Żywot i sprawy Pełki/Część pierwsza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki
Podtytuł z notat familijnych spisane
Część pierwsza
Wydawca Księgarnia T. z o. p.
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia T. z o. p.
Miejsce wyd. Pelplin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA

Jedna z najmilszych i najpiękniejszych stron kraju — to Lubelskie. Żyzne, krasne; ożywione, zamożne, zasiedlone oddawna, a szlachtę rodziło krzepką i zdrową... nie ustępującą sandomierskiej, tak jak pszenica lubelska sandomierce nie ustępowała. Było tu i możnych dosyć, i miernego majątku siła, a ubogich prawie nic. Ludzie żyli na starych gniazdach długo i nie wychodzili z nich tak łatwo jak gdzie indziej, bo tu ziemią frymarczyć naówczas nie było we zwyczaju.
Rody wiodły się tu od prapradziadów na swoich zagonach i jakoś im Pan Bóg błogosławił. Działo się różnie, czasem i głodu przycierpieć musiano, i biedy zażyć, i u żyda się zapożyczyć — a przecież, jak rok, dwa dobre przyszły i posypało pszeniczkę złotą, spłaciło się grzechy, a jeszcze coś do sepeta na czarną godzinę wrzucono.
Mało kto znał Pełków z Gołczwi, a to była stara szlachta tutejsza, poczciwości i serca, jakich mało. Całemu tu światu naszemu wiadomo, że Pełków u nas różnych po województwach i ziemiach, zwłaszcza w Koronie, siła zawsze bywała wielka, od najdawniejszych czasów — atoli Pełkowie Pełkom nierówni. Nikomu nie uwłaczając (boć szlachectwa na funty nie ważą) — choć o tych Pełkach niewiele pisano, choć siedzieli w kącie cicho, żadenby z nich na inne imię i ród choćby z dodatkiem się nie mieniał.
Byli — jak to z herbarzów i grobowców widać i z nagrobnych chorągwi — Pełkowie Radwany w Sanockiem dobrze skoligaceni i dostatni a poważni ludzie, statyści wielcy; inni na Rusi herbu Mieszaniec, niepoślednia szlachta, z których jeden marszałkostwo koronne wielkie dzierżył; byli i na Śląsku Pełkowie, wywędrowawszy z Polski, a ci się Kaniową alias Jastrzębcem pieczętowali; byli jeszcze inni herbu Lis, a może i drudzy, o których wieść nie doszła. Ci zaś, o których tu mowa, z Gołczwi i na Gołczwi piszący się, mieli w herbie Janinę czyli Tarczę, a byli z Sobieskimi dzielnicy jednej, tylko imienia różnego. Od kiedy na Gołczwi siedzieli, samemu Panu Bogu wiadomo — nie zapamiętał nikt... Każdy to wie, że rodem kury czubate i gniazdami też szła szlachta, choć czasem i ona, z pozwoleniem, parszywiała... a no, rzadko. Jedni słynęli z urody, drudzy z męstwa, owi z rozumu, z siły, z gorącej krwi i serdecznej kompleksji — i szło to z ojca na syna, równie może krwią jak i przykładem... O Pełkach też można było powiedzieć, że tu się żaden nie wyrodził. Słynęli szeroko między swymi z humoru i fantazji, odwagi wielkiej, przytomności umysłu, cierpliwości na wszelką złą dolę, a wytrwałości prawie żelaznej. Żaden się z nich niepoczciwością nie zmazał, dla grosza duszy nie sprzedał, ani się w chomąto zaprzągł dla białego chleba. Żyli, na małem przestając ale panami u siebie doma, nie dworowali chętnie jak drudzy, ani się o urzędy i łaski ubiegali. Butę im przypisywano wielką, — a pewna rzecz, iż nosili się ubogo, chędogo, poważnie i niewiele drugim chcieli być winni — wszystko sobie. Jednym się to wydawało dumą, drugim zacnością, sądzili ludzie różnie — ale Pełkowie na sumieniu byli czyści, a to grunt.
Rodzina była, jakieśmy już mówili, stara, dawniej o wiele możniejsza, potem już na małym kawałku ziemi, ale serca wielkiego. Niebardzo rozrodzeni, najczęściej po jednemu u ojców lub po dwóch, rycerskiem rzemiosłem a gospodarką się parali. Żaden z nich pieniaczem ani palestrantem nie był, a procesami brzydzili się jak zarazą.
Gołczwia naówczas była wieś dobra, ale z Gołczwianką razem, najwyżej je ceniąc ledwie mierną szlachecką fortunką nazwać się mogła. Nie brakło nic, bo był i las porządny, i łąk poddostatkiem, i ziemia pszenna, i stawek, i rzeczka, a no tego wszystkiego potroszeczku.
Dwór na wzgórzu, nad wioską panujący, pozostał z bardzo dawnych czasów, a za panowania Jana Kazimierzowego, gdy się to działo, co opowiadać mamy był już dobrze stary. Ale że go obyczajem powszechnym nie ze drzewa stawiono, ale z muru, i mocnego, choć się odrapał, krzepko trzymał... Przybudówki tylko ztyłu dawano drewniane. Dziedziniec pono z czasów napadów tatarskich był osypany wałem dokoła, już obrosłym krzewami i drzewy. Był może kiedy i most zwodzony na fosie, ale z tego i z bramy murowanej u wjazdu tylko ślady pozostały...
Nieopodal od dworu rozłożona była wieś w zielonych sadach, chaty porządne, stodoły wielkie... a gdy wieczorem do niej stado pędzono, dziwić się musiał każdy i liczbie jego, i urodzie... Żadna się wieś okoliczna takiem pochlubić nie mogła.
W tej chwili wszakże, mimo pięknego dnia, mniej tu było wesoło, niż zwykle, choć bardzo ruchawo. Po wszystkich gościńcach, wsiach i około dworów snuło się mnóstwo konnych, szlachty i czeladzi i pacholików. Szły wozy skórami pookrywane, prowadzono konie w kulbakach i dekach, jezdni uwijali się z posyłkami, a tu i owdzie z rusznic palono, jakby dla wypróbowania. Około Gołczwi też niemniejszy był zachód i bieganina... W podwórzu ludzie robili coś około wozu, między folwarkiem a dworem biegała służba pośpiesznie, na ganku pokazywały się na chwilę kobiety i nikły.
Tak wyglądało w dziedzińcu, cóż dopiero w domu!
W starym dworze pośrodkiem szła, wedle dawnego obyczaju, sień przestronna, z kominem, u któregoby się i dwudziestu ludzi wygodnie zagrzać mogło. Tu już pełno było węzełków podróżnych, na niej leżącej broni i rynsztunku...
W lewo, w izbie gościnnej sklepionej, jejmość pani wojska Pełkowa przyszywała szkaplerze do jedwabnego sznurka, córka jej Teresa na niskim stołeczku ze spuszczoną głową dokończała woreczka podróżnego, w którym się sieci porwały. Obie miały oczy czerwone, a matka pocichu zdawała się odmawiać modlitwę.
Tu jeszcze cicho było a smutno... ale naprzeciwko, przez sień, z roztwartych naoścież drzwi izby mało co mniejszej buchało wrzawą, głosami, śmiechami, gniewy i niecierpliwością.
Wybiegał ktoś stąd co chwila i wbiegał... nieśli ze skarbca rzędy i odnosili, a żelastwami i zbroją brząkano. Nie było w tem dziwnego nic: młody dziedzic Gołczwi, jedyny syn pani wojskiej, pan Medard Pełka, wybierał się na wojnę pierwszy raz... A! pilnoż mu było! pilno... tak jak matce smutno.
Stateczna, porządna, rządna, zacna była niewiasta pani Marcjanna Pełkowa, ze starego szlacheckiego domu Masłowskich, którzy się pieczętowali Trzaską i pisali się z Wielkiego Masłowa, choć i innych Masłowskich po krajach koronnych się spotyka, ale ci są pewnie najprzedniejsi.
Takich kobiet u nas bywało dawniej dosyć. Na niej stał dom, ona była sercem i głową. Za nieboszczyka wojskiego, którego sobie wyrywano, bo na całe województwo był wszystkich przejemcą i kompromisarzem, ona gospodarzyła, ona dzieci wychowywała, ona się starała, aby chleba i grosza nie zabrakło. A gdy poczciwy pan wojski spoczął w Bogu, na nią spadły wszystkie starania o majętności i dzieci. Trzeba było Medardka najprzód w domu przysposobić do szkoły, potem słać do ojców jezuitów do Lublina, gdzie nauki z chwałą dokończył, a w ostatku niecierpliwie dziecko trzymać miłością macierzyńską i prośbami, i wszelkiemi sposoby, aby się przed nosem z domu nie wyrwał...
Łatwiej przyszło z wychowaniem panny Teresy, bo tej matka oddała, co ją własna nauczyła i nie potrzeba było mistrzów, gdy bakałarz, który Medarda sposobił, czytać i pisać nauczył, a ksiądz katechizmu wespół z panią wojską... Ale ta znowu delikatna była, słabowita, od dzieciństwa smutna i w siły się ukrzepić nie mogła... Znać to było na niej i teraz, choć lat miała siedemnaście i wysmukło wyrosła, na twarzy jednak nie postał rumieniec, wargi miała blade... i wesołość rzadko uśmiech sprowadzała na nie.
Medard zato poszedł po ojcu. Trudno było piękniejszego widzieć chłopaka, krew z mlekiem, silny, zdrów, barczysty, wesoły, żywy, gorączka, najpoczciwszego serca, ale do zapalania się skłonny — słynął już naówczas i z męstwa, i zuchostwa, i z tego, że dlań nic trudnego nie było, ani niepodobnego...
Ludzie go kochali, bo choć często buchnął i lada skra go płomieniem oblewała, można go też było dobrym sposobem zaprowadzić, gdzie kto chciał, a dla matki był najlepszym synem w świecie.
— Czysty z niego Pełka! mówili sąsiedzi, pamiętający tych, co znali wojskiego i zasłyszeli o dziadzie staroście hrubieszowskim.
Niebezprzykładnem naówczas bywało, że młodzież i w osiemnastym roku na koń siadała, poczynając wprawę rycerską zawczasu, a nie zagrzawszy szkolnej ławy. Pani wojskiej to nie było do smaku zaraz go w pole puścić, nimby zmężniał i czegoś się poduczył. Wymogła więc, że do dwudziestu przy niej pozostał, i teraz dopiero, gdy już trzeci krzyżyk napoczął, nie mogąc dłużej doma zatrzymywać, ze łzami w świat go puszczała.
Zapowiadano wojnę ze Szwedem.
Macierzyńskie serce ściskało się, myśląc o krwawych bojach i o tych wszystkich z rodziny, co w nich pominęli. Tych Masłowskich i Pełków, których grobów na krańcach szukać było potrzeba — niemało naliczyć mogła...
Ale szlachcicowi, nie pokosztowawszy wojennego chleba, w domu siąść na zagonie wstyd było. A kiedyż go kosztować, jeśli nie w sile wieku? Rada nierada, wojska musiała się zgodzić...
Było oprócz tego czem się zakłopotać, bo wyprawa na wojnę niemały ekspens ciągnęła za sobą, koni trzeba było kilka, i to wytrzymałych i dobrych — a szczególniej pod samego pana, dalej i pod czeladź wojenną... Bez grosza też się wybrać ani myśleć było, bo płaca wojsku często i po kilka lat nie dochodziła. W boju też czy koń padł, czy tłumoki zginęły, trzeba było mieć z czego połatać — na towarzyszów się nie spuszczając.
Wprawdzie na dobrem gospodarstwie w Gołczwi coś się zebrało na czarną godzinę i nieprzewidziany wypadek, ale niewiele tego było... A dziecko jedyne, choć ubogo, chędogo chciała wojska wyprawić, aby się przed drugimi nie wstydziło. Sam siwy jabłkowity pod Medardka, którego kupiono u Koryckiego rotmistrza, wychodził na półtorasta bitych talarów...
Na jednym rzędziku ojcowskim przestać też nie było można. Toż z odzieżą, która się na wojnie drze i psowa łatwo, nie mówiąc o broni, której często człek życie winien. Było wszystkiego poddostatkiem w skarbcu i rzeczy pięknych a cennych, matkaby też ich nie żałowała, a no, jednemu tego brakło, drugiemu owego, — jedno było za szerokie, drugie za wąskie, lub i z użycia wyszło... Więc robić i przerabiać, i sztyftować musiano.
Szczęściem, że Medard się umiał matce wyprosić, boby mu z wielkiej troskliwości pół Gołczwi do wozu zapakować kazała... Wszystko się jej dla dziecka zdało potrzebnem, począwszy od mięty i rumianku aż do kiełbas wędzonych i szynki... O driakwi też na wypadek choroby nie zapomniano.
Doszywała szkaplerz pani wojska — a spóźniła się z nim, pono i córce szepnąwszy, żeby się nie śpieszyła, dlatego, że to był dzień feralny, w starym kalendarzu przez dziada oznaczony, że w nim ani krwi puszczać, ani się do drogi brać, ani żadnych zamysłów poczynać się nie godziło.
Dziecku o tem mówić nie chciała pani wojska, sama przecież usiłowała wszelkiemi sposoby wyjazd odwlec do rana, a w najgorszym razie choćby za północ — aby się jej serce nie trwożyło złą wróżbą. Być bardzo może, iż kowal na dany znak ze dworu gdzieś się zawieruszył... i krawiec z sukniami nie pokończył, i matka z córką szyły jeszcze wieczorem to, co dawno było gotowe, a na nowo popruto...
Pani wojska coraz to spojrzała w okno, co się tam ze słońcem dzieje... Zachodziło już... kowala nie było... Medard niecierpliwy ludzi słał i latał po domu jak opętany, — a no, nic nie pomagało...
W izbie jego panował jeszcze nieład jak największy. Szable, zbroiczki, misiurki, czepce żelazne, rusznice, pistolety leżały kupą na stole, odzienie się walało po ławach i łóżku... Chłopak pakował niby, a no, nie szło... Rzemyka w trokach zabrakło, to sprzążki...
Jedyny człek spokojny i wcale tem wszystkiem nie zmieszany był stary Węgorzewski... przyjaciel domu jeszcze od czasów wojskiego, stary żołnierz, wygadany dworak... który bawił w Gołczwi w ciągu roku przynajmniej sześć miesięcy. Miał on swój folwarczek na Podlasiu i mówiono, że się nawet nieźle miał, ale był stary kawaler i nudził się doma.
Jeździł tedy od dworu do dworu, opatrzony zawsze w najświeższe wiadomości i w różne z dalekich stron ukłony i — choć był skąpy bardzo — w małe podarunki i gościńce, które zawsze tak dobrane bywały, że go nic nie kosztowały, a wielką miały cenę. Przywoził zwykle to wodę z jakiego cudownego źródła, to skuteczną modlitewkę, to jaki środek lekarski nieomylny, to suszone ziółko, to coś podobnego, mającego tylko pretium affectionis.
Węgorzewski wyglądał jak gruby kół, na którymby kto suknie powiesił... Statury był ogromnej, prosty, choć lat dochodził siedemdziesięciu, z głową długą na karku, wychodzącym mu z kołnierza i żylastym, ale dziwnie poplecionemi żyły temi oplątanym... Po nogach i rękach poznać było można, że i dużo chodził, i niemało robił, bo butów sobie rzadko mógł gotowych dobrać, tak wielkich potrzebował, a na dłoni siąść mogło dziecko jak na krześle. Pomimo tego wzrostu i marsowego pozoru, bo mu się wąsy siwe do pasa zwieszały niemal, człowiek był najłagodniejszy w świecie — prawdziwy baranek... Mówił powoli, chodził mierzonym krokiem, którego nigdy nie przyśpieszał — a miał to do siebie, że go nigdy nic ani niecierpliwiło, ani zadziwić mogło.
Medarda on niecierpliwił, ale Medard jego do niecierpliwości przywieść nie mógł. W tej chwili stał z rękami w kieszeniach i patrzał to na przybory do drogi, to na swojego kochanego chłopca.
— Ale czego to się śpieszyć? — cedził przez zęby — dowiedziona rzecz, że nigdy się dłużej nie robi nic, niż wtedy, gdy się chce robić prędko. Czego się śpieszysz?... Już dziś ani kowala nie będzie, ani jejmość gotowa być nie może... a jutro dodnia sama pora...
— Tak! tak! a całe towarzystwo z sąsiedztwa i pan Jeremi, i Feliks, i podstolice, i sędzic, i wszystko ruszy, a ja się ciurem będę wlókł za nimi! To niepięknie... Pierwszy raz jechać i dać się sąsiadom wyprzedzić.
— Jako żywo! — odparł Węgorzewski — ja zakład stawię, że pan Medard nie będziesz nigdy ostatnim; choćbyś i za dwa dni wyruszył, to drugich tą swoją gorączką prześcigniesz, a niema gorszej rzeczy nad gorączkę.
Medard ruszył ramionami i rzucił się do progu, bo zobaczył w tej chwili zdyszanego chłopca, którego był niedawno znowu posłał do kuźni...
— A cóż? — zawołał — a co? ten kowal przeklęty... Cóż się przecie z nim stało?
— A! proszę panicza — rzekł, ledwie dysząc, chłopiec... — kowal nie winien nic. Tam w chacie lament wielki... wzięli go...
— Kto? co?
— Do Laskowskich go gwałtem wzięli, bo przecie wiedział, że we dworze będzie potrzebny — a no, taki był rozkaz. Chorążyc przysłał czterech ludzi, ba! i z pistoletami, zahuczeli tak, że baby się pochowały na wyżki... Opierał się im, aż mu pistolet do łba przyłożywszy, na konia rzucili i powieźli...
— Dokąd? do Wólki?
— A! do Wólki...
— Dawaj konia! — krzyknął Medard, porywając pistolet i szablę — ja ich nauczę buszować tu u mnie... Hej! Prokop na koń niech siada za mną...
I ruszył do drzwi, ale szczęściem matka wrzawę posłyszała i wybiegła, a twarz matki dla pana Medarda była cudownie uspokajającym gniewy widokiem. Stanął w progu.
Z poza niego Węgorzewski jejmości dawał znaki, aby w tym ferworze syna nie puszczała.
— Medardzie! co tobie! czekaj! — zawołała matka łagodnie.
— Jak nie mam być zły i nie lecieć! A toż mi Laskowscy gwałtu na gruncie dokonali. Kowala porwał, pistoletami grożąc... Pojadę go odbić... i nauczę...
Wojska, choć twarz miała smutną, uśmiechać się poczęła.
— Słuchaj, Medku, — rzekła spokojnie — a tyś to lepszy! a tybyś tego nie zrobił, gdyby kowal w Wólce siedział; a tobie pilno było? Wszyscyście tacy, i jeden drugiemu nie macie co przyganiać... Z Laskowskimi byłeś zawsze dobrze, przyjdzie pod jedną może służyć chorągwią, to właśnie czas do zwady...
Medard się trochę powstrzymał, ale po włosach się ręką szarpnął z niecierpliwości, bo spojrzał, że słońce zachodziło...
— Już dziś gotów nie będę! matuniu! a chciałem był innych do chorągwi wyprzedzić...
I ręce załamał.
— Dobrze ci tak... a poco ci się pierwszym być chce koniecznie? — odparła matka. — Nie spóźnisz się i jutro. Wiem to dobrze, iż Jeremi i Feliks, i chorążyce, daj Boże, by jutro wyruszyli...
Medard, który na to nieszczęsne słońce zachodzące patrzał ciągle, przyłożył nagle rękę do czoła i syknął...
Matka odwróciła się, poglądając w tę stronę, w którą poszły synowskie oczy. Na gościńcu widać było jadących ku dworowi wprost całą gromadką. Zgóry można było dobrze rozeznać gości...
Przodem konno zwolna posuwało się dwóch po żołniersku już przybranych kawalerów... za nimi kilkoro czeladzi i wozy szły dwa ładowne...
Ani jejmości, ani Medardowi, choć gościnny był bardzo, w tę porę nie smakowały odwiedziny niczyje... Twarz mu pochmurniała.
Węgorzewski, który zdaleka doskonale jeszcze widział, a zbliska tylko do książki okularów używał, odezwał się po chwili:
— Ani chybi Świnarski z Odmiechowa i Żołudek.
— Bądźże im rad — szepnęła matka, po ramieniu syna klepiąc. — Już Bóg widzi, jak oni mnie w porę, bo mi się z tobą ani rozmówić, ani nacieszyć ostatnią chwilą nie dadzą, a jednak... pogodną twarzą ich przywitam...
— Jużciż, co robić, i ja marsa nie postawię! — westchnął chłopiec — ale niech mateczka wina każe nagotować zawczasu, bo Żołudek zawsze spragniony, a Świnarski też z kielichem się obchodzić umie...
— To się rozumie! — cicho rzekła wojska.
— O! Świnarski, Świnarski! — dodał Węgorzewski — już go znam zdawna... jak piasek w posuchę chłonie, co mu dasz. Niewybredny, to prawda, zato nastarczyć mu trudno...
Jeszcze tak rozprawiano w sieniach, gdy Medard krzyknął:
— Dalipan, od Wólki Laskowscy jadą!... żeby choć kowala z sobą przywieźli.
— Jeśli oni jadą, to i kowal będzie — rzekł Węgorzewski... — I słusznie uczynili, że póki czas przybywają przeprosić...
Medard odetchnął lżej: szło mu o to, aby go nie wyprzedzono, obrachował zaraz, że chorążyców popoi, wstrzyma i nie puści, aż u niego wszystko będzie gotowe.
— Pojedziecie razem! — wzdychając, kończył Węgorzewski. — Eh! eh! ślinka mi do ust idzie... zazdroszczę wam młodym... bo, gadajcie sobie, co chcecie, niema nad wojnę... Tam człowiek dopiero żyje... W domu gnije... Dla młodego niema szkoły nad siodło i niema nauki, jak w polu... a co szablą napisze, to najrozumniejsze...
Pani wojska spojrzała na starego jakby z wyrzutem, ale ten zdawał się tego nie rozumieć.
— Pani wojska dobrodziejko, — mówił dalej — pobłogosławcie tylko syna, aby się bardzo nie zbisurmanił, i niech rusza... niech rusza.
Myśmy wszyscy do lat dwudziestu już na harcach bywali.
— Porać i mojemu, nie zestarzał... — i westchnęła matka...
Wzdrygnęła się, domawiając tych słów, bo Świnarski z Żołudkiem, dojeżdżając właśnie pode dwór, na wiwat obaj palnęli z pistoletów i z wielkim hałasem a okrzykiem przyczwałowali przed ganek.
Obaj potem z wielkiego pędu konie osadzili jak wryte i, zobaczywszy panią wojską, powtórzyli: Wiwat! — a Świnarski, z konia skoczywszy, pokłonił się nisko...
— Czołem wojskiej dobrodziejce nieproszeni goście... — rozśmiał się — prawda? Wiemy to oba! ale jakże to może być, aby Pełka po raz pierwszy z domu na wyprawę wyruszył sam i żeby go przyjaciele domu nie uczcili, nie poprowadzili i strzemiennego z nim, za pomyślność wyprawy, nie wypili?... Jejmość dobrodziejka trochęć nam wdzięczną być powinna, bobyście się, rozstając z jedynakiem, popłakali, a my go po rycersku i po szlachecku wyprowadzimy na wojenkę.
Wtem i Żołudek przystąpił, a Laskowskich tylko co nie było widać, bo już koni czwał za wałem się słyszeć dawał.
Pani wojskiej twarz się rozjaśniła, bo miała wielką moc duszy i panowanie nad sobą, tak, że nawet najcięższy smutek przemogła, gdy tego uznała potrzebę; a jej wesołość była wskazówką, której Medard nawykł być posłusznym.
Weszli tedy wszyscy do izby gościnnej, lecz jeszcze za gospodynią ceremonje wszczęli Świnarski z Żołudkiem, gdy już konie Laskowskich przed gankiem prychały.
Panowie chorążyce, podobni do siebie bardzo, bo bliźniaki, obaj jednego wzrostu, jednej tuszy, młodzi, ogorzali, miny zawadjackie, wąsy do góry, nadjechali, podrzucając czapki i śmiejąc się.
Medard wyszedł przeciw nim.
— Macie szczęście, — zawołał pierwszy — że samiście przybyli, bobym był za kowala mszcząc się, pewnie wam dwór najechał. Gdyby mi się który z was nadarzył, dopókim był zły, do niemałejby zwady między nami przyszło... Wściekałem się...
Chorążyce się śmiali i obaj go przyszli uściskać.
— E! bratku, — zawołał starszy (o godzinę) — nie takiś to ty straszny, jak powiadasz, a my cię nadto kochamy, abyśmy się ciebie ulękli. Prawda, że Zwincza nasz głupstwo zmalował i kowala nastraszył, aleśmy ci go do kuźni już sami odstawili, i twego Sułtana okują do jutra — jak należy.
Całowali się tedy, jakby nigdy nic nie zaszło, a Medard ciekawie już opatrywał, jak się też wybrali i co za broń mieli przy sobie. Zaraz w ganku, nim próg przestąpił, jak to zwykle między młodzieżą bywa, poczęły się oględziny szabel, rusznic i pistoletów, i misiurek, i koni, i kulbak. Każdy swoje chwalił.
Poszli z ganku do koni. Bliźniaki mieli też darowane przez ojca chorążego dwa konie podobniuteńkie, oba brudne kasztany z łysinami na głowie, ale tak dobrane, że ich też w stajni rozróżnić było trudno.
Opatrzywszy wozy, Medard i Laskowscy, którzy się w ganku ciężkiego rynsztunku pozbyli i półzbroiczki poskładali, weszli do izby, kędy już Świnarski, Żołudek i Węgorzewski z jejmością i panną Teresą się zabawiali. Śladu tu już nie było owej bielizny i porozrzucanych sukni Medarda... Pokój wyglądał czysto a pięknie, bo u wojskiej największy ład wszędzie panować musiał.
Gdy na próg wchodzili Laskowscy, panna Teresa, zwykle blada, zarumieniła się nieco, obu też braci oczy najprzód się ku niej zwróciły. Stała za krzesłem matki, ze złożonemi na piersiach rękami, jak zwykle, smutna i milcząca.
— A to nas, chwała Bogu! — zawołał chorążyc starszy — tylu jest, że gdybyśmy chorągiew szwedzką gdzie na drodze spotkali, jużbyśmy się samopiąt jej nie zlękli.
W śmiech tedy wszyscy, i poszli ręce jejmości całować. Wojska oczy miała czerwone, ale twarz wypogodzoną i uśmiechniętą.
— Bóg zapłać — rzekła — kochanym sąsiadom za dobrą ich wolę dla mnie i Medarda. Cieszę się z przybycia ichmość panów do mnie, tem bardziej, że im mojego jedynaka polecić będę mogła. Młode to i w pierwszem polu... bo na wojnie różnie bywa.
Rozśmiał się Żołudek, wskazując stojącego w progu Medarda...
— Pani wojska dobrodziejko! — zawołał — chyba nas jemu polecać, a nie jego nam. Dość nań spojrzeć! Przesadzi on nas starszych i młodych... a radę sobie da, niedarmo Pełka! znamy, co to krew znaczy...
— Bóg zapłać za dobre słowo — odezwała się wojska i skinęła, zwracając się do córki, która dobrze zrozumiała, co to znaczyć miało.
W siwy długi kubrak ubrany, z wygoloną wysoko głową, w starych żółtych butach, wtoczył się dawny sługa domu, niosąc gąsiorek na tacy i szkła poddostatkiem różnego kalibru... Uśmiechnęły się twarze, bo po znoju dnia tego i utrapieniach, po owych żegnaniach z miłymi i frasunku na odjezdnem każdemu się spotkać z kieliszkiem było przyjemnie. Medard też, nieodrodny syn ojców swych, umiał dobrze przyjmować, tak że wojska spokojnie się nań zdać mogła.
Siedziała zamyślona, gdy jej i syna, i całego domu zdrowia pito; a rozmowa się wszczęła o prawach ogólnych, a szczególniej zaś o Szwedzie. Chociaż nowy ten nieprzyjaciel zdawał się zagrażać ostateczną zagładą Rzeczypospolitej, ducha szlachta nie traciła, owszem ochoczo jakoś szła, choć siły Karola Gustawa straszliwie obliczano, bo ich nie było nad siedemnaście tysięcy. Surowo tedy sądzono Wielkopolan, że się dali wziąć na łapkę jakichś obietnic i w pierwszym popłochu z nieprzyjacielem paktyzowali.
— A no, to wszystko nic, — ozwał się Żołudek — niech-no my się z kątów ruszymy, wszystko zaraz inaczej pójdzie. Lubelska a sandomierska szlachta obroni Rzeczpospolitą — niech Szwedzi idą tu do nas, coraz głębiej, prosimy, tu ich dopiero wybijemy do nogi.
Świnarski głową kiwał, inni milczeli.
— Ciężkie czasy przyszły, — rzekł Węgorzewski, stojący w kącie — nie trzeba sobie czynić iluzji. Siła złego wielu na jednego, nec Hercules contra plures...
— Ale my też z sobą mamy bodaj sto tysięcy Tatara, który się ofiaruje z pomocą i wierną przyjaźnią... — przerwał Żołudek. — Tatarzyn choć w polu długo nie strzyma, ale do żwawej napaści dobry jest...
— Gdyby mi się ofiarował — odparł Węgorzewski — na posiłek w ciągnieniu do cudzego kraju, przyjąłbym go, nie od rzeczy taka ćma, gdy boki osłania i gościńce toruje; ale we własnym wolałbym nie mieć — bo to szarańcza, obje i obrabuje...
Już się brało na tę niewesołą rozmowę o sprawach domowych, gdy Laskowski jeden przerwał.
— E! panowie bracia, — zawołał — w Bożej mocy co ma być. Myśmy żołnierze, nie wodze. Niech królowi jmci i panom hetmanom o to głowa boli, co poczynać mają; nasza rzecz stanąć do szeregu i tęgo siec, gdy się nieprzyjaciel pokaże... Ja nie rozpaczam...
Rozdzielili się biesiadujący na dwa kółka, a pani wojska, skinąwszy na córkę, powoli się wysunęła z izby, zostawiając im swobodę, bo doma robić było co jeszcze przed odjazdem.
Wrzawa się dopiero wszczęła większa, gdy kobiet nie stało i kielichy żwawiej krążyć zaczęły. Było o czem opowiadać, bo w całem sąsiedztwie co młodszego wszystko ciągnęło i w każdym domu niemało z tego powodu zamętu powstawało... Kobiety płakały, słudzy się pocichu cieszyli, że pańskiego zbywali się oka... Niejeden zapożyczyć się musiał u żydów i zastawić, aby mieć o czem wyruszyć. Wszystkie plotki sąsiedzkie rozpowiadano sobie, ba! nawet o koniach i szablach, gdzie kto jaką dostał i wziął... i komu czego zabrakło...
Wśród tych gawęd wesołych i mrok zapadł... i jeszcze światła nie dano, gdy w progu nowy gość zwiastował się grubym głosem: „Niech będzie pochwalony“... intonując. Poznano go po nim, choć w ciemności. Był to ojciec Lambert, kapucyn z Lublina, który w samą porę nadciągnął, żeby szlachtę na drogę pobłogosławić.
Przyjazd jego nie był wcale wypadkiem: potajemnie ściągnęła go pani wojska, chcąc wedle starego zwyczaju, aby syn, pierwszy raz wyjeżdżający na nieprzyjaciela, wziął uroczyste błogosławieństwo. Wolałaby była może innego duchownego, nie ojca Lamberta, ale cóż już było począć, gdy innego nie dostali, a i ten poczciwy był i święty, tylko zgaga straszna i nielitościwy smagacz na ludzi.
Ledwie mu odpowiedziano na pozdrowienie, ledwie bosą nogą próg przestąpił, stanął, namarszczywszy brwi, jakgdyby przerażony i zgorszony.
— Ho! ho! — zawołał, podnosząc głos — ho! ho! co mi za ochota i wesele, gdy głowyby popiołem posypać należało i Miserere śpiewać, leżąc krzyżem na ziemi! A no! nieodrodne dziatki! tak u nas było od lat stu... trudno, by się naraz zmieniło... na wojnę ciągną i kielichami rozpoczynają!... Otóż to mi obrońce dla Rzeczypospolitej!
— Ksiądz Lambert! — zawołał z kąta Świnarski — nie widzą go oczy moje, a zgaduję... Jeszcze progu nie przeszedł, a już nam łaje...
— Boście łajania godni, ba! gorzej, chłosty! — odparł kapucyn. — Pono jednak i groźby, i słowa, i plagi nie pomogą, aż was ostateczna zguba złamie.
Gdy światło wniesiono, oczy wszystkich zwróciły się na kapucyna. Był to mężczyzna niemłody już, twarzy wychudłej i ciemnej, czarno zarosły, z brodą nieco siwiejącą po bokach... Pofałdowane czoło i ostry błysk oczu nadawały mu wyraz surowy... W ręku trzymał paciorki różańca, spoglądając po przytomnych z politowaniem i smutkiem... Milczenie jego zrobiło większy skutek, niż pierwsze wyrzeczone słowa: jakiś chłód powiał po komnacie, szmer i gwar uciszył się powoli, postawiono kieliszki... i między sobą tylko pocichu szeptano...
Kapucyn obliczać się zdawał gości, wodząc po nich wzrokiem nieustraszonym.
— Coś ja wam tu wpadłem, jak Piłat w Credo, — rzekł z satyrycznym uśmiechem — z gorzką prawdą niepotrzebną albo nieskuteczną. — Nie zważajcież na mnie... proszę... jakoby mnie nie było.
Wstał Żołudek.
— Jakież nowiny? — zapytał ojca zcicha i poważnie się strojąc.
— Złe: — rzekł bez ogródki mnich — takie, na jakieśmy zasłużyli. Wielkopolskę nieprzyjaciel zagarnął, bo mu sama dała... Szlachta króla lutrowi zaprzedała... Ucztują z nim bracia nasi... a pobożny pan nasz wkrótce może dla głowy przytułku mieć nie będzie...
Milczenie zapanowało tem większe, że znaczna część przytomnych do obozu regalistów nie należała, jak i sami Pełkowie. Miał król Jan Kazimierz nieprzyjaciół wielu, i okazało się to zaraz po odezwaniu ojca Lamberta... Świnarski, namarszczywszy brew, rzekł:
— Pobożny pan, mówicie — a no, coś się o tem wie... modli się pod figurą, prawda, a ma djabła pod skórą...
— Tylko mi na majestat królewski mówić wara — przerwał, pasek podnosząc, kapucyn... — Wybraliście go, przysięgliście mu, daliście dzierżyć losy Rzeczypospolitej — słuchajcież i brońcie... czy wam się już jutra zachciało? popróbujecie go! nie macie się czego lękać... popróbujecie... aż wam zęby ściśnie oskoma...
Na te słowa weszła pani wojska, bo już wieczerza była gotowa, przerwała się rozmowa i Żołudek rękę jej podał, a za nim dwaj Laskowscy skoczyli do panny Teresy, ale ich Świnarski do niej uprzedził. I pociągnęli do wieczerzy.
Skromna i dosyć cicha była wieczerza ostatnia w Gołczwi. Przytomność wojskiej panny Teresy i ojca Lamberta powstrzymywała od zbytniej wesołości wyskoków i na sercach też niebardzo im było raźno, choć się wszyscy ku ochocie zmuszali. Każdy z nich kogoś w domu zostawiał, a choć to los człowieka i żołnierza jutra być niepewnym — choć na to gotowym być zawsze potrzeba — chmurą przypomnienia okrywały im czoła... nawet Medard posmutniał.
Rozmawiano o tem i o owem obojętnie, jakoś nie szło, struł ich kapucyn — nikt nie śmiał ust otworzyć, a i sarknąć nań nie śmiano, bo był człowiek czysty i poważany powszechnie...
Wstano od stołu, bo jeszcze było dużo do czynienia, a kompanja też zażyć chciała wczasu, nimby się o świcie w drogę wybrała... Medard szepnął do ucha, że gąsiorek do siebie zanieść każe, gdzie we dwóch komnatach, na łóżkach i pokotem spać mieli, dodając, że kapucyna nie zaprosi.
Ojciec Lambert odmówił modlitewkę, — pożegnano zaraz od stołu panią wojską i goście poszli na przeciwek do pana Medarda. Tu już tedy byli spokojni...
Węgorzewski się też powlókł za nimi; a gdy się drzwi zamknęły i znikła surowa twarz kapucyna, powróciła pierwsza wesołość...
Już się do śpiewów brali, bo Świnarski był wielce dobrego humoru, gdy drzwi się otworzyły i przez nie wygolona głowa ojca Lamberta pokazała.
— Nie bójcie się waszmość, — rzekł — idę odmawiać pacierze i przeszkadzać wam nie będę, bo wiem, żem zawsze „turbator chori“ — tylko jedną rzecz oznajmić wam muszę. O godzinie piątej rano msza święta w kaplicy i błogosławieństwo na drogę, bez którego ruszyć się nie godzi... więc żebyście mi byli gotowi — a teraz... dobrej nocy...
Znikł — i poczęli o nim gwarzyć, co za jeden był człowiek... Nikt nań złego słowa nie rzekł, lecz że ciężki był dla ludzi, to mu wszyscy przyznawali.
Gąsiorek poszedł po rękach, Węgorzewski uproszony gospodarzył, bo Medard siła jeszcze miał do roboty... a dowiadywania... Czas tak szybko ubiegł, że około północy było, gdy się do snu zabierać zaczynali... W tej chwili chłopak pocichu wywabił Medarda, z którym się matka widzieć chciała.
Nie spała ona jeszcze i nie myślała nawet kłaść się tej nocy, chcąc ją spędzić na modlitwie. Siedziała w swej izbie sypialnej, która taką pozostała, jaką jeszcze za pana wojskiego bywała.
Po niej łatwo było poznać gospodynię. Kilka obrazów pobożnych na ścianach, wizerunek nieboszczyka Pełki naprzeciw stołu, okrytego dywanikiem, w oknie trochę kwiatów, a dokoła szafy i półki, i klucze na kołkach, i co do gospodarstwa męskiego i niewieściego należało. Porządek był wielki, każda rzecz na swojem miejscu.
W krześle siedziała matrona, wsparta na ręku i zadumana. Przed nią na stole szkaplerze i worek zielony, pełny pieniędzy, i mała książka pobożna, i notatka, ręką jej spisana...
Słysząc nadchodzącego syna, zwróciła się ku niemu i wyciągnęła ręce, nie mówiąc nic. Przypadł jej do kolan — pocałowała go w głowę — długo się na słowa zebrać nie mogła.
— Wstań, mój Medziu, — rzekła wkońcu — nic tu łzy nie mogą, co Bóg przeznaczył, spełnić się musi, a nam z sobą spokojnie, rozumnie pomówić należy.
— Chciałeś wojny, los ci dopisał — jedziesz, niech Bóg błogosławi... niech Bóg obrania, niech się Bóg opiekuje... A! dużobym miała do mówienia, gdyby serce głowy nie psuło! Daję ci, co mam na wyprawę... talary są w puzderku, którego kazałam pilno strzec, a złotem co było, noś w trzosie przy sobie, bo w wojnie łatwo o to, że sakwy zginą.
Którażby matka rada była wojnie i wyprawie dziecięcia? — poczęła po chwili — a no, ja prawiem szczęśliwa, że sobie z Gołczwi na jakiś czas ruszysz.
Medard się zdziwił nieco i zarumienił mocno; obejrzała się matka, czy ich kto nie słucha. Teresa była w swoim pokoju.
Domyślisz się, co mam na sercu, — kończyła — lepiej, że z oczu stracisz Jadwisię Pociejównę...
Medard zmilczał, spuściwszy oczy.
— Sto razy ci to mówiłam, a bodaj sto razy powtórzę, niepotrzebnie się ta bieda do nas uczepiła... Piękne dziewczę, ani słowa, i dobrem być może — ale niedaleko pada jabłko od jabłoni, matka dosyć płocha. Pociejowie ludzie dworscy i regaliści, i ród hetmański, i senatorski, my uboga szlachta... to nie dla nas. Dostatków wielkich nie mają, owszem, pono ubogo koło nich, a do życia pańskiego nawykli. Pono ostatkami gonią, a jejmość z córką częściej na dworze królowej Ludwiki, niż doma... puste to — moje dziecko, i że nie dla nas, to nie dla nas. Zerwie ktoś ten kwiatek, co się ukłuć nie będzie lękał, bo doń złote rękawice włoży... a dla nas!
Medard, na którego matka pilno patrzała, nie odzywał się wcale. Między nim a tą dobrą jego macierzą stosunek był na owe czasy rzadki, bo wówczas w wychowaniu więcej było ryzy, niż serca. Pani wojska zaś dzieci chowała tak, że poszanowanie ufności i miłości nie zmniejszało. Medard nawykł był się przed matką spowiadać, dlatego snadź i jego przywiązanie do panny Jadwigi Pociejówny wcale dla matki tajemnicą nie było.
— No, cóż ty tak milczysz, Medardzie? — jak ci się zda, źle ja mówię?
— A! złota moja matuniu! — przerwał milczenie chłopak — wy mi to mówicie tylko, co ja sobie sto razy mówiłem sam, a nadaremnie. Jużci wszystko prawda... ani słowa...
— A dlatego ci Jadwisia w głowie...
— Gdzie zaś w głowie, matuniu kochana! gorzej, bo w sercu... — rzekł, wzdychając, Medard. — I dobrze to wiem, że ona nie dla mnie i że mi jej nie dadzą, i że nadaremnie głowę sobie psuję — a cóż poradzę, kiedy mi ona tak miła — tak miła!...
Westchnęła pani wojska.
— Odżegnaj się od tego uroku, mój Medku — rzekła. — Doprawdy, gdybyśmy byli bogaci, a im się to na co zdało, powiedziałabym, że stara Pociejowa istotnie urok na ciebie rzuciła... Kto ją wie, co ona umieć może! Patrzy jej z oczu, że się żadnej, by i złej nauki nie wzdrygnie... Ale o tem dosyć — nie trzeba już i mówić... a trzeba zapomnieć.
Westchnął Medard i zamilczał.
— O gospodarstwo się nie troszcz, — dodała — ja go tu dopilnuję — chybaby Szwedziska się po kraju rozprzestrzenili, a uchowaj Boże! bezpieczeństwa szukać już trzeba było w murach... a no! toć rady niema... pojedziemy z Terenią do Lublina, wszystko zdając, jako drudzy, na łaskę Bożą...
A teraz idź i wypocznij — odezwała się wojska. — Jutro o piątej msza święta i benedykcja w kaplicy... Zabieraj dziś, co masz wziąć, pieniądze, ojcowską książkę do nabożeństwa i ten oto spis rzeczy, które ci daję na wyprawę. Trzeba ci go mieć, bo choć czeladź poczciwa, ale jak co zgubią, powiedzą, że nie wzięli... myśmy tu z Terenią spisały wszystko aż do uprzęży, aby potem wymówki nie było.
Tak się ten wieczór skończył... Gdy Medard do gości swych powrócił, Laskowscy już na sianie chrapali, wtórując sobie. Żołudek przez sen świstał pociesznie. Węgorzewski tylko ze Świnarskim pocichu nad lampką gwarzył. Medard się do nich przysiadł... Noc była piękna, letnia, księżycowa, z okna widok na szeroką dolinę uśpioną, wśród której gdzie niegdzie rozlane wody srebrnemi pasy połyskiwały — nie chciało się do snu iść. Czuli, że to może ostatnią noc tak jeszcze cicho, spokojnie, bezpiecznie pod dachem przebyć mieli... Świnarski, który młodą żonę w domu z synkiem małym rzucał, bardzo był tęskny i wzdychał. Medardowi też, mimo jego wrodzonej wesołości, tak jakoś było smutno, że choć pić nie lubił, dużą szklankę węgrzyna wychylił...
Wśród tej uroczystości ciszy nocnej najmniejszy szelest słychać było. Mogła być godzina około drugiej, kury piały na wsi wtóre albo trzecie, gdy się na grobli dał słyszeć tętent konia tęgim puszczonego kłusem, a ucho baczne rozeznać mogło, że tam na nim nielada chłop oklep jechał, ale zbrojny człek, bo żelazo przy nim chrzęściało. Choć za wałami widać go nie było... zmierzał widocznie ku dworowi... zwolnił kroku, i Medard, wybiegłszy na ganek, zobaczył żołnierza, wjeżdżającego właśnie w bramę.
Nie chciał głośnem wołaniem budzić i przestraszyć matki, zcicha więc tylko: „Bywaj!“ rzekł, ręką mu znać dając, bo po księżycu widno było jakby we dnie.
Podjechał konny... Nieznajomy był opalony cały, koń bokami robił, odzież na nim potargana.
— A z czem, panie bracie? — zapytał Medard.
— Ostatnie wici, jedne za dwoje, — rzekł przybywający — rozesłano na wszystkie strony, co żywo kupcie się waszmość pod chorągwie... „Periclitat“ Rzeczypospolita... do boku królewskiego trzeba iść, a na obronę stawać. Zdrajców szatan namnożył...
To mówiąc i z konia nawet nie zsiadając, jął go nawracać.
— Stójże, waszmość, na miły Bóg! — zawołał Medard — dokąd? poco?
— Poco? a no, do każdego dworu bramy zakołatać potrzeba: o gardło idzie... a póki konia i mnie... nie pofolguję...
— Spocznijcie chwilę, — uparcie począł nawoływać Pełka — u mnie ze trzech dworów szlachta nocuje, darmobyście jej szukali. Sumienie wam nic nie zada, gdy tu wytchniecie, a koń choć wysapie się i zęby przetrze...
Klasnął na czeladź, która, u stajen stojąc, gotowała się do drogi, przybiegł parobczak konia wziąć i przeprowadzić, pókiby się nie wysapał. Dał się jakoś namówić i żołnierz zsiadł trochę wyprostować i nogi wyciągnąć. Był to niejaki Sędziszewski, znajomy Świnarskiemu, szlachcic wielkiego serca i sumienia. Wziąwszy na się szlachtę po dworach budzić, nie jadł i nie pił, nie ustając, nie spoczywając, pókiby swego koła nie objechał. Gdyby nie koń, który go zmuszał popasać kiedy niekiedy, ze znużeniaby padł nieborak...
Wszedłszy do izby, gdy misiurkę zdjął, a czoło z pyłu otarł, a siadł lub raczej padł na ławę, długo do siebie przyjść nie mógł. Dopóki na koniu siedział i pasja ta obowiązku go na nim trzymała, sił mu się zdało starczyć... teraz się dopiero okazało, że ledwie dyszał.
Chłop był już niemłody, zawiędły, żelazny... Służył wojskowo od lat trzydziestu, przebył wszystkie potrzeby, i gdziekolwiek pewnego człeka chciano mieć, nikogo innego nie użyto, chyba Sędziszewskiego. Ten nie zmylił, nie zaspał, nie zjadł i nie wypił, dopóki na swem nie postawił..
Świnarski i Węgorzewski chcieli go cokolwiek ze zbroi porozpinać, ażeby tchnął swobodniej, ale się im nie dał...
— Jakbym tylko się rozdział, toby mi wszystko ponadbrzmiewało, a tu niedługo, dalej w drogę muszę... więc... Bóg zapłać panom braciom — wytchnę i tak...
Przynieśli mu jeść, posilił się skromnie, bo i jadła obawiał się za dużo, aby mu w drodze nie wadziło. Dopieroż go badać zaczęto!...
— Nic waszmościom nie powiem więcej nad to jedno, że Rzeczpospolita wszystkich swych dzieci potrzebuje... Szwed wkroczył i już jest w Wielkiej Polsce. Ludzie wierzyć nie chcieli, dopóki języka nie dostali. Aliści złe zawsze się posadzi, mamy go... a mamy nie jego jednego... Zewsząd na nas chmury ciągną i własne dzieci na ojca idą. A no? tak... Wielkopolanie się gromadzą, Szwedowi poddają... który lepsze im obiecuje rządy i złote góry. Kto żyw do broni i na koń! Już tu nie czas pytać i radzić, a garnąć się, a iść... do ostatniego.
Miało się na dzień, gdy Sędziszewski o konia zawołał, który był się wysapał i podjadł nieco, a był niewielki, ale tak twardy, jak jego pan, i już prychał, zęby przetarłszy. Wyprowadzono go w ganek. Strzemiennego nie chciał, na kulbakę ledwie wlazł, ale w niej siadłszy, a cugle ściągnąwszy, pokłusował, jakby miesiąc odpoczywał... aż mu się ludzie, długo stojąc, dziwowali...
Dzień się robił wielki, koło stajen i koni ruch był żywy... Laskowscy się jeszcze obmywali ze snu, dopytując, kto był i co gadał, bo nic nie słyszeli, taki ich sen wziął na sianie — gdy w kapliczce zadzwoniono.
Stała ona nieopodal ode dworu, naprzeciw lamusu, który jej z drugiej strony w wałach odpowiadał. Chędoga była, murowana i przyozdobiona pięknie, choć bardzo mała. Za owych czasów, gdy się zawsze spodziewać było można napaści i oblężenia, musiano mieć przy dworze gdzie się pomodlić. W grobach leżało dwóch Pełków. Otwarte już były drzwi i światło gorzało na ołtarzu, gdy się wszystko, co żyło we dworze, ba! niektórzy i ze wsi gospodarze na głos dzwonka zbierać zaczęli. Wyszła tedy w czarnych szatach wdowich zakwefiona pani wojska, a za nią córka i fraucymer cały, szli panowie wojskowi w zbrojach i przy szablach paradnie, jak się Bogu należało — ciągnęła służba i dworscy, którzy mieli zostać doma... A że kapliczka była szczupła, ustawili się panowie we wnętrzu, służba za nimi pod kruchtą, a reszta na schodach i przeciwko drzwi na podwórzu. Słońce właśnie, wschodząc, rzucało pierwsze promienie przez drzewa na zgromadzony pobożny lud — i piękny to był widok tych zbrojnych rycerzy u ołtarza, czekających na błogosławieństwo. Z wielką powagą stali wszyscy... trzymając żelazne hełmy na rękach... Poczęła się msza cicha...
Odprawiał ją ojciec Lambert zawsze z takiem namaszczeniem, jakby duszą do nieba sięgał, cóż dopiero dziś, gdy mu tę młodzież, na którą gderał, ale ją kochał — żegnać i błogosławić przychodziło, nie bez tej myśli, iż niejeden z nich nie powróci!... Wśród szmeru modlitwy słychać było tylko ciche łkanie pani wojskiej i Tereni, które oczy i usta chustkami tuliły, aby Medarda i towarzyszów jego nie smucić... Gdy od ołtarza przeżegnał ich przed ostatnią ewangelją, powoli kreśląc krzyż w powietrzu... najweselsze twarze okryły się chmurą...
Dopiero zrzuciwszy ornat, a wdziawszy stułę, stanął kapucyn u stopni, aby odczytać benedykcję i pokropić ich święconą wodą... Pochylili głowy wszyscy, poklękali, komu zbroje pozwoliły... a między czeladzią miększego serca i płacz się dał słyszeć... tak się obrzęd ten dokończył... Ojciec Lambert tylko, mając już odchodzić, kropidło złożywszy, odwrócił się, żegnając ich raz jeszcze ręką drżącą.
— Bóg Abrahamów, Izaaków i Jakóbów niech będzie z wami! — rzekł głosem cichym.
Mówił i słowa mu się urywały, i czuć było, że jemu, surowemu sędziemu spraw ludzkich — na łzy się zbierało niemęskie... wolał więc odejść od ołtarza.
Wytoczyli się wszyscy za wojską ku dworowi... gdzie ich czekała ranna przekąska... Tuż i konie u ganku stały, i gwar był w dziedzińcu wielki... Wozy, ludzie, psy, gromady ciekawych wieśniaków, dzieci... wszystko to piszczało, rwało się, gadało i płakało... Coraz to który z czeladzi skoczył jeszcze żegnać jaką oczy fartuszkiem ocierającą dziewczynę.
Wojska chodziła milcząca, całując syna w głowę, patrząc w okna i nie widząc nic. Czuli, że gdy się to przewlecze, smutku tylko namnożą. Żołudek więc ostatni kieliszek podniósł.
— Komu w drogę, temu czas — i wielki czas... na koń!...
Medard, jak stał, choć w zbroi — rzucił się plackiem do nóg matki, której stopy całować zaczął... Dopieroż lamenta... i łzy... Szczęściem ojciec Lambert nadciągnął.
— A co mi to za matki rycerzy! — krzyknął — a co mi to za żołnierz, który się we łzy rozpływa! A wstyd! a niegodnie!... Bóg z wami! na konie, dosyć tego...
Wzruszyły te słowa, posypali się więc, pożegnawszy, każdy do swych ludzi i siodeł... Wyszedł Medard ostatni... a siostra mu się jeszcze na szyi zwieszała, zachodząc z płaczu... Matka modliła się już... Medardowi w oczach wiło się wszystko... gdy na Sułtana skoczył... odwrócił się ku domowi, skłonił głowę... zobaczył w oknie matkę, która go jeszcze krzyżem żegnała, i spiął siwego...
Ruszyli wszyscy... Żołudek przodem zanucił: Sub tuum praesidium...
Wozy ciągnęły za nimi.
Gdy śpiew ustał... a odwrócili się jeszcze spojrzeć za siebie, dworu tylko dachy było widać z za wałów — tuman kurzawy wlókł się za nimi. Konie raźno prychały, ludzie wzdychali... słońce przypiekać zaczynało... Tuż za wsią i łąką, a polem wjechali w dębinę należącą do Gołczwi.
W prawo za lasem tym szła granica i przytykała do Horbowa... a w Horbowie mieszkała pani Pociejowa z córką... Dopóki lasem jechali i dworu sąsiedniego widać nie było trzymał się Medard krzepko, nie myśląc o niczem, tylko o matce, rozstaniu i o przyszłej wojnie...
Gdy las się skończył, a nieopodal ukazał się dwór stary w drzew wianku, i drożyna od krzyża pod lasem wijąca się jakby na pokusę wlazła, a Sułtan nawykły ku niej się skierował... Medardowi jakby błyskawica przeszyła głowę i serce... Zawrócił się do Laskowskich, z którymi jechał razem.
— Jakeście bracia mili, nie mówcie nikomu i złej myśli nie miejcie, muszę podczaszynę pożegnać... muszę! Na popasie, jeśli nie wprzódy, was dopędzę, chybaby Bóg niełaskaw. Nie zabawię wcale, tylko z konia siąść, w rękę pocałować i nazad...
— A no, — rozśmiał się Laskowski młodszy — tośmy obaj z panem bratem wiedzieli, że waszmość także tu od krzyża zboczysz... A nie mów nam, że do podczaszynej, bo poco kłamać, kiedy do Jadwisi oczy prowadzą? Niech Bóg szczęści...
Dawszy znak ludziom, aby z taborem jechali, sam konia poparł chłopak i drożyną popod lasem ruszył żwawo... a koń, drogę dobrze znając, kłusował ochoczo...
Dwór w Horbowie niegdyś był pański i dziś jeszcze, choć trochę opuszczony, bo w nim podczaszyna nie oddawna mieszkała, straciwszy rezydencję, z której ją bracia mężowscy wygnali — szczególniej się odznaczał wspaniałym starym ogrodem, obwiedzionym murem dokoła i piękną bramą w dziedzińcu. Reszta niebardzo odpowiadała wyobrażeniu, jakie sobie o nim można było czynić zdaleka. Dwór był wielki, sale ogromne, ale to pustką trąciło...
Jakże serce biło Medardowi, gdy się począł zbliżać ku bramie! Trochę sobie wyrzucał ten krok po wczorajszej z matką rozmowie i jej radach — lecz nie umiał się powstrzymać... Czuł grzech a brnął. Któż wie? — myślał — może ostatni raz ją zobaczyć? może nadaremnie przybyć, zostać odprawionym i powrócić z niczem?...
Dziwne bo to były stosunki z panią podczaszyną, i nie bez przyczyny serce matki się ich lękało. Dumna pani Pociejowa nie była ani razu w Gołczwi, o miedzę od niej mieszkając. Zdawało się jej, iż szlachcianka pierwsza odwiedzić ją powinna, a pani wojska wysoko też się nosiła. Medard wypadkiem poznał wdowę i jej córkę.
Pociejowa rodem była ode Gdańska i nosiła niepolskie nazwisko, wychowana była pono we Francji i po cudzoziemsku... Gdy po przybyciu Marji Ludwiki do Polski dwór się stał napół francuskim, wcisnęła się tam i była bardzo dobrze przyjmowana. Tymczasem mąż zmarł, przyszły z familją swary, na które i król jmość nie pomógł, choć panią Pociejową bardzo lubił i chętnieby ją był zaprotegował.
Trzeba się było z córką dorastającą, przy uszczuplonym majątku, do Horbowa wynosić... Wprawdzie często się czyniło wycieczki do Warszawy, lecz stała rezydencja musiała być na wsi... Nawykła do innego życia, nudziła się jeszcze i niestara, i cale piękna, i bardzo zalotna podczaszyna...
Szukała więc rozrywki, jaką lubiła...
U dworu snać nauczyła się jej szukać w myślistwie... Polowała więc i słynęła z tego, że strzelała dobrze, a na koniu sadzić po świeżej roli się nie lękała...
Na jednych takich łowach, gdy się zapędziła na gołczwiańskie pola, spotkał ją Medard. Piękny, zręczny, młody chłopak podobał się jejmości, która też radaby mu się była podobać. Ale los inaczej zrządził. Zaprosiła go do Horbowa z sobą; tu Medard poznał piętnastoletnią jej córkę, Jadwisię.
Dziewczę było cudo piękności... ani podobna opisać, jak Bóg tę laleczkę stworzył... na której skazy najmniejszej, nic, coby doskonałą jej piękność zmniejszyło, znaleźć było niepodobna. Niezbyt wielkiego wzrostu, ale zręczna, kształtna, giętka... i w każdym ruchu uroku pełna dzieweczka... twarzyczkę miała jak z marmuru wykutą i różanym słońca promieniem oblaną, oczy czarne, wielkie, usta maleńkie, niby gniewne, niby też uśmiechające... na karczek biały spadały ciężkie włosów sploty, które zdawały się ciężyć ślicznej główce...
A śmiało się to wesoło, szczebiotliwe, pieszczone, swawolne, jakby przez całe życie z uśmiechem przejść miało...
Było to dziecię jeszcze, umyślnie przez matkę utrzymywane w tem usposobieniu dziecięcem... i było jej z tem do twarzy, bo wyglądała jak anioł bez skrzydeł... Dowcipna, żywa, roztropna, ciekawa, Jadwisia zgadywała świat, nim go widziała... a ze słów nieostrożnych matki snuła snać więcej, niż one mówiły.
Medard, raz ją zobaczywszy, zakochał się śmiertelnie... Pani podczaszyna sama była jeszcze dość młoda i piękna, by odwiedziny młodego sąsiada brać raczej do siebie. Ten ją może z błędu wyprowadzić nie chciał, a może i nie domyślał się niczego...
Jemu tylko patrzeć trzeba było i słuchać szczebiotu tego skowronka, zwiastującego wiosnę i miłość... choć sam nie wiedział, co śpiewał. W istocie Jadwisia była tak naiwna, tak dziecinna, tak śmiała, a z Medardem jak z bratem tak poufała, że go swojem postępowaniem mogła o szaleństwo przyprawić... Matka, patrząc, się śmiała. Znała widać córkę tak dobrze, iż się lękać nie potrzebowała...
Jadwisia ze słów, opowiadań i książek wiedziała o miłości, mówiła o niej często nawet, ale dla niej była to jakaś dworska zabawka miła, coś we wstążkach i kwiatach, jakaś galanterja pusta, poza którą ani się domyślała uczucia i boleści... Od dzieciństwa odbijała się o jej uszy ta jakaś miłość zabawna, wcale niegrzeszna, niby taniec dworski, którego się trzeba nauczyć i z reguł go umieć wśród oklasków odegrać...
Darowana wstążka, rzucony kwiatek, wyszyta przepaska... to były sceny dramatu, który znała Jadwisia, a w którym piękność, doskonale jej wiadoma, grała główną rolę... Umiała się stroić i nadzwyczaj zabawnie udawać starszą, poważną wielką panią... królowę, której ruchy majestatyczne przy jej dziecięcej postaci cudną stanowiły sprzeczność.
Kochał się więc Medard nazabój i nie wypędzano go z tego raju... owszem, podczaszyna bawiła się nim, odwiedzinami, swoją władzą nad nim i córką, która lubiła Medarda...
Czytała dobrze w serduszku, które w swych rękach wypiastowała... tam miłość siebie i próżność, i pustota zajmowały wszystkie kątki... na nic więcej miejsca nie było.
Żartowano sobie z Medarda w Horbowie, a on męczył się naprawdę i kochał po młodemu szalenie...
Ranek letni był piękny. Czy też już powstawali? myślał, dojeżdżając do bramy... W bramie kilka sług stało... poznali sąsiada... skłonił się im zdaleka, byli to wszystko przyjaźni mu ludzie, których dobrem słowem pozyskać umiał.
— Hej! panie Bernardzie, — zawołał zdala — a co we dworze słychać? Widzicie, jadę na wojnę, radbym panią waszą pożegnał...
Bernard, niby dworu marszałek, niby rękodajny dworzanin, ręką z podziwem w powietrzu zrobił jakby znak zapytania.
— Z naszą panią pożegnać się o pół do siódmej na półzegarzu! — zawołał — albo to pan Medard życia wedle dworskiego obyczaju nie zna? A któż to z kurami się kładzie i z kurami wstaje?... Pani podczaszyna miała wczoraj gości... z Warszawy, i do północy grali i śpiewali... teraz śpią jak kamienie...
Medard już nawet z konia nie zsiadał — nie było na to rady — smutek go objął, głowę spuścił, milczący tak stał... Sułtan tylko, korzystając ze spoczynku, prychał i rżał. Czy rżenie jego kogo w domu zbudziło? Jeszcze Medard nie wiedział dobrze, co pocznie, gdy w ganku pod kolumnami zjawiło się — to, czego tak pragnął... dziewczę z czarnemi oczyma, które mu od ust bez ceremonji słało wesołe pozdrowienie...
Jużby go było nic w świecie nie powstrzymało naówczas u bramy... w dwóch skokach stał przed gankiem, a Jadwisia cieszyła się ślicznemu Sułtanowi...
— A cóż to tak rano? we zbroi? dokąd? gdzie? jak?
— Na wojnę... panno podczaszanko...
Dziewczę się niezmiernie zdumiało...
— Jakto? i pan? i pan? koniecznie! dziś!
— Natychmiast! Chciałem tylko podczaszynę i pannę podczaszankę pożegnać, zwróciłem się z gościńca.
Poczęła dziwnie główką potrząsać...
— Jaka szkoda Sułtana! — zawołała dziecinnie — pył, kurz, błoto... głód może, wszystko znosić będzie musiał...
— A ja? panno podczaszanko?
Podniosła oczy zdziwione. Na myśl jej to nawet nie przyszło...
— A pan? to prawda! ale pan jesteś... mężczyzną, rycerzem...
— I mnie pani wcaleś nie pożałowała?
— A pocóżbym miała żałować? — odpowiedziała spokojnie. — Pan mówiłeś tyle razy, że takbyś chciał iść na bisurmana — na Tatarów... na nie wiem kogo, byleby się bić... Myślałam, żeś pan szczęśliwy...
— A! tak — szczęśliwy, że na wojnę idę, ale nieszczęśliwy, bo panny podczaszanki nie zobaczę długo...
Jadwisia obejrzała się dokoła żywo, bystro i postąpiła krok bliżej.
— A! to dobrze... — odezwała się ciszej — matki niema, nikt nie słucha... powiedz mi pan... pan się we mnie zakochałeś?
Uśmiechnęła się. Medard stał zdumiony, rękę przyłożył do serca...
— Na śmierć! panno podczaszanko!
Uderzyła w dłonie.
— A! jakaż ja jestem szczęśliwa — zawołała z radością, która jej tryskała oczyma. — A! jakże to dobrze! Ja będę miała swego rycerza! pan będziesz nosił moje kolory, spełniał moje rozkazy... pan mi przysiężesz wierność dozgonną... i nikt! nikt na świecie wiedzieć o tem nie będzie...
— Spełnię, co tylko każesz, podczaszanko... ale pani...
— A! ja! czekaj pan! — jakby przypominając coś sobie, szeptała Jadwisia, rękę przykładając do czoła — czekaj pan... ja... dam panu wstążkę na pamiątkę. Widzisz pan, to jest już bardzo, bardzo wielka łaska... jabym tak odrazu panu nie powinna dawać moich kolorów... ale mam litość nad panem... i jedziesz na wojnę...
To mówiąc, odpięła niebieską wstążkę od kosy włosów i, śmiejąc się, rzuciła Medardowi, który ją, w powietrzu chwyciwszy, do ust przycisnął, a potem na piersiach pod zbroją schował...
— A! panno podczaszanko! królowo moja, daj mi jeszcze więcej niż wstążkę, daj słowo nadziei!
Jadwisia cofnęła się, pociesznie bardzo kręcąc główką i surową przybierając postawę...
— O! co to — to nie może być! tak prędko! nie! toby było przeciwko wszelkim prawidłom. Nigdy w świecie... pan tego nie powinieneś nawet żądać, będąc grzecznym kawalerem...
Palcem pogroziła mu...
— Gdy pan z wojny powrócisz... no! zobaczymy... ale pan mi nie przysiągłeś... ja chcę przysięgi! Pan mi zawsze, do śmierci — powinieneś być wiernym... pan będziesz moim rycerzem, tak, moim, i żadnych innych nie włożysz kolorów...
Medard palce podniósł do góry...
— A! przysięgam... do zgonu... na wszystko, co jest najświętszego w świecie, co najdroższego mam... przysięgam podczaszance...
W tej chwili zaszeleściało coś, Jadwisia skoczyła, dając znak Medardowi...
Lecz popłoch to był próżny... We dworze, z wyjątkiem służby stojącej zdala w bramie, wszyscy spali, Jadwisia tylko raniej wstać mogła, bo ją matka odprawiła zawczasu, nie chcąc, by była może świadkiem zabawy... jaką kilku płochych dworaków, cudzoziemców sprawiało sobie — i jej — w chwili, gdy kraj cały ogarnięty był trwogą i żałobą. Nie można zaręczyć zato, czy nadzwyczaj ciekawe dziewczę nie podsłuchiwało gdzie pode drzwiami.
Medard stał na koniu przed nią, nie mając siły ruszyć z miejsca, patrząc w rozpromienioną jej twarzyczkę. Trudno było zaprawdę określić, kto z nich dwojga w tej chwili był szczęśliwszy, choć wcale inne uczucia w tych dwojgu młodych piersi grały. Medard kochał ją do szału, do zapamiętania... ona była uradowana niezmiernie — a dziecinnie i niewinnie, że nareszcie miała kochanka — rycerza, uradowana jakby lalką lub nowym stroikiem... Jej to dawało naostatek przywilej dojrzałości... Miała kochanka! rycerza! który jej poprzysiągł wiarę dozgonną.
Więcej już nie potrzebowała nic — zupełnie jej to starczyło... Zdaje się nawet, że Medard czy kto inny, było jej prawie rzeczą obojętną. Wolała go może, bo był zręczny, przystojny, śmiały, bo jej kolorem mógł dać zwycięstwo, a jej dumie uciechę, lecz nie czuła dlań więcej nic nad trochę wdzięczności za to, że rozpoczęła nareszcie życie... że była wielbiona...
Po główce jej latały jak motyle różnobarwne myśli słoneczne... Medard przez jej miłość mógł się stać bohaterem... jego sława miała spłynąć na nią...
Zobaczywszy, że nikogo nie było, Jadwisia znowu podeszła bliżej ku swemu zachwyconemu rycerzowi.
— Pamiętajże pan! uroczysta w obliczu niebios przysięga!
Podniosła rączkę do góry...
— Wiarołomców karzą bogi!... nie daj pan sobie wydrzeć tej wstążki...
— Nigdy! panno podczaszanko...
— A powróciwszy z wyprawy, złożysz u stóp moich trofea zwycięstwa... bo musisz być zwycięzcą... inaczej widzieć go nie chcę...
Mówiąc to, żywo, pośpiesznie, uradowana, szczęśliwa... od ust jeszcze raz posłała mu pożegnanie... uśmiechnęła się.
— Pamiętaj! — powtórzyła i znikła.
Pan Medard stał jakby z snu nieprzebudzony, jakby upojony szczęściem, którego się nigdy nie mógł spodziewać. Nie umiał on ani uczuć, co dyktowały jej słowa, ocenić, ani trzpiotowatej płochości dziecięcej... dla niego było to coś wielkiego, uroczystego, co rozstrzygało o życiu... on także uczuł się w tej chwili raz pierwszy mężczyzną, a związanym przysięgą i obowiązkiem... Węzeł święty dlań łączył go z tą anielską istotą, której przyrzeczenia, wyrazy, uśmiech, pożegnanie inaczej sobie tłumaczył niż były...
Szukał jej jeszcze oczyma — ale napróżno... pusto było dokoła... słońce podnosiło się szybko, nie mógł pozostać dłużej. Znając doskonale drogi, spodziewał się towarzyszów napędzić jeszcze przed popasem... Wyjechał więc, co żywo żegnając Bernarda i zebranych sług za bramą, i wziął się inną drogą prostszą, aby przeciąć gościniec... Sułtan, któremu do swoich koni tęskno było, puścił się drobnym kłusem, jak wiatr szybkim, i długa jego srebrzysta grzywa rozwiana wionęła jak chorągiew.
Medard nie widział nic, nie słyszał, nie kierował koniem, dobył wstążki i całował ją, i szukał dla tego skarbu najbezpieczniejszego miejsca... dopóki go nie umieścił na bijącem sercu...
O wszystkiem zapomniał w tej chwili. Przysiągł Jadwisi... i miał nadzieję nadziei... przysiągł jej wierność do zgonu... Czyżby żądała przysięgi, gdyby on jej był wstrętny?
— Powrócę zwycięzcą! — wołał do siebie — matce do nóg upadnę! dobra matka pozwoli... Jadwisia będzie moją!
Ani pomyślał o podczaszynie!
Obóz stał natenczas pod Krakowem, a znajoma nam szlachta lubelska rozsypała się tu po różnych chorągwiach. Pełce dostało się być w pana Myszkowskiego regimencie, złożonym z różnej drużyny, gdzie nikogo swojego nie znalazł, ani twarzy znajomej, ani dłoni przyjaznej. Smutna to rzecz młodemu wpaść tak między obcych, a jak tu jeszcze, starych po większej części wyjadaczy, którzy sobie ową młodość lekko cenili, a z niedoświadczenia śmiechy stroili, choć czasy były cale nie do wesela i żartów...
Ktoby był poznał ów obóz, nie poznałby tego rycerstwa tak ochoczego i dobrej myśli, które zawsze bywało i w najgorszym razie serca nie traciło, ani fantazji. Był to taki dopust na Rzeczpospolitą, że go i najhartowniejszy człowiek równym umysłem znieść nie mógł. Nieprzyjaciela w kraju niejeden raz ludzie widzieli i pożogę najstraszniejszą, oną tatarską, co jak płomię niszczące przelatywała ogromne obszary, zostawiając po sobie pustynie — tego się ludzie nie lękali... gorsze przyszło daleko. Nie wiedzieć było gdzie szukać nieprzyjaciela, a gdzie wroga, bo połowa lepsza przeszła do Szweda, i nierzadko jeden brat trzymał z Gustawem, a drugi z Kazimierzem... tak, że i w polu dostało się spotkać nieraz z takim, co go, zamiast szablą ciąć, powinno się było uściskać.
Rozdwojone były umysły, chmurne twarze, niejedne zdania i żołnierz z obozu prawie w tej rozpaczy w nocy uchodził, aby doma być i od najazdu się jako obronić, a przynajmniej gdzie familję w murach przechować.
Jeszcze się wszakże wielu zdawało, że Krakowa bronić potrafią, i ufano mocno Czarnieckiemu, który był jeden człek mały, wielkiego serca, co do końca nie wątpił, a męstwo miał tam, gdzie już drugim tylko łzy zostały...
W obozie przy jesiennej pogodzie, a niewielkim dostatku, choć Kraków był tuż — smutkiem wiało jak po pogrzebie. Z ucha do ucha podawano sobie o królu szwedzkim takie wiadomości, że odrazu serce odejmowały. Potłukł ci go był parę razy pan Czarniecki, ale kawałkami urywając, a całej potędze mało było nadziei się oprzeć.
Choć z młodą odwagą, jaką niedoświadczenie daje, i z ufnością w powodzenie przybył pan Medard do chorągwi, tu cale inaczej znalazł, niżeli się spodziewał. Przyjęto go, zukosa patrząc... Na regestrze zapisany stał daleko, o co się niewiele troszczył, ale z towarzyszów do nikogo przystępu i od nikogo słowa.
Czeladź mu bito, wozy spychano... a od nikogo dobrego nic nie posłyszał. Ale harda dusza, gdy się tak zobaczył samotnym, rzekł sobie: „Wolę zostać pojedynkiem, niż się ludziom napraszać.“ Nie zważał i na to, że go zawsze słano gdzie najciężej było wytrzymać: po nocach, na podjazdy, na straże; — pełnił, co przykazano i milczał, trzymał się, a że miał postawę silną i widziano, iż sobie w kaszę napluć nie da — nie zaczepiali go, samopas tylko zostawując.
Przecież smutno mu było.
Pod innemi chorągwiami miał znajomych, przyjaciół i krewnych, byłby się pomieścił, ale wziął to sobie za honor, aby od złego nie uciekać, ale je przemóc i zwyciężyć. Łatwa rzecz była ujść — a śmiech za sobą zostawić. I mówiliby słusznie, że go stąd wykurzyli.
— Licha zjedzą, nim mnie do ucieczki zmuszą — rzekł w duchu i trwał.
Miał przyporzysko swe z ludźmi i końmi Pełka przy węgle stodoły, którą kilku z towarzystwa zajmowało... Mało nie chlew mu się dostał; bo to był kawał dachu na słupach, który czeladź chróstem z płotu wyłamanym ścianami ostroiła od wiatru i deszczu zimowego, co niemal dzień w dzień przechodził. W tej biedzie jeszcze wytrwać jako tako było można, bo dach trzymał i nie przeciekał. Całe tu gospodarstwo i Sułtan, i wozy, i pod wozami czeladź się tuliła.
Ściana drewniana tylko dzieliła go od zajmujących stodołę, a że była dziurawa i nieszczelna, słyszał przez nią łatwo, co rozprawiano pod bokiem...
Trafiła się nieraz nieostrożna mowa i o nim samym, — puszczał ją mimo uszu... Wieczora tego Medard, wróciwszy z objazdu, wcześnie się na wojłokach położył, aby trochę dać kościom wypocząć — ale nie spał. W stodole świeciło się jeszcze, ichmość towarzysze przy latarce grali w kości i baraszkowali, miodu sobie nie żałując, bo to sławny był ów dawny miód krakowski...
Snać musiano sądzić, iż Medard z objazdu nie wrócił, bo rozmowa się toczyła swawolna o nim. A słyszał ją tak wyraźnie, jakby naumyślnie mu ją do uszu kładli.
— Wlazło nam to do chorągwi — mówił stary Żebrowski — i ani się myśli starszym akomodować, ani dba, jak się na niego patrzą... Prawda, że swoje robi... ale do życia z towarzystwem się cale nie zda...
— Choćby go „mores“, mocanie, nauczyć trzeba — odezwał się drugi, Broński niejaki, ja to dawno mówię. Chłopak snać pieszczony, słyszę jednak u jejmości... przy podwice się chował — to zaraz znać... Chrzestby mu dać!
Rozśmiali się, a w Medardzie krew zawrzała, ale się poskromił — myśląc, co dalej prawić będą... Ręka mimowolnie szukała szabli — słuchał.
— Kiegoż bo licha zwłóczyć! — zaśmiał się ten sam Żebrowski — potrącić go i obciąć, będzie miększy...
— Kat go wie, jak się bije — odparł Broński.
— Młokos, choćby się bił najlepiej, — mówił stary Żebrowski — na sztuki go wziąć można... doświadczenia nie ma...
— Bywały takie wypadki, że młodzi starych obcinali — dodał Broński.
— A no, — rozśmiał się z boku inny — waści, panie Tadeuszu, nikt nie wypiera... jeśli się boicie!
— Słuchaj! — zaryczał zagadnięty, aż się stodoła zatrzęsła — co ty mnie tu tchórzem będziesz czynił?... ty — jakiś...
Porwali się do szabel, rozerwano ich... Żebrowski pluł, jak miał zwyczaj, gdy zły był...
— Jedną waści radę dam, Broński, — rzekł — musisz z nim szukać zwady i ściąć się... bo się inaczej nie oczyścisz...
— A choćby przyszło i do tego? Myślicie, że mi straszny...
Tyle Medard słyszał, bo gwar się zrobił w stodole i poczęto wołać i pić, i czem innem zagadywać, a w końcu Pełka usnął ze znużenia, nim oni się zeszli.
Nazajutrz rano deszcz prószył. Zbudziwszy się, przypomniał sobie, co nocą słyszał. Ostrzeżony był i wiedział, jak poczynać. W stodole znowu huczało... Medard około koni i siebie się zakrzątnął...
Wtedy gdy się ludzie kręcą, Broński stanął, pod boki się wziąwszy, naprzeciw i, poświstując, patrzał miny robiąc różne... Medardowi zdało się do czasu tego nie widzieć, nie z bojaźni, bo kipiał cały, lecz żeby pierwszy zwady nie szukał, której już był pewien.
Broński podśpiewywać zaczął... a nucił coś na Lublinian, że są hołysze i że bez koszul chodzą... Coraz głośniej śpiewał, że go już nie można było nie słyszeć.
Wystąpił Pełka z pod daszku.
— Mości towarzyszu, rzekł — myślę, że to do mnie przyśpiewujecie na dzień dobry? czy wam skóra świerzbi?
— Nie skóra, ale dłoń, gdy na waści patrzę... — odparł butno Broński.
— Trzebaby jej krwi upuścić, to jedyna rada — odezwał się Pełka... możebyście po cyrulika posłali do Krakowa?
Czeladź się śmiać zaczęła, Broński przystąpił krok.
— A już tego dosyć! — krzyknął — wlazłeś nam tu, gagaciku... nieproszony i niedziękowany... myśmy tu starzy towarzysze, chodzisz pojedynkiem, na nikogo nie zważasz... trzeba cię rozumu nauczyć.
— Byle po kawalersku: — odrzekł Medard — jeden na jednego, nie dziesięciu, jakeście ze Trzcińskim zrobili, bo to niepoczciwa i nierycerska...
Broński się zaperzył i już szabli dobywał.
— Stanie mnie jednego na ciebie! — krzyknął — wychodź z jamy!...
Ledwie tych słów domawiał, gdy Pełkę już miał przeciwko sobie. Ani słowa nie rzekłszy, stanęli z szablami dobytemi. A że zwadę pewnie i widziano, i słyszano, kołem się zebrało dużo ciekawych, szczególniej z szopy, wczorajszych.
Wszystko to milczało, szydząc sobie i drwiąc z pod wąsa.
Broński był żołnierz stary, rębacz dobry, człowiek ostrożny, ręka silna — serca miał wiele, ale dosyć był nieszczęśliwy w starciach, mało kiedy bez kresy wyszedł.
Słyszeli wszyscy, gdy Medard mówił o Trzcińskim rozsiekanym, a że to była sprawa naganiona i której się po trzeźwemu wstydzono, nie pomyślał nikt za Brońskiego się zastawić.
Cicho, jak mak siał... wkoło gromada, deszczyk kropił i ziemia byłaby oślizła, szczęściem pod nogami wybrał się piasku kawałek...
Pełka umiał z pałaszem dać sobie rady, a miał batorówkę, śmigającą, lekką, wypróbowaną, którą dwa portugały nawpół przecinał...
Już przy pierwszem zwarciu poznał Broński, że będzie miał do czynienia z rębaczem doskonałym, cofać się nie była pora, tylko usta zaciął i pobladł, kilka razy się spotkały szable i szczęknęły, złapać Pełkę na nieopatrznego nie można było, ciąć się ani tknąć nie dawał. Dwa razy sam zaciął po suknie Brońskiego, ale bez szkody. Może jedno Zdrowaś Marjo trwała robota, gdy Broński po prawej ręce dostał, ale tak dobrze, że szabla mu wypadła, a lewą się za nią pochwycił i uskoczył wbok, piszcząc... Pełka go mógł po plecach spłazować, ale dał pokój, zawołał tylko:
— Staremu żołnierzowi... przebaczona; gdybym z innym miał do czynienia... dałbym pamiętne... choć płazem.
Wkoło się śmiać poczęli.
— Gracz! — zawołał Żebrowski — ale kiedyś taki tęgi do płazowania, a chodźże za mną...
Ten był kościsty, gruby, wyrobiony człek i straszny na cały obóz.
— Nie mam do waćpana ani urazy, ani przyczyny, — odezwał się Pełka — a czasu wojny zabawiać się nie pora!
— Cóż ty mi, smarkaty jakiś, — ryknął Żebrowski — nauki będziesz dawał!... Ot masz przyczynę...
Złożyli się w chwili...
Tu już były nie przelewki... Wiedział Pełka, że na sucho nie wyjdzie, szło mu o honor, aby wziąwszy coś i sam też dał — patrzał tylko, gdzie trzepnąć...
Raz, drugi zamierzyli się napróżno... Medard następował — stary, chcąc się poprawić, nogą na trawę cofnął i ośliznął odrobinę. Tego było potrzeba Pełce, który w łokieć ciął z całym impetem, a w tejże chwili po ramieniu jakby go co skrobnęło...
— Dosyć! — zawołano ze wszech stron — dosyć!
Między patrzącymi był niejaki Ozderski, człek imienia nieznanego, ale żołnierz osiwiały i którego nauczyli się szanować wszyscy. Mruk był małomowny... a co na żołnierza rzadka, nabożny bardzo, różaniec na zbroi nosił i malowaną Najświętszą Pannę na ryngrafie... a pod nią krzyż mosiężny w napierśniku. Ozderskiego nazywano pod chorągwią kapucynem, bo i brodę całą nosił, i głowę miał wyłysianą tak, że na niej tylko niby korona z włosów zostawała. On pierwszy zawsze Bogarodzicę zaczynał i Pod Obronę, gdy szli rankiem w pochodzie — do mszy sługiwał... Człek był wielkiej poczciwości...
Ozderski wystąpił pierwszy z koła do Pełki i wyciągnął rękę...
— Dosyć tego, — zawołał — wypróbowaliście, że nam wstydu w chorągwi nie zrobi — nie odpychajcież go — ja z nim stoję... a kto chce mieć do czynienia z Pełką, będzie miał i ze mną.
Wściekali się przyjaciele Żebrowskiego i on sam. Nie szło mu o ranę, bo ją zaraz zalepiono; nie szło o ból, bo do tego był nawykły, ale że się młokosowi dał ciąć, sam ledwie go udrapnąwszy, bo Pełce tylko kontusz i półżupanik rozciął precz, a na skórze siną pręgę zostawił, krwi nie dobywszy. Na śmiechu się tedy skończyło i przejednaniu niby; miał za sobą choć Ozderskiego Pełka, łatwo przecież poznać było, że tam ani na przyjaźń wielką rachować nie wypadało...
Zostali we dwaj sam na sam — bo się reszta rozlazła powoli po szałasach i po szopach. Medard nowego przyjaciela zaprosił pod swój daszek, a że nie było na czem siąść, kulbakę mu wyrostek podstawił. Dobyto puzderko z wódką i wędliną... lecz że to piątek był, Ozderski podziękował i chlebem zakąsywał...
— Ojca waszmości znałem, — rzekł, siadając, stary — takuteńki był, jak dwie krople wody zamłodu. Dziarskoś się znalazł.. Ja na waszeci zdawna mam oko. Poco ci było takiego pułku szukać, gdzie najcięższe życie?... Mało tu kto wytrzyma...
— Prawda to, — odpowiedział Medard — lecz gdy się raz weszło, już nie rycerska rzecz była się cofać.
— Masz słuszność, — dodał Ozderski — a co będzie dalej? Myślicie, że to już koniec?
— Sądzę, że początek.
— I ja tak trzymam, — mówił stary — a no Bóg jeszcze jeden wie, co z nami tu wszystkimi będzie... Chcą Krakowa bronić — azali potrafią — nie wiem. Drudzy już o domach myślą, inni o Szwedzie pomrukują. Nigdy u nas tego nie było, co dzisiaj. Gdzie kto słyszał, żeby, mając swojego pana, ludzie się do cudzego garnęli?
Westchnął.
— A pan Czarniecki? — wtrącił Pełka.
Podumał stary.
— Jeden nie starczy, — rzekł — choćby największe serce miał, gdy drugim na niem zbywa. Stary to żołnierz, a czy za nim pójdą drudzy? nie wiem. Prywata się u nas zagnieździła. Jakżeby to Lanckorońskim, Potockim i Lubomirskim pod takiego iść, co wczoraj nie miał nic i jakby sroce wypadł z pod ogona?... A któż go znał przed kilkunastu laty! gdy mu jak na pośmiewisko król dał — Świniuchy? Tak tam panowie pracowali, że gdy już nagrodę trzeba było dać choć za te zęby, które mu kula wybiła — jeszcze choć w nazwisku ugryźć starali się i Świniuchy mu wydzielili... Cóż ten człek pocznie „homo novus“, gdzie starych powaga nie starczy?...
To rzekłszy, wstał Ozderski, podał dłoń Pełce, który go z należytą siwiźnie czcią w ramię pocałował, i pociągnął. Został się Medard sam pod daszkiem, słysząc, jak w szopie wrzawa się ogromna jęła. A że wczoraj na podjazdach był i dnia się spodziewał wolnego, poszedł zaraz do pułkownika, aby się do miasta wyprosić choćby do nocy.
Był podówczas Mrozowski wiceregentem pułkownika, bo samego w obozie nie widziano; do niego się więc zameldował, choć drudzy i bez meldowania szli, gdzie się któremu podobało. Pełka tej winy na sobie nie chciał mieć.
Mrozowski, choć jakoby z Tatarów pochodził, bo mu to niektórzy zadawali, żołnierz był ostry i człek prawy... Zgryzot się niemało najadł z towarzystwem swem, któremu rady trudno dać było... Znał on wszystkich, nietylko z imion, nazwisk i twarzy, ale z humorów i na co który kulał. Pełkę ostro trzymał, choć mu krzywdy nie wyrządzał, a był w każdym czasie takiego oblicza człek, jakby się wiekuiście gniewał, nadąsany, kwaśny, niby zły i pomrukujący. Może wiedział, że gdyby się nieco łagodniejszym uczynił, jużby po nim było, niktby go nie posłuchał.
Gdy Pełka pod namiot wszedł, już snadź wiedział co zaszło — ostro nań spojrzał.
— A co to waszmość za okazję miał? — zapytał.
— Ja żadnej, — rzekł Pełka — do mnie ludzie jej szukali, trudnoż się dać zjeść.
Zmilczał pułkownik...
— Wczoraj na podjeździe byłem — a dziśbym do miasta życzył, na kilka godzin...
Pokiwał głową Mrozowski.
— Jeszcze to łaska, że ja o tem mam wiedzieć, — bąknął — drudzy się nie pytają.
Chodził po namiocie, wąsa targając... potem przystąpił do Pełki.
— Czy waszmości tu służba bardzo słodka? — zapytał.
— Choćby piołunem była, — ozwał się Pełka — na tom żołnierz...
— A gdyby się rozlała chorągiew jako drugie, — rzekł Mrozowski — cóż począć myślisz?
— Zostać przy niej do ostatka...
— Wkrótce tu nie będzie co robić pono — mruczał Mrozowski. — Z waszeci dobry być może żołnierz, ani słowa — ale na tej wojnie nauczyć się wiele będzie trudno... Królowi jmci wiernej garści trzeba, coby za nim szła, gdziekolwiek go losy zaniosą — nie chcesz waszmość do tej selwegwardji należeć?
Spadło to niespodzianie na Pełkę, tak że zrazu milczał długo, a ten mu w oczy patrzał.
— A no, jakże? — dopytywał.
— Wielki to zaprawdę honorby był i pożytek dla mnie, wybranym do niej być — lecz mi wolno prawdę rzec. Na wojnę wyszedłem, żeby się bić — a wątpię, by król na wojnę szedł, bo pono salwować się nie chce. Na dworaka zaś anim stworzony, ani się czuję powołany..
— Nie wyrzekaj się, — przerwał Mrozowski — wszystko to dobre, coś rzekł, trzeba jednak pomyśleć. Gdyby tak wszyscy mówili, że dworować nie chcą... koło królaby człeka nie zostało...
Pełka milczał.
— Jedź waść do Krakowa — dodał stary — choćby na dwa i trzy dni — ale jedź, jak ja poradzę, aby się rozpatrzyć. Kartkę waści dam do Lubomirskiego marszałka... Nikt nie będzie cię silił... zobaczysz, pomiarkujesz... jeśli ci się zda, że to nie twe miejsce, powrócisz do chorągwi...
Spojrzał nań pułkownik — Pełka milczał.
— Cóż zgoda? — zapytał.
— Nie może być, tylko posłuszeństwo ordynansowi — rzekł Medard. — Wszakci powrócić mi wolno będzie i czeladź tu zostawić. Troska tylko o nią. Wezmę z sobą szeregowego lub pacholika, resztę zostawić trzeba — to mi ich na kapustę panowie bracia porąbią.
Uśmiechnął się Mrozowski.
— Dacie mi ich do moich w opiekę, a włos im z głowy nie spadnie — odezwał się. — Ja do marszałka piszę, a waszmość konie siodłać każ, i jeśli król na Bielanach, to się melduj na Bielanach, a jak w Krakowie, to na zamek lub gdzie będzie...
Tak się skończyła rozmowa. Pełka, pokłoniwszy się, odszedł, nie wiedząc, co o tem trzymać. Zdawało mu się, że od zemsty go broniąc, pułkownik wysyłać chciał — a to mu nie smakowało; to znowu ciekawość brała, dwór i króla, którego chyba na talarach widywał, zobaczyć.
Gotował się więc do drogi, co niewiele czasu zabrało, tylko na odmianę suknie musiał wziąć z sobą przedniejsze, aby mieć w czem na dworze wystąpić.
Pacholik z Gołczwi rodem, Gabryk, zuchowata sztuka, piśmienny, śmiały, obrotny i z końmi się znający dobrze, miał mu towarzyszyć, bo to była jego prawa ręka... i najlepszy przyjaciel, od tych jeszcze czasów, gdy razem bodaj wróble wykręcali i na grzyby chodzili z rusznicami do lasu.
Ku południowi wypogadzać się zaczęło i deszcz ustał, a szmaty chmur podartych tylko uganiały się po bladem niebie. Wdali ciemne mury Krakowa z wieżami swemi i bramy stały jak wał najeżony... Z obozu płynęło tam wiele, bo każdy czegoś potrzebował, i chciał jeszcze dobrej myśli zażyć, dopóki zła godzina nie przejdzie. Szwedzi bowiem z całą potęgą swą i sam król pod Kraków ciągnął.
W mieście ruch był żwawszy niż w największy dzień targowy, ulice pełne, rynki napchane, w bramach gwarno od koni, wozów i ludzi. W wielu miejscach ani się przecisnąć, zadławiło się przejście, ludzie klęli, konie rżały, a baby płakały. Żołnierstwa, żydostwa, pospólstwa tłok był wszędzie... Zdawało się, że już chyba nieprzyjaciel na karku siedzieć musiał, a co żyło, w mury się napchało.
Pełka z Gabrykiem ledwie się do Florjańskiej bramy dostali, a tu z niemałą biedą przejechać mogli. Choć to był dzień powszedni, wydawał się niedzielą, tak wszędzie było przepełnione. Pod Panną Marją, i gdziekolwiek obraz lub krzyż wisiał, paliły się świece i ludzie, klęcząc, śpiewali pieśni nabożne. Lamentujące ich głosy mieszały się z klątwami żołnierzy i szwargotem żydów z Kazimierza, którzy z wojny korzystali, handlując, czem kto mógł.
Widok, jaki przedstawiał rynek, niewiele się różnił od ulicy przebytej; tu także rycerstwa i koni, i taboru było pełno, a koło ratusza i Sukiennic ciżba mieszczan niespokojnych o losy miasta, bo co chwila nadbiegał ktoś, zwiastując ciągnących Szwedów i ich króla.
Postrach rzucało samo to imię, bo już mu się i Wielkopolska, Warszawa i wiele miast poddało, i wojska polskie ciągnął za sobą, i Radziejowskiego miał, i innych zdrajców niemało. Cała nadzieja była na panu Czarnieckim, chociaż ludzie przebąkiwali, że dobry on był w polu, gdzie trzeba było napaść, urwać, stłuc i zaraz się rzucić gdzie indziej, a nie w murach zamknięty, kędy innej trzeba umiejętności i sztuki. Na mieście znać było popłoch wielki — prawie rozpacz... a motłochu tyle zewsząd napłynęło, że nawet pewnym być nikt nie mógł, aby i tu się zdrajcy nie wcisnęli.
Mieli krakowianie w murach swoich króla, ale ten wielkiego zaufania nie budził, więcej politowania nad sobą, — odbieżany bowiem był i bezsilny...
Rozmyślając nad tem, a przyglądając się, jechał dalej Medard ku zamkowi, gdy w ulicy rozstępujący się szeroko lud oznajmił mu, że ktoś ciągnął, przed kim z drogi trzeba było ustąpić. Cofnęli się więc razem z Gabrykiem ku wrotom kamienicy... i tu stanąwszy, patrzali.
Jechało najprzód konnych kilku ze dworu, ludziom dając znać, aby się mieli na ustęp; potem szło kotcze pana marszałka w cztery konie z niebieskiemi aksamitnemi, srebrem okładanemi chomątami uprzężone, potem dworzan kilkunastu otaczających poszóstną karocę otwartą. Siedział w niej zboku posępnej twarzy, z cudzoziemska wyglądający mężczyzna, jakby zmęczony i zagniewany, w stroju francuskim czy niemieckim, z koronkami przy czarnej sukni aksamitnej, w kapeluszu z piórem czarnem, trzymający w ręku rękawiczki, których snać włożyć nie miał czasu... Był to król; pokłonili mu się wszyscy, ale milczeli, stojąc, i nikt nie okrzyknął... Jan Kazimierz oczyma jakby osowiałemi poglądał po tłumie, i niby widząc, niby nie widząc, kiedy niekiedy rękę do kapelusza przyłożył. Na stopniach karocy z obu stron stało po dwóch karłów, a ztyłu dworzan dwóch się uczepiło... Nie było z nim na siedzeniu nikogo, tylko naprzeciwko w sukni zakonnej — braciszek jezuicki... Za powozem króla jechało jeszcze konnych panów kilkunastu, skromnie ubranych... Cała kalwakata zawróciła się do kolegjum akademickiego, gdzie król, jak mówiono, jechał jeszcze raz z astrologiem sławnym dr. Żebrowskim przyszłość swą badać, bo mu jej on pierwszym razem, narysowawszy i obrachowawszy „nativitatem“, wyjawić nie chciał, co znaczyła.
Namyślał się tedy Pełka, czy zaraz się do dworu przyłączyć i marszałkowi przedstawić, lub w mieście nieco spocząć... a zdawało mu się lepszem niezbyt śpieszyć... i lepiej się rozpatrzeć i rozsłuchać...
Zajechali tedy do znajomej gospody w rynku pod Murzyny.
Na wstępie zaraz nadarzyli się chorążyce Laskowscy, którzy tam już snać przydłuższy czas byli, bo porozdziewani wyszli i w dobrych humorach. Zobaczywszy Medarda, o mało go z kulbaki na rękach nie znieśli.
— Bywajże nam, miły panie sąsiedzie a towarzyszu, coś się tak dziś dzielnie sprawił, że o waści w całym obozie jeden jest głos: — dał im dobrą naukę. Lublinianie górą! wiwat!
I ta wesołość, i to przyjęcie niebardzo ucieszyło Pełkę, ale z dobrego serca musiał je przyjąć. Oddał tedy konia Gabrykowi, który się z nim do szopy ledwie mógł wcisnąć, bo tam już stało całe stado... a sam zaraz z Laskowskimi szedł do wspólnej izby na dole...
Napchana była tak, aż gorąco buchało od ścisku wielkiego, i słychać nic nie było można, tylko jakby war wielki, kiedy woda szumi, przerywany niekiedy głośniejszym śmiechem i krzykiem. Stołów było dosyć i ław przy nich, dokoła i pośrodku, a no, na nich nietylko miejsca upatrzyć nie było można, ale dużo się z drugiej strony po ławach poprzysiadało i poczepiało, a inni i na same stoły powłazili.
Chciał się cofnąć Pełka z pośrodka tego zamętu, wzięli go pod ręce Laskowscy i poprowadzili do kąta, gdzie sami Lublinianie siedzieli znani i nieznani, a pili nazabój. Oprócz Świnarskiego, Żołudka i znajomych, kupa była takich, których Pełka w życiu nie widział... Był jeden Dłuski, choć krewny daleki Pełków, a daleko mieszkający, więc z twarzy niewidziany nigdy, Chrzanowscy i Masłowscy, i siła różnych. Gdy go Laskowscy przyprowadzili, mówiąc że triumfatora wiodą, wszczął się między Lublinianami gwar, i wstali wszyscy, kto z czem miał, zdrowie pić, że honor ziemi ratował. Szerokich dłoni wyciągnęło się ku niemu, ile ich tam było, a on je pokolei ściskał... Posadzili go zaraz między siebie... Pełce byłoby może to pochlebiło, gdyby weselszym mógł być, popatrzywszy niedawno na miasto i na trwogę jego, a przypominając sobie ową ciemną i posępną twarz królewską... na której losy Rzeczypospolitej wyczytać było można.
— Coś mi wasze — zawołał Świnarski — nie wyglądasz teraz na tego zucha, jakim z rana byłeś? cóżeś to połknął?
— Nic mi nie jest, — rzekł Pełka, jako był zawsze szczery i otwarty, i co myślał, tego w sobie zdusić nie umiał — a przyznam się waszmościom miłym panom braciom, że mi widok Krakowa serce zakrwawił. Bodajbyśmy się w nim obronić potrafili Szwedowi... a dalej i w całym kraju, bo go już posiadł...
Siedział też koło Medarda okrągły człek jak bańka, twarz pyzata, postawa wszystka jakby wydęta, ręce jakby na nich skóra popękać miała, oczy jakby mu je nawierzch wysadzało, rumiany i sapiący... Był to też Lublinianin, niejaki Świrski, dobrego bardzo rodu, Rusin, ale z kniaziów... ten się począł na całe gardło śmiać.
— Nie znamy się, mości Pełko, — rzekł — więc przebacz poufałości, starszy jestem, powiem ci jedno, co na całe życie posłużyć może — choćbyś się za radę i pogniewał, bo ci się z nią nieproszony cisnę. Nigdy się ewentem spraw ludzkich do zbytku frasować nie trzeba. Nam się zdaje, że my tem coś pomożemy! Gdzie zaś!... my się zmagamy do potu, a Pan Bóg chlaśnie dłonią i powywraca, gdy zechce, cośmy najdłużej po odrobinie budowali... Więc i teraz, choć bieda to hoc — Rzeczpospolita jak trawa po kośbie odrośnie... a dopustu Bożego nie zmienimy...
Uderzył go lekko po ramieniu.
— My swoje zróbmy, a resztę Bogu zostawmy.
Wtem obejrzał się Pełka: u drugiego stołu Żebrowski, z ręką obwiązaną siedząc, wąsa ponuro kręci. Trącił łokciem Laskowskiego szepcząc mu:
— Ot jeden siedzi...
Żebrowski dopatrzył Pełki łatwo, pofałdowało mu się czoło, coś począł szeptać ze swoimi. Łatwo było wnieść, że, sam nie mogąc dla rany, nasadzał przyjaciół, aby w gospodzie i tumulcie, o który zawsze łatwo, Pełkę porąbali. I on się też tego domyślał, ale Lublinian była sroga kupa i niedobrze ich było zaczepić.
Od stołu do stołu krążyły nowiny naokół, więcej złych niżeli dobrych. Odzywano się już, iż król z Krakowa na Śląsk myślał uchodzić do królowej, że skarby wywożono, że Gustaw sam pod stolicę ciągnął; najbardziej to serce odejmowało, iż nie ufając w zamek i mury, klejnoty koronne zabierano...
Krążyła też gadanina, iż dr. Żebrowski astrolog coś lichego królowi miał przepowiedzieć, a właśnie o tem gwarzono, gdy stary ów ranny Żebrowski powiedział, iż od brata z kolegjum jedzie — i że najlepiej o tem wie.
Astrolog ów był, jak się okazało, rodzonym owego z pod chorągwi Żebrowskiego, co go Pełka rano nauczył młodość szanować. Poczęli tedy wszyscy dopytywać i nalegać — aby im powiedział, ile w tem prawdy i jaka była...
— Krótka to i niedobra rzecz — począł Żebrowski. — Król jegomość dopominał się u brata mego, żeby mu przyszłość przepowiedział, której figurę zrysował doktór, ale mu tak fatalnie wypadło, że za pierwszym razem przed królem, nie chcąc go na duchu osłabiać, złożył się niedostatecznym rachunkiem... i nic mu nie powiedział. Posyłał tedy król ustawicznie, żeby mu eksplikował, aż oto dziś stało się zadość.
Zewsząd się posypały pytania: — A cóż?
Żebrowski ramionami ruszył.
— Niebardzo ja wierzę, żeby człek Pana Boga mógł odgadnąć — krótko odparł żołnierz — jednak powiada pan brat, iż tak mu padło, jakoby król z teraźniejszych zawikłań miał wynijść cało — ale że ani w Polsce, ani królem nie umrze...
Zamilkli wszyscy.
Wtem, gdy się znowu do szklanek zabierali, ode drzwi ktoś, podszedłszy, pana Medarda po ramieniu uderzył. Był to posłany przez wiceregenta towarzysz, który miał sobie zalecone, aby Pełce udanie się na zamek przypomniał. Rad był temu poczęści, bo mu kielichy nie w smak szły, i pożegnawszy swoich, wyrwał się od nich, za posłem śpiesząc, który go miał do pana marszałka Lubomirskiego doprowadzić. Snadź o ludzi niełatwo było dla króla, gdy ich tak tam ciągniono.
Laskowscy go aż do sieni przeprowadzili z wielkiemi okazami przyjaźni, za którymi też i Żebrowski wyciągnął, nie bez przyczyny.
— Słuchaj waść, jak się zowiesz Pełko, — rzekł zdala — pono mi się z pod chorągwi wynosisz, abym cię za moją krew nie karał; ale mi nie ucieczesz — prędzej czy później znajdziemy się i za swoje oddam.
— Bądźże waszmość pewien, — odparł Pełka — że ani mu uchodzić myślę, ani się go obawiam; znajdziecie mnie wpogotowiu na zawołanie.
To rzekłszy, skłonił się Laskowskim, siadł na koń i do zamku jechał.






Gdy się Pełka na zamek dostał, zrazu od Annasza do Kaifasza posyłany, nic dopytać nie mógł. Znać było nieład wielki i samopasność osobliwszą. Każdy się o siebie troszczył... porządku nie było żadnego. Dworzanie się zabawiali kupkami porozdzielani, o królu słychu nie było, coby robił i czy do niego przystęp był wolny. Marszałek też Lubomirski, zajęty więcej niż inni, łatwo przystępnym nie był. Błąkał się tedy Pełka, dopytując długo, najwięcej mu ramionami ruszano, i tem go każdy zbywał, o swojem myśląc.
Mrok już dobry padać poczynał, a jeszcze Gabryk z końmi w podwórzu stał, i Medard do drzwi wszystkich próżno stukał. A było ich tam poddostatkiem, pozamykanych i takich, których nigdy już nie otwierano. Nareszcie zapytał człeka niemłodego, który z psem ogromnym u boku, założywszy ręce na piersiach, przechadzał się samotny.
— Widzę waszmości od godziny błądzącego po zamku, — zagadnął ów z psem — nie możesz, widzę, w tym labiryncie drogi ani opytu znaleźć. Z czemżeście to przybyli?
— Sam z sobą — rzekł Pełka, któremu się już z tej przygody raczej na śmiech zbierało, niż na smutek. — Posłano mnie tu, bym się panu marszałkowi stawił... mam i kartę polecającą; ale ani marszałka, ani człowieka, coby mnie o nim chciał nauczyć, nie mogę dopytać.
Stary ramionami ruszył.
— Snadź, żeś pierwszy raz na dworze, — rzekł — tu inaczej jak przebojem do niczego się nie dociśniesz.
Popatrzał nań z uwagą.
— Do marszałka — dodał — ani chybi, waszmości stręczą do boku króla, bo pono mało jest, coby się z królem jmością po świecie chcieli błąkać?
— Tak ci to jest, — zawołał Pełka — ja też wielkiej ochoty ku temu nie mam, ani się tak bardzo garnę, ani to moja rzecz dworować, ale gdyby ludzi nie stało, jużbym też musiał, aby nie mówili wrogowie, że u nas królowi zabrakło nawet służby... Choć nie wiem, czy strzymam ją... niechbym poznał.
Stary ze psem począł się trochę uśmiechać.
— Dobrze asindziej mówisz... marszałka wam wyszukam i do niego doprowadzę, a co dalej... radź sobie sam... jak cię Pan Bóg natchnie.
Chciał się Pełka pytać, z kim miał honor rozmawiać, gdy mu sam ów przyznał się, że burgrabią zamkowym był niemało czasu, bo jeszcze za Zygmunta III nastał...
Weszli razem na piętro pod kolumny i krużgankami szli długo, aż do izby, przed którą dosyć stało młodzieży i dworzan. W pierwszej ogień się palił na kominie, czekało dosyć różnych... polecił burgrabia pana Pełkę starszemu ze dworu, aby go, nie bawiąc, meldował. Złożyło się tak szczęśliwie, że i sam marszałek wyszedł.
Człek był pańskiej postawy, piękny i spokojnego czoła...
Dowiedziawszy się od burgrabiego o co szło, zaraz kartkę do rąk odebrał i Pełkę z sobą do drugiej komnaty zawezwał. Tu sepetów stało pieczętowanych, jednych na drugich, wielkości różnej moc wielka... Pośrodku stół okryty, na nim papiery i pergaminy, i różny sprzęt, i klejnoty. Świec kilka jarzących słabo obszerną izbę rozjaśniało.
Popatrzył marszałek na Pełkę z uwagą, jakby go do wzrostu i twarzy dobierał.
— Wiecie, — rzekł — panie Pełko, o co idzie, król ma szczerby w swoim dworze, trzeba je zapełnić. On sam zwykł dobierać tych, których ma około swej osoby; więc zaczekajcie, gdy będę do niego wezwany, poprowadzę was z sobą, lub — co lepiej — idźcie na przedpokoje królewskie i tam na mnie czekajcie...
— A macież ochotę być z nami? — dodał Lubomirski.
Pełka chwilę pomyślał — kłamać nie lubił i nie umiał.
— Cóż mam rzec, — odezwał się — kiedy ani dworu, ani pana, ani mojego obowiązku nie znam? Wolałbym żołniersko służyć.
Popatrzał nań marszałek.
— Więc się jaki dzień sam wypróbuj — dodał.
Wyszedłszy z pokłonem, Pełka już się mógł łatwiej królewskich przedpokojów dopytać i poszedł na nie, Gabryka do stajen dworskich odesławszy, aby sobie radę dawał, jak mógł.
Dziwną drużynę znalazł w antykamerze pańskiej. Dwa karły w polskich strojach przy szabelkach siedziały przy małym stoliczku na krzesełkach dla siebie robionych i grały w kości. Małpa na łańcuszku, około której dozór snadź miały, skakała to na plecy jednemu z nich, to na stół między kości. Tuż nad nimi, w wielkiej mosiężnej klatce, krzyczała przeraźliwie papuga. Na dębowych ławach przy ścianie dwóch chłopaków spało, nogi postawiwszy do góry; innych dwóch przechadzało się po izbie. W kącie chrapał starszy mężczyzna po niemiecku ubrany... w drugim ksiądz ze spuszczoną głową, odsunąwszy się od wszystkich, zadumany siedział.
Oprócz karłów i papugi, milczała reszta. Aksamitna zasłona drzwi z tej izby do dalszych gęstemi fałdami oddzielała... Kilka świec w lichtarzach do ściany przybitych ponuro ciemne mury oświecało. Gdy Pełka wszedł, popatrzali nań przytomni tu... ale zmiarkowawszy, iż musiał mieć jakieś prawo wnijść — dali mu pokój. Karły tylko przyszły go obejrzeć dokoła... a rozbudzony w kącie siedzący mężczyzna przetarł oczy i wpatrzywszy się weń, jakby z obowiązku doń przystąpił.
Nie rzekł jednak nic, czekając, żeby go Pełka zagadnął. Popatrzali na siebie długo... Zrozumiał Medard, że powinien był swą przytomność wytłumaczyć.
— Czekam na pana marszałka — rzekł.
Mężczyzna ziewnął, nic nie odpowiedziawszy, i do kąta powrócił.
Wszystko też po dawnemu znowu szło... a Pełka miejsca sobie szukał, gdy karły nagle wściekać się poczęły i bić. Przyskoczyła małpa rozwadzać ich, zrobiła się wrzawa straszna...
Nim z kąta ów śpiący nadbiegł dla uczynienia porządku, zasłona się podniosła, postać w czerni z białą krezą wyszła z pod niej, dwa policzki dały się słyszeć głośne — i ten, co je wymierzył karłom, powrócił za zasłonę.
Jakkolwiek zdawało się Pełce, iż to był sam król, oczom nie chciał wierzyć... a pytać nie było kogo.
Naprzeciw tych drzwi, z których wyszedł ów sprawiedliwość nad karłami domierzający, znajdowały się drugie podobne, zasłoną też zawieszone... Z tych po chwili poczęła wychodzić służba w barwie królewskiej, niosąc na srebrnych półmiskach cukry i owoce, i różne słodycze, drudzy flaszki kryształowe i serwety szyte, tuwalnie, nalewki i misy... Starszy nad nimi z pałeczką w ręku pochodem tym kierował. Wszystko to przeciągnęło przez antykamerę i znikło za drugą zasłoną.
Wszedł nareszcie marszałek, zobaczył Pełkę i dał mu znak ręką, aby nań tu czekał.
— Nie będziesz waść długo stał, upewniam, królowi powiem zaraz, a choć godzina niebardzo po temu, wyjdzie do waszmości lub go wezwie do siebie.
Trzeba więc było mieć cierpliwość — choć Pełka już sobie mówił, że mu tej próby dosyć.
Za marszałkiem zapadła zasłona i długą chwilę przechadzać się znowu musiał Pełka w jedną, gdy dwaj młodzi ichmość chodzili w przeciwną stronę.
Wychylił się dopiero z za zasłony marszałek i skinął nań, aby wszedł.
Podniósłszy zasłonę i uchyliwszy drzwi, znalazł się Pełka w komnacie obszernej, oświeconej masą światła jarzącego przy ścianach i po stołach. W tej pierwszej nie było króla, dwóch panów rozmawiało cicho w kącie. Z postawy i stroju znać było magnatów; nie obejrzeli się nań nawet. Tuż za pierwszą była druga, obszerniejsza, mocniej jeszcze oświecona izba z sufitem złoconym, ale spełzłym, ze ścianami obleczonemi obiciem ciemnem w kwiaty złociste. Drzwi do niej były otwarte, a przez nie widać było towarzystwo liczne panów i pań, rozmawiające dosyć wesoło... W pośród nich stał mężczyzna w czerni, ubrany z hiszpańska... żółtej twarzy, ciemno zarastający, z wąsikiem cienkim na górnej wardze... Ten, spostrzegłszy marszałka, wyszedł zaraz, zdala się z uwagą wpatrując w Pełkę.
Był to król...
Jedną ręką trzymał się za kwaścik od krezy, drugą w bok. Twarz, którą Pełka widział w powozie tak smutną, była już wyjaśniona, ale na niej nic wyczytać nie mogło oko patrzącego, oprócz wielkiego znudzenia — ani troski panowania, ani nadziei dni lepszych. Apatja dziwna oblewała te rysy woskowe — wystygłe... do ziewania stworzone. W oczach tylko było nieco życia, i warga, przypominająca krew rakuską, odstawała z pewną dumą.
— Jak waści mianują? — spytał król zimno.
— Medard Pełka... n. panie...
— Pełka! Pełka! stare imię — odparł Jan Kazimierz. — A masz ochotę zostać przy mojej osobie?
Medard trochę się potrzebował namyślić.
— Jeśli bić się mamy, n. panie, — rzekł — zostanę z chęcią.
Coś jakby rumieniec przebiegło po królewskiej twarzy.
— I ja tego szczęścia wyglądam, mój chłopcze, odezwał się wzdychając — modlę się o nie do N. Marji Panny. Daj nam je Boże obu!
Medard zmilczał.
— Nikogo siłą w służbę do siebie nie zaprzęgam, — dodał król — choć mi dziś ludzi braknie, ale ja kwaśnych twarzy nie lubię, ochocze tylko, ochocze... rozumiesz waść?
— Rozumiem, najjaśniejszy panie, aleć one na rozkazanie się nie stawią... bo co w twarzy ma być, w sercu wprzódy być musi.
— Dobrześ rzekł, „bene dixisti“, — odparł król i począł nań patrzeć ciekawiej coraz. — Idźcie sobie, odpocznijcie.
Wyciągnął rękę do pocałowania, była to łaska wielka jak na pierwszy raz, i Pełka ucałował białą, chłodną dłoń królewską, poczem skierował się ku zasłonie.
Snadź się Lubomirskiemu żal zrobiło niedoświadczonego na dworze, bo zaraz za nim wyszedł i śpiącego w kącie mężczyznę głośniejszą przemową zbudził.
Był to starszy nad dworzany komnaty królewskiej, niejaki Pląskowski, który miał tę jedną wadę, że spać nadto lubił. Zdał mu w kilku słowach Pełkę marszałek i odszedł.
Nocleg na królewskim zamku nie był ciekawy... izba prawda bardzo przestronna, wysoka, nawet z trochą sprzętu ladajakiego, ale w niej z murów opuszczonych wiało chłodem, a po stołach pył leżał kilkoletni... Szczęściem Gabryk, który konie postawił bezpiecznie, szukał Pełki i znalazł, a z nim już było jak w domu.
Gabryk sobie wszędzie radę dać umiał. Natura to była wieśniacza, człowieka od dzieciństwa nawykłego być w walce z chłodem i głodem. Czekając na panicza, poczynił pewne geograficzne odkrycia, orjentując się w stronę kuchen i innych potrzeb żywotnych. Pozawierał był już nawet naprędce znajomości miłe i pożyteczne.
Więc choć komnata wedle wyrażenia Gabryka wyglądała jak psiarnia — potrafił do komina dostać drewek, postarał się o światło i dopilnował, aby należna wieczerza nie minęła jego pana. Zbywszy tych trosk, poszedł po siano do stajen, bo innego posłania trudno mu było żądać i otrzymać, rozesłano dwa kilimki, i nocleg był gotowy.
Obaj, nawykłszy do rannego wstawania, obudzili się ze świtem. Gabryk musiał śpieszyć do koni i wymknął się prędko, bo choć je powierzył stajennym dworskim, niebardzo im ufał...
Pełka jeszcze spoczywał w sianie, gdy się drzwi otworzyły i człek odziany po podróżnemu stanął w progu. Twarzy nie można było rozpoznać o mroku... Medard zawołał:
— Kto tam?
— A przecież żywą duszę znalazłem, — odparł wchodzący — na całym zamku jakby wymarło, ani się dostukać, ani dopytać... śpią... a dzień się robi...
Pełce głos zdawał się znajomy...
— Kto waćpan jesteś? — spytał — czego?
Bliżej podchodząc, poznał — Bernarda, sługę podczaszynej z Herbowa.
— A wy tu co robicie? — krzyknął zdumiony.
— Panicz z Gołczwi, jak mi Bóg miły, a wy?
— Skądżeś się tu wziął?
— Z panią i panienką przybyliśmy!
— Wy? tu? poco?
— Mieliśmy w domu na Szwedów czekać! — zawołał Bernard. — Pani śpieszyć chciała za królową jmością, tuśmy pono już nie zastali jej, dobrzeby choć króla złapać... boć się podczaszyna ratować musi... Król jmość wielki ma dla niej respekt... nie odmówi wziąć nas do swojego orszaku...
Pełka słuchał zdumiony i oniemiały.
— Kiedyżeście przybyli? — zapytał.
— W nocy! I to jeszcze łaska Boża, żeśmy od szwedzkigo tałatajstwa uszli, bo ich po wszystkich gościńcach pełno, a kto się z nimi spotka, życia ani worka nie pewien... Wykradać się musieliśmy lasami i manowcami. Ćma ich zewsząd sunie na Kraków. W podczaszynie ducha nie stało z trwogi... — mówił ciągle Bernard. — Dobiliśmy się pół żywi... ledwie izdebkę znaleźć było można jak pudełko małą... Posłano mnie na zamek...
Medard poruszył się zrazu, zapomniawszy, że jest niewolnikiem, i chciał, się ubrawszy naprędce, biec w pomoc pani podczaszynie i podczaszance. Szczęściem, przyszło mu na myśl, iż król kazał pozostać i że w każdej chwili mógł się spodziewać jakiejś służby, a od rana trzeba było z innymi być na zawołanie... Nie godziło się więc z zamku ruszyć — westchnął biedny.
To dla nas wielka pociecha, — odezwał się Bernard — żeś nam się tu pan trafił, jejmość się wami wysługiwać będzie, a mnie, prawdę rzekłszy, trochę kłopotu z głowy spadnie, bo ja jejmościnym fantazjom nie podołam...
Schwycił się za głowę biedny i wzdychał znowu.
— Ja się wam tu teraz nie na wiele przydam, — począł Pełka, wracając na siano — jestem przy królu, przynajmniej do czasu, zatem w służbie i nie tak swobodny jak w Gołczwi... Na przypadek jednak, gdyby mnie do miasta posłano, lub gdybym wyrwać się zdołał, gdzie was szukać? jak się dom nazywa?
— Otóż to sęk! — zawołał po chwili sługa. — Tak, z twarzy ja ten dom poznam, ale żeby on się jak nazywał — wątpię. Dom lichy żydowski i w kącie... Co lepszego to pozabierali ci co tu się przed nami schronili, a nam już zostało, czego nikt nie chciał.
Dzień wpadał coraz większy oknem, Gabryk powrócił, dając znać, że dworzanie na pokoje szli wkrótce, że czas było i Pełce się stawić...
Już tedy rozedniało zupełnie i zdawało się na piękną tego dnia zanosić pogodę, gdy Medard, przybrany ochędożnie i pięknie, wyszedł na pokoje króla, wczas właśnie, aby się nie opóźnić i nie wyprzedzić drugich, coby mu też za złe mieć mogli, jako pochlebstwo. W antykamerze i drugiej izbie pełno było dworzan, dworu, sług, panów, przybyłej szlachty, mieszczan z prośbami itp. Kilku duchownych także widać było wmieszanych w ten tłum milczący i smutny. Czekano na króla, który o tej godzinie zwykł był iść na wotywę do katedry, u grobu św. Stanisława odprawiającą się uroczyście, z suplikacjami, kazaniem i modlitwami.
Już tego poranku znowu nadeszłe nowiny o zbliżaniu się Szwedów szeptano sobie do uszu, podając pocichu jedni drugim, a na twarzach malowały się wrażenia ich coraz większym smutkiem.
Wtem pośród tłumu dały się słyszeć głosy: Król idzie! król!...
Jakoż zasłona się podniosła, dworzan dwóch, niosących książki nabożne i poduszkę pod kolana, ukazało się we drzwiach, a za nimi Jan Kazimierz otulony płaszczem popielicami podbitym, bo ranek był chłodny, z kapeluszem na głowie...
Nie podniósłszy nawet oczu, przeszedł powoli rozstępującemi się szeregi i skierował ku wyjściu, a za nim co żyło, wedle dostojeństwa i porządku, pociągnęło do kościoła...
W tej chwili wyszła msza święta przed ołtarz, którą celebrował staruszek „in odore sanctitatis“ będący, ulubiony królowi, zaproszony od dominikanów, zwany ojcem Jackiem.
Kazanie, jak zwykle, miał mieć ksiądz kanonik Szymon Starowolski, wymowy wielkiej i surowości a uczoności człowiek, którego też szacowano dla nauki i prawdomówności, bo nikomu nie skąpił jej, a co mu Bóg podał do serca — nie wahał się głośno rzec...
Bardzo w porę tego dnia wziął ksiądz Starowolski asumpt do nauki swej, najwybitniejszej wady narodowej, pychy a buty... którą nieprzyjaciel gnany prawicą Bożą upokorzyć miał właśnie.
Ostatnie jego wyrazy: „Przestań wielkiemi mówić słowy: łamie Bóg pyszałków, padają wielcy, pęka, co nadęte, co się wzdyma, spłaszczy...“ brzmiały jak smutna przyszłości przepowiednia, i z wielu piersi wyrywały się westchnienia. Król głowę spuścił.
Skończyła się wreszcie wotywa i suplikacje, i król wstał, aby wynijść.
Już w progu samym Pełka, za innymi idący, zdziwił się niepomału, widząc jak królowi drogę zastąpiła podczaszyna... wielce strojna i wyświeżona...
Znać była ona na mszy i u wyjścia dobrała sobie stanowisko dla pochwycenia wychodzącego...
Nie wiedział o tem wcale pan Medard, iż dworskie kroniki szeroko pisały, jak podczaszyna przez czas jakiś miłą była wielce niestałemu królowi, jak nad nim przewodziła i chlubiła się jego łaską. Inna jakaś piękność odebrała jej to serce, zresztą z równą łatwością dające się zdobywać i wybijające z chwilowej niewoli — pamięć jednak czułych owych stosunków pozostała, i król zawsze miłem okiem widział podczaszynę...
Była to kobieta lat nie więcej nad trzydzieści kilka, lecz dziwnie świeżo zachowana, tak iż zbyt tylko pełne kształty i bogactwo form, przypominające obrazy Rubensa, które król bardzo lubił, dozwalały się domyślać przejścia trzeciego krzyża...
Maleńka główka z twarzyczką drobną i wdzięczną, ale bez wyrazu, z oczkami żywemi i biegającemi, obracała się ciągle na wsze strony niespokojnie — uśmieszek fałszywy, dowcipny, wiecznie krążył po małych, ale mocno wypukłych usteczkach. Król lubił też w podczaszynie nadewszystko tę jej wesołość, którą zawsze miała na zawołanie, nawet teraz, gdy i świętość miejsca, i położenia uroczystość, i niebezpieczeństwa groza zdawały się wszelką radość czynić niemożliwą.
— Oczom mym wierzyć nie chcę! — zawołał król, już za kościół wyszedłszy — możeż to być, byś waćpani się tu znajdowała w tej chwili, gdy wszyscy stąd uciekają, a lada godzina nadciągną Szwedzi?
— A! najjaśniejszy panie — rzekła z niskim ukłonem podczaszyna, zabierając miejsce obok króla, jakby mu do zamku towarzyszyć miała zamiar — tulę się pod opiekuńcze skrzydła w. k. mości... Uciekłam z domu z mojem jedynem dziecięciem, nie wiedząc, gdzie się podziać...
Król sposępniał — zwrócił się twarzą ku pięknej pani.
— Myślisz waćpani, — spytał — że ja lepiej od niej wiem, dokąd iść?
— Jestże tak źle z naszą Rzeczpospolitą? A! nie! najjaśniejszy panie! mamy siły.
— Które Szwedowi służyć poszły — przerwał Jan Kazimierz.
— To chwilowy obłęd...
— Nie mówmy o tem, — nakazująco dodał król — nic nie pomoże stękać. Jakże zdrowie?
— Po takiej drodze, najjaśniejszy panie, — poczęła podczaszyna... — nocami, manowcami, w strachu... w niewygodach...
— A jednak mi asińdźka ślicznie wyglądasz, gdyby róża! — dodał król, z galanterją się w nią wpatrując i uśmiechając, co mu wcale wdzięku nie dodawało. — Pomijam, czego waćpani doznała i czy się jej na co przyda, żeś się tu dostała... lecz dla mnie przyniosłaś pociechę pożądaną — choć oczom! — rzekł zcicha...
Widać, że panowie senatorowie i dwór cały dobrze znać musieli humor i obyczaj królewski i wiedzieli, iż nierad był, aby się jego rozmowie zbliska przysłuchiwano, odstąpili bowiem nieco i szli w pewnej odległości za nim ku zamkowi. Rozmowa była ożywiona, i kilka razy głośniejszy śmiech wywołał surowe wejrzenia i zmarszczki na czoło panów, idących za królem.
Widok to był i dla Pełki zdumiewający, jak wogóle wszystko, co od dnia wczorajszego oglądał. Miasto sposobiło się do rozpaczliwej obrony, kraj był najechany, król wieczorem na zamku dosyć się jednak w towarzystwie dam ochoczo zabawiał...
Podczaszyna poszła tak z królem jmością aż na zamek i zaproszona snadź, znalazła się razem z kilku innemi paniami, już tu na króla oczekującemi, na pokojach.
Jan Kazimierz tymczasem posłuchanie dawał przybyłym z różnych stron szlachcie i senatorom... niosącym żale, skargi i doniesienia. Nadbiegł z Warszawy goniec jeden, który przywiózł wiadomości o wywiezionych stamtąd działach i prochach, o powyrywanych na zamku posadzkach, o pozamykanych kościołach, o zniszczeniu i kontrybucjach, jakie Szwedzi nielitościwie wybierali, o znęcaniu się Radziejowskiego nad dawnymi nieprzyjaciółmi swymi, i dumie a odgróżkach, z jakiemi się nosił...
Pod koniec tego posłuchania wystąpiła gromada panów, mieszczan ze Stradomia, Kazimierza, Piasków, Wesołej z lamentem wielkim, z poklękiwaniem i łzami niemal skarżąc się, że im pan Czarniecki wszystkim wynosić się kazał i że chodziły wieści, jakoby domostwa ich palić miano....
Tu łzy, modły, jęki tak były serce rozdzierające, a rozpacz biednych ludzi tak dotknęła króla, że ręce załamawszy, pobladł i z oczu puściły mu się dwie nadaremne łzy... Nie miał słów na ich pocieszenie.
— Wracajcie spokojni, — rzekł do nich — uczynię, co w mocy mej jest, aby ocalić wasze domy... ale czy wy je od nieprzyjaciela uchronić i w nich pozostać będziecie mogli? Rozmówię się z panem oboźnym.
I co prędzej pożegnawszy ich, król cofnął się do swych komnat, gdzie na niego podczaszyna i wiele innych pań oczekiwały, ale długo musiał milczący się przechadzać, zanim do siebie przyszedł i znowu uśmiechać się począł.
Pełka osamotniony był zrazu, — reszta pańskiego dworu cale się doń zbliżać nie myślała. Próbował on z kilku rówieśnikami zawiązać jakąś rozmowę i zabrać znajomość, ale mu się ci, co dawniej na dworze byli, stawili chłodno, a że hardy był — nabijać się znowu nikomu nie chciał.
Dopiero ku południowi dostrzegłszy tak, jak on, pojedynkiem chodzącego młodego, z rycerską miną człowieka, którego inni omijali, zbliżył się ku niemu.
— Niech to waszmości nie obraża, że mu się sam narzucam — rzekł z ukłonem. — Obcy tu jestem, dopiero od wczora, a widzę, że pono i wy niewielu tu znajomych macie.
— Nikogo — odparł młody człowiek, kręcąc wąsa, z dosyć uprzejmym, choć przymuszonym uśmiechem. — I jam tu dopiero drugi dzień, a no, nie wiem, czy wytrwam.
— Ja też podobny mam sentyment, — rzekł Pełka — a że równość położenia łączy i zbliża, ośmielam się waszmości przedstawić: Medard z Gołczwi Pełka, z Lubelskiego, do usług.
— A jam Wacław Róża Rożański — odpowiedział, rękę podając, młodzieniec, któremu się twarz wyjaśniać poczęła. — Swatają mi dwór...
— Mnie też, lecz bodaj czy do chorągwi nie wrócę... To życie nie dla mnie — mówił Pełka — i nie dla żołnierza, jakim chcę być.
— Zupełnie się w tem zgadzamy, — począł Rożański — kwaśno mi tu... ciasno i duszno. Mam winny respekt dla króla jegomości, którego łaską zawsze się moja rodzina zaszczycała, przecie wolałbym go bronić w polu, niż strzec na pokojach...
Po tych pierwszych słowach przypadli sobie do serca obaj. Poszli więc razem w kąt, aby sobie swe dzieje opowiadać, a że młodym łatwo się z sobą zrozumieć zawsze i obaj też potrzebowali zrzucić z serca, co im ciężyło, zawiązała się przyjaźń wielka we dwie godziny, tak że sobie ręce dali nawet służyć razem i być druhami w każdym złym i dobrym razie. Miał to sobie za wyraźną opatrzność Bożą pan Medard, iż na tej pustyni dworskiej żywą duszę wynalazł. Poweseleli obaj... i już sobie cichy kąt obrawszy, nie nudzili się wcale.
Wacek Róża, bo go tak pospolicie nazywano, synem był rodziców znacznego mienia i imienia z Krakowskiego... Ojciec i dziad więcej dworsko niż rycersko sługiwali; syn się w ich naturę nie wdał i na żołnierza czuł stworzonym, a rodzice go chcieli zaprząc mimowoli w złocone chomąto, jak powiadał.
Nie był Wacek tak piękny jak Pełka, którego uroda oczy ściągała, przecież męsko wyglądał, silnie i wyrazem twarzy szlachetnym ujmował... Znał on tu wszystkich lepiej, niż jego znano, bo się od swoich wiele o dworze nasłuchał i ludzie mu obcy nie byli.
Po jednemu więc mianował Pełce dworzan i panów i ktokolwiek wszedł, o każdym coś mając do opowiedzenia takiego, poczem zaraz całego człowieka poznać już było łacno. Ostry miał trochę język i nie poszanował nikogo. Śmiali się więc, a czas przechodził.
Pełce wiele o to szło, do czego się i przyjacielowi nowemu przyznał, żeby wychodzącą podczaszynę mógł spotkać i przywitać. Odebrał od niego zapewnienie, iż innego wejścia nie było, tylko to jedno, a więc go okazja minąć nie mogła.
Dziwił się, iż mogła, córkę z ochmistrzynią zostawiwszy, tak długo na zamku gościć — przecież po dobrem czekaniu ukazała się we drzwiach piękna pani i Pełka do niej poskoczył zaraz...
Niełatwo mu jej było dostąpić, bo ze dworu snadź mnóstwo osób ją znało i były z nią w ścisłych stosunkach, tak ją zaraz w antykamerze obstąpiono...
Zobaczyła jednak za innymi Pełkę, do którego miała trochę słabości, i zaśmiała mu się.
— A więc powinszować waszmości, — rzekła — bo snadź przy królu zostaniecie.
— Nie wiem — odparł Pełka.
— Chcecie, bym królowi jmości słowo za wami powiedziała? — spytała piękna pani — tem milej mi będzie za wami przemówić, że i ja pono za dworem pańskim pociągnę, tobym przecie z waćpana miała też czasem dobrego dworzanina...
— Najpowinniejsze dzięki składam pani, lecz bodaj czy dwór dla mnie, a ja do niego stworzony... wolałbym za nieprzyjacielem harcować, niż od niego uchodzić. Niech pani łaskę swą zachowa mi na późniejsze czasy...
Z podziwieniem i niedowierzaniem popatrzała nań piękna pani, zdumiała się tak, iż odpowiedzieć nie potrafiła...
— Wola wasza, — odezwała się po chwilce z pewną dumą, bo nie pojmowała, aby prośba jej odrzucona być mogła — co komu do smaku...
Medard zmilczał... Jemu samemu kosztowało wyrzeczenie się miłej nadziei towarzyszenia pięknej Jadwisi, lecz dla niej poświęcić sławę i zawód rycerski? tegoby ona pewnie nawet nie wymagała od niego...
Podczaszyna ruszyła się ku drzwiom, przeprowadzona w wielkiej komitywie, do której i Pełka należał...
Prawie w tej samej chwili, gdy jej drzwi otwierano, z drugiej strony ich ukazała się postać, na którą zwróciły się oczy wszystkich, a szczególniej Medarda. Wśród tego dworu pełnego elegancji, powagi, wypieszczonych pańskich twarzy, białych rąk, szykownych postaci, uczonych chodów, nadchodzący wydawał się jakby zjawiskiem z innego świata. Nie wiedząc, kto był, domyślał się Pełka, iż niemałej wagi osobą być musiał, bo mu się wszystko ustępowało, i choć nie wszyscy patrzeli nań życzliwie, każdy nań spoglądał z pewną czcią i niemal obawą.
Coś było w nim, co go tu od wszystkich odznaczało... żołnierska postawa, rubaszny ruch, energiczny wyraz, niehamowany niczem śmiały wzrok... Na twarzy, której głęboką w policzku bliznę, bardzo znaczną, źle zarost brody okrywał, malowało się nieustraszone, ufne w sobie męstwo, w oczach było życie niespokojne i bystre pojęcie, w ustach nieco dumy i szyderstwa...
Krzepki, zbudowany szeroko, z nogami od kulbaki nieco powyginanemi, ruszał się trochę niezręcznie, jakby mu bez konia źle po ziemi chodzić było...
Strój jego był bardzo prosty i wcale ani bogactwa, ani dostojeństwa nie oznajmował.
Ta niepańska wcale postać szła wszakże na pokoje królewskie z taką śmiałością i pewnością siebie, jakby tu rozkazywać miała. Było coś w niej dziwnego, niezwyczajnego, prawie groźnego.
Żołnierz ten, który co najwięcej na rotmistrza od kwarcianych wyglądał, tak się wydał jakoś Pełce dziwnym, iż trąciwszy Rożańskiego, co najpilniej go pytać zaczął, ktoby to być mógł...
— Na Boga, a toć Trzepaczka! Czarniecki! a waćpan nie znasz tego człowieka, który tu jeden jest, co kraj zbawić może...
Domawiał tych słów, gdy się zasłony drzwi podniosły i naprzeciw panu Czarnieckiemu wychodzący pokazał się król sam, który doń bardzo łaskawie rękę wyciągnął. Do kolan mu się schylił stary żołnierz i weszli razem na pokoje, a podwoje się za nimi zamknęły.
Dlaczego się Pełce ten człowiek podobał tak, że z pierwszego wejrzenia doń przystał i powiedział sobie w duchu: — Z nim służyć a pod nim szczęściemby było, — tego on sobie sam wytłumaczyć nie umiał.
— A co waćpan o nim trzymasz? — zapytał Rożańskiego.
— Myślę, że i w tem się zgodzimy, jakeśmy w innych rzeczach się zrozumieli — rzekł Wacek. — Niema u nas wodza, tylko on jeden; jeśli on nie ocali, to nikt. Statystą nie jest, politykiem może też niewielkim — lecz żołnierzem, jakich mało.
Gdy drudzy się zamyślają, on idzie i rąbie... Inni za sobą obozy wiodą i fury, i sprzęty, ten na wojłoku się wysypia z kulbaką pod głową, chleb żołnierski je... i pieszczonego życia nie kosztował.
— Znać to po nim; — odparł Pełka — ledwiem go zobaczył, poczułem, kim jest...
Rozmawiali tak długo, spoglądając ku drzwiom, ażali prędko wynijdzie, gdy po półgodzinnem oczekiwaniu podniosła się zasłona i wyszedł przodem król, a za nim pan Czarniecki... Zatoczył wzrokiem Jan Kazimierz po izbie, jakgdyby kogo szukał, najrzał Pełkę i skinął. Dziwnie mu się poszczęściło...
— Jedziesz waćpan za panem oboźnym, — odezwał się król do niego — abyś mi papiery przywiózł... na które czekam... bo mi pilnie...
Czarniecki skłonił się do ręki królewskiej i posunął ku drzwiom... Pełka skinieniem głowy pożegnał Rożańskiego i za Czarnieckim pośpieszył.
Gabryk miał to polecenie od rana, aby i on sam na wszelki wypadek, i koń osiodłany był wpogotowiu... Za drzwi wyszedłszy, obejrzał się pan oboźny na dodanego mu dworzanina i zmierzył go okiem, które się zaśmiało...
— Jak się waść zowiesz?
— Pełka, panie hetmanie! — odparł chłopak zarumieniony.
— Cóżeś mnie waszmość uczynił hetmanem? — śmiejąc się, rzekł oboźny — wiesz, że nim nie jestem.
— Aleś nim być powinien! — żywo odpowiedział Pełka.
Czarniecki uderzył go po ramieniu.
— A waść w pierwszem polu? nieprawda? z jakiej chorągwi?
— Myszkowskiego...
Skrzywił się nieco pan oboźny...
Wśród tej rozmowy na dole Pełka najrzał swojego Gabryka i skinął. Kopnął się chłopak po Sułtana, któremu tylko munsztuk trzeba było narzucić i popręgi poprzyciągać... Nim powoli po krużgankach i schodach zeszli na dół i nim pan Czarniecki swojego bułanego dosiadł, którego mu trzymali ludzie, Gabryk Sułtana przyprowadził... Koń się podobał oboźnemu.
— I żołnierz, i rumak — odezwał się — do pary; winszuję waszmości konia, bo na wojnie od niego życie zawisło...
Jechał tedy Pełka za nim w miasto, gdzie Czarniecki kwaterą stał w klasztorze.
Nie znać tu było mieszkania człowieka, co z hetmanami stał narówni władzą, a od hetmanów wyżej znaczeniem. Para izb składała mieszkanie całe.
W jednej z nich pisarze nad stołem uwijali się z robotą, w drugiej było twarde łóżko Czarnieckiego, który od niewygód odwykać nie chciał...
Pełka zatrzymał się wśród kancelarji, gdzie rozkazy ekspedjowano — lecz nie zatrzymywano go tu długo, bo wszystko musiało piorunem iść u wodza, który sam jak piorun padał na nieprzyjaciela i jak piorun się z szykami swemi, zapory nie znając, obracał. Ledwie się Medard rozpatrywać począł, już mu listy do rąk wetknięto.
— A wolno mi słowo rzec? — spytał Pełka.
— Dlaczegóż nie? mów waćpan, co masz na sercu...
— Chciałbym pod waszemi służyć rozkazami — kłaniając się, przemówił Pełka.
Uśmiechnął się oboźny.
— A jabym pragnął mieć jak najwięcej takich żołnierzy jak waćpan — rzekł Czarniecki — ale się waćpan uwolnij od króla, a potem... nie frasuj, miejsce zawsze się znajdzie u mnie.
Z tą dobrą odprawiony nadzieją wyrwał się z klasztoru Pełka i miał biec prosto do zamku, pomnąc na to, iż król tam nań oczekiwał — gdy słabość ludzka zachwiała nim... Jadwisia z podczaszyną były w mieście... zobaczyć ją choćby tylko przez okno... powiedzieć dwa słowa!
Na tę myśl zawrzał Medard. Gdzież jej szukać?
Bernard mu nic więcej nie umiał powiedzieć nad to, że gdzieś w małej uliczce mieszkały... Spóźnić się, czas tracąc na szukaniu — nie żołnierska była rzecz... a król też porywczym był często i niecierpliwym... Pełka, w układy wchodząc z sumieniem, tyle na niem wymóc potrafił, że mu dozwoliło jak najciaśniejszemi uliczkami powracać na zamek... Rachował na to szczęście, które czasem zakochanym służy... Schylony na szyi Sułtana, poglądał we wszystkie okna... Pełno w nich było żydostwa i różnego narodu około handlu snującego się i usiłującego wyszukać przytułek.
Już coraz zamku był bliżej, gdy najrzał dworek dosyć lichy na uboczu, a przed nim stojącą kolasę i dworzan kilku — i rozmawiającego z nimi Bernarda. Serce mu uderzyło mocniej, konia spiął i w dwóch skokach był u ganku. Dworek szczupły, biedny, w którymby w innej porze podczaszyna ludzi swych pomieścić nie chciała, mógłże mieścić skarb jego najdroższy?
— Panie Bernardzie, — zawołał — cóżto? przenieśliście się tu z waszej gospody od Żydów?
— A tak... musieliśmy! najęto nam tę dominę całą, i to ledwie z wielką biedą, że się aż magistrat w to wdał, za wolą króla jmości... Pełno wszędzie... dobrze, że i ten dach mamy...
— I macie gości? — spytał Pełka ciekawy.
Bernard ruszył ramionami nieznacznie i uśmiechnął się, dając mu do zrozumienia, że niebardzo mówić mógł:
— Pan wojewoda sieradzki — rzekł poważnie.
Pełka walczył z sobą, czy wstąpić miał, czy nie... czy mu się godziło z konia zsiąść i wnijść pozdrowić podczaszynę. Mała okoliczność zawyrokowała o jego postanowieniu: jeden z czeladzi horbowskiej, nawykły nieraz Sułtana trzymać, gdy Medard do jego pani przyjeżdżał i zawsze orta za to dostawać, nadbiegł z za węgła i pochwycił nieproszony Sułtana za uzdeczkę. Pełka wziął to za wyrok przeznaczenia i zsiadł... Szybkim krokiem wszedł do małej izdebki, jako tako przybranej w tureckie kobierce i makaty...
Na jednej ławie pokrytej siedziała piękna podczaszyna z córką, naprzeciw nich mężczyzna dobrze niemłody, ale wymuskany i wystrojony jak na wesele. Wszystko w nim zdradziło podstarzałego zalotnika, który się chciał podobać...
Pełka, stanąwszy w progu, wlepił oczy w Jadwisię, która go spostrzegła pierwsza i mocno się zarumieniła...
Odwrócił oczy wojewoda, a nareszcie i podczaszyna, która, nie podnosząc się nawet, ręką skinęła Pełce na powitanie...
— Chciałem choć na chwilę mieć szczęście powitać panią i zobaczyć... jak panie się tu pomieścić potrafiły.
— Panie wojewodo, — odezwała się, nie odpowiadając, podczaszyna — przedstawiam panu sąsiada naszego, pana Pełkę...
Wojewoda głową skinął tylko. Jadwisia spuszczone miała oczy. Pani domu mówiła dalej:
— Widzisz waćpan, żeśmy się bardzo licho pomieścić ledwie zdołały... nie do wytrzymania... okropnie. Nigdzie kąta znaleźć nie można... Wstyd mi tu pana wojewodę przyjmować.
— Pani, — przerwał Przerębski — gdziebymkolwiek miał szczęście ją znaleźć wszędzie mi się każda chata wyda pałacem.
Zdziwiony Pełka spostrzegł, że po tych wyrazach, zamiast na podczaszynę, spojrzał stary na Jadwisię z takim wyrazem uwielbienia, iż się Medardowi na śmiech prawie zebrało.
— Wracasz waćpan pewnie na zamek? — zapytała gospodyni Medarda.
— Tak jest, muszę natychmiast — rzekł — i czekam tylko, czy mi pani czego nie rozkaże...
Popatrzała nań trochę łaskawiej.
— Cóż król jmość porabia? — spytała.
— Niebardzo wiem, — odezwał się Pełka — to tylko, że radzi niemal cały dzień i że na doradcach mu nie zbywa...
Stał jeszcze Pełka, chcąc wejrzenie wyżebrać u Jadwisi — przelotnie błysnęła mu oczkiem figlarnem dziewczyna, dając do zrozumienia, że się zdradzać nie powinni. Pełka skłonił się i ruszył, ale mu w sercu było jakoś tęskno i smutno. Bernard stał ciągle w ganku. Gdy przyszło siadać na konia, podstąpił ku niemu i, wsparłszy rękę na siodle, począł z nim iść, przeprowadzając zwolna ku zamkowi.
— Cóż ten wojewoda u was robi? — spytał Medard.
— Albo to my słudzy odgadnąć możemy panów! śmiejąc się, począł Bernard — to jakiś stary znajomy naszej pani, nie powiem, że amant, bo tego nie wiem, ale się boję, by co gorszego nie było na myśli.
— Cóż? co? — począł nalegać Pełka.
— A! łaskawy panie — rzekł, wzdychając, Bernard. — Bóg widzi, że ja tę moją panią, ze wszystkiem jak jest, kocham i szanuję... ale więcej jeszcze dziecko nasze... Jejmość pono radaby się jej z domu zbyć, aby przy niej się źle nie wydawała... a oto gotowy konkurent.
Pełka wykrzyknął ze zgrozy.
— Co pleciesz! człowiek ten mógłby być jej ojcem...
Bernard parsknął pół śmiechem, pół oburzeniem.
— A co to ma do tego! — odparł — ale bogaty pan, okrutnie bogaty... garściami diamenty po kieszeniach nosi... beczkami u niego złoto stoi... to grunt.
— Jadwisia nigdy się na to nie zgodzi.
— A! to dziecko! dziecko! — mówił Bernard, — matka kobieta wytrawna...
Dużo czasu straciwszy, wzburzony i zgryziony Pełka poparł Sułtana i pobiegł już co najprędzej na Wawel... Na konia Gabryk czekał, pośpieszył więc z papierami do króla...
Powiedziano mu, że był w kancelarji i że tam mu iść kazano.
Cisza panowała w komnacie, wśród której kilka stołów było, a przy każdym po dwóch i trzech młodych skrybentów, którymi podstarzały mężczyzna w sukni duchownej dowodził.
W tej chwili czytano królowi jmości list z jego rozkazu napisany do cesarza, a drugi już z papierem czekał, mając mu inny do króla hiszpańskiego wystosowany przeczytać. Na innych stołach gotowały się niemniej ważne i niemniej bezskuteczne odezwy do króla francuskiego, do ojca św. papieża, a nawet do tureckiego sułtana...
Spostrzegłszy król przybyłego Pełkę u progu, ręką mu dał znak, aby, nie przerywając, czekał. Stanął więc posłuszny i mimowoli wsłuchiwać się musiał w starannie ułożone listy owe z kondolencjami i prośbami o posiłki. Król tak niemi był zajęty mocno, iż o papierach od pana Czarnieckiego zdawał się całkiem zapominać.
Musiało to długo trwać, gdy pan Czarniecki, który był na miasto powrócił i papiery wyprawił — snadź nowych gońców i języka dostawszy, zjawił się znowu na zamku.
Król, który się musiał domyśleć, z czem przychodzi i czego po nim miał żądać, chmurno go przyjął i niechętnie. Zrazu, jakby mówić natychmiast chciał, lecz rozmyśliwszy się, listu wprzód czytanie kończyć kazał... Oboźny stał, zakąsając wargi...
Dokończono czytania, odstąpił pisarek, zbliżył się pan oboźny.
— Widzisz waszmość, — odezwał się król — że ja też bez wytchnienia pracuję — poruszam Europę całą na ratunek kraju...
Dziwnym wyrazem oblekła się twarz żołnierza, słuchając tęskliwego głosu królewskiego. Zdawało się, że walczył z sobą, czy miał powiedzieć to, co myślał, lub zmilczeć... Nie, przemógł się wkońcu i schylił do kolan, odzywając półgłosem:
— Najjaśniejszy panie, jam nie statysta, żołnierz jestem, to tylko rozumiem, co szablą zrobić można... Wasza to rzecz i konsyljarzów Rzeczypospolitej papierem i słowy zastawiać się, moja — z orężem... Lecz jakem ci mówił, najjaśniejszy panie, jako inni ze mną powtarzali i błagali — zostaw nam obronę stolicy... a sam uchodź... jedź... odetchnij lżej. Ciężej nam będzie bronić dwojga i dwoje postradać, stolicę i króla... Obronę miasta włóż, najjaśniejszy panie, na barki nasze — prosimy cię — jedź! uchodź!...
— Nie mogę, — odparł król z wielką powagą i majestatem, i w tej chwili urósł, gdy to mówił, oczy mu zajaśniały, stał się cale innym i do siebie niepodobnym. — Królem jestem rycerskiego kraju i żołnierzem, i urodzonym wodzem... nie chcę i nie mogę z placu uchodzić. Ani tego po mnie żądajcie, ani mnie o to molestujcie, próżne będą prośby — tum jest, tu mnie obowiązek przykuwa, tu zostanę.
— Najjaśniejszy panie, — rzekł Czarniecki — nie Kraków ocalić, ale Rzeczpospolitą, której jesteś wyobrazicielem żywym... głową i panem — masz święty obowiązek w sobie, ratujesz kraj... Prosimy cię.
— Nie z siebie to biorę, z czem przyszedłem, — dodał — wszyscy cię o to modlą. Ma ci być obrona skuteczną, swobodną być musi; gdy się co chwila o was, najjaśniejszy panie, trwożyć będziemy, ani stolicy, ani ciebie nie obronimy...
— Nigdy to nie może być — oparł się, ożywiając coraz, król — wybijcie to sobie i drugim z głowy. Nie uczynię tego ani na prośby wasze, ani na niczyje... Chcecie mnie sromotą okryć? ja tego nie zniosę. Zginąć potrafię...
Widząc Czarnieckiego smutnym, król rękę wyciągnął i dodał głosem miększym:
— Za złe mi tego nie miejcie, królemeście mnie uczynili, lecz człowiekiem być nie przestałem...
Nie mówiąc słowa więcej, oboźny wyszedł...
Jeszcze pełen wzruszenia tego król pociągnął za nim oczyma ku drzwiom i, dostrzegłszy dopiero stojącego Pełkę, który rozmowy był mimowolnym świadkiem, niecierpliwie ku niemu po papiery rękę wyciągnął, wskazując mu w milczeniu, ażeby odszedł.






Z rana tłok na posłuchaniu większy był niż dni innych. Król wyszedł złamany i milczący — litość obudzał we wszystkich... na pytania odpowiadał półsłowy, przyzwalał na wszystko... pocieszał — ale widać było z niego, iż sam on najwięcej potrzebował pociechy...
Obiad jadł wcześniej i tuż rozeszła się wieść, że król na Bielany miał jechać, jakoby dla nabożeństwa, dla obejrzenia eremu i kościoła... Konie stały już przygotowane... Wszyscy niemal świeccy senatorowie towarzyszyli królowi, dworu część znaczna i młodzieży rycerskiej poczet liczny już dla powagi, już dla bezpieczeństwa osoby pańskiej.
Rożański i Pełka przyłączyli się dobrowolnie do orszaku, nikt im tego nie bronił.
Gdy się z zamku ruszono, dziwny widok uderzył ich u wjazdu na przedmieściu. Tu już, jakby nie przed wojną, ale po niej, stało wszystko pustkami, z domostw nawet okna i błony powyjmowano. Kamienice większe otworem stały jakby zrabowane, beze drzwi — od nikogo nie strzeżone... We wnętrzach ściany nagie świeciły... Gdzie niegdzie spóźniona ludzi kupka wywlekała z ubogich domostw reszty sprzętów, z płaczem je wywożąc ku murom. Porozrywane płoty, poryte ogrody, zburzenie ogólne smutkiem i litością napełniało.
Ludzie, których spotykali, szli pogrążeni w sobie, nie widząc nic, przeklinali na głos i płakali.
Mrok już padał, gdy u wrót orszak wśród lasu stanął, a księża ze śpiewem wyszli naprzeciw króla, niosąc krzyż i święconą wodę.
Chociaż noc już była zapadła — jakby w oczekiwaniu czegoś, nikt na Bielanach do snu się nie zbierał, cały dwór był na nogach... sam król po długiej modlitwie w kościele, z salki, którą zajmował na górze, w budynku dla gości wystawionym, wychodził ustawicznie na galerję otwartą i w stronę ku Krakowu poglądał, ręce łamiąc.
Smutniejszym go uważano niż kiedykolwiek, a otaczający, przeciw zwyczajowi, ani doń mówić ani go rozrywać nie śmieli. Wieczór, a raczej noc była spokojna, obłoki tylko ciężkie wisiały nieporuszone, osłaniając niebo całe... Wśród ciszy słychać było zdala dzwony Krakowa... Otoczony kilku poufalszymi, Kazimierz stał jakby nieruchomy na otwartej galerji... modlił się pocichu. Dołem rozłożonym obozem leżał dwór, nie mogący się w klasztorze pomieścić...
Nagle w stronie od Krakowa zarumieniły się obłoki, zrazu maluczko... potem coraz gorętszą i krwawą łuną. I podniosły się kłęby czerwonych dymów, unosząc w górę iskry i szum powstał dziwny, a drzewa się poruszać zaczęły i las szeleścić, jakby dreszcze po nim przebiegły...
Zwolna od łuny tej, wzmagającej się co chwila, blaski poczęły padać już na mury klasztorne, na las otaczający, na obozowisko królewskie... I widzieli od dołu stojący Kazimierza, który ręce załamawszy, głowę na nich położył, a pokląkłszy tak, płakał...
Widok ten przerażający wszystkim łzy dobył z powiek.
— Kraków się pali! — Kraków się pali! — poczęto szemrać...
Niektórzy ruszyli się biec jakby na ratunek, ale starszyzna wstrzymała.
— Przedmieścia pali Czarniecki... rzekł ktoś — niema tam poco iść...
Tymczasem płomień, coraz ogromniejąc, wzbijał się do góry, i okolica, krwawą tą łuną oblana, strasznie się przedstawia, jakby pożar ten szedł, zbliżał się i cały świat miał zniszczyć i ogarnąć...
Wpośród groźnego milczenia rosnący ów ogień przerażał... ucho zdawało się chwytać dalekie jęki i płacz — chociaż nic słychać nie było... tylko szum drzew i dziki wiatr pożarny zgorzelizny wonie niosący daleko...
Co żyło w klasztorze wyszło, a patrzało na to widowisko zgrozy pełne i żałości... Niekiedy zdawało się ognisko owo olbrzymie przygasać i ciemniały obłoki, to znów skoczyły w górę z okalających się budowli płomienie i skry wysoko i zalały krwią niebiosa...
Pełka i Rożański patrzali, stojąc razem, na obrywie góry... milczeli, bo nie było słów, któremiby się smutek duszy mógł wypowiedzieć.
Obaj jedną myśl mieli, uwolnić się i dzielić niebezpieczeństwa tych, co się bić chcieli, nie tych, co musieli uchodzić...
Nie godziło się króla opuszczać samowolnie, a nie było już tajemnicą dla nikogo, iż uchodził na Śląsk do Głogowa, gdzie już była królowa. Nie dalej pono jak nazajutrz w podróż się miano puścić... Obóz pozostał w gotowości, wozy stały pod strażą — trzeba więc było szukać środków uwolnienia się stąd, gdyż z drogi trudniej lub całkiemby się stało niepodobnem.
Marszałek Lubomirski był z królem. Pełka, jak zawsze żywy i nie lubiący czekać, postanowił choćby tegoż wieczora, korzystając z pierwszej zręczności, aby się do niego zgłosić i uwolnienie pozyskać. Rożański był tejże myśli.
Weszli więc do foresterjum szukać Lubomirskiego. Król ciągle jeszcze na galerji w myślach i modlitwie, patrząc na tę łunę, siedział, nie mogąc przemówić słowa. Stali obok milczący panowie, nie mogąc nic znaleźć na pociechę.
Zamknięto lud w murach, a wysłani z żagwiami i pochodniami ciurowie podpalali, gdzie jeszcze co sterczało, aby Szwed nie miał schronienia i ukrycia... Nad tą stratą boleli wszyscy, ale i tę ofiarę do innych dodać było potrzeba, ażeby Szwedom okazać, iż się bronić im rozpaczliwie zamierzano.
Kto nie chciał znosić oblężenia i obawiał się zamkniętym zostać, wystawiając się na losy wojny niepewne, uchodził co najprędzej, dowiedziawszy się, iż król już był na Bielanach, skąd w dalszą udać się miał drogę.
Przybycie reszty służby i wozów od Krakowa wywabiło Lubomirskiego na chwilę dla rozwiedzenia się o losie ludzi i koni, jeszcze w stolicy pozostawionych.
Pełka odchodzącego marszałka zagadnął, prosząc o słowo.
— Czego waszmość chcesz? — spytał marszałek.
— Chciałbym się bić i być czynnym, — odezwał się Pełka — zatem do Krakowa do pana Czarnieckiego powrócić.
— A króla opuścić? — podchwycił Lubomirski.
— Panie marszałku, — odezwał się Pełka — jest dosyć służby przy panu, a za mało nas w wojsku... tam miejsce nasze...
— Ja z tą samą prośbą przychodzę — dodał Rożański z pokłonem.
Marszałek obu wzrokiem zmierzył.
— Czekajcie, — rzekł — trzeba, ażeby król o tem wiedział, niech on rozsądzi, ja się nie sprzeciwiam, a młodzieńczą ochotę waszą dobrze rozumiem.
To mówiąc, na galerję wszedł, rad może, iż króla rozerwie. Wkrótce też obu zawezwano do środka... Kazimierz patrzył na nich osłupiałym wzrokiem, który pożar ten jeszcze oślepiał...
— Chcecie waszmość do Krakowa, — rzekł — nie sprzeciwiam się, z Panem Bogiem... Bijcie się mężnie choć wy, gdy mnie ani się tam bić, ani ginąć nie dano... Niech Bóg waszmościów błogosławi. W innym czasie zatrzymałbym chętnie tak dzielnych młodzieńców przy sobie... dziś mi nie dozwala sumienie...
Poszli obaj tedy do ucałowania ręki królewskiej, a choć Pełka nie miał czasu ani sposobności przywiązać się do Jana Kazimierza, żal mu było słabego i biednego króla, skazanego na bezsilne przypatrywanie się największej niedoli, jaka kraj spotkać mogła. W tej chwili obudzał on szczere współczucie...
Znalazłszy się poza klasztorem w taborze, w którym Gabryk stał z końmi, Pełka i Rożański odzyskali trochę humoru. Obaj ani chwili czekać tu dłużej nie chcieli. Konie były popasły... noc od pożaru jeszcze jasna była, postanowili jechać natychmiast. Wyszukawszy w obozie ludzi, siedli na konie i spoglądając na klasztor, na którego galerji król stał znowu z różańcem w ręku, otoczony duchownymi i dworem, ruszyli śpiesznie ku Krakowu.
Łuna im przyświecała ciągle... Powietrze przejęte było wonią tej zgorzelizny i nadlatującym dymem... Wkrótce poza klasztor i zarośla się wydobywszy, usłyszeli jakby gwar a szum od strony miasta i co łuną zdala się im wydawało, stąd wyglądało jak szerokie morze płomieni... na których tle czerwonem stały czerniejące mury pozostałych kościołów i klasztorów... Dalej objęte płomieniami wieże i szczyty zębate... to się kryły w dymach, to z rozwianych wychodziły z resztą niedopalonych belek i dachów... Na gościńcu, wiodącym do Bielan, pełno spotykali wozów, ludzi pieszych, kolebek i uchodzącego z jękiem pospólstwa, które, oczy zwracając ku gniazdu swemu, ręce łamało. Wymijając te tłumy, Pełka nagle się wstrzymał — poznał on kolebkę i ludzi podczaszyny.
— Na miły Bóg! Rożański, wstrzymaj się krótko, muszę przypaść do tej kolebki...
I skoczył z koniem ku drzwiczkom... z których podczaszyna blada, ze zwieszoną głową, wylękła i prawie bezprzytomna, wyzierała...
W głębi kolebki siedziała, płacząc, Jadwisia, lecz co najdziwniejsza, na koniu dzielnym tuż obok nich sunął pan wojewoda sieradzki... jako wierny służka... Wyminąć się z nim było niepodobieństwo. Pełka się zżymał na ten widok...
— Pani podczaszyno dobrodziejko! a toż dokąd? — zawołał, podjeżdżając.
— A! to waćpan! — gniewnym głosem poczęła kobieta — a skądżeś się tu wziął? Dokąd? Waćpan mnie zapytujesz? Chciałżeś, żebym się tam upiec dała? Król jmość ani słowa mi o niczem nie powiedział, nie przestrzegł... Wszak Szwedzi jutro być mogą... Jestem oburzona, zła! gniewna! Opuścili nas wszyscy! Gdyby nie pan wojewoda i jego dwór, zginąćby tam przyszło...
— Pani podczaszyno, — odezwał się Pełka — jestem najlepszym świadkiem, że pan nasz miłościwy doniedawna sam pewien nie był, co pocznie...
— Gdyby nie pan wojewoda! — powtarzała piękna pani...
Pięknej Jadwisi główka wychyliła się z powozu nieco, oświecona odblaskiem łuny pożarnej, oczka jej padły na Pełkę... Zdawało mu się, że mu nieprzyjazny znak dawała...
— A waszmość dokąd to? — zapytała podczaszyna.
— Ja... gdziekolwiek, byle się bić ze Szwedem, — odparł Pełka — jadę do Krakowa, co dalej pocznę, nie wiem... Lecz pani...
— Ja jadę do króla na Bielany, aby się go radzić, a potem szukać królowej, schronić się... tu nigdzie człowiek spokojnie miejsca zagrzać nie może.
Pełce chciało się bardzo zbliżyć do powozu od strony Jadwisi — stamtąd mu wojewoda zapierał drogę i pocisnąć się nie dawał.
— Prawdziwie nie wiem — odezwał się — ani jak prędko, ani gdzie znowu będę miał szczęście widzieć panią dobrodziejkę i pannę Jadwigę... niechże mi wolno będzie tu jeszcze raz je pożegnać i prosić, abym zapomniany nie był.
Podczaszyna zmierzyła go oczyma zamyślona... Schwytała w tej chwili wzrok jego ku Jadwisi skierowany, zżymała się jakoś gniewnie znowu i dała mu znak, aby się ku niej zbliżył. Wychyliła się ku niemu, piękną główkę zasłaniając rączką.
— Nie patrz tam daremnie — rzekła drżącym głosem... — Ten kąsek nie dla was! Głowy sobie tem nie psuj. Jeśliś kiedy myślał, że z tego co być może, toś się omylił bardzo... nie chcę, abyś dłużej trwał w błędzie...
A cicho dodała prawie niewyraźnie:
— Gdybyś miał rozum, innejbyś się rzeczy powinien był domyślić.
Na to niespodziane przemówienie Pełka drgnął i, odskoczywszy nieco, aby dłużej nie słuchać gniewnego głosu matki, zwrócił się ku Jadwisi.
— Panno podczaszanko dobrodziejko! — rzekł — podnosząc głos — sługa wierny względom się jej poleca...
Jadwisia, mimo że matka ręką ją w głąb powozu odepchnąć chciała, wychyliła się dosyć śmiało i głosikiem słabym odezwała:
— Do zobaczenia! do zobaczenia! Panie Medardzie, bij się pan szczęśliwie i powracaj cały!
Dalej ręka matki mówić nie dopuściła. Pełka, trzęsąc się z gniewu, spiął konia i pobiegł, gdzie nade drogą Rożański nań oczekiwał.
Na jego twarzy gniew wypiekł rumieniec, którego blask ognia tylko rozeznać nie dawał.
— A cóż? — spytał Wacek.
— Co? Przeklęta baba! baba przeklęta! — powtarzał Medard, nie umiejąc się wytłumaczyć. — Jedźmy.
Rożański się dopytywać już nie śmiał, bo Pełka z głową spuszczoną na kark Sułtana jechał jak przybity, wciąż tylko przeklinając podczaszynę...
Przedmieścia gorzały wciąż jeszcze... W mieście czujność była wielka: po wieżach, basztach, murach okólnych, bramach i po dachach domostw, bo lada wiatr mógł i tu zanieść iskry i niepotrzebny pożar rozniecić. Ludzie z wiadrami siedzieli po dachach i czuwali w ulicach... Nie czas było nocą szukać obozu, więc obaj z Rożańskim stanęli u gospody w rynku, ażeby do dnia wypocząć i naradzić się ze sobą.
Właśnie wstępowali do niej, gdy wrzawa z izby buchała najokropniejsza. Nietrudno było naówczas o zwadę, zwłaszcza pomiędzy wojskowym ludem, nie byłoby więc w tem nic dziwnego, lecz wsłuchawszy się, Rożański łokciem potrącił Pełkę i rzekł mu w ucho, pokazując wspiętego na stół i głośno dowodzącego mężczyznę słusznego wzrostu.
— Tego znam... posłuchajmy, czego chce...
Orator ów był lat trzydziestu kilku mężczyzna, niebardzo rycersko wyglądający, choć zbrojny i najeżony orężem... Blada twarz z ogromnym nosem, chudy wąs, oczy wypukłe, szerokie usta dziwną fizjonomję składały, w której kłamstwo mieszkać się zdawało.
— Panowie bracia komputowi, — wołał ze stołu — co mówię, to sprawiedliwa rzecz. Zaciągnięto nas, chcą, byśmy się bili — niechże płacą. Ja o głodzie i o groszu, którego nie mam, służyć i krwi przelewać nie mogę. Królowi i panom senatorom ani polewki, ani sztuki mięsa nie braknie. Gardła tak bardzo nie nastawiają — a my mamy ofiarą padać? Zjedzą licha! Chcą, byśmy szli na Szweda — niechże lonungi płacą... A mnie co do tego, skąd oni je wezmą! Jak nas zaciągali, powinni byli o tem myśleć. Mnie na kredyt żyd nie da garnca wina, a ja im życie dawać mam na kredyt, niedoczekanie!...
Od stołów, przy których siedzieli komputowi towarzysze mówcy, szmer się rozszerzył.
— A no, tak! masz słuszność, albo, albo...
Zboku podchwycił inny.
— Albo mnie co ten Waza obchodzi, co go mam, a lepszy on jak ten drugi Waza, który ciągnie, i któremu też połowa albo więcej Rzeczypospolitej się poddała?... Z której wazy jem, ta mi dobra. Albo to koło Gustawa naszych niema, i z panów senatorów... i z wojska?... Albo mi co kto za to da, żebym się za honor i króla bił? Mówią luter... albo mi to co szkodzi?.. Ochrzcili przecie Batorego i dobry był... Czemu ten niema królem być, kiedy zawojował nas i płaci? Mamy głodem mrzeć! Co mi tam!
— Dałbyś ty pokój tym bluźnierstwom, — przerwał któryś inny zdaleka — nie za króla się przecież bijemy, ale za siebie samych, za domy i strzechy nasze, za żony i dzieci... za uczciwość i sławę naszą, za wiarę świętą katolicką! A któż go to obrał tego króla, przeciw któremu bluźnisz, jeśli nie ty sam albo ja, albo my wszyscy?... a toć jagiellońska krew!...
— Napół z rakuską — przerwał inny.
— Gustaw luter, heretyk, — wołał zboku inny — nieprzyjaciel wiary...
Blady orator, który pierwszy poczynał, stojąc na stole, rozglądał się, jakby głosy zbierał po zgromadzeniu.
— Panowie a bracia! — krzyknął — dajcie mi mówić — posłuchajcie! Jeżeli król i panowie senatorowie złamanego szeląga nie mają, żeby nam nawet krwawicę naszą zapłacili — czegoż się tu spodziewać, poco wojnę prowadzić? naco kraj pustoszyć? Gustawa królem okrzyknąć i po wszystkiem...
— Milczałbyś! cicho!
Zaczęto warczeć i grozić — orator umilkł, lecz nie ustąpił.
Rożański szepnął w ucho Pełce:
— Ja go znam, to Aleksander Pracki z pod husarskiej chorągwi z komputowych... towarzysz... Zawsze wodę mącił i djabeł w nim siedział... Wywłoka... nosił źle dominikański habit, nielepiej szablę nosi... a no — zdrajca!
Tymczasem ów Pracki nie ustępował, czupryny zatarł, wiedział snadź jak do swoich przemawiać — z poważnej uczynił łatwo twarz wesołą i drwiącą.
— Hej! hej! panowie a bracia, — począł z innego tonu — w naszej wolnej Rzeczypospolitej wolne przecie słowo... Ktoby mi śmiał gębę zatykać, jabym mu ją zamalował szablą. Zowiecie mnie zdrajcą! Ja bo nie wiem, kto zdradza kraj, czy ten, co go na rzeź wydaje, czy co do zgody i pokoju prowadzi...
Król drapnął... skarbiec wywieźli... W Warszawie Szwed, w Poznaniu Szwed, w Wilnie drugi taki przyjaciel gospodarzy, ratunku znikąd niemasz... a komputowym gardła dawać każą!
— Nie bez racji! — mruknął ktoś z bliższych. — Nie bez racji!
Rożańskiemu świerzbiał język... zbliżył się do stołu i pięścią palnął po nim...
— Wolno waszeci, mości eks-dominikaninie, — krzyknął — wolno też i mnie słowo rzec — a waszmość panowie a bracia posłuchać raczycie! Króla obwiniasz — co on winien? alboż go nie opuścili tacy, jak waść albo jego i Rzeczypospolitej nie zdradzono? Pieniędzy chcecie? Zapłaciliścież do skarbu, co do was należało? Nie króla to sprawa, ale nasza własna, której bronimy. Przysięgliśmy mu posłuszeństwo... daliśmy mu dobrowolnie berło w ręce... a teraz go opuszczamy? Nie ohydnież to? nie szkaradnie? Chcecie lutra... mówicie, że on wam nie zaszkodzi? a kiedyż u nas na tronie heretyka widzieliście? Nie o lonungu nam myśleć, ale o tem, by sławy poczciwej utraconej poprawić narodowi...
— Ho! ho! ho! — zaczęto wołać z boków: regalista się wyrwał... słyszeliście... a cicho tam! a stul gębę!
Pracki ze stołu nie ustępował...
— Jużeś też się wygadać musiał — przerwał, śmiejąc się gniewnie... — Ani się ja waści dziwuję, mości Wacku Rożański — z dziadów pradziadów wisieliście przy dworze i lizali pańskie talerze, toćby niewdzięczność była inaczej śpiewać...
Rożański szablę podniósł.
— Pracki, — zawołał — mamy z sobą na pieńku.
— Z miłą wolą! — odparł husarz — znajdziemy się jeszcze. Wolno waści o swym groszu iść i bić się na ochotnika, nie bronię. Ja nie mam o czem... głodny nie pójdę.
— Pracki, praw! — wołano około stołów — komputowym zapłacą lub z miejsca nie ruszymy i związek zrobimy... od czegóż są hetmani i podskarbiowie?
Pracki nareszcie ze stołu zszedł i w tłumie znikł... Rożański z Pełką stali, czekając, ażali go nie spotkają, aby rachunek zrobić i w długu nie zostać, lecz nigdzie go już widać nie było. Przysiedli więc w kącie, przysłuchując się różnym głosom, bo pełno było ludzi wszelakich...
— Albo może i ma słuszność! — szeptano po kątach. — My się za żółtobrzuchów mamy bić, a oni skarb kraść i nas o głodzie puszczać! niedoczekanie! — lepiej się ze Szwedem pokumać, aby raz pokój był... albo to nasz nie Szwed jest także? a tam ta kropelka krwi, co na niego po kądzieli spadła... wielka rzecz! hej! hej!
Pełka i Rożański wyszli nad ranem z gospody, nietylko niewywczasowani, ale gorzej zmęczeni i wrzawą, i tem, co słyszeli.
Pełka namówił Rożańskiego, aby do kasztelana kijowskiego szli się meldować i pod nim służyć, a z nim... Miał pan Medard obietnicę u niego. Lecz do klasztoru, do mieszkania i do wodza się docisnąć dnia tego było trudniej, niż kiedy. Wziąwszy wszystko w swe ręce żelazne, chwili nie miał spoczynku...
Musieli tedy stać i czekać, i łapać go na przesmyku. Czarniecki ledwo sobie Pełkę przypomniał, ale mu twarz i postawa młodzieńca podobała się...
— Chce ci się koniecznie w tej dziurze siedzieć, a nie z panem hetmanem Lanckorońskim w polu harcować, jak wola twa... zapiszże się, z jednej wypisawszy do drugiej chorągwi, a ja Wolffowi powiem, by cię do gwardji wziął...
Nie było tam wiele czasu do mówienia. Pełka z Rożańskim wespół już między nowymi towarzyszami się znaleźli... Gdyby nie urok imienia i osoby Czarnieckiego, woleliby może być w polu, bo żołnierzowi polskiemu po wsze czasy lepiej smakowało ucierać się na czystem, niż w murach zamykać, i dlatego nigdzie obronnych zamków, ani silnych twierdz nie wznoszono, a sam też Kraków, oprócz podwójnych murów, co go opasywały, większej obrony nie miał.
Czujność była podwojona... lecz dnia tego pomimo obietnic, które przybycie przedniej straży szwedzkiej zapowiadały, nikt się nie ukazał...
Tegoż wieczora już pierwsi na ochotnika obaj młodzi towarzysze wyskoczyli z małym oddziałem, wysłanym ku górom od Michałowic, skąd się ukazania Sulzbacha spodziewano... lecz języka nie dostali wcale i nic z sobą nie przynieśli.
Jeszcze przedmieścia się dymiły i pożar trwał na zgliszczach nazajutrz, w sobotę — gdy około południa poszła wieść, iż Szwedzi idą. Bramy i mury wszędy były osadzone mieszczanami i gwardją węgierską Gnoińskiego, lecz Czarniecki wybiegać na ochotnika zakazał, aby snadź oddział jaki słabszy, naparty przez nieprzyjaciela silniejszego, cofając się do bram, na sobie Szwedów nie przyniósł...
Jak na dzień o zwykłej porze ozwały się po klasztorach i kościołach dzwony, wołając na modlitwę, a nie zabrakło pobożnych, bo tak jak stali ci, co noc spędzili bezsenną, poszli Bogu siebie i rodziny, i losy przyszłe miasta i kraju polecić...
Wychodziły msze po mszach po kościołach, a żadnemu ołtarzowi na pobożnych nie zbywało... Dopiero czasu sumy... opustoszały nieco świątynie... Kto mógł, na mury śpieszył, a kto rozkaz otrzymał, na harcownika za miasto wyciągał, — sam król Gustaw nadchodził... Z murów widać było w porządku wielkim posuwające się szeregi na Promnik i szykujące czołem przeciwko miastu... Sam główny korpus od pałacu na Woli aż do Wisły zajął obozowisko, a skrzydło w lewo od strzelnicy się wyciągnęło. Skoczyło z miasta na ochotnika do harcu gromadek kilka, w których i Pełka, i Rożański się znaleźli...
Dla Pełki był to pierwszy chrzest i pierwsze pole, na które u Panny Marji wziął z rana błogosławieństwo... Młodemu żołnierzowi niebezpieczna to była rzecz dla gorącości krwi wynijść na taki posterunek, gdzie, gdy się urwać nie da, uchodzić obowiązkiem, bo zuchwalstwem życia ważyć się nie godzi... Musieli też przebywać kurzące się jeszcze popieliska na Kleparzu i z węgłów domostw niedopalonych korzystać. Ale wiódł ich stary żołnierz Paździerski, który do takiej urywanej wojny był jedynym, i Czarniecki mu też młodzież chętnie powierzał...
Paździerski mitygował swoich, póki ich nie dopuścił, jak trzeba, ażeby im tył zająć mogli, wyrwawszy się z za węgłów... Rozglądali się Szwedzi bacznie, lecz widząc pustki, dymiące tylko... pomknęli naprzód... Dopieroż na dany znak kupka się owa z zasadzki wyrwała i hajże na rajtarów... Z obu stron strzały się posypały i uganianie poczęło... ale Szwedzi pierzchnęli... Pełka na Sułtanie ich gnał po szalonemu... szczególnie jednego na oko wziąwszy. Próżno go już Paździerski odwoływał... Nie opamiętał się Pełka, aż Szweda na ziemi zobaczył...
Jakże go tu było rzucić, nie wziąwszy co na pamiątkę? Nie zważając na niebezpieczeństwo, pochylił się nad nim, by z niego opaskę choć zedrzeć... i byliby go nadbiegający na obronę pochwycili lub ubili, gdyby Rożański z Paździerskim nie nadbiegli w pomoc... Udało się więc szczęśliwemu zwycięzcy wielkim kosztem małą zdobycz pochwycić — szarfę, którą rajtar był przepasany, krwią jego ubroczoną... A nigdy może triumfator, który miasto zdobył, tak nie był szczęśliwy z bogatych łupów, jak pan Medard z owego gałgana, wioząc go do miasta. Nie można się było bowiem zabawiać dłużej i harcownicy wszyscy na dany znak ustępować musieli, bo Szwedzi już na dymiące zgliszcza Kleparza sunęli się całemi szeregi, aby zająć podle niego równię i bliżej się miasta rozłożyć...
Rożański też niepomalu się radował, bo mu kula szwedzka naznaczyła zbroiczkę, wygiąwszy w niej dół, a nie przebiwszy jej, jakby dla zapewnienia, iż w niej być może bezpiecznym... Paździerski tylko, żołnierz surowy, obu naganiał popędliwość...
— Co wy sobie myślicie, młokosy, — wołał — że ja was na jatki prowadzę! A to mi, proszę, żołnierze! Życie dać, to nie sztuka! gdy krew zagra... a no, trzeba wiedzieć jeszcze, na co się to zdało... Dałbym ja ichmościom obu pamiętne... a no — czasu na to niema!






Gdy w Krakowie Pełka cisnął niebieski węzeł do piersi, napawając się słodkiem wspomnieniem panny podczaszanki, naprzemiany straże odbywając po murach, wpraszając się do każdej wycieczki, szukając niebezpieczeństwa i szczęśliwie z prób wszystkich wychodząc — pani podczaszyna sposobiła się w Głogowie do zapewnienia córce losu, nie zapominając o swym własnym. Była bowiem najpewniejszą, że gdy się pozbędzie niebezpiecznej tej rywalki, która oczy i serce ściągała — z łatwością jeszcze znajdzie gładkiego towarzysza, aby wdowie zrzucić szaty...
Już w Krakowie pan wojewoda sieradzki rzucił pożądliwem[1] okiem na pannę podczaszankę, która się niczego nie domyślając, z naiwną prostotą dziecięcia uśmiechała do niego.
Dziwna rzecz! zalotnemu dziewczęciu podobało się to wielce, że jej taki poważny mąż nadskakiwał. Czuła się tem zaszczyconą, a o nic jej tyle nie szło, jak, żeby jej za dziecko nie miano. Przebacza więc koperczaki, które stroił pan wojewoda, dla tej miłości własnej zadowolenia, iż dojrzałą pannę udawać jej było wolno. I grała tę rolę tak wybornie, że matka się nią nacieszyć nie mogła.
Pan wojewoda sieradzki kochał się nazabój w Jadwisi, widziała to matka od pierwszych dni i dała owej miłości rosnąć, wiedząc, że z niej zbierze owoce... Stary zalotnik rzucił słówko na próbę, bo nie był pewien, czy mu matka córkę dać zechce, choć rachował na swe bogactwa, a na jej ruinę — zrazu odpowiedź była niejasna... lecz nie odepchnęła go całkiem i nie zraziła od drugiej próby. Więc wytrwał na stanowisku w Krakowie, a choć było gdzie indziej co lepszego poczynać, pojechał przeprowadzać podczaszynę... W drodze czas się było rozmówić.
Podczaszyna już na tę rozmowę czekała i była do niej lepiej przygotowana, niż Kraków przeciwko Szwedom.
Jadwisi nie było w pokoju, wojewoda przystąpił ku pięknej pani pokorny a wdzięczący się.
— Pani podczaszyno, — rzekł — albo mnie zabij, albo mi daj szczęście jedyne...
Jejmość udała, że nic nie rozumie.
— Cóż to tam za szczęście? — spytała, uśmiechając się — czybyś asindziej nie myślał o mnie? hę?
Wojewoda się zmieszał... Jejmość śmiała się z zakłopotania jego...
— Toćby się namyśleć trzeba, — rzekła — jeśli serce się jego ku mnie skłoniło..
— Pani podczaszyno, — przerwał wojewoda z konfuzją — wiadoma to rzecz, iż sercu nikt hetmanić nie może, ani ja się pochwalę tem... Gdyby ono rozum miało, nicby lepszego uczynić nie mogło, tylko mi tę drogę wskazać do szczęścia... ale serce rozumu nie ma.
— Cóż ja na to mam radzić?
— Wzięła mi je córka wasza!...
Podczaszyna się w boki podparła i zaczęła śmiać serdecznie.
— Co? co? ten dzieciak? pan wojewodabyś myślał o niej? Lecz zlituj się, ojcembyś jej być mógł?
— Co z tem począć! tak jest!
— Żal mi waćpana... to strasznie jeszcze młode, żywe, niedoświadczone, i jabym jej zamąż tak rychło dawać nierada...
— Ależ ja czekać nie mam czasu!
To rzekłszy, wojewoda wstał — czytał on w całej grze matki bardzo jasno, że się z nim targować będzie — rad był skrócić rozmowę i wiedzieć, jak przypłaci, ale miał do czynienia z kobietą, niełatwo dającą się zbić z tropu i umiejącą prowadzić sprawę ręką wprawną.
Dodajmy dla wiadomości czytelnika, że pan wojewoda był wdowcem i że z pierwszego małżeństwa miał syna przeszło dwudziestoletniego, z którym się równie popisywać nie lubił, jak podczaszyna ze swą córką.
— Cóż ja tedy mam na to radzić? — zapytała ciągle nawpół szydersko podczaszyna. — Waćpan nie możesz czekać, ja nie chcę zawczasu dziecku losu zawiązywać.
Wojewoda do ostatka przywiedziony — trochę się na to poruszył.
— Pani podczaszyno, bądźmy otwarci — odezwał się, niezbyt już panując nad sobą. — Rozumiem to bardzo dobrze, iż idzie z mej strony o ofiarę... Jestem wdowiec i niemłody, to prawda... panna ma imię piękne, a postać stokroć piękniejszą jeszcze, ale fortuny — pasz... Acani dobrodziejce pozostało niewiele, a to, co jest, ledwie dla niej starczy. Córce więc nie masz co dać, oprócz bardzo kruchej nadziei „po najdłuższem życiu“, bo podczaszyna zamąż wyjdziesz i rodzina urośnie...
Zarumieniła się, słysząc to piękna pani, bo się nie spodziewała takiej śmiałości po wojewodzie. Lecz, że zaczął z tego tonu, musiała mu też odpowiedzieć, jak zagrał.
— A no, — rzekła — mówmy otwarcie, to i lepiej. Oszczędzimy sobie czasu i ambarasu, ja to stokroć wolę i otwartość jego wiele szanuję. Jadwisia niebogata, to pewna, ale takie cacko stanie za miljony... a imię też coś warte... Może poczekać...
— Więc niema sposobu kompensaty? — zawołał wojewoda.
— Cóż waćpan chcesz, ażebym mu córkę sprzedawała? A zresztą przymuszać jej nie chcę i nie mogę, wieszże acan, czy ona go zechce?
— Przymuszać nie będzie potrzeby, ale na dziecinny umysł taka matka, jak pani, może mieć przecież influencję...
— Na to potrzeba, ażeby matka widziała dla siebie korzyści z małżeństwa i wzięła je do serca... — mówiła podczaszyna spokojnie. — Nie zaprzeczam, że piękna rzecz nazywać się wojewodziną i mieć męża nadskakującego i rozmiłowanego, lecz są i niedogodności. Masz pan wojewoda syna dwudziestokilkoletniego, któryby może lepiej Jadwisi przystał niż wy sami. Starszym daleko będąc, wedle porządku naturalnego musisz wprzódy skończyć niż ona... a co potem? Familja ją wypędzi i po wszystkiem.
— Tak! tak! — zniecierpliwiony wyrwał się pan Przerębski. — Konsyderacje, racje... rozumiem doskonale... proszę więc o warunki... czego pani po mnie za ten skarb wymagasz?
— Radabym je od wojewody posłyszeć, — przerwała matka — bo mi taki targ jest obrzydliwym. Mów otwarcie...
Zagadnięty westchnął i zamyślił się.
— Majętności moje — odezwał się — wiadome, spis ich każdego czasu dać mogę. Cięży na nich wiano ś. p. pierwszej żony mojej, ale tego niema nad sto tysięcy... Synowi daję za macierzystą część i z mojego dobra dwa razy tyle warta i te natychmiast mu dymituję... Nareszcie żonie zapisuję dożywocie i przyznam sto tysięcy odebranych z oprawą, choć grosza nie wezmę. Jak się pani podczaszynie zdaje?
— Wspaniale bardzo chcesz postąpić, — rzekła chłodno podczaszyna — ale zawsze na oku trzeba mieć, żeby potem familja po sądach nie ciągała... Czy się dożywotnie prawa utrzymają... Bóg raczy wiedzieć... Różnie się trafia... są prejudykaty... Dwakroć sto tysięcy też piękna suma... bardzo piękna, ale i więcej czasem i procesa, i pieniacze zjadają... Pan wojewoda masz przecież kapitały?
— Cośby się tam i gotówką znalazło — mruknął wojewoda, spuszczając głowę — ale choć dobrze przechowałem, dziś przy Szwedach tych za nic ręczyć niepodobna...
— Na Śląsk trzebaby wywieźć i w kościelnym skarbcu gdzie złożyć — poradziła podczaszyna.
— Więc na warunki zgoda? — spytał pan Przerębski.
— Czy to wszystkie? — z naciskiem dodała podczaszyna — jak się panu zda, nie należałoby coś sobie jeszcze przypomnieć?
— Rozumiem, — zawołał wojewoda — nie mamy co obwijać... pani podczaszynie gotowizną przy zrękowinach, nie... przy ślubie — poprawił się stary pretendent — przy ślubie, „in vim“ kosztów na wychowanie poniesionych — wszak tak? pięćdziesiąt tysięcy?
Podczaszyna śmiać się zaczęła.
— Przy ślubie? — podchwyciła — więc wiary mi nie dajesz?
— Owszem, owszem, ale panna może się rozmyślić...
— Gdybym się ja ją zobowiązała nakłonić, poszłoby to, ręczę, jak po maśle?...
— Cóżby panią do tego skłoniło? — spytał, dobijając, wojewoda.
— Pewno nie owe pięćdziesiąt tysięcy, ale przekonanie o szczęściu mojego dziecka, — poczęła podczaszyna — a tego nie nabiorę inaczej, aż mnie pan wojewoda skonfiskujesz... przestając się targować gdyby — z pozwoleniem — o cielaka...
Pan Przerębski wstał z siedzenia markotny.
— A na rany Pańskie, — zawołał — mówże jejmość dobrodziejka — czego sobie życzysz...
Podczaszyna rękę położyła na jego dłoni.
— Cierpliwości, stary gorączko jakiś — odezwała się. — Reasumujmy. Syna wyposażysz, jak się należy... na reszcie majątku dożywocie i sto tysięcy z oprawą... a dla biednej matki „in vim“ konsolacji i zwrotu kosztów... nie żałuj stu...
Wojewoda syknął aż.
— Chcesz, bym ci dobrze posłużyła... by ci dziecko przygotować tak, aby szła, wstrętu nie mając i tragedyj nie grając? toć przecież coś warto?
Wojewoda pochmurniał, zdawał się wahać, walczyć... gdy wtem, jakby na pokusę, weszła Jadwisia. Spojrzał na nią stary, śmiała mu się figlarnie, zmiękł i oszalał... Usiedli. Dziewczę szczebiotać zaczęło, matka nie przerywała, wiedząc, że gdyby słowa nie były wiele warte, sam ich dźwięk już zakochanego mógł spoić...
Patrzała tylko jak mu trunek ten szedł do głowy i obrachowywała niemal jego skutki... Jadwisia była tego dnia zabawniejszą, weselszą niż kiedykolwiek, wystąpiła w całym uroku i blasku. Pan Przerębski walczył z sobą i dał się okuć — z oczu mu poznała podczaszyna, że go ma.
Jadwisię odprawiła do panien Potockich z ochmistrzynią. Zostali znowu sami. Wojewoda, milcząc, podał jej rękę...
— Zgoda, — rzekł — na wszystko zgoda... choć kochana świekra drzesz mnie ze skóry...
Nie wzięła tego podczaszyna na złe, śmiała się.
— Albo to mała rzecz, dziewczynę przygotować, przysposobić, namówić? Mało to ja się będę musiała nad tem namozolić! Waćpan jesteś niewdzięcznikiem...
— No, to nie mówmy już o tem... — przerwał wojewoda — ale jak pani postąpisz?
— Zostaw to mnie.
— Jak ja mam postąpić?
— Ja waćpanu powiem, — poczęła podczaszyna — przygotuj się asindziej do prezentów... dziecko lubi błyskotki... trzeba je brylantami osadzić...
— Osypię! — krzyknął wojewoda. — Jeśli do domu się po nie dostać będzie trudno — pojadę do złotników wrocławskich, kupię, co mają...
Tak się rozstrzygnął los wojewody i pięknej Jadwisi, która nic o tem nie wiedziała.
Co do Medarda Pełki, poprzysięgłego rycerza podczaszanki... o którym matka coś nawet wiedzieć lub choć domyśleć się mogła — nie wchodził on bynajmniej w rachubę. W sercu Jadwisi zajmował wprawdzie zaszczytne stanowisko pierwszego jej wielbiciela i wiekuistego sługi, lecz wedle jej pojęć, w niczem ją to bynajmniej nie obowiązywało. Mogła sercem i sobą doskonale a swobodnie rozporządzać — a winną była tylko rycerzowi uśmiech — jeśliby nań męstwem zasłużył... i może, może — drugą świeższą niebieską kokardę.
Jadwisi szło o wielką świetność, oklaski, kadzidła... i — dotąd więcej nic. Chciała królować gdzieś na dworze, być sławioną z wdzięków, zyskiwać serca, obudzać jak najwięcej uwielbień i cieszyć się triumfy. Szło jej o to, by miała zawsze jak najpiękniejsze suknie, jak najdroższe klejnoty, dwór, sługi.. i mnóstwo pieniędzy...
Troskliwa matka wychowała ją tak, aby jej szczęście zapewnić, żadnego w niej nie obudziła uczucia, wyjąwszy przywiązania i wiary w siebie.
Po zawartej umowie z wojewodą, którą trzeba sobie obliczyć na nasz dzisiejszy pieniądz i na wartość jego ówczesną, aby wielkość tych ofiar starego wdowca ocenić — matka z przebiegłością największą przystąpiła do dzieła. Zaczęła z dziewczęciem, co nigdy się nie trafiało, mówić o panu wojewodzie, i zaszczyciła ją po raz pierwszy otwartem przyznaniem, że wojewoda w niej zakochany...
Dziewczę aż urosło w oczach własnych... Czuła, że przestała naprawdę być dziecięciem, gdy matka nawet uznawała w niej osobę dojrzałą... Już za to samo niezmierną wdzięczność czuła dla wojewody...
— Nie jest bardzo młody, — mówiła matka — ale wygląda jeszcze wcale przyjemnie, miły, grzeczny, i serce ma czułe...
— Jakże ja mam się znajdować względem niego? — spytała, niezmiernie ożywiona, Jadwisia — jak się mamie zdaje?
Można sobie wyobrazić dumę dziecięcia i radość, gdy usłyszało z ust matki:
— Nie masz potrzeby zmieniać postępowania, owszem, niech się kocha... Znajdowałaś się dobrze, podobałaś mu się, jak jesteś... ufam, że będziesz miała rozum... i...
— I co? — zapytała Jadwisia.
— I że go nie zrazisz niczem...
— A potem? — pytało ciekawe dziewczę...
Matka niby nie dosłyszała, niby nie wiedziała co odpowiedzieć i zaczęła zamyślona, jakby o czem innem:
— Wojewoda jest magnat, ma piękny tytuł, ma szerokie włości, myśmy niebogate... dobraby była partja z wojewody...
Jadwisia, która nie marzyła nawet, ażeby tak rychło o tym uroczystym akcie oswobadzającym niewiastę, jakim jest małżeństwo, mowa być mogła — uczuła się znowu podniesioną i dumną. Coraz mocniej przekonywała się, że ten wysoki próg, dzielący dzieciństwo od młodości, przestąpiła.... Mogła nawet już pójść zamąż!
Tego dnia nie mówiono nic więcej. Nazajutrz wojewoda przywiózł przepyszne zausznice szmaragdowe i prosił o pozwolenie ofiarowania ich pannie podczaszance, na znak niezmiennego afektu i konsyderacji.
Jadwisia zapłoniła się jak róża, zausznice świeciły takim ogniem, takim blaskiem, oprawa ich była tak misterną, przy jej maleńkich różowych uszkach, na białej szyjce, mogły tak cudnie wyglądać... Zadrżała, aby matka nie wzbroniła jej ich przyjąć... Podczaszyna skłoniła głowę, Jadwisia schwyciła je w rączki drżące. Gdyby była mogła, pobiegłaby zaraz z niemi do zwierciadła, ale nie wypadało. Odwołano matkę, która się pono odwołać kazała. Jadwisia została sam na sam z wojewodą. Ten ośmielił się zbliżyć do niej, domagał się rączki do pocałowania. Możnaż mu było nagrody za piękne zausznice odmówić?
Pochwyciwszy rączkę, trzymał ją u ust długo, jak stary a zgłodniały... ledwie mu ją wyrwać potrafiła...
Zdawało się jej, iż będzie bardzo grzeczną... gdy mu też potajemnie da... kokardę. Cóż w tem mogło być zdrożnego, że dwóch miała zyskać rycerzy i wiernych sług...
Szepnęła tylko:
— Proszę nic nie mówić matce...
Węzeł, który wojewoda zatknął co najśpieszniej za kontusz, nabierał tem większej ceny... dany był „proprio motu!“
Gdy podczaszyna wróciła nareszcie, zastała ich niezmiernie sobie radych i śmiejących się a trzpiocących, jakgdyby pod słońcem płaczu i smutku nie było.
Następnych dni powtórzyły się te sceny... z małemi odmianami. Wojewoda potrafił dostać dla tej, którą już za narzeczoną uważał, cudnej piękności pas złoty, sadzony różnobarwnemi kamieniami, a zakończony diamentowemi kwasty... Tem zyskał do reszty i podbił serce Jadwisi tak, że matka niewiele już miała do czynienia.
Spytała jednego wieczora, czyby też poszła za wojewodę, gdyby się z nią chciał ożenić? Jadwisia po niewielkim namyśle odpowiedziała, że już przecie domyślała się sama, iż to się na tem skończy.
— Ale, kochana matuniu, — rzekła — mam trochę na sumieniu Pełkę, bo się on we mnie też szalenie, obcesowo kocha... — a wprawdzie mu nic nie przyrzekłam, alem mu dała — kokardę...
Podczaszyna, usłyszawszy to imię, zmarszczyła się.
— Bardzo to źle, żeś mu kokardę dała... i bez mojej wiedzy — ale to hołysz... chłopak do niczego... do szabli, do konia... do pola, ani mu myśleć o żonie...
Niech sobie kokardę trzyma... przecież mu słowa nie dawałaś, a gdybyś go dała, beze mnie nicby ono warte nie było...
Ale, patrzcie! — dodała, jakby sama do siebie, podczaszyna ze źle stłumionym gniewem — potrafił mnie oszukać! potrafił sam na sam ją widzieć...
Gniew matki trochę nastraszył Jadwisię, ale gdy raz zgodziła się na wojewodę, przeszedł on, a przynajmniej już się głośno nie objawiał.
Nastąpiło tedy uroczyste oświadczenie matce dobrodziejce i pannie podczaszance... Matka i panna przyjęły. Naznaczyć miano zrękowiny, aby podczaszyna miała czas się z wyprawą przygotować, co czasu wojny poprzerywanych dróg nie było łatwo, na to jednak pan wojewoda nie zezwolił i domagał się ślubu za dyspensą... Jadwisi tak jakoś było pilno zostać panią wojewodziną, iż się temu nie sprzeciwiała wcale. Pan Przerębski zaś miał to na względzie, że rodzina i syn dowiedzieć się mogli, że możeby mu przeszkadzali... chciał ślub wziąć, bo wówczas się już nie lękał.
Mimo największego w świecie pośpiechu, ani wypadało, ani było można tak zaraz przystąpić do ołtarza. Chociaż duchowieństwo dla magnatów naówczas daleko było więcej pobłażające niż dzisiaj, a formy wymagane mniej ostro były określone, zawsze jednak potrzeba było świadectw, papierów, świadków bodaj, których narazie wojewoda mieć nie mógł. Ludzie z łatwością odgadli, co się tu święciło... z pana wojewody podżartowywano sobie, o podczaszynie mówiono z przekąsem, o Jadwisi z ubolewaniem...
Dwór miał nieustanne z krajem komunikacje potajemne... Pomiędzy nowinami ktoś pewnie pomieścić musiał ciekawą wiadomość o swataniu się Przerębskiego do podczaszanki... Ktoś ze znajomych nic pilniejszego nie miał nad doniesienie o tem synowi wojewody, młodemu panu staroście... Wprawdzie spodziewał on się prędzej czy później tego rodzaju wybryku ze strony ojca, wszakże radby był mu zapobiec. Na pierwszą wieść o zamierzonem ożenieniu stryjeczni i cioteczni, i co żyło, wpadło na starostę, aby jechał ojca reflektować i odwodzić.
Pojechał nocą i dniem, przerznąwszy się z pomocą przyjaciół przez straże szwedzkie — na Śląsk... Wojewodzie ani na myśl przyjść nie mogło, żeby mu się tu syn zjawił. Gdy go zobaczył — oniemiał z podziwienia i gniewu. Domyślał się o co chodziło... w furję prawie wpadłszy, zamiast powitania, nasrożył się na starostę, że go śmiał szpiegować.
Ten pierwszy napad tak gwałtowny wytrzymał pan Tymokles (takie mu imię nadano nieszczęśliwe) z cierpliwością przykładną — dał się ojcu wyburzyć i odparł mu cicho, że go tu wcale nie szukał, że o jego bytności na Śląsku nie wiedział i że był z papierami do króla jmci wysłany.
Wojewoda się nieco zawstydził — niemniej los płatał mu figla bolesnego. Syn nie mógł się tu nie dowiedzieć o tem, o czem mówili wszyscy, a że się to synowi nie mogło podobać... nie ulegało wątpliwości. Trzeba było powagą rodzicielską, władzą naówczas tak szanowaną, rozbić wszystko i usta zamknąć...
Nazajutrz sam pan Przerębski syna poprowadził do podczaszyny, nic mu nie mówiąc... Szczególna rzecz... Ojciec i syn, gdy byli razem, wyglądali niby dwaj bracia, z których wprawdzie wojewoda był widocznie starszy, ale starosta ociężalszy od niego. Z twarzy byli sobie podobni, tylko syn mniej o sobie pamiętał, a że niewiele się ruszał, zbyt zawczasu otyłym być poczynał, od czego wojewoda się obronił, sypiając na twardem, jedząc umiarkowanie nader i spinając się, co paski strzymały...
Podczaszyna ani wiedziała o przybyciu syna, ani go znała... Zdziwiła się niezmiernie, widząc ich przybywających, ale domyśliła się zaraz wszystkiego, a że każdemu mężczyźnie rada się była podobać, z zalotnością i wesołą twarzą powitała Tymoklesa... który zachwycony został i córką, i matką; a bodaj ostatnią więcej jeszcze, niż trochę dziecinną Jadwisią, która, jako przyszła macocha, wydala mu się śmieszną...
Lecz człek skromny, łagodny i bardzo powolny, siadłszy w krześle naprzeciw podczaszyny, mnąc czapkę i mało się odzywając, odbył wizytę, nie dając po sobie najmniejszego znaku ani ukontentowania, ani niezadowolenia... Jadwisia z przestrachem jakimś mu się przypatrywała z boku. Nim wyszli stąd, korzystając z tego, że przy obcych syn się z żadnem słowem odezwaćby nie śmiał, wojewoda głośno oświadczył, iż panna podczaszanka była mu zaręczoną. Poczem Tymokles ucałował ją w rękę, pocałował podczaszyny rączkę także i razem z ojcem milczący się oddalił.
Starosta natury był powolnej, ale na pewnym dowcipie mu nie zbywało.
— Cóż asindziej na to? — zapytał go, wychodząc pan wojewoda...
— Hm! — odparł syn — nie jest to moja rzecz ojcu dobrodziejowi ani chwalić, ani ganić jego czynności, dawno bowiem powiedziano, że jaja od kur mędrsze być nie mogą.
— A cóżbyś rzekł, gdybym ojcem jego nie był?
— Co tu powiedzieć, kiedy panienka tak piękna — odezwał się starosta... — chyba, że zbytecznie młodą jest...
— Ale one rychło starzeją — dodał ojciec.
— W tej rodzinie to nie powiem, — odezwał się syn — bo matka wcale młodo wygląda i jeszcze pewnie zamąż wyjdzie...
— Co się stało, odstać się nie może, — dokończył Przerębski — ja uważam za rzecz spełnioną... Czekam tylko papierów i ślub wezmę... Waszmości oddaję: Zarubów, Wiązy i Krzankę... i dymituję wieczyście...
Syn do kolan się skłonił.
— Krzywdy dziecięcia nie chcę, ale też wy po mnie nie wymagajcie, bym szczęścia nie kosztował... Powtarzam waści: co się stało, odstać się nie może...
Starosta, jak wszyscy ludzie jego charakteru, co się otwarcie bić wzdragają, a zwłaszcza z rodzonym ojcem, gdzie do boju wystąpić trudno — milczkiem myślał, coby począć, aby jednak małżeństwu przeszkodzić. Raz już przyjmowany był, gdy z listami do króla przybył, nazajutrz poszedł znowu na dwór, czyby też się z panem widzieć nie mógł. Jan Kazimierz nigdy przystępniejszym nie był jak tu, na zażądaną audjencję powiedzieć kazał, aby starosta przyszedł...
Uwierzyć trudno, lecz było tak, że, gdy miał wchodzić do komnaty królewskiej, król z jednym z karłów grał, zabawiając się, w warcaby... Odzyskał jednak wnet całą powagę swą, gdy Przerębskiego zobaczył. Oświadczył mu łaskę swą królewską za to, iż ważył swe zdrowie, przewożąc owe listy z Warszawy, a potem spytał, czyby mu co ustnie nie zwierzono.
— Nie mam nic, najjaśniejszy panie, — rzekł starosta, wzdychając — nic nad to, że radbym się przed w. k. mością na własną uskarżyć niedolę... Pan wojewoda, rodzic mój....
— A co? prawda? żeni się? ha? — zagadnął król wesoło — dziewczyna jak malina? Co chcesz, w starym piecu djabeł pali, cha! cha! cha!
— Czyżby już na to ratunku nie było? — cicho szepnął starosta...
— Ja ci powiem, chyba ty jeden go możesz ratować: pannę wykraść i sam się z nią ożenić.
Król po wybuchu śmiechu spoważniał zaraz, oczy otarł, bo go śmiech zawsze łzy kosztował i dodał, wzdychając:
— Mój starosto... niema pono rady na młode amory, które niestalsze są i łatwiejsze do rozerwania, cóż dopiero na stare, łykowate i uparte! Żal mi rodziny, bo podczaszynę znam dobrze, kobieta chciwa i obedrze was — to pewna... lecz — dodał mimowoli, wpadając w żarty, które lubił stroić z kobiet, mówiąc o nich — zyszczesz jegomość koligatkę piękną, młodą, wesołą, przyjemną... i będzie się z kim w domu zabawić...
Gdybym wam „indirecte“ w czem mógł pomóc — odezwał się król, widząc go zasmuconym.
— Niczem innem, najjaśniejszy panie, chyba tem, aby na duchownych wpłynąć powagą królewską — żeby ze ślubem zwłóczyli...
— Popróbuję, — ozwał się król — ale ja tu nie król, a pieniądze wiele mogą...
Na tem się posłuchanie skończyło...
Ze swej strony wojewoda udał się do króla z prośbą, aby z listami starostę co rychlej mógł do Polski odprawić, bo mu tu syn zawadzał.
Papiery od króla były gotowe już, zawezwano starostę, aby się stawił dla odebrania ich, gdy — tegoż samego dnia ten położył się do łóżka, oświadczając, że dla straszliwego w kościach łamania jechać nie może.
Król posłał mu zaraz doktora Żebrowskiego, medyka i astrologa, którego miał z sobą... Siedział z nim uczony ów krakowski z godzinę, rekognoskując słabość, zapisał receptę, złożoną z różnych tłuszczów, driakwi i takich ingredjencyj, których w Głogowie nie było, a królowi doniósł, że choroba istotnie ciężką była i że z nią się puszczać w długą, daleką, ciężką, niebezpieczną podróż ani było podobna.
Z listami więc wyprawiono dworzanina, a starosta smarować się począł...
Bronił się mężnie Kraków naciskowi Szweda, a dla podwojenia odwagi i animuszu żołnierza powiadano powszechnie, iż Kazimierz król cesarską pomoc ze Śląska miał z sobą przywieźć lada chwila dla odsieczy... Mówiono też o dwudziestu, ba! i więcej tysiącach ciągnących w pomoc Polsce Tatarów... Wlewał otuchę wreszcie sam pan Czarniecki, który i wodzem, i żołnierzem był, a którego wszystko kochało, co się doń przybliżyć mogło...
Nie miał on onego majestatu wielkich panów, który poszanowanie wraża, ale razem i odstręcza; prostszym się jeszcze czynił dla ludzi, niżeli był w istocie. Czy z żołnierzem, czy z mieszczaninem, czy z duchownym, czy z wieśniakiem mówił, czuć w nim było człowieka, który do ludzkiego serca przemawiał prostem słowem, często rubasznem...
Rano, we dnie i w nocy wciąż go było można spotkać: to na murach, to na ulicy, to w otwartym dla wszystkich domu... Nie otaczał się ani dworem, ani sługami, ani czemś, coby go na oko większym czynić mogło... chodził pojedynkiem, odziany jak każdy inny, często starą delją okryty, w butach czarnych, a twarzą ku sobie wabił. W ulicy go paupry otaczały rade i biegły za nim, znosząc mu kule, a on je po łebkach gładził i jabłka im w rynku kupował.
Nauczyli się go już tak znać w Krakowie, że gdy się pokazał, biegło doń wszystko, co czego potrzebowało, nie sromając się, nie zapominając w gębie języka, jak do swego.
A były to dni gorące, gdy z obu stron działa grać zaczęły i kule latać jak ogniste ptaki, szukając żeru po dachach... Gdy palono przedmieścia u Grodzkiej bramy, nieostrożnie zostawiono kilka domostw, nie rozwaliwszy, te tedy najprzód Szwedzi napadli, odebrali, bo ich obronić było niepodobna, i powciągawszy na nie działa, do miasta strzelać poczęli. Szturmowali najwięcej od strony Kazimierza i Stradom też zajęli, a klasztor bernardyński, skąd tuż na zamek strzelać wygodnie mogli.
Paliło się po kilka razy codzień, to tu, to owdzie, tak, że od dwojakiego nieprzyjaciela czuwać było trzeba i chronić się, bo od Szweda zarazem i od ognia... Z przedmieść wiatr rzucał na dachy iskrami i żużlami, tak, że nieustannie się coś zajmowało... i krzyk: gore! nie ustawał.
Dopiero nasi, Pełka i Rożański, którzy przy panu Czarnieckim walczyć tak byli żądni, poznali, że w mieście inna robota niż w polu, a stokroć gorsza... i stokroć przykrzejsza...
Jednego dnia był pan Pełka na służbie przy Czarnieckim, czego się zawsze dopraszał, gdy ów klasztor bernardyński, z którego Szwedzi najgorzej zamkowi dokuczali — palić kazano... Sam kasztelan ogniem kierował; z mieszczan, co ich tam było, którzy się w klasztorze nieraz modlili, albo ślubowali, dla których progi te były drogie i święte, wielu, patrząc, płakało. Nie było wszakże ratunku, musiano własnemi kulami burzyć, co grosz pobożnych wznosił...
Poszły mury w perzynę, ale i Szwedzi się z nich wynieść musieli.
Właśnie razem z Czarnieckim stał na murach Pełka, który się strzelaniem do bliższych Szwedów rad zabawiał, gdy krzyk się dał słyszeć... Obejrzał się i postrzegł, iż kasztelan za gębę się trzymał, a po chwili krwią splunął i zębami.
Alarm się wszczął po mieście okrutny... lecz wódz ani się nawet dał wieść, o swej sile idąc do klasztoru... Pełka, który się doń jak do ojca przywiązał, rzuciwszy broń, pobiegł za nim... Posłano zaraz po doktora do akademji...
Trwoga była niezmierna...
Medarda żadna siła powstrzymać już nie mogła, żeby przy nim nie był... choć mu ręką kasztelan pokazywał, aby miejsca swego nie opuszczał. Było go tam komu zastąpić. Z murów zszedłszy choć ranny, nieustannie krwią plując, tyle tylko, że do domu obwiązać się pojechał Czarniecki.
Przyszedł doktór, aby gębę zaszyć, przyłożono plaster... Mówić mu było trudno, a no, niecierpliwą ręką pisał — że chorować nie ma czasu.
W nocy Pełka przy nim pozostał, ale ta przeszła spokojnie, tylko nieustannie z miasta płynęli ludzie tłumami dowiadywać się, jak się miał ten, na którym całą pokładali nadzieję, i Pełka ciągle komenderowany wychodzić musiał, opowiadać, że nic niema złego i że go jutro zobaczą, jako codzień.
Nie dali mu prawie usnąć... ani też spoczynek mieli od Szwedów, bo ci widzieli, dobrze znając Czarnieckiego, gdy go Szwed postrzelił; szturmowali więc zawzięcie jeszcze, przewidując w mieście trwogę...
Rana, choć bolesna, bo i mówić nie dawała, i jeść z nią było niewygodnie, przynajmniej niebezpieczną nie była. Nazajutrz, jak świt, kazał sobie pan Czarniecki konia podać.
Dopieroż widzieć było potrzeba, gdy się ukazał w rynku, jakim go powitano okrzykiem, jak do niego przypadano, a oczy się łzami wilżyły, a ochota i męstwo tak urosły tej godziny, iż gdyby nie trzymano młodzieży, padłaby hurmem na Szwedów, śmierci szukając i sławy.
O południu zluzowany Pełka poszedł do klasztoru dowiedzieć się o panu Czarnieckim, gdy ogromny tłum ludzi kilkuset otoczył klasztor, napełnił dziedziniec i poczęto wołać. Posłał im tedy Pełkę, aby kilku z między siebie mu delegowali dla rozmowy, czego chcą.
Tak się też stało; pięciu wybrano, którym pan Kochanowski, młodzieniec pięknych nadziei, przodował. Wpuszczono ich do małej izby, gdzieby się też więcej i nie pomieściło, przed pana Czarnieckiego, któremu tylko co polewkę do gardła przez trzcinkę dawano, bo jeszcze jeść tego dnia jak się należy nie mógł.
Skłonili mu się do kolan...
— Panie kasztelanie, — odezwał się Kochanowski butnie i raźno — zlitujże się nad nami młodymi, w których krew gra po młodemu, daj nam się pobawić! Jest nas czterechset, a może więcej, którzy w imię Boga i dobrej sprawy chcemy popróbować harcu za murami... Daj nam broni, kuli i prochu... Bóg dozwoli, że i my coś dokazać potrafimy...
Skłonili mu się wszyscy do kolan, prosząc a obejmując go za nogi...
Czarnieckiemu aż łza z oczu pociekła, a mówić mu było tak trudno, iż ledwie wybełkotał:
— Zgoda... a no czekać...
— Nie każcież nam czekać długo... — mówił Kochanowski — niech też i my pokażemy, żeśmy się na żołnierzów rodzili...
A tu czeladnik od krawca, chuderlawa figurka, wyszeplenił:
— Panie kasztelanie, ręce od rzemiosła się też proszą... pozwól i nam...
— Pozwolę — rzekł wódz.
Skinął tedy na Pełkę, aby mu papieru podał i napisał...
— Dodam wam żołnierzy, abyście marnie przez niedoświadczenie nie ginęli... i pójdziecie...
Zaczęli mu dziękować i wołać: „Niech żyje!“ a gdy ze schodów przeszło to na dziedziniec i w ulicę, cały ten tłum jął krzyczeć: Wiwat Czarniecki! wiwat!
Spuścił głowę, ręką dając znać, aby szli i uciszyć się swoim kazali, bo posmutniał od tych okrzyków...
Tegoż dnia pod wieczór przywołać kazał Wąsowicza, pułkownika od draganów i z huzarów, z pod chorągwi królewskiej, niejakiego Bylinę, sławnego z męstwa zapamiętałego żołnierza, którym dał dowództwo nad akademikami i czeladzią, drugie tyle dawszy regularnego żołnierza. Rożański z Pełką wprosili się do nich, bo Wacek był zdawna z Byliną znajomy i Pełkę też z nim już pokumał...
I Wąsowicz, i Bylina niewiele mieli nadziei, ażeby z taką garścią coś się dokazać mogło przeciw silniejszemu stokroć nieprzyjacielowi. Szarpnąć go jednak mieli nadzieję tem pewniej, że się ich tam w obozie szwedzkim jak najmniej spodziewano. I dlatego też godzinę wybrano osobliwą, bo niemal samo południe. Medardowi serce rosło, gdy, sobie wyrobiwszy pozwolenie, ujrzał się już w tej kupce, która tylko znaku czekała, by wypaść i siec.
Młodzież z uśmiechem szła na ustach, nieświadoma niebezpieczeństwa...
Wodzów lepiej dobrać nie było można, ani żołnierzy, gdyż tylko ochotników co najdzielniejszego serca dopuszczono, choć się napierało wielu.
Szwedzi przy moście królewskim właśnie się zabawiali, niczego się nie domyślając, zwożąc sobie faszyny i ziemię, gdy najpierwej gromadą wypadła na nich młodzież gdyby piorun... Nie było tu naprawdę z kim się i bić, bo ciury, co przy wozach były, nawet się rychło nie mogąc odstrzelić, pierzchnęły. Czeladź się do wozów wzięła gruchotać, rąbać i wywracać...
A tu w obozie popłoch się wszczął i na alarm poczęli trąbić, i Wąsowicz, widząc, że więcej nie dokażą... do odwrotu zmusił. Nie przyszło to łatwo, bo chłopcy byli zapamiętali, tylko ich zaraz obietnicą wziął, że w drugie miejsce uderzą... Jakoż nim się Szwedzi tu pozwoływali od kociołków... już wycieczka była w murach i ku bramie św. Mikołaja ją Wąsowicz prowadził. Naprzeciw niej był namiot i kwatera Wittemberga, około których też nie spodziewano się wcale napaści. Siedzieli pono u stołu starsi, a żołnierz wypoczywał... w biały dzień krakowskich gości cale nie oczekując... Tu miny kopali spędzeni ludzie, więc najprzód dano do nich ognia...
Młodzieży już wstrzymać nie było ani podobna. Bylina też i Cekwart, kapitan od piechoty, człek drogi, bo był inżynierem dobrym, od tego zapału nabrali takiego ognia, jakby ich spoił, i wyrwali się ze studentami razem na stojące blisko działa na szańcach, około których kilku ledwie ludzi było. Ci jednak zaraz bronić się zaczęli i ognia dawać... ale popadali wszyscy... zagwożdżono działa, a że im tego było mało, pozrzucano je precz z szańców, bo zabrać nie było sposobu...
Gdy się i to powiodło... wstrzymać już dalej nie mógł ani pan Wąsowicz, ani Bylina... Cekwart około dział postrzelony zaraz padł... reszta się dalej parła... z takiemi okrzykami i strzelaniem, i hałasem, iż cały niemal obóz zaalarmowali...
Lecz niedługo było można korzystać z pochwyconego tak nieprzyjaciela, bo i trąby, i bębny na wsze strony zaczynały grać i wojsko się szykować, i ognia dawać poczęto, choć niewiele rażąc — tak że Bylina wyskoczył naprzód, aby zawrócić rozpędzoną młodzież. Dopiero, gdy go zobaczyli padającego, bo Szwed w samo serce go ugodził, i gdy Wąsowicz grzmiącym głosem zakomenderował, a Pełka i Rożański też z żołnierzem jęli zgartywać rozbieżanych, zdołano ich, choć nie wszystkich, zawrócić... Padło kilkunastu... Szwedów przeszło stu po szańcach i rowach, i przy działach postrzelano i wysieczono.
Zaraz niemal po tej studenckiej wyprawie, która Bylinę o życie przyprawiła, Szwedzi, jakby mszcząc się zuchwalstwa tego, szturmować poczęli z wielką siłą i uprzykrzeniem mieszkańców — pokoju chwili w mieście nie było... Sypali szańce, choć do nich strzelano... a codzień się pod mury bliżej dobierali.
W pierwszych dniach października trębacza król Gustaw wysłał, wzywając koniecznie do poddania, a grożąc szturmem. Czarniecki mu odpisać kazał, jakby na żarty: — Na wojnie zrosłem, wśród huku dział posiwiałem, już mnie kule nie straszą, ani wadzą; dzieci nawet do nich nawykają w mieście, a bawiąc się, mi je znoszą, bym wam je napowrót odsyłał. Pocóż mamy miłej sobie skąpić zabawki...
Lecz tegoż samego dnia przysłał pan kasztelan po Pełkę, którego obrotność, zwinność, niezmordowaną czynność i hart, a przytomność umysłu cenić się nauczył... Ani się mógł spodziewać młody żołnierz, co go tu czekało.
— Pełko, — rzekł stary wódz, rozkazawszy drzwi strzec, aby nikogo doń nie wpuszczono — nauczyłem się waszmości znać czasu niebezpieczeństwa i trudu, i muszę oddać ci sprawiedliwość: żeś i żołnierz dobry, i człowiek poczciwy, i dusza gorąca. Takich nam dziś potrzeba... Mam w waszmości ufność — mam do was słabość...
Pełka go jak ojca w ramię pocałował.
— Panie kasztelanie, — rzekł — nie zawiedziecie się na mnie, młody jestem, mogę pobłądzić, lecz nie z woli chyba... Złego nie uczynię, gdybym miał życiem przypłacić.
— Przed wami taić nie mam potrzeby, — dodał wódz — bronić się musimy do ostatka, obronić nie potrafimy. Miasto zniszczone i z osób swych najdroższych odarte, kościoły i klasztory, i domy w ruinach a popiołach...
Niczemby były ofiary te, gdyby się na co przydały. Z każdym dniem żywności mniej, a zwątpienia więcej... ludzi i serca tracimy... Jeżeli przyobiecana nam odsiecz i posiłki nie nadejdą, wytargujemy może warunki znośniejsze, a poddać się potrzeba.
Pełka przerwał mimowolnie... Lepiej ginąć!
— Tak, lepiejby zginąć, stokroć lepiej — mówił kasztelan — nam samym, lecz zgubić stolicę i lud dla tej sławy, że się zagrzebie w popiołach... nie mam serca i sumienia. Bić się będę, dopóki nie stracę nadziei, gdy ją postradam — poddać się muszę... Król na Śląsku, skąd nam cesarską pomoc obiecują. Ja w nią nie wierzę, przecież są ludzie, co mówią inaczej. Radbym wiedzieć stanowczo, co się święci i jak. Rozumiesz mnie waćpan?
Tu wstał kasztelan, ręce obie położył Pełce na ramiona i rzekł zwolna:
— Potrzebuję kogo, coby się ważył przez obóz szwedzki przerznąć i dobić, głowę ważąc, na Śląsk, któryby ze słowem ode mnie do króla pojechał i z odpowiedzią od niego do mnie powrócił. Lada komu tego powierzyć nie mogę.
Pełka się zamyślił nie śmiejąc odpowiadać.
— Co się wam zda, możecie wy się tego podjąć? policzcie się z siłami i ochotą — spytał wódz.
— Na ochocie oddania tak ważnej przysługi pewno mi nie zbywa, — odezwał się Pełka — lecz czy jej dorówna siła? tego zaprawdę nie wiem...
— Ja ufam — rzekł Czarniecki — przez obóz się przedrzeć nie tak wielka trudność, a poza nim trzeba tylko adherenta Gustawowego przybrać postawę. Niesmaczna to rzecz, jak wszelkie kłamstwo, ale niemniej zasługi wielkiej...
Nie odrazu Pełka się oświadczył z gotowością. Nie zbywało mu na obrotności i zręczności, przecież w naturze swej coś miał, co mu udawanie wszelkie przykrem czyniło... Wahał się więc jeszcze, gdy kasztelan dodał:
— Dla miłości tego miasta i dla mojej uczyńcie to... Pisania żadnego wam nie dam, dosyć słowa, zaniesiecie królowi najlepszą wiadomość o stanie naszym, bo go najlepiej znacie, codziennie ze mną po murach się zwijając... Jeśli odsieczy nam wprędce nie dadzą, tośmy skazani na upokorzenie... Niech więc powiedzą, co mamy czynić — ginąć, czy dla lepszych czasów ludzi i miasto ocalić...
Nie był jeszcze pewny siebie Pełka i do wieczora się wyprosił dla rozmysłu, aby się w tem lepiej rozpatrzeć, jak miał począć sobie i co czynić.
Pełka poszedł po murach rozpatrzeć się naokół, którędy mu wynijść można bez niebezpieczeństwa. Z pozabijanych rajtarów i piechoty szwedzkiej czasu wycieczek dosyć nabrano odzieży, by się w nią przebrać było łatwo. W wojsku Gustawowem służyło też dosyć Niemców i z tym językiem, który Pełka dosyć nieźle umiał, z biedy można było obóz przejść. Nie zbywało też i na zdrajcach... co się do Gustawa przyłączyli. Rozmaite myśli snuły mu się po głowie i różne plany, i wolałby był innego się podjąć rzemiosła, acz na wojnie ten najlepiej służy, kto najlepiej słucha...
Rożańskiemu, choć z sobą żyli jak bracia, nic powiedzieć nie chciał zrazu. Wiedział, że go ten nie zdradzi i rychlej pomoże niż zawadzi, przecież nieswojej tajemnicy powierzyć mu się wahał.
Lecz gdy wszedł do izby, w której razem stali nieopodal Florjańskiej bramy, po twarzy Wacek poznał, iż coś się święci niedobrego z Medardem, i począł mocno nastawać, aby mu się spowiadał.
— Co ty mnie ciśniesz? — zawołał Pełka — gdybym ci ja mógł, jednej chwilibyś wiedział, co mi cięży — a no, nie moja sprawa. Cudzych rzeczy darowywać się nie godzi.
— Jeżeli tak śpiewasz, — rzekł Wacek — to ja tobie powiem, co masz na sercu — bo tak dobrze o tem wiem jak i ty. Pan Czarniecki mnie toż samo chciał powierzyć, a ja waści nastręczyłem, nie żebym się wykupować chciał, lecz żem niezdolny do tego.
— To powiedzże mi szczerze, czy ja to potrafię? — zapytał Medard.
— Albo ty, lub nikt — odparł Rożański. — Mnieby od pierwszego gęby otwarcia poznali...
Poczęły się tedy narady...
Rożański znał żydka, który razy kilka przez obóz szwedzki z listami chodził i powracał... Poszli razem do niego...
Był to przekupień rodem z Lubelskiego, zdawna handlujący po kraju igiełkami, rożnem rupieciem niewieściem, człek przebiegły, śmiały i na swój stan wcale niepospolity. Mógł udać kogo chciał, umiał być starym, młodym, głupim i mądrym, jak mu wypadało, służył potrosze wszystkim, może nawet i Szwedom dla miłego grosza, ale przez to swoich nie zdradzał. Owszem, parę razy skutecznie im dopomógł... zwano go prostem imieniem Lejbusia, a znali go w mieście jak szarą gęś, bo nie było człeka, coby wyszukał w potrzebie, jak on, nawet takich rzeczy, których w niem nie było. Gdyby mu kto dobrze zapłacił, zdaje się, że armatyby szwedzkie pod pachą przynosił na rynek.
Nim doszli do domu, Lejbuś się nawinął na drodze; przebrany był po mieszczańsku i poznać go nawet trudno było, ale Rożański, zdawna się z nim znając, domyślił się i za połę pochwycił.
— Lejbuś, kochanie, mam do waści sprawę.
— A! to wy, panie miłościwy — wesoło odparł czarnooki, mierząc zaraz towarzysza jego wzrokiem ciekawym. — No? a co? może włoskich konfektów dla panien chcecie dostać...
I śmiał się — znać, że Rożański niedawno czegoś podobnego od niego żądał...
— Chodź gdzie za węgieł, aby spokojnie pogadać można — albo nie — to do nas...
— Wielki sekret? — spytał Lejbuś.
— Bardzo wielki.
— I wielki zarobek? — dodał żydek.
— Może być i to...
Popatrzał, myśląc, żyd potoczył wzrokiem dokoła, nigdzie blisko nie było miejsca na rozmowę, a tu czasu nie mieli do stracenia...
Nareszcie wskazał kamienicę jedną, nic nie mówiąc, i wprowadził ich do niej.
Na tyłach była pusta izba jakimś cudem do najęcia, zaprowadził ich niby ją opatrywać. Byli sami.
— Rzecz ci krótko opowiem, — rzekł Rożański — mój dobry przyjaciel... ot ten, kocha się w pannie... pilno mu ją widzieć, gotów i szyją nałożyć... Musi się przedrzeć przez obóz, aby się z nią zobaczyć i powrócić. Pomożesz?
Lejbuś głową zaczął kiwać.
— Co to do mnie należy, — rzekł — ale gdyby Jerozolimę naszą oblegali... a żebym ja się kochał nie wiem jak — nie porzuciłbym Jerozolimy dla kochanki...
Pełka się zarumienił, Rożański zagryzł usta.
— Nie pleć, — rzekł do żyda — on sam jeden Krakowa nie obroni...
— Tak, a gdyby jutro tak powiedziało stu, a pojutrze tysiąc... i poszli do kochanek...
— Pomożesz, czy nie? daj choć radę, mów, zapłacę... — zawołał Pełka.
— Proszę pana, — odezwał się Lejbuś, śmiejąc — to się rozumie, że się płaci, a nie wszystko można zrobić za zapłatę...
— Niech cię kaci rwą! — wykrzyknął zniecierpliwiony Rożański — chcesz czy nie?
Uśmiechnął się Lejbuś.
— Wielkie z panów rycerstwa gorączki, — rzekł — a na biednego żydka zawsze tylko z pięścią i z krzykiem. Jak ja pana poprowadzę i jak nas dwóch złapią, obu mogą powiesić, jak ja pójdę i mnie schwycą, to się wykręcę. Prowadzić, to jest gorsza rzecz, niż iść.
— Radźże...
Przez czas rozmowy Lejbuś się wpatrywał w Pełkę.
— Jabym chciał honor pański wiedzieć — rzekł wkońcu.
— Jestem Pełka z Gołczwi...
— Ja to sobie zaraz myślałem, mnie pana pokazywali zdaleka na murach przy panu kasztelanie... Mój dziadek miał arendę w Gołczwi...
Skłonił się. Służę wielmożnemu panu, ale poco panu ten interes...
— Cóż chcesz? kocha się! — wrzucił umyślnie Rożański.
— A poco to takie kochanie? — dodał żyd.
— Musi — zawołał Wacek.
— Ja z jegomością pójdę sam... No! a złapią... zawsze raz umierać trzeba...
— Cóż za tę sztukę? — spytał Rożański.
— A! a! jak powrócimy, to się potargujemy — wesoło dodał Lejbuś.
Poczęły się narady, żyd obiecał przyjść wieczorem... pożegnali się więc, a Pełka ruszył wprost do pana Czarnieckiego... Nie znalazł go w klasztorze, nie było na ratuszu... Wskazali mu go na murach przeciwko klasztoru bernardyńskiego... Chodził i sumował... Mrok padał gęsty. Na strzał ognie szwedzkie pogaszone były, dalej świeciło koło szałasów i na ogniach, jak cienie szatanów uwijały się postacie żołnierzy. Kasztelan z rękami założonemi, ponury, przyglądał się smutnemu widowisku.
Pełka przybliżył się do niego.
— Co mi niesiecie? — spytał kasztelan pocichu.
— Posłuszeństwo! — odezwał się Medard.
— Bóg zapłać! Bóg zapłać!... — westchnął stary. — Nieraz na moje szlacheckie ramiona walono ciężary, których pańskie znieść nie mogły, nigdy większego na nie nie włożono brzemienia, jak dziś! I widzieli ci, co mi oddali Kraków, że zbędą się na mnie odpowiedzialności przed krajem, królem i historją... że włożą na mnie ohydę... Czarniecki zdradził, Czarniecki zdał... Krwi mi nie policzą... ale sromotę, czy zasłużę, czy nie... to pewnie... Bóg osądzi — tymczasem ratować trzeba ludzi... Idź, waćpan... Kiedy myślisz się wybierać?
— Gdy tylko potrafię i będzie można — rzekł Pełka.
— Zrozumiałeś mnie, — dodał kasztelan — credentiales nie potrzebujesz... papierów zwierzyć ci — nie godzi się dla niebezpieczeństwa... Słuchaj... Lat temu, gdym królowej jejmości dobrą przywiózł od kozaczyzny nowinę, a trafiłem też na dobry humor, obdarzyła mnie sygnetem na pamiątkę... Pierścień znaczny, bo na kamieniu znamię Opatrzności, a dokoła napis: „Si Deus pro nobis, quis contra nos?“... Na znak weź pierścień... a powiedz królowi, powiedz królowej, bo ona pono głowy ma więcej... że Kraków się podda, jeśli odsiecz nie przyjdzie. Komputowi zdradzili, żywności brak... ludzie znużeni... prochu dalej omal będzie... Chcą, bym się w ruinach pogrzebł — uczynię to — lecz i stolicy odwiecznej i ludu żal... Niech ratują lub powiedzą, że nie mogą — uczynię, co sumienie natchnie.
To wasze poselstwo, — kończył Czarniecki — to wasze pieniądze podróżne. — I wyciągnął woreczek przygotowany z zanadrza. — Na miłość Bożą! idź, jedź, a powracaj co żywiej, a nie przepadnij i wziąć się nie dawaj, i niech cię błogosławi Opatrzność w tej imprezie...
Pociemku Pełka nie dostrzegł łzy... która mu się z oczu potoczyła, zbiegł po murowanych schodkach i przesunął się strzałą do swego mieszkania.
Rożański i Lejbuś już nań czekali.
Żydek był odziany jakby do drogi: w sukni z połami podpiętemi, w butach długich, niby z niemiecka, niby ze szwedzka, w kapeluszu czarnym, ani w nim dziecięcia Izraela poznać było można, tak męsko i zuchowato wyglądał... Pełka miał gotowy ubiór szwedzkiego żołnierza... Lejbuś go opatrzył i dał nań swe przyzwolenie, czyniąc tę uwagę, że zaraz za obozem, jeśli się bezpiecznie uda przebić przezeń, przebierać się znowu będzie potrzeba, więc w pogotowiu drugą odzież mieć należy, tak ukrytą, aby węzełków widać nie było, które zdradzić mogły...
Noc ciemna była i wietrzna... chwilami smagał wicher z deszczem ostry... lecz najlepsza to zdała się pora do wycieczki, gdyż żołnierz nie tak był czujny... i straże szukały za węgłami schronienia, nie lękając się wycieczki po nocy...
Lejbuś radził wynijść furtą małą z pod Mikołajskiej bramy, albo nawet mniej znanym jakim otworem, naprzeciw któregoby nie czuwali Szwedzi...
Z uczuciem trwogi i jakby zgryzoty sumienia jakiejś Pełka przywdział suknie zdarte z żołdaka szwedzkiego... sam sobie dziwnie się w nich wydawał... szablę nawet trzeba było zmienić... Płaszczem otulony zdala niby wyglądał na Szweda... Lejbuś mu poradził, aby sobie gębę chustką skrwawioną podwiązał, jako ranny, coby go na wypadek spotkania od rozmowy uwolniło...
O krwawą płachtę nie było trudno, bo obaj, Rożański i Pełka, niejeden raz już ranni byli, usłuchano więc rady Lejbusia.
Rzucił się Pełka na szyję Rożańskiemu... i obaj słowa nie mogli rzec do siebie... a Wacek go do furty koniecznie chciał prowadzić. Szli więc razem... U Mikołajskiej bramy, nieopodal na szwedzkiej stronie, stała kupa żołnierzy, nie nadawało się iść tędy, musieli innego wyjścia szukać... Pełka miał kartkę pod pieczęcią, która mu wszędzie, gdzieby chciał, drzwi otworzyć miała... Kilka razy na mury się trzeba było drapać, rozpatrując, w której stronie najciemniej i najciszej.. Zdawało się, że od Florjańskiej bramy najspokojniej siedzieli Szwedzi... Tu więc furtę sobie kazali otworzyć; Rożański ścisnął raz jeszcze Pełkę, który się doń z ostatnią myślą odwrócił jeszcze.
— Wacku! kochanie moje, — rzekł wzruszony — czy powrócę, nie wiem — gdybym zginął... znajdziesz łatwo podczaszankę Pociejównę, najpiękniejszą pod słońcem, którą sercem całem ukochałem... gdy się dowiesz, żem padł, powiedz jej, że zginąłem z jej kokardą na piersiach, wierny mojej przysiędze... kochając ją do ostatniego tchnienia.
Ścisnęli się raz jeszcze. Lejbuś za rękaw ciągnął... skoczyli razem w mokry dół i ciemności.

Cisza panowała dokoła... i ciemność, wśród której nic rozpoznać nie było można. Musieli się trzymać za suknie, aby się nie zgubić, bo się potem nawoływać nie mogli... W fosie pod murem naciekło wody niemal do kolan, a na śliskim brzegu ciężko było ustać... Chwilę tak musieli stać, gdy się furta zatrzasła, i czekać, dopóki się oczy nie oswoiły z ciemnościami, a nogi nie znalazły stałej podpory. Osuwała się ziemia pod nimi... Stojąc w dole, nie widzieli nic, co się po drugiej stronie działo... Najprzód musieli przez wodę w fosie przebrnąć tak, ażeby nawet pluskiem jej straży, mogącej być blisko, nie rozbudzić. Lejbuś do tego nie równie był zręczniejszym... Obejrzawszy się w prawo i lewo i nie zobaczywszy nic, potem w górę podniósłszy oczy na trochę jaśniejsze niebo, pociągnął towarzysza w prawo trochę, zawsze krajem fosy, gdzie się noga z trudnością utrzymać mogła — upatrując, gdzieby i wody w dole było mniej, i przeciwny brzeg do drapania się zdał dogodniejszy.
Tak kilkanaście kroków uszedłszy — Lejbuś się spuścił w dół... Instynktem jakimś trafili na miejsce, gdzie w kałuży leżał zrzucony z murów, czy spadły trup nagi. Bielał on nieco w ciemności, a po kształtach jego poznać było można, że już nie cały był. Lejbuś użył go za kładkę do przejścia przez fosę i na pierś stąpił... Pełka miał wstręt do takiego nieposzanowania zwłok ludzkich, lecz ciągniony za suknię, ratując się od upadku, musiał również nogę zeprzeć na trupie... Pomógł im ten poległy, rzucony bez pogrzebu... do wydostania się ku drugiemu brzegowi fosy, spadzistszemu i mniej jeszcze dostępnemu... Musieli się zatrzymać tu znowu, by odetchnąć. Lejbuś posunął się ostrożnie dalej, zwolna coraz usiłując wdrapać się wyżej a wyżej.
Gdy głowa jego ścignęła poza brzeg rowu i spojrzeć mógł przed siebie... zobaczył niedaleko dogasający mały ogień, i bojąc się, by ich światło nie zdradziło, spuścił się w dół... Szli ścianą jeszcze kilkadziesiąt kroków, podtrzymując wzajem, Pełka niżej, Lejbuś trochę podniósłszy... dopóki im ognia kawał muru nie zakrył. Żyd co chwila, głowę podnosząc, próbował, w ostatku wyciągnął Pełkę z tego wilgotnego dołu.
Przed nimi stało spalone przedmieście i na tle nieba ciemnego majaczyły mury połamane domostw i kościołów. Tu znajomość dawna miejsca pomogła Lejbusiowi do pokierowania się dalszego. Ognia nigdzie widać nie było... ludzi nigdzie słychać, obóz zdawał się zasypiać. Z pewnością jednak i tu stały gdzieś ukryte straże. Pełka, który w różnych porach dnia i nocy przypatrywał się szwedzkim obozowiskom, mógł mniej więcej obrachować pierwszych straży stanowisko... Gdyby się udało prześlizgnąć niepostrzeżonym między nimi, były jeszcze drugie, a potem około namiotów posterunki i co się tam w nocy ruszać i chodzić mogło... wkońcu zewnętrzne poza obozem placówki...
Nim się w tę niebezpieczną drogę puścili, żyd się dobrze rozpatrzył i obrachował, kędy byli, popatrzał na mury ku górze, potem na zgliszcza i sterczące mury... i ruszył się wolno, cicho, ostrożnie, noga za nogą... Tak się dostali do szwedzkiego szańca... Działa ustawione były w pewnych od siebie odległościach; gdy więc pierwsze z nich dojrzeli, bo teraz oczy coraz lepiej się widzieć nauczyły po nocy — Pełka ściągnął żyda dalej i wpełznąwszy na szaniec... przesunęli się przezeń niepostrzeżenie na drugą stronę...
Tu pierwszy błąd popełnili, bo się Lejbuś po piasku spuścił w dół i nie spodziewał, że go znajdzie tak głębokim... Wpadli oba w wyrytą w nim jamę... wprawdzie suchą, ale ze ścianami tak stromemi, iż ani myśleć nie było można o wydrapaniu się napowrót... Upadek ich prócz tego dał się słyszeć najbliższej straży, i po całej linji zaczęły się posterunki obwoływać niespokojnie. Nad głowami swemi wkrótce usłyszeli głosy niespokojne, klątwy, sprzeczkę, a że się obawiali, aby światła nie przyniesiono, przyczaić się musieli pod wydrapaną ścianą i tak długą chwilę wytrzymać... czując, jak się im piasek osypywał na głowę, nie bez obawy, że gdyby runął cały, mógłby ich przygnieść tam na wieki.
Rozeszły się wkońcu placówki i cisza była znowu... Lejbuś począł obchodzić jamę, macając ją, gdzieby mniej była stromą, musiało bowiem z niej wyjście i droga jakaś znaleźć się, którędy ziemię wywożono. W istocie, z przeciwnej strony tarcicami wyłożoną namacał ścieżynę... Pełka szedł za nim... Byliby się tędy łatwo uratować mogli, gdyby nie dalej, jak o staje widny na słabo tlejącem ognisku — żołnierz...
Spał on wprawdzie oparty na pniu złamanego drzewa, lecz wierzyć w ten sen nie było bezpiecznie... Musieli więc w przeciwnej stronie szukać innego wyjścia. Tu nagromadzone ogromne kupy faszyn i kosze dopomogły do wydostania się z jamy... Chrzęszczały one pod nogami, lecz wiatr wył daleko głośniej.
Trudno było obrachować, ile ten wypadek czasu straconego kosztował, a choć noc zimowa długa — mimowolnie na myśl przychodziło, że jej może nie starczy na przebycie obozu, jeśliby tak cały nieszczęśliwie trzeba przerzynać...
Mieli już poza sobą straże i szańce... Teraz jednak zostawał obóz sam do przebycia: szałasy żołnierzy, namioty starszyzny, dwory połatane z ruin, w których się już zdala świeciło...
Podchodząc bliżej ku obozom, coraz ostrożniejszymi musieli być przekradający się. W miarę zbliżania się dochodziły ich krzyki i śpiewy, i szumy a gwary... mogące najśmielszego napełnić trwogą... Tu już paliły się ognie porozkładane gęsto i wkoło nich widać było snujących się ludzi. Godzina była jeszcze niezbyt spóźniona... Przez namioty błyskało światło we wnętrzach... Obaj nasi podróżni stali długo, niżeli się w ten najniebezpieczniejszy przesmyk puścili.
Tu każdy krok musiał być obrachowany... W prawo i w lewo jak zajrzeć ognie i namioty, i kupy żołnierzy nieprzerwanym ciągiem zalegały drogę... Wyrazy pieśni dochodziły do uszu... brzęk naczyń, szczęk oręża... rżenie ciche powiązanych koni u żłobów... Lejbuś miał instynkt ściganego zwierzęcia... prowadził nim tak, iż ani się opatrzyli prawie, gdy się znaleźli już wśród namiotów. Szczęściem światła i ogniów wiatr nie dozwalał rozkładać szeroko, musiały one być od niego poosłaniane i opodal nie rzucały blasków.. Nagle, gdy się im dotąd udawało szczęśliwie w ciszy i zwolna kołując, przebyć już kawał, nie spotykając nikogo, usłyszeli w ciemności głosy tak blisko, iż innego nie było ratunku nad rzucenie się na ziemię...
Lejbuś pociągnął towarzysza, padli obadwa na wilgotny piasek i przyczaili się... Z namiotu o kilkanaście kroków wyszło trzech podpiłych Szwedów, trzymając się pod ręce... Oni to byli powodem, że Pełka padł obok przewodnika swego, czekając, aż ich miną...
Droga wiodła wprost na leżących, tak że Szwed, idący z kraju, a niebardzo w nogach pewny, zaczepił się o leżącego Żyda i upadł na niego. Pozostali towarzysze stanęli, śmiejąc się... Ten, który leżał, grzebiąc się, aby powstać, namacał człowieka... Na myśl mu snadź wszakże nie przyszło nic innego nad to, że na równie lub gorzej od siebie pijanego trafił spoczywającego w błocie... Wrzawa powstała i krzyk. Pełka, leżący zboku, zcicha już do tulicha u pasa sięgał... Żyd zaś udawał pijanego czy umarłego, ale tak nieczułego, iż gdy go podnoszący z ziemi z pomocą towarzyszów Szwed nogą kopać zaczął ze złości — ani drgnął.
— To nie pijana, ale snadź zdechła jakaś bestja! — zawołali.
Nie dosyć na tem: poschylali się wszyscy nad żydem, macając go... Lejbuś udawał nieżywego, Pełka, któremuby to stokroć ciężej przyszło, pozostał jakiemś szczęściem zboku nietkniętym.
Nie przyszło do badania... pijani poszli dalej... Nierychło dopiero odpuściwszy ich, Lejbuś, zlekka się otrząsł i wstał... Podeptany był i potłuczony, ale mu to wcale nie odjęło uwagi i przytomności umysłu...
Szli znowu wężową drogą... którą węgły popalonych domostw niebezpieczną czyniły tem, że zakrywając ognie i ludzi, nigdy nie dozwalały naprzód obrachować kierunku. Nagle wytykali się naprzeciw ludzi wówczas, gdy się ich najmniej spodziewali, musieli się cofać i czas tracić... Ogniska jednak wygasły powoli. Prosty żołnierz, znużony dniem, legł już na spoczynek, starszyzna tylko dokazywała... Pomimo chłodu i wichru, Pełkę pot oblewał... Ten przymus do chodu ślimaczego, do cofania się, wymijania, czajenia — męczył go w niewypowiedziany sposób... W miejscu, które już zdawało się bezpieczniejszem, Lejbuś, cokolwiek ośmielony, wwiódł towarzysza tak na śpiących żołnierzy, iż omal ich nie zdeptali.
Niebezpieczeństwo było wielkie, gdyż żołdak, nogą uderzony, pochwycił się ze snu, a krzyk jego obudził towarzyszów. Pełka miał ledwie czas skryć się za węgieł spalonego domu, żyda rwał za połę Szwed...
Tu zuchwalstwem trzeba było nadrobić. Lejbuś się pięścią obronił i odskoczył.
Znaleźli się obaj ściśnięci wśród popalonych belek i łomu, a o trzy kroki waśniący się Szwedzi, szczęściem bez światła, łajali się już między sobą, gdyż pewni byli, że któryś z nich przez sen drugiego targnął...
Wrzawę tę, przysiadłszy na ziemi, poczekać było potrzeba... Pełka rzucił okiem dokoła i ujrzał o kilkanaście kroków namiot otwarty, w którym się mógł doskonale rozpatrzeć...
Było to zapewne schronienie któregoś z dowódców, urządzone bardzo wygodnie... Wnijście nawet, z którego podjęto zasłonę w chwili, gdy się wszczęła wrzawa, obwarowane było kobiercami od chłodu i wilgoci.
W namiocie rozeznać było łatwo nagromadzony łup i porabowane dostatki... Wszystko, co tam było, żołnierzowi w pochodzie z domu towarzyszyć nie mogło... Kupy powiązanych sukien, towarów, makat zalegały pod ścianami... kosztowna broń porozrzucana była po łożach i ziemi... Srebrna beczka na krzyżowych nogach, z prostych kołów zbitych — służyła do napełniania wypróżnionych dzbanów...
Wpatrzywszy się w ten obraz, który go bólem napełniał, Pełka nie poczuł, jak go żyd ciągnął za suknię.
Wrzawa się była uspokoiła... cisza dokoła, oprócz szmeru rozmowy, z namiotu wylatującej niekiedy i cichnącej, gdy się kości rzucać zbierano — oznajmowała im, że powinni byli korzystać z chwili. Wydobywszy się więc z belek, postąpili w przeciwną stronę... Tu już panowały ciemności. Zdawało się, że obozowisko było za nimi, i jedna tylko linja straży zostawała do przebycia.
Potykając się nieustannie na gałęziach i faszynach... padając w rowy, brnąc przez kałuże... przebyli spory kawał drogi, niepewni jednak obaj, czy wszerz szwedzkiego wojska, czy wzdłuż się posuwali — wśród nieustannych bowiem obrotów obaj pamięć kierunku utracili... Szli tak naoślep, iż kilkakroć musieli na niebie upatrywać wież Krakowa, ażeby pewni byli, że nazad doń nie wrócą i znowu się o szaniec nie oprą.
Lecz są instynkta niewytłumaczone, które wiodą człowieka, i czasem szczęścia, któremi los darzy... Droga nie była zmylona; Lejbuś poznał folwark nieopodal, przy którym stały ostatnie posterunki szwedzkie.
Kupka drzew starych i żóraw od studni na niebie się zarysowały... o kilkadziesiąt kroków dalej byli już prawie bezpieczni, jeżeli ich objazd jaki i konnych, snujących się ciurów nie chwyci kupa...
Pełka oddychał nieco spokojniej, iść mogli śpieszniej... Nic się już nie zdawało im zagrażać...
Właśnie, gdy się tą nadzieją łudzili, z za kupy chróstu zerwał się żołnierz, który się od słoty przytulił; ten, posłyszawszy szelest, krzyknął. Znalazł się on tak blisko Pełki, iż Medard bez namysłu chwycił go za barki i obalił...
Silny i zręczny siadł nań, aby go co najprędzej zakneblować i głosu pozbawić. Lejbuś, który się domyślił snadź o co chodziło, znalazł się z chustką tuż, i nim Szwed przelękły dobył z piersi krzyku, pełną miał gębę... Medard cisnął go kolanem, Lejbuś wiązał chustkę... Pistolet, który trzymał w ręku, w tej walce wystrzelił... Pełka miał czas tylko ogłuszyć go uderzeniem... musieli uciekać...
Rzucili się, trzymając za ręce wbok ku drodze, przez pola i znikli w ciemnościach, nim strzałem wywołany popłoch całą linję straży ogarnął...
Odbiegłszy na kilkoro staj, mogli zdala widzieć zamęt, którego byli przyczyną... W chwili zbiegło się kilkunastu konnych... Od obozu leciały straże... Wśród ciemnej nocy pogoń wszakże była niepodobieństwem...
Nie tracąc na rozpatrywanie się czasu, poszli dalej śpiesznie, unikając dróg, a szukając zarośli.
Pełka czuł się tak zmordowany, iż pierwszy odezwał się do Lejbusia z żądaniem choć krótkiego spoczynku.
— Tu nie można odpoczywać... i niema gdzie, — rzekł żyd — jeszcze pół godziny chodu, a spoczniesz wielmożny pan bezpiecznie... No — niema co mówić — dodał — poszczęściło się nam dobrze. Trzy razy przekradałem się przez to tałałajstwo szwedzkie, nigdy tyle biedy nie doznałem co dziś i tyle szczęścia... Mogliśmy przynajmniej trzy razy być w ich rękach... Trzeba Panu Bogu dziękować.
Zmokli od deszczu, który padał już, nie ustając, szli tak dalej... aż do lasku... w który Lejbuś poskoczył z okrzykiem radości... Oprócz szeleszczących pod nogami liści... nic tu już nie mogło ich zdradzić... Żyd, w prawo i w lewo się obejrzawszy, szedł żywo ku środkowi lasu... jakgdyby czegoś szukał. Przybyli tak pod ścianę drewnianą jakiejś budowli. Była to pusta szopa, niegdyś zapewne na skład siana przeznaczona... Jedna połowa jej drzwi leżała na ziemi, druga oberwana wisiała na drewnianem kole. Żyd, wszedłszy, wprost się skierował do kąta i z podziwieniem Pełki nogą stukać zaczął. Trwało to dosyć długo. Medard usłyszał potem szept cichy, a że tu już nic widzieć nie mógł, czekał nie rozumiejąc[1], co z nim zrobi przewodnik.
Małe światełko pokazało się, jakby z pod ziemi. W jego blasku zobaczył Pełka... podniesione nad tokiem drzwi z grubych bierwion... Lejbuś szukał go za sobą i dawał znaki, aby szedł za nim. W głębi dołu... do którego trzeba się było spuszczać po drabinie, stało odarte kilkonastoletnie dziewczę z kagankiem... Bez namysłu zszedł Medard do dołu... a Żyd wspiął się na drabinę i drzwi podniesione, przez które weszli, spuściły się znowu... W podziemiu tem, w glinie wyżłobionem, drzwiczki liche i nieszczelne prowadziły do rodzaju izdebki w ziemi, popodpieranej nieobrobionemi bierwionami drzewa.
W głębi jej widać było barłóg i nieco sprzętu lichego... Stary z brodą siwą człowieczek w żydowskim stroju odartym i dziewczę, trzymające kaganek, czekali na niespodziewanych pewnie gości. Lejbuś żywą rozmowę już ze starym prowadził i zdawał się tu gospodarować jak w domu...
Nic okropniejszego wystawić sobie nie można nad tę kryjówkę podejrzaną, do której Pełkę wprowadził jego przewodnik.
Oprócz starego żyda i dziewczynki, w kącie spoczywało jeszcze jakieś stworzenie ludzkie, okryte odzieżą, stękając i jęcząc... Spocząć ani usiąść nie było miejsca; obcięty pieniek dębowy jedyny prawie sprzęt składał. W ścianę wbita deska, którą dwa kółki podtrzymywały za stół służyła.
Lejbuś, rozprawiwszy się z gospodarzem, który zwolna go o coś dopytywał, odwrócił się do Pełki.
— Co pan chce? — rzekł, uśmiechając się — niebardzo ładnie tu, ale bezpiecznie... Ile razy Szwedy popasały w szopie! a jednak drzwi, przysypanych sianem i chróstem, nie znalazły. Tu się pan musi przebrać, a gdy dnieć zacznie, ruszymy dalej starać się o wóz i konie, bo nogi niedaleko zaprowadzą... Bardzo się nam szczęśliwie udało...
Pełka o najbliższy dwór szlachecki pytał, ale na to żyd, trzęsąc głową, odpowiedzieć nie umiał, obiecywał tylko, że sobie rady dadzą...
Nie było to bardzo pocieszające, lecz się Medard musiał zadowolić tem, co mu Lejbuś ofiarował, który wesołego usposobienia nie stracił. Nie było nawet gdzie spocząć i zdrzemnąć się trochę. Lejbuś dla siebie obrał w słomie kątek, Medard, na pieńku siadłszy, wsparł się tylko o ścianę wilgotną. Kaganek postawiono na ognisku... stary żyd poszedł na swój barłóg i wszystko ucichło... Ponad głowami tylko słychać było przez cienką warstwę ziemi, dylami podesłaną, szum lasu i plusk silnego deszczu, cienkiemi strugami dobywającego się do wnętrza.
Nie upłynęła godzina i Medard oka nie zmrużył, gdy czujne ucho Lejbusia pochwyciło w lesie tętent i chodzenie około szopy. Żydek zerwał się na nogi i przyłożył ucho do ściany... Można było rozeznać stąpanie koni i głosy ludzi.
Pełka porwał się niespokojny... Stary Żyd ruszył się też z posłania... czekano z natężoną uwagą, gdy do drzwi, przez które spuścili się podróżni, silne stukanie, powtórzone coraz gwałtowniej, słyszeć się dało. Lejbuś i gospodarz zdawali się naradzać z sobą. Przewodnik zbliżył się do Medarda i szepnął:
— Póki co będzie, chodź pan tu.
Podniesiono odzież, wiszącą na ścianie, za nią było niższe jeszcze wyżłobienie, na którego ubitej ziemi suche liście i słoma leżały. Medard posłuszny, pistolet opatrzywszy i puginał, wcisnął się do wskazanego kąta... Odzież spuszczono znowu, znalazł się w grobowej ciemności... W tejże chwili ruch się wszczął w pierwszej izdebce... otwierano drzwi, dwa głosy zgóry żywo rozmawiających zbliżyły się... Medard, przysunąwszy się do zasłony, która wnijście okrywała potrafił nieznacznie roztworzyć ją tyle, by na pierwszą izdebkę okiem mógł rzucić.
Lejbuś już był powrócił na swe posłanie i skulony udawał drzemiącego, stary Żyd zwlókł się, okryty płaszczem na przyjęcie gości. Dwóch ich było, draby ogromne, wyglądające dosyć dziko... Obaj na ramionach nieśli sporo odzieży jakiejś węzełków, obuwia a nawet broni, w której szwedzką poznać było łatwo. Pierwszy z nich rzucił zaraz cały swój ciężar na ziemię, drugi na tąż samą kupę złożył, co miał na ramionach... Poznać było łatwo w przybywających dwóch jakichś zbójów, dobrze uzbrojonych, właśnie w powrocie ze szczęśliwej wyprawy na szwedzkich ciurów.
Obejrzeli się po izbie... Lejbuś udał rozbudzonego, popatrzył na nich i odezwał się do pierwszego, który stał bliżej:
— A co, Wrzos, udało się?
— To ty! — zawołał wesoło drab. O! dobraż nasza, zaraz się człek pozbędzie rupieci. A no, patrz, dwóch Szwedów, obłowionych gdzieś dobrze, przydybaliśmy na drodze w karczemce i sprzątnęli. Pijane to było, i nawet się niebardzo bronili. Hawlika tylko jeden za palec ukąsił. Kupujesz?
— No, cóż tam macie? — spytał Lejbuś.
— Popatrz, — rzekł Hawlik z obwiniętym chustą palcem, od niechcenia rozgarniając łupy, na które stary gospodarz spoglądał już chciwem okiem. Żydzi poczynali szwargotać z sobą.
— To stara odzież, — rzekł Lejbuś — co to warte? lichota...
Wrzos się obraził.
— Flamskie sukno, przedziwne, jak skóra! patrzajcie go! I broń coś warta, i ot, kobiecych rzeczy niezłych gdzieś Szwedy narabowały... a to wszystko jedwabne...
— Może jakie stare srebro gałgańskie? — mruknął gospodarz.
Hawlik dobył kubka z kieszeni. Lejbuś wstał ze słomy, przysunęli kaganek, rozpatrując się.
— To nie srebro, to cyna — rzekł Krakowianin.
— Nieprawda...
Wszczęła się kłótnia, lecz zaraz ucichła.
— Co dacie za wszystko?
Żydzi porozumieli się wejrzeniem i zaczęli rozrzucać odzież, chusty, suknie, broń... z wielkim pośpiechem...
Lejbuś uderzył po ramieniu Wrzosa, który nań spoglądał niedowierzająco.
— Jak dam dwanaście złotych, — rzekł — to jeszcze stracę... Gdzież to szwedzkie rzeczy sprzedawać, żeby ich nie poznali? Trzeba się z niemi nosić i kryć — a póki się to sprzeda...
Hawlik się uniósł.
— Za dwadzieścia nie damy! — odparł oburzony.
— Co wy dziś tacy chciwi jesteście? — odezwał się Lejbuś — to dla was mała rzecz. Szwedzi nie byli pewnie bez grosza, nabraliście talarów, a jeszcze za tę lichotę takich wielkich pieniędzy chcecie.
Wrzos się uśmiechnął.
— Gołe to było — rzekł — niema o czem mówić...
— Macie konie? — spytał Lejbuś.
— Po nich? — rzekł Wrzos — nie, tylko swoje, tamteśmy już po drodze oddali.
— A swoich byście nie zbyli — dodał żydek.
— Tobie naco konie? — rozśmiał się Hawlik.
— Dwa z kulbakami kupiłbym — ale wasze to szkapy mizerne — rzekł Lejbuś.
— Mizerne marchy! ale! — mówił Wrzos — poszukaj takich naokół, coby bez jadła i wody cały dzień na nogach, na słocie wytrzymały — do popisu one na paradę się nie zdały... a no...
— W szopie stoją? nieprawdaż? — spytał Lejbuś.
— Cóż po nocy, macać chyba będziesz, — rozśmiał się Hawlik — a ze światłem tam iść, jeszcze jakiego licha naprowadzimy... dać pokój...
— Kota w worku nie kupisz — niema co i gadać — rozśmiał się Wrzos.
— Kto to wie, czasem, kiedy worek potrzebny, to się i kota kupuje z nim — rzekł Lejbuś. — Ja bo podobno kiedyś gdzieś wasze konie widziałem.
— Co za parę koni?
Wrzos i Hawlik spojrzeli po sobie, bardzo się im to wydawało dziwnem.
— U nas konie będą drogie, — odezwał się Wrzos — bo mało co one same warte, ale pieszo trzeba iść i łatwoby nas pochwycić gdzie mogli, a znają potrosze, co my za jedni...
— A no! a no! — nalegał Lejbuś — co za tych parę koni?
Zbóje się naradzali z sobą w kącie i swarzyli, i godzili, aż naostatek wystąpił Hawlik:
— Albo brać, albo nie gadać, kulbaki obie nowiusieńkie, na moim rzędzik skórzany z mosiądzem, aż miło... za parę dacie dwieście złotych i jeszcze podziękujecie.
— Chyba z wami razem i z tem, co macie po kieszeniach! — zawołał.
— Oho! oho! — śmiali się dwaj złodzieje — tak taniobyś nas nie kupił.
Pełka domyślał się, że żyd już dla niego konia targował, radby był mu podszepnąć, żeby postąpił do dwóchset, bo na koniu się czuł bezpieczniejszym, lecz odezwać się nie było sposobu.
Zbóje zabierali się do wyjścia, dopominając zapłaty za sprzedane rzeczy, z końmi szło twardo... Wreszcie za zdobycz z końmi razem postąpiono dwieście, Wrzos ociągał się z wyjściem i znać było, że mu ta cena smakowała. Hawlik się opierał.
Koniec końcem, zaczęto płacić na desce, licząc talary, a że ciemno było, talarów zębami próbowano... Lejbuś pieniądze wyliczył i wyszedł z nimi do szopy konie przyjmować. Znalazł je z pozwieszanemi głowami, zbiedzone bardzo, obmokłe i zdawało mu się, że się oszukał, lecz nie było do wyboru... Na dzień się zabierało, a pieszo iść i źle było i niebezpiecznie...
Zbóje znikli, Pełka wyszedł ze swej kryjówki... Stary żyd, nadsłuchawszy u wnijścia, pozwolił mu pójść konie zobaczyć.
— A com ja wart za to, żem kupił konie? — zapytał żydek, uśmiechając się. — Czy to nie łaska Boża, że nam je tu przyprowadzono, jakby na zakaz?
— Nie chcę ci ujmować zasługi, — rzekł Pełka — a co się tyczy obrachunku, o ten się nie masz co frasować...
— Ja to wiem, szepnął żydek — teraz już tylko zabierać się i jechać...
W istocie pobyt w jamie tej tak był niemiły, że choć ciemno jeszcze w lesie było i jazda w nieznajomej okolicy mogła być niebezpieczną, Pełka nie wahał się siąść na konia. Wybrał sobie trochę pokaźniejszą szkapę... Lejbuś w milczeniu przyjął pozostałą i, nie żegnając gospodarza, który już znowu się był położył, wyjechali z pod szopy.
Dniało wprawdzie, lecz dzień się obiecywał niewiele jaśniejszy od nocy, chmury ołowiane, śnieżne, cały opasywały widnokrąg, deszcz ze śniegiem smagał od północy. Kałuże stały już nawet na piaskach, pora była najobrzydliwsza, i Lejbuś tylko utrzymywał, że do takiej drogi, jak ich, nie mogła być pomyślniejszą.
— Proszę wielmożnego pana, — mówił, śmiejąc się — nawet Szwed nie wylezie po dobrej woli z szałasu... możemy paradować o dziesięć kroków od ich namiotów, a żaden się nie ruszy i nie zechce się obejrzeć.
Za dębiną trochę być jaśniej poczęło — wybrali się na drożynę, którą Lejbuś tylko wiedział, dokąd prowadzić mogła. Zdziwił się bardzo Pełka, znajdując w tym towarzyszu wcale dobrego jeźdźca i człowieka, któremu ani na odwadze, ani na przytomności nie zbywało.
Medard jechał długo zadumany, spuściwszy się na przewodnika, lecz wkońcu spytał go, dokąd tą ścieżyną zaprowadzić go myślał.
— Musimy się przedzierać do granicy śląskiej, — rzekł żyd — jedziemy więc w tamtą stronę. Panu potrzeba odpocząć, poszukamy dworu, jest tu jeden szlachcic stary, którego wiem... zajedziemy do niego, a ten nam wskaże drogę... Pierwsza jednak rzecz, żebyś pan trochę sił nabrał... bo widzę, że mu je nocna przeprawa odebrała...
Już w drodze coraz się większy dzień robił, ale deszcz nie ustawał. Gdy jaśniej być zaczęło, lepiej się dopiero w kupionych od zbójów koniach rozpatrzyć mogli. Szkapy były pomęczone, stare, niewiele może warte na okaz, ale znać wytrwałe i zahartowane, a liców nie potrzebowały i rozumu człowieczego, bo szły, same wybierając sobie drogę — i co najważniejsza, nogi miały dobre... Żaden się po najgorszych ścieżynach, po pagórkach ani uśliznął, ani potknął. Wyglądały jednak niepięknie wcale i ręka ludzka oddawna z ich skórą nic nie miała do czynienia.
Medardowi prawie wstyd było na takiej szkapie w świat jechać, wolał jednak tę niż żadną...
Ranek nie przyniósł z sobą zmiany, pora była szkaradna... Przed nimi pagórek, na który się powoli bezpieczni o siebie wdrapywali, dalszy im widok zasłaniał.. Już dojeżdżali do wierzchołka, gdy koń Medarda chrapać zaczął. Nie zdawało mu się to nic znaczyć, gdy wtem, stanąwszy na górze, ujrzał o kroków kilkanaście od siebie szwedzki posterunek... Cofać się ani uciekać nie było sposobu. Lejbuś, który w tej chwili nadjeżdżał, zobaczył go także i wysunął się sam naprzód... Miał tylko czas powiedzieć Pełce, aby milczał i niewiele gadał, a już rajtary nadbiegły i wstrzymali ich pistoletami mierząc, z wielkim wrzaskiem.
Musieli konie ściągnąć i stanęli. Szwedzi przypadli tu... Z nimi było dwóch polskich żołnierzy od komputowych, a ci pierwsi się zbliżyli, wołając i krzycząc, skąd byli i co za jedni... Lejbuś dał im się wygadać.
— A! wielmożni panowie, — zawołał — my przecie tak samo jak wy z królem Gustawem trzymamy... jedziemy do krewnych do Hożej Wólki...
— Skąd?
— Z Promika.
— Za czem?
— Albo to już ze dworu do dworu przejechać nie wolno? — zapytał Pełka.
— Powinniście mieć pas od pułkownika...
— O dwie mile? — spytał żydek.
— Co za jedni?
Pełka się zameldował jako Śląski, bo tego imienia znał kilku w Krakowskiem, a żydek, nie kłamiąc, oznajmił się jako syn arendarza.
Szwedzi chcieli obdzierać i kłócili się, spostrzegli jednak, że nie było tak dalece na co się łakomić, poburczeli więc i dali im jechać.
W czasie rozmowy jednak Pełka miał chwilę obawy srogiej, bo z żołnierzy dwóch był mu jeden z obozu jeszcze znajomy, a ten mu się przypatrywał mocno i uśmiechał. Nie rzekł jednak nic. Odjechali na dobrą staję, gdy ich dogonił.
Jechali umyślnie zwolna, aby się nie zdradzać. Żołnierz przybiegł kłusem ze śmiejącą się twarzą.
— Niebezpieczną grę gracie, — rzekł pośpiesznie do Pełki — trafiliście na mnie, to wasze szczęście, ale już was znam! Służyliście pod chorągwią Myszkowskiego i posiekaliście tam dwóch. Tu w okolicy Szwedów jak maku... Raz się wam udało wyśliznąć i wyjść cało, nie próbujcie więcej...
— Gdzież Szwedzi stoją? — spytał Pełka, nie odpowiadając już na pytanie i przestrogę.
— A gdzie ich niema? zawołał żołnierz — po dworach i wsiach pełno... i choć wielu z nas z nimi trzyma, w łeb wypalić Szwedowi, gdy sobie pałkę[1] zaleje, bardzo łatwo...
— Jakaż na to rada? — zapytał Medard...
— Szwedzki pas, albo znak...
— A jak go dostać?
Żołnierz się uśmiechnął.
— E! — zawołał — dajcie parę talarów, to się wam postaram. Jedźcie do Hożej Wólki... papier wam przywiozę, Szwedy niebardzo się pilnują, a zbałamucić ich łatwo.
— Zgoda, panie bracie — czekam na dwa pasy w Hożej Wólce i sowicie zapłacę, bo do narzeczonej jadę i pilno mi bardzo, a życiabym ważyć nie chciał...
— Zgoda... żołnierz zwrócił konia... a Lejbuś wskazał drogę w prawo, gdzie wśród wiśniowego sadu i grusz widać było jeszcze przez Szwedów nie dopaloną Hożą Wólkę, do której w sam czas na piwo grzane przybyli.

(Koniec części pierwszej)




  1. 1,0 1,1 1,2 Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; uzupełniono na podstawie wydania z 1876 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.