni? — A cóż to za dzwonek? — zapytałem.
— Dzwonek z pańskiego pokoju.
— Z przerażenia serce przestało mi bić. A więc ktoś był w moim pokoju, a tam na stole leżał drogocenny dokument. — Jak szalony przebiegłem schody i korytarz. Nie spotkałem żywej duszy ani w korytarzu, ani w moim pokoju. Zastałem wszystko tak, jak pozostawiłem, — ale oryginał powierzonego mi dokumentu znikł; pozostała tylko kopia.
Holmes wyprostował się w krześle i zacierał ręce. Zagadka była jak sporządzona umyślnie dla Holmesa.
— A cóż pan wtedy uczyniłeś? — zapytał.
— Przyszedłem zaraz do przekonania, że złodziej musiał tu wejść bocznemi drzwiami, bo inaczej musiałbym go spotkać w głównym korytarzu.
— Czy jesteś pan pewny, że nikt nie mógł być ukrytym ani w opisanym przez pana korytarzu ani w pokoju? Mówiłeś pan przecie, że korytarz był mało oświetlony.
— Jest to niemożliwe, bo ani w pokoju ani w korytarzu niema żadnej kryjówki.
— Więc proszę dalej.
— Odźwierny wywnioskował z mego przerażenia, że musiało coś strasznego zajść, i postępował za mną po schodach. Wybiegliśmy obaj na korytarz i na tylne schody, które prowadziły na Charles-Street. Drzwi nie były zamknięte; wybiegliśmy więc na ulicę i przypominam sobie, jak w tej samej chwili zegar na wieży poblizkiego kościoła wybił trzy kwadranse na dziesiąta.
— To bardzo ważny szczegół — rzekł Holmes i zanotował sobie tę liczbę na manszecie.
— Była ciemna noc; padał drobny, ciepły deszczyk. Na Charles-Street nie było nikogo i dopiero na końcu, gdzie się schodzi z White-hall, panował jak zwykle wielki ruch. Z odkrytą głową przebiegliśmy uliczkę i dopiero na rogu spotkaliśmy policyanta.
— Olbrzymią kradzież popełniono! — zdołałem zadyszany wyjąknąć. — Z ministerstwa spraw zagranicznych skradziono niezmiernie ważny dokument. Czy przechodził kto tedy?
— Stoję tu już, proszę pana, od kwadransu — odpowiedział mi; a przez cały ten czas przechodziła tędy tylko jedna osoba, a mianowicie jakaś wysoka, stara kobieta z chustką zarzuconą na plecy.
— To była pewnie moja żona, rzekł odźwierny, czy zresztą nikogo pan nie widziałeś?
— Nikogo.
— W takim razie złodziej uciekł w przeciwnym kierunku, — zawołał służący, pociągając mnie za rękaw.
Ale ja się na to nie chciałem zgodzić, a im bardziej on chciał mnie odciągnąć w przeciwnym kierunku, tem więcej począłem podejrzywać jego żonę.
— W jakim kierunku poszła ta kobieta? pytałem więc dalej.
— Nie wiem tego, odrzekł mi policjant. Widziałem tylko, że przeszła, ale nie miałem żadnego powodu ją śledzić. Lecz zdawała się bardzo spieszyć.
— Czy dawno temu?
— Najwyżej przed paru minutami.
— Czy więcej, niż przed pięciu?
— Z pewnością nie.
— Panie Phelps, pan daremnie tylko czas traci, — wołał tymczasem odźwierny. — Niech mi pan wierzy, że moja żona nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Chodźmy więc na drugi koniec ulicy. A jeżeli pan nie chce, ja sam pójdę, powiedział i pobiegł w przeciwnym kierunku.
Ale w tej samej chwili skoczyłem za nim i chwyciłem go za rękaw od surduta.
— Gdzie mieszkacie? — zapytałem.
— W Brixton przy Ivy-Street Nr. 16, — odpowiedział, — ale niech pan nie idzie za fałszywymi śladami i nie traci napróżno czasu. Śpieszmy więc w drugi koniec uliczki, i popatrzmy, czy nie będziemy mogli tam czegoś się dowiedzieć.
Nie miałem powodu nie słuchać jego rady. On, policyant i ja, pobiegliśmy w drugą część uliczki, ale nie znaleźliśmy nic innego, jak zwykły wielki ruch i tłumy śpieszących przechodniów, którzy chcieli się w tej deszczowej nocy jak najprędzej schronić do domu. Nigdzie atoli nie natrafiliśmy na nikogo, któryby nam mógł powiedzieć, kto tędy przed chwilą przechodził.
Wróciliśmy więc do biura, przeszukaliśmy schody i korytarz, atoli bezskutecznie. Korytarz, który prowadzi do mego pokoju, był wyłożony jasnem linoleum, tak że łatwo możnaby poznać na niem ślady. Mimo starannego przyjrzenia się, nie znaleźliśmy żadnych śladów.
— Czy cały ten wieczór padał deszcz?
— Prawie od siódmej godziny.
— Jakże więc jest to możliwe, że żona odźwiernego, która około dziewiątej godziny weszła do pańskiego pokoju, nie zostawiła tam żadnych śladów swych brudnych butów?
— Bardzo mnie to cieszy, że pan zwrócił uwagę na ten szczegół; bo i mnie on uderzył. Zamiataczki mają zwyczaj zostawiać trzewiki w pokoiku odźwiernego, a przebierają się w pantofle.
— To wyjaśnia całą rzecz. A więc nie znalazł pan żadnych śladów, choć deszcz padał na dworze? Stan rzeczy jest rzeczywiście bardzo dziwny. Ale cóż pan dalej uczyniłeś?
— Przeszukaliśmy następnie pokój. O tajemnych drzwiach nie było co myśleć, a okna wznoszą się trzydzieści stóp nad ulicą, zresztą zawsze są zamknięte i zaryglowane. Ukryte jakieś drzwi w podłodze nie dałyby się otworzyć już choćby z powodu ceraty pokrywającej cały pokój, a sufit jest bielony. Dałbym więc swoją głowę za to, że kto chciał ukraść ten dokument, musiał wejść drzwiami.
— A jak się ma rzecz z kominem?
— Niema go wcale. Jest tylko piecyk żelazny. Rączka od dzwonka wisi zaś po prawej stronie mego biurka. Kto więc chciał zadzwonić, musiał przystąpić do mego biurka. Ale w jakim celu złodziej dzwonił? Jest to dla mnie niewytłómaczoną tajemnicą.
— Rzeczywiście, ten szczegół jest bardzo dziwny. — Jakież były teraz pańskie kroki? Czy przy przeszukiwaniu pokoju nie natrafił pan na żaden ślad, — popiół z cygara, szpilkę lub inną jakąkolwiek drobnostkę?
— Nie, nic nie znalazłem.
— Czy nie zauważył pan pewnego szczególnego zapachu?
— O tem nie myślałem.
— Przy takiem badaniu byłoby dla nas niezmiernie ważnem, gdyby w pokoju było czuć tytoń.
— Ja sam nie palę, sądzę więc, że zapach tytoniu z pewnością byłbym zauważył. Niestety nie znaleźliśmy żadnego śladu. Jedynie wzbudzającym podejrzenie szczegółem było to, że żona odźwiernego — nazwiskiem Tangey — spiesznie wydaliła się wtedy. Mimo zapewnień jej męża, że jego żona zwykła o tej porze iść do domu, uznaliśmy wraz ze stróżem bezpieczeństwa za stosowne uwięzić ją, nim będzie w stanie zbyć papiery, jeżeli je wogóle posiada.
Tymczasem doszła już o tem wieść do „Scotland-Yardu“, przybył natychmiast tajny ajent Forbes i z całą energią przystąpił do badania tego wypadku. Najęliśmy dorożkę i po upływie pół godziny byliśmy pod wskazanym przez odźwiernego adresem. Otworzyła nam młoda dziewczyna, jak później dowiedzieliśmy się, najstarsza córka pani Tangey. Matka jeszcze nie wróciła z miasta, więc wprowadziła nas do izby i prosiła, żebyśmy zaczekali.
Po upływie 10 minut zapukał ktoś do drzwi i tutaj popełniliśmy pierwszy błąd, za który muszę się zganić. Bo zamiast pójść sami otworzyć drzwi, dozwoliliśmy to uczynić jej córce. Słyszeliśmy, jak powiedziała do niej: Mamo, dwaj panowie jacyś przyszli i czekają na mamę. Usłyszeliśmy jej szybkie kroki w korytarzu; Forbes szarpnął drzwi i obaj wpadliśmy do tylnego pokoju, który służył za kuchnię; kobieta zdołała tam przyjść przed nami. Spojrzała na nas wyzywającym wzrokiem, lecz gdy zobaczyła mnie, w twarzy jej ukazał się wyraz niezmiernego zdziwienia.
— Ach, to pan Phelps z biura? — zawołała.
— A pani myślała, że to kto? Przed kim pani tak uciekała? — zapytał mój towarzysz.
— Ja myślałam, że to egzekutorzy — powiedziała, — mamy bowiem sprawę z jednym kupcem.
— My nie wierzymy temu — odrzekł Forbes — mamy natomiast wszelkie dane do przypuszczenia, że ukradłaś pani z urzędu spraw zagranicznych bardzo ważny dokument i chciałaś go pani teraz ukryć. Musi się więc pani udać z nami natychmiast do Scotland-Yardu i poddać się rewizyi.
Wszelkie jej prośby i wypierania się były daremne. Przeszukaliśmy przedtem kuchnię, a szczególnie ognisko, aby się przekonać, czy papierów przypadkiem nie spaliła. Nie znaleźliśmy atoli żadnej podstawy do tych przypuszczeń, ani popiołu ani żaru. Odjechaliśmy więc natychmiast z nią do Scotland-Yardu, gdzie zaraz oddano ją umyślnie do tego ustanowionej kobiecie do rewizyi. W prawdziwie śmiertelnej trwodze oczekiwałem wyniku. Niestety dokumentu przy niej nie znaleziono.
Wtedy dopiero po raz pierwszy zrozumiałem swoje rozpaczliwe położenie. Dotąd bowiem tylko działałem i nie zastanawiałem się nad tem. Byłem tak pewny, że dokument wkrótce odzyskam, że nie zastanawiałem się nad tem, jakie będą następstwa, jeżeli mi się nie uda go odzyskać. Teraz nie miałem już nic więcej do czynienia, mogłem więc zastanowić się nad swojem położeniem. Było ono straszne! Watson może panu powiedzieć, że jeszcze w szkole byłem bardzo nerwowym i wrażliwym chłopcem; mam już bowiem taką naturę. Pomyślałem o wuju i innych ministrach, a przedewszystkiem o hańbie, jaką ściągnę na siebie, na niego i na całą rodzinę. Byłem wprawdzie ofiarą nieszczęśliwego wypadku. Ale to wcale nie usprawiedliwia, gdzie wchodzą w grę interesa dyplomatyczne. Nie ulegało więc już dla mnie wątpliwości, że jestem zgubiony i zhańbiony na zawsze. — Co dalej zrobiłem, nie wiem. Przypominam sobie tylko, że byłem strasznie wzburzony, a urzędnicy zgromadzili się koło mnie i starali się mnie uspokoić. Jeden z nich odwiózł mnie na stacyę Waterloo i wsadził do pociągu, odchodzącego do Woking. Prawdopodobnie byłby mnie odwiózł aż do domu, gdyby nie jechał przypadkiem tym samym pociągiem nasz sąsiad, doktor Ferrier, który był tak dobry i mną się zaopiekował; było to moje szczęście, bo wkrótce dostałem ataku nerwowego, a nim przybyliśmy do domu, wpadłem w szał, graniczący już z obłąkaniem.
Może pan sobie wyobrazić przerażenie moich krewnych, gdy zbudzeni ze snu, ujrzeli doktora, który mnie przywiózł w takim stanie. Moja biedna Anna i moja matka były w rozpaczy. Dr. Ferrier opowiedział cały przypadek, o ile to słyszał od urzędnika policyjnego, ale opowiadanie jego wcale nie przyczyniło się do uspokojenia ich. Zapowiadała się u mnie długa choroba, dlatego Józef musiał mi odstąpić swoją miłą sypialnię, którą zamieniono na pokój dla mnie. Leżałem przeszło 9 tygodni nieprzytomny w gorączce na zapalenie mózgu. Tylko pielęgnacyi doktora i panny Harrison zawdzięczam, że jeszcze żyję i że dziś z panem mogę mówić. Anna pielęgnowała mnie we dnie i w nocy a dopiero później zastępowała ją w nocy najęta do tego kobieta, bo w napadach byłem do wszystkiego zdolny. Powoli począłem wracać do przytomności, a od trzech dni mogę już swobodnie myśleć i zastanawiać się nad zaszłymi wypadkami. Lecz nieraz wolałbym, żebym był wcale nie wrócił do przytomności. Natychmiast zatelegrafowałem po Mr. Forbesa, który się moją sprawą zajmował. Przybył i zapewnił mnie, że mimo pilnych poszukiwań nie mógł natrafić na żaden ślad. Odźwiernego i jego żonę kilkakrotnie przesłuchiwano, ale mimoto tajemnicza ta sprawa pozostała niewyjaśniona. Policya skierowała swoje podejrzenia także na młodego Gorota, który, — jak pan sobie przypomni — pozostał wtedy dłużej, niż zwykle w biurze. Szczegół ten, a nadto jego francuskie nazwisko, wzbudziły podejrzenie policyi. Atoli stwierdzono, że będąc potomkiem rodziny Hugenotów, jest tak z powodu swych przekonań, jak z powodu tradycyi, równie dobrym Anglikiem, jak ja i pan, a zresztą ja zabrałem się do roboty dopiero wtedy, gdy on wyszedł z biura. Nie było więc żadnego powodu do posądzenia go o tę zbrodnię, a sprawa przez to pozostała tajemniczą. — Do pana więc teraz się zwracam, panie Holmesie, w panu moja ostatnia nadzieja; jeżeli i ta mnie zawiedzie, straciłem na zawsze moją cześć i moje stanowisko.
Chory, znużony długiem mówieniem, opadł na poduszki, a jego pielęgniarka podała mu zaraz wzmacniające lekarstwo. Holmes siedział z przymkniętemi oczyma i głową w tył pochyloną w milczeniu i obcemu mogłoby się zdawać, że sprawa ta nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Ja atoli wiedziałem, że sprawa ta go niezmiernie zajęła i że uwadze jego nie uszedł najmniejszy szczegół.
— Opowiadanie pańskie było tak wyczerpujące, odezwał się wreszcie, — że mam pana się jeszcze spytać tylko o kilka rzeczy. Jedno pytanie najpierw niezmiernie ważne. Czy zwierzył się pan przed kim, że powierzona panu została ta praca?
— Nikomu.
— Nawet pannie Harrison nie?
— Nie. Od chwili, kiedy pracę tę otrzymałem do wykonania, nie byłem w Woking.
— Czy nikt z pańskich krewnych nie odwiedził pana wtedy przypadkiem?
— Nikt.
— Ale czy pańscy krewni znają położenie pańskiego biura, lub wogóle rozkład w urzędzie spraw zagranicznych?
— Naturalnie, byli prawie wszyscy w biurze i oprowadzałem ich po urzędzie.
— No, ale jeżeli pan nikomu nie mówił o tem poleceniu, są to zupełnie zbyteczne pytania.
— Z pewnością nic nie mówiłem.
— Czy wie pan coś bliższego o służącym?
— Tyle tylko, że jest wysłużonym żołnierzem.
— Z którego pułku?
— Zdaje mi się, że służył w gwardyi.
— Dziękuję. Zdaje mi się zresztą, że Forbes będzie mi mógł służyć bliższymi szczegółami. Policya bowiem umie nagromadzić bardzo wiele szczegółów, ale nie umie ich wyzyskać. — Lecz co to za śliczna róża! — przerwał nagle. A przyszedłszy obok sofy, zbliżył się do otwartego okna i z uwagą począł się przypatrywać pochylonej łodyżce róży, której delikatna purpurowa barwa odbijała pięknie od zielonych listków. Dla mnie była to nowość, że był wrażliwy także na piękno natury.
— Zdaje mi się, że nigdzie dedukcya nie jest tak konieczną — mówił dalej, oparty plecami o okno — jak w religii. Ścisły badacz mógłby z niej stworzyć naukę. Dla mnie najlepszym dowodem na istnienie opatrzności bożej są kwiaty. Wszystko inne, jak nasze siły, nasze pożądania, nasze pożywienie są to warunki koniecznie potrzebne do utrzymania naszego życia. Róża jest darem nadzwyczajnym. Nie jest koniecznie dla życia potrzebną, lecz służy tylko do upiększenia jego. Coś tak szczególnego daje atoli tylko łaska, tylko dobroć i powtarzam jeszcze raz, że po kwiatach wiele można się spodziewać.
Percy Phelps i jego piękna opiekunka ze zdziwieniem i rozczarowaniem słuchali słów Holmesa. Trzymając różę w ręku, Holmes tak się zamyślił, że ocknął się dopiero na słowa młodej damy, która go ostrym nieco tonem zapytała:
— Czy ma pan nadzieję, że pan tę tajemnicę odkryje?
— Ach tę tajemnicę — rzekł, wracając do przytomności. — Wypadek jest niewątpliwie ciemny i zawikłany; lecz zapewniam, że sprawę tę dokładnie zbadam i ze wszystkiego, co zwróci moją uwagę, zdam sprawę.
— Czy ma pan już jaki punkt oparcia?
— Mam ich aż siedm, ale muszę naturalnie dobrze zbadać ich wartość, nim przystąpię do działania.
— Czy podejrzywa pan już kogo?
— Tak, przedewszystkiem samego siebie.
— Co?
— Że za szybko może doszedłem do pewnych wniosków.
— A więc niech pan się uda do Londynu jak najspieszniej i zbada ich wartość.
— Znakomita rada, panno Harrison — rzekł Holmes powstając. — Ja myślę też, Watson, że rzeczywiście nie mamy nic lepszego do roboty. A niech się pan nie łudzi, panie Phelps, bo sprawa jest bardzo zawikłana.
— Będę w goraczkowem oczekiwaniu, dokąd pana znowu nie zobaczę — odrzekł młody dyplomata.
— Niech mnie pan oczekuje jutro o tej samej porze; przybędę nawet, jeżeli wieści będą niepomyślne.
— Niech pana Bóg błogosławi za pańską obietnicę — zawołał nasz klient. — Bo już sama myśl, że coś w tej sprawie się działa, dodaje mi nowych sił. Chciałem jeszcze panu coś powiedzieć: Lord Holdhurst pisał dziś do mnie!
— Tak? Cóż pisze?
— List jest chłodny wprawdzie, ale niezbyt ostry. Ułagodziła go zapewne moja choroba. Powtarza, że sprawa była niezmiernie ważna; a co się tyczy mojej przyszłości — myśli tu naturalnie o wydaleniu ze służby — to nic nie będzie przedsiębrane, aż zupełnie wyzdrowieję i będę mógł zło to naprawić.
— Rzeczywiście list jest bardzo rozsądny i względny, — rzekł Holmes. Chodźmy, Watson, bo będziemy mieli dziś wiele pracy.
Mr. Józef Harrison odwiózł nas aż na dworzec; a wkrótce jechaliśmy już pociągiem, idącym do Portomouth. Holmes siedział zamyślony i dopiero, gdy minęliśmy Clapham, odezwał się do mnie:
— To jest bardzo przyjemnie, gdy jedzie się jedną z tych linii do miasta i patrzy z góry na leżące w dole domy.
Myślałem, że żartuje, bo widok był wcale brzydki, ale on zupełnie niezbity z tropu mówił dalej.
— Popatrz tylko na te z czerwonej cegły zbudowane, czworoboczne domy, co wznoszą się nad innymi, jak wyspy czerwone na błękitnem morzu.
— To szkoły ludowe.
— To świeczniki przyszłości! To torebki, zawierające setki małych, ale zdrowych nasion, z których powstanie mądrzejsza, lepsza Anglia przyszłości. — Ale jak ty myślisz, czy ten Phelps pije?
— Nie sądzę.
— Ja również. Ale trzeba zważać na wszelką możliwość. Biedaczysko zaplątał się w niemiłą sprawę i jest bardzo wątpliwe, czy będzie go można z tego wyratować. A co myślisz o pannie Harrison?
— Że jest to kobieta o bardzo silnym charakterze.
— Ale w dobrem tego słowa znaczeniu, o ile się nie mylę, ona i jej brat są dziećmi jedynemi jakiegoś właściciela huty w Northumberland. Phelps ostatniej zimy w czasie swej podróży zaręczył się z nią, ona zaś przybyła teraz tu w towarzystwie brata, ażeby poznać jego krewnych. Tymczasem zaszedł ten wypadek; została więc, aby go pielęgnować, a brat jej Józef, który tu czuł się bardzo wygodnie, został także. Widzisz więc, że zaraz na miejscu dowiedziałem się wiele szczegółów. Lecz dziś będziemy mieli wiele zajęcia.
— Moje zajęcia — zacząłem.
— O, jeżeli je uważasz za bardziej miłe, niż moje — przerwał mi nieco rozgniewany.
— Ależ chciałem właśnie powiedzieć, że mogę się na parę dni od swych zajęć usunąć, bo jest to właśnie najnudniejsza pora roku.
— Znakomicie! — zawołał odzyskując wesołość. Będziemy więc razem sprawę tę badali. Myślę, że zaczniemy od wyszukania Forbesa. On udzieli nam prawdopodobnie wszystkich potrzebnych szczegółów, które nas pouczą, jak należy przystąpić do badania tej sprawy.
— Mówiłeś, że masz już pewien punkt oparcia.
— I niejeden. Ale wartość ich będzie można zbadać dopiero po dokładniejszem zbadaniu ich. Najtrudniej jest badać zbrodnie bezcelowe. Ale ta nie jest bezcelową. Kto mógł mieć z niej korzyść? — Francuski poseł z jednej strony, rosyjski z drugiej, a tem, który mógł dokument ten jednemu lub drugiemu sprzedać, jest Lord Holdhurst.
— Lord Holdhurst!
— Nie jest to niemożliwem, że mąż stanu znajduje się w położeniu, które go może nakłonić do tego, żeby dokument taki przypadkiem został zniszczony.
— Ale nigdy człowiek tak uczciwy, jak lord Holdhurst.
— Jest to w każdym razie możliwość, z którą trzeba się liczyć. Zresztą dziś jeszcze odwiedzimy lorda i zobaczymy, co nam powie. Wiele już poczyniłem kroków.
— Już?
— Tak, na dworcu w Woking zatelegrafowałem do wszystkich redakcyi w Londynie. W wieczornych dziennikach ukaże się następujący anons.
Podał mi kawałek papieru, wydarty z notesu, na którym były ołówkiem napisane następujące słowa:
— 10 funtów nagrody — za podanie numeru dorożki, która dnia 23. maja o godzinie trzy kwadranse na dziesiątą przywiozła gościa pod drzwi ministeryum spraw zagranicznych przy Charles-Street lub w pobliżu jego. Zgłoszenia pod Baker-Street 221/B.“
— A więc sadzisz, że złodziej przyjechał dorożką?
— Mogę się mylić, ale to nic nie szkodzi. Bo, jeżeli jak Phelps zapewnia, niema żadnej skrytki ani w pokoju ani w korytarzu, to musiał złodziej przyjść z zewnątrz. Jeżeli atoli w deszczową noc przyszedł z ulicy i nie zostawił śladów na linoleum, musiał prawdopodobnie przyjechać powozem. Jestem tego prawie pewny.
— Zdaje mi się także, że masz słuszność.
— To jest jeden z punktów, o którym mówiłem; zresztą może się kto zgłosi na inserat. Następnie dzwonek odgrywa w tym wypadku niezmiernie ważną rolę. Dlaczego dzwonek dzwonił? Czy złodziej uczynił to ze zuchwałości? Czy też był to przypadek? Czy może —? Popadł znowu w głębokie zamyślenie; znając jego usposobienie, zrozumiałem, że przyszła mu na myśl nowa możliwość.
Było dwadzieścia minut po trzeciej, gdy przyjechaliśmy do miasta; na dworcu przekąsiliśmy coś niecoś i pojechaliśmy natychmiast do Scotland-Yardu. Ponieważ Holmes już przedtem zapowiedział swoje przybycie, Forbes czekał na nas. Był to mały, ale krępy człowieczek z ostrymi i wcale nie uprzejmymi rysami twarzy; kiedy się dowiedział o celu naszego przybycia, przyjął nas bardzo chłodno i wcale nieuprzejmie.
— Słyszałem już o pańskiej metodzie, panie Holmes — rzekł ostrym tonem. Każe pan sobie udzielać zebranych przez policyę wyjaśnień, a następnie prowadzi pan sprawę na własną rękę i dyskredytuje policyę.
— Przeciwnie, mój panie, rzekł Holmes; bo z 53 wypadków, w których w ostatnich czasach brałem udział, tylko w czterech zostało wogóle wymienione moje nazwisko; w pozostałych 49 wypadkach cała zasługa przypadła policyi. Pan tego nie wiesz jeszcze, bo jesteś pan młody i niedoświadczony; ale jeżeli pan chce robić postępy w swym zawodzie, to radzę panu wspólnie ze mną działać, a nie robić mi trudności.
— Byłbym niezmiernie wdzięczny za kilka wskazówek — odpowiedział tajny ajent zmienionym tonem. — Bo dotąd nie doszedłem do żadnych pomyślnych wyników.
— A cóż pan dotąd zrobiłeś?
— Przedewszystkiem zwróciliśmy uwagę na odźwiernego Tangeya. W gwardyi zachowywał się zupełnie poprawnie i nie można mu było zrobić żadnego zarzutu. Ale jego żona jest bardzo podejrzana osoba i prawdopodobnie wie ona więcej o tem, jak się zdaje.
— Czy policya ją śledzi?
— Tak jest, a umyślnie wyznaczona do tego kobieta ma ją na oku. Tangeyowa oddaje się namiętnie pijaństwu; myśleliśmy więc, że w tym stanie język jej się rozwiąże, niestety nic nie można się było od niej dowiedzieć.
— Słyszałem, że egzekutor był u nich w domu.
— Tak, ale dług już zapłacili.
— A skąd wzięli pieniądze?
— Na prawej zupełnie drodze. Otrzymał swoja pensyę; nic więc nie wskazuje na to, żeby mieli inne dochody.
— Jakie wyjaśnienie dała na to, że kiedy Mr. Phelps zadzwonił, ona właśnie przyszła?
— Powiedziała, że mąż jej był bardzo znużony, więc chciała mu pomódz.
— Tak, a to się zgadza z tem, że później na krześle zasnął.
— Nie można więc ludziom tym nic zarzucić, jak tylko to; że żona jego ma złą sławę.
— A pytał pan ją, dlaczego tak śpieszyła do domu, że zwróciło to nawet uwagę policyanta.
— Odpowiedziała, że spóźniła się i dlatego śpieszyła do domu.
— Pan Phelps wyjechał z panem do Brixton o dwadzieścia minut później, a mimo to byliście panowie prędzej w jej domu, jak ona.
— Tłómaczy to różnicą szybkości miedzy dorożką a omnibusem.
— A dlaczego po przybyciu do domu natychmiast pośpieszyła do kuchni?
— Ponieważ tam miała schowane dla egzekutora pieniądze.
— Ma więc na wszystko odpowiedź. A zapytał pan ją, czy po wyjściu z urzędu nie spotkała kogo lub nie widziała kogoś w pobliżu Charles-Street?
— Nikogo prócz policyanta.
— Przesłuchanie odbyło się, jak widzę stąd, zupełnie, jak należy. Cóż nadto zrobiono?
— Śledzono przez 9 tygodni urzędnika Gorota, ale również bezskutecznie. Nie można mu nic zarzucić.
— Czy to już wszystko?
— Tak — nie można więc było znaleść żadnego środka dowodowego.
— A co pan myśli o tem dziwnem dzwonieniu?
— Jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Sprawca musiałby być chyba bezgranicznie zuchwałym, żeby jeszcze alarm wszczynać.
— Tak, to rzeczywiście szczególne. Dziękuję panu, panie Forbes, za wyjaśnienia. Jak tylko będę mógł, będę się starał panu tego sprawcę dostawić. — Chodźmy, Watsonie!
— Dokąd? — zapytałem, kiedy opuściliśmy gmach policyi.
— Do ministra lorda Holdhursta, wielkiego męża stanu i przyszłego premiera Anglii.
Na szczęście lord Holdhurst był w biurze swem przy Downing-Street obecny, a gdy Holmes oddał swój bilet, zostaliśmy natychmiast wpuszczeni. Lord przyjął nas z właściwą mu staroświecką uprzejmością i prosił nas siadać na wspaniałych po obu stronach kominka stojących fotelach. Sam zaś stanął między nami na wązkim chodniku.
— Prawdziwy szlachcic! musiałem pomyśleć, patrząc na jego wysoką, wysmukłą postać, na ostre, ale sympatyczne rysy twarzy, na myślące czoło i przedwcześnie posiwiałe włosy.
— Nazwisko pańskie jest mi dobrze znane — rzekł z uśmiechem. — Domyślam się też przyczyny pańskich odwiedzin. Bo prócz jednego wypadku nie zaszło nic takiego w ministeryum, coby pana mogło zajmować. Ale na czyje polecenie zajął się pan tą sprawą?
— Na prośbę pana Phelpsa.
— Ach, mego nieszczęśliwego siostrzeńca! Zrozumie pan, że pokrewieństwo z nim uniemożliwia mi go bronić. A wypadek ten niekorzystny będzie miał wpływ na jego karyerę.
— A jeżeli dokument się znajdzie?
— A! To co innego.
— Czy mógłbym się zapytać pana o parę szczegółów?
— Ale owszem z przyjemnością służę nimi, jeżeli tylko mogę być przez to panu pomocny.
— Czy instrukcye, tyczące się sporządzenia kopii dokumentu, udzielał pan w tym pokoju?
— Tak jest.
— Czy nie mógł pan być podsłuchany?
— Niemożliwe.
— Czy nie zwierzył się pan nikomu ze swego zamiaru, że chce pan dać ten dokument do odpisania?
— Nikomu.
— Jest pan tego pewny?
— Zupełnie.
— Jeżeli więc ani pan ani pan Phelps nikomu o tem nie wspomnieli, a nikt zresztą o tem nie wiedział, więc złodziej wszedł do pokoju przypadkowo i wyzyskał sprzyjająca mu okoliczność.
Lord uśmiechnął się.
— Możliwe, że pan ma słuszność, ale ja tu nie umiem dać odpowiedzi.
Holmes zastanowił się chwilę.
— Jeszcze jest jeden ważny punkt, który chciałbym z panem omówić. Jak słyszałem, obawiał się pan, że ogłoszenie tego układu mogłoby pociągnąć za sobą poważne następstwa.
Jakby cień osiadł na pełnej wyrazu twarzy męża stanu.
— Bardzo poważne następstwa.
— Czy już nastąpiły?
— Jeszcze nie.
— A gdyby dokument ten dostał się do francuskiego lub rosyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych, czy doszłoby to do pańskich uszu?
— Z pewnością — rzekł lord Holdhurst zasępiony.
— Jeżeli więc upłynęło 10 tygodni od kradzieży tego dokumentu, a dotąd niema żadnej wiadomości, to należy przypuszczać, że nie znajduje się jeszcze na miejscu przeznaczenia.
Holdhurst wzruszył ramionami.
— Ale trudno przypuścić, panie Holmes, żeby go ktoś ukradł po to, żeby go w ramki oprawić.
— Może czeka na lepsze wynagrodzenie.
— Jeżeli jeszcze dłużej poczeka, nie otrzyma żadnego wynagrodzenia. Bo wkrótce układ ten przestanie być tajemnicą.
— To jest niezmiernie ważne — mówił dalej Holmes. Sprawca kradzieży mógł zresztą nagle zachorować...
— Naprzykład na zapalenie mózgu? — przerwał lord, mierząc go przelotnie badawczym wzrokiem.
— Tego wcale nie twierdzę — odpowiedział Holmes spokojnie. — Ale nie będziemy dłużej zabierać panu, panie lordzie Holdhurst, tak drogiego czasu i żegnamy pana.
— Życzę panu powodzenia, panie Holmes, niech będzie, kto chce sprawcą tej zbrodni — powiedział szlachcic, odprowadzając nas do drzwi.
— Dzielny człowiek — rzekł Holmes, gdy byliśmy już na ulicy; ale trudno mu będzie utrzymać się na tem stanowisku. Nie jest bogaty, a ma wiele zobowiązań. Zauważyłeś pewnie, że buciki jego są świeżo podszyte. — Nie będę ci atoli teraz przeszkadzał w twoich zajęciach. Dziś w sprawie tej już nie będę działał i będę czekał tylko na odpowiedź na mój inserat. Ale byłbym ci niezmiernie wdzięcznym, gdybyś jutro tym samym co dziś pociągiem chciał pojechać ze mną do Woking.
∗
∗ ∗ |
Następnego dnia rano pojechaliśmy do Woking. Holmes nie dostał odpowiedzi na inserat, sprawa więc nie wyjaśniła się. Rysy jego twarzy były zupełnie nieruchome, jak u Indyan. Nikt nie mógł dlatego wiedzieć, czy z wypadku tego jest zadowolony, czy nie? Mówił ze mną, o ile sobie przypominam, o systemie miar Bertillona i zachwycał się znakomitym francuskim uczonym.
Zastaliśmy swego klienta znów pod opieką jego wiernej piastunki; wyglądał atoli znacznie lepiej, jak wczoraj. Przy naszem wejściu podniósł się bez trudności ze sofy, aby nas pozdrowić.
— Czy jest coś nowego? — zapytał chciwie.
— Nic, tak jak to przewidziałem — odpowiedział Holmes. — Mówiłem z Forbesem i pańskim wujem o tej sprawie, sam nadto zebrałem wiele szczegółów, które może nas doprowadzą do pożądanego wyniku.
— A więc nie stracił pan nadziei?
— Wcale nie.
— Bogu dzięki, że pan tak mówi, zawołała panna Harrison. — Jeżeli tylko nie stracimy nadziei i cierpliwości, prawda musi się wykryć.
— My mamy panu więcej opowiedzieć — rzekł Phelps, siadając znowu na swem posłaniu.
— Tak? Bardzo mi to miło.
— Miałem w nocy przygodę, która mogła się bardzo smutno zakończyć. — Mówił to zupełnie poważnie, a w oczach jego można było wyczytać trwogę.
— Wie pan, — mówił dalej, — zaczynam wierzyć, że sprzysięgła się na mnie jakaś banda, która nie tylko odebrała mi cześć, ale chce także odebrać mi życie.
— Co pan mówi? — zawołał Holmes.
— Brzmi to nieprawdopodobnie, bo — o ile wiem — nie mam żadnych nieprzyjaciół. Ale po tem, co zaszło ostatniej nocy, muszę innego być zdania.
— Cóż takiego zaszło?
— Przedewszystkiem muszę zaznaczyć, że wczoraj w nocy spałem po raz pierwszy sam. Czułem się tak dobrze, że uważałem już jej opiekę za zbyteczną; mimoto świeciłem światło. Około drugiej godziny rano zasnąłem lekko, gdy nagle zbudził mnie dziwny szmer, jakby myszy gryzącej. Przez chwilę leżałem, nadsłuchując, ale zwolna szmer stawał się coraz głośniejszym, aż wreszcie doszedł mych uszu od okna ostry, metaliczny dźwięk. Przerażony usiadłem w łóżku. Zrozumiałem bowiem, co ten szmer oznaczał. Szmer słabszy pochodził stąd, że ktoś starał się jakieś narzędzie włożyć w szparę miedzy okiennicami, a ton metaliczny pochodził z odsuwania zasuwy.
— Nastąpiła przerwa dziesięciominutowa, jakby łotr chciał się upewnić, czy mnie ten szmer nie zbudził. Posłyszałem następnie lekki trzask i okno zostało ostrożnie otwarte. Nie mogłem dłużej wytrzymać, nerwy moje były za słabe na to. Zerwałem się więc z łóżka i gwałtownie trąciłem okiennice. Jakiś człowiek trzymał się gzymsu. Nie mogłem go dokładnie dojrzeć, bo znikł jak błyskawica. Był cały owinięty w czarny płaszcz, który zasłaniał również dolną część twarzy. Jedno wiem tylko na pewno, że miał w ręku jakąś broń, prawdopodobnie długi nóż, bo widziałem dokładnie błyszczące jego ostrze, gdy zwrócił się do ucieczki.
— To jest niezmiernie ciekawe — rzekł Holmes.
— A cóż pan teraz uczyniłeś?
— Gdybym był zdrowszy, byłbym za nim skoczył przez okno. A tak zadzwoniłem na służbę. To trwało atoli dość długo, bo dzwonek wisi w kuchni, a służba śpi na piętrze. Ale na moje wołanie o pomoc nadbiegł Józef i zbudził innych. Józef i służący znaleźli ślady na grządce kwiatów pod oknem, ale ponieważ w ostatnich dniach była posucha, nie można więc było śledzić śladów na murawie. Natrafiono jeszcze na jeden ślad, oto w płocie drewnianym odgradzającym pole od ulicy jest w jednem miejscu szczyt palika złamany, jak gdyby przy przełażeniu. Policyi miejscowej nie dałem jeszcze znać o wypadku, bo czekałem na pana.
Opowiadanie to wywarło na Holmesa wielkie wrażenie. Powstał i w silnem wzruszeniu począł się przechadzać po pokoju.
— Niedość jednego nieszczęścia, rzekł Phelps z uśmiechem, chociaż można było poznać po nim, że nocny wypadek go przeraził.
— Rzeczywiście — rzekł Holmes. Czy byłby pan w stanie obejść ten dom?
— Owszem, trochę słońca zresztą mnie pokrzepi. Józef będzie nam także towarzyszył.
— Ja także — rzekła panna Harrison.
— Niestety, proszę pani — powiedział Holmes — nie mogę na to zezwolić i proszę usilnie panią o pozostanie tu aż do naszego powrotu.
Młoda dama niezadowolona usiadła na swem miejscu, a brat jej towarzyszył nam; udaliśmy się wszyscy przez murawę aż pod okno młodego dyplomaty. Tak, jak mówił, znaleźliśmy ślady pod oknem w trawie, ale niewyraźne i zatarte. Holmes chwilę się im przypatrywał, lecz natychmiast wyprostował się, wzruszywszy ramionami.
— Z tego nie można być mądrym, — powiedział on. Obejdźmy więc dom i zastanówmy się, co mogło skłonić włamywacza, że wybrał właśnie ten pokój. Mnie się zdaje, że wielkie okna w pokoju do przyjęć i jadalni powinny były raczej zwrócić jego uwagę.
— Ale łatwiej je dostrzedz z ulicy — wtrącił Józef Harrison.
— Prawda; ale tutaj są drzwi. Dokąd one prowadzą?
— Jest to tylne wejście dla kupców i dla służby. W nocy naturalnie zawsze zamknięte.
— Czy nigdy dawniej wypadek taki nie zaszedł?
— Nie, nigdy.
— Czy ma pan może srebro w domu, lub jakieś kosztowności, któreby mogły zwabić złodzieja?
— Żadnych bardzo wartościowych przedmiotów.
Holmes włożył ręce do kieszeni i obchodził dom ten z miną tak obojętną, jakiej u niego jeszcze nie widziałem.
— Słyszałem, że znaleziono miejsce, którędy złoczyńca miał przeleźć przez płot — zwrócił się do Józefa Harrisona, — chciałbym się temu przyjrzeć.
Młody człowiek poprowadził nas na to miejsce, gdzie rzeczywiście kawałek ogrodzenia był odłamany; kawałek zwieszał się jeszcze. Holmes odłamał go zupełnie i uważnie mu się przypatrzył.
— Pan sadzi, że to stało się ostatniej nocy? Mnie się wydaje on dość stary.
— Możliwe.
— Nadto po przeciwnej stronie niema śladów, żeby ktoś przeskoczył ogrodzenie. Ten szczegół nie jest dla nas przydatny. Wróćmy więc do pokoju, by tam omówić tę sprawę.
Percy Phelps szedł powoli, opierając się na ramieniu swego przyszłego szwagra. Holmes pospieszył ze mną naprzód, tak że nim oni nadeszli, znaleźliśmy się pod oknem otwartem sypialni.
— Miss Harrison — rzekł Holmes z wielkim naciskiem. Proszę pozostać cały dzień na tem miejscu. Jest to niezmiernie ważne.
— Dobrze, jeżeli sobie pan tego życzy, panie Holmes, odpowiedziała zdziwiona nieco dziewczyna.
— Kiedy zaś pani będzie miała się udać na spoczynek, proszę zamknąć z zewnątrz drzwi od tego pokoju, a klucz wziąć z sobą. Czy przyrzeka pani mi to uczynić?
— A Percy?
— Pojedzie z nami do Londynu.
— A ja mam tu zostać?
— To jest dla jego dobra. Wyświadczy mu pani tem niezmierną przysługę. Przyrzeka pani?
Skinęła przyzwalająco właśnie, gdy nadszedł Percy z Józefem.
— Dlaczego siedzisz sama w pokoju, Anno? — rzekł jej brat, wyjdź trochę do ogrodu.
— Nie, dziękuje ci, Józefie. Mam trochę ból głowy, a pokój ten jest bardzo przyjemnie chłodny i spokojny.
— Jakie ma pan teraz zamiary, panie Holmes? zapytał nasz klient.
— Z powodu tego drobnego wypadku nie możemy zapominać o głównej sprawie. Otóż byłoby dla mnie bardzo pomocnem w tym wypadku, gdyby się pan udał teraz z nami do Londynu.
— Zaraz?
— Możliwie jak najprędzej. A więc za godzinę.
— Czuję się dość silnym, jeżeli będę panu mógł być tem pomocny.
— Nawet bardzo.
— Czy pan może chciał, żebym pozostał także przez noc w Londynie?
— Właśnie chciałem pana do tego namówić.
— Gdyby więc nocne odwiedziny się powtórzyły, zastanie mój przyjaciel puste gniazdo. — Zdaję się ze wszystkiem na pana, panie Holmesie. Potrzebuje pan tylko rozkazywać, a my będziemy wykonywać rozkazy. Czy może Józef ma także nam towarzyszyć?
— Ależ nie; mój przyjaciel Watson jest lekarzem i zaopiekuje się panem. Teraz spożyjemy drugie śniadanie, poczem wszyscy trzej wyjedziemy do Londynu.
Wszystko odbyło się wedle jego polecenia. Panna Harrison usprawiedliwiła się i pozostała w swym pokoju. Nie mogłem pojąć, jaki był cel tych zarządzeń; myślałem, że chce tylko odłączyć od niej Phelpsa, który tymczasem wesoły z wracających mu sił i zadowolony, że będzie mógł znów działać, z największym apetytem spożył śniadanie. Zdziwienie nasze wzrosło, gdy Holmes na dworcu pomógł nam wsiąść do pociągu, a następnie spokojnie oświadczył, że nie myśli wcale opuszczać Wokingu.
— Muszę jeszcze parę szczegółów wyjaśnić — rzekł. — Pańska nieobecność zaś mi przytem bardzo pomoże. — Ty zaś, Watson, wyświadczysz mi wielką przysługę, jeżeli po przybyciu do Londynu pojedziesz natychmiast na Baker-Street i zostaniesz tam aż do mego powrotu. Bardzo dobrze się zresztą składa, że jesteście dawnymi kolegami szkolnymi, znajdziecie więc dość materyału do rozmowy, żeby czas wypełnić. Pan Phelps może spać w moim pokoju; jutro rano wrócę pociągiem, który przychodzi na stacyę Waterloo o ósmej rano.
— A co będzie z naszemi badaniami w Londynie? zapytał Phelps nieco rozczarowany.
— To załatwimy jutro. Moja obecność jest teraz ważniejszą tutaj.
— Niech pan powie w Briarbrae, że jutro wieczorem wrócę — zawołał Phelps, kiedy pociąg właśnie ruszył.
— Prawdopodobnie nie będę w Briarbrae, odpowiedział nam i skinął na pożegnanie, kiedy wyjechaliśmy z dworca.
Rozmawialiśmy o nowym planie Holmesa, nie mogliśmy atoli zrozumieć powodu tych zarządzeń.
— Mojem zdaniem chce on wykryć sprawcę tego zamachu — rzekł Phelps. Ja myślę, że to nie był zwyczajny złodziej.
— A cóż przypuszczasz?
— Możesz to przypisać moim słabym nerwom, mimo to jestem przekonany, że chodzi tu o polityczna intrygę, z powodu której sprzysiężono się odebrać mi życie. Brzmi to zapewne, nieprawdopodobnie i śmiesznie, ale zastanów się nad tem, co zaszło! Pocoby złodziej chciał włamać się do sypialni, gdzie nie mógł liczyć na obfity łup — i poco wdzierałby się z nożem?
— Czy nie był to może kawał żelaza?
— Wiem z pewnością, że to był nóż; widziałem, jak ostrze błyszczało.
— Ale któżby mógł cię tak prześladować?
— To jest właśnie dla mnie zagadką.
— Bardzo możliwe, że Holmes jest tego samego, co ty zdania, a to usprawiedliwiałoby jego postępowanie. Jeżeli więc twoje przypuszczenie jest słuszne i on pozostał tam, aby schwytać tego człowieka, który ci ostatniej nocy zagrażał, to wkrótce dowiedziałby się także, kto jest sprawcą kradzieży tego dokumentu. Trudno bowiem przypuścić, żebyś miał aż dwóch wrogów, jednego, który cię okradł, drugiego, który godził na twoje życie.
— Ale pan Holmes zapewniał, że nie będzie w Briarbrae.
— Znam go już od dłuższego czasu — rzekłem, — i wiem dobrze, że nigdy nie podejmuje on niczego bez pewnego powodu.
Poczem starałem się skierować rozmowę na inny przedmiot. Znajdowałem się w bardzo niemiłem położeniu. Phelps był jeszcze osłabiony po chorobie, a nieszczęście zrobiło go niezmiernie wrażliwym i niecierpliwym. Napróżno starałem się go zająć swemi przygodami w Indyach i w Afganistanie lub też omawiać rozmaite zagadnienia społeczne. Nie dał się rozerwać i odwrócić do innych myśli, ale wracał wciąż do rozważania swojego nieszczęścia. Zastanawiał się wciąż nad tem, co Holmes teraz robi, co lord Holdhurst przedsięweźmie, co następny dzień przyniesie itd., a pod wieczór rozdrażnienie jego zaczęło jeszcze bardziej wzrastać.
— Czy sadzisz, że można liczyć na zdolności Holmesa? — zapytał mnie.
— Byłem świadkiem, jak wielkie zagadki rozwiązywał.
— Ale na taką tajemnicę jak ta, chyba jeszcze nie natrafił?
— Owszem. Wyjaśnił wypadki, które miały jeszcze mniej punktów oparcia, jak ten.
— Ale czy wchodziły w grę tak ważne interesa?
— Tego nie wiem. Wiem atoli, że w trzech wypadkach bardzo zawiłych działał dla panujących domów w Europie.
— Ty znasz go dobrze, Watsonie. Jest on człowiekiem tak zamkniętym w sobie, że nie wiem, co o nim myśleć. Jak więc sądzisz, czy on ma nadzieję na pomyślny koniec tej sprawy?
— Nic o tem nie mówił.
— To zły znak!
— Przeciwnie, zauważyłem dotąd, że kiedy nie ma nadziei, wyznaje to otwarcie. Kiedy atoli jest już na właściwej drodze, wtedy milczy. Ale wierz mi mój drogi, że nic to nam nie pomoże, sprawą tą się drażnić; przeto udaj się na spoczynek, aby wzmocnić nerwy i siły na jutrzejszą pracę.
Udało mi się wreszcie nakłonić go, żeby położył się spać, choć wiedziałem, że w takiem rozdrażnieniu nie będzie mógł zasnąć. Rozdrażnienie jego działało zaraźliwie, bo i ja długo przewracałem się na łóżku i myślałem nad tą zagadką; wyszukiwałem setki teoryi, by następnie zbić ich niemożliwość. Dlaczego Holmes został w Woking? — Dlaczego nakazał pannie Harrison przez cały dzień nie opuszczać pokoju, w którym spał Percy? — Dlaczego zależało mu na zatajeniu swojej obecności w Briarbrae? Wśród daremnych wysiłków, aby na pytania te znaleść odpowiedź, zasnąłem.
Zbudziłem się rano o siódmej i natychmiast udałem się do pokoju Phelpsa; był bardzo znużony z powodu bezsennej nocy. Pierwszem pytaniem jego było, czy Holmes już wrócił.
— Wróci, jak zapowiedział, — odrzekłem, nie prędzej i nie później.
Moje słowa sprawdziły się; w parę minut po ósmej przyjechał dorożką. Stojąc przy oknie, zobaczyliśmy jak wysiadał z dorożki; lewą rękę miał obandażowaną, był blady i ponury. Wszedł do domu, ale trwało to niemałą chwilę, nim wszedł do pokoju.
— Przychodzi, jak zwyciężony — żalił się Phelps.
Musiałem to potwierdzić.
— Prawdopodobnie więc będziemy musieli szukać rozwiązania tej zagadki tu w mieście — zauważyłem.
Phelps westchnął ciężko.
— Nie wiem, dlaczego — rzekł, — tak wielkie pokładałem nadzieje w jego powrocie. Ale ręki nie miał wczoraj obandażowanej; musiało więc coś zajść.
— Czy może jesteś zraniony? — zapytałem go, kiedy wszedł do pokoju.
— Głupstwo — małe draśnięcie, spowodowane tylko moją niezręcznością, — odpowiedział i przywitał się z nami. Pańska sprawa, panie Phelps, jest jedną z najciemniejszych, jakie kiedykolwiek spotkałem.
— Obawiałem się też zaraz, że przechodzić będzie ona pańskie siły.
— W każdym razie bardzo ciekawa sprawa.
— Z twego bandażu wnioskuję o jakiejś przygodzie. Czy nie możesz nam opowiedzieć, co ci się przydarzyło?
— Po śniadaniu, mój kochany Watsonie. Zważ, że dziś rano trzydzieści mil oddychałem świeżem powietrzem Surreyu. Czy przyszła odpowiedź na mój inserat? Nie? — Nie zawsze wszystko się powiedzie.
Stół był już nakryty, a właśnie, gdy chciałem dzwonić, weszła do pokoju pani Hudson z kawą i herbatą na tacy. W parę minut przyniosła parę przykrytych półmisków i zasiedliśmy do stołu, Holmes głodny jak kruk, ja zaciekawiony, a Phelps w największem przygnębieniu.
— Pani Hudson znakomicie się wywiązała ze swego zadania, — rzekł Holmes podnosząc pokrywkę półmiska, na którym był paprykasz z kury. Kuchnia jej jest wprawdzie ograniczona, ale wie dobrze, co należy do dobrego śniadania. — Co tam masz, Watson?
— Szynkę i jaja.
— Dobrze. Co pan pozwoli, panie Phelps, proszę.
— Dziękuję, nie mogę nic jeść — odrzekł.
— Dlaczego? Niech pan spróbuje może z tego półmiska, co przed panem stoi.
— Dziękuję bardzo, ale doprawdy nie mogę.
— Dobrze więc, rzekł Holmes ze znaczącym uśmiechem. Czy mogę pana prosić, żeby mi go pan podał?
Phelps podniósł pokrywkę i krzyknął, patrząc blady z przerażenia na półmisek. Na półmisku leżał zwój szaroniebieskiego papieru. Chwycił go w rękę, pożerał prawie oczyma, przycisnął do serca, a wreszcie począł tańczyć jak opętany po pokoju i prawie płakać z radości. Opadł wreszcie na fotel i był tak wyczerpany i osłabiony tem nagłem wzruszeniem, że musieliśmy mu wlać do ust parę łyżek wódki, by go uchronić od zemdlenia.
— Niech się pan uspokoi — rzekł Holmes, klepiąc go łagodnie po plecach. To było niemądrze z mej strony tak pana przerazić; lecz niech się pan zapyta Watsona, że nie mogę się powstrzymać, gdzie chodzi o wywołanie dramatycznej sceny.
Phelps chwycił go za rękę i w uniesieniu ucałował. — Niech pana Bóg błogosławi — zawołał, za to, że mi pan cześć uratował.
— Moja również była tu wystawiona na niebezpieczeństwo, odparł Holmes; dla mnie niepowodzenie jest równie przykre jak dla pana niewypełnienie obowiązku.
Phelps ukrył troskliwie cenny dokument w kieszeni.
— Nie chcę panu przerywać śniadania, rzekł, a jednak umieram z ciekawości dowiedzenia się, w jaki sposób odzyskał pan ten dokument, i gdzie on był ukryty.
Mój przyjaciel tymczasem wypił szybko kawę i zjadł szynkę i jaja. Wreszcie wstał, zapalił fajkę, rozparł się w fotelu i zaczął opowiadanie:
— Chce wam opowiedzieć, co najpierw uczyniłem i jaki to później miało wynik. Kiedy was pożegnałem na stacyi, odbyłem bardzo przyjemną przechadzkę po okolicy aż do wioseczki Ripley, gdzie w gospodzie wypiłem herbatę, a następnie byłem na tyle przezorny, że wziąłem na drogę do kieszeni parę kawałków chleba i flaszkę wódki. Pozostałem tam przez cały dzień i dopiero nad wieczorem wróciłem do Woking; wkrótce znajdowałem się na gościńcu obok Briarbrae. Droga ta nigdy nie jest bardzo zaludnioną, ale ja zaczekałem aż zupełnie opustoszała i wtedy skoczyłem przez płot do ogrodu.
— Czy brama nie była otwarta? zapytał zdziwiony Phelps.
— Owszem; ale ja uważałem to za stosowniejsze. Wybrałem miejsce, gdzie stoją trzy sosny, a pod ich osłoną dostałem się dalej tak, że nikt mnie nie mógł dojrzeć. Pełzałem wśród krzaków jeżyny, od jednego krzaku do drugiego — kolana u moich spodni mogą to poświadczyć — aż dopełznąłem do krzaku rododendronu naprzeciw okna pańskiej sypialni. Położyłem się więc tu na ziemi i czekałem, co z tego wyniknie.
Okiennice w pańskim pokoju nie były jeszcze zamknięte, widziałem więc, jak panna Harrison czytała przy stole. O kwadrans na jedenastą złożyła książkę, zamknęła okiennice i udała się do swego pokoju. Słyszałem wyraźnie, jak zamknęła za sobą drzwi, stosownie do mego polecenia wyjęła klucz z zamku i wzięła z sobą.
— Klucz? zapytał Phelps.
— Tak jest; zrobiła tak, jak prosiłem i mogę pana zapewnić, że bez jej pomocy nie byłby pan odzyskał tego dokumentu. Ona udała się na spoczynek, światła już wszystkie pogasły w oknach, a ja tymczasem czekałem ukryty za krzakiem.
Noc była cudna, powietrze ciepłe, ale czas mi wydawał się niezmiernie długi. Tem bardziej, że czułem pewne podrażnienie, jak myśliwy czatujący na zwierzynę. Była ta chwila podobna do tej, kiedyśmy czekali w pokoju, aby rozwiązać mały problem „Centkowanej wstęgi.“ Zegar kościelny w Woking bił wszystkie kwadranse, ale mnie się wciąż zdawało, że zegar stanął, a każdy kwadrans wydawał mi się wiecznością. Wreszcie około drugiej godziny rano usłyszałem nagle, jak ktoś cicho odsunął zasuwkę i obrócił kluczem w zamku. Wkrótce otworzyły się tylne drzwi, przeznaczone dla kupców i dla służby, i wyszedł z nich na światło księżycowe pan Józef Harrison.
— Co — Józef! zawołał Phelps.
— Był bez czapki, przez plecy miał zarzucony czarny płaszcz, którym w razie alarmu mógł łatwo zakryć twarz. Szedł na palcach pod ścianą, a kiedy doszedł do okna, włożył długi nóż w szparę między okiennicami i odsunął zasuwkę. Otworzył okno, podobnie otworzył wewnętrzne okiennice, odsunął poprzeczny pręt i tak dostał się już do pokoju.
Ze swego stanowiska mogłem uważać na wszystkie jego poruszenia w pokoju. Zapalił obie świece na gzymsie kominka i podniósł koniec dywana koło drzwi. Następnie schylił się i wyjął z podłogi jedną kwadratową taflę drewnianą, która umyślnie nie została lepiej przytwierdzoną, ażeby ułatwić potrzebne czasem poprawki. Ze skrytki tej wyciągnął ten zwój papieru, założył taflę napowrót na swoje miejsce, przykrył kocem, zgasił świece i wpadł prosto w moje ramiona, bo stałem właśnie pod oknem, czekając na niego.
Pan Józef okazał teraz znacznie więcej energii i śmiałości, niż przypuszczałem. Zamierzył się na mnie nożem i musiałem go dwukrotnie powalić na ziemię, przyczem zostałem raniony w rękę, nim go zdołałem pokonać. Oczy jego — jedyna broń, jaka mu pozostała — ciskały na mnie błyskawice nienawiści, ale wreszcie usłuchał mojej rady i oddał dokument. Wtedy zaś go natychmiast puściłem i równocześnie zatelegrafowałem o całym wypadku do Forbesa. Jeżeli uda mu się ptaszka złapać, to dobrze. Ale jeżeli zastanie już gniazdko puste, to jeszcze lepiej dla rządu. Sadzę bowiem, że tak lord Holdhurst jak p. Percy Phelps woleliby, żeby sprawa ta wcale nie była roztrząsana przed sądem.
— Mój Boże! — wyjąknął nasz klient. Czyż to możliwe, że kiedy ja z rozpaczy w gorączce leżałem przez 10 tygodni, papiery znajdowały się w tym samym pokoju?
— I rzeczywiście tak było!
— A Józef — złodziej i łotr!
— Zdaje mi się, że Józef jest o wiele niebezpieczniejszy i podlejszy, aniżeli to można sadzić z jego powierzchowności. Dowiedziałem się dziś rano o nim, że poniósł wielkie straty na giełdzie, i że nie cofa się przed żadnymi środkami, gdzie chodzi o zdobycie pieniędzy. Będąc takim egoistą, nie wahał się też poświęcić pańskiej czci i szczęście swej siostry dla własnej korzyści.
Percy Phelps opadł na krzesło.
— Jestem jakby ogłuszony; pańskie słowa działają na mnie jak ciosy zadawane w głowę.
— Największa trudność w pańskim wypadku była ta, — mówił dalej Holmes tonem pouczającym, że było tu za wiele danych. Wiele rzeczy ważnych, ale wiele też zbytecznych; trzeba więc było dopiero ze wszystkich nam znanych szczegółów wybrać rzeczywiście potrzebne i złożyć je, aby w ten sposób odtworzyć cały łańcuch wypadków w swem pierwotnem następstwie. — Podejrzywałem Józefa od chwili, kiedy dowiedziałem się od pana, że miał pan z nim tego wieczora razem jechać do domu i że miał on po pana przyjść. Ponieważ zaś znał on rozkład w ministerstwie, a później dowiedziałem się, że ktoś chciał dostać się do pańskiego pokoju, w którym przecież nikt nie mógł nic ukryć, prócz Józefa mieszkającego przed pańską chorobą w tym pokoju, upewniłem się w swych podejrzeniach. Umocniło mnie w podejrzeniach to, że sprawca zamachu wybrał tę noc, w której nie było pańskiej pielęgniarki; to mi wykazywało, że to był jakiś domownik.
— Jak mogłem być tak ślepy.
— O ile więc dotąd stwierdziłem, wydarzenie to miało następujący przebieg: Józef Harrison wszedł tylnemi drzwiami od strony Charles-Street; a ponieważ znał dobrze drogę, wszedł do pańskiego pokoju właśnie w tej chwili, kiedy pan wyszedłeś popatrzyć, czy kawa już gotowa. Nie zastał nikogo w pokoju, zadzwonił więc; w tej samej chwili zobaczył dokument, leżący na stole; jeden rzut oka wystarczył, żeby zrozumieć jego wielką wartość; z błyskawiczną szybkością schował go więc do kieszeni i uciekł. Jak pan sobie przypomina, upłynęło kilka minut, nim zaspany służący zwrócił pańską uwagę na dzwonek, ale ten krótki czas wystarczał, aby umożliwić złodziejowi ucieczkę.
Odjechał natychmiast pociągiem do Woking, a kiedy się przekonał, że zdobycz jego przedstawia olbrzymią wartość, ukrył go, aby po paru dniach sprzedać go francuskiemu lub rosyjskiemu poselstwu za wysoką cenę. Nagle przywieziono pana chorego, a on nieprzygotowany na to musiał pokój swój odstąpić. Odtąd były w pokoju zawsze dwie osoby, tak że nie miał dostępu do swego skarbu. Rozpaczliwe musiało być jego położenie. Wreszcie myślał już, że nadeszła dla niego szczęśliwa sposobność, gdy wtem został spłoszony pańską czujnością.
— Nie wziąłem wtedy właśnie zwykłego środka na spanie.
— Pańskie szczęście, bo prawdopodobnie starał się on już przedtem o jego skuteczność. Że odwiedziny jego wkrótce się ponowią, byłem tego pewny. Pańska jazda do Londynu miała za zadanie ułatwić mu to. Bojąc się atoli, żeby mnie nie wyprzedził, nakazałem pannie Harrison przez cały dzień nie opuszczać pokoju. Dałem mu więc pole otwarte a sam zasiadłem na czatach. Byłem przekonany, że papiery są ukryte w pokoju, nie chciałem atoli go przeszukać i zadawać sobie tyle trudu. Czekałem więc, aż on sam wskaże mi miejsce, gdzie skarb ten był ukryty. — Czy może jest jeszcze panu coś niejasne?
— Dlaczego pierwszym razem chciał dostać się oknem, kiedy mógł wejść drzwiami? — zapytałem.
— Ażeby dostać się do drzwi, musiałby przejść przez cały szereg sypialnych pokoi. Oknem zaś mógł równie łatwo wejść do pokoju, jak też wyskoczyć.
— Ale czy pan sądzi — zapytał Phelps, że on miał mordercze zamiary. Ja sądzę, że nóż służył mu tylko za narzędzie.
— Możliwe — odrzekł Holmes, wzruszając ramionami. W każdym razie to pewne, że Mr. Józef Harrison, to jest taki pan, u którego nie można liczyć na łaskę lub litość.
Gdy sobie przypomnę ostatnią przygodę mego przyjaciela Sherlocka Holmesa, taki żal ogarnia mi serce, że trudno mi chwycić za pióro, aby opisać to wydarzenie. W opowiadaniach moich, niedoskonałych zresztą i pozostawiających wiele do życzenia, — opisujących wypadki od chwili naszego zapoznania się przy sposobności „Studyum w szkarłacie“ aż do czasu „Tajnej ugody potęg morskich,“ — wydarzenie to dotąd nie było uwzględnione, choć upłynęło już od niego dwa lata. Byłbym też o niem nigdy nie wspomniał, gdyby mnie nie zmusiły do tego wydane niedawno listy pułkownika Jamesa Moriarty’ego, w których on stara się oczyścić swego brata z wszelkich zarzutów; to skłania mnie do zmiany pierwotnego postanowienia i do prawdziwego przedstawienia tej sprawy. O ile sobie przypominam, były tylko trzy wzmianki w dziennikach o tym wypadku: najpierw w „Journal de Genève“ z 6. maja 1891, w depeszy Biura Reutera z 7. maja, a wreszcie w listach pułkownika Moriarty’ego. Z tych oba pierwsze opisy były pobieżne i niedokładne, ostatni zaś zupełnie niezgodny z rzeczywistością. Dlatego chciałbym opisać pierwszy raz zgodnie z prawdą szczegóły zajścia miedzy profesorem Moriarty’m a Sherlockiem Holmesem.
Kiedy się ożeniłem i rozpocząłem praktykę lekarską, zmieniły się nieco moje stosunki z Holmesem. Przychodził jeszcze wprawdzie od czasu do czasu do mnie z prośbą, abym towarzyszył mu przy jego pracy, ale wypadki takie były coraz rzadsze, tak że z r. 1890 mam tylko trzy takie wydarzenia zapisane. Przy końcu r. 1890 i z początkiem 1891 działał Holmes w jakiejś niezmiernie ważnej sprawie dla rządu francuskiego; otrzymałem wtedy od niego dwa listy, jeden z Narbonne, drugi z Nimes, z których mogłem wnioskować, że pobyt jego we Francyi będzie prawdopodobnie długotrwały. Bardzo się więc zdziwiłem, gdy wieczorem 24. kwietnia wszedł do mego pokoju. Był blady i znużony; wyglądał gorzej niż zwykle, co mnie bardzo zmartwiło.
— Rzeczywiście, spracowałem się, odpowiedział na moje pełne współczucia spojrzenie. Byłem bardzo zajęty w ostatnich dniach. Ale pozwól, że zamknę natychmiast okiennice.
Pokój oświetlała tylko lampa, stojąca na stole, przy którym właśnie siedziałem. Holmes, idąc pod ścianą, zbliżył się nagle do okna i szybko zamknął okiennice.
— Jak widzę, obawiasz się kogoś, — odezwałem się.
— Tak jest.
— Czego?
— Kul powietrznych.
— Co przez to rozumiesz, mój kochany Holmesie?
— Wiesz chyba, Watsonie, dobrze, że nie jestem bojaźliwy. Lecz nie zważać na grożące niebezpieczeństwo, byłoby głupotą, a nie odwagą. Czy mogę cię prosić, o zapałkę?
Zapalił papierosa i z rozkoszą wciągał dym.
— Muszę cię najpierw przeprosić, że tak późno przychodzę, mówił dalej, a następnie prosić cię o pozwolenie, żebym mógł opuścić twój dom przez mur, okalający ogród.
— Co to ma wszystko znaczyć? — zapytałem.
Wyciągnął swoją rękę, a w świetle lampy spostrzegłem, że dwie kostki u jego ręki były zgruchotane i zakrwawione.
— Nie jest to więc drobnostka, jak widzisz, rzekł z uśmiechem. Przeciwnie, innemu wystarczyłoby to, żeby złamać rękę. Czy żona twoja jest w domu?
— Nie, wyjechała.
— Tak? Więc jesteś sam?
— Zupełnie sam.
— A więc tem łatwiej mogę cię prosić, abyś mi przez tydzień towarzyszył w podróży.
— Dokąd?
— Dokądkolwiekbądź; jest mi to zupełnie obojętne.
Było coś niezwykłego w jego zachowaniu się. Wydawało mi się nieprawdopodobnym, żeby bez powodu urządzał sobie odpoczynek, a nadto twarz jego blada i znużona wskazywała na wielkie rozdrażnienie nerwowe. Wyczytał to zdziwienie w moich oczach i począł wyjaśniać mi swoje położenie.
— Zapewne nigdy nie słyszałeś o profesorze Moriarty’m? — zapytał mnie.
— Nigdy.
— Na tem właśnie polega jego genialność i niezwykłość! — zawołał. Człowiek ten zagraża całemu Londynowi, a nikt go nie zna. To jest właśnie, co mu wyznacza najwybitniejsze miejsce w historyi zbrodni. Mówię ci też zupełnie poważnie, że gdybym tego człowieka był w stanie pokonać i uwolnić od niego społeczeństwo, uważałbym to za szczyt powodzenia i byłbym gotów poświecić się odtąd spokojniejszym zajęciom. Za usługi, jakie oddałem w ostatnich czasach szwedzkiej rodzinie królewskiej i francuskiej republice, otrzymałem tak sowite wynagrodzenie, że mogę odtąd żyć spokojnie i poświęcić się jedynie tak ulubionym przezemnie badaniom chemicznym. Ale nie mógłbym spocząć, póki musiałbym pomyśleć, że taki człowiek, jak profesor Moriarty, przez nikogo nie zaatakowany, chodzi sobie spokojnie po Londynie.
— Cóż takiego on popełnił?
— Niezmiernie ciekawe jest jego curriculum vitae. Pochodzi ze znakomitej rodziny, jest niezmiernie wykształcony, a szczególnie odznacza się wprost fenomenalnemi zdolnościami do matematyki. Mając lat 21, napisał rozprawę o teoryi pierwiastków, która zjednała mu rozgłos w całej Europie. Na podstawie tej pracy został profesorem wyższej matematyki na jednym z mniejszych uniwersytetów, a wszyscy przepowiadali mu świetną przyszłość. Lecz człowiek ten miał wrodzone zbrodnicze popędy, które jego niezwykłe zdolności nietylko nie zdołały przytłumić, ale owszem wzmocniły i uczyniły niebezpieczniejszymi. O osobie jego poczęły krążyć różne wieści tak, że wreszcie był zmuszony złożyć godność profesorską; udał się do Londynu i tu otworzył szkołę wojskową, gdzie przygotowywał do egzaminów oficerskich. Tyle tylko wiedzą o nim wszyscy; szczegóły, które teraz ci opowiem, zebrałem sam.
— Wiesz, że nikt chyba nie zna lepiej odemnie wyższego świata zbrodniarzy londyńskich. Tymczasem już od dłuższego czasu zwróciło to moją uwagę, że poza wszystkimi prawie przestępcami ukrywa się jakaś tajemnicza potęga, która szydzi z prawa i osłania zbrodniarzy. Przy rozmaitych wypadkach, fałszerstwach pieniędzy, morderstwach i rabunkach, natrafiałem na ślady tej potęgi. Cały szereg zbrodni niewykrytych, ale podobnych do siebie w sposobie wykonania, przypisywałem tej właśnie tajemniczej sile. Latami pracowałem nad tem, żeby wykryć tę tajemnicę, aż wreszcie zdołałem uchwycić nić, po której wśród licznych zboczeń z właściwej drogi, doszedłem do znakomitego matematyka, byłego profesora Moriarty’ego.
— To jest Napoleon zbrodni. Jest organizatorem prawie wszystkich popełnianych, a zwykle niewykrytych zbrodni i przestępstw w Londynie. Jest to geniusz, filozof i wielki myśliciel. Posiada niezwykły umysł. Siedzi, jak pająk nieruchomy na środku siatki o tysięcznych niciach, ale czuje natychmiast najmniejsze drgnięcie którejś z nich. Sam prawie wcale nie działa, wypracowuje tylko plany, a jego liczni i znakomicie zorganizowani pomocnicy i ajenci wykonują je. Jedno słowo profesora wystarcza, ażeby wykonać jakąś zbrodnię, czy to dokument ważny ukraść, czy dom jakiś obrabować, czy kogo uśmiercić. Kiedy ajent zostanie schwytany, nie szczędzi się pieniędzy, żeby go za złożeniem kaucyi uwolnić lub wyszukać mu znakomitego obrońcę. Naczelnik nie może być nigdy schwytany, ani też nawet podejrzywany. Kiedy więc w badaniach swych doszedłem do takich wyników, postanowiłem związek ten zniszczyć.
Ale profesor był zawsze otoczony strażą przyboczną i tak doskonale uwiadomiony o każdym moim kroku, że jego obliczenia pokrzyżowały moje przypuszczenia, które wystarczały, aby go sądownie ukarać. Wiesz dobrze, co umiem, a jednak po trzech miesiącach strasznych wysiłków muszę przyznać, że znalazłem równie silnego przeciwnika. Tak dalece musiałem podziwiać jego zręczność, że nie mogłem się oburzać na jego zbrodnie. Wreszcie popełnił jeden mały błąd, ale to dla mnie wystarczało. Uzyskałem teraz przewagę; od tej chwili począłem zastawiać sidła na niego i sądzę, że wkrótce w nie wpadnie. Do trzech dni, to znaczy w przyszły poniedziałek sprawa dojrzeje, a profesor wraz ze wszystkimi członkami bandy dostanie się do więzienia. A wtedy odbędzie się największy proces stulecia i wyjaśni się około czterdzieści tajemniczych wypadków. Nie mogę atoli przedwcześnie przystąpić do dzieła, bo mogliby mi się w ostatniej chwili wymknąć.
Gdyby się to było dało wszystko wykonać bez wiedzy profesora, sprawa byłaby została pomyślnie załatwiona. Lecz był nadto chytry i żaden krok mój nie uszedł jego uwagi. Zawsze mi się wymykał, kiedy go chciałem już schwytać. Powiadam ci, mój kochany, że ta cicha walka, znakomita zarówno w ataku, jak w obronie, zajmuje pierwszorzędne miejsce w historyi sztuki policyjnej. Nigdy jeszcze nie doszedłem do tego stopnia doskonałości, ale nigdy też nie natrafiłem na tak zacięty opór. On dzielnie się bronił, ja jeszcze zacięciej atakowałem. Dziś rano poczyniłem już ostatnie kroki i brakowało mi jeszcze trzech dni, ażeby tę sprawę zakończyć. Myśląc nad tem, siedziałem w pokoju, gdy nagle otwarły się drzwi i wszedł profesor Moriarty.
Mam dość silne nerwy, a jednak muszę przyznać, że struchlałem na widok człowieka, którym umysł mój właśnie był zajęty. Znałem go już z widzenia. Ma on postać wysoką a chudą, czoło wysokie, wypukłe, podobne do białej krzywizny, a oczy głęboko osadzone. Twarz ogolona, blada, ascetyczna, ma w sobie coś z profesora, coś z uczonego. Przygarbiony nieco i z głową pochyloną naprzód, którą porusza ciągle to w tę, to w ową stronę, ma w sobie coś z pełzającego węża. Ostrym a zarazem ciekawym wzrokiem spojrzał na mnie.
— Czaszka pańska nie jest tak dobrze wykształcona, jak myślałem, rzekł wreszcie. To jest niebezpieczne przyzwyczajenie bawić się bronią nabitą w kieszeni.
Przy wejściu jego bowiem zrozumiałem, w jakiem znajduję się niebezpieczeństwie. Dla niego był bowiem jeden tylko środek ratunku, — zmusić mnie na zawsze do milczenia. Wyjąłem więc natychmiast ze szuflady rewolwer i schowałem do kieszeni. Na jego uwagę wyjąłem go i położyłem z otwartym kurkiem na stole. Uśmiechnął się wprawdzie, ale w oczach jego był taki wyraz, że broń leżąca obok znacznie mnie uspokajała.
— Pan mnie nie zna naturalnie — odezwał się wreszcie.
— Przeciwnie, rzekłem, to łatwo zresztą poznać, że się dobrze znamy. Proszę siadać. Mogę służyć pięciu minutami czasu, jeżeli ma mi pan coś do powiedzenia.
— Wszystko to, co mógłbym panu powiedzieć, pokrzyżowało już pańskie myśli.
— Moja odpowiedź także więc prawdopodobnie pokrzyżowała już pańskie słowa.
— A więc pan nie ustąpi?
— Nigdy.
Włożył rękę do kieszeni, a ja równocześnie chwyciłem za rewolwer. Wyjął atoli tylko notes, w którym miał różne zapiski i zaczął czytać:
4. stycznia pierwszy raz stanąłeś mi pan na zawadzie; 23. stałeś się pan mi niewygodny; w połowie lutego począłeś mi pan robić poważne trudności; przy końcu marca doznałem wielkiej przeszkody w swych planach, — a teraz przy końcu kwietnia wskutek ciągłego pańskiego pościgu znajduję się w niebezpieczeństwie postradania wolności. Położenie moje stało się wprost nie do wytrzymania.
— Czy ma pan jeszcze co do zauważenia? zapytałem go.
— Musi pan się cofnąć, panie Holmes, rzekł kręcąc głową. Musi pan, rozumie pan.
— Ale dopiero w poniedziałek, odrzekłem.
— Gadu! gadu! odrzekł. Jestem pewny, że człowiek tak rozsądny jak pan zrozumie, że ze sprawy tej jest tylko jedno wyjście: pańskie cofniecie się. Doszedł pan w swych badaniach do takich wyników, że nam pozostaje tylko jeden ostateczny środek obrony. Przypatrywanie się pańskiej działalności sprawiło mi prawdziwą przyjemność i szczerze pana zapewniam, że będzie bardzo mi przykro, jeżeli będę się musiał chwycić ostatecznych środków. Pan się uśmiecha, ale zapewniam pana, że mówię zupełnie poważnie.
— Niebezpieczeństwo należy do niego zawodu.
— To nie jest niebezpieczeństwo, lecz nieuchronna zguba. Walczy pan nie z jednostką, ale z potężną organizacyą, której pan mimo niezwykłej bystrości umysłu nie jest w stanie przeniknąć. Musi się pan cofnąć, jeśli nie chce pan zostać zgniecionym.
— Bardzo żałuję, rzekłem, powstając, że nie mogę dłużej prowadzić tak przyjemnej rozmowy, gdyż ważne zajęcia powołują mnie gdzie indziej.
On podniósł się także, milcząc, popatrzył na mnie i smutnie potrząsnął głową.
— Tak, tak, odezwał się wreszcie, szkoda, że nie mogę pana przekonać; w każdym razie uczyniłem, co mogłem. Wszystkie pańskie plany są mi znane, dlatego przed poniedziałkiem nie jest pan w stanie nic mi zrobić. Będzie to pojedynek między nami. Pan spodziewa się mnie ujrzeć kiedyś na ławie oskarżonych. Nie przyjdzie do tego. Pan spodziewa się mnie pokonać. Nigdy to się panu nie uda. A gdyby pan zręcznością swoją tego rzeczywiście dokonał, to niech będzie przekonany, że odpłacę się pięknem za nadobne.
— Powiedział mi pan wiele grzeczności, odparłem. A ja panu także powiem jeden komplement. Gdybym był pewny urzeczywistnienia pierwszej możliwości, dla dobra społeczeństwa chętniebym się zgodził na drugą.
— Mogę panu jedno przyrzec, drugie nie, — mruknął i wściekły wyszedł z pokoju.
Takie było moje spotkanie z profesorem Moriarty’m. Muszę przyznać, że zostało mi po niem niemiłe uczucie. Jego pozornie łagodny a szczery sposób mówienia robił wrażenie otwartości i zmuszał wierzyć w prawdziwość groźby. Zapytasz zapewne, dlaczego nie wezwałem przeciw niemu pomocy policyi. Dlatego, ponieważ byłem przekonany, że cios zostanie wykonany nie przez niego, ale przez jego pomocników. Mam już na to liczne dowody.
— Czy już zostałeś napadnięty?
— Naturalnie, mój kochany Watsonie; profesor Moriarty nie jest człowiekiem, któryby dozwolił róść trawie pod swojemi stopami. Koło południa wyszedłem, aby załatwić sprawunki w Oxford-Street. Byłem właśnie na rogu Bentinck-Street i Welbeck-Street, gdy nagle wjechał na mnie z szaloną szybkością powóz parokonny; skoczyłem na chodnik i w ten sposób uniknąłem niechybnej śmierci, a powóz znikł na następnym zakręcie w Marylebone-Lane. Szedłem więc odtąd chodnikiem, ale kiedy przechodziłem przez Vere-Street, spadła cegła z dachu i tuż u mych stóp rozbiła się w tysiąc kawałków. Zawezwałem policyę i kazałem dom ten przeszukać. Nie znaleźliśmy nic podejrzanego, dlatego starano się mnie przekonać, że wiatr strącił jedną z nagromadzonych na dachu cegieł. Znałem naturalnie lepiej tego przyczynę, lecz nie miałem żadnego dowodu na poparcie swego twierdzenia. Wziąłem więc powóz i pojechałem do swego brata w Pall Mall, gdzie przepędziłem cały dzień. Kiedy szedłem od brata do ciebie, napadł mnie jakiś zbój z kijem w ręku. Powaliłem go na ziemię i oddałem policyi. Mogę cię atoli zapewnić, że między tym jegomością, na którego zębach zraniłem sobie rękę, a profesorem matematyki, który 10 mil stąd siedzi i wypracowuje swoje plany na czarnej tablicy, nie zostanie nigdy wykryty jakikolwiek związek. Zrozumiesz więc teraz, dlaczego zaraz po wejściu do ciebie zamknąłem okiennicę i prosiłem cię o pozwolenie, żebym mógł opuścić dom ten nie drzwiami, ale przez mur ogrodowy.
Miałem sposobność już nieraz podziwiać odwagę mego przyjaciela. Teraz podziw mój wzrósł, kiedy przyjaciel mój spokojnie opowiadał o całej seryi wypadków, z których każdy przyprawiłby drugiego o strach śmiertelny.
— Czy zostaniesz tu przez noc? zapytałem go.
— Nie, mój kochany, byłbym zbyt niebezpiecznym gościem. Plany swoje już wypracowałem i wszystko dobrze się zakończy. Sprawa postąpiła już tak naprzód, że uwięzienie może nastąpić bez mego współudziału i tylko dla dowodu prawdy będzie potrzebna moja obecność. Nie mam więc teraz nic lepszego do roboty, jak wyjechać na parę dni. Byłoby mi zaś przyjemnie, gdybyś mi w tej podróży na ląd stały mógł towarzyszyć.
— Mam teraz bardzo mało zajęcia, odparłem mu, a zresztą mój sąsiad z chęcią mnie zastąpi. Jestem gotów ci towarzyszyć.
— A możesz zaraz jutro rano odjechać?
— Mogę, jeśli to jest konieczne.
— Jest to nawet bardzo konieczne. Teraz zaś udzielę ci parę instrukcyi i proszę cię, żebyś je co do joty wypełnił, bo jesteś teraz moim partnerem w grze przeciw najniebezpieczniejszemu łotrowi i najpotężniejszej bandzie zbójeckiej w całej Europie. A teraz uważaj! Pakunek, który zamyślasz wziąć ze sobą, poślij niezaadresowany dziś w nocy jeszcze przez zaufanego służącego na dworzec Victoria. Rano każ sprowadzić dorożkę, i poleć słudze, który ci ją będzie miał sprowadzić, żeby nie brał ani pierwszej ani drugiej, którą spotka, lecz dopiero trzecią. W dorożce tej pojedziesz aż do Lowther-Arcade, cel jazdy wręczysz dorożkarzowi na kartce z uwagą, żeby kartki tej nigdzie nie porzucił. Zapłatę dla niego miej w pogotowiu, a kiedy przybędziesz na miejsce, wyskocz z powozu, śpiesz przez Lowther-Arcade i urządź tak wszystko, żebyś o godzinie 9¼ punktualnie zjawił się na jej końcu. Zastaniesz tam powóz, którego woźnica będzie ubrany w czarny ciężki płaszcz z czerwonym kołnierzem. Nic nie mówiąc, wsiądziesz do tego powozu, którym jeszcze w sam czas zdążysz do pociągu pospiesznego, odchodzącego z dworca Victoria na kontynent.
— Gdzie się mam z tobą spotkać?
— Na dworcu. Drugi wagon pierwszej klasy za lokomotywą będzie dla nas zarezerwowany.
— Mamy się więc zejść w tym wagonie?
— Tak jest.
Napróżno prosiłem Holmesa, żeby został u mnie na noc. Nie chciał, będąc przekonany, że obecność jego mogłaby być dla mnie niebezpieczną. Dał mi jeszcze kilka wskazówek, tyczących się naszej podróży, a wreszcie powstał, zabierając się do wyjścia; odprowadziłem go do ogrodu, gdzie przeskoczył przez mur na Mortimer-Street, zagwizdał na dorożkę i odjechał.
∗
∗ ∗ |
Następnego dnia zrobiłem wszystko tak, jak mi nakazał. Kazałem więc przywołać dorożkę przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, żeby nie zdawało się, że została umyślnie zamówioną; zaraz po śniadaniu pojechałem do Lowther-Arcade, którą szybko przebiegłem. Na końcu jej oczekiwał już mnie powóz z tęgim woźnicą, ubranym, jak Holmes mi opisał, a ledwie wsiadłem, woźnica zaciął konie i pojechaliśmy ku stacyi Victoria. Kiedy wysiadłem na stacyi, woźnica zawrócił i popędził w przeciwnym kierunku. Dotąd było więc wszystko dobrze. Pakunek mnie już oczekiwał, a nie było mi wcale trudnem znaleść wagon, który mi wskazał Holmes, bo był on jedynym, który miał wywieszoną tabliczkę „zajęty.“ Za 7 minut pociąg miał ruszyć, a Holmesa jeszcze nie było. Starałem się wśród podróżnych i ich znajomych, żegnających się z nimi, znaleść mego przyjaciela, lecz napróżno. Zniecierpliwiony spędziłem parę minut na tem, że pomogłem jakiemuś staremu duchownemu włoskiemu rozmówić się z pakierem: łamaną angielszczyzną chciał on mu wytłumaczyć, że pakunek jego ma być nadany wprost do Paryża. Oglądnąłem się jeszcze raz za Holmesem, a wreszcie wszedłem do wagonu. Wtem spostrzegłem, że konduktor nie zważając na wywieszoną uwagę, przeznaczył mi ułomnego włoskiego duchownego na towarzysza podróży. Starałem się mu wytłumaczyć, że wagon ten jest zajęty, ale daremnie, bo rozum jego był widać jeszcze więcej ograniczony, jak jego angielszczyzna; rozsiadł się wygodnie, zupełnie nie zważając na moje słowa. Wzruszyłem więc bezradnie ramionami i począłem już poważnie zatrwożony wyglądać za moim przyjacielem. Dreszcz trwogi przeszedł mnie na myśl, że w nocy mógł się mu wydarzyć jakiś wypadek. Pozamykano już wszystkie drzwi, rozległ się świst lokomotywy, gdy nagle usłyszałem głos Holmesa:
— Nie raczyłeś mi nawet, mój kochany Watsonie, powiedzieć dzień dobry.
Zdziwiony obejrzałem się. Tymczasem stary duchowny zwrócił się ku mnie; w jednej chwili znikły zmarszczki na jego twarzy, nos oddalił się od brody, dolna warga cofnęła się wstecz, usta przestały drżeć, smutne oczy odzyskały swój ogień a pochylona postać wyprostowała się. W tej chwili atoli znikł znowu Holmes, a wrócił duchowny.
— Boże! rzekłem. Jak ty mnie przeraziłeś!
— Trzeba się mieć na baczności, szepnął. Mam wszelkie dane do przypuszczenia, że nas zawzięcie ścigają. Ale otóż Moriarty sam!
Przy ostatnich słowach Holmesa pociąg właśnie ruszył. Oglądnąłem się i zobaczyłem jeszcze, jak jakiś wysoki, chudy mężczyzna z wściekłością przedarł się przez tłum i dawał znaki, żeby pociąg zatrzymać. Było już zapóźno, bo w tej chwili wyjechaliśmy ze stacyi.
— Jak widzisz, przypuszczenia moje sprawdziły się, rzekł Holmes, śmiejąc się.
Poczem zrzucił swoje przebranie i schował płaszcz i kapelusz do podróżnej sakwy.
— Czytałeś dzisiejsze dzienniki poranne? zapytał.
— Nie.
— Więc nie słyszałeś nic o pożarze w Baker-Street?
— W Baker-Street?
— Dziś w nocy podłożono ogień pod moje mieszkanie. Ale szkoda nie jest wielka.
— Na Boga, Holmesie, twoje położenie jest straszne!
— Musieli mnie stracić z oczu od chwili, kiedy kazałem aresztować tego łotra z kijem, bo inaczej nie byliby myśleli, że ja wróciłem do swego mieszkania przy Baker-Street. Śledzili natomiast ciebie i to sprowadziło Moriarty’ego na dworzec Victoria. Czy postąpiłeś wedle moich wskazówek?
— W najdrobniejszych szczegółach!
— Czy zastałeś powóz?
— Tak jest, czekał na mnie.
— Poznałeś woźnicę?
— Nie.
— Był to mój brat Mycroft. W takich wypadkach, jak ten, nie można polegać na obcych. Ale musimy się zastanowić, jak postąpimy z Moriarty’m.
— Ponieważ to jest pociąg pospieszny, a statek po przybyciu jego natychmiast odchodzi, sądzę więc, że przed nim umkniemy.
— Otóż, jak widzę, mój kochany Watsonie, zapomniałeś o tem, że profesor Moriarty znajduje się na tym samym poziomie umysłowym co ja. A czy sądzisz, że ja, ścigając kogoś, dałbym się powstrzymać z powodu tak błahej przeszkody, jak spóźnienie się do pociągu? Dlaczego ty jego tak sobie lekceważysz?
— Cóż więc on uczyni?
— To, co ja uczyniłbym na jego miejscu.
— To znaczy?
— Weźmie pociąg specyalny.
— To się spóźni.
— Wcale nie. Nasz pociąg stoi w Canterbury, a przy okręcie także jest spóźnienie około kwadransu. A więc nas dogoni.
— Możnaby pomyśleć, że to my jesteśmy zbrodniarzami! — Czyż nie lepiejby było, gdy przybędzie, kazać go uwięzić?
— To znaczyłoby zniweczyć moją trzymiesięczna pracę. Złowilibyśmy wprawdzie wielką rybę, ale małe rybki wymknęłyby się z sieci; w poniedziałek schwytamy ich wszystkich razem. Na razie o uwięzieniu niema mowy.
— Cóż więc poczniemy?
— Wysiądziemy w Canterbury.
— A co potem?
— Potem zboczymy do Newhaven, a stąd popłyniemy do Dieppe. Wtedy Moriarty postąpi znów tak, jakbym ja na jego miejscu postąpił. Pojedzie wprost do Paryża, przychwyci nasz pakunek i będzie na nas czekał dwa dni w składzie pakunków. Ale my tymczasem wspomożemy kraj, przez który będziemy przejeżdżać, przez to, że kupimy sobie nowe sakwy podróżne i spokojnie pojedziemy przez Luksemburg i Bazyleję do Szwajcaryi.
Jestem zbyt przyzwyczajony do podróżowania, abym się wiele martwił stratą pakunku, ale gniewało mnie to, że byliśmy zmuszeni uciekać przed tak podłym człowiekiem. Wiedziałem atoli, że Holmes rozumiał położenie nasze lepiej odemnie. Wysiedliśmy więc w Canterbury i dowiedzieliśmy się, że najbliższy pociąg do Newhaven odchodzi dopiero za godzinę.
Żałośnie patrzyłem za pędzącym pociągiem pospiesznym, który uwoził wszystkie moje rzeczy, gdy wtem Holmes pociągnął mnie za rękaw i wskazał na linią kolejową.
— Widzisz? zapytał.
Na kraju widnokręgu w pobliżu lasów Kent wznosił się wązki słup dymu. Po upływie minuty można już było rozróżnić w dali lokomotywę z jednym wagonem tylko, pędzącą z szaloną szybkością ku stacyi. Zaledwie zdołaliśmy się ukryć za stosem pak, gdy pociąg przeleciał koło nas z szaloną szybkością i buchnął nam w oczy całą chmurą gorącej pary.
— Pojechał, rzekł Holmes, patrząc za znikającym pociągiem. Bystrość naszego przeciwnika ma przecie swoje granice, bo nie odgadł zupełnie moich myśli i nie postąpił stosownie do tego.
— A co byłby uczynił, gdyby był nas dopędził?
— Zapewne byłby mnie usiłował zamordować. Lecz jest to gra, do której trzeba dwu partnerów. — A teraz zachodzi pytanie, czy mamy tutaj spożyć drugie śniadanie, czy też to załatwić dopiero w Newhaven.
∗
∗ ∗ |
Wieczorem przyjechaliśmy do Brukseli, gdzie pozostaliśmy przez dwa dni, trzeciego zaś dnia przybyliśmy do Strasburga. W poniedziałek rano zatelegrafował Holmes do policyi w Londynie, a wieczorem otrzymał już odpowiedź. Ledwie rozdarł telegram, rzucił go z przekleństwem i złością do pieca.
— Powinienem się był tego spodziewać, krzyknął. Uciekł!
— Moriarty?
— Całą bandę schwytali, a on im umknął! Naturalnie, że gdy ja opuściłem Londyn, nie było nikogo ktoby się mógł z nim mierzyć. A jednak myślałem, że napędziłem zwierzynę im wprost do sideł. Sądzę, Watsonie, że teraz najlepiej uczynisz, jeżeli wrócisz do Anglii.
— Dlaczego?
— Towarzystwo moje jest teraz bardzo niebezpieczne. Rola Moriarty’ego jest skończona. Nie może on wrócić do Londynu, bo byłby zgubiony. Znam go dobrze i wiem, że wysili całą swoją energię, aby się na mnie zemścić. Obiecał mi to w krótkiej rozmowie, jaką miał ze mną, i jestem pewny, że słowa dotrzyma. Radzę więc ci wrócić do swych zajęć.
Ale ja, jego stary przyjaciel i wierny towarzysz nie mogłem zważać na te słowa. Pół godziny zastanawialiśmy się nad tem w czasie obiadu w Strasburgu, a wieczorem tego samego dnia udaliśmy się w dalszą podróż do Genewy.
Cały tydzień szliśmy przepiękną doliną Rodanu, a następnie skręciliśmy do Lenk i wąwozem Gemmi wśród śniegów przedostaliśmy się do Interlaken a wreszcie do Meiringen. Była to niezwykle przyjemna wycieczka. U stóp naszych w dolinie świeża, delikatna zieleń wiosny, a nad nami dziewicza, lśniąca biel zimy. Widziałem jednak, jak Holmes nawet wobec piękna natury nie zapominał ani na chwilę o grożącem mu niebezpieczeństwie, co jak cień postępowało za nim. Tak w miłych wioskach alpejskich, jak na pustych ścieżkach górskich nie opuszczało go ani na chwilę uczucie niepewności, a z twarzy jego można było wyczytać niezłomne przekonanie, że wszędzie równe zagraża mu niebezpieczeństwo.
Przypominam sobie dokładnie, że kiedy szliśmy wąwozem Gemmi nad brzegiem ponurego jeziora Dauben, oderwał się nagle wielki odłam skalny i stoczył się tuż za nami z łoskotem do spienionego jeziora; Holmes wybiegł na blizki zrąb skalny i rozglądnął się na wszystkie strony. Napróżno zapewniał nasz przewodnik, że na wiosnę wypadki takie w górach są bardzo częste. Nic na to nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się znacząco, jakby już dawno spodziewał się tego wypadku.
Mimo tej ostrożności nie był wcale przygnębiony, lecz przeciwnie znajdował się w tak znakomitym humorze, jak nigdy. Bardzo zaś często powracał do tego, że chętnie zakończyłby swa karyerę, gdyby mu się udało uwolnić społeczeństwo od profesora Moriarty’ego.
— Zdaje mi się, Watsonie, mam prawo powiedzieć, zauważył przy tem, że życie moje nie było bezcelowe. Dlatego mógłbym z największym spokojem choć dziś jeszcze zakończyć swoją działalność, a życie byłoby mi odtąd jeszcze przyjemniejsze. Brałem udział prawie w tysiącu wypadkach, a jednak nigdy nie popełniłem żadnej nieprawości. Lecz od pewnego czasu czuję większy pociąg do rozwiązywania zagadnień, jakie zadaje nam sama natura, niż do zbyt płytkich zagadnień, które wynikają z nienaturalnych społecznych stosunków. Twoje pamiętniki, mój kochany Watsonie, skończą się w tym dniu, w którym odniosę największy tryumf przez uwięzienie lub zniszczenie najniebezpieczniejszego i najgenialniejszego przestępcy w całej Europie.
Pozostaje mi mało jeszcze do powiedzenia, co będę się starał krótko lecz dokładnie opisać.
Dnia 3. maja przybyliśmy do małej wioski Meiringen i rozgościliśmy się w hotelu „Angielski zajazd.“ Gospodarz Piotr Steiler senior, był to bardzo inteligentny człowiek i mówił doskonale po angielsku, bo był przez trzy lata kelnerem w „Hotel Grosvenor“ w Londynie. Za jego radą wyruszyliśmy 4. maja popołudniu w tym zamiarze, żeby przejść sąsiednie wzgórza i przepędzić noc w gospodzie „pod Hamletem“ w Rosenlaui. Szczególnie zaś nam polecał nie żałować trudu i zboczyć w połowie drogi do wspaniałego wodospadu Reichenbachu.
Okolica jest majestatyczna i straszna. Potok, wezbrany przez topniejące masy śniegu, spada z przeraźliwym hukiem w straszną przepaść, a piana pryska w tysiącach drobnych kropli w górę tak, że wygląda to jak dym, dobywający się z głębi przepaści. Przepaść, otoczona lśniącemi, czarnemi skałami zwęża się nagle w rozpadlinę skalną bezdenną. Ciągły łoskot olbrzymich białych słupów wody jest ogłuszający, a całe zjawisko straszliwe, lecz mimoto piękne. Staliśmy tuż nad krawędzią przepaści, patrząc na fale, jak rozbijały się o czarne skały i mieniły w słońcu różnemi barwami, to zielonemi, to białemi, to niebieskiemi i słuchaliśmy tonów, dochodzących nas z głębin, podobnych do ludzkich okrzyków radości.
Aby umożliwić doskonały przegląd tej kaskady, jest umyślnie wykuta po jednej stronie ścieżka, która atoli nagle się urywa, tak że podróżny musi wracać tą samą drogą, którą przybył. Odwróciliśmy się właśnie, gdy wtem spostrzegliśmy spieszącego ku nam młodego chłopaka z listem. List miał pieczątkę hotelu, w którym mieszkaliśmy; pisał w nim do mnie gospodarz, że tuż po naszem odejściu przybyła do hotelu jakaś chora na suchoty Angielka; przepędziła ona zimę w Davos i miała właśnie zamiar udać się do Lucerny, ażeby spotkać się ze znajomymi, gdy nagle po przybyciu do Meiringen dostała wybuchu krwi; pożyje jeszcze prawdopodobnie tylko parę godzin, byłoby więc dla niej wielką pociechą, gdyby mogła mieć w ostatniej chwili przy sobie angielskiego lekarza; gospodarz dodał od siebie, że uważałby to za wielką łaskę i osobistą przysługę, jeślibym chciał tej damie pospieszyć z pomocą, bo obca nie chce przyjąć żadnego szwajcarskiego lekarza, a on może się potem spotkać z zarzutem, że nie wezwał lekarskiej pomocy i t. d.
Nie mogłem się oprzeć tej prośbie i uważałem, że byłoby to z mojej strony bez serca nie spełnić ostatniego życzenia umierającej na obczyźnie rodaczki, lecz z drugiej strony namyślałem się nad tem, czy mogę zostawić Holmesa samego. Wreszcie postanowiliśmy, że Sherlock Holmes zatrzyma przy sobie młodego posłańca, dopóki ja nie wrócę z Meiringen. Przyjaciel mój miał chwilę pozostać nad wodospadem a następnie udać się do Rosenlaui i tam mieliśmy się wieczorem spotkać. Odchodząc, obejrzałem się jeszcze raz za siebie i widziałem, jak Holmes stał oparty plecami o skałę z założonemi rękoma i patrzył w głębinę. Widziałem go po raz ostatni...
Będąc już w dolinie, oglądnąłem się jeszcze raz. Samego wodospadu nie mogłem dostrzedz, tylko ścieżkę powyżej niego; po ścieżce tej szedł szybko jakiś człowiek. Czarna jego postać odbijająca od tła zieleni, jego nagłe ukazanie się i szybki chód zwróciły moją uwagę, lecz przy pośpiechu, z jakim zdążałem do hotelu, te szczegóły wkrótce wypadły mi z pamięci.
Po upływie może jednej godziny przybyłem do hotelu w Meiringen. Steiler stał w bramie.
— Gorzej jej? zawołałem, biegnąc ku niemu.
Na twarzy jego ukazał się wyraz zdziwienia, a ja w tej chwili uczułem, jak z przerażenia serce zamarło mi w piersiach.
— Pan nie pisał tego? — rzekłem, wyciągając list z kieszeni. Żadna chora Angielka nie przybyła do hotelu?
— Nic o tem nie wiem! zawołał; ale to moja koperta! To pewnie musiał napisać ten wysoki Anglik, co zaraz po odejściu panów przybył. Mówił on...
Nie słuchałem dalszych jego słów, lecz w niezmiernej trwodze o swego przyjaciela pobiegłem z powrotem tą drogą, którą przybyłem. Schodząc na dół zużyłem na przebycie jej tylko jedną godzinę, ale teraz mimo wszelkich wysiłków dopiero po upływie dwóch godzin doszedłem do kaskady Reichenbachu.
Kij Holmesa stał oparty o skałę w tem samem miejscu, w którem go przed chwilą pozostawiłem, lecz po przyjacielu moim nie było ani śladu. Począłem wołać ale daremnie, bo tylko echo odpowiedziało mi stokrotnie.
Gdy zobaczyłem kij, strętwiałem. Widocznie nie udał się więc do Rosenlaui. Pozostał na ścieżce, trzy stopy szerokiej, mając po lewej ręce skały piętrzące się ku niebu, a po prawej otchłanną przepaść; tu napadł go jego śmiertelny wróg. Młody Szwajcar, który był prawdopodobnie pomocnikiem Moriarty’ego, uciekł i zostawił ich samych. Ale co dalej zaszło? Ktoby mógł to odgadnąć?
Przez chwilę stałem oszołomiony tym nagłym wypadkiem. Następnie przypomniała mi się metoda postępowania w takich razach i starałem się w ten sposób wyjaśnić sobie ten straszny wypadek. Niestety! Było to aż nadto łatwo. Kij stał jeszcze na tem samem miejscu, gdzieśmy przed chwilą stali, rozmawiając. Ścieżka jest z powodu ciągle pryskających kropli wodnych zawsze wilgotna, miękka, tak że najlżejsze ślady z łatwością dadzą się poznać. Mogłem więc całkiem dokładnie zauważyć, jak ślady dwu par nóg szły w kierunku do końca ścieżki, lecz nie wracały. Parę metrów zaś przed końcem ścieżki były ślady całkiem zatarte i zmienione na kałużę błota, a krzaki paproci dokoła były zgniecione i powalane błotem. Położyłem się na ziemi i uważnie patrzyłem na dno przepaści; piana pryskała mi w oczy i ściemniło się już, tak że nie mogłem dojrzeć nic, jak tylko lśniące od wilgoci czarne ściany skalne i spadające w głębię fale wodospadu. Począłem znowu wołać, lecz odpowiadały mi tylko z głębin te dziwne dźwięki podobne do ludzkich okrzyków radości.
Ale przecie los dozwolił, że otrzymałem ostatnie pozdrowienie od swego przyjaciela i towarzysza. Jak wspomniałem, kij Holmesa oparły był o wystająca nad ścieżką skałę. Zauważyłem, że na górnej krawędzi tej skały coś błyszczało; wyciągnąłem rękę i zobaczyłem, że była to srebrna papierośnica, którą Holmes zawsze przy sobie nosił. Kiedy ją otworzyłem, wypadło z niej parę świstków papieru. Były to trzy kartki z notesu, na których Holmes napisał do mnie ostatnich kilka słów. Charakterystyczne dla całej natury Holmesa było pewne i wyraźne pismo na tej kartce; można było myśleć, że była pisana przy stole, a nie na górskiej ścieżce. List zawierał następujące słowa:
Mój kochany Watsonie!
Piszę do ciebie kilka tych słów przez grzeczność pana Moriarty’ego, który przybył tu, ażeby się ze mną ostatecznie rozmówić. Opisał mi właśnie sposób, w jaki oszukał angielską policyę i nas śledził. A więc moje wysokie wyobrażenie o jego zdolnościach zostało potwierdzone. Bardzo mnie cieszy ta myśl, że będę mógł uwolnić wreszcie społeczeństwo od jego obecności, choć obawiam się, że stanie się to za cenę, która sprawi moim przyjaciołom, a szczególnie tobie, mój kochany Watsonie, wielką przykrość. Zresztą, jak ci już wspominałem, działalność moja doszła już do swego końca, a sądzę, że nie mogę jej godniej zakończyć. Wyznam ci otwarcie, że podstęp z listem z Meiringen natychmiast zrozumiałem i pożegnałem się z tobą zupełnie świadomy, że teraz odegra się ostatnia scena mego życia. Powiedz inspektorowi Patersonowi, że akta, tyczące się tej sprawy, znajdują się na półce M. w błękitnej kopercie z napisem „Moriarty.“ Jeszcze przed wyjazdem zarządziłem całem swem mieniem i zapisałem je swemu bratu Mycroftowi.
Pozdrów odemnie swą żonę i przyjm ostatnie pozdrowienie, mój kochany przyjacielu i towarzyszu, od twego wiernego ci zawsze
Sherlocka Holmesa.
Wśród licznych sprzeczności, jakie widziałem w charakterze mego przyjaciela Sherlocka Holmesa, była jedna szczególnie uderzająca. Jak bowiem z jednej strony nikt na świecie nie mógł go przewyższyć pod względem poprawnego i metodycznego sposobu myślenia, i choć także dbał o pewien porządek, a nawet wdzięk w swym zewnętrznym wyglądzie, to jednak z drugiej strony był w życiu codziennem tak niedbały, że mógł nieraz swego współlokatora doprowadzić do rozpaczy.
Nie wyrażam się tak dlatego, jakobym sam może pod tym względem był zbyt wielkim pedantem. Broń Boże! Surowe, nieregularne życie w Afganistanie uczyniło mnie, skłonnego z natury do swobodnego życia, pod wielu względami bardziej niedbałym, niż mnie jako lekarzowi, przystało. Ma to atoli u mnie zawsze swoje granice; kiedy więc mieszkam z kimś, który papierosy swoje przechowuje w skrzynce na węgle, tytuń w perskim pantoflu, niezałatwioną zaś korespondencyę przytwierdza nożem myśliwskim do drewnianego gzymsu kominka, wtedy naturalnie wydaje mi się, że w porównaniu z nim jestem wzorem porządku. Byłem także zawsze tego zdania, że strzelanie z rewolweru jest zajęciem, które się powinno wykonywać na wolnem powietrzu; kiedy więc widziałem, jak Holmes siedział sobie wygodnie w fotelu, z rewolwerem w dłoni, a stu patronami obok siebie, i z zimną krwią, jakby się to samo przez się rozumiało, rysował na naprzeciwległej ścianie wystrzelonemi kulami patryotyczne inicyały V. R. (Victoria Regina), musiałem mieć poważne wątpliwości, czy to wpłynie korzystnie na świeże powietrze i porządek w naszym pokoju.
Pokój nasz był cały zapchany różnemi chemikaliami i pamiątkami po różnych kryminalnych wypadkach, we wszystkich możliwych miejscach w nieładzie porozrzucanemi, i nieraz można je było znaleźć w maselniczce lub też w innem jakiemś jeszcze bardziej niewłaściwem miejscu. Najbardziej dokuczały mi atoli jego listy i papiery. Za żadną cenę nie byłby zniszczył ani jednego dokumentu, ani kawałka papieru; szczególnie zaś wtedy, jeżeli się to odnosiło do jego pierwszych przygód; a jednak zaledwie raz na rok mógł się zdobyć na to, żeby papiery swoje przejrzeć i uporządkować. Zwykle bowiem, jak to już nieraz zauważyłem, po chwilowych, gwałtownych wybuchach jego energii, w których dokonywał czynów, uświetniających jego imię, następowały chwile zupełnej bezczynności; był wtedy jak gdyby pogrążony w letargu. Leżał całymi tygodniami na sofie ze swemi skrzypcami i książkami, i wstawał tylko do obiadu. Listy więc w przeciągu miesiąca urastały do prawdziwej góry; w każdym kącie leżały stosy rękopisów. Niech Bóg broni, żeby ktoś chciał coś z tego spalić lub sprzątnąć; świętości tych, z wyjątkiem właściciela, nie śmiał się nikt dotknąć.
Kiedy pewnego zimowego wieczora siedzieliśmy przy kominku, nieśmiało zrobiłem mu uwagę, żeby następne dwie godziny użył na uprzątnięcie naszego pokoju, tem bardziej, że porobił sobie już potrzebne wyciągi z kryminalnych aktów do księgi zbiorowej. Musiał uznać słuszność mego żądania i z rezygnacyą poszedł do swojej sypialni, z której wkrótce przyniósł dość wielką, blaszaną skrzynię. Postawił ją na środku pokoju, a usiadłszy przed nią na krześle, otworzył wieko. Skrzynia była do trzeciej części napełniona zwojami papierów, związanymi czerwonemi nićmi.
— Jest tu dość wypadków, Watsonie, rzekł mój przyjaciel ze znaczącym uśmiechem. Gdybyś wiedział, co mam tu w tej skrzyni, z pewnością prosiłbyś mnie, żebym parę zwojów rozpakował, zamiast jeszcze więcej tam wkładać.
— Czy są to może akta, dotyczące najstarszych wypadków? zapytałem go. Życzyłem bowiem sobie już nieraz dowiedzieć się coś także i o tych wypadkach.
— Tak, mój kochany, wszystko to zostało zdziałane przedtem, nim jeszcze wystąpił mój biograf, który rozsławił me imię.
Brał jeden zwój po drugim i przyglądał się im czułym wzrokiem.
— Nie wszystkie z nich zostały pomyślnie zakończone, rzekł Holmes, ale są tu niektóre bardzo ciekawe problemy. Tu jest np. opis wypadku mordercy Tarletona, tu historya handlarza winem Vamberry’ego, tu przygoda starej Rosyanki, a także niezmiernie ciekawe wydarzenie aluminiowego widelca, nadto długie sprawozdanie ze sprawy Ricolettiego i jego podłej żony. Ale tu, — ach, jest rzeczywiście coś niezmiernie ciekawego.
Mówiąc to, wyjął ze skrzyni małą drewnianą kasetkę, podobną do pudełeczka na zabawki. Z kasetki tej zaś wyjmował po kolei różne przedmioty, więc najpierw zmięty kawałek papieru, następnie staroświecki bronzowy kluczyk, dalej drewniany kołek, na którym nawinięty był długi sznurek, a wreszcie trzy stare, zardzewiałe płytki metalowe.
— Więc cóż myślisz, mój drogi, o tej dziwnej kolekcyi? zapytał się Holmes, śmiejąc się z mego zdziwienia.
— W każdym razie niezwykły zbiór.
— Nawet bardzo niezwykły, a historya, która się z tem wszystkiem łączy, jest jeszcze bardziej niezwykłą.
— Więc te przedmioty mają swoją historyę?
— Tak dalece, że właściwie same należą do historyi powszechnej.
— Co chciałeś przez to powiedzieć?
Holmes wyjmował przedmioty po kolei i układał je obok siebie na stole. Następnie usiadł znowu na fotelu i przypatrywał się im z widocznem zadowoleniem.
— Oto jest wszystko, rzekł on, co mi pozostało na pamiątkę po tem tak dziwnem wydarzeniu, mianowicie po sprawie katechizmu rodziny Musgrave’ów.
Nieraz mi już o tym wypadku wspominał, ale o bliższych szczegółach nie mogłem się dowiedzieć.
— Wyświadczyłbyś mi wielka przysługę, powiedziałem, gdybyś mi wydarzenie to chciał opowiedzieć.
— W takim razie musielibyśmy wszystko zostawić w takim nieporządku. A to się nie zgadza z twojem zamiłowaniem do porządku? — zapytał z pewnym odcieniem ironii. W rzeczywistości nie mam nic przeciwko temu, ażebyś wypadek ten umieścił w swych zapiskach, bo wykazuje on niektóre cechy, które czynią go unikatem w statystyce kryminalnej nie tylko naszego kraju, ale wszystkich krajów wogóle. Jedna serya moich wspomnień byłaby niezupełną, gdyby brakowało w niej tej dziwnej afery.
— Przypominasz sobie zapewne, jak „Gloria Scott“ i rozmowa ze starcem, którego spotkał tak smutny koniec, naprowadziła mnie po raz pierwszy na myśl, że mogłem zamienić na zawód to, co zrazu uprawiałem tylko z zamiłowania. Teraz zaś imię moje jest znane na całym świecie i nie tylko publiczność, ale także i policya uważa mnie za ostatnią instancyę w bardzo zawikłanych wypadkach. Już wtedy, kiedyśmy się pierwszy raz poznali, miałem z ludźmi liczne stosunki, choć mi jeszcze bardzo małe przynosiły one korzyści. Nie masz pojęcia, z jakiemi trudnościami musiałem zrazu walczyć, nim mi się udało wybić na to wysokie stanowisko.
— Kiedy pierwszy raz przybyłem do Londynu, zamieszkałem przy Montague-Street, tuż obok British Museum. Tutaj przyjmowałam swoich klientów, a wolnego od zajęć czasu używałem na studyowanie tych umiejętności, które mogły mi być później pożyteczne w moim zawodzie. Od czasu do czasu dostawałem do rozstrzygnięcia jakiś zagadkowy wypadek; zazwyczaj otrzymywałem go za pośrednictwem dawnych kolegów szkolnych, bo już w ostatnich latach mych studyów mówiono na uniwersytecie bardzo wiele o mnie i o mojej metodzie. Ale żaden z tych pierwszych wypadków nie wpłynął tak korzystnie na moja karyerę, jak historya katechizmu rodziny Musgrave’ów, która obudziła ogólne zainteresowanie z powodu niezmiernie dziwnego powiązania szczegółów i jeszcze bardziej dziwnego wyniku.
— Reginald Musgrave był moim szkolnym kolegą, ale znaliśmy się tylko przelotnie. Nie lubili go na ogół koledzy, ponieważ uchodził za zbyt zarozumiałego; było to zupełnie niesłuszne zapatrywanie bo, o ile mnie się przynajmniej zdawało, to pozornie dumne jego zachowanie się miało służyć raczej za pokrywkę wrodzonej mu podejrzliwości do każdego. Jego zewnętrzny wygląd miał w sobie wiele pańskości; był to młody człowiek o typie wybitnie arystokratycznym; wysmukły, blady, o dużym, ale suchym nosie i wielkich oczach, z ruchami niedbałymi, ale bardzo uprzejmymi. Był też rzeczywiście potomkiem jednej z najstarszych rodzin w Królestwie, a pochodził z młodszej linii tego rodu, która w XVI. wieku oddzieliła się od osiadłych na północy Musgrave’ów i osiadła w zachodnim Sussexie, gdzie też ich siedziba, zamek w Hurlstone, jest może najstarszą budowlą w całem hrabstwie. Prawie, że zdawało się coś z tego tkwić w tym młodym człowieku, bo ile razy spojrzałem na jego bladą, poważną twarz, ostrymi odznaczającą się rysami, musiałem mimowolnie myśleć o ciemnych korytarzach o łukowem sklepieniu, okratowanych oknach i starych, budzących powagę, murach średniowiecznego rycerskiego zamczyska. Nieraz rozmawialiśmy ze sobą i przypominam sobie, że go moje spostrzeżenia i metody bardzo zajmowały.
— Cztery lata nic o nim nie słyszałem, aż pewnego dnia wszedł on do mego mieszkania przy Montague-Street. Bardzo mało się zmienił; ubrany był zupełnie modnie — od dawna już bowiem przywiązywał wielką wagę do swego ubrania — w obejściu zaś zachował wyróżniające go dawniej, łagodne i uprzejme maniery.
— Jakże ci się, Musgrave, przez ten czas powodziło? — zapytałem go, gdyśmy sobie serdecznie uścisnęli dłonie.
— Słyszałeś już zapewne, że ojciec mój dwa lata temu zmarł, odrzekł mi. Odtąd musiałem naturalnie sam zarządzać swą posiadłością w Hurlstone, a ponieważ zostałem zarazem wybrany z mego okręgu posłem do parlamentu, mam więc wskutek tego bardzo wiele zajęć. — Ale czy to prawda, Holmesie, co mi mówiono, że ty swych zdolności, któremi swego czasu wprawiałeś mnie w zdumienie, używasz do praktycznych celów?
— Tak jest, odpowiedziałem mu, postanowiłem utrzymywać się ze swego rozumu.
— Ogromnie mnie cieszy to, co słyszę od ciebie, bo teraz właśnie może być twoja rada dla mnie niezmiernie wartościową. W ostatnich dniach zaszły niezwykle dziwne wypadki u nas w Hurlstone, a policya nie jest w stanie wyjaśnić tej ciemnej sprawy. Jest to rzeczywiście niezwykłe i niewytłómaczone zdarzenie.
— Możesz sobie pomyśleć, Watsonie, z jaką uwagą słuchałem jego słów; wreszcie bowiem nadarzyła mi się korzystna sposobność, na którą przez długie miesiące bezczynności czekałem z takiem utęsknieniem. Byłem pewny, że muszę doznać powodzenia nawet tam, gdzie inni nie mogli już nic poradzić, i że szczęśliwy zbieg okoliczności daje mi tylko sposobność do okazania moich zdolności.
— Proszę cię, Musgrave, opowiedz mi wszystko to, jak najdokładniej, — zawołałem.
— Reginald Musgrave usiadł naprzeciw mnie, zapalił ofiarowany mu przezemnie papieros i zaczął jak następuje:
— Muszę ci przedewszystkiem powiedzieć, że, choć jestem jeszcze kawalerem, mam w Hurlstone liczną służbę, bo posiadłość jest bardzo rozległa i wymaga ciągłego dozoru. Ponieważ zaś bardzo lubię polowania i szczególnie w czasie polowań na bażanty bawi u mnie corocznie bardzo wiele gości, muszę się więc starać o dostateczną ilość służby. Ogółem miałem osiem dziewcząt służebnych, kucharza, burgrabię, dwu służących i jednego posłańca. Ogród, stajnia itd. mają naturalnie swoją osobną służbę.
— Ze wszystkich tych sług burgrabia Brunton służył najdłużej. Był on młodym nauczycielem ludowym bez posady, gdy go mój ojciec przyjął do służby; przez swoją wielką energię i pracowitość stał się wkrótce w zarządzie domu niezbędnym i nieocenionym. Jest to rosły, przystojny mężczyzna, o pięknem czole, około czterdziestu lat dopiero, choć był już u nas w służbie dwadzieścia lat. Jest to niezmiernie zadziwiającem, że przy swych tak wielkich osobistych zaletach i prawdziwie niezwykłych zdolnościach — mówi bowiem wielu językami i gra prawie na wszystkich instrumentach — zadowalał się tak nizkiem stanowiskiem; prawdopodobnie był on bardzo wygodnicki i dlatego nie starał się o zmianę swego położenia. Wogóle burgrabia w Hurlstone wywierał na wszystkich gościach nigdy niezatarte wrażenie.
— Ale ten wzorowy człowiek miał jedną wadę. Był on trochę Don Juanem, a zrozumiesz chyba, że taki człowiek jak on mógł bez trudu grać tę rolę w cichym zakątku hrabstwa.
— Póki był żonaty, wszystko było dobrze, ale od czasu, kiedy owdowiał, mieliśmy z nim ciągłe nieprzyjemności. Wreszcie przed paru miesiącami myśleliśmy, że już się uspokoi, bo zaręczył się z drugą naszą służącą, Rachelą Howells; wkrótce atoli już ją porzucił, a nawiązał stosunek z Janą Tregellis, córką leśniczego. Rachela, rodem z Walii, była to bardzo dzielna dziewczyna, ale też bardzo namiętna; z rozpaczy dostała ataku nerwowego i chodzi odtąd — lub raczej chodziła do wczoraj — milcząca i blada, podobna raczej do swego dawnego cienia. Ten pierwszy dramat zaszły w Hurlstone pociągnął za sobą drugi dramat o wiele straszniejszy, który atoli poprzedziło napędzenie ze służby dozorcy domu Bruntona.
— Rzecz miała się następująco. Człowiek ten, jak już wspomniałem, był bardzo inteligentny i też ta niezmierna inteligencya spowodowała jego upadek, bo z tej przyczyny ogarnęła go nienasycona ciekawość zbadania rzeczy, które dla niego nie przedstawiały żadnej wartości. Nie przypuszczałem, że w swej namiętności posunie się tak daleko, aż wreszcie zwykły przypadek otworzył mi oczy.
— Ostatniego tygodnia — było to we środę, żeby być zupełnie dokładnym — nie mogłem w nocy wcale zasnąć, ponieważ byłem na tyle nierozsądny, że przed udaniem się na spoczynek napiłem się wielkiej filiżanki czarnej kawy. Ponieważ zaś prawie do drugiej godziny w nocy nie mogłem zmrużyć oka, dlatego wreszcie wstałem i zaświeciłem lampę w tym zamiarze, ażeby czytać dalej książkę, którą właśnie przed chwilą czytałem; a że książka została w pokoju bilardowym, ubrałem więc szlafrok i poszedłem po nią.
— Ażeby dostać się do pokoju bilardowego, musiałem przejść przez schody i korytarz, który prowadzi do biblioteki i do zbrojowni. Może pan sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy na końcu tego korytarza zobaczyłem światło, które zdawało się pochodzić z biblioteki. Pamiętałem dobrze, że przed udaniem się na spoczynek lampę zgasiłem i drzwi zamknąłem. Pomyślałem więc sobie zaraz, że musieli się włamać złodzieje. Ściany korytarzy w Hurlstone są bogato obwieszone staroświecką bronią wszelakiego rodzaju; chwyciłem pierwszy lepszy topór wojenny, postawiłem światło na ziemi, na palcach szedłem przez korytarz a wreszcie rzuciłem okiem przez uchylone drzwi od biblioteki do wnętrza.
— Burgrabia Brunton był w bibliotece. Siedział ubrany w fotelu, na kolanach rozłożył arkusz papieru, podobny do mapy, i głęboko zamyślony oparł głowę na dłoni; na stole stała mała świeczka, rzucająca słaby tylko blask. Stałem oniemiały ze zdziwienia, patrząc na burgrabię. Brunton powstał nagle z miejsca, poszedł do wielkiej szafy, stojącej pod ścianą, otworzył ją, wyjął z niej jakiś papier, następnie powrócił na swoje miejsce, rozłożył ten papier na stole i z wielką uwagą zaczął go czytać. Oburzenie, jakie ogarnęło mnie na widok tak zuchwałego przerzucania naszych rodzinnych dokumentów, było tak wielkie, że mimowoli postąpiłem krok naprzód. Brunton oglądnął się. Kiedy mnie zobaczył we drzwiach, zerwał się na równe nogi, pobladły z przerażenia, i schował szybko do kieszeni papier, podobny do mapy, który przedtem z takiem zajęciem studyował.
— Tak więc, zawołałem, odwdzięczacie się za zaufanie, którem was obdarzyłem! Jutro rano macie moją służbę opuścić!
— Chwilę stał ogłuszony i przybity, poczem wyszedł ze spuszczoną głową, nie wyrzekłszy ani słowa. Świeca paliła się jeszcze na stole; rzuciłem więc okiem na papier, który Brunton wyjął z szafy. Zdziwiłem się bardzo, bo nie było to nic ważnego, tylko odpis tak zwanego „Katechizmu Musgrave’ów“ z jego dziwnemi pytaniami i odpowiedziami, do którego przywiązany jest w naszej rodzinie stary zwyczaj, że każdy Musgrave po dojściu do pełnoletności dostaje go do przeczytania. Nie posiada on żadnego ogólnego znaczenia i jest zajmującym przedmiotem jedynie dla archeologa, podobnie jak nasze herby i pieczęcie.
— Do papieru tego wrócimy lepiej później, rzekłem.
— Jeżeli uważasz to za rzeczywiście potrzebne, odpowiedział z pewnem wahaniem. — Ciągnę więc dalej moje opowiadanie: Zamknąłem szafę kluczem pozostawionym przez Bruntona i chciałem właśnie odejść, gdy ze zdziwieniem spostrzegłem, że burgrabia wrócił i stał przedemną.
— Panie Musgrave! rzekł drżącym ze wzruszenia głosem. Nie mogę znieść pańskiej niełaski. Byłem zawsze dumny ze swego stanowiska a hańba ta zabiłaby mnie. Moja krew spadnie na pańską głowę, jeżeli mnie pan doprowadzi do rozpaczy. A jeśli mnie pan po tem, co zaszło, nie może dłużej zatrzymać, to niech mi pan — na miłość boską — wymówi służbę i pozwoli odejść dopiero po upływie miesiąca, ale tak, jak gdybym to uczynił zupełnie dobrowolnie, bo nie przeżyłbym tego, gdybym miał być napędzonym wobec wszystkich tych ludzi, których tak dobrze znam.
— Nie zasługujecie, Brunton, wprawdzie na żadne względy, odpowiedziałem mu, bo wasz postępek jest bardzo nieuczciwym! Ale że służyliście tak długo naszej rodzinie, nie chcę was wystawić na publiczną zniewagę. Nie można tu atoli mówić o miesiącu. Postarajcie się o to, żebyście w przeciągu tygodnia zamek opuścili; powody możecie podać, jakie się wam podobają.
— Co? W przeciągu jednego tygodnia? zawołał zrozpaczony. Panie, niech pan mi pozwoli choć czternaście dni tu pozostać — choć czternaście dni!
— Nie! Jeden tydzień! powtórzyłem. Musicie chyba i tak uznać, że bardzo łagodnie z wami postąpiłem.
— Oddalił się z pochyloną głową, przygnębiony tym wypadkiem; ja zaś tymczasem zgasiłem światło i wróciłem do swego pokoju.
— Przez następne dwa dni po tym wypadku Brunton pełnił swą służbę bardzo pilnie. Ja zaś unikałem najmniejszej wzmianki o tem, co zaszło, i czekałem z pewną ciekawością na to, jak się on wycofa z całej tej sprawy z honorem. Tymczasem trzeciego dnia rano nie zjawił się Brunton, jak zwykle, żeby otrzymać polecenia na cały dzień. Gdy opuściłem jadalnię, spotkałem na schodach przypadkowo służącą, Rachelę Howells. Jak już wspomniałem, była ona jeszcze niedawno bardzo ciężko chorą i teraz tak strasznie bladą, że zganiłem ją za to zbyt prędkie zabieranie się do pracy.
— Nie powinnaś była jeszcze wstawać z łóżka, Rachelo; powiedziałem do niej, będziesz swoje obowiązki wykonywać dopiero wtedy, gdy nabierzesz więcej sił.
— Popatrzyła na mnie wzrokiem tak błędnym, że począłem zaraz powątpiewać o jej zdrowych zmysłach.
— Ja się czuję już dość na siłach, panie Musgrave, odpowiedziała mi.
— Ale zobaczymy, co powie lekarz. W każdym razie zaprzestań na razie wszelkiej pracy, a gdy zejdziesz na dół, wspomnij burgrabiemu, że mam mu coś powiedzieć.
— Burgrabia znikł, odpowiedziała.
— Znikł? Gdzie?
— Znikł. Nikt go nie widział. W pokoju go także niema. Tak jest, on znikł — całkiem znikł.
— Przy tych słowach wybuchnęła przeraźliwym śmiechem i omdlała padła na ziemię; ja zaś przerażony tym nagłym histerycznym atakiem, szarpnąłem za dzwonek, aby zawołać o pomoc. Szlochające nerwowo i krzyczące dziewczę zaniesiono do łóżka, a ja tymczasem udałem się w poszukiwania za Bruntonem. Nie ulegało już żadnej wątpliwości, że burgrabia zniknął w niewytłómaczony sposób. Łóżko jego było nietknięte, a od ostatniego wieczora nikt go nie widział. Było atoli zagadką, w jaki sposób zdołał opuścić dom, skoro wszystkie drzwi i okna były rano szczelnie zamknięte. Wszystkie rzeczy, zegarek, a nawet pugilares z pieniądzmi, wszystko to pozostało w jego pokoju, brak było tylko czarnego ubrania, jakie zwykle nosił. Nie znaleziono także pantofli, buty zaś stały obok łóżka. Nikt nie wiedział, gdzie burgrabia nocy tej mógł pójść i co się z nim stało.
— Przeszukaliśmy cały zamek i wszystkie sąsiednie zabudowania, ale nie natrafiliśmy na żaden ślad; zamek zaś, jak już mówiłem, jest istnym labiryntem, szczególnie zaś jego część starsza, dziś prawie zupełnie niezamieszkała; szukaliśmy wszędzie zaginionego, ale bez skutku. Wydawało mi się nieprawdopodobnem, żeby wydalił się, zostawiwszy wszystkie swe rzeczy — a jednak, gdzie on mógł się znajdować? Zwróciłem się więc wreszcie do miejscowej policyi, ale jej usiłowania także nie zostały uwieńczone pomyślnym wynikiem. Poprzedniej nocy padał deszcz; zbadaliśmy więc murawę i wszystkie ścieżki, ale nie znaleźliśmy żadnych śladów. Taki był stan rzeczy, gdy wtem nowe zdarzenie odwróciło naszą uwagę od tej zagadki.
— Rachela Howells była przez dwa dni bardzo ciężko chorą; majaczyła ciągle w gorączce i dostawała histerycznych napadów tak, że w nocy musiała przy niej siedzieć piastunka. W trzecią noc po zniknięciu Bruntona chora znacznie się uspokoiła; pielęgniarka widząc, że chora spokojnie zasnęła, również zdrzymnęła się we fotelu. Ale kiedy się rano przebudziła, zobaczyła łóżko puste, okno otwarte, a chorej ani śladu. Natychmiast mnie zbudzono i udałem się z dwoma służącymi na poszukiwanie zbiegłej dziewczyny. Nie było wcale trudno iść za jej śladami; prowadziły one od okna przez łąkę aż do stawu, leżącego na granicy naszej posiadłości, a wreszcie urywały się na kamienistej drodze. Ponieważ staw w tem miejscu jest ośm stóp głęboki, możesz sobie wyobrazić nasze przerażenie, gdy zobaczyliśmy, że ślady biednej obłąkanej kończyły się tuż nad stawem. Chwyciliśmy więc natychmiast żerdzie i sieci, ale ciała nie wyłowiliśmy. Wyciągnęliśmy natomiast z wody coś innego, czegośmy się wcale nie spodziewali. Był to płócienny worek, który zawierał jakiś bezkształtny, pogięty przedmiot z zardzewiałego i zaczerniałego metalu, a nadto wiele odłamków metalowych i kawałków szkła. Prócz tego dziwnego połowu nic więcej ze stawu nie mogliśmy dobyć. Od wczoraj użyłem wszelkich możliwych sposobów, żeby dowiedzieć się coś o losie Racheli Howells lub Richarda Bruntona, ale nadaremnie. Ponieważ zaś policya miejscowa nie umie już nic poradzić, przychodzę więc do ciebie z prośbą o pomoc, jako do ostatniej instancyi.
— Możesz sobie, Watsonie, pomyśleć, z jaką uwagą słuchałem tego niezwykłego opowiadania; tymczasem zaś starałem się poszczególne wydarzenia uporządkować i szukałem tylko jakiejś wspólnej nici, na którą możnaby je wszystkie nawlec.
— Burgrabia zniknął, dziewczyna także. Rachela kochała zrazu Bruntona, lecz później miała powód go nienawidzieć. Była z natury gwałtowną i namiętną, a tuż po jego zniknięciu była straszliwie rozdrażnioną. Wrzuciła do stawu worek z dziwną zawartością. — Wszystkie te szczegóły wziąłem pod uwagę, ale żaden z nich nie wyjaśniał sprawy. Gdzie był więc punkt wyjścia dla tego całego łańcucha zdarzeń? Gdzie początek tego poplątanego kłębka?
— Muszę, Musgrave, zobaczyć ten papier, rzekłem, który wasz burgrabia uważał za godny trudu studyować nawet, choćby się przytem miał narazić na utratę miejsca.
— Ten nasz tak zwany katechizm jest to właściwie bardzo głupi kawałek, odrzekł mi, który swoją pewną wartość zawdzięcza tylko starości. Mam przy sobie odpis tych pytań i odpowiedzi; jeżeli ci więc na tem zależy, możesz się temu przejrzeć.
— Poczem dał mi właśnie ten kawałek papieru, który tu masz przed sobą, Watsonie; to jest właśnie ten dziwny katechizm, który musiał każdy Musgrave po dojściu do pełnoletności poznać; opiewał on, jak następuje:
— Do kogo to należało?
— Do tego, co odszedł.
— Kto ma to posiąść?
— Ten, co przyjdzie,
— Który to był miesiąc?
— Szósty pierwszego.
— Gdzie było słońce?
— Nad dębem.
— Gdzie był cień?
— Pod wiązem.
— Jak wiele kroków?
— Na północ dziesięć i dziesięć, na wschód pięć i pięć, na południe dwa i dwa, na zachód jeden i jeden i pod tem.
— Co powinniśmy za to dać?
— Całe nasze mienie.
— A dlaczego to tam składamy?
— Bo zostało to nam powierzone w przechowanie.
— Oryginał nie ma wprawdzie żadnej daty, ale pismo wskazuje na to, że pochodzi z połowy siedmnastego stulecia, zauważył Musgrave. Obawiam się atoli, że wszystko to niewiele pomoże do rozwiązania tej zagadki.
— Dla mnie, rzekłem, jest to w każdym razie druga zagadka o wiele bardziej zajmująca, jak pierwsza. Możliwe zresztą, że rozwiązanie jednej przyniesie rozwiązanie drugiej. — Wybacz mi, Musgrave, jeżeli ci powiem, że twój burgrabia był bardzo mądrym człowiekiem i że wykazał więcej bystrości, niż dziesięć pokoleń jego panów.
— Nie rozumiem cię dobrze, rzekł Musgrave, mojem zdaniem papier ten nie ma żadnej wartości.
— Muszę temu zaprzeczyć, bo dla mnie ma ten dokument niezmiernie wielkie znaczenie, a Brunton był bez wątpienia tego samego zdania. Prawdopodobnie zaś widział go on już dawniej przed tą nocą, w której go schwytałeś.
— Jest to bardzo możliwe, bo wcale nie zadawaliśmy sobie trudu, żeby to ukrywać. — Chciał więc on wtedy to sobie tylko przypomnąć, jak mi się zdaje.
— Wspominałeś także, o ile się nie mylę, o pewnego rodzaju mapie czy też planie, który zestawiał z rękopisem a następnie schował go szybko do kieszeni przy twojem wejściu, nieprawda?
— Tak jest. Ale co mógł obchodzić Bruntona nasz stary tradycyjny zwyczaj i wogóle co znaczy ten cały bez sensu rękopis?
— Myślę, że nie będzie trudno znaleść wkrótce na to odpowiedź, odrzekłem. Jeżeli zaś nie masz nic przeciwko temu, to najbliższym pociągiem pojedziemy do Sussexu i zbadamy sprawę dokładniej na miejscu.
∗
∗ ∗ |
— Jeszcze tego samego dnia popołudniu byliśmy obaj w Hurlstone. Zapewne musiałeś już kiedyś widzieć rycinę tego sławnego starożytnego zamku lub czytać jego opis. Nadmienię ci więc tylko tyle, że jest zbudowany w kształcie litery L; dłuższe ramię przedstawić może nam niedawno dobudowane nowe skrzydło, krótsze ramię pierwotny, dawny zamek. Na nizkiej, ciężkiej bramie w tem starem skrzydle jest wyrytą data roku 1607, ale rzeczoznawcy zgadzają się na to, że mury pochodzą z jeszcze dawniejszych czasów. Strasznie grube ściany i małe, ponure okna w starym zamku zmusiły w ostatniem stuleciu właścicieli jego do dobudowania nowego skrzydła; stare służyło odtąd tylko na składy i piwnice. Wspaniały park, pełen olbrzymich, starych drzew, otaczał dom; staw zaś, o którym mówił mój klient, leżał tuż przy gościńcu, w odległości dwustu yardów od budynku.
— Byłem natychmiast, Watsonie, przekonany, że nie były to trzy oddzielne tajemnice, lecz tylko jedna, i że należy tylko odczytać katechizm Musgrave’ów, aby wyjaśnić tajemnicze zniknięcie burgrabiego i Racheli Howells. — Na ten punkt więc zwróciłem całą moją uwagę. Dlaczego długoletni, wierny sługa rodu Musgrave’ów napracował się tyle, żeby odczytać tę starą formułkę? Widocznie dlatego, że dostrzegł w niej coś, co uszło uwagi tylu pokoleń tego rodu, a z czego spodziewał się dla siebie osobistej korzyści. Ale co to mogło być i jaki to miało wpływ na jego losy?
— Przy czytaniu katechizmu natychmiast zrozumiałem, że rozmaite miary podane tutaj odnosiły się wszystkie do jednego jakiegoś miejsca, na które też i dalsza treść tego dokumentu wskazywała. Jeżeli zaś znajdzie się to miejsce, to odkryje się także tajemnicę, którą starzy Musgrave’owie w tak dziwny sposób ukryli. W każdym razie miałem dla swoich badań dwa punkta wyjścia — dąb i wiąz. Co do dębu nie miałem żadnej wątpliwości, bo tuż przed domem po lewej stronie alei wznosił się wspaniały dąb, prawdziwy patryarcha między drzewami.
— Czy dąb ten rósł już w tych czasach, w których został napisany katechizm, zauważyłem, gdyśmy przejeżdżali obok drzewa.
— Prawdopodobnie jeszcze przed najazdem Normanów na Anglię, odpowiedział Musgrave, ma on przecież w obwodzie 23 stóp.
— Miałem więc już jeden stały punkt, od którego mogłem wyjść.
— Czy są w okolicy także takie stare wiązy? zapytałem.
— Niedaleko stąd stał bardzo stary wiąz, lecz przed dziesięciu laty strzaskał go piorun, więc wycięliśmy go do reszty.
— Czy można zobaczyć to miejsce, na którem stał?
— Owszem.
— Czy niema tu innych wiązów?
— Tak starych niema, tylko bardzo wiele buków.
— Czy nie mógłbyś mi wskazać tego miejsca?
— Zajechaliśmy zgrabnym wózkiem przed zamek, poczem, nie wchodząc wcale do wnętrza, udaliśmy się zaraz do miejsca na murawie, gdzie stał wiąz; było to mniej więcej w połowie drogi, miedzy domem a dębem. Moje badanie robiło znaczne postępy.
— Czy nie możnaby się od kogoś dowiedzieć, jak wysoki był wiąz? — zapytałem.
— Mogę ci to zaraz powiedzieć. Był 64 stóp wysoki.
— Skąd wiesz to tak dobrze? — zapytałem go zdziwiony.
— Mój stary nauczyciel dawał mi z trygonometryi liczne zadania pomiarów wysokości; więc jeszcze jako młody student — obliczyłem wysokość wszystkich drzew i wszystkich budynków w całej posiadłości.
— Był to dla mnie nieoczekiwany, ale bardzo radosny wypadek. Nigdy się nie spodziewałem, żebym w tak krótkim czasie tak szybko wykrył potrzebne mi szczegóły.
— Proszę cię, powiedz mi Musgrave, czy twój burgrabia pytał się ciebie o to kiedykolwiek?
— Reginald Musgrave zdumiony popatrzył na mnie.
— Teraz dopiero dzięki twojej uwadze przychodzi mi na myśl, że Brunton przed kilku miesiącami rzeczywiście pytał się o wysokość tego drzewa; mówił zaś, że posprzeczał się o to ze stajennym.
— Była to naturalnie dla mnie, Watsonie, bardzo miła wiadomość i nowy dowód, że jestem na właściwej drodze. Spojrzałem na słońce, które zwolna zwracało się już ku zachodowi, i wyliczyłem, że mniej więcej po upływie godziny ostatnie jego promienie muszą paść na szczyt dębu. Wtedy jeden z warunków w katechizmie zostałby spełniony. Pod cieniem wiązu należało rozumieć jego koniec, bo zresztą pień wziętyby został za drogowskaz. Trzeba więc było na podstawie tych danych obliczyć, dokąd padnie cień, gdy słońce oświeci szczyt dębu.
— Musiało to być bardzo trudne, Holmesie; przecież wiązu już nie było.
— Jeżeli Brunton tego dokazał, musiało się więc i mnie to udać. W rzeczywistości było to łatwiej, niżby się mogło zdawać. Udałem się z Musgrave’m do pokoju, wyciąłem sobie drewniany kołek, który tu widzisz, i przywiązałem do niego ten długi sznur, na którym każdy metr oznaczyłem węzłem. Następnie związałem dwa pręty, których długość wynosiła sześć stóp, i udałem się z moim klientem na miejsce, gdzie stał wiąz. Słońce musnęło właśnie wierzchołek dębu. Ustawiłem więc pręt na ziemi, popatrzyłem na cień i odmierzyłem go sobie. Był 9 stóp długi.
— Naturalnie dalsze obliczenie było bardzo proste. Jeżeli pręt sześć stóp wysoki rzuca cień długi na dziewięć stóp, to drzewo 64 stóp wysokie rzucało cień długi na 96 stóp, kierunek zaś obu musiał być jednakowy. Odmierzyłem więc 96 stóp na sznurze, przyczem doszedłem aż do muru domu i w miejscu tem wetknąłem do ziemi kołek drewniany. Ale możesz Watsonie wyobrazić sobie moją radość, gdy w odległości dwu cali od mego kołka zauważyłem prawie całkiem świeże lejkowate zagłębienie. Był to znak, który zrobił Brunton przy swych pomiarach. Byłem więc ciągle jeszcze na dobrej drodze.
— Następnie oznaczyłem za pomocą kieszonkowego kompasu wszystkie strony świata i zacząłem z zaznaczonego punktu wymierzać dalej przestrzeń. Zrobiłem więc dziesięć kroków wzdłuż muru i naznaczyłem miejsce to znowu za pomocą kołka; następnie zrobiłem pięć kroków na wschód, a dwa na południe i stanąłem na progu starożytnej bramy. Jeden krok na zachód zaprowadził mnie do sieni domu wybrukowanej kamieniami; to było miejsce podane w katechizmie.
— Zatrzymałem się tutaj; ale nie da się wprost opisać, jak wielkie było moje rozczarowanie. W pierwszej chwili myślałem, że musiałem się przy swych obliczeniach pomylić. Zachodzące słońce potokiem światła zalewało sień i widziałem dobrze, że stary, wydeptany bruk kamienny był doskonale spojony i z pewnością od długich lat nie ruszany. Tutaj Brunton nic nie kopał. Opukałem wszystkie kamienie po kolei, ale wszędzie odpowiadał mi ten sam dźwięk, nie było widać nigdzie żadnego zagłębienia, żadnej szczeliny. Tymczasem na szczęście, Musgrave, który wreszcie zrozumiał znaczenie moich poszukiwań, był równie wzburzony, jak ja. Wyjął więc papier z kieszeni, ażeby raz jeszcze sprawdzić moje obliczenia.
— I pod tem! zawołał nagle. Zapomniałeś o słowach: „I pod tem!“
— Rzeczywiście zrazu tłómaczyłem sobie znaczenie tych słów w ten sposób, że należy w miejscu tem kopać; teraz dopiero spostrzegłem swój błąd.
— A więc pod spodem jest piwnica? zawołałem.
— Naturalnie i to tak stara, jak sam gmach; przez tamte drzwi wchodzi się do niej.
— Po kręconych schodach kamiennych zeszliśmy na dół; towarzysz mój zapalił wielką latarnię, stojącą na beczce w kącie. Zaraz zrozumieliśmy, że jesteśmy na właściwej drodze, którą tuż przed nami przechodzili już inni ludzie.
— Piwnica służyła za drewutnię, atoli polana, które przedtem prawdopodobnie były w nieładzie rozrzucone po ziemi, leżały teraz po obu stronach poukładane w porządku tak, że środkowa przestrzeń była wolna. Wzrok nasz padł na wielką ciężką, płytę kamienną, opatrzoną w środku zardzewiałym, żelaznym pierścieniem, do którego była przywiązana wełniana, w kratki chusteczka na szyję.
— Ależ to chustka Bruntona, zawołał mój klient, widziałem, jak ją nosił, mógłbym na to przysiadz. Czego ten nędznik tu chciał?
— Poleciłem zawezwać natychmiast paru ludzi z miejscowej policyi; następnie przy pomocy uwiązanej chustki usiłowałem zrazu sam podnieść kamienną płytę. Nie mogłem jej prawie poruszyć z miejsca, dopiero gdy jeden z policyantów mi pomógł, udało się nam połączonemi siłami usunąć płytę. Zobaczyliśmy u swych stóp czarną jamę, którą tymczasem Musgrave oświecił latarnią; była to komora siedm stóp głęboka, a prawie pięć stóp szeroka. Przy jednej ścianie stała wielka, okuta żelazem, drewniana skrzynia, w której otwartem wieku tkwił dziwnego kształtu staroświecki klucz. Gruba warstwa prochu pokrywała skrzynię, a drzewo było zjedzone przez różne robactwo, zbutwiałe wskutek wilgoci i porosłe grzybami i pleśnią. Na dnie skrzyni leżały rozsypane różne okrągłe kawałki metalowe — prawdopodobnie stare monety — takie jak te oto tutaj; zresztą nic ona nie zawierała.
— W tej chwili jednak nie myśleliśmy o starej skrzyni, lecz patrzyliśmy z przerażeniem na postać, schyloną tuż przy niej. Był to mężczyzna w czarnym stroju, z rękami bezwładnie zwieszonemi, a głową opartą na brzegu skrzyni. Ponieważ zaś w tem położeniu napłynęła mu wszystka krew do głowy, niktby nie mógł poznać straszliwie wykrzywionej, posiniałej i nabiegłej krwią twarzy; atoli jego wzrost, ubranie i włosy wystarczały memu klientowi do przekonania się, że to był zaginiony burgrabia. Wyciągnęliśmy go z lochu; był już od kilku dni martwy, ale na ciele jego nie znaleźliśmy żadnej rany ani uszkodzenia, które mogło być powodem gwałtownej śmierci. Wynieśliśmy trupa do piwnicy i staliśmy znowu wobec strasznej zagadki, o wiele straszniejszej od tej, którą przed chwilą rozwiązaliśmy.
— Muszę ci wyznać, Watsonie, że byłem rozczarowany takim wynikiem moich badań. Miałem bowiem prawie pewność, że zagadnienie zostanie zupełnie rozwiązane, skoro tylko miejsce określone w katechizmie się wykryje. Ale teraz stałem bezradny i widziałem się jeszcze bardziej oddalonym od rozwiązania zagadki, co to właściwie takiego mogło być, co z tak wielką ostrożnością ukryli starzy Musgrave’owie. Wprawdzie znalazłem nieszczęśliwego Bruntona, ale pozostawało mi jeszcze do wyjaśnienia, w jaki sposób poniósł śmierć i w jakim stopniu miało dziewczę zaginione udział w tej sprawie.
— Usiadłem na beczce, która stała w kącie, i począłem dokładnie nad całą tą sprawą rozmyślać. Ty znasz, Watsonie, moją metodę w takich wypadkach. Staram się zawsze postawić w położenie tego człowieka, o którego chodzi, i wziąć pod uwagę należycie jego umysłowe zdolności; a następnie zastanawiam się nad tem, co ja w takich warunkach uczyniłbym. To zaś, że mogłem liczyć na wielki rozsądek Bruntona, ułatwiało mi niezmiernie sprawę; potrzebowałem wyjść tylko z tego stanowiska. Brunton wiedział, że coś kosztownego jest tam ukryte; wykrył to miejsce, ale kamień, który je zamykał, był za ciężki, żeby człowiek jeden mógł go podnieść. Cóż miał więc on czynić? Czy miał kogoś z zewnątrz prosić o pomoc? — Nawet gdyby miał kogoś, komuby zdołał zawierzyć, musiałby był przecie otworzyć bramę, a przy tem mógł się bardzo łatwo zdradzić. O wiele lepiej więc było dla niego, żeby ktoś mieszkający wewnątrz domu udzielił mu pomocy. Kogo więc mógł użyć do tego? — Dziewczyna była mu wiernie oddaną. A mężczyzna sądzi, że bardzo rzadko traci zupełnie miłość kobiety, choćby nie wiedzieć jak źle się z nią obszedł. Postanowił więc Racheli Howells wyświadczyć parę grzeczności, pojednać się z nią a następnie użyć jej do pomocy przy swem przedsięwzięciu. W nocy udali się oboje do piwnicy i wspólnemi siłami podnieśli płytę kamienną. Dotąd mogłem śledzić jego czyny, jak gdybym był przy tem.
— Ale dwoje ludzi, mężczyzna i dziewczyna, nie zdołaliby usunąć tego kamienia; my bowiem dwaj, ja i barczysty policyant, musieliśmy się przytem porządnie wysilić. Czem więc sobie pomagali? — Zapewne tem samem, czem i jabym sobie na ich miejscu pomógł. Wstałem i przejrzałem leżące na ziemi polana drzewa. Wkrótce znalazłem to, czego szukałem. Jedno z polan, długie może na trzy stopy, było na jednym końcu zupełnie zgniecione, wiele zaś innych kawałków drzewa było zupełnie spłaszczonych, tak jak gdyby na nich spoczywał jakiś wielki ciężar. Prawdopodobnie więc za pomocą tego polana, którego użyli zamiast klina, podnieśli płytę kamienną; następnie w szczelinę włożyli kawałki drzewa, a wreszcie kiedy otwór był już dość wielki, podparli polanem na długość, ażeby loch się nie zamknął, a jeden człowiek mógł się prześliznąć, i ażeby po usunięciu tej podpory sprowadzić kamień z łatwością do pierwotnego położenia i w ten sposób zatrzeć wszelki ślad swojej bytności. Dotąd byłem pewny w swej argumentacyi.
— Ale, jak należało teraz zrekonstruować cały przebieg nocnego dramatu? Naturalnie tylko jedna osoba mogła zejść do tej skrytki, a tą był Brunton. Dziewczyna musiała czekać na górze. Brunton otworzył skrzynię, zawartość jej podał prawdopodobnie swojej pomocniczce — ale co się potem stało? —
— Czy może tlejąca od dawna iskierka żądzy zemsty w duszy namiętnej kobiety zapłonęła nagle potężnym płomieniem, gdy zobaczyła w swej mocy człowieka, który ją zdradził, a może bardziej skrzywdził, niż przypuszczaliśmy? — Czy też polano zesunęło się przypadkowo, tak że płyta zapadła i zamknęła Bruntona w lochu, który stał się jego grobem? Czy Rachela zawiniła może tylko przez swoje milczenie? Czy też szybkim ruchem ręki potrąciła umyślnie podporę, tak że skrytka została znowu przywalona kamieniem? W jakikolwiek sposób to się odbyło — ale mnie się zdawało, że widzę postać dziewczęcia, uciekającą z rozwianym włosem po schodach, i przyciskającą rękami do piersi zrabowany skarb. W uszach jej brzmiał wciąż głuchy krzyk trwogi niewiernego kochanka; słyszała, jak rozpaczliwie ze wszystkich sił bił w płytę kamienną, która go odcięła od powietrza i życia.
— Tu była więc pogrzebana tajemnica jej trupio bladej twarzy, jej rozstrojonych nerwów i napadu histerycznego śmiechu następnego dnia rano. — Ale co znajdowało się w skrzyni? Co ona z tem zrobiła? — Nie mogło to być nic innego, jak stare odłamki metalu i czerepy szkła, które Musgrave wyłowił ze stawu. Musiała przy pierwszej sposobności wrzucić tam ten płócienny worek, ażeby zatrzeć wszelkie ślady zbrodni.
— Prawie przez dwadzieścia minut siedziałem nieruchomy, w głębokiej pogrążony zadumie. Musgrave stał ciągle jeszcze przedemną blady, z latarką w ręku, i z przerażeniem patrzał do lochu.
— Są to monety z czasów Karola I., rzekł, pokazując mi kilka monet, pozostałych w skrzyni. Widzisz więc, żeśmy czas powstania katechizmu słusznie określili.
— Prawdopodobnie jeszcze się coś znajdzie, co było własnością Karola I., zawołałem, gdyż nagle teraz zrozumiałem znaczenie obu pytań katechizmu. Pozwól mi zobaczyć zawartość worka, dobytego z wody.
— Udaliśmy się do jego pokoju i tam pokazał mi wszystkie te przedmioty. Było dla mnie bardzo łatwo zrozumiałem, że nie przywiązywał do nich żadnej wagi; metal był prawie czarny, a kamienie brudne i bez połysku. Kiedy atoli jeden z nich potarłem do rękawa, zaczął błyszczeć i lśnić, jak iskra, w mojej na pół zamkniętej ręce. Ten metalowy przedmiot miał kształt podwójnego pierścienia, był jednak tak pogięty i tak pokrzywiony, że nie można było rozpoznać jego dawnego kształtu.
— Musi pan sobie przypomnieć, powiedziałem, że partya królewska nawet po straceniu Karola I. przez długi czas była jeszcze dość silna w Anglii, a kiedy wreszcie zwolenników jej zmuszono do opuszczenia kraju, zakopywali wiele kosztowności, żeby je później po powrocie w spokojniejszych czasach znowu objąć w posiadanie.
— Mój pradziad, Sir Ralph Musgrave, był jednym z najznakomitszych rycerzy i prawą ręką Karola II. w czasie jego tułaczki po obczyźnie, rzekł mój klient.
— Doprawdy? — Mamy więc już właśnie to ogniwo w łańcuchu, którego nam jeszcze brakowało. Przyjm więc odemnie moje życzenia, że — wprawdzie w tragiczny sposób — przyszedłeś w posiadanie skarbu, który prócz swej rzeczywistej, wielkiej wartości, także jako historyczna pamiątka posiada niezmierne znaczenie.
— A cóż to jest takiego? — wyjąknął zdziwiony.
— Nic więcej, jak tylko stara korona królów angielskich.
— Korona?
— Z pewnością. Zważ tylko, jak opiewają pytania w katechizmie. — „Do kogo to należało?“ „Do tego, co odszedł.“ Wskazuje to na stracenie Karola I. — Następnie zaś: „Kto ma to posiąść?“ „Ten, co przyjdzie.“ To odnosi się do Karola II., którego powrót był już przewidywany. Nie ulega żadnej wątpliwości, że ten bezkształtny i zardzewiały dyadem zdobił niegdyś królewskie czoła Stuartów.
— Ale jak się ona dostała do stawu?
— Jest to pytanie, na które nie da się w kilku słowach odpowiedzieć, odrzekłem i wyłożyłem mu cały szereg dowodów i przypuszczeń, jakie mi się nasunęły na myśl. Całkiem się już ściemniło i księżyc zeszedł na niebie, gdy skończyłem swoje opowiadanie.
— Ale jak się to stało, że Karol II. po swym powrocie do kraju nie otrzymał napowrót tej korony? — zapytał Musgrave, chowając klejnot napowrót do worka.
— To jest jedyny punkt, który prawdopodobnie nigdy nie zostanie wyjaśniony. Można tylko przypuścić, że Musgrave, który znał tę tajemnicę, umarł tymczasem i zostawił ten pisemny testament, do którego atoli z jakiegoś nieznanego powodu nie dodał żadnych objaśnień. Odtąd aż po dzień dzisiejszy dziedziczono to pismo z ojca na syna, aż wreszcie wpadło w ręce człowieka, który zagadkę tę potrafił rozwiązać i chciał pozyskać ten skarb, ale przedsięwzięcie to przepłacił życiem.
— Taka jest, Watsonie, historya Katechizmu rodziny Musgrave’ów. Koronę dziś jeszcze przechowują w Hurlstone, choć sądy robiły bardzo poważne trudności rodzinie, która musiała zapłacić znaczną sumę pieniężną, nim jej dozwolono klejnot zatrzymać. Jeżeli będziesz kiedy w tamtej okolicy i powołasz się na mnie, to ci ją chętnie pokażą. — O Racheli Howells nic odtąd nie słyszano; prawdopodobnie opuściła Anglię i uciekła wraz z pamięcią swej zbrodni do jakiegoś kraju za Oceanem.
— Kochany przyjacielu, rzekł Sherlock Holmes, kiedyśmy siedzieli razem wygodnie w jego mieszkaniu przy Baker-street, samo życie przynosi nam więcej zadziwiających rzeczy, aniżeli wszystko, co umysł ludzki może wynaleźć. Gdybyśmy ręka w rękę mogli wylecieć teraz z tego okna, a bujając nad olbrzymiem miastem, mogli podnieść dachy, by ujrzeć co w domach tych się dzieje, zdumielibyśmy się na wszystkie te plany, niezwykłe wydarzenia, powiązanie okoliczności, które się ciągnie przez pokolenia i doprowadza do najprzedziwniejszych wyników. Wszelki utwór poetyczny ze swemi od dawna przekazanemi formami, swym łatwym do przewidzenia wynikiem musiałby się nam wydać błahym i bezwartościowym.
— Bynajmniej nie przekonałeś mnie, odrzekłem. Wypadki, o jakich donoszą dzienniki, są przeważnie suche i dość powszednie. Nasze policyjne sprawozdania odznaczają się niezwykłym realizmem, a jednak — nie da się to zaprzeczyć, że nie budzą ani zaciekawienia, ani artystycznego wrażenia.
— Aby uzyskać działanie tego realizmu, zauważył Holmes, potrzeba tu pewnego wyboru i oględu; na tem zbywa policyjnym sprawozdaniom, które może więcej uwagi kładą na płytkie przedstawienie danej sprawy przez urzędnika, niż na zajmujące uboczne szczegóły, w których poważniejszy obserwator potrafi dostrzedz pobudki, jakie czyn spowodowały. Wierzaj mi, nic nie jest tak niezwykłem, jak zwykła powszedniość.
Uśmiechnąłem się niedowierzająco.
— Nie dziwi mnie to, że ty tak myślisz, powiedziałem, bo ty jako znakomity pomocnik i doradca wszystkich bezradnych w trzech częściach świata, stykasz się tylko z niezwykłymi i dziwnymi wypadkami. Lecz pozwól mi, prosiłem go, podnosząc z ziemi dziennik, moje twierdzenie praktycznie udowodnić. Weźmy pierwszą lepszą notatkę: „Okrucieństwo męża wobec żony.“ Historya ta wypełnia pół szpalty druku, a ja mogę ci ją bez czytania opowiedzieć. Z pewnością wchodzi tu w grę jakaś inna kobieta, a zresztą rozwija się historya jak następuje: opilstwo, brutalne obchodzenie się, gwałt, zranienie, ukazanie się śpieszącej na pomoc siostry lub gospodyni. Najzwyklejszy pisarz nie mógłby nic zwyklejszego wymyślić.
— Chybiłeś, przykład twój stosuje się do twego twierdzenia tak jak pięść do oka, odparł Holmes, przerzucając dziennik. Chodzi tu o rozwód małżeństwa Dundasów, a przypadkowo miałem tu parę punktów do wyjaśnienia. Mąż jest „teetotaller“, to znaczy, że wstrzymuje się od wszelkich napojów, zawierających alkohol, inna jakaś kobieta w grę tu nie wchodzi, oskarżenie opiewa: Mąż przyzwyczaił się obiad zawsze tem kończyć, że wyjmował swe sztuczne uzębienie i rzucał swej żonie w głowę, sposób zachowania się, który — jak mi to chyba przyznasz, — nie tak łatwo przyszedłby na myśl pierwszemu lepszemu pisarzowi. Zażyj sobie szczyptę tabaczki, doktorze, i przyznaj mi, że przykład twój nie wytrzymuje krytyki.
Podał mi swoją tabakierkę; była ze starego złota, a wielki ametyst zdobił jej wieko. Klejnot ten do zwykłego otoczenia Holmesa i prostego sposobu życia wcale się nie stosował; nie mogłem się więc powstrzymać, by nie zrobić tu swojej uwagi.
— A tak, powiedział, zapomniałem, że nie widziałem się z tobą od kilku tygodni. Darował mi to Książę O..., jako mały upominek za moje trudy przy poszukiwaniu papierów Ireny Adler.
— A ten pierścień? zapytałem go i spojrzałem na uderzająco piękny dyament, który lśnił na jego palcu.
— Otrzymałem go od członka królewskiego domu holenderskiego; ale sprawa, którą mi powierzono, jest tak delikatnej natury, że nawet tobie nie mogę się z tem zwierzyć, ponieważ byłeś na tyle uprzejmym dla mnie, iż spisałeś niektóre z moich drobnych przygód.
— Czy jest może znów jakaś sprawa w toku? zapytałem go z ciekawością.
— Może dziesięć do dwunastu wypadków, ale żaden z nich nie jest szczególnie zajmujący, choć są one dość ważne. Małoznaczne sprawy dają najczęściej szerokie pole do badania i szybkiego zgłębienia przyczyny i skutku, które badaniu dodaje największego uroku. Wielkie przestępstwa odbywają się przeważnie w zwykły sposób, bo im większe jest przestępstwo, tem jaśniejszą z reguły jest doń pobudka. Wśród moich obecnych spraw, z wyjątkiem jednej ciemnej historyi, o jakiej mi doniesiono z Marsylii, niema żadnej, któraby godną była wzmianki. Lecz może najbliższe minuty przyniosą nam coś pożądanego, bo, jeśli się nie mylę, to tam idzie do mnie jakaś klientka.
Holmes powstał ze swego krzesła, stanął przy oknie i patrzył na ponurą, szarą ulicę. Stałem za nim i zobaczyłem po drugiej stronie ulicy wspaniałą kobietę w ciężkiem, futrzanem boa wokoło szyi i ze zwieszającem się wielkiem, czerwonem piórem na szerokiej kresie kapelusza, który się zalotnie na jedną stronę przechylał. Z pod tego szerokiego dachu spoglądała z niepokojem i wahaniem ku naszym oknom; zdawała się chwiać w swem postanowieniu, czy ma iść dalej, czy się wrócić, a palce jej szarpały nerwowo guziczki od rękawiczek. Nagle przeszła szybko ulicę, jak pływak, który odbija od brzegu, i wnet zabrzmiał głośno donośny dźwięk dzwonka od naszej kamienicy.
— Znam ja te oznaki, rzekł Holmes i rzucił swoje cygaro do ognia. Wahanie się na progu — wskazuje zawsze na miłosną przygodę. Chciałaby się kogoś poradzić, a jednak namyśla się, czy sprawa ta nie jest za delikatną dla kogoś trzeciego. Ale nawet tutaj da się jeszcze niejedno rozróżnić. Jeżeli kobiecie ze strony mężczyzny stanie się ciężka krzywda, wtedy jest ona stanowczą, szarpie za dzwonek, tak że go nieraz urywa. Tutaj mamy do czynienia z jakąś sercową sprawą, a dama jest widocznie nie tyle wzburzoną, ile bezradną i zatroskaną. Ale otóż już ona idzie i może nasze wątpliwości usunąć.
Gdy Holmes jeszcze mówił, zapukano do drzwi; wszedł mały służący, by oznajmić pannę Mary Sutherland, która wynurzyła się poza jego wątłą czarną postacią, jak wielki statek handlowy z rozwiniętymi żaglami poza zwinnym żaglowcem. Sherlock Holmes powitał nieznajomą z właściwą mu uprzejmością, zamknął drzwi, podał jej krzesło i oglądnął ją ze swą zwykłą przenikliwością, a pozornem roztargnieniem.
— Czy nie odczuwa pani tego, zapytał, że zbyt długie pisanie na maszynie jest dla pani krótkiego wzroku szkodliwe?
— Rzeczywiście z początku miało to miejsce, odrzekła, teraz atoli wiem na pamięć, gdzie są litery.
Nagle atoli zrozumiała całą doniosłość jego słów, przelękła się niezwykle, a trwoga i zdumienie odmalowało się na jej szerokiem, dobrodusznem obliczu.
— Pan słyszał już o mnie, panie Holmes, zawołała, bo jak zresztą mógł pan to wiedzieć?
— Niech się pani nie dziwi, rzekł Holmes śmiejąc się, to należy do mego zawodu. Przywiązuję wagę do tego, by widzieć wiele rzeczy, które uchodzą uwagi innych. Gdyby tak nie było, to pocóżby pani przychodziła do mnie, by szukać porady?
— Przyszłam do pana, panie Holmes, ponieważ pani Etherege opowiadała mi, że pan tak łatwo znalazł jej męża, gdy przeciwnie policya i wszyscy ludzie uważali go już za umarłego. Ach, panie Holmes, gdyby pan mógł mnie tę samą wyświadczyć przysługę! Bogatą nie jestem, mam jednak sto funtów rocznego dochodu prócz tego, co swoją pracą zarabiam. — Chętnie wszystko oddałabym, aby się dowiedzieć, co się stało z panem Hosmerem Angelem.
— Dlaczego pani tak straszliwie spiesznie do mnie się udała? zapytał Sherlock Holmes, złożywszy ręce i spojrzawszy na sufit.
Znowu ukazało się zdziwienie i zdumienie na zresztą dość nic nie mówiącem obliczu młodej damy.
— Tak, wybiegłam spiesznie z domu, powiedziała, bo rozgniewałam się na obojętność, z jaką pan Windibank — mój ojciec — wobec całej tej sprawy się zachowywał. Nie chciał ani do policyi, ani do pana dać znać, a ponieważ nic nie działał i przy tem obstawał, że sprawa jest mało znaczącą, rozzłościłam się wreszcie, ubrałam kapelusz i żakiet i udałam się wprost do pana.
— Ojciec pani? zapytał Holmes, zapewne ojczym — ponieważ pani nie nosi jego nazwiska.
— Tak, mój ojczym. Nazywam go ojcem, a jednak brzmi to komicznie, bo on jest tylko pięć lat i dwa miesiące starszy odemnie.
— Matka pani żyje?
— Matka żyje i ma się wcale dobrze. Nie byłam bardzo zadowoloną, panie Holmes, kiedy wkrótce po śmierci ojca znowu wyszła za mąż, i to za człowieka, który jest prawie o piętnaście lat młodszy od niej samej. Ojciec mój był blacharzem w Tottenham Court-road i pozostawił ładne przedsiębiorstwo, które matka dalej prowadziła z panem Hardym, najstarszym czeladnikiem. Ale kiedy wyszła za pana Windibanka, musiała sprzedać to przedsiębiorstwo, bo on jako podróżujący ajent składu win należał do wyższej warstwy społecznej. Dostali za firmę cztery tysiące siedemset funtów szterlingów; mój ojciec byłby za swego życia znacznie więcej otrzymał.
Wbrew memu oczekiwaniu Sherlock Holmes przy tem szerokiem i rozwlekłem opowiadaniu wcale się nie niecierpliwił, lecz przysłuchiwał się z największą uwagą.
— Czy małe dochody pani pochodzą z pieniędzy otrzymanych za przedsiębiorstwo? zapytał.
— O nie, odziedziczyłam to po mym wuju Nedzie w Auckland. Są to akcye nowozelandzkie, które przynoszą mi 4¼ %. Spadek wynosił dwa tysiące pięćset funtów, ale ja mam tylko procenta z tego.
— Proszę, niech pani opowiada dalej, rzekł Holmes. Ponieważ pani pobiera ładną sumkę stu funtów i jeszcze coś do tego zarabia, wyjeżdża pani zapewne nieraz dla przyjemności i używa życia. Mnie się zdaje, że każda dama ze sześćdziesięciu funtów może zupełnie dobrze wyżyć.
— Mnie wystarczyłoby jeszcze mniej, panie Holmes, jednak zrozumie pan zapewne, że ja, póki jestem w domu, nie chciałabym być ciężarem dla rodziców, oni więc rozporządzają moimi pieniądzmi, dopóki ich kiedyś nie opuszczę. Samo się przez się rozumie, że tylko do tego czasu. Pan Windibank pobiera ćwierćrocznie moje procenta i oddaje pieniądze mojej matce, bo mnie zupełnie wystarcza to, co zarabiam pisaniem na maszynie. Dostaję dwa pensy za stronę, a załatwiam piętnaście do dwudziestu stron dziennie.
— Przedstawiła mi pani zupełnie jasno swoje położenie, powiedział Holmes. Ten pan jest to mój przyjaciel, Dr. Watson, przed którym może pani otwarcie mówić, jak przedemną samym. Proszę, niech pani opowie nam o swej znajomości z panem Hosmerem Angelem.
Panna Sutherland zapłoniła się i nerwowo szarpała frendzle przy swym staniku.
— Ujrzałam go pierwszy raz na balu techników, mówiła. Za życia ojca posyłali nam zawsze zaproszenia, a więc także po jego śmierci nas zaprosili. Pan Windibank nie chciał nam pozwolić pójść na bal; wogóle niechętnie przystaje na nasze obcowanie z ludźmi. Do wściekłości go to doprowadza, gdy nieraz chciałabym wziąć udział w wycieczce szkoły niedzielnej. Tego razu atoli postanowiłam sobie pójść na bal; bo cóż za prawo miał on mi tego zakazywać? Oświadczył, że towarzystwo to nam nie odpowiada, chociaż spotykaliśmy tam tylko przyjaciół mego ojca. Dalej twierdził, że nie mam się w co ubrać, a przecież moja liliowa pluszowa suknia była zupełnie nową. Nicby z tego z pewnością nie było, gdyby mój ojczym nie musiał nagle w sprawach handlowych wyjechać do Francyi. Poszliśmy więc, to znaczy matka i ja z panem Hardym, dawnym naszym najstarszym czeladnikiem, na bal i tam to poznałam pana Hosmera Angela.
— Pan Windibank musiał się zapewne po swym powrocie z Francyi bardzo na to oburzać?
— Wcale nie, zupełnie się nie złościł. Śmiał się, wzruszał ramionami i zauważył tylko, że jest to zupełnie daremne, odmawiać czegoś kobietom, bo — one mimoto uczynią, co zechcą.
— Tak, tak. A więc spotkała pani na balu techników jakiegoś pana, nazwiskiem Hosmer Angel, jeśli się nie mylę?
— Tak jest. Zapoznałam się z nim tego wieczora, a on odwiedził nas następnego dnia, aby się dowiedzieć o naszem zdrowiu; następnie spotkaliśmy go — to znaczy, panie Holmes, ja spotkałam go dwa razy — i chodziłam z nim na przechadzkę; potem atoli powrócił ojciec, więc pan Angel nie mógł już do nas przychodzić.
— Nie mógł?
— Tak, pan wie, że mój ojciec tego nie lubi. Gdyby to od niego zależało, nigdyby gości nie przyjmował; jest tego zdania, że kobieta powinna poprzestawać na swem najściślejszem kółku rodzinnem. Ja zgadzam się na to i nieraz już mówiłam matce, że mnie właśnie tego ścisłego kółka rodzinnego brakuje.
— A co się stało z panem Hosmerem Angelem? Czy nie usiłował zobaczyć się z panią?
— Ojciec miał za ośm dni znowu wyjechać do Francyi, napisałam więc do Hosmera, że będzie zapewne najlepiej, jeśli do tego czasu będziemy się trzymać zdala od siebie. Tymczasem pozostało nam dozwolone pisanie, i on pisał codziennie. Odbierałam rano listy, tak że ojciec nic o tem nie wiedział.
— Czy była pani już wtedy z tym panem zaręczoną?
— Tak, panie Holmes, zaręczyliśmy się na naszej pierwszej przechadzce. Hosmer — pan Angel był kasyerem w przedsiębiorstwie przy Leadenhallstreet — i...
— W jakiem przedsiębiorstwie?
— Niestety, nie wiem tego.
— A gdzie mieszkał?
— Spał w domu, w którym się mieści przedsiębiorstwo.
— A pani nie zna jego adresu?
— Nie — wiem tylko, że mieszkał przy Leadenhallstreet.
— Gdzież więc adresowała pani swe listy?
— Składnica pocztowa przy Leadenhallstreet. Do przedsiębiorstwa nie mogłam adresować, ponieważ otrzymując listy od jakiejś kobiety, naraziłby się na drwiny swoich towarzyszy. Chciałam do niego pisać na maszynie tak, jak on sam to czynił, ale on nie chciał się na to zgodzić i oświadczył, że pisane listy są mu milsze, wydają się mu naturalniejsze, podczas gdy przy innych ma uczucie, jak gdyby maszyna pomiędzy nami stawała. Widzi pan stąd, jak bardzo on mnie kochał i jak niezwykle czułym był nawet na drobnostki.
— Tak, to nam bardzo wiele mówi, zauważył Holmes. Ja kładę zawsze szczególną wagę na takie drobne szczegóły. Przypomina pani sobie może inne cechy szczególne pana Hosmera Angela?
— Był bardzo trwożliwym i wychodził ze mną chętniej wieczorem jak w dzień, ponieważ nie cierpiał, żeby na niego zwracano uwagę. Zachowywał się wobec mnie z niezwykłą uprzejmością i uszanowaniem; głos jego był słaby, i opowiadał mi, że jako dziecko cierpiał na obrzmienie migdałków, wskutek czego pozostało mu pewne osłabienie we wstęgach głosowych. Uważał bardzo na swoje ubranie i wyglądał zawsze schludnie i czysto; miał, jak ja, słabe oczy i nosił dla ochrony ciemne szkła.
— A cóż się stało, kiedy ojczym pani, pan Windibank, ponownie wyjechał do Francyi?
— Wtedy znowu przyszedł Hosmer do nas i starał się mnie nakłonić do zawarcia związków małżeńskich przed powrotem ojca. Na sprawę tę zapatrywał się bardzo poważnie, złożył moje ręce na Piśmie Świętem i kazał mi przysiądz, że mu pozostanę wierną, choćby nie wiedzieć co zajść miało. Matka moja była tego zdania, że on może słusznie domagać się tej przysięgi i że jest to tylko dowód jego gorącej miłości. Zaraz przy pierwszem spotkaniu niezwykle podobał się matce, tak że lubiła go prawie więcej, niż ja. Kiedy zaczęli oboje mówić o zbliżającem się weselu, zrobiłam uwagę, że powinniśmy z tem czekać na ojca. Ale oni oświadczyli, że nie potrzebujemy się o to troszczyć, bo on jeszcze w sam czas o wszystkiem się dowie, a matka przyrzekła sprawę tę z nim załatwić. Mnie się to szczególnie nie podobało, panie Holmes. Wydawało mi się to wprawdzie śmiesznem prosić o pozwolenie mojego ojczyma, wszak był on tylko o kilka lat starszy odemnie; ale że ja nie znoszę żadnych tajemnic, napisałam do niego do Bordeaux i zaadresowałam list do francuskiej firmy, — otrzymałam atoli list ten w ślubny poranek z powrotem.
— A więc nie dostał się do jego rąk?
— Nie, bo odjechał już z powrotem do Anglii.
— To rzeczywiście niepomyślny zbieg okoliczności! Czy ślub odbył się w kościele?
— Tak, zupełnie cichy. Ślub miał się odbyć w kościele St. Saviours, a następnie śniadanie w hotelu St. Pancras. Hosmer przyjechał po nas powozem i usadził w nim mnie i matkę; sam zaś wsiadł do dorożki jedynej, jaka była właśnie pod ręką. Zajechałyśmy pierwsze przed kościół i czekałyśmy na dorożkę Hosmera, która wkrótce nadjechała. Lecz — nikt z niej nie wysiadł, a kiedy woźnica zlazł z kozła i otworzył drzwiczki, w powozie nie było nikogo! Woźnica nie pojmował, co się z gościem stało, ponieważ sam widział, jak ten wsiadał. Wszystko to wydarzyło się ubiegłego piątku, panie Holmes, a od tego czasu nic nie wiem, co się stało z moim narzeczonym.
— Mnie się zdaje, moja pani, że z pani sobie zakpiono.
— Ach nigdy! Hosmer był zbyt dobrze dla mnie usposobionym, żeby mnie mógł opuścić. Jeszcze rano przed ślubem prosił mnie, żebym mu zawsze pozostała wierną, a choćby miał nas rozdzielić niespodziewany wypadek, to nie powinnam o tem zapomnieć, że dałam mu moje słowo; prędzej lub później upomni się on o swoje prawa. Brzmiało to trochę dziwnie w dzień ślubu, ale po tem, co zaszło, mają słowa Hosmera pewne szczególne znaczenie.
— Bez wątpienia. Pani więc sądzi, że musiał mu się wydarzyć jakiś wypadek?
— Tak, panie Holmes. On musiał przeczuwać jakieś nieszczęście, bo inaczej byłby tak nie mówił. Jego przeczucia ziściły się.
— A nie ma pani jakichś przypuszczeń co do jego obaw?
— Żadnych.
— Jeszcze jedno pytanie. Jak się zachowała wobec tego matka pani?
— Była rozgniewaną i mniemała, że najlepiej o całej tej sprawie zamilczeć.
— A mówiła pani o tem ze swym ojcem?
— Tak, on zaś również zdawał się podzielać moje zdanie, że Hosmerowi musiało się coś wydarzyć i że ja jeszcze o nim posłyszę. Bo cóż zresztą za interes mógł mieć w tem jakiś człowiek, zauważył on, by mnie zwabić do ślubu aż do drzwi kościelnych, a następnie porzucić. Gdyby był pożyczył odemnie pieniądze, lub przy małżeńskim układzie przepisał na siebie mój majątek, wtedy może możnaby w tem szukać przyczyny tego postępku, ale Hosmer okazywał się zupełnie bezinteresownym i nie chciał odemnie ani halerza. Cóż więc mogło zajść? Dlaczego nie napisał ani słowa? Oszaleję jeszcze! W nocy oka zmrużyć nie mogę!
Wyjęła chusteczkę z zarękawka i poczęła bardzo płakać.
— Rozpatrzymy bliżej tę sprawę, rzekł Holmes powstając, a nie wątpię, że ją zbadamy. Niech pani na mnie liczy, moja pani, i dłużej się nie martwi. Przedewszystkiem zaś niech się pani stara zapomnieć o panu Hosmerze Angelu, jak prawdopodobnie on o pani zapomniał.
— Więc nie wierzy pan, żebym go kiedyś znowu zobaczyła?
— Wątpię o tem.
— Cóż więc mogło mu się przydarzyć?
— Niech mnie pani zwolni od odpowiedzi na to. Bardzo zaś pożądanem byłoby dla mnie dokładne opisanie jego osoby i wszystkie listy, jakieby mi pani mogła powierzyć.
— Już ubiegłej soboty, odpowiedziała, dałam ogłoszenie do „Chronicle.“ Oto jest wycinek z dziennika, a tu są cztery listy od niego.
— Dziękuję. A teraz proszę mi podać swój adres.
— Lyon-Place 31, Camberwell.
— O ile się nie mylę, powiedziała pani, że nigdy nie posiadała pani adresu pana Angela. Gdzie zaś jest przedsiębiorstwo ojca pani?
— On jeździ w interesach firmy „Westhouse & Marbank“, wielkiego przedsiębiorstwa dowozu win przy Fenchurchstreet.
— Dziękuję pani. Przedstawiła mi pani sprawę zupełnie jasno. Niech pani zostawi tu te papiery i pójdzie za moją radą. Niech pani uważa całą tę sprawę za księgę zapieczętowaną i dłużej się tem nie trapi.
— Pan jest dobrym dla mnie, panie Holmes, ale tego panu przyrzec nie mogę. Hosmerowi pozostanę wierną, aby mnie zastał gotową, gdy powróci.
Mimo śmiesznego kapelusza i lalkowatej twarzy nadawała ta dziecinna wiara naszej klientce pewien szlachetny wyraz, który budził uszanowanie.
Złożyła na stole pakiecik papierów i oddaliła się z przyrzeczeniem, że przyjdzie, skoro tylko będzie potrzeba.
Sherlock Holmes siedział przez chwilę zamyślony, wyciągnął nogi, złożył ręce i patrzał na powałę. Następnie zdjął z gzymsu starą glinianą fajeczkę, wierną swoją doradczynię, jak ją nazywał, nałożył ją i wkrótce, otoczony gęstymi obłokami dymu, z wyrazem niezwykłego znużenia i ociężałości siedział rozparty w swem krześle.
— Zajmujące studyum — ta dziewczyna, zauważył. Ona sama jest więcej zajmującą, jak jej przygoda, która, nawiasowo mówiąc, jest dość utartą. Podobne wypadki znajdziesz w moich zapiskach z r. 1877 w Andover, a coś podobnego wydarzyło się tamtego roku w Hadze. Choć więc pomysł zasadniczy nie jest nowy, to jednak jest nowych parę ubocznych szczegółów. Ale sama dziewczyna — to bardzo zajmujące studyum.
— Musiałeś znów dostrzedz w niej wiele szczegółów, które dla mnie były niedostrzegalne, wtrąciłem.
— Powiedz raczej, że nie zwróciłeś na nie uwagi! Nie patrzyłeś tam, gdzie właśnie powinieneś był patrzeć. Czyż nigdy cię nie nauczę, żebyś umiał ocenić ważność rękawów, lub wiele mówiący wygląd paznokci u palców, lub zdołał wyciągnąć ważne wnioski z jednego guzika przy buciku? Powiedz mi przecie, co zauważyłeś w zewnętrznym wyglądzie tej dziewczyny?
— Miała szary wielki kapelusz z ceglasto-czerwonem piórem. Jej czarny żakiet obszyty był perłami i miał wązkie futrzane obramienie. Suknia była barwy ciemnokawowej, a purpurowoczerwony aksamit zdobił kołnierz i rękawy. Jej popielate rękawiczki były na prawym palcu wskazującym rozdarte. Bucików nie oglądałem. Miała nadto małe, okrągłe, zwieszające się kolczyki i robiła w ogólności wrażenie przyzwoitej i zamożnej osóbki ze zwykłego średniego stanu.
Sherlock Holmes klasnął lekko w dłonie i wstrząsnął się od śmiechu.
— Słowo uczciwości, Watsonie, że robisz wspaniałe postępy! Dobrze — bardzo dobrze. Najważniejsze szczegóły wprawdzie pominąłeś, ale okazałeś znajomość sposobu postępowania i wzrok niezwykle wrażliwy na barwy. Nie dowierzaj tylko nigdy ogólnym wrażeniom, mój chłopcze, należy uważać na drobne szczegóły. Ja swoje pierwsze spojrzenie kieruję zawsze na rękaw kobiety. U mężczyzny może większe jeszcze znaczenie mają kolana u spodni. Jak zauważyłeś, miała dziewczyna na rękawach aksamit, materyał bardzo podatny na wszelkie odciski i ślady. Powyżej przegubu ręki, w miejscu, którem pisząca na maszynie naciska o stół, podwójna linia występowała zupełnie dokładnie. Ręczna maszyna do szycia pozostawia podobne ślady, ale tylko na lewem ramieniu i to po bokach, podczas gdy te ciągnęły się proste przez najszerszą część rękawa. Następnie spojrzałem jej w twarz, a ponieważ spostrzegłem po obu stronach jej nosa odcisk szkieł, odważyłem się zrobić uwagę o jej krótkowzroczności w połączeniu z pisaniem na maszynie, co było dla niej niespodzianem.
— Nie mniej dla mnie.
— Sprawa była przecież jasna, jak na dłoni. Następnie zwróciło to moją uwagę, że miała dwa różne buciki; jeden z nich był więcej ozdobiony jak drugi. Przy jednym zapięła z pięciu guzików tylko dwa najniższe, przy drugim tylko pierwszy, trzeci i piąty. Jeśli zaś młoda, starannie zresztą ubrana dama wychodzi z domu w bucikach dwojakiego rodzaju, napół zapiętych, to nie potrzeba wiele sprytu, aby wyciągnąć z tego wniosek, że wyszła pospiesznie.
— I co jeszcze? zapytałem z takiem napięciem, jak zwykle, kiedy mój przyjaciel opowiadał swoje bystre spostrzeżenia.
— Dalej zauważyłem, że już zupełnie ubrana pisała jeszcze, nim wyszła z domu. Ty zauważyłeś wprawdzie, że środkowy palec u jej prawej rękawiczki był rozdarty, ale przeoczyłeś zapewne fioletową plamę od atramentu na rękawiczce i na palcu. Pisała w pośpiechu i umoczyła pióro za głęboko — i to dziś rano, bo inaczej plama na palcu nie byłaby tak wyraźną. Tak, tak, wszystko to pozornie jest śmieszne, chociaż najzupełniej proste. Teraz atoli muszę przystąpić do pracy, Watsonie. Wyświadcz mi przysługę i odczytaj mi opis osoby poszukiwanego Hosmera Angela.
Podszedłem bliżej do światła i czytałem wycinek z dziennika:
„Zaginął od 14. rano niejaki pan Hosmer Angel. Jest wysoki, silnie zbudowany, blady, ma czarne włosy, jedno łyse miejsce na głowie, bujne bokobrody i wąsy; nosi ciemne szkła i ma mały błąd w wymowie. Kiedy go po raz ostatni widziano, odziany był w czarny, jedwabiem obrębiony surdut, czarną kamizelkę ze złotym łańcuszkiem, popielate spodnie i brunatne kamasze nad trzewikami z gumą. Zaginiony pracował w jakiemś przedsiębiorstwie przy Leadenhallstreet; ktoby o nim pewne wiadomości itd.“
— To wystarcza, rzekł Holmes, a kiedy przejrzał listy, zauważył: — Bardzo powszednie; to jedynie godne uwagi, że pan Angel przytacza Balzaka. A jednak i twoją uwagę zwróci pewien szczegół.
— Że listy pisane są na maszynie, odrzekłem.
— Nie tylko to, lecz także podpis odznacza się pismem typowem. Patrz, jak czysto napisane jest tu na dole to „Hosmer Angel.“ Jest tutaj data, ale nie ma żadnego dokładnego podania miejsca, bo Leadenhallstreet tylko nie może wystarczyć. Podpis ten pozwala wiele wnioskować — tak, on jest miarodajnym.
— Do czego?
— Czyż rzeczywiście nie zauważasz, mój stary, jak to bardzo zaważy na szali?
— Prawdę powiedziawszy, nie, chyba że podpisujący się spodziewał się w ten sposób wyprzeć swego podpisu, w razie gdyby z powodu złamania przyrzeczenia małżeństwa został pociągnięty do odpowiedzialności.
— Nie, tego zamiaru z pewnością nie miał. Tymczasem napiszę dla wyjaśnienia stanu rzeczy dwa listy, jeden do pewnej firmy w City, drugi do pana Windibanka, ojczyma młodej damy; ostatniego poproszę, by jutro wieczór o szóstej godzinie przyszedł do mnie celem omówienia tej sprawy. Jest to właściwiej załatwić tę sprawę z męskim członkiem rodziny. Dopóki zaś nie przyjdą odpowiedzi na oba listy, nie możemy nic działać, doktorze, i musimy zaczekać z sprawą tą aż do tego czasu.
Znałem mego przyjaciela na wylot; wobec jego energii i bystrości, z jaką do wszystkiego przystępował, wiedziałem, że będzie on w stanie zupełnie jasno i dokładnie odgadnąć tę tajemnicę, która mu została powierzoną. Przypominam sobie, że tylko jeden jedyny raz pomylił się, — a była to sprawa z fotografią Ireny Adler, zresztą rozświetlił i wyjaśnił wypadki najzawilsze, jakie się tylko dadzą pomyślić.
Pożegnałem więc Sherlocka Holmesa, który ciągle jeszcze kurzył swą glinianą fajkę, w tem przekonaniu, że on już następnego wieczora odnajdzie zaginionego narzeczonego panny Mary Sutherland i stwierdzi jego identyczność.
∗
∗ ∗ |
Ciężko chory pacyent pochłaniał wtedy czas mój tak zupełnie, że następnego dnia dopiero około godziny szóstej mogłem pojechać na Bakerstreet; obawiałem się, że przybędę już za późno, aby być obecnym przy rozwiązaniu zagadki. Zastałem atoli Sherlocka Holmesa samego; na pół śpiący siedział rozparty w fotelu. Cały pułk butelek, probówek, tygielków, oraz ostra woń różnych kwasów wskazywała na to, że zajęty był pilnie chemicznemi doświadczeniami, które były jego ulubionem zajęciem.
— A cóż? Znalazłeś rozwiązanie tego? — zapytałem go wchodząc.
— Tak. Jest to siarczan barytu.
— Ależ nie — miałem na myśli tę zagadkę!
— Ach tak! Ja myślałem tylko o analizowanej soli. W tej sprawie nic nie jest zagadkowem, choć wczoraj parę szczegółów nazwałem zajmującymi. Szkoda tylko, że żaden sąd nie może temu łotrowi nic zrobić.
— Któż więc to jest i jaki cel miał on w tem, żeby pannę Sutherland osadzić na koszu?
Ledwie to wymówiłem, a Holmes mi jeszcze nie odpowiedział, kiedy w sieniach dały się słyszeć ciężkie kroki i ozwało się pukanie do drzwi.
— To jest Windibank, ojczym, rzekł Holmes. Pisał mi, że zjawi się u mnie o szóstej. Proszę!
Wszedł mężczyzna, silnie zbudowany, średniego wzrostu, lat około trzydziestu, gładko ogolony, o śniadej cerze i o parze uderzająco żywych, przeszywających, szarych oczu; jego zachowanie się było uprzejme, prawie uniżone. Rzucił pytający wzrok na nas, położył swój lśniący jedwabny kapelusz na bocznym stoliku i z lekkim ukłonem zajął miejsce na najbliższem krześle.
— Dobry wieczór, panie Windibank, powitał go Holmes. Przypuszczam, że ten na maszynie pisany list, w którym się pan zapowiedziałeś na szóstą godzinę, wyszedł z pod pańskich rąk.
— Zupełnie słusznie. Obawiam się tylko, czy się trochę nie spóźniłem, bo nie jestem zupełnie panem swego czasu. Bardzo mi przykro, że panna Sutherland trudziła pana z powodu tej drobnostki — brudną bieliznę pierze się najlepiej w domu. Poszła wbrew memu życzeniu i woli; pan zapewne zauważył, że młode dziewczę ma naturę trochę żywą, namiętną i dokona zawsze, co chce. Ponieważ pan nie jest żadną urzędową osobą sądową, więc nie jest to jeszcze tak wielkiem złem, że zostałeś pan wtajemniczony — ale w każdym razie jest to bardzo nieprzyjemne, gdy tego rodzaju przykry wypadek w rodzinie dalej się rozszerza; nadto naraża to na zbyteczny koszt, bo jak mógłby pan wykryć tego Hosmera Angela?
— Przeciwnie, odpowiedział Holmes spokojnie, jestem zupełnie pewny, że tego człowieka odkryję.
Windibank przeląkł się widocznie i opuścił rękawiczki na ziemię. — Doprawdy! To bardzo mnie cieszy, zawołał.
— Jest to przecie godne uwagi, wtrącił Holmes, że pismo maszynowe ma równie swój właściwy charakter, jak pismo ręczne jakiegoś człowieka. Skoro tylko maszyna przestaje być zupełnie nową, dwóch ludzi nie pisze już na niej zupełnie jednakowo. Niektóre litery ścierają się prędzej jak drugie, niektóre zaś tylko częściowo. Popatrz pan tylko, panie Windibank, tu w pańskim liściku e nigdy nie jest zupełnie czyste, a także literze r zawsze czegoś brakuje. Jest jeszcze czternaście innych charakterystycznych cech, ale te dwie występują najwyraźniej.
— Maszyny tej używamy do całej naszej korespondencyi w przedsiębiorstwie, więc jest ona naturalnie trochę zużytą, odpowiedział Windibank i żywe, małe oczy badawczo skierował na Holmesa.
— Teraz chcę się podzielić z panem niezwykle zajmującem spostrzeżeniem, ciągnął dalej mój przyjaciel. Zamyślam w tych dniach wydać małą pracę o piśmie maszynowem i jego stosunku do zbrodni, ponieważ w ostatnich czasach przedmiotem tym nieco się zajmowałem. Tutaj są cztery listy, które mają pochodzić od zaginionego. Wszystkie cztery pisane są na maszynie. We wszystkich tych listach jest nie tylko e uszkodzone, a r niewykończone, lecz, jeśli pan łaskawie zechce wziąć do pomocy szkło powiększające, to odnajdzie pan w nich także czternaście innych cech charakterystycznych, o których mówiłem.
Windibank zerwał się szybko i chwycił za kapelusz.
— Na tego rodzaju spostrzeżenia i rozmowy nie mogę tracić mego czasu, panie Holmes. Jeśli potrafi pan człowieka tego schwytać, niech pan to uczyni i mnie o tem uwiadomi, kiedy się to stanie.
— Z pewnością, odparł Holmes, podszedłszy ku drzwiom i zamknąwszy je. A więc powiem panu, że go już schwytałem.
— Co! Gdzie? wyjęknął Windibank, blady jak ściana, i oglądał się za wyjściem na wszystkie strony, jak mysz w pułapce.
— Niech pan się tylko nie gniewa, to panu nic nie pomoże, rzekł Holmes uprzejmie i spokojnie. Pan mi nie mogłeś ujść, panie Windibank. Sprawa jest przecież zbyt jasną, a pan zrobił mi bardzo zły komplement twierdząc, że ja nie jestem w stanie rozwiązać tak prostej zagadki. Niech pan będzie tylko łaskaw usiąść, a omówimy dalszą sprawę.
Gość nasz przybity tem opadł z powrotem na krzesło, a z trwogi perlisty pot wystąpił mu na czoło.
— Nie można mi za to nic zrobić! wyjęknął z trudem.
— Niestety nie. Ale mówiąc między nami, panie Windibank, taki bez serca, okrutny, samolubny występek prawie nigdy jeszcze mi się nie wydarzył. Pozwól mi pan krótko przedstawić stan rzeczy i poucz mnie pan, jeżeli się mylę.
Człowiek ten siedział zupełnie przygnębiony i zwiesił głowę na piersi. Holmes wyciągnął nogi przed siebie, włożył ręce do kieszeni od surduta i począł mówić więcej do siebie, jak do nas samych.
— Mężczyzna żeni się dla pieniędzy z kobietą znacznie starszą od siebie, mówił, i ma nadto korzyść z pieniędzy córki, jak długo pozostaje ona w domu rodzicielskim. Dla ludzi w ich położeniu suma ta była znaczną i ubytek jej dałby się bardzo odczuć. Córka, dobra i uprzejma istota, pragnęła całem swem gorącem sercem miłości, należało się więc spodziewać, że przy swych osobistych wdziękach i małym swym mająteczku nie długo pozostanie niepożądaną. Ponieważ więc małżeństwo jej przedstawiało dla ojczyma stratę rocznego dochodu stu funtów, postanowił temu przeszkodzić. W jaki sposób? Najpierw chce ją przywiązać do domu i zakazuje jej obcować z młodymi ludźmi. Wkrótce atoli poznaje, że to jest niemożliwem do przeprowadzenia. Dziewczyna stawia opór, broni swych praw i oświadcza krótko i węzłowato, że pójdzie na pewien bal. Cóż czyni wtedy przemyślny ojczym? Przychodzi mu na myśl środek zaradczy, który przynosi więcej zaszczytu jego mózgowi, niż sercu; w porozumieniu ze swą żoną i przy jej pomocy przebiera się, ukrywa swoje zbyt żywe oczy poza ciemnemi szkłami, przyprawia sobie fałszywe bokobrody i wąsy, przygłusza swój czysty głos i szepce tylko cicho; zresztą zaś liczy na krótki wzrok dziewczęcia. Zjawia się jako pan Hosmer Angel i płoszy wszystkich zalotników, rozpoczynając sam zaloty.
— Zrazu był to tylko żart, westchnął nasz gość. Nie przeczuwaliśmy, że ona zaraz tak się zapali.
— Być może. W każdym razie dziewczyna wpadła w zastawione sidła, a ponieważ była pewną, że jej ojczym bawi we Francyi, nie myślała o tem, by powziąć pewne podejrzenia. Grzeczności młodego człowieka pochlebiały jej, a zachwalania matki bardziej jeszcze ją podniecały. Następnie pan Angel złożył wizytę, bo zaloty musiały aż do pewnej chwili być odgrywane, jeśli miały odnieść rzeczywisty skutek. Nastąpiły schadzki, a wreszcie zaręczyny, które miały na zawsze zniszczyć skłonności młodej dziewczyny do jakiejkolwiek innej osoby. Długo atoli oszustwo to nie mogło trwać. Udawane podróże do Francyi stawały się niewygodne. Jedynem wyjściem było sprowadzić tragiczne rozwiązanie, które miało na młodej dziewczynie wywrzeć tak głębokie i trwałe wrażenie, żeby odeszły ją na dłuższy czas wszystkie myśli. W tym celu ta przysięga wierności na Pismo Święte, w tym celu wzmianki o możliwej przeszkodzie jeszcze w dzień ślubu. James Windibank chciał pannę Sutherland niezwykle silnie przywiązać do Angela Hosmera, aby, pozostawiając ją następnie w niepewności co do jej losu, mógł być pewnym, że ona przez następnych dziesięć lat żadnemu mężczyźnie nie da przychylnej odpowiedzi. Doprowadził ją aż do drzwi kościelnych, a że dalej iść nie mógł, ulotnił się we właściwej chwili; użył tu zaś starego sposobu, że jednemi drzwiczkami do powozu wszedł, drugiemi zaś wyskoczył. W ten sposób mniej więcej, mojem zdaniem, nastąpiły wypadki po sobie.
Podczas gdy Holmes mówił, Windibank odzyskał pewność siebie; teraz powstał, a zimne szyderstwo wyryte było na jego bladem obliczu.
— Wszystko to może być, ale może i nie być, panie Holmes, powiedział, lecz jeśli pan jest tak niezwykle mądry, to powinien pan także to wiedzieć, że pan teraz postępuje wbrew prawu — a nie ja. Ja od samego początku nie uczyniłem nic przeciwnego prawu; jak długo atoli pan drzwi te trzyma zamknięte, staje się pan winnym gwałtu i pozbawienia osobistej wolności.
— Ma pan słuszność, prawo nie może pana dosięgnąć, odrzekł Holmes, poczem odemknął drzwi i otworzył je na oścież. A przecie żaden człowiek nie zasłużył więcej na karę, jak pan. Jeżeli młoda dama posiada brata lub jakiegoś przyjaciela, to powinien on puścić biczysko w taniec na pańskich plecach. Doprawdy! krzyknął czerwony z gniewu, kiedy spostrzegł ironiczny uśmiech Windibanka, do moich obowiązków względem moich klientów to nie należy — tutaj atoli wisi bat i ja muszę sobie sam...
Chciał chwycić bicz, ale nim go porwał, dały się już tylko słyszeć głośne kroki zbiegającego po schodach mężczyzny, zatrzaśnięcie z hałasem drzwi, a z okna ujrzeliśmy pana Jamesa Windibanka, umykającego śpiesznie, jak tylko nogi go mogły unieść.
— Wyrachowany łotr! zauważył Holmes, kiedy śmiejąc się rzucił się znowu na swój fotel. Podły będzie popełniał zbrodnię po zbrodni, aż zrobi coś takiego, za co dostanie się do wiezienia. Wypadek ten pod wielu względami był wcale zajmujący.
— Ja ciągle jeszcze nie pojmuję rozwoju twych wniosków, zauważyłem.
— Od pierwszej chwili było wykluczonem, żeby ten pan Hosmer Angel musiał mieć jakiś ważny powód do swego dziwnego zachowania się, było zaś jasnem, jak na dłoni, że jedynym człowiekiem, który ze sprawy tej odniósł korzyść, był ojczym. Następnie ta okoliczność, że obaj mężczyźni nigdy się nie spotykali, lecz jeden zjawiał się zawsze w nieobecności drugiego, dała powód do dalszych przypuszczeń. Tak samo miała się rzecz z ciemnemi szkłami na oczach, dziwnym głosem i bujnym zarostem. W podejrzeniu swojem utwierdziłem się przez to, że on podpisywał się na maszynie do pisania, bo to pozwalało przypuszczać, że pismo jego było jej znane. Widzisz więc zapewne, że wszystkie te szczegóły i inne drobniejsze jeszcze prowadziły do jednego i tego samego celu.
— A jak ci się udało znaleść na to dowody?
— Mając raz tego człowieka na oku, byłem pewny wygranej. Wiedziałem, gdzie on pracuje. Kiedy więc przeczytałem drukowany opis osoby Hosmera, skreśliłem wszystko, co mogło pochodzić z przebrania, — wąsy, okulary, głos — posłałem to do przedsiębiorstwa i prosiłem, by mnie uwiadomiono, czy dane te stosują się do którego z ajentów podróżujących, zajętych w przedsiębiorstwie. Ponieważ zaś zauważyłem pewne szczególne cechy maszyny do pisania, na której listy do panny Sutherland pisano, poprosiłem listownie jej ojczyma, by do mnie przyszedł, i zaadresowałem list do przedsiębiorstwa. Jak się spodziewałem, odpowiedział mi na maszynie, a pismo wykazywało zupełnie te same usterki, co w listach Hosmera Angela. Tą samą pocztą donieśli mi Westhouse & Marbank z Fenchurchstreet, że opis mój stosuje się zupełnie dokładnie do zajętego u nich — Jamesa Windibanka. Tak więc widzisz, wydało się to oszustwo.
— A cóż będzie z panną Sutherland?
— Jeśli jej powiem prawdę, to mi nie uwierzy. Wspomnij na stare perskie przysłowie: „Strzeż się tygrysicy wydrzeć jej młode, strzeż się kobietę pozbawić jej ułudy.“ Hafis i Horacy posiadali w równej mierze mądrość i znajomość ludzi.
— Kto kocha sztukę dla niej samej, zaczął pewnego dnia Sherlock Holmes, odkładając na bok część ogłoszeniową „Telegraphu“, ten znajdzie niejednokrotnie w najdrobniejszych i najmniej ważnych zjawiskach najwyższą rozkosz. Z zadowoleniem też widzę to, mój kochany Watsonie, że ty prawdę tę do pewnego stopnia sobie przyswoiłeś. Boć przecie w krótkich sprawozdaniach naszych przygód, które byłeś tak dobry spisać i — muszę to zaznaczyć — miejscami także upiększyć, nie wysunąłeś na pierwsze miejsce tych licznych causes célèbres i sensacyjnych procesów, w których wybitną odegrałem rolę, lecz raczej te drobne wypadki, które — choć może powszednie same w sobie — dawały mnie właśnie nieraz sposobność do ściśle logicznych dowodów prawdy i wniosków, co stanowi moją specjalność.
— A jednak, odparłem, ja sam nie mogę się zupełnie uwolnić od zarzutu pogoni za sensacyą, który został już podniesiony przeciwko moim sprawozdaniom.
— Ty prawdopodobnie popełniłeś ten błąd, mówił dalej, kiedy kawałkiem żarzącego się węgla z kominka zapalił swą długą wiśniową fajeczkę, której zwykł był używać zamiast glinianej, ilekroć znajdował się w nastroju raczej wojowniczym, jak pokojowym, — ty prawdopodobnie popełniłeś ten błąd, że starałeś się wszystkim naszym przedsięwzięciom dodać barwności i życia, zamiast ograniczyć się na przedstawieniu moich ściśle logicznych wnioskowań od przyczyny aż do skutku, które są rzeczywiście jedynie godne uwagi w całej tej sprawie.
— Sądzę chyba, że nie popełniłem przy tem żadnej niesprawiedliwości wobec ciebie, odrzekłem trochę chłodno, bo raziło mnie to samolubstwo, które, jak to się już niejednokrotnie o tem przekonałem, stanowiło dość wyraźny rys w dziwnym charakterze mego przyjaciela.
— Nie, to nie jest miłość własna ani zarozumiałość z mej strony, zauważył on w odpowiedzi na moje słowa, przyczem stosownie do swego zwyczaju odpowiedział nie tyle na moją uwagę, jak raczej na to, co przy tem sobie pomyślałem. Jeżeli ja domagam się słusznego uznania dla mej sztuki, to czynię to dlatego, ponieważ uważam ją za coś nieosobistego — za coś stojącego nademną. Zbrodnie wydarzają się codziennie, ściśle logiczne myślenie rzadko się trafia. Dlatego powinieneś był na to ostatnie położyć większy nacisk, aniżeli na to pierwsze. Zamiast szeregu pouczających wykładów wyszła z pod twego pióra księga zupełnie zwyczajnych opowiadań.
Był to zimny poranek z początkiem wiosny, kiedyśmy siedzieli razem po śniadaniu wśród takich rozmów przy żywo płonącym ogniu w naszem dawnem mieszkaniu przy Bakerstreet. Gęsta mgła snuła się pomiędzy czerniącymi się szeregami domów, a naprzeciwległe okna wyglądały poprzez ciężkie, żółtawe smugi mgły, jak ciemne, bezkształtne plamy. Nasza lampa gazowa paliła się i rzucała swój olśniewający blask na biały obrus, połyskującą porcelanę i srebrne nakrycie na naszym, nie uprzątniętym jeszcze stoliku do śniadania. Holmes był cały ranek niezwykle milczący i zagłębiał się bez przerwy w dziale ogłoszeniowym całego szeregu dzienników, aż wreszcie zaniechał swych poszukiwań i ocknął się ze swego zamyślenia w niezbyt różowym humorze, aby urządzić wykład o moich pisarskich uchybieniach.
— Pogoni za senzacyą, ciągnął dalej po dość długiej przerwie, w czasie której wypuszczał kłęby dymu ze swej fajki i spoglądał w ogień na kominku, prawie że nie można ci będzie zarzucić; wszak we większej części wypadków, które uznałeś za godne twej uwagi, nie chodzi o zbrodnię w ścisłem tego słowa znaczeniu. Raczej może popadłeś w powszedniość z powodu swych usiłowań, by uniknąć senzacyjności.
— To da się może nieraz powiedzieć o wyniku, atoli obstaję przy tem, że metoda opracowywania tych wypadków była zawsze jedyną w swym rodzaju i zajmującą.
— Ale, mój kochany chłopcze, cóż troszczy się publiczność, szeroka, powierzchowna publiczność, o subtelniejsze odcienie ściśle logicznego wywodu i końcowego wyniku! Lecz zaprawdę, jeśli opowiadania twoje są niezręczne, to nie można ci z tego robić żadnego zarzutu, bo przeminęły dni wielkich wydarzeń. Ludzkość, a przynajmniej świat złoczyńców utracił wszelką śmiałość i pomysłowość. Moja własna zaś skromna praktyka znajduje się wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na najlepszej drodze do tego, by stać się biurem, zajmującem się znajdywaniem zagubionych przedmiotów lub biurem wywiadowczem dla szukających posady nauczycielek. Gorzej już chyba zresztą teraz nie może być. Pismo to, które otrzymałem dziś rano, oznacza dla mnie prawdopodobnie dojście do punktu zerowego. Masz, czytaj!
Przy tych słowach rzucił mi zupełnie zmięty list. Był on pisany poprzedniego dnia wieczór na Montague-place i opiewał:
Jestem w wątpliwości, czy mam przyjąć zaofiarowane mi miejsce nauczycielki, przeto pragnę bardzo prosić Pana o poradę. Jeśli nie przeszkodzę, stawię się u Pana jutro przedpołudniem o godzinie pół do jedenastej.
Z szacunkiem Violet Hunter.
— Czy znasz autorkę listu? zapytałem go.
— Nie.
— Jest właśnie pół do jedenastej.
— Tak jest, i zdaje mi się, że słyszę, jak właśnie dzwoni.
— Sprawa może wypaść bardziej zajmująco, aniżeli myślisz; przypominasz sobie przecie historyę z błękitnym krwawnikiem, która zrazu zapowiadała się jak zwykła farsa a następnie rozwinęła się na ważny kryminalny wypadek. Tak może się stać i teraz.
— Więc miejmy nadzieję! Zresztą nie długo pozostaniemy w niepewności co do tego. Bo jeśli się nie mylę, to autorka listu jest już na miejscu.
Jeszcze nie dokończył tych słów, kiedy drzwi się otworzyły i weszła młoda dama. Była odziana skromnie, ale ze smakiem, miała wesołą, świeżą twarz, pokrytą piegami, a jej stanowcze zachowanie się wskazywało na to, że musiała się dotąd sama przebijać przez świat.
— Niech się pan na mnie nie gniewa, że pana trudzę, zaczęła, kiedy mój przyjaciel powstał, aby ją powitać; wydarzyło mi się bowiem coś niezwykle dziwnego, a że nie mam rodziców ani żadnych krewnych, których mogłabym zapytać o radę, przeto myślałam, że może pan będzie tak łaskawym powiedzieć mi, co mam czynić.
— Proszę, niech pani usiądzie, panno Hunter. Z przyjemnością jestem gotów do wszelkich usług.
Zauważyłem to doskonale, że Holmes czuł się mile dotkniętym zewnętrznym wyglądem i sposobem wyrażania się swej nowej klientki. Spojrzał na nią swym badawczym wzrokiem, następnie zaś usiadł z opuszczonemi powiekami i złożonymi końcami palców, by wysłuchać jej opowiadania.
— Byłam pięć lat wychowawczynią w domu pułkownika Spenze Munro, zaczęła. Przed dwoma miesiącami atoli został on przeniesiony do Halifax w Nowej Szkocyi i zabrał ze sobą swe dzieci, utraciłam więc miejsce. Przez dłuższy czas za pośrednictwem dzienników poszukiwałam odpowiedniego miejsca, niestety bezskutecznie. Zwolna poczęła się wyczerpywać mała sumka, jaką sobie złożyłam, nie wiedziałam więc już, jak sobie poradzić.
— W znanem Westawayskiem biurze pośrednictwa pracy w Westend zwykłam się była dowiadywać mniej więcej raz na tydzień, czy się dla mnie nie znalazła jakaś posada. Ubiegłego tygodnia wezwała mnie właścicielka biura, panna Stoper, do swego prywatnego pokoju, gdzie zastałam u niej siedzącego jakiegoś pana. Był on niezmiernej tuszy, a jego potężny podbródek spadał mu na piersi w licznych fałdach; miał przytem zresztą łagodne rysy; założył na nos cwikier, przez który uważnie przyglądał się wchodzącym młodym damom.
— Przy mem wejściu zerwał się prawie ze swego krzesła i ze skwapliwością zwrócił się do panny Stoper.
— To jest odpowiednia dla mnie, zawołał, nie mógłbym chyba nic lepszego znaleść. Wspaniale, wspaniale!
— Zdawał się być niezwykle zachwyconym, zacierał ręce z radości i robił wrażenie tak zadowolonego, że była to prawdziwa przyjemność na niego patrzeć.
— Pani szuka jakiegoś miejsca? — rzekł do mnie.
— Tak jest.
— Jako guwernantka?
— Tak.
— A jakiego pani domaga się wynagrodzenia?
— Moje ostatnie miejsce, u pułkownika Munro, było płatne po cztery funty miesięcznie.
— O, ho, ho! Prawdziwie psia zapłata! zawołał on, wywijając swojemi tłustemi rękami w powietrzu, jakby się znajdował w najwyższem podnieceniu. Jak można wogóle damie o tak wybitnych zaletach i zdolnościach zaofiarować tak nędzną sumę!
— Moje zdolności nie są jednak może tak znaczne, jak pan sądzi, zauważyłam. Trochę francuskiego, trochę niemieckiego, muzyki i rysunków.
— Tra la la, zawołał on, o to tutaj zupełnie nie idzie. Idzie tylko o to, czy ma pani wygląd i zachowanie się kobiety z wyższego stanu. Jeżeli tak się rzecz nie ma, to nie nadaje się pani do wychowania dziecka, któremu może kiedyś przypadnie ważna rola w historyi kraju. Jeśli zaś pani będzie tu odpowiednią, to jakżeby mógł przyzwoity człowiek domagać się od pani, żeby się pani zadowoliła mniej jak stu funtami. U mnie płaca pani zacznie się od tej wysokości.
— Może pan sobie wyobrazić, panie Holmes, że w mojem przykrem położeniu zaofiarowanie to wydało mi się tak kuszącem, że ledwie uszom swoim wierzyłam. Ten pan atoli, który może zauważył niedowierzający wyraz mej twarzy, wyjął banknot z portfelu.
— Jest to nadto moim zwyczajem, ciągnął dalej (a przytem ułożył swoją twarz do tak uprzejmego uśmiechu, że oczy jego przeświecały jedynie jeszcze jako dwie błyszczące szparki z pomiędzy otaczających je fałdów), że młodym moim damom wypłacam zawsze naprzód połowę ich płacy, aby im ułatwić drobne wydatki na podróż i garderobę.
— O ile sobie tylko mogę przypomnieć, to na tego rodzaju uprzejmość i względność nie natrafiłam w całem swem życiu u żadnego mężczyzny. Ponieważ miałam już długi u mych dostawców, była więc mi ta zaliczka bardzo dogodną; ale mimo to było coś nienaturalnego w całej tej umowie, co wzbudziło u mnie życzenie, żeby przed zupełnem zobowiązaniem się dowiedzieć się jakichś bliższych szczegółów.
— Czy mogę się zapytać, gdzie pan mieszka? zapytałam.
— Hampshire — Copper Beeches; zachwycająca wioseczka położona pięć mil poza Winchestrem. Nie można sobie chyba, moja kochana pani, wymarzyć cudniejszej okolicy, milszego mieszkania.
— A moje obowiązki? O tem chciałabym bardzo także się coś dowiedzieć.
— Jedno jedyne dziecko, mały, luby, sześcioletni bęben. A żeby pani zobaczyła jak on karakony i różne chrząszcze pantoflem tłucze! Klap, klap! słychać wciąż i zaraz pełno trupów.
— Rozparł się przytem znowu w fotelu i zaśmiał się ponownie tak, że oczy mu zupełnie znikły.
— Byłam niemało zdziwioną tem dziwnem zajęciem, na jakiem dziecię to spędzało czas, ale że ojciec tak serdecznie się z tego śmiał, myślałam, że prawdopodobnie żartuje.
— Moim jedynym obowiązkiem byłoby więc, pytałam go dalej, opiekować się tem jednem dzieckiem.
— Nie, nie, to nie jest wszystko! zawołał on. Byłaby pani nadto zobowiązaną, co chyba będzie pani uważać za zupełnie zrozumiałe, być posłuszną wskazówkom mojej żony, wyjąwszy ten wypadek, gdyby pójście za temi wskazówkami mogło ubliżyć dobrze wychowanej damie. Tutaj nie ma pani żadnych wątpliwości, nieprawda?
— Będzie to dla mnie przyjemnem, jeśli będę mogła być użyteczną.
— No, tak, a naprzykład co się tyczy ubrania. Wie pani, my jesteśmy dziwaczni ludzie — dziwaczni, ale poczciwi. W razie gdybyśmy żądali, żeby pani ubrała przez nas przygotowaną suknię, to nie miałaby pani nic przeciw temu małemu życzeniu, nieprawda?
— Nie — odparłam dość zdziwiona tą wzmianką.
— Lub żeby pani usiadła sobie na jakiemkolwiek miejscu — toby panią chyba także nie raziło?
— O nie.
— Albo żeby pani przed objęciem u nas posady obcięła sobie krótko włosy?
— Nie wierzyłam prawie swym uszom. Jak to pan może, panie Holmes, zauważył, mam włosy wcale bujne i odznaczające się niezwykłem kasztanowo-brunatnem ubarwieniem, tak że nawet w sferach artystycznych zwróciły już uwagę. Dlatego nie myślałam wcale pozbyć się ich z tak lekkiem sercem.
— Żałuję bardzo, ale to jest niestety niemożliwe, odrzekłam.
— On utkwił we mnie małe swe oczka, pełne napiętego oczekiwania, i ujrzałam przy swej odpowiedzi, jakby przelotny cień na jego licu.
— Niestety punkt ten jest bardzo ważny, powiedział. Jest to mały kaprys mojej żony, ale pani wie o tem, że na niewieście kaprysy musi się mieć wzgląd. A więc pani rzeczywiście nie chce się wyrzec swych włosów?
— Nie, na to w istocie nie mogłabym się zgodzić, odpowiedziałam stanowczo.
— Muszę się więc niestety wyrzec nadziei pozyskania pani dla siebie. Szkoda, bo zresztą rzeczywiście bardzoby mi się pani nadawała. Wobec tego, panno Stoper, chciałbym zobaczyć jeszcze kilka młodych pań.
— Panna Stoper przez cały czas zajęta była swymi papierami, nie mówiąc do żadnego z nas ani słowa, teraz atoli rzuciła mi tak nieprzyjazne spojrzenie, że nie mogłam tego inaczej pojąć, jak tylko, że przez moją odmowną odpowiedź została pozbawiona wcale pokaźnego wynagrodzenia za pośrednictwo.
— Czy życzy sobie pani dalej pozostać na liście szukających posady? zapytała mnie.
— Tak, proszę, panno Stoper.
— Dobrze, ale to chyba nie będzie miało wielkiej wartości, jeżeli pani najlepsze oferty odrzuca. Nie może się przecie pani spodziewać od nas, żebyśmy sobie tak wiele zadawali trudu, by dać pani ponownie taką sposobność. Do widzenia, panno Hunter. Dała przytem znak odźwiernemu, żeby mnie wyprowadził.
Szanowna Pani!
Panna Stoper była tak łaskawą podać mi pani adres; piszę przeto stąd do pani, aby się zapytać, czy pani zastanowiła się nad swem postanowieniem. Moja żona bardzo sobie życzy, żeby pani tę posadę u nas objęła; jest zachwycona mojem opowiadaniem o pani. Jesteśmy gotowi zapłacić pani za ćwierć roku 30 funtów, t. zn. 120 funtów rocznie, aby pani za nieprzyjemności, pochodzące z naszych kaprysów, odpowiednie dać odszkodowanie. Te kaprysy w rzeczy samej nie są znowu tak znaczne. Moja żona ma upodobanie w pewnym szczególnym odcieniu bleu électrique i dlatego życzy sobie, aby pani rano nosiła w domu suknię tej barwy. Pani jednak nie potrzebuje sobie sukni tej sprawiać, bo my posiadamy taką, która należała do mojej drogiej córki, znajdującej się obecnie w Filadelfii, a która na panią będzie przypuszczalnie zupełnie dobrą. Nasze szczególne życzenia, tyczące się miejsca, gdzie pani ma usiąść, i sposobu, w jaki pani ma spędzić czas, nie sprawią pani żadnej przykrości. Włosów pani bardzo nam żal; widziałem wprawdzie bardzo krótko panią, a jednak zwróciły one moją uwagę swoją pięknością; niestety nie mogę tu zrobić żadnych ustępstw i mam tylko tę nadzieję, że pani w podwyższeniu płacy znajdzie odszkodowanie za swą stratę. Obowiązki pani nie są ciężkie. A więc niech pani spróbuje; odwiozę panią swoim powozem z Winchester. Proszę mnie uwiadomić, którym pociągiem pani przybędzie.
Uniżony sługa Jephro Rucastle.
— Oto ten list, a ja postanowiłam miejsce to przyjąć. Nim atoli zrobię stanowczy krok, chciałabym sprawę tę oddać pod pański sąd.
— Jeżeli pani już się na to zgodziła, panno Hunter, to pytanie jest już rozstrzygnięte, zauważył Holmes, śmiejąc się.
— A więc pan jest tego zdania, że powinnam dać raczej odmowną odpowiedź?
— Muszę wyznać otwarcie, że gdyby moja siostra miała zamiar posadę tę objąć, to nie zezwoliłbym na to.
— Ale jak należy sobie to wszystko wytłumaczyć, panie Holmes?
— Bez bliższych szczegółów nie mogę tu wypowiadać żadnych przypuszczeń. A może pani sama wyrobiła sobie jakieś zdanie co do tej sprawy?
— Ja mogę tu wypowiedzieć tylko jedno jedyne przypuszczenie. Pan Rucastle robi bardzo miłe, sympatyczne wrażenie. Czy nie jest to możliwe, że jego żona jest obłąkaną i że on stara się to zataić, aby nie umieszczono jej w jakimś zakładzie, i że on, chcąc zapobiedz wybuchowi szału, zaspokaja wszystkie jej cudackie zachcianki?
— Wobec takiego stanu rzeczy wyjaśnienie to jest w istocie najwięcej prawdopodobne. W każdym razie pewna, że takie domostwo nie ma nic pociągającego dla młodej damy.
— Ale płaca, panie Holmes, płaca!
— Tak, prawda, zapłata jest dobra — za dobra; to właśnie mi się bardzo nie podoba. Dlaczego on płaci pani 120 funtów rocznie, kiedy zwyczajnie 40 funtów stanowi wystarczającą zapłatę? Pod tem musi się ukrywać jakiś bardzo ważny powód.
— Myślałam więc, że będzie dobrze wtajemniczyć pana w tę sprawę, ażeby pan wiedział, o co chodzi, w razie gdybym kiedy później miała potrzebować pańskiej pomocy. Ta świadomość, że pan jest poza mną, dodałaby mi wiele odwagi.
— No, może pani też z otuchą posiadać tę świadomość. Zapewniam panią, że drobna sprawa pani zapowiada się tak zajmująco, że od wielu miesięcy nie udało mi się spotkać podobnej. Posiada ona niektóre rysy rzeczywiście niezwykłe i niespodziewane. Gdyby pani się kiedy znalazła w niepewności lub niebezpieczeństwie —
— Niebezpieczeństwie? — jakie niebezpieczeństwo uważa pan za możliwe?
Holmes poważnie potrząsnął głową.
— Gdybyśmy mogli tutaj coś pewnego powiedzieć, to nie byłoby już żadnego niebezpieczeństwa. Ale wystarczy tylko krótki telegram, a ja każdej godziny dnia lub nocy będę gotów pospieszyć z pomocą.
— To mi wystarcza.
Podniosła się przytem odważnie i żwawo, a rysy jej nie zdradzały już ani śladu trwogi.
— Teraz zaś idę zupełnie śmiało ku mojemu przeznaczeniu. Napiszę niezwłocznie do pana Rucastle’a, dziś wieczorem wyrzeknę się drogich swych włosów, a jutro pojadę do Winchester.
— Młoda dama zdaje się być dość mężną, by się sama obronić mogła, zauważyłem, kiedyśmy słyszeli jej szybkie, śmiałe kroki na schodach.
— Będzie też musiała to czynić, odrzekł Holmes poważnie; bo jeśli się bardzo nie mylę, to wkrótce otrzymamy od niej wiadomość.
∗
∗ ∗ |
Nie trwało też długo, gdy przepowiednia mego przyjaciela spełniła się. Przez następnych czternaście dni zwracałem się nieraz swemi myślami do osamotnionego dziewczęcia, które los zagnał na tak zagadkową błędną drogę. Niezwykle wysoka płaca, dziwne warunki, lekkie obowiązki — wszystko to było niezgodne ze zwykłym porządkiem rzeczy, a jednak nie mogłem rozstrzygnąć tego pytania, czy chodziło tu tylko o jakiś szalony kaprys czy o jakiś zbrodniczy cel, i czy człowiek ten był filantropijnym marzycielem czy zwyczajnym łotrem. Co się tyczy Holmesa, to widziałem, jak nieraz ze zmarszczonemi brwiami siedział całe pół godziny, pogrążony w głębokiem zamyśleniu; kiedy atoli zaczynałem o tej sprawie mówić, dawał mi znak odmowny.
— Ale gdzie tu są jakie dane, dane? wołał zniecierpliwiony. Muszę przecież przedewszystkiem mieć grunt pod nogami.
Kiedy atoli potem wstawał, wypowiadał uwagę, że siostrze swojej nigdyby nie dozwolił takiej posady objąć. Oczekiwany telegram nadszedł pewnego wieczora późno, gdy właśnie zabierałem się do odejścia, a Holmes przygotowywał się do swych ulubionych chemicznych doświadczeń, nad któremi spędzał nieraz noc całą; pożegnałem go nieraz wieczorem, pochylonego nad naczyniami i szkłami, a następnego dnia w porze śniadaniowej zastałem jeszcze na tem samem miejscu. Rozerwał żółtą opaskę, wzrokiem przebiegł treść depeszy, a następnie podał mi ją.
— Popatrz zaraz na pociągi do kuryerka kolejowego, rzekł przytem, powracając do swego zajęcia. Było to krótkie, a nalegające wezwanie. Opiewało:
Proszę, niech Pan przyjdzie jutro w południe do gospody pod „Czarnym Łabędziem“ w Winchester. Niech pan koniecznie przybędzie, bo nie znajduję żadnego innego wyjścia.
— Chcesz mi towarzyszyć? zapytał Holmes, spojrzawszy na mnie.
— Ależ z chęcią.
— To popatrz się zaraz na pociąg.
— Jeden pociąg, odchodzący o pół do dziesiątej, rzekłem, patrząc do mego rozkładu jazdy, przyjeżdża do Winchester o godzinie pół do dwunastej.
— To bardzo dobrze się składa. W takim razie zaś wolę zaniechać dziś tego doświadczenia, bo musimy jutro rano być żwawi i rzeźcy.
∗
∗ ∗ |
Następnego przedpołudnia byliśmy około jedenastej godziny niedaleko celu swej podróży. Holmes przez cały ten czas zagłębiał się w porannych dziennikach. Kiedyśmy atoli wjechali w okolicę Hampshire, rzucił je na bok, aby napawać wzrok swój widokiem okolicy. Był to przecudny wiosenny dzień, na jasno-błękitnem niebie goniły się białe postrzępione chmurki, a wskutek jasnych słonecznych promieni powietrze zdawało się być przepojone czemś rozkosznie orzeźwiajacem. Wokoło zaś aż do dalekich wzgórz Aldershotu wyglądały wszędzie czerwone i szare dachy zagród ze świeżej, młodej zieleni.
— Jakże miłe i piękne mają te domki położenie! zawołałem z zachwytem człowieka, który właśnie dopiero co zostawił za sobą chmury mgły londyńskiej.
Holmes atoli wstrząsnął poważnie głową.
— Wiesz Watsonie, — powiedział, należy to do ujemnych stron mego ustroju umysłowego, że muszę się zawsze patrzeć na wszystko z punktu widzenia tego wypadku, który mnie właśnie wtedy zajmuje. Ty na widok tych rozprószonych zabudowań odczuwasz tylko ich piękność. Ja natomiast muszę zawsze o tem myśleć, jak one są odosobnione i jak łatwo można w nich popełniać zbrodnie, które swej kary uchodzą.
— Boże dobry, zawołałem, któż mógłby na widok tych kochanych starych dworków myśleć o zbrodni?
— Mnie napełniają one zawsze pewnym lękiem. Na podstawie własnych doświadczeń jestem o tem przekonany, że najgorszą sławę posiadające ulice w Londynie nie przynoszą tak bogatego plonu zbrodni, jak ta uśmiechnięta kraina.
— Ależ to brzmi straszliwie!
— A jednak bardzo łatwo zrozumieć przyczynę tego. W wielkim świecie wkracza, jako uzupełnienie, publiczna opinia tam, gdzie nie wystarcza potęga prawa. I niema żadnej tak nędznej ulicy, gdzieby bolesny krzyk dręczonego dziecka lub brutalny gwałt pijanicy nie wzbudził u sąsiadów litości i oburzenia, a nadto wszystkie narzędzia ochrony prawnej są zawsze pod ręka, tak że wystarcza jedno słowo skargi, aby wprawić je w ruch, i jest przeto tylko jeden krok od zbrodni do więzienia. Przypatrz się zaś tym samotnym dworkom, otoczonym ogrodami i polami, zamieszkałym przez biedny, ciemny lud, który prawa i ustawy zna tylko powierzchownie. Wyobraź sobie czyny piekielnie okrutne, tajemnie niegodziwe, które może tu corocznie się odgrywają, a nikt nie przeczuwa ich istnienia. Gdyby rodzina, u której poruczona naszej opiece objęła posadę, mieszkała w Winchester, to nigdybym się nią nie troszczył; ale to że ona mieszka na wsi pięć mil stąd, jest bardzo niebezpieczne. A jednak widocznie ona sama osobiście nie jest zagrożoną.
— Nie, bo jeśli może przybyć na nasze spotkanie do Winchester, to może bez przeszkody opuszczać miejsce swego pobytu.
— Z pewnością. Wolność nie została jej odebraną.
— Ale co się poza tem może ukrywać? Nie masz więc na to żadnego wyjaśnienia?
— Wyrozumowałem sobie siedm różnych wyjaśnień, z których każde da się wyprowadzić z tych danych, jakie posiadamy. Ale które jest prawdziwe, da się to stwierdzić jedynie na podstawie nowych wiadomości, jakie nas niewątpliwie czekają. Ale oto widać już wieżę katedralną, wkrótce więc będziemy wiedzieli wszystko, co panna Hunter ma nam do powiedzenia.
∗
∗ ∗ |
Gospoda pod „Czarnym Łabędziem“, położona przy głównym gościńcu niedaleko dworca, cieszy się wcale dobrą sławą; zastaliśmy tam już pannę Hunter, oczekującą nas. Zamówiła dla nas pokój, na stole zaś były już przygotowane przekąski.
— Jestem bardzo zadowoloną, że panowie przybyli, zawołała żywo. Zrobili mi panowie przez to wielką łaskę, bo zaprawdę nie wiem, co mam począć. Rada pańska byłaby dla mnie nieocenionej wartości.
— Proszę, niech pani nam opowie swoje przygody.
— Z chęcią, ale muszę się z tem pospieszyć, bo przyrzekłam panu Rucastle’owi, że wrócę o trzeciej godzinie. Pozwolił mi dziś przedpołudniem pojechać do miasta; naturalnie nie przypuszczał celu mej jazdy.
— Niechże nam pani wszystko ładnie po porządku opowiada, powtórzył Holmes, wyciągając nogi swe do ognia i rozpierając się wygodnie w krześle.
— Muszę zaraz na wstępie zapowiedzieć, zaczęła panna Hunter, że dotąd nie spotkała mnie ze strony pana lub pani Rucastle żadna najmniejsza krzywda. Słuszność nakazuje to podnieść. Nie pojmuję atoli zupełnie tych ludzi i dlatego czuję się zaniepokojoną.
— Co wydaje się pani niezrozumiałem?
— Powody ich zachowania się. Lecz opowiem to panu wszystko zupełnie dokładnie. Gdy tutaj przybyłam, czekał na mnie już pan Rucastle i odwiózł swym wózkiem, używanym do polowań, do Copper Beeches. Okolica jest rzeczywiście piękna, jak mówił, ale sam dom wcale nie jest miłym; niezgrabny, czworoboczny budynek, którego biały tynk pokryty jest wszędzie plamami i smugami, pochodzącemi od zewnętrznej i wewnętrznej wilgoci. Naokoło jest wolny plac, dalej zaś rozciąga się z trzech stron las, z czwartej pole aż po gościniec, prowadzący do Southampton, który może w odległości stu kroków zakreśla swój łuk przed bramą wjazdową. Pola ciągnące się przed domem są też doń przynależne, podczas gdy okoliczne lasy są prywatną własnością lorda Suthertona. Tuż przed głównem wejściem do domu stoi gromada czerwonolistnych buków, od których posiadłość ta ma swoją nazwę. — Podczas jazdy był pan Rucastle, który sam powoził, niezwykle uprzejmy, a jeszcze tego samego wieczora przedstawił mnie swej żonie i swemu dziecku. Przypuszczenie, które w czasie moich odwiedzin pierwszych wydawało się tak blizkie prawdy, nie ziściło się. Pani Rucastle nie jest umysłowo chorą. Jest to cicha, blada kobieta, która prawdopodobnie nie ma jeszcze trzydziestu lat, a więc jest znacznie młodszą od swego męża, który liczy najmniej czterdzieści pięć lat. Z rozmowy obojga dowiedziałam się, że żyją ze sobą prawie siedm lat, że on był wdowcem i miał z pierwszego małżeństwa jedną córkę, która teraz bawi w Filadelfii. W cztery oczy zaś wyznał mi pan Rucastle, że powodem wyjechania jej jest zupełnie nierozsądna niechęć do macochy. Ponieważ zaś córka musi mieć przeszło dwadzieścia lat, można więc sobie pomyślić, że stanowisko jej wobec młodej żony ojca nie było wcale przyjemne. Dusza pani Rucastle jest równie bezbarwną, jak jej oblicze. Nie zrobiła ona na mnie żadnego wrażenia, ani w korzystnem ani w przeciwnem znaczeniu. Jest ona zupełnem zerem. Do swego męża i do swego małego chłopca przywiązana jest widocznie z namiętną tkliwością. Jej jasnoszare oczy biegną bezustannie od jednego do drugiego, aby wyczytać im z ócz każde najmniejsze ich życzenie i o ile możności je uprzedzić. On ze swej strony jest wobec niej również dobry w swój niezgrabny, gwałtowny sposób, musiałam więc uważać ich za zupełnie szczęśliwą parę małżeńską. A jednak kobieta ta miała jakąś tajemną troskę. Nieraz siedziała pogrążona w myślach z niezwykle smutnym wyrazem twarzy, nieraz zastałam ją we łzach. Nieraz myślałam już, że smuci ją usposobienie jej synka, bo nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać małej istoty tak zepsutej i złośliwej. Jest mały na swój wiek, ale ma stosunkowo bardzo wielką głowę. Wybuchy dzikiej namiętności i zaciętego uporu ciągle się u niego zmieniają. Jedyną jego przyjemnością, której szuka, jest męczyć stworzenia słabsze od niego, a do połowu myszy, małych ptaszków i owadów okazuje szczególnie znamienne uzdolnienie. Ale wolę nie tracić słów wielu na opisywanie tego chłopca, bo on nie pozostaje w żadnym związku z moją opowieścią.
— Jestem wdzięczny za wszystkie szczegóły, zauważył mój przyjaciel, bez względu na to, czy się one pani wydają ważne czy nie.
— Będę się starała nic ważnego nie pominąć. Rzeczą jedynie nieprzyjemną, która natychmiast zwróciła moją uwagę, był to wygląd i zachowanie się służby. Stanowi ją tylko jedna para małżeńska. Toller, bo takie jest jego nazwisko, jest to szorstki, dziwny człowiek o siwych włosach i brodzie, którego czuć ciągle alkoholem. Dwa razy już, odkąd tam jestem, był zupełnie pijany, a jednak zdaje się, jakby pan Rucastle nic sobie z tego nie robił. Żona jego jest bardzo wysoka, silna osoba o ponurej twarzy, milcząca tak jak jej pani, ale znacznie mniej uprzejma. Są oni oboje bardzo nieprzyjemną parą, ale na szczęście mało się z nimi stykam, bo spędzam swój czas przeważnie w dziecinnym pokoju lub w swoim własnym, które znajdują się tuż obok siebie w jednem skrzydle domu.
— Pierwsze dwa dni po mojem przybyciu do Copper Beeches upłynęły mi zupełnie spokojnie. Trzeciego dnia jednak przyszła pani Rucastle zaraz po śniadaniu i szepnęła coś do ucha swemu małżonkowi.
— O tak, odpowiedział ten, zwracając się do mnie; jesteśmy pani bardzo wdzięczni, panno Hunter, że pani zgodziła się na nasze życzenie i ucięła sobie włosy. Zapewniam panią, że wyglądowi pani zupełnie to nie zaszkodziło. Teraz zaś chcielibyśmy zobaczyć, jak pani wygląda w błękitnej sukni. Leży ona na łóżku pani, a gdyby pani chciała ją ubrać, zrobiłaby nam pani przez to wielką łaskę.
— Suknia, która leżała dla mnie przygotowana, miała zupełnie szczególny ton błękitnej barwy, materya była znakomita, atoli niezatarte ślady wskazywały na to, że była już pierwej noszoną. Nadawała się tak, jakby na moją miarę była robiona. Gdy państwo Rucastle’owie o tem się przekonali, byli tak uradowani, że radość ich wydawała mi się nienaturalnie przesadzoną. Oczekiwali mnie w swym pokoju, bardzo przestronnym, który zajmuje cały front domu, a w którym trzy wysokie okna sięgają aż do podłogi. Pod oknem środkowem stało krzesło, zwrócone do okna poręczą. Na tem krześle musiałam usiąść, a pan Rucastle chodził tymczasem przedemną po pokoju i opowiadał przytem cały szereg historyi najbardziej szalonych, jakie kiedykolwiek słyszałam. Nie może pan sobie wyobrazić, jak to komicznie wyglądało; byłam wreszcie znużoną z ciągłego śmiechu. Pani Rucastle natomiast, która widocznie nie posiada żadnego zmysłu do wesołości, nie zdobyła się na najmniejszy uśmiech, lecz siedziała ze złożonemi rękoma, ze smutnym i trwożliwym wyrazem twarzy. Prawie po upływie jednej godziny zauważył nagle pan Rucastle, że już czas odejść do swych codziennych zajęć, że mogę się znowu przebrać i udać do pokoju małego Edwarda.
— Dwa dni później powtórzył się cały ten wypadek wśród zupełnie podobnych okoliczności. Znowu musiałam ubrać ową suknię, znowu usiąść przy oknie, i znowu śmiałam się na całe gardło z szalonych opowieści pana Rucastle’a, których posiada zapas niewyczerpany, a które opowiada w sposób, nie dający się naśladować. Następnie dał mi książkę do ręki, posunął krzesło moje trochę na bok, ażeby cień mój nie padał na książkę, i prosił mnie, żebym mu głośno czytała. Musiałam zaczynać gdziekolwiek od środka rozdziału i czytać przez jakie dziesięć minut, aż nagle przerwał mi w środku zdania i powiedział, że mogę się znowu przebrać. Może pan sobie pomyśleć, panie Holmes, jak wielką była moja ciekawość, by dowiedzieć się, co znaczyła ta komedya. O ile zauważyłam, to małżonkowie pilnie starali się, ażeby odwieść wzrok mój od okna: umierałam więc prawie z pragnienia, by zobaczyć, co się dzieje poza memi plecyma. Zrazu wydawało mi się to niemożliwe, ale wkrótce wpadłam na pewien sposób. Moje kieszonkowe zwierciadełko było zbite, przyszła mi więc ta szczęśliwa myśl, aby kawałek szkła ukryć w chusteczce do nosa. Następnego razu skorom się zaczęła śmiać, trzymałam je przed oczyma, a przy pewnej zręczności byłam w stanie widzieć wszystko, co się pozamną znajdowało. Muszę wyznać, że byłam rozczarowana, bo nic nie zauważyłam. Takie przynajmniej było moje pierwsze wrażenie. Przy drugiem spojrzeniu atoli zobaczyłam jakiegoś człowieka, stojącego na gościńcu, nizkiego, o bujnym zaroście, w szarem ubraniu, który zdawał się ku mnie spoglądać. Ponieważ jest to główna droga komunikacyjna, więc widać na niej nieraz ludzi. Człowiek ten atoli stał oparty o ogrodzenie, otaczające posiadłość, i patrzył pilnie ku oknu. Odjęłam chusteczkę od twarzy i spojrzałam na panią Rucastle; oczy jej były badawczo na mnie skierowane. Nic nie powiedziała, a jednak jestem pewną, że ona domyśliła się mego podstępu ze zwierciadłem i widziała, co się zamną działo. Natychmiast powstała.
— Jephro, rzekła, oto na drodze stoi jakiś bezczelny łotr i patrzy na pannę Hunter.
— Chyba nie jest to jakiś znajomy pani, panno Hunter? zapytał on.
— Nie, ja nie znam nikogo w tej okolicy.
— Nie, co za zuchwałość! Proszę, niech się pani odwróci i da mu znak, że powinien się oddalić.
— Byłoby może lepiej na sprawę tę nie zwracać uwagi.
— Nie, nie; bo inaczej będzie się on ciągle tu kręcił. Proszę, niech się pani odwróci i da mu znak odmowny.
— Uczyniłam to, a w tej samej chwili spuścił pan Rucastle ruletę. Stało się to przed tygodniem, a od tego czasu nie potrzebowałam już siedzieć przy oknie ubrana w błękitną suknię, nie widziałam też już tego człowieka na ulicy.
— Proszę pani opowiadać dalej, wtrącił Holmes, opowiadanie pani zapowiada się niezwykle zajmująco.
— Boję się, że jest ono bardzo chaotyczne; być może, że rozmaite wypadki, do których omówienia teraz przystępuję, w bardzo małym związku ze sobą pozostają. Zaraz pierwszego dnia zaprowadził mnie pan Rucastle do małego domku, który stoi przy wejściu do kuchni. Zbliżając się, słyszałam głośny brzęk łańcucha i szmer, jak gdyby wewnątrz poruszało się jakieś wielkie zwierzę.
— Niech pani tędy popatrzy, rzekł pan Rucastle i wskazał mi szczelinę między dwoma deskami. Czy nie jest to wspaniały okaz?
— Spojrzałam i spotkałam się z parą żarzących się ócz i postacią, która w niewyraźnych zarysach wyłaniała się z ciemności.
— Niech się pani nie boi, uspokajał mnie mój towarzysz, śmiejąc się, kiedy dostrzegł moją przerażoną minę, to jest tylko Carlo, pies łańcuchowy. Jest on wprawdzie moją własnością, ale w rzeczywistości jedynie stary Toller, mój służący, może do niego przystąpić. Dostaje tylko raz na dzień jedzenie niezbyt obfite, tak że zawsze jest zły, jak trucizna. Na noc Toller wypuszcza go, a Bóg niech ma w swej opiece tego włamywacza, któryby się dostał między jego zęby. Niech więc pani na miłość boską nigdy pod żadnym warunkiem nie przekroczy w nocy progu swego mieszkania, jeżeli pani życie miłe.
— Przestroga ta była bardzo na miejscu. Najbliższej nocy około drugiej godziny nad ranem wyglądnęłam przypadkowo przez okno mojej sypialni. Była przecudna noc księżycowa, a murawa przed domem osrebrzona miesięcznym blaskiem lśniła prawie z dzienną jasnością. Jakby zaklęta spokojną pięknością tego obrazu, stałam, gdy dostrzegłam coś poruszającego się w cieniu buków. Kiedy to coś wyszło na światło księżycowe, zobaczyłam, co to było: olbrzymie psisko, wielkie jak cielę, o brunatno-żółtej maści, z silnie rozwiniętemi, naprzód wysuniętemi kośćmi policzkowemi i o czarnych nozdrzach. Przesunął się powoli przez murawę i zniknął następnie znowu po drugiej stronie w ciemnościach. Zdaje mi się, że żaden złoczyńca nie byłby w stanie tak mnie śmiertelnie przerazić, jak ten straszliwy, milczący stróż.
— A teraz opowiem panu o bardzo niezwykłem odkryciu. Jak panu wiadomo, kazałam sobie w Londynie uciąć włosy i przechowywałam je, zwinięte we wielki kłębek, na dnie mego kufra. Jednego wieczora, gdy dziecko ułożyłam do snu, poczęłam dla zabicia czasu przeglądać urządzenie swego pokoju i rozkładać nieliczne swe ruchomości. W moim pokoju stała stara komoda, w której dwie górne szuflady były otwarte, podczas gdy dolna była zamkniętą. Gdy obie górne szuflady zapełniłam swoją bielizną, pozostawało mi jeszcze bardzo wiele do włożenia, gniewało mnie więc to naturalnie, że i trzecia nie była do mego rozporządzenia. Przypuszczałam, że prawdopodobnie przez pomyłkę tylko została zamkniętą, dlatego wyciągnęłam pęk mych kluczy i próbowałam ją otworzyć. Zaraz pierwszy klucz dokonał tego i wysunęłam szufladę. Znajdował się w niej tylko jeden przedmiot, ale jaki, nigdy by pan z pewnością nie zgadnął. Był to mój warkocz.
— Wyjęłam go, aby mu się przyjrzeć. Włosy miały zupełnie taką samą szczególną barwę i siłę, jak moje własne. Ale następnie wydało mi się to znowu niemożliwem. Jak mogły moje włosy dostać się do zamkniętej szuflady? Drżącemi rękoma otworzyłam swój kufer, wyprzątnęłam go, a na samem dnie znalazłam swój warkocz. Złożyłam oba warkocze razem i zapewniam pana, że były zupełnie równe. Czy nie było to dziwne? Łamałam sobie nad tem głowę, jak mogłam, jednak sprawa ta pozostała dla mnie zupełną zagadką. Włożyłam obcy warkocz napowrót do szuflady, nie wspominając o tem ani słowa panu Rucastle’owi ani jego żonie, bo rozumiałam to dobrze, że postąpiłam nieodpowiednio, otwierając szufladę, którą oni zamknęli. Jak pan już może spostrzegł, panie Holmes, posiadam z natury bystry zmysł spostrzegawczy, miałam więc wkrótce w głowie dość dokładny plan całego domu. Jego jedno skrzydło zdawało się być zupełnie niezamieszkałe. Jedyne drzwi, znajdujące się naprzeciw wejścia do mieszkania małżeństwa Tollerów, prowadziły do tego skrzydła, lecz były zawsze zamknięte. Jednego dnia atoli spotkałam na schodach pana Rucastle’a, jak z kluczami w ręku wyszedł z tych drzwi, i to z tak zmienionym wyrazem twarzy, że ledwie poznałam tego tak zwykle uprzejmego i miłego człowieka. Policzki jego były zaczerwienione, brwi groźnie zmarszczone, a ze wzburzenia wystąpiły mu silnie żyły na skroniach. Zamknął drzwi i zbiegł poza mną po schodach, nie zaszczyciwszy mnie ani słowem ani spojrzeniem.
— Podnieciło to moją ciekawość, dlatego najbliższą przechadzką, jakie odbywałam z małym, pokierowałam tak, że miałam na oku okna w tej części domu. Było ich cztery w jednym rzędzie, z których trzy były zupełnie kurzem pokryte, podczas gdy przy czwartem była zamknięta okiennica. Pokoje, do których należały, były widocznie niezamieszkałe. Kiedy się tak tam i napowrót przechadzałam, a przy tej sposobności przypatrywałam się oknom, wyszedł do mnie pan Rucastle; rysy jego miały znowu wesoły, miły wyraz, jak zwykle.
— Ach, przemówił do mnie, niech mnie pani nie uważa za człowieka bez wychowania za to, że bez słowa przebiegłem obok pani, moja kochana panienko. Miałem pełną głowę różnych spraw.
— Zapewniłam go, że mu wcale nie wzięłam tego za złe.
— Pan zdaje się mieć tam na górze cały szereg nadliczbowych pokoi, mówiłam dalej, a w jednym z nich jest okiennica zamknięta.
— Spojrzał na mnie zdziwiony i, jak mi się wydawało, trochę zmieszany moją uwagą.
— Fotografuję z zamiłowania, rzekł, i urządziłem sobie tam na górze ciemnicę. Ale na uczciwość, na jakąż my bystrą obserwatorkę natrafiliśmy! Ktoby to myślał; ktoby to uważał za możliwe?
— Słowa jego brzmiały żartobliwie, ale we wzroku, który przytem na mnie skierował, nie było żartu. Wyczytałam w nim raczej niedowierzanie i gniew, ale nic żartobliwego.
— Jest to zrozumiałem chyba, panie Holmes, jeżeli od tej chwili, w której było to dla mnie jasne, że w pokojach tych jest coś, o czem ja nie miałam wiedzieć, paliło mnie pragnienie, by sprawę tę zbadać. Było to coś więcej, niż zwykła ciekawość, choć ją posiadam w wysokim stopniu. Było to raczej poczucie obowiązku, przekonanie, że się przysłużę dobrej sprawie, jeśli utoruję sobie dostęp do tych pokoi. Mówi się o kobiecym instynkcie; może to on był, który to uczucie we mnie budził. Pilnie więc szukałam sposobności do przekroczenia zakazanego progu.
— Nawiasowo zaznaczę, że prócz pana Rucastle’a także Toller i jego żona mieli nieraz w tych niezamieszkałych izbach do czynienia; raz widziałam, jak oboje razem wynosili z tych drzwi wielki tłumok brudnej bielizny. W ostatnich dniach pił Toller tak namiętnie, że wczoraj był zupełnie pijany, a kiedy wyszłam po schodach na górę, klucz tkwił w zagadkowych drzwiach. Z pewnością on go zapomniał. Państwo Rucastle’owie byli z dzieckiem na dole, nadarzyła mi się więc doskonała sposobność do wykonania mego przedsięwzięcia. Powoli obróciłam klucz w zamku, otworzyłam drzwi i wśliznęłam się do środka.
— Weszłam w krótki korytarz, który się w dalszym swym ciągu zaginał pod kątem prostym. Na zakręcie znajdowały się trzy drzwi w jednym rzędzie, z których pierwsze i trzecie były otwarte. Prowadziły one do pustych, ponurych, zaprószonych pokoi, do pierwszego o dwu oknach, drugiego o jednem oknie, które wszystkie były tak kurzem pokryte, że światło wieczorne przyćmione tylko przeświecało. Środkowe drzwi były zatarasowane grubą żelazną sztabą, jednym swym końcem przymocowaną do pierścienia w ścianie zapomocą kłódki, drugi zaś koniec przywiązany był silnym powrozem. Same drzwi były zamknięte, a klucz wyjęty z zamku. Te zatarasowane drzwi należały widocznie do tego samego pokoju, co okno, z zamkniętą z zewnątrz okiennicą, a jednak po jasnej smudze światła na dole mogłam zobaczyć, że wewnątrz nie było ciemno. Prawdopodobnie wpadało więc światło przez jakiś górny otwór. Tymczasem kiedy tak stałam w korytarzu i przyglądałam się tajemniczym drzwiom, dziwiąc się i zapytując samą siebie, coby to miało oznaczać, posłyszałam nagle wewnątrz kroki i zobaczyłam na wązkiej, przyćmionej smudze światła, pod drzwiami widocznej, jakby poruszający się cień. Okrutny, szalony lęk ogarnął mnie na ten widok. Moje przeczulone nerwy odmówiły nagle posłuszeństwa, odwróciłam się i poczęłam uciekać — uciekałam, jakby ścigała mnie jakaś straszliwa ręka, by mnie pochwycić za kraj sukni. Przebiegłam korytarz i rzuciłam się ku drzwiom — prosto w ramiona pana Rucastle’a, który stał tutaj i czekał.
— Tak, rzekł, śmiejąc się, a więc to pani była. Ja sobie to zaraz pomyślałem, kiedy zobaczyłem drzwi otwarte.
— Ach, jestem tak przerażoną, wyszeptałam, drżąc.
— Moja kochana panienko, moja kochana panienko! Nie uwierzy pan, jakim dobrotliwym, łagodnym tonem to powiedział. A cóż tak panią przeraziło, moja kochana panienko?
— Lecz głos jego brzmiał trochę zbyt uprzejmie. Można to było zaraz poznać, że chciał się wydawać niezmieszanym.
— Byłam tak głupią i weszłam do niezamieszkałego skrzydła, odpowiedziałam. Ale tam jest tak samotnie i pusto przy tem ponurem oświetleniu, że ogarnął mnie nagle lęk i jak najprędzej zawróciłam. Ach, tam wewnątrz taka straszliwa panuje cisza!
— Nic więcej? zapytał i spojrzał przy tem bystro na mnie.
— A co pan przez to rozumie? zapytałam.
— Czy wie pani, w jakim celu ja zamykam te drzwi?
— Tego rzeczywiście nie wiem.
— Ażeby nikt niepowołany tam nie wchodził. Rozumie pani? Przytem ciągle jeszcze pełen uprzejmości uśmiech spoczywał na jego rysach.
— Ależ z pewnością, gdybym była wiedziała, to...
— Niechże więc będzie to pani teraz wiadome; a jeśliby pani znowu ten próg przekroczyła, — przytem uśmiech jego zmienił się w pełen wściekłości syk i spojrzał na mnie z dyabelskim wyrazem twarzy, — to rzucę panią psu na pożarcie.
— Byłam tak przerażoną, że nie mogę powiedzieć, co uczyniłam. Prawdopodobnie pobiegłam obok niego do mego pokoju. Kiedy przyszłam znowu do siebie, leżałam na swojem łóżku i drżałam na całem ciele. Wtedy mi przyszedł pan na myśl, panie Holmes. Nie mogłam już dłużej wytrzymać bez czyjejś pomocy. Zbierał mnie lęk przed domem, przed gospodarzem, przed jego żoną, przed służbą, nawet przed dzieckiem. Pomyślałam, że gdyby pan był tu w pobliżu, byłabym zupełnie spokojną. Mogłam wprawdzie z tego domu uciec, lecz ciekawość moja była prawie równie wielka jak moja trwoga. Wkrótce powzięłam postanowienie, ażeby do pana zatelegrafować. Ubrałam kapelusz i palto i udałam się do oddalonego prawie o pół mili urzędu telegraficznego, a kiedy wracałam, było mi już lżej na sercu. Przed bramą ogarnęła mnie straszliwa myśl, że pies mógł już być spuszczonym; ale później przypomniałam sobie, że Toller upił się tego wieczora aż do nieprzytomności, a o ile wiedziałam, on był jedynym, który mógł do tego niebezpiecznego zwierzęcia przystąpić; prócz niego niktby się nie odważył go wypuścić. Nienaruszona więc wśliznęłam się do domu i całą noc nie mogłam zasnąć z radości na myśl, że pan tu wkrótce przybędzie. Bez trudności dostałam dziś rano pozwolenie na wyjazd do miasta, ale przed trzecią godziną muszę wrócić, bo państwo Rucastle’owie udają się w odwiedziny do sąsiadów, będą więc cały wieczór nieobecni, a dziecko pozostawią mojej opiece. — Tak opowiedziałam więc panom, panie Holmes, wszystkie swoje przygody i byłabym bardzo zadowoloną, gdyby mi pan mógł powiedzieć, co to wszystko ma znaczyć, a przedewszystkiem, co mam czynić.
Przysłuchiwaliśmy się z wytężoną uwagą temu dziwnemu opowiadaniu. Teraz Holmes powstał, a z rękami w kieszeniach od surduta i z wyrazem najgłębszej powagi przechadzał się po pokoju tam i napowrót.
— Czy Toller jeszcze pijany? zapytał.
— Tak jest; słyszałam, jak jego żona mówiła do pana Rucastle’a, że nie może sobie dać z nim rady.
— To dobrze. A Rucastle’owie wychodzą dziś wieczorem?
— Tak.
— Czy jest tam piwnica z dobremi silnemi drzwiami?
— Tak, jest. Piwnica na wino.
— Jak zdołałem zauważyć, panno Hunter, okazała pani dotąd w tej sprawie bardzo wiele odwagi i rozsądku. Czy uważa się pani za zdolną do dalszych czynów? Nie zadawałbym pani wcale tego pytania, gdybym nie uważał pani za wyjątek z pomiędzy kobiet.
— Zobaczę, czy będę mogła. Cóż to takiego?
— Ja i mój przyjaciel przybędziemy około godziny siódmej do Copper Beeches. Rucastle’owie będą już zapewne o tej porze nieobecni, a Toller prawdopodobnie się jeszcze nie wytrzeźwi. Jedynie więc żona Tollera mogłaby wołać o pomoc. Gdyby pani mogła posłać ją z jakiemś zleceniem do piwnicy i zamknąć drzwi za nią, to niezwykle ułatwiłaby nam pani całą sprawę.
— Uczynię to.
— Znakomicie. Teraz atoli dokładniej zastanowimy się nad tą sprawą. Samo się rozumie, że tutaj jest możliwe tylko jedno jedyne wyjaśnienie. Pani jest tam w tym celu, ażeby przedstawiać jakąś inną osobę, ta osoba zaś jest więziona w tym pokoju. Jest to jasne jak na dłoni; a uwięzioną jest bezwątpienia córka ich, panna Alice Rucastle, która, jeśli sobie dobrze przypominam bawi rzekomo w Ameryce. W każdym razie wybór padł na panią, ponieważ ma pani zupełnie taki sam wzrost, kształt i barwę włosów. Prawdopodobnie z powodu jakiejś choroby, jaką przebyła, ucięto jej włosy i dlatego musiała pani także swoje poświęcić. Wskutek dziwnego przypadku wpadł pani w ręce jej warkocz. Mężczyzna na gościńcu był niewątpliwie jej znajomym lub nawet jej narzeczonym — że zaś pani miała na sobie suknie panny Alice i jest pani do niej tak podobną, to musiał on z wesołości pani przy każdorazowem ukazaniu się pani, oraz z paninego ruchu ręką wywnioskować, że jego uwielbiana jest zupełnie zadowoloną i nie życzy sobie wcale jego względów. Pies bywa w nocy spuszczany, ażeby wielbiciel jej nie usiłował spotkać się z nią. Dotąd jest mi wszystko jasne. Ale najpoważniejszy punkt stanowi charakter dziecka.
— Ale cóż za związek ma to z całą sprawą? zawołałem.
— Mój kochany Watsonie, prawda, że ty w swoim lekarskim zawodzie chcąc znaleźć wyjaśnienie skłonności jakiegoś dziecka, badasz zawsze jego rodziców. Czyż więc nie jest usprawiedliwionem odwrotne postępowanie? Rzeczywiście niejednokrotnie zrozumiałem charakter rodziców dopiero przez studyum ich dzieci. Dziecko to ma anormalny popęd do okrucieństwa, i bez względu na to, czy pochodzi to od zawsze uśmiechniętego ojca, jak to przypuszczam, czy od matki — w każdym razie nie oznacza to nic dobrego dla biednej dziewczyny, która znajduje się w ich mocy.
— Ma pan z pewnością słuszność, panie Holmes, zawołała panna Hunter. Teraz dopiero przypominam sobie tysiączne szczegóły, które wskazują na to, że pan znalazł właściwe rozwiązanie tej zagadki. Nie zwlekajmy dłużej ani chwili, lecz spieszmy z pomocą biednej istocie.
— Musimy ostrożnie przystąpić do działania, bo mamy z przebiegłym łotrem do czynienia, odparł Holmes. Nie możemy nic poczynać przed siódmą godziną. O tej godzinie przybędziemy do pani, a wtedy zagadka ta zostanie rozwiązaną.
∗
∗ ∗ |
Punktualnie o siódmej godzinie byliśmy na miejscu — wóz nasz zostawiliśmy w gospodzie przy gościńcu. Po grupie drzew o ciemnych liściach, które w świetle zapadającego słońca lśniły migocącym się, metalicznym blaskiem, bylibyśmy natychmiast dom ten poznali, gdyby nawet panna Hunter przyjaźnie uśmiechnięta nie oczekiwała była nas na schodach.
— Wykonała to pani? — zapytał Holmes.
Z pod schodów dochodziło nas głośne, gwałtowne pukanie.
— To Tollerowa w piwnicy, rzekła, mąż jej leży chrapiąc w kuchni na ławie. Oto są jego klucze, które ma zupełnie takie same, jak pan Rucastle.
— Wykonała pani rzeczywiście doskonale swoją sprawę, zawołał Holmes z zachwytem. Teraz niech pani idzie naprzód, a wkrótce dotrzemy do dna tej ciemnej historyi.
Weszliśmy po schodach na górę, otworzyli drzwi, przeszli przez korytarz i stanęli wreszcie przed zatarasowanemi drzwiami, które nam panna Hunter opisała. Holmes przeciął powróz i usunął założoną sztabę. Następnie próbował różnymi kluczami otworzyć drzwi, ale bezskutecznie. Z zewnątrz nie dochodził nas żaden głos, a wskutek tej ciszy zasępiły się rysy Holmesa.
— Nie chcę przypuszczać, żebyśmy przybyli za późno, rzekł. Wejdziemy tam raczej bez pani, panno Hunter. Oprzyj się więc, Watsonie, plecyma o te drzwi, a zobaczymy, co tu się da zrobić.
Były to stare, chwiejące się drzwi, które natychmiast uległy naszemu wspólnemu naporowi. Wkroczyliśmy razem do pokoju. Był zupełnie pusty. Wązkie łóżko składane, mały stolik i kosz na bieliznę stanowiły całe urządzenie. Górny otwór był otwarty, a uwięzionej nie było.
— Tutaj zaszło jakieś łotrostwo, rzekł Holmes, czcigodny ojczulek odgadł zamiary panny Hunter i uprowadził swoją ofiarę.
— Ala jak?
— Przez górny otwór. Zaraz zobaczymy, jak on to urządził.
Wspiął się przy tych słowach na dach.
— Tak jest, zawołał, widać tu długą, lekką drabinkę zaczepioną o rynnę dachową; przy jej pomocy sprawę tę wykonał.
— Ale to niemożliwe, zauważyła panna Hunter, drabiny tej nie było tu jeszcze, kiedy Rucastle’owie odeszli.
— W takim razie wrócił się on jeszcze raz w tym celu. Powiadam pani, że jest to chytry, niebezpieczny człowiek. Nie dziwiłoby mnie też wcale, gdyby to był jego krok, który właśnie słyszę na schodach. Sadzę, Watsonie, że dobrze zrobisz, jeżeli będziesz trzymał rewolwer w pogotowiu.
Ledwie wypowiedział te słowa, gdy wtem niezwykle tęgi, nadęty mężczyzna, z ciężkim kijem w ręce, ukazał się we drzwiach pokoju. Panna Hunter krzyknęła głośno na jego widok i tuliła się do ściany, Holmes natomiast skoczył naprzód i zagrodził mu drogę.
— Nędzniku, krzyknął na niego, gdzie jest twoja córka?
Grubas obejrzał się naokoło, a następnie spojrzał ku górnemu otworowi.
— Z tem pytaniem ja do was się zwracam, łotry i złodzieje! Ale mi nie ujdziecie teraz, mam was w swoich rękach. Ja wam sprawię pożegnanie!
Odwrócił się i zbiegł po schodach na dół, jak tylko mógł najszybciej.
— On pobiegł po psa, zawołała panna Hunter.
— Ja mam rewolwer przy sobie, rzekłem.
— Zamknijmy raczej drzwi od domu, poradził Holmes, i natychmiast zbiegliśmy wszyscy po schodach. Byliśmy jeszcze w sieni, gdy usłyszeliśmy szczekanie psa, a wkrótce potem głośne wołanie o pomoc. Jakiś stary człowiek o czerwonej twarzy i ociężałych ruchach wyszedł, zataczając się, z bocznych drzwi i wołał:
— Kto wypuścił psa?! Od dwu dni nie dostał on żadnego jedzenia. Prędko, prędko na pomoc, póki czas jeszcze!
Rzuciłem się z Holmesem ku drzwiom i biegliśmy przez podwórze, a Toller za nami. Potężna, wściekła głodna bestya zatopiła swój czarny pysk w szyi pana Rucastle’a, który jęcząc wił się na ziemi. Podbiegłem i wypaliłem psu w głowę. Padł nieżywy, ale jego ostre, białe zęby tkwiły jeszcze w potężnych fałdach szyi pana Rucastle’a. Z trudnością oderwaliśmy go od ofiary i zanieśliśmy poranionego, żywego wprawdzie, ale strasznie pokąsanego do domu. Ułożyliśmy go na kanapie w mieszkalnym pokoju, a kiedyśmy otrzeźwionego tymczasem Tollera posłali z zawiadomieniem o tym wypadku do jego żony, zrobiłem, co mogłem, by złagodzić cierpienia zranionego. Staliśmy wszyscy wokoło niego, kiedy drzwi się otwarły i weszła do pokoju wysoka, chuda kobieta.
— Tollerowa! zawołała panna Hunter.
— Tak, panienko. Kiedy pan Rucastle powrócił, wypuścił mnie wpierw, nim poszedł na górę. Ach, szkoda panienko, że mnie panienka nie uwiadomiła o swych zamiarach; byłabym powiedziała, że panienka próżny sobie zadaje trud.
— Ha, zawołał Holmes i spojrzał na nią ostro, prawdopodobnie wie Tollerowa więcej o tem, niż ktokolwiek inny.
— Tak jest, i z chęcią też powiem, co wiem.
— A więc proszę, niech pani usiądzie i opowie nam to wszystko, bo wyznam, że wiele punktów nie jest mi tu zupełnie jasnych.
— Byłabym już dawno wszystko wyjaśniła, gdybym się była mogła wydostać z piwnicy. W razie gdyby ta sprawa miała pójść przed sąd, to niech państwo nie zapominają, że ja stanęłam po stronie państwa, a także z panną Alice dobrze sobie postąpiłam.
— Panna Alice od powtórnego ożenienia się swego ojca nie czuła się już w domu szczęśliwą. Widziała się zawsze poniżoną i nie miała żadnego głosu w domu, ale właściwie źle poczęło jej się dziać dopiero wtedy, kiedy zaręczyła się z panem Frowlerem. O ile słyszałam, posiadała panna Alice majątek, przekazany jej testamentem matki, ale była zbyt łagodną i dobroduszną, aby się go dopominać, i pozostawiła go w całości w rękach pana Rucastle’a. Ten wiedział zaś dobrze, że mógł z nią robić, co chciał; kiedy atoli spostrzegł tę możliwość, że przyjdzie jej małżonek i zażąda wszystkiego, czego się prawnie mógł domagać, wtedy ojciec uważał za stosowne, zatrzasnąć drzwi. Domagał się od niej wystawienia pisma, na podstawie którego przysługiwałoby mu prawo używania jej majątku, bez względu na to, czyby wyszła za mąż, czy nie. Kiedy nie chciała tego uczynić, męczył ją tak długo, aż dostała gorączki nerwowej, tak że przez sześć tygodni była między życiem a śmiercią. Przyszła wprawdzie wreszcie do siebie, ale pozostał z niej cień tylko, a piękne włosy ucięto jej. Ale to zupełnie nie zmieniło postanowienia jej narzeczonego i pozostał jej nadal wiernym.
— Dzięki za wiadomości, rzekł Holmes, wyjaśniła mi pani sprawę do tego stopnia, że reszty mogę się zupełnie domyślić. Nieprawda, pan Rucastle przeszedł następnie do swego systemu zamykania?
— Tak jest.
— I sprowadził pannę Hunter z Londynu, aby się uwolnić od przeszkadzającego mu pana Frowlera?
— Tak jest.
— Pan Frowler atoli, ciągnął Holmes dalej, oblegał dom z wytrwałością wiernego kochanka i potrafił brzęczącymi lub też innymi argumentami pozyskać panią dla swego interesu — nieprawda?
— Pan Frowler był bardzo uprzejmym i szczodrym, odrzekła Tollerowa wymijająco.
— I dlatego starał się o to, ażeby pani dobry mąż miał zawsze podostatkiem co pić, i żeby drabina stała w pogotowiu, skoro tylko gospodarz wyjdzie z domu.
— Doskonale pan odgadł, tak to się właśnie odbyło.
— Jesteśmy rzeczywiście niezwykle pani wdzięczni, powiedział Holmes, bo wyjaśniła nam pani wiele szczegółów, które dotąd jeszcze były niezrozumiałe. Ale oto idzie już lekarz obwodowy z panią Rucastle; zdaje mi się, że będzie najlepiej, jeżeli odwieziemy pannę Hunter do Winchester, bo dłuższy pobyt nasz, jak też i pani, w domu tym nie ma już żadnego widocznego celu.
Tak więc wyjaśniła się tajemnica zagadkowego domu z krwawolistnymi bukami przed bramą. Pan Rucastle uszedł wprawdzie z życiem, ale pozostał człowiekiem złamanym na zawsze, który byt swój zawdzięczał jedynie pełnej poświęcenia pielęgnacyi swej żony. Mieszkają oni ciągle jeszcze razem ze swą starą służbą, która wie tak wiele o przeszłości pana Rucastle’a, że ten nie odważył się jej zmienić. Pan Frowler i jego narzeczona pobrali się w dzień po swej ucieczce w Southampton; on piastuje obecnie miejsce urzędnika na wyspie Mauritius. Co się tyczy panny Violet Hunter, to ku memu dość silnemu rozczarowaniu przyjaciel mój przestał się nią zajmować od tej chwili, kiedy zagadnienie, którego przedmiot stanowiła, zostało rozwiązane; obecnie jest ona kierowniczką prywatnej szkoły w Walsall i, o ile wiem, osiąga w swym zawodzie piękne wyniki.
Natrafiam na bardzo liczne trudności przy wyborze wypadków, mających służyć do tego, aby dać czytelnikowi obraz niezwykłych zdolności umysłowych, jakiemi się przyjaciel mój, Holmes, odznaczał. Jego najbardziej niebywałe wnioskowania i najbystrzejsze badania odnoszą się po większej części do wydarzeń, które same w sobie były tak małoznaczne i powszednie, że nie mogłyby wzbudzić ogólnego zajęcia. Z drugiej strony wydarzało się też niejednokrotnie, że bywał pytany o radę w sprawach bardzo ważnych i o niezwykle dramatycznym przebiegu, ale przy wykryciu przyczyn nie odegrał tak wybitnej roli, jak to ja, jako jego biograf musiałem sobie życzyć. Również w poniżej opowiedzianem zdarzeniu nie odegrał wielkiej roli, a jednak ze względu na niezwykłe, połączone z tą sprawą okoliczności nie mógłbym się zgodzić na brak jej w tym zbiorze.
Był to parny, deszczowy dzień września. Przymknęliśmy do połowy nasze okiennice, a Holmes, leżąc na kanapie, odczytywał ponownie list, który rano otrzymał. Ja sam wprawdzie od czasu mej służby w Indyach uskarżałem się raczej na zimno, jak na gorąco, a jednak nie czułem chęci do żadnego zajęcia. Nawet gazeta mnie nudziła. Posiedzenia parlamentu skończyły się, wszyscy prawie opuścili już miasto, tęskniłem więc za górami i lasami, lub za morskim brzegiem. Przyjaciela mego nie dręczyło żadne takie pragnienie; mnie skłaniała do odkładania zamierzonego wyjazdu na wakacye obawa przed zbyt silnym odpływem z mej kasy, dla niego zaś rozkosze na łonie natury nie przedstawiały żadnego uroku. Pozostawał najchętniej wpośród milionowego miasta Londynu, z którym zrósł się całą swoją istotą, a gdy tylko powstała jakaś pogłoska lub najmniejsze podejrzenie, dotyczące jakiegoś niewyjaśnionego przestępstwa, przemieniał się w ogień i płomień. Dla odmiany zwykł był wprawdzie od czasu do czasu, zamiast śledzić przestępcę w mieście, iść za tajemniczymi śladami aż do wsi, ale, pomimo niezwykłych swych zresztą zdolności, zupełnie nie posiadał zmysłu do odczuwania piękna natury.
Widząc, że Holmes zbyt się zatopił w swym liście, ażeby ze mną gawędzić, upuściłem niezajmujacy dziennik na ziemię, wsparłem się w fotelu i począłem na jawie marzyć. Nagle zbudził mnie z tych rojeń głos mego towarzysza.
— Masz słuszność, Watsonie, rzekł, jest to bardzo nierozsądnie, chcieć w ten sposób rozwiązywać tego rodzaju kwestye sporne.
— Czysta głupota! zawołałem; — w tem uprzytomniłem sobie nagle to, że on odgadł moje najtajniejsze myśli. Zerwałem się i spojrzałem na niego z niezwykłem zdziwieniem.
— Ależ Holmesie, zawołałem, jak to jest możliwe? To przecież przechodzi wszelkie pojęcie.
Zaśmiał się serdecznie Holmes, gdy zobaczył moje zadziwione oblicze.
— Przypominasz sobie pewnie jeszcze, rzekł, jak odczytywałem ci niedawno jedno miejsce z pism Edgara Poego, gdzie jest mowa o pewnym mądrym umyśle, który postępuje za niewypowiedzianemi myślami swego towarzysza? Byłeś skłonny uważać to za wymysł pisarza i nie chciałeś mi wierzyć, kiedy twierdziłem, że ja również czynię to zupełnie mimowolnie i prawie nieustannie.
— Ja to powiedziałem?
— Słowami nie, mój kochany Watsonie, ale było ci to na czole wypisane. Gdy więc teraz właśnie spostrzegłem, że odrzuciłeś dziennik i popadłeś w zamyślenie, wyzyskałem z zadowoleniem tę sposobność, by iść za tokiem twych myśli, a następnie pozwoliłem sobie przerwać go, aby dać ci dowód naszego duchowego związku.
Wyjaśnienie to wcale mi nie wystarczało.
— We wspomnianym przez ciebie przykładzie mądry ten umysł wyprowadził swe wnioski z czynów człowieka, którego śledził. O ile sobie dobrze przypominam, potknął się on o stos kamieni, spojrzał ku gwiazdom, itd. Ja natomiast siedziałem tu spokojnie na krześle i nie dałem ci żadnych punktów oparcia do odczytania myśli.
— W takim razie postępujesz niesprawiedliwie względem siebie. Wszelkie wzruszenia uczuciowe człowieka odzwierciadlają się na jego obliczu, a więc i twoja twarz jest ich wiernem odbiciem.
— Nie będziesz chyba twierdził, że wyczytałeś mi myśli z twarzy?
— Tak jest; szczególnie z wyrazu twych oczu. Prawdopodobnie sam sobie już nie przypominasz, jak popadłeś w zadumę.
— Nie, nie wiem tego.
— Ja ci to zaś opowiem. Zwróciło to moją uwagę, że odrzuciłeś na bok gazetę. Siedziałeś przez chwilę bezmyślnie, następnie skierowałeś wzrok swój na portret generała Gordona, niedawno oprawiony w ramy, a ze zmiany wyrazu twej twarzy dostrzegłem, że myśli twe obrały pewien kierunek, w którym jednak niezbyt długo biegły. Zwróciłeś oczy swe na portret Henry’ego Ward Beechera, który bez ram stoi na twej szafce na książki; następnie spojrzałeś znowu na ścianę. Łatwo było więc odgadnąć twą myśl, że Beecher oprawiony stanowiłby bardzo dobry „pendant“ do Gordona.
— Odgadłeś to zadziwiająco dobrze.
— Dotąd błąd był prawie niemożliwy. Ale teraz powróciłeś do Beechera i wpatrywaniem się weń zdawałeś się być zupełnie pochłonięty. Nie marszczyłeś już wprawdzie brwi, ale przyglądałeś mu się ciągle jeszcze z zamyśleniem — zastanawiałeś się nad przebiegiem jego życia. Musiałeś sobie naturalnie przytem przypomnieć, jakiego podjął się on zadania w obronie Północy w czasie amerykańskiej wojny domowej; przypominam sobie dziś jeszcze, z jakiem oburzeniem wrażałeś się o tem, że wielka część angielskiego narodu zgotowała mu wtedy tak złe przyjęcie. Gdy zaraz potem oderwałeś wzrok od tego obrazu, przypuszczałem, że przyszła ci właśnie na myśl wojna domowa; zaciąłeś wargi, oko twe błysło, ścisnąłeś mimowolnie pięści, nie wątpiłem więc, że myślałeś o bohaterskich czynach, dokonanych po obu stronach w tej straszliwej walce. Ale następnie głęboki smutek osiadł na twych rysach i wstrząsnąłeś głową. Ogarnęły cię myśli o bolesnem, okropnem, a bezużytecznem przelewaniu krwi. Przycisnąłeś ręką dawną swą ranę, i uśmiech zaigrał około twych ust. Zrozumiałeś nagle, jak to w zasadzie jest śmiesznem, rozwiązywać w ten sposób sprawy międzynarodowe. W tej chwili przyznałem ci słuszność i ucieszyłem się widząc, że wszystkie moje wnioski były zgodne z prawdą.
— Najzupełniej zgodne, powiedziałem, ale sprawa ta mimo twego wyjaśnienia wcale nie stała się dla mnie zrozumialszą.
— Była to tylko zabawka dla zabicia czasu, mój kochany Watsonie, o której byłbym ci nic nie mówił, gdybyś tak przed chwilą trochę niedowierzająco na mnie nie spojrzał. — Ale zdaje mi się, że powstaje świeży powiew wiatru. Może poszlibyśmy na wieczorną przechadzkę po ulicach Londynu?
Miałem pod dostatkiem siedzenia w naszym ciasnym mieszkalnym pokoju i z chęcią poszedłem za jego wezwaniem. Przez trzy godziny chodziliśmy nad brzegiem i po Fleet-Street i przypatrywaliśmy się różnorodnym zajęciom ludzkim, jakie tam ciągle można dostrzegać. Holmes popuścił wodze swemu darowi obserwacyi; jego ciekawe rozmowy i bystre uwagi zajmowały mnie i bawiły też w wysokim stopniu.
Dopiero około dziesiątej godziny wróciliśmy na Baker-Street. Przed naszą bramą czekała jednokonka.
— Hm! Lekarski powóz, jak widzę, powiedział Holmes. Prawdopodobnie jakiś lekarz praktykujący — dopiero krótki czas w swym zawodzie, ale ma już wiele do czynienia. Zapewna szuka u nas porady. Szczęście, żeśmy w sam czas powrócili do domu.
Znałem dostatecznie mego przyjaciela, aby się nie dziwić zbytnio jego wnioskom. Torebka z chirurgicznymi przyrządami, która wisiała we wnętrzu powozu, oświetlona przez latarnie, zdradziła mu te wszystkie szczegóły. W naszem oknie na górze zobaczyliśmy światło, znak, że późne odwiedziny nas się tyczyły. Wszedłem za Holmesem do naszego mieszkania nie bez pewnej ciekawości, czego mój pan kolega mógł o tej godzinie u nas szukać.
Kiedyśmy weszli, powstał z krzesła blady mężczyzna, o chudej twarzy i jasnych bokobrodach. Mógł liczyć mniej więcej trzydzieści cztery lat, lecz jego niezdrowa cera i zapadłe policzki świadczyły o sposobie życia, które siły jego strawił i pozbawił go przedwcześnie młodości. Zachowanie się jego było trwożliwe i niepewne, a jego szczupła, biała ręka, którą przy powstaniu oparł o gzyms nad kominkiem, odpowiednią byłaby raczej dla artysty, niż chirurga. Miał na sobie czarną narzutkę i ciemne spodnie, a tylko krawatka jego była nieco barwną.
— Dobry wieczór, panie doktorze, przemówił do niego przyjaźnie Holmes; dobrze, że nie potrzebował pan czekać na nas dłużej, jak parę minut.
— Pan mówił zapewne z moim woźnicą?
— Nie, poznaję to po świetle na bocznym stoliku. Proszę, niech pan zajmie miejsce i powie mi, czem mogę panu służyć.
— Pozwoli pan, że się panu przedstawię. Jestem Dr. Percy Trevelyan i mieszkam przy Brook-Street 403.
— Czy to pan może jest autorem rozprawy o „niedostrzegalnych chorobliwych przemianach w ustroju nerwowym“? zapytałem.
Blade jego policzki zaróżowiły się z zadowolenia, gdy usłyszał, że jego dzieło jest mi znane.
— Tak rzadko się to trafia, żeby ktoś wspomniał o mej pracy, rzekł; myślałem już, że poszła całkiem w zapomnienie. Mój nakładca wyraża się z wielką niechęcią o jej pokupności. Pan zapewne również poświęca się medycynie?
— Byłem dawniej wojskowym lekarzem.
— Choroby nerwowe były już od dawna dla mnie zajmujące; byłbym najchętniej obrał je sobie jako swoją specyalność, ale dla zarobku naturalnie musi się brać, co się tylko trafi. — Ale to nie należy do rzeczy, panie Holmes, a ja sobie mogę pomyślić, jak drogocenny jest pański czas. W mojem mieszkaniu przy Brook-Street zdarzyły się dziwne wypadki, a cała ta sprawa tak dalece się dziś wieczorem zaostrzyła, że nie chciałem ani godziny dłużej zwlekać z udaniem się do pana z prośbą o poradę i pomoc.
Sherlock Holmes usiadł i zapalił swą fajkę.
— Jestem gotów do wszelkich usług, rzekł, proszę, niech mi pan możliwie jak najdokładniej opowie, co pana zaniepokoiło.
— Wchodzą tu prócz tego w grę rozmaite bardzo małoznaczące okoliczności, — prawie wstydzę się o tem mówić. A jednak sprawa ta jest dla mnie zupełnie niezrozumiałą, bo przybrała wkońcu tak niezwykły obrót, że muszę panu dokładnie cały stan rzeczy przedstawić, aby pan sam mógł osadzić, co tu stanowi istotę tego, a co jest szczegółem ubocznym.
— Muszę zacząć opowiadanie od czasu mych studyów. Profesorowie londyńskiego uniwersytetu, na który uczęszczałem, pokładali we mnie wielkie nadzieje; mogę to powiedzieć zupełnie bez zamiaru chwalenia się. Po złożeniu egzaminu prowadziłem w dalszym ciągu moje naukowe badania i otrzymałem posadę asystenta w Kings-College-Hospital. Moje badania nad chorobliwymi objawami przy katalepsyi wzbudziły wielkie zajęcie, a równocześnie przyznano mi także nagrodę Pinkertona i wielki medal za moją rozprawę o zmianach w ustroju nerwowym, o której przyjaciel pański właśnie przed chwilą wspomniał. Nie jest to żadną przesadą, jeśli mówię, że mi wtedy świetną przepowiadano przyszłość.
— Największą przeszkodą, jaka mi stała na drodze, był brak pieniędzy. Specyalista, który chce pozyskać rozgłos, musi wynająć mieszkanie przy jednej z najgłówniejszych ulic Cavendish-Square, gdzie czynsze są wyśrubowane do nieprawdopodobnej wysokości i urządzenie kosztuje wielkie sumy. Trzeba także trzymać sobie powóz i konie, a przez parę lat żyć tylko ze swych procentów. O tem wszystkiem nie mogłem nawet myśleć; mogłem się tylko chyba spodziewać, że przez jakie dziesięć lat tyle zaoszczędzę, abym mógł rozpocząć samoistną praktykę. Nagle atoli otworzyły się dla mnie zupełnie nowe, niespodziane widoki.
— Pewnego ranka wszedł do mego pokoju jakiś, zupełnie mi nieznany pan, nazwiskiem Blessington, i zaczął bez żadnego wstępu:
— Czy to pan jesteś tym Percy Trevelyanem, który złożył tak znakomicie egzamin i otrzymał niedawno wielką nagrodę?
— Ukłoniłem mu się.
— Niech mi pan swobodnie i otwarcie odpowiada, ciągnął dalej, bo może to być dla pana bardzo korzystne; ma pan dostateczne uzdolnienie, ażeby zrobić szczęście, ale czy posiada pan w równej mierze taktowny sposób zachowania się?
— Było to dziwne pytanie. Sadzę, że mi go nie brak, odrzekłem, śmiejąc się.
— Nie ma pan żadnych złych nawyczek? Nie ma pan skłonności do trunków, co?
— Ależ, mój panie! zawołałem.
— Niech się pan nie gniewa. Ma pan zresztą słuszność, ale ja się muszę o to zapytać. — Powiedz mi pan przecie, dlaczego pan przy swoich zdolnościach nie rozpoczyna własnej praktyki?
— Wzruszyłem ramionami.
— Nuże śmiało, niech mi pan to wyzna, ciągnął dalej szybko. Jest to zapewne stara historya. Ma pan więcej w głowie, jak w kieszeni, prawda? — A coby pan na to powiedział, gdybym panu dopomógł do rozpoczęcia praktyki lekarskiej przy Brook-Street?
— Spojrzałem na niego osłupiały ze zdziwienia.
— Niech to będzie panu wiadome, że czynię to nie dla pańskiego, ale dla mego własnego dobra, zawołał. Wyznam panu otwarcie, jaką miałem przy tem myśl, a jeśli się pan na to zgodzi, będę zadowolony. Chciałbym mianowicie umieścić mój mały kapitał i pragnę u pana go złożyć.
— Ale dlaczego? — wybełkotałem.
— Przecież to jest taka dobra spekulacya, jak każda inna, a w każdym razie bezpieczniejsza.
— Czegoż więc pan odemnie żąda?
— To panu wyjaśnię. Ja najmuję dom, urządzam go, płacę służbę i wszystkie wydatki na utrzymanie domu. Pan nie potrzebuje nic więcej czynić, jak tylko siedzieć na fotelu w swym pokoju do przyjęć. Dostanie pan także odemnie pieniądze na wszystkie swoje codzienne wydatki. Zato odda mi pan codziennie trzy czwarte swoich dochodów, resztę zaś pan sobie zatrzyma.
— Tak opiewała ta dziwna propozycya, zrobiona mi przez pana Blessingtona; nie potrzebuję chyba opowiadać, jak długo sprawę tę omawialiśmy i jak się wreszcie na to zgodziliśmy. Krótko mówiąc — sprowadziłem się do nowego mieszkania prawie pod tymi samymi warunkami, jakie postawił. On sam mieszkał przy mnie, jako ciągły pacyent, i używał dwa najlepsze pokoje na pierwszem piętrze dla siebie na sypialnię i zwykły pokój mieszkalny. Ponieważ cierpiał na wadę sercową, dlatego zdawało mu się, że potrzebuje ciągłej lekarskiej opieki. Był to dziwny człowiek, który nienawidził towarzystwa i bardzo rzadko wychodził. W codziennych swych zajęciach nie kierował się żadną regułą, pod jednym tylko względem był niezwykle punktualny. Zwykł był mianowicie każdego wieczora zjawiać się o tej samej godzinie w moim pokoju do przyjęć, przeglądać książki, wypłacać mi za każdą zarobioną gwineę pięć szylingów i trzy pensy, resztę zaś zabierał, aby ją schować w żelaznej skrzyni na pieniądze, która stała w jego pokoju.
— Mogę powiedzieć z całą stanowczością, że nie miał nigdy powodu użalać się na swój pomysł spekulacyjny. Powodziło mi się od samego początku. Dobra sława, którą sobie zdobyłem już w szpitalu, jak też parę udałych prób leczenia, zjednały mi wkrótce wielki rozgłos, a przez ostatnie dwa lata zrobiłem go majętnym człowiekiem.
— Tyle musiałem panu opowiedzieć, panie Holmes, o swej przeszłości i o swych stosunkach z Blessingtonem. Teraz przejdę do wydarzeń, które skłoniły mnie do odwiedzenia pana dziś wieczór.
— Przed kilku tygodniami wszedł raz do mnie Blessington niezwykle wzburzony i opowiadał o popełnionej kradzieży z włamaniem w Westend. Mojem zdaniem niepokoił się on tem zupełnie zbytecznie, uważałem też to za wcale niepotrzebne, że kazał natychmiast u wszystkich okien i drzwi zbadać i wzmocnić zamki i zasuwki. Przez ośm dni nie mógł się uspokoić; spoglądał ciągle ukradkiem na ulicę, zaprzestał nawet swej krótkiej przedobiedniej przechadzki i zupełnie nie wychodził z domu. Zachowanie się jego robiło wrażenie, jakby był w ciągłej śmiertelnej trwodze przed jakiemś niebezpieczeństwem. Na wszystkie moje pytania odpowiadał on tylko takiemi osobistemi obelgami, że odeszła mi chęć dotykać powtórnie tego tematu. Z czasem lęk jego zwolna znikał i powracał już do swego dawnego trybu życia, gdy wtem zaszedł wypadek, który go niezwykle przybił i doprowadził do tego opłakanego stanu, w jakim się teraz znajduje.
— Powód do tego był następujący: Przed dwoma dniami otrzymałem to pismo bez adresu i daty, które panu odczytam.
Pewien rosyjski szlachcic, zamieszkały obecnie w Anglii, cierpi już od wielu lat na napady katalepsyi. Dlatego uprasza łaskawie o pomoc lekarską Dra Trevelyana, który w tym względzie jako powaga jest powszechnie znany. Przybędzie on do pana Doktora jutro wieczorem o godzinie kwadrans na siódmą i uprasza Go o ułożenie sobie czasu tak, żeby Go można zastać w domu.
— List ten miał dla mnie tem większe znaczenie, że badanie katalepsyi szczególnie wskutek rzadkości tej choroby jest utrudnione. Kiedy więc służący o oznaczonej godzinie wpuścił mego obcego pacyenta, oczekiwałem go już z ciekawością.
— Był to starszy, szczupły mężczyzna o uczciwym, ale dość zwyczajnym wyglądzie — nie mający w sobie nic z rosyjskiego magnata. Towarzysz jego, uderzająco miły, smukły, młody człowiek o ciemnych, ponurych rysach twarzy i prawdziwie herkulicznej budowie ciała, zrobił na mnie o wiele większe wrażenie. Gdy weszli, podpierał on starego i podprowadził go aż do krzesła. Z jego zewnętrznego wyglądu niktby się nie domyślił tak czułej troskliwości.
— Wybaczy pan, panie doktorze, że ja również przychodzę, przemówił po angielsku z lekkim obcym akcentem. Jest to mój ojciec, o którego zdrowie jestem w wysokim stopniu zaniepokojony.
— Wzruszony tak wielką synowską miłością, zapytałem: Może pan życzy sobie być obecnym przy badaniu?
— Za nic w świecie, zawołał stanowczo. Gdyby mój ojciec dostał swój straszliwy napad, a jabym się musiał na to patrzeć — to zdaje mi się, żebym tego nie przeżył. Mój własny ustrój nerwowy wcale nie należy do najsilniejszych. Jeżeli pan pozwoli, to cofnę się tymczasem do poczekalni, nim pan chorobę mego ojca zbada.
— Nie miałem naturalnie nic przeciwko temu, i młody człowiek wyszedł. Następnie wypytywałem się szczegółowo mego pacyenta o jego chorobę i zapisywałem sobie wszystko dokładnie. Starszy pan nie posiadał wcale zbyt bystrego rozsądku i dawał mi przeważnie dość niewyraźne odpowiedzi, co przypisywałem niedokładnej znajomości języka angielskiego. Lecz nagle, kiedy byłem jeszcze zajęty pisaniem, przestał odpowiadać na moje pytania, a kiedy się do niego obróciłem, zobaczyłem ku swemu przerażeniu, że siedział na krześle prosto, jak świeca; twarz, którą do mnie zwrócił, była zupełnie strętwiałą i martwą. Zagadkowe nieszczęście ponownie go dotknęło.
— Pierwszemi memi uczuciami były, jak powiedziałem, litość i trwoga. Lecz następnie, czego nie zaprzeczę, ogarnęło mnie zadowolenie fachowca. Zanotowałem puls i ciepłotę mego pacyenta, zbadałem strętwienie jego muskułów i ich odruchy. Wszystkie wyniki zgadzały się zupełnie dokładnie z mojemi spostrzeżeniami, tyczącemi się dawniejszych wypadków; nie dostrzegałem żadnej różnicy. Ponieważ zaś w podobnym stanie wdychiwanie amylowego nitrytu oddało już dobre przysługi, chciałem więc także teraz doświadczyć jego skuteczności. A że flaszeczka stała na dole w laboratoryum, pozostawiłem mego pacyenta, siedzącego na krześle, i zbiegłem na dół, aby ją przynieść. Musiałem chwilę jakaś tego środka szukać i powróciłem dopiero mniej więcej po pięciu minutach. A teraz niech pan sobie wyobrazi moje zdumienie, gdy pokój zastałem pusty — chory znikł.
— Naturalnie rzuciłem się natychmiast ku poczekalni. Syna także nie było. Drzwi od mieszkania przez cały dzień nie zamykano. Mój służący, który zwykle wpuszcza gości, jest jeszcze nowy i niebardzo przytomny. Zwykle czeka on na dole i biegnie dopiero wtedy na górę, aby gości wyprowadzić, gdy ja zadzwonię na niego ze swego pokoju. On nic nie słyszał i sprawa pozostała dla mnie zagadkową.
— Wkrótce potem powrócił Blessington ze swej przechadzki, lecz ja nie wspomniałem mu nic o tym wypadku. Wyznam otwarcie, że w ostatnich czasach wogóle o ile możności jak najbardziej go unikałem.
— Byłem naturalnie przekonany, że nie ujrzę już nigdy ani Rosyanina ani jego syna; ale dziś wieczorem ku mojemu zdziwieniu zjawili się obaj w moim pokoju zupełnie tak, jak pierwszego razu, i o tej samej godzinie.
— Muszę pana prosić o usprawiedliwienie, panie doktorze, rzekł mój pacyent, że wyszedłem wczoraj tak bez pożegnania.
— Byłem tem rzeczywiście niemało zdziwiony, odparłem.
— Musi pan wiedzieć, mówił dalej, że kiedy się obudzę po takim napadzie, nie pamiętam nic, co przedtem zaszło. Musiałem więc zapewne w czasie pańskiej nieobecności jeszcze w napół świadomym stanie wyjść z pańskiego mieszkania na ulicę.
— A ja, mówił syn, widząc, że mój ojciec przechodzi obok drzwi poczekalni, nie myślałem naturalnie nic innego, jak to, że wizyta się skończyła. Dopiero kiedyśmy przybyli do domu, dowiedziałem się o prawdziwym stanie rzeczy.
— Ależ nie stało się przecież przez to jeszcze żadne nieszczęście, odrzekłem, śmiejąc się. Podrażnił pan tylko moją ciekawość zbadania przyczyny tego. Gdyby więc pan, mój panie, był łaskaw udać się znowu do poczekalni, to moglibyśmy tak nagle przerwane badanie dalej prowadzić.
— Może przez pół godziny mówiłem ze starym panem o objawach jego choroby, zapisałem mu lekarstwo i widziałem, jak się wraz ze swym synem oddalił.
— Powiedziałem już panu, że Blessington o tym czasie odbywał swoją zwykłą przechadzkę. Wkrótce też powrócił i słyszałem, jak wchodził na schody. Po niedługim czasie atoli zbiegł znowu i wpadł do mego pokoju, jakby oszalały z trwogi i przerażenia.
— Kto był u mnie w pokoju? zawołał.
— Nikt, odrzekłem.
— To jest bezczelne kłamstwo! krzyczał. Chodź pan i przekonaj się pan sam.
— Uważałem za stosowne nie odpowiadać zupełnie na jego obelżywe słowa, bo z przerażenia zdawał się prawie odchodzić od zmysłów. Kiedy z nim wyszedłem na górę, pokazał mi rozmaite ślady nóg na jasnym chodniku.
— Czy mają one odemnie pochodzić? zawołałem.
— Ślady były na to zbyt wielkie i widocznie całkiem świeże. Jak panu wiadomo, padał dziś popołudniu walny deszcz, i oprócz Rosyan nie miałem żadnych innych gości. — Nie można więc było nic innego przypuścić, jak to, że młodszy z nich z jakiegoś mi nieznanego powodu wyszedł z poczekalni do mieszkania Blessingtona. podczas gdy ja zajęty byłem jego ojcem. Nic z miejsca nie ruszono ani nie wzięto, a ślady nóg stanowiły jedyny dowód, że ktoś rzeczywiście był w pokoju.
— Blessington był niezmiernie wzburzony wypadkiem tym, który naturalnie na każdym musiałby wywrzeć wrażenie. Opadł z głośnym płaczem na swoje krzesło i zaledwie był w stanie wyjąkać jakieś zrozumiałe zdanie. Na jego życzenie postanowiłem pana, panie Holmes, prosić o radę; sprawa jest rzeczywiście wielce niezwykłą, choć stanowczo on jej zbyt wielkie przypisuje znaczenie. Gdyby pan był tak dobry, pojechać ze mną zaraz do mego mieszkania, to możeby się Blessington nieco uspokoił. Ażeby się panu mogło udać wyjaśnić to dziwne zdarzenie, odważę się powątpiewać o tem.
Sherlock Holmes przysłuchiwał się temu długiemu opowiadaniu z tak wytężoną uwagą, że widziałem dobrze, jak bardzo sprawa go zajęła. Wprawdzie rysy jego twarzy pozostały nieruchome, jak zawsze, ale powieki opadały na jego oczy coraz bardziej, i wznosił się coraz gęstszy dym z jego fajki przy każdym niespodziewanym zwrocie w tej historyi. Zaledwie lekarz skończył, Holmes nie mówiąc ani słowa, zerwał się, wcisnął mi mój kapelusz do ręki, swój wziął ze stołu i wyszedł z doktorem Trevelyanem. Po upływie kwadransu stanęliśmy przed jego domem mieszkalnym przy Brook-Street, który był ponury i brzydki, jak wszystkie inne domy handlowe w West-end. Wpuścił nas służący i szliśmy po schodach, wyścielonych chodnikiem, na górę.
Wtem stało się coś całkiem niespodziewanego. Lampa na piętrze nagle zgasła, a w ciemności usłyszeliśmy chrapliwy, drżący głos, wołający do nas:
— Mam rewolwer w ręku i strzelam, jeśli się zbliżycie.
— Ależ zaprzestań pan tych głupstw, panie Blessington, zawołał Trevelyan rozgniewany.
— A więc to pan, panie doktorze, rzekł głos tonem wielkiej ulgi. Ale tamci obaj panowie — czy są rzeczywiście tymi, za których się podają?
Jego bystry wzrok starał się przeniknąć ciemność, o ile to było tylko możliwe.
— Tak, słusznie, mogą panowie wejść, odezwał się wreszcie; bardzo mi przykro, że musiałem panów trudzić swoimi środkami ostrożności.
Zapalił znowu lampę gazową i zobaczyliśmy przed sobą dziwnego człowieka, którego wygląd zewnętrzny jeszcze wyraźniej, aniżeli jego głos przedtem, wskazywał na to, jak rozstrojone były jego nerwy. Cienkie, siwawe włosy stanęły mu na głowie z wewnętrznego wzruszenia, miał chorobliwą cerę i musiał zapewne w ostatnich czasach bardzo schudnąć, bo skóra na szyi i policzkach całkiem mu obwisła, choć mógł ciągle jeszcze uchodzić za tęgiego człowieka. W ręku trzymał rewolwer, który schował do kieszeni, kiedy się do nas zbliżył.
— Dobry wieczór, panie Holmes, rzekł, bardzo panu dziękuję za odwiedziny. Nikt nie potrzebuje z pewnością pańskiej rady tak koniecznie jak ja. Prawdopodobnie opowiedział już panu doktor Trevelyan o zuchwałem naruszeniu spokoju domowego, jakiego się względem mnie dopuszczono.
— Tak jest, odrzekł Holmes. A cóż to za jedni są ci obaj, panie Blessington, i co ich skłania do tego, żeby pana niepokoić?
— Tak, widzi pan, odpowiedział zapytany z nerwowym pośpiechem, jest to pytanie, na które nie da się tak łatwo odpowiedzieć. Pan zapewne sam będzie umiał znaleść na to odpowiedź.
— Czy to ma znaczyć, że pan tego nie wie?
— Proszę, niech pan wejdzie. Niech pan będzie łaskaw przyjrzeć się temu bliżej.
Wprowadził nas do swej przestronnej i wygodnie urządzonej sypialni i wskazał na czarą skrzynię, stojącą u wezgłowia łóżka.
— Nie byłem nigdy bogatym człowiekiem, panie Holmes, rzekł, odważyłem się w całem swem życiu na jedną tylko spekulacyę pieniężną, jak to panu doktor Trevelyan może opowiedzieć. Nie mam żadnego zaufania do bankierów i nigdybym tym ludziom pieniędzy nie powierzył. Mówiąc zaś miedzy nami, to całe moje mienie przechowane jest w tym kufrze, może więc pan sobie wyobrazić mój niepokój, gdy nieznani ludzie w zagadkowy sposób wdzierają się do mego pokoju.
Holmes spojrzał na Blessingtona przenikliwym wzrokiem i potrząsnął głową.
— Jeżeli pan stara się mnie oszukać, nie mogę panu nic pomódz.
— Ależ ja panu przecież wszystko otwarcie wyznałem.
Holmes odwrócił się z gniewną miną ku wyjściu.
— Dobranoc, doktorze Trevelyan, rzekł.
— A dla mnie nie ma pan żadnej rady? jęknął Blessington złamanym głosem.
— Mogę panu tylko poradzić mówić prawdę.
Wkrótce wyszliśmy i wracaliśmy do domu. Minęliśmy już Oxford-Street, a towarzysz mój nie zrobił o tem jeszcze najmniejszej wzmianki.
— Bardzo mi przykro, Watsonie, że cię napróżno trudziłem, rzekł wreszcie. A jednak wypadek ten jest istotnie bardzo zajmujący.
— Zupełnie nie mogę być z tego bardzo mądry, wyznałem.
— Jest to przecież jasne, jak na dłoni, że dwaj mężczyźni — może i więcej, ale dwaj w każdym razie — chcieliby dostać w swe ręce pana Blessingtona; jestem przekonany, że młodszy z nich tak pierwszy raz, jak i drugi, był w pokoju Blessingtona, podczas gdy jego pomocnik podstępnym sposobem starał się ściągnąć na siebie całą uwagę doktora.
— Ale katalepsya?
— Zręczne oszustwo, Watsonie, choć nie śmiałem powiedzieć tego w oczy panu specyaliście. Właśnie ta choroba da się bardzo łatwo naśladować. Ja sam to już próbowałem.
— A cóż dalej?
— W obu wypadkach trafiło się to zupełnie przypadkowo, że Blessington był właśnie nieobecny. Wybrali oni niezwykłą godzinę do swych odwiedzin widocznie w tym celu, ażeby żadnego innego pacyenta nie było w poczekalni. Lecz nie wiedzieli, że o tej porze właśnie Blessington codziennie wychodził; przeto zdaje mi się, że z jego zwyczajami są mało obeznani. Gdyby im szło tylko o zdobycz pieniężną, to byliby przynajmniej próbowali znaleść jego pieniądze. Można zaś każdemu człowiekowi wyczytać nieomylnie z twarzy, kiedy się lęka o swą własną skórę. Jest to nadto niemożliwe, żeby miał wrogów, którzyby go z taką zaciekłością ścigali, a on sam żeby ich nie znał. Dlatego uważam to za pewne, że on tych ludzi zna i tylko z jakichś powodów nie chce się do tego przyznać. Tymczasem jest to możliwe, że zastaniemy go jutro w usposobieniu, skłonniejszem do zwierzeń.
— Można przypuścić tu jeszcze jedną możliwość, rzekłem. Jest ona wprawdzie w wysokim stopniu nieprawdopodobną, ale przecie można sobie pomyślić, że przygoda z kataleptycznym Rosyaninem i jego synem jest czystym wymysłem, i że Trevelyan sam w jakimś celu był w pokoju Blessingtona.
Przy świetle gazowej latarni zobaczyłem, z jakiem zadowoleniem uśmiechnął się Holmes na mój śmiały pomysł.
— Mnie również przyszło na myśl najpierw takie rozwiązanie tego zagadnienia, mój chłopcze, rzekł. Ale wkrótce przekonałem się o prawdziwości zeznań doktora. Młodszy mężczyzna zostawił na schodach tak wyraźne ślady nóg, że zupełnie nie potrzebowałem iść dopiero do pokoju, aby się im przyjrzeć. Trzewiki jego są w palcach szerokie, a nie tak wązkie, jak u Blessingtona, a nadto prawie o półtora cala dłuższe od trzewików doktora. Nie ulega więc najmniejszej wątpliwości, że jest to ktoś obcy, i sądzę, że przyznasz mi słuszność. Teraz zaś prześpijmy tę sprawę; bardzoby mnie to dziwiło, gdybyśmy jutro rano nie otrzymali nowych wiadomości z Brook-Street. —
Przepowiednia Sherlocka Holmesa miała się wkrótce spełnić w bardzo tragiczny sposób. Następnego dnia rano, około godziny pół do ósmej, kiedy jeszcze szarzało na dworze, zobaczyłem go stojącego w szlafroku obok mego łóżka.
— Na dole czeka na nas dorożka, Watsonie, rzekł.
— Cóż się stało?
— Idzie tu o sprawę z Brook-Street.
— Czy zaszło coś nowego?
— Prawdopodobnie.
Holmes otworzył okiennicę.
— Popatrz tutaj — kartka z notesu, a na niej ołówkiem nagryzmolone:
„Na miłość boską, przybywaj pan jak najprędzej! — P. T.“ Nasz przyjaciel, doktor, pisał to w straszliwem wzburzeniu. Zbieraj się szybko, stary chłopcze, bo to bardzo nalegające wołanie o pomoc.
Może w kwadrans później byliśmy znowu w mieszkaniu doktora. Wybiegł naprzeciw nas okropnie zrozpaczony.
— To dopiero nieszczęście! zawołał, trzymając się oboma rękami za głowę.
— Co się stało?
— Blessington popełnił samobójstwo.
— Doprawdy?
— Tak, dziś w nocy się powiesił.
Doktor szedł naprzód, i weszliśmy za nim do jego poczekalni.
— Ogarnęło mnie całego takie przerażenie, że nie wiem prawie, co czynię, wolał. Policya jest już na górze.
— Kiedy pan to spostrzegł?
— Każdego ranka zanosi się mu na górę filiżankę herbaty. Kiedy około siódmej godziny służąca weszła do pokoju, zobaczyła, co zaszło. Przywiązał sznur do gwoździa w powale, gdzie zwykle wisi wielka lampa, a następnie zeskoczył z tego samego kufra, który nam wczoraj pokazywał.
Holmes stał głęboko zamyślony.
— Jeżeli pan pozwoli, rzekł wreszcie, to zbadałbym na górze istotny stan rzeczy.
Wyszliśmy po schodach na górę, a doktor nam towarzyszył.
Kiedyśmy weszli do sypialni, przedstawił się oczom naszym straszliwy widok. Blessington, zawieszony na sznurze, był prawie niepodobny do człowieka. Szyja jego była tak silnie naciągnięta, jak u oskubanego koguta, a w przeciwieństwie do niej wydawała się reszta ciała tem więcej nabrzmiałą i zniekształconą. Był odziany tylko w swą długą koszulę nocną, z której wyglądały strętwiałe i sztywne nogi i przeguby u nóg. Obok zwłok stał ostro wyglądający urzędnik policyjny, który robił zapiski w swym notesie kieszonkowym.
— Ach to pan, panie Holmes, zawołał on, kiedy wszedł mój przyjaciel, bardzo mnie to cieszy.
— Dzień dobry Lanner, odrzekł Holmes. Zapewne nie będzie pan sądził, że ja tu chcę się wcisnąć, jako zupełnie niepowołany. Czy wie pan już coś o tem, co poprzedziło ten smutny koniec?
— Tak, udzielono mi niektórych szczegółów.
— Czy ma pan już co do tego jakieś zdanie?
— O ile widzę, to człowiek ten postradał ze strachu zmysły. Przez całą noc leżał w łóżku i spał, jak widać to po silnych odciskach na poduszce. Samobójstwo popełnia się najczęściej około godziny piątej rano. Czas ten także on prawdopodobnie wybrał, aby się powiesić. Czyn ten wykonał z całym rozmysłem.
— Ze strętwienia muszkułów można wywnioskować, że musi on być już trzy godziny martwym, zauważyłem.
— Czy znalazł pan może coś szczególnego w pokoju? dowiadywał się Holmes.
— Na umywalni leżał świder i kilka śrub. Nadto palił bardzo dużo cygar w nocy. Tutaj są cztery niedopałki z cygar, jakie znalazłem na kominku.
— Hm, rzekł Holmes. Niema tu gdzie jego cygarniczki?
— Nie, nie widziałem żadnej.
— Albo jego papierośnicy?
— Znalazłem ją w surducie.
Holmes otworzył ją i powąchał jedyne cygaro, jakie jeszcze zawierała.
— To jest hawanna, rzekł, a inne należą do tego dziwnego gatunku, jaki Holendrzy z Indyi Wschodnich do nas sprowadzają. Są w stosunku do swej długości niezwykle cienkie i przeważnie owinięte w słomę.
Zbadał wszystkie niedopałki za pomocą swego kieszonkowego szkła powiększającego.
— Dwa z nich palono przez cygarniczkę, a dwa bez niej, rzekł. Dwa obcięto trochę tępym nożem, a dwa inne odgryziono bardzo ostrymi zębami. Tu wcale nie zaszło samobójstwo, panie Lanner. Człowiek ten został według dobrze obmyślonego planu przez kilku łotrów z zimną krwią zamordowany.
— Niemożliwe! zawołał urzędnik policyjny.
— Dlaczego?
— Pocóżby zbrodniarze wybrali dla swej ofiary tak niewygodny rodzaj śmierci?
— Będziemy musieli to zbadać.
— Jak mogli oni wejść do wnętrza?
— Przez bramę.
— Sztaba żelazna była przecież rano założona.
— Założono ją napowrót, gdy dom opuścili.
— Skąd pan to wie?
— Dostrzegłem ślady ich nóg. Przepraszam pana na chwilę, ale może będę panu mógł potem powiedzieć coś bliższego.
Zbliżył się do drzwi, zbadał zamek we właściwy mu sposób, wyjął klucz, tkwiący we wewnętrznej stronie zamku, i przyjrzał się mu również uważnie. Także łóżko, chodnik, krzesła, gzyms nad kominkiem, zwłoki i sznur poddał dokładnemu zbadaniu. Następnie odcięliśmy nieszczęśliwego przy pomocy policyjnego urzędnika i w milczeniu okryliśmy zwłoki prześcieradłem.
— Skąd wziął on ten sznur? zapytał Holmes.
Trevelyan wyciągnął z pod łóżka zwiniętą linę.
— Jest to kawałek z tej tutaj, rzekł. Blessington lękał się ciągle niebezpieczeństwa pożaru i miał obok siebie zawsze w pogotowiu linę ratunkową, w razie gdyby schody poczęły się palić.
— Zaoszczędziło to im wiele trudu, nadmienił Holmes w zamyśleniu. Tak, cały stan rzeczy jest zupełnie jasny, i byłoby to zupełnie naturalnem, jeślibym dziś popołudniu mógł już wykryć także pobudki tej zbrodni. Wezmę tylko podobiznę Blessingtona, stojącą na gzymsie nad kominkiem, może mi to ułatwi moje badania.
— Ależ pan nam przecie jeszcze nic nie wyjaśnił; zawołał doktor.
— Co do kolejnego po sobie następstwa wypadków nie można mieć chyba już żadnych wątpliwości. — Trzech ludzi brało udział w tej zbrodni, ów młody człowiek, rzekomy jego ojciec i ktoś trzeci, co do którego jeszcze nie wiem nic pewnego. Obaj pierwsi odgrywali rolę rosyjskiego szlachcica i syna tegoż, jesteśmy więc w stanie ich opisać. Zostali oni przez swego pomocnika wpuszczeni do domu. Radzę więc panu, panie Lanner, uwięzić służącego, który, jak słyszę, jest niedawno dopiero u pana doktora.
— Człowieka tego nie można nigdzie znaleźć, rzekł Trevelyan, kucharka i pokojówka napróżno już go szukały.
Holmes wzruszył ramionami.
— Odegrał on dość znaczną rolę w tej tragedyi. Ci trzej ludzie szli cicho na palcach schodami, naprzód stary, następnie młody, a nieznajomy na końcu.
— Ależ drogi Holmesie! zawołałem.
— Pomyłka jest tutaj wykluczoną; już wczoraj wieczorem nauczyłem się ślady ich rozróżniać. — Kiedy ci trzej doszli do pokoju Blessingtona, zastali wprawdzie drzwi zamknięte, ale przy pomocy drutu udało się im zamek otworzyć. Może pan dostrzedz nawet bez szkła powiększającego zdrapania na zębie od klucza. Prawdopodobnie spał on jeszcze albo był tak przerażony, że nie mógł wołać o pomoc. Ale nawet jeśli miał jeszcze czas na to, przebrzmiał pewnie głos jego bez skutku. Dom ma grube ściany.
— Kiedy byli już pewni swej zdobyczy, odbyli prawdopodobnie naradę — pewien rodzaj sądu. Musiał on trwać dłuższy czas, bo tymczasem palono cygara. Stary siedział w fotelu i palił z cygarniczki, młodszy usiadł nieco dalej i strzepał popiół z cygara o komodę. Trzeci przechadzał się po pokoju. Blessington siedział zapewne w łóżku; nie można atoli tego na pewno stwierdzić.
— Sprawa zakończyła się w ten sposób, że pochwycili Blessingtona i powiesili. Wszystko było już tak dokładnie obmyślone i przygotowane, że, jak mi się zdaje, przynieśli oni pewien rodzaj bloków i małą windę, która miała służyć za szubienicę i miała być przymocowana do ściany zapomocą śrubek. Ale kiedy zobaczyli hak, zaoszczędzili sobie naturalnie trudu. Po dokonaniu tego dzieła ulotnili się, a pomocnik ich zamknął znowu drzwi za nimi.
Przysłuchiwaliśmy się z wytężoną uwagą opowiadaniu o tych nocnych zajściach, do którego posiadał Holmes tylko tak drobne i małoznaczne punkty oparcia, że zaledwie zdołaliśmy zdążać za jego wnioskami. Urzędnik policyjny pobiegł spiesznie, aby schwytać służącego, my zaś powróciliśmy na Baker-Street.
Zaraz po śniadaniu wstał mój przyjaciel od stołu.
— Powrócę o trzeciej godzinie, rzekł. Zamówiłem na tą godzinę doktora i policyjnego urzędnika, którzy mają tu przyjść; wtedy będę mógł prawdopodobnie wyjaśnić wszystko, co w tej sprawie jeszcze niejasnego pozostaje.
Obaj panowie stawili się w umówionym czasie, ale minęły już trzy kwadranse na czwartą, nim wreszcie mój przyjaciel przyszedł. Gdy wszedł, poznałem natychmiast po jego minie, że usiłowania jego odniosły pomyślny skutek.
— Cóż słychać nowego, Lanner?
— Mamy służącego.
— Doskonale, a ja innych.
— Co — schwytanych!? zawołaliśmy wszyscy trzej.
— To nie, ale wiem, co to za jedni. Ten, który się nazywał Blessingtonem, jest w urzędzie policyjnym doskonale znany, a niemniej też jego mordercy. Nazywają się oni Biddle, Hayward i Moffat.
— Banda rozbójników, która obrabowała Bank Worthingdona, zawołał Lanner zdumiony.
— Naturalnie, odparł Holmes.
— A więc Blessington nie był to nikt inny, jak Sutton.
— Tak jest.
— W takim razie wszystko jest jasne jak słońce.
Ja i Trevelyan patrzyliśmy na siebie niezwykle zmieszani.
— Musiał pan przecie słyszeć o wielkiej kradzieży w domu bankowym Worthingdona, rzekł Holmes; pięciu brało w tem udział, tych czterech i piąty nazwiskiem Cartwright. Zamordowano odźwiernego Tobina, a złodzieje umknęli ze siedmiu tysiącami funtów. Stało się to w roku 1875. Uwięziono ich wszystkich pięciu, ale dowody ich winy były niewystarczające. Wówczas najgorszy z całej bandy, Blessington lub raczej Sutton, zdradził ich. Wskutek jego zeznań dostał się Cartwright na szubienicę, a trzej inni zostali skazani na piętnastoletnie wiezienie. Niedawno zostali wypuszczeni, parę lat wcześniej przed właściwem ukończeniem się ich kary; postanowili jak najprędzej wyszukać zdrajcę i pomścić śmierć towarzysza. Obie pierwsze próby zamachu na niego nie udały się, ale za trzecim razem osiągnęli swój cel. — Czy rozumie więc pan wszystko, panie doktorze, czy mam dać panu jeszcze jakieś wyjaśnienie?
— Przedstawił nam pan wszystko niezwykle przejrzyście, rzekł Trevelyan.
Prawdopodobnie tego dnia, w którym był tak wzburzony, wyczytał w dzienniku o ich wypuszczeniu z więzienia.
— Naturalnie. To co bajał o włamywaczach, było przecież czystym wymysłem.
— Ale dlaczego się on panu z tem nie zwierzył?
— Chciał prawdziwe swe nazwisko możliwie jak najdłużej ukrywać przed całym światem, bo mściwość dawnych jego towarzyszy była mu doskonale znana. Dlatego przemilczał haniebną swą tajemnicę. A jednak prawo nawet tak nędznemu człowiekowi, jak on, byłoby nie odmówiło swej opieki. Tak, tak, panie Lanner, puklerz prawa nie zawsze może zasłonić prześladowanego w chwili niebezpieczeństwa, ale miecz sprawiedliwości gotów jest zawsze zbrodnię pomścić.
∗
∗ ∗ |
- ↑ Prawdopodobnie błąd tłumaczenia lub druku, powinno być raczej „wyjął z rękawa pałkę“ (ang. life-preserver)
- ↑ Dworzec kolei żelaznej w Londynie.
- ↑ Czita, wielki, dziki kot, podobny do lamparta.
W angielskim oryginale jest cheetah czyli gepard. - ↑ Koroner — urzędnik, który bada przyczynę śmierci ludzi zabitych lub zeszłych ze świata w sposób nienaturalny. (Urząd ten pochodzi z czasów Ryszarda Lwie Serce.)
- ↑ Sławni zbrodniarze angielscy.
- ↑ at = o
- ↑ to —
- ↑ quarter = kwadrans
- ↑ twelve = dwanaście
- ↑ learn = dowiedzieć się
- ↑ maybe = może być
- ↑ what = co.