Żywot i sprawy Pełki/Część druga
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki |
Podtytuł | z notat familijnych spisane Część druga
|
Wydawca | Księgarnia T. z o. p. |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Pelplin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Mało wówczas w Krakowskiem było średnich majątków, albo pańskie klucze, w których siedzieli ekonomowie i dzierżawcy, lub drobne folwarczki szlacheckie. Na takich wioszczynach wprawdzie fortun się nie dorabiano, lecz rządny człek chleba miał poddostatkiem i niezgorzej mu się działo.
Do małych tego rodzaju posiadłości należała Hoża Wólka panów Snarskich. Rodzina dosyć można, wiele miała posiadłości od tej znaczniejszych, przecież stary pan Hilary Snarski, miecznik sieradzki, oddawszy synom i córkom znaczniejsze majętności, sam sobie obrał małą Wólkę i w niej już od lat dziesięciu przemieszkiwał.
Gdy pod ganek Pełka podjeżdżał, Snarski stał we drzwiach z kijem, z ręką za pas biały założoną, w czapce na głowie, i patrzał się ciekawie na gościa, którego nie znał. Figura była poważna i imponująca, choć strój ubogi. Broda do pasa jak śnieg biała, wąs też ogromny osobno pielęgnowany, twarz pergaminowa żółta, ale życia pełna przez oczy gorące i usta słodko uśmiechnięte... Podobien był jakiemuś staremu mędrcowi greckiemu, tak miał postawę spokojną i rozumną, a nieulęknioną. Okiem znawcy Snarski zajeżdżającemu Pełce się przypatrywał, mierząc konia z jeźdźcem i czując, że jeden do drugiego nie przystał... Na Lejbusia, choć był przystojny chłop, ledwie raz rzuciwszy okiem, już ani spojrzał, poznał, a raczej przeczuł, co zacz był. Gdy Pełka, skoczywszy z konia, submitował się, Snarski, milcząc, go wysłuchał.
— Mój mości dobrodzieju, rzekł powoli — dom mój otwarty dla wszystkich, lecz zapowiedzieć muszę naprzód, Szwedzi mnie objedli, odarli, spustoszyli tak, że się tylko kromką chleba z kawałkiem sera i szklanką piwa kwaskowatego podzielić mogę. Chodź waćpan i przekonaj się...
Uśmiechając się, wiódł miecznik do środka; w istocie znać tu było dobrze, że tędy Gustawowcy przeciągnęli. We dworze nie zostało nic, tylko gołe ściany i ćwieczki, któremi makaty były poprzybijane, stołom brakło kobierców... skrzynie stały otworem. Wśród tej pustki Snarski przechadzał się, uśmiechając...
— Znają swe rzemiosło, — mówił — po żołniersku spenetrowali wszystko aż do lochów, ucząc mnie, bym Diogenesem na stare lata był... zabrali wszystko zbyteczne... Zjedli do ziarnka owsa, wypili do ostatniej beczułki... a że ja im nie przeszkadzałem, pokój mi dali. Ludzie mi radzili uciekać. Poco? dokąd? Tego mrowia wszędzie pełno, do stracenia już nie mam nic... a gdyby przyszło ginąć, wolę tu, niż gdzie indziej — przynajmniej na cmentarz niedaleko...
Lejbuś został przy koniach... Snarski prosił gościa usiąść na gołej ławie i uśmiechał się przypomnieniu perskiego kobierca, którym była okrytą.
— Czy asindziej przypadkiem z Gustawem nie trzymasz? — zapytał.
Pełka się oburzył: — Uchowaj Boże!...
— Nicby to nie było dziwnego, gdy i panowie hetmanowie, i siła innych słusznych ludzi zaszła do niego. Cóż robić! i tegośmy dożyć musieli; proroctwa dawne nam to zwiastowały...
Wszedł wyrostek w prostej, szarej kurtce... Snarski, śmiejąc się, pytać począł:
— Kubo mój kochany, cobyś ty nam dał zjeść i czem ogrzać. Oto widzisz, słuszny obywatel do domu zawitał... znać, że zziębły i głodny...jam też od wczoraj, oprócz powietrza, nic nie kosztował... Co nam dasz?
Kubuś był chłopak żwawy, począł palcami kręcić i oglądać się.
— Co masz oprócz rzepy, której Szwedzi pono nie chcieli? — mówił Snarski — ale w której też i ja nie smakuję... Chleb jest?
Kuba wątpliwie głową pokręcił.
— Nie bój się, mów, nie obje nas jeden poczciwy człek...
— I nie Szwed — dodał Medard...
— Proszę wielmożnego miecznika, — począł Kuba pocichu — piwa barylątko schowane dla pana tylko na polewkę... stara Magdalena przyrzuciła je chróstem i tak ocalało... aleby czemś trzeba osmaczyć...
— Mlekiem, — odezwał się Snarski — jeśli śmietany niema...
— Wszystkie krowy pozarzynały Szwedy — rzekł Kubuś, wzdychając.
Snarski się po łysinie potarł...
— Zatrzeć piwo jajami — rzekł — i kwita.
— Wszystkie kury popiekli, westchnął Kubuś...
— Czysto chodzą około dworów — dodał stary... — Dajże piwa zgrzanego z trochą imbieru i grzanki z chleba, będzie i to dobre...
— Bez imbieru też trza się obyć, bo imbier z szufladki wyczyścili...
— Słowem, że się ci rajtarowie na wszystkiem znają — mówił Snarski... — I zważ, — dodał, zwracając się do Pełki — że to nie u mnie jednego tak się porządnie i gospodarnie zwijali, lecz wszędzie gdzie zajrzeli. Ciura zawsze ciurą.
Snarski skinieniem chłopca odprawił i począł Pełki najprzód o rodzinę pytać. Któryż naówczas szlachcic nie znał procedencyj szlacheckich, koligacyj, rodu i przewodu? Snarski też miał pamięć osobliwą, była to kronika chodząca... Pełków sobie przypominał i wyrachował, że musieli być przed trzema pokoleniami krewni.
— Gadajże mi, rycerzu Pełko, co ty tu robisz?...
— Nic więcej panu miecznikowi nad to powiedzieć nie mogę, że jadę (tu zniżył głos) z Krakowa... No, w świat, ale za ważną sprawą...
Popatrzali sobie w oczy... Staruszkowi łzy stanęły na powiekach, choć się usta uśmiechały.
— Jam to po szkapie postrzegł, że gdzieś ją po drodze musieliście zdobyć, bo to marcha z pod chłopa...
— Kupiłbym lepszą, gdybym znalazł.
— I ja też; — odezwał się Snarski — ale naokół koni nie ma, dziękuj Panu Bogu za tego, na którym siedzisz... Co u mnie w domu, to po dworach znajdziesz wszędzie... pustka i głód... Nowi panowie nasi mocno się nam zalecają. Poddali się im panowie hetmanowie i siła magnatów, i szlachty naszej niemało... ale wprędce, pokosztowawszy słodyczy tego panowania, będą się zawracać chcieli...
Na te słowa wniósł Kuba piwo... Snarski, patrząc na podanie, śmiać się począł... Nie było na czem nieść, postawił więc dwa czarne garnuszeczki na pokrywie od hładyszy mlecznej Kubuś, i tak jakby na srebrnej misie, w złoconych kubkach, owem piwem grzanem służył. Snarski co z lepszego i lepsze jadł, gdyby mędrzec dawny... uśmiechał się z tej losów zmiany.
— Miły Pełko, — odezwał się — jeśli ja żyć będę, a ty jeździć, przybądź drugi raz w lepszą godzinę... abyś mej gościnności zażył; dziś ci lepszego nic dać nie mogę.
Gdy się Kuba oddalił, Pełka przystąpił do rzeczy. Nie potrzebował się taić przed starym, że mu na Śląsk przedrzeć się było potrzeba i że chciał wiedzieć, jakby nieprzyjemnego spotkania mógł uniknąć, chociaż mu żołnierz przyrzekł karty od szwedzkiego dowódcy dostać.
Ze swej strony skuteczniej daleko Lejbuś we dworze rozpytał o drogi, tymczasem i obiecany szeregowiec od komputowych przybiegł, wioząc istotnie dwa pasy, wystawione na jakichś ludzi, których bodaj czyby na świecie znaleźć można, tak ich pióro szwedzkie przybrało, po swojemu pisząc. Oba były pod pieczęcią i, gdyby czasu wojny co szanowanem było, powinny się były na co przydać.
A już też i południe się zbliżało. Ochmistrzyni wymiótłszy szafarnię, nawarzyła jakiegoś krupniku z resztą półgęska... posilił się więc Pełka, a że Lejbuś o koniach pamiętał, aby strzechy nie gryzły... wybrali się w dalszą podróż. Snarski do ganku gościa wyprowadził.
— Życzę ci, miły Pełko, wszelkiego dobra, a szczególniej tego, co mnie Pan Bóg dał, myśli wesołej w biedzie... jedź z Bogiem...
Niebo się nie wyjaśniło, lecz chmury podniosły i deszcz ustał, ruszyli więc ochotniej, a że Lejbuś już drogę naprzód wyznaczył, całe poobiedzie, nie oszczędzając koni, kłusowali, byle się co prędzej do granicy, do Tarnowskich Gór dostać...
Nie spotykali na gościńcach prawie nikogo oprócz wieśniaków pieszych, bo się każdy z koniem i wozem lękał pokazać, aby go nie pochwycono pod prowianty i ciężary... Ciurów zdala tylko napatrzyli, na drodze się im żaden nie trafił. Bliżej granicy mniej było spustoszenia znać... Chcieli i na noc ciemną się puścić, żeby prędzej do celu pośpieszyć, lecz konie zgoła ustawały... Noclegu należało szukać, a i o ten niełatwo było.
Trafiła się przecież gospoda niezła, a choć do niej już był ktoś wprzód zajechał, miejsca na obu stało... Od ludzi dowiedział się Pełka, iż podróżnym był pan wojewodzic sieradzki, Przerębski, który z Głogowa powracał.
Przypomniał sobie zaraz ojca, bo nie wątpił, iż ten być musiał jego synem... i mocno zapragnął zobaczyć go, a choćby i o króla jegomości popytać.
Nie było tam izby osobnej, siedział więc starosta w wielkiej, która wszystkich przyjmować musiała, i tu go Pełka znalazł nad jajecznicą, którą sobie w braku innego przysmaku usmażyć kazał.
— Czołem!
— Czołem! — Przywitali się grzecznie i prezentowali po imieniu, nazwisku i tytułach.
— Pan starosta z Głogowa.
— Tak jest — rzekł Przerębski.
— Jużci też o króla Jmści wolno spytać, do którego i ja jadę...
— Zdrów król i pilno się stara poratować Rzeczpospolitę...
— A jak tam słychać o posiłkach dla Krakowa?...
— Nie wiem, skądby je wziął, — rzekł starosta — a przynajmniej tak prędko gotowe nie będą.
Jako młodzi zbliżyli się do siebie łatwo, starosta też był człek dobroduszny i nie lubił nic w sobie zamykać, spowiadał się łatwo... Mówił o dworze królowej i kto tam przy niej był z kobiet, a kto przy królu z senatorów... wygadał się też z panią podczaszyną Pociejową.
Pełka, który o tem szczęściu nie wiedział, a przynajmniej wcale go nie był pewnym, żeby ją tam miał zastać, aż z radości wielkiej w ręce uderzył i lice mu pokraśniało, i oczy błysły, a starosta tylko spojrzawszy nań, łatwo poznał, że się tam coś musiało święcić.
— Znasz waćpan podczaszynę? — zapytał.
— Sąsiadkę moją najbliższą — odparł Pełka — i ją, i pannę podczaszankę... jak nikogo lepiej.
— Winszuję więc waszmości, że je obie znasz, bo i panna piękna, i matka jeszcze cale świeża i miła, któraż to z nich taką obudza w waszmości panu z widzenia nadziei radość?
Zarumienił się Pełka.
— Gdy mnie waszmość pan schwycił in flagranti delicto ukontentowania, — rzekł — taić się nie będę, iż jestem wielbicielem panny podczaszanki...
Uśmiechnął się pan starosta dziwnie.
— W takim razie słusznie się waszmość śpieszysz, — rzekł — bo periculum in mora... trafisz pono na wesele...
Jak piorunem uderzył w Pełkę tą wiadomością, który pobladł i ręce załamał.
— To nie może być — krzyknął. — Nie! to być nie może. Za kogo?
— Radbym, żeby to być nie mogło, ale niestety! mało mam nadziei, abyś to waszmość lub ktokolwiek bądź mógł przerobić. Zaswatał pannę podczaszankę rodzony mój, pan wojewoda sieradzki...
Milczał Pełka, słowa wymówić nie mógł, a starosta ciągnął dalej:
— Przynajmniej tyleż ja, co wy, miałem ochoty małżeństwa tego nie dopuścić, a czyniłem, co mogłem. Z rodzicem jednak wojować trudno, musiałem na łaskę Bożą zdać... i wyjechać.
— Podczaszyna śmiałaby jedyne dziecię zmuszać? — przerwał Pełka...
— Jakto! zmuszać? — mówił starosta — ale ja i de visu i de auditu mogę waszmości zaręczyć, że panny zmuszać wcale pono nie potrzebowała... Pan wojewoda ją klejnotami i cackami jak małe dziecko przekupił...
Zmilczał Pełka, rzuciwszy się na ławę, a choć nie zdawało mu się, by za jego przyjazdem rzeczy się zmienić nie miały — serce mu się ściskało, w głowie nie mogła pomieścić płochość niewiasty tak młodej jeszcze i tak niezepsutej życiem. W przekonaniu jego matka wszystkiemu winna być musiała, nie chciał już jednak o tem mówić z równie rozżalonym starostą. Siadł na uboczu i o mało nie płakał, a burzył się i gniewał tak, że łamał, cokolwiek wziął w ręce...
Z noclegu podług obrachunku było jeszcze dla konnych półtora dnia drogi. Postanowił nocą, gdyby się cokolwiek wyjaśniło, wyjechać, a konia nie szczędząc, stanąć jak można najrychlej w Głogowie, tem bardziej, iż starosta o weselu wyrażał się, iż rychlej jutra niż za tydzień być może, bo wszelkie ku temu starania poczynione były, a przyznał się, że wojewoda mu wioskę darował, byle sobie jechał precz i do zaślubin mu nie przeszkadzał... Nie chcąc wioski postradać, starosta ozdrowiał prędko i w podróż się puścił, donację in perpetuum w kieszeni wioząc z sobą. Z rzeczy publicznych mało ze starosty wyciągnąć było można.
Pożegnali się tedy, idąc oba na siano, a Pełka przededniem, o drugich kurach zbudzić się kazał. Niepotrzebna ta ostrożność była, gdyż wszystkie kury śpiewające słyszał i oka nie zmrużył, a wzdychał tak, że towarzysza nieopodal zasypiającego mógł zbudzić. Starosta zaś miał sen twardy i to go tylko ocaliło...
Piały koguty i na niebie zaczynało być gwiaździsto, a mróz ścinał błoto, gdy Lejbuś przyszedł go zbudzić i zastał wcale nie śpiącego. Nim dzień się począł robić, dobry kawał drogi ubiec się i udało i o świcie popasać. Już tedy i granica była pod bokiem i kraj spokojny, a przed nocą, bliższemi drogi, o które się rozpytali, spodziewali się być na miejscu. Przeszkadzała tylko droga, dla której konie na ostro przekuć musieli, co parę godzin ich kosztowało...
Lejbuś, mający przytem jakiś handelek na myśli, trzymał się już bez potrzeby pana Pełki, chcąc z nim razem powracać... Rad był też o cudzym koszcie trochę kraju zobaczyć, a że wszędzie szwargotał wiele, dużo się też pewnie nauczył. Noc zapadać zaczynała, gdy im się mury Głogowa pokazały... Uderzyło serce Medardowi smutnem przeczuciem, zasapanym koniom nie dawano chwili spoczynku, póki w ulice nie wjechali.
Zdziwiło niepomału Pełkę, że w tej porze tum ujrzeli oświecony i około niego dosyć nagromadzonego ludu ciekawie się jakby nocnemu nabożeństwu przypatrującego. Kolasy paradne stały przede drzwiami kościoła... Tknęło to bardzo Medarda, który też ciekawością wiedziony, do pierwszej gospody naprzeciw tumu Pod rakuską koroną zajechał. Pełno i tu zastał polskich sług, a dwory różnych państwa, którzy snadź przy królu bawili. Izbę mu przecież dano z oknami od rynku i ulicy, tak, że się mógł zaraz owej kościelnej paradzie, którą za pogrzeb wziął — przypatrzeć...
Już stał w oknie od kwadransu, gdy od bocznych drzwi tumu kolasy i konni ruszać się zaczęli, a posługacz wchodzący właśnie oznajmił mu, że to nie był pogrzeb, jak się domyślał, ale owszem wesele możnego polskiego pana, który z młodziuchną żenił się dzieweczką, a ci, co piękną narzeczoną u boku jej przyszłego męża widzieli, żałowali wielce... biedaczki...
Dość było tych wyrazów kilku Pełce, żeby się smutnej prawdy domyślił — trafił więc na sam wieczór weselny i na pogrzeb swych młodzieńczych nadziei.
Cóż miał czynić? Jął się najprędzej, jak mógł, przebierać, aby przed królem stanąć... musiał na zamek iść... Chciał mieć tę pociechę, by choć niegodziwej matce w oczy wyrzucić, iż dziecię nieszczęśliwem uczyniła...
Burzyło się w nim od gniewu, nie mógł bowiem przypuścić, ażeby śliczna Jadwisia, która mu rzuciła wstęgę, odebrała przysięgę, i tak go pożegnała serdecznie... mogła go nie kochać lub zdradzić. Na matce pomścić się chciał... krew w nim kipiała młoda... Sam do siebie mówiąc, chwytając się, śpiesznie, nie wiedząc jak przywdziać, bo i niebardzo wiele miał do wyboru — Pełka w odzieży skromnej pobiegł na zamek co prędzej.
Tu tłumno było i jasno, a że i królowa gościła na nim i król, i z nimi wielu senatorów, i dwór dosyć liczny, ledwie się przezeń docisnąć było można.
Medardowi szło i o to, by się przy tej zręczności na pańskie wcisnąć pokoje — zobaczyć straconą dlań Jadwisię i przekleństwem rzucić na jej matkę... Oznajmił więc przy królu bawiącemu ochmistrzowi dworu, że przybywa z poleceniem pilnem od pana kasztelana kijowskiego z Krakowa i z królem się dziś jeszcze, nie tracąc ani godziny, widzieć musi, bo ważne ma powierzone sprawy.
Obskoczono go zaraz, rozpytując o Kraków i co się tam z nim działo, nie miał wszakże ochoty Pełka zwierzać się niczego i zbył małem natrętów. Kazano mu się przed pokojami zatrzymać...
W sklepionej starej gotyckiej komnacie, która może Konradów i Henryków Piastów pamiętała, mieszkał teraz król wygnaniec. Na stole jego stosami leżały pootwierane listy, zboku stał klęcznik z obrazem N. Panny, a w drugim końcu dla karłów niska ławeczka i dziecinny stolik... Dwie świece jarzące w ciężkich lichtarzach srebrnych postawiono pośrodku... Zdala dolatywały dźwięki wesołej muzyki, a zegar, leżący przy łóżku pańskiem, osłonionem pawilonem, głośno szeptał upływające minuty... Nagle drzwi od wewnętrznych sal otworzyły się, i karły ze świecami wbiegły, poprzedzając najjaśniejszego pana, który szybkim krokiem, szukając oczyma posła, kroczył niespokojny.
Spojrzał na Pełkę...
— A, to waszmość? — zawołał — zapomniałem, jak się zowiesz?
— Pełka, najjaśniejszy panie...
— Tak jest, tak, twarz sobie przypominam, wyrwałeś mi się z Bielan w smutnej godzinie. Któż cię tu przysyła? masz listy? co się dzieje?
— Jechać mi kazał co najrychlej pan Czarniecki, chwili nie tracąc, com też uczynił, życie ważąc i przez obóz szwedzki się przedzierając...
— Trzyma się dzielnie Kraków? wiem! Niech wam Bóg błogosławi...
— Pan kasztelan oznajmić mi każe, iż żywności mu nie staje, prochu braknie, ołowiu omal ma, ludzie giną... Kościołów kilka spalił Szwed, kilka my sami musieliśmy. Karmelitański na Piaskach ze słynącym łaskami obrazem w perzynie...
— O mój Boże! — zawołał król, ręce łamiąc.
— Odsieczy błaga pan kasztelan, odsieczy jak najrychlej — lub Kraków, a raczej ruiny jego, wpadną w ręce nieprzyjaciela.
Mówił jeszcze, gdy drzwi też same otwarły się znowu i weszła — królowa...
Pełka nie widział jej nigdy... lecz domyślił się w tej majestatycznej, energji pełnej, rozkazującej, dumnej, prawie pogardliwie na świat patrzącej niewieście — królowej. Szła po królewsku... patrzała jak wódz... wrażała poszanowanie i obawę. Król przy niej, mimo wieku swego, wydawał się jakby strwożonem dziecięciem... Na widok jej dał znak Pełce, by mówić przestał.
Królowa nie była już młoda i snadź o utrzymanie wdzięków swych nie troszczyła się wcale, a twarz jej mimo to śladami wielkiej, wspaniałej piękności minionej jaśniała.. Czytać z niej było można życie w zawodach przebyte, ciężkie, niezaspokojone, walk pełne.
— Z Krakowa? — zapytała, zwracając się do króla — cóż przynoszą z Krakowa? co mówi Czarniecki — to jeden człowiek, co ma serce i głowę męską.
Poseł spojrzał na króla, ten stał zafrasowany, jakby nie wiedząc, czy ma mu zabronić mówić, czy nakazać.
— Mówże waćpan bez ogródki, — dodała królowa — tyle złego mamy do zniesienia, że już tej kropli goryczy, jeśli jeszcze ma być dodana, nie poczujemy w kielichu.
Zbliżyła się, mówiąc to, stanęła, wpatrując się w Pełkę, i powtórzyła łagodniej:
— Jam też królowa, mnie, jak najjaśniejszemu panu, prawda należy cała... Co przynosisz?
Zmieszany król dał znak Pełce, by mówił.
— Najjaśniejsza pani, — odezwał się poseł — nic dobrego w istocie nie przynoszę. Kraków się broni bohatersko, z poświęceniem, lecz przeciw potędze króla Gustawa wytrzymać nie może... Głód go zmusi do poddania, kul mu i prochu zabraknie... Trzymać się będzie do ostatka, ruinami otoczony, gruzami zasypany... lecz wkońcu się poddać musi. Kasztelan błaga odsieczy — odsieczy co prędzej...
Zmarszczyła brwi królowa.
— Czegoś innego spodziewaliśmy się po takim żołnierzu i wodzu, jak Czarniecki — zawołała z niechęcią... — Nie miałże czasu przysposobić żywności... nie mógł wyrzucić za mury gęby niepotrzebne... To są zwykłe wojny ofiary... Kraków się musi trzymać, musi się obronić... poddanie się Krakowa będzie zdradą, będzie zbrodnią.
— Najjaśniejsza pani — rzekł Pełka — posłem jestem, nie moja rzecz sądzić o tem, lecz dzień i noc przy boku Czarnieckiego, który dwa razy ciężko był ranny i gębę ma przestrzeloną, a życie cudowi jest winien — dzień i noc obchodziłem mury, dzień i noc patrzałem na męstwo żołnierzy i mieszczan, na wyczerpujące się siły, zapasy... na rosnącą siłę nieprzyjaciela... Kraków upadnie... chyba go cud ocali...
— Cud? męstwo niech będzie tym cudem... Czarniecki nie powinien siedzieć w murach, ale rzucić się ze swymi na nieprzyjaciela...
— Posiłków? odsieczy? — mówiła dalej, zaczynając się przechadzać, zamyślona — tak, mamy nadzieję — pewność, nadejdą... lecz na to trzeba miesięcy...
— Kraków na tygodnie już chyba mierzyć może obronę — rzekł Pełka.
Marja Ludwika odwróciła się, patrząc z podwojoną niemal wzgardą na młodzieńca, który zapłonął pod piorunującym jej wzrokiem...
— Z tem więc waćpana przysłał kasztelan kijowski? nie dziwiłabym się, gdyby to uczynił Koniecpolski — Lanckoroński, ale on? ten żołnierz, rycerz, bohater, w którym jednym pokładaliśmy nadzieję — on... Pocóż więc was miał przysyłać?
— Myśmy się dotąd łudzili nadzieją posiłków — odsieczy, obiecywano nam Tatarów... wojska cesarskie...
Uśmiechnęła się z politowaniem królowa.
— Dosyćby było tych zdrajców, co przeszli do Gustawa, a nie potrzebowalibyśmy obcych... Do ich liczby mamyż dodać i Czarnieckiego?
— A! pani — z oburzeniem odezwał się Pełka — byłoby najczarniejszą niewdzięcznością nawet posądzić tego człowieka... Dzień i noc, bez spoczynku, czuwa, bije się... krew przelewa... jest wszędzie, otuchę daje, choćby w sercu miał rozpacz...
— I ja miałam go za bohatera, — przerwała Marja Ludwika — lecz jakże on — on — śmie przysyłać z groźbą taką?...
— Pani — odezwał się Pełka. — Krakowa już gruzy zostały i zgliszcza — lecz i te oszczędzić się godzi... to świętości reszta, a ten lud, ci mieszkańcy...
— Kraków? — gwałtownie zaczęła królowa — cegła i gruzy, lud?... Cóż mi ta ludu kupka... honor Rzeczypospolitej ratować trzeba... Patrz waćpan, — dodała — my się tułamy... wyście nas, króla swojego, pomazańca Bożego, zdradzili. Wstyd to i sromota dla narodu! Obmyć się z nich należy... choć we krwi...
— Leje się ona obficie, — rzekł Pełka — lecz czyż ja mam bronić wodza... jam listem jego... i sługą...
Król z rękami złożonemi na piersiach słuchał rozmowy. Gdy Pełka zamilkł, a królowa rzuciła się w krzesło, począł rozpytywać o szczegóły... Medard, nie unosząc się już, z zimną krwią wyliczał mu ofiary, opisywał wycieczki, rachował szkody, opowiadał o kasztelanie, o Szwedach, o ich obozie, o poświęceniu młodzieży i mieszczan... o sile nieprzyjaciela... v
Milczała posępnie królowa, nie odzywając się więcej, potem wstała, nie patrząc na Pełkę, i tym samym krokiem majestatycznym powoli wyszła znowu na pokoje, sam na sam z nim króla zostawując...
— Mości Pełko, — odezwał się król — kiedy ci kazano z powrotem?
— Natychmiast, najjaśniejszy panie.
— Więc jutro... Tak! jutro listy będą gotowe...
— Ja tylko ustny rozkaz waszej królewskiej mości wziąć mogę; przejście przez obóz nieprzyjacielski jest zbyt niebezpiecznem, bym się ważył pismo królewskie nań narażać.
— Tak więc jutro, po radzie... odpowiedź weźmiesz waćpan słowną.
Skinął mu ręką... i skierował się zwolna ku drzwiom, potem zwrócił ku Pełce.
— Zabaw się waszeć... wesele i skrzypki na zamku... wnijdź tam... popatrz, należy ci się to za tak ciężką posługę... Młodemu wesele daje siły...
— Najjaśniejszy panie, — odparł Pełka — chyba na cudze patrzyć będę, bo w duszy mam jeszcze krakowian jęki, i niełacno mi o wesołość.
Jan Kazimierz popatrzał nań chwilkę.
— Idź waćpan, gdzie i drudzy... rozerwij się.
Zatem rękę mu dał do pocałowania, a sam usiadł w krześle i sparł głowę na dłoni. Pełka wyszedł.
Ani strojem, ani humorem nie nadał się wprawdzie do tego wesela, przecie je widzieć pragnął. Wmieszał się więc w tłum, który u pierwszych drzwi zalegał, przypatrując się jak dostojniejsi, pierwszy polski taniec odbywszy, zabawiali się, stojąc, przed paniami i wesoło z niemi żartowali. Zdawałoby się to niepodobieństwem, aby się ludzie znaleźli do tanów i hulanki w chwili, gdy kraj, najazdem zniszczony, gruzami się okrywał, a garść obrońców rozpaczliwie walczyła, wołając ratunku — przecież było tu dosyć wesołych twarzy i skrzypaki śląskie grały od ucha, a nogi podrygiwały... Pełka szukał jednej twarzy, spodziewając się znaleźć ją smutną i załzawioną. Pierwszy rzut oka jego napotkał podczaszynę, która zdawała się chcieć dnia tego współubiegać z córką i młodszemi kobietami o wdzięki i świeżość. W istocie, mimo bujnego rozwinięcia, była olśniewająco piękna i wspaniała, z białemi ramiony wśród koronek gniazda, z suknią czarną, na której guzy z drogich kamieni połyskiwały, z pióropuszem na głowie, osadzonym diamentami, łańcuchem misternym na piersiach i szytą złotem chusteczką w ręku...
Rojem za nią szli młodzi i starsi panowie, do których się tak ochoczo uśmiechała, odcinając ich żarcikom, iż łacno było poznać, jak się czuła dnia tego triumfującą i szczęśliwą. Na białe jej czoło spadała od opaski piękna perła w kształcie kielicha kwiatu, który listkami brylantów był ujęty.
Podczaszanka siedziała dalej trochę na honorowem miejscu między paniami... Lecz jakież było zdumienie biednego Medarda, gdy ją ujrzał roztrzpiotaną, śmiejącą się, szczęśliwą, a tak dumną sobą i pyszniącą się swą pięknością, jakby ani przeszłości, ani nikogo w niej nie żałowała.
Była cudnego uroku dzieweczka, której się wszyscy jak obrazowi idealnemu, ręką mistrza stworzonemu, przypatrywali, kołem stojąc przy niej... i cisnąc się, by ją lepiej zobaczyć. Mąż w przepysznym ubiorze od złota i karbunkułów, sparty o poręcz jej krzesła, napawał się i wdziękiem poślubionej i jej triumfem... Pan wojewoda, trzeba mu to przyznać, umiał na ten dzień prawie sobie młodości pożyczyć, i niktby mu był jego wieku nie dał... tak świeżo się trzymał, a nadewszystko tak zręczną miał i elegancji pełną postawę...
Jadwisia, to napawała się uwielbieniem, które obudzała, to zwracała czasem ku mężowi z minką wdzięczną i wyzywającą... Wystrojono ją jak laleczkę, a raczej suto sama dobrała sobie ubioru na dzień weselny.
Żaden ołtarz na odpust nie bywa staranniej obwieszony błyskotkami, jak ona dnia tego... Patrzała też na się w zwierciadle i uśmiechała się sobie, patrzała na się w oczach młodzieży się przeglądając... cieszyła sobą, czuła anielsko piękną... i była zupełnie szczęśliwą... najmniejszej chmurki smutku nie było na jej czole, w oczach najmniejszej tęsknicy... Śmiała się światu, życiu, sobie... wszystkim... Pełka patrzał na nią oślepły, oniemiały, zapomniawszy, co się z nim dzieje, oczom swym nie wierzył... w sercu czuł jakby lodowy uścisk rozczarowania.
Jadwisia nie widząc go, śmiała się wojewodzie, który całował podawaną mu i wyrywaną rączkę... Nikt nie przerywał trefnych tych pierwszych małżeńskich swawoli... tylko królowa z pewnem politowaniem spoglądała na nie i brew jej marszczyła się nieznacznie, jakby przypomnieniami zawiedzionej młodości.
Pełka skamieniały stał tak, nie czując, jak go popychano, jak nim rzucano, jak go nadpływający tłum wysunął naprzód ku sali... i jak jego skromny a ubogi ubiór żołnierski zwracał wszystkich oczy.
Miotano nim, aż się znalazł u okna ku środkowi postawiony, sam nie wiedząc jak, wystawiony na ciekawe wejrzenia pań i panów, którzy się pocichu dopytywali, co to za jeden, tak widocznie obcy, wcisnął się na królewskie pokoje.
W tej chwili spostrzegła go też chodząca z wachlarzem w ręku podczaszyna — i obejmująca wzrokiem wielbicieli swych młoda wojewodzina... Oczy jej zatrzymały się na nim z osłupieniem i trwogą jakąś, z niedowierzaniem, zdawało się, że w pierwszej chwili chce się zerwać i pobiec, lecz wstrzymała się zaraz zarumieniona i odwróciła główkę.
Podczaszyna przeciwnie, zobaczywszy go, stanęła, zmarszczyła się gniewnie i po namyśle krótkim krokiem śmiałym skierowała się wprost na niego.
Pełka nie widział tego, bo cały był zatopiony w Jadwidze... bo w myśli ciągle powtarzał: Co się z nią stało? jestże tą samą? onaż to?...
I machinalnie dobywszy z za sukni niebieską kokardę, przypiął ją u boku...
W tym krótkim przeciągu czasu, gdy go popychano, gdy nieprzytomny dawał się nieść tłumowi ode drzwi, Pełka cały w sobie przebolał więcej, niż dotąd w życiu niedługiem... Poczuł, że gniewby był zwycięstwem dla podczaszanki i jej matki — a nie chciał się dać pokonać. Postanowił więc nie dać poznać po sobie, co się z nim działo... i gdy piękna podczaszyna przystąpiła doń, zacinając i sznurując usta, ujrzawszy ją, powściągnął się już i był panem siebie.
Niema straszniejszego nieprzyjaciela nad kobietę wzgardzoną, to też w oczach podczaszyny gniew się malował, duma i obietnice zemsty wiekuistej...
— Cóż waćpan tu znowu robisz? — zawołała — na wesele Jadwisi przybyłeś, widzę, aby mi powinszować, że ją tak dobrze zamąż wydałam... boć cieszyć się musisz, jak wszyscy.
— W istocie, pani podczaszyno, — rzekł dosyć umiarkowanie Medard — patrzę, dziwuję się i cieszę, i winszuję pani. Stosowniejszej partji znaleźć było niepodobna, bo i wieki, i humory, jakby dla siebie stworzone... Wojewoda młodziusieńki i włosy ma dziwnie pięknej czarności... Mówią, że mu alchemik jakiś sprzedał eliksir odmładzający, bo są ludzie, co go lat dwadzieścia takim znają, jak jest dzisiaj, syn, którego miałem szczęście na drodze spotkać, dalipan starszym od niego wygląda.
Zarumieniła się mocno podczaszyna, nie spodziewając się tak śmiałej mowy, zarumieniona twarz Pełki była tak piękna, miał postawę tak szlachetną... że się przy nim czuła, sama nie wiedząc czemu, upokorzoną i maleńką.
— Wieleś się asindziej w wojsku nauczył, a szczególniej retoryki, jak widzę — odpowiedziała z przekąsem. — Jeśli myślisz, że mnie metryką wojewody zastraszysz, mylisz się, panie Medardzie. Mężczyzna młodym jest, póki się na nogach trzyma, a pan wojewoda jeszczeby niejednego z was młodych przeskoczył.
— Zupełnie wierzę, — roześmiał się Pełka — dał tego dowód... Musiał od tego samego alchemika, który mu odmładzającą sprzedał wodę, i elixir amoris dostać, bo panna podczaszanka zdaje się bardzo szczęśliwą...
Podczaszyna patrzała gniewnemi oczyma wciąż na Medarda i dostrzegła wkońcu u boku jego przypiętą niebieską kokardę. Znała bardzo dobrze tę wstążkę...
— Gdzieżeś to waćpan pochwycił ten węzeł, który tak czule na piersi nosisz? — zawołała — i chwalisz się nim?
— Nie chwyciłem go, pani podczaszyno, był mi z dobrej woli dany piękną rączką białą, noszę go na sercu i wydrzeć sobie nie dam, choćby się ta rączka innemu dostała...
— A któżby ci kawałek zbrukanej wstęgi chciał odbierać, mój kawalerze, — odezwała się szydersko podczaszyna — noś go sobie i pieść się nim, gdy inny rączką będzie się pieścił... tyle pociechy...
Pełka uśmiechnął się.
— Pani podczaszyno, — zawołał — jestem młody, mam przed sobą czasu dosyć, cierpliwości wiele, a miłość gorącą. Gdyby mi inny wziął, co ja za swoje uważam, za wygraną mu nie dam... mogę czekać... a któż wie, co jeszcze wypaść może.
— Trzeba tylko, żebyś się waszmość dobrze z siłami obrachował — rzekła z gniewem podczaszyna. — Możesz trafić na możnego człowieka, który ma na zawołanie i ludzi, i grosz, i przewagę... gra niebezpieczna...
— Od czasów Dawida, pani podczaszyno, Goljatów się maluczcy bać przestali — rzekł Pełka.
— Miałeś szczęście w ręku, — rzekła cicho drżącym głosem — widzisz, żem przecie u dworu i króla dobrze położoną, mogłam, cobym chciała... przyśniło ci się szaleństwo... zachciało ci się dziecka... nie będziesz miał nic i zginiesz marnie... na dworze, powiedz to sobie wcześnie — nie dokażesz nic. Znajdzie się komu stołka ci podstawić.
— Moja mościa dobrodziejko, — rzekł Pełka gwałtownie — żaden z moich u dworu nie szukał krescytywy, i ja też nie będę... Za stołek bym podziękował chyba... bo tu miejsca nie zagrzeję...
Skłonił się ze śmiechem...
W chwili, gdy ta gryząca, krótka, urywana rozmowa toczyła się między nimi, a podczaszyna umiała ją prowadzić tak misternie, twarz przybierając obojętną, iż niktby się był treści jej nie domyślił — królowa przechodziła salę.
Pełka widział ją tu po raz drugi, a teraz w blasku świateł, w tłumie kobiet, do których ją mógł przyrównać — większe jeszcze na nim uczyniła wrażenie. Było w tej niewieście takiego coś, coby ją nawet dla tych, którzy jej nie znali, czyniło wielką i niepospolitą. Znać było nietylko wielkiego rodu panią, nawykłą od kolebki do rozkazywania, lecz niewiastę mężną, na wodza stworzoną. Wdzięk twarzy jej zgasiły lata, a lice jednak wśród świeższych i piękniejszych panowało majestatem. Miała w sobie coś męskiego i dziwnie śmiałego... Na jej czole znać było klęskę Polski i upokorzenie królewskiego domu... Chciała się uśmiechać, a nie mogła... z politowaniem patrzała na tłum lekkomyślny.
Zobaczywszy Pełkę, którego poznała... skinęła nań, aby się zbliżył. Rzucił więc gniewną podczaszynę i z uszanowaniem zbliżył się do Marji Ludwiki...
— Jutro waćpan odjedziesz, — cicho odezwała się, roztargnionym wzrokiem wodząc po sali i niekiedy oczy wstrzymując na nim — ode mnie mów Czarnieckiemu, niech się trzyma tak długo, jak będzie miał chleba kawałek, prochu nabój.. żołnierza jednego. Kraków się poddać nie powinien... Szwed naówczas królestwo całe mieć będzie w rękach... i uczyni zeń herezji gniazdo... Nie kochacie więc wiary swej... nie macie miłości dla krwi królów waszych?
Pełka zmilczał.
— Najjaśniejsza pani, — odezwał się — to tylko zapewnić mogę, że pan Czarniecki miasta nie odda, chyba zmuszony ostatecznością, i że go mieszczanie sami nie dadzą, chyba im rąk na mury zabraknie...
— Posiłki przyjdą, — rzekła królowa — my nad tem pracujemy... przyjdzie chan, ruszy się Chmielnicki, zyskany dla nas, pomoże cesarz... Nie dadzą zginąć temu królestwu... które w ręku Szweda dla cesarza też niedobrym byłoby sąsiadem... Powiedz to Czarnieckiemu — i powiedz mu ode mnie, że go błagam, że rozkazuję... że rzeczy się zmienić muszą, że fortuna oręża zwróci się na naszą stronę. Ten śmiałek pochwycił nas z garścią ludzi, winniśmy sami, winni zdrajcy, że nas wygnał... noga jego ujść nie powinna z tej ziemi...
Gdy to mówiła, oczy jej zabłysły — gniew wzdymał pierś, ukoiła się, powlókłszy białą ręką po czole i skinęła głową Pełce, odchodząc...
— Powiedzcie to ode mnie panu kasztelanowi Czarnieckiemu, on swemu imieniu sromu tego uczynić nic powinien...
Odeszła... Wtem skrzypki się odezwały do polskiego tańca, i król sam wziął pannę młodą, wiodąc ją po sali...
Medard stał na samej drodze... Z bijącem sercem wpatrywał się w dziewczę strojne, wesołe, ożywione, które śmiało rzucało okiem ku niemu i nawskroś go przeszywało, jak niegdyś, kiedy mu niebieską rzuciło kokardę. I widać było, że ją poznała na piersi swego rycerza, zarumieniła się z uciechy, a przechodząc tuż koło niego, skłoniła mu się główką i filuternie szepnęła:
— Witam pana...
Ani nawet mógł odpowiedzieć, tak prędko mu zniknęła... W drugiej parze szedł wojewoda z królową, która zamyślona patrzała gdzie indziej i dała się wieść, nie wiedząc prawie kędy i dlaczego szła.
Gdy się skończył taniec, król posadził pannę młodą i wprędce dał się od niej odwieść innej jakiejś pani, która go natarczywie ścigała. Wojewodę zatrzymała Marja Ludwika, na chwilkę więc miejsce przy wojewodzinie było opróżnione. Pełka z wielką zręcznością potrafił się przecisnąć i zbliżyć ku niej.
— A takżem to ja panią mej wstęgi i mojego serca znaleźć się spodziewał, — zawołał żywo, przystępując — mogłaż pani dać się zmusić...
— Ja? zmusić? — śmiejąc się, odparła Jadwisia — a któżby mnie zmuszał?
— Więc pani go kochasz?
— Ja? kogo? mojego męża? — śmiejąc się, zawołała młoda mężatka — ja? kocham? ja go bardzo lubię... to dobry człowiek! taki wesoły! taki wspaniały! tak śliczne mi porobił prezenta! A! żebyś pan widział mój sznur rubinowy, moje perły i kanaki... I szalenie rozkochany we mnie...
— Panno Jadwigo, — rzekł żywo Pełka — pozwól, że cię jeszcze nazwę tem imieniem.
— O! bardzo przepraszam! ja przecie jestem wojewodziną... żoną senatora...
— Pani, — dodał Medard — jakżeś pani mogła mnie tak zdradzić?
— Ja? pana? zdradzić! a to doprawdy doskonałe! — rozśmiała się Jadwisia — jakimże sposobem?
— Myśmy sobie przysięgli! — zawołał Pełka.
— My? co się panu śni? my? Pan mnie przysiągłeś, to prawda — ale ja? nigdy! Czyż pan myślałeś, że ja pójdę za niego?
Wymówiła te słowa z wymówką naiwną.
— Przyjęłam pana za mojego rycerza, pozwoliłam się panu uwielbiać i kochać — bo to było bardzo zabawne... ale żebym miała iść za pana?
Rozśmiała się serdecznie.
— Ja przecie musiałam pójść za wielkiego pana i za senatora. Matunia mi to mówiła od kolebki, a trudnoż było czekać, aż pan nim zostaniesz. Zapewne, gdybyś był panem, jakim księciem, wojewodą i bogatym, wolałabym go... lecz przecie nie mogłeś chcieć, abym kury hodowała i pilnowała porządek. A pfe!
Zaczęła się śmiać, Pełka stał tą naiwnością dziewczęcia zdumiony, zasmucony, zdrętwiały...
— Pani, — rzekł po chwili — widzę, żem się w wielu omylił rzeczach... na wielu sentymentach... Lecz gdybyśkolwiek zapłakała nad swym losem... gdyby ci kiedy pomoc i dłoń była potrzebna... gdyby twój sługa i rycerz, który ci przysiągł do zgonu i nie czuje się wolnym od przysięgi... mógł ci się zdać na co — przypomnij go sobie... A! pani!pani! ja tak kochałem...
— Przecież pan dlatego, że ja zamąż idę, nie masz wcale potrzeby przestać mnie kochać, — z wielką serją i minką poważną mówiła Jadwiga — kiedy to i panu i mnie czyni przyjemność. Któż panu broni? — przeciwnie, ja bardzo — o! bardzo go proszę, abyś mnie kochał i był zawsze mym wiernym rycerzem... O! ja o panu nie zapomnę... Czasem nawet przez okno wyglądałam pana i tęskniłam. Widzisz pan... nie możesz mieć do mnie żadnego żalu...
Pełka korzystał z tego momentu, który mu cud jakiś zesłał na pociechę i obsypywał Jadwisię słowy, któreby inną do łez może pobudziły. Wojewodzina uśmiechała się triumfująco...
Wszystkich oczy zwróciły się na Pełkę i jużby może podczaszyna, która za późno spostrzegła rozmowę córki, pobiegła była ją przerwać, gdyby wojewoda, nareszcie, wypuszczony łaskawie przez najjaśniejszą panią, nie nadbiegł do krzesła żony...
Okiem starego zazdrośnika zdala już przebijał młodzieńca, w którym widział, domyślał się, czuł rywala... Zdyszany, ze wzrokiem jadem zaprawnym stanął przy Jadwisi, która z uśmiechem nań popatrzyła i odezwała się naiwnie:
— Nie znasz pewnie, wojewodo, tego kawalera — to nasz sąsiad najbliższy... Medard Pełka, mój bardzo dobry przyjaciel, wielbiciel i rycerz...
— Ach! — odezwał się kwaśno, wąsa wijąc, pan wojewoda i z ukosa spoglądając na Pełkę — a! miło mi bardzo. Lecz zdaje mi się, żem już raz gdzieś go spotkał.
— W istocie, panie wojewodo, miałem szczęście widzieć go u podczaszyny w Krakowie... a teraz niedawno w drodze spotkałem syna pana wojewody... Prawdziwie, ktoby to poznał w panu wojewodzie ojca tak dorodnego syna... Co to za szczęśliwe zdrowie, przy takim wieku tak zachowana młodość! Ani się też dziwować, iż jaśnie wielmożny pan pomyślałeś o ożenieniu...
Surowo spojrzał Przerębski na Pełkę, jakby mu groził za to zuchwalstwo, nie zmieszał go jednak wcale... owszem, im ostrzej patrzał, tem kawaler pewniejszym był, że strzała utkwiła i pocichu mówił sobie: Hic habet!
— Prawda? — przerwała Jadwisia, z równem okrucieństwem przedłużając tę rozmowę. — Mój pan mąż wygląda tak młodo... a tyle ma lat! tyle lat! Wszyscy mu się dziwują... a ja pyszna jestem, będąc macochą starszego ode mnie syna!
Spojrzała na męża... Nigdy w życiu nie trafiło jej się widzieć tak nagle, a tak strasznie zmienionej twarzy... ten udawany młodzieniec zestarzał — stał się przerażającym. Jadwisi słowa na ustach zamarły, popatrzała nań długo... Na tę chwilę nadeszła niespokojna podczaszyna, która całą grę fizjonomji pana wojewody dostrzegła i biegła na pomoc nieopatrznemu dziecięciu. Pełka usunął się nieco od krzesła.
— Co ci jest? — szepnęła świekra wojewodzie.
Ścięte usta długo przepuścić nie mogły wyrazu — wreszcie szepnął, westchnąwszy:
— Zuchwały młokos... mościa pani...
Medard nie chciał uciekać przed podczaszyną, stał, trzymając się w miejscu...
Zwróciła się ku niemu, śmiejąc napozór, gniewna kobieta.
— Jak na pierwsze pole — rzekła półgłosem do niego — możesz się pochlubić, iż dosyć dokazujesz... Czy ci to zawsze równie będzie uchodzić szczęśliwie... za tobym nie ręczyła... Radzę waszmości być ostrożnym i nietyle ufać sobie...
Pełka się uśmiechnął pogardliwie prawie.
— Pan Bóg radzi o czeladzi, — rzekł obojętnie — cokolwiek mnie spotkać miało, mężnem sercem znieść potrafię. Już to strachem ani gniewem Pełków nie biorą...
To powiedziawszy, zwrócił się i zwolna począł cofać ku wyjściu. Po drodze jednak zbyt wielu się jeszcze opowiadać musiał ciekawym, by mu tak rychło wynijść dano... Pytali wszyscy o Kraków, o Czarnieckiego, o Polskę... bo wiedzieli już, skąd przybywał. Nie było końca badaniom, na które zręczny Medard tak odpowiadał, ażeby coś rzec i z niczem się nie wydać, bo mu to było zaleconem... Przyjaciół mu się swatało wielu, których grzecznie zbywać musiał.
Wydobył się ze dworu rozochoconego i swawolnego.. a gdy się w podwórzu znalazł, obejrzał na oświecone okna i pomyślał jeszcze raz o straconej Jadwisi, o niegodziwej podczaszynie... o starym wojewodzie... porwała go rozpacz taka, iż jak szalony zbiegł już, nie oglądając się, pod rakuską koronę...
Tu cicho było i bramy pozamykane tak, że się ledwie mógł dobić. Lejbuś spał w sianie za wszystkie noce niedospane i doznane w drodze biedy. Pełka sam rozdział się i padł na łoże... Cisza ta i dalekie nawoływanie stróżów nocnych i w jego duszę wlała trochę spokoju.
Znużone ciało domagało się od niej spoczynku, oczy mimowolnie zamykać się zaczynały...
Jak długo trwał sen przerywany, a raczej marzenie, w którem Szwedów, zbójów, podczaszyny i wojewody było pełno... nie wiedział on sam, gdy do bramy gospody wściekłym sposobem dobijać się zaczęto. Rozbudzony przeklinał spóźnionego, czy zbyt rannego gościa, który w ostatku bramę sobie otworzyć przymusił rozespanym — gdy ciężkie kroki i hałaśliwy głos dał się słyszeć w korytarzu, drzwi jego izby otwarły się — wszedł pachołek, niosąc w ręku dwie świece, a za nim ogromny mężczyzna, wybrany jak do drogi, w którym Pełka poznał niedawno na dworze widzianego komornika królewskiego, odziedziczonego jeszcze po Władysławie, niejakiego Bochwicza, którego, niewiadomo za co, mianowano chorążym...
Znany to był na królewskim dworze człowiek z nieustraszonego męstwa, zuchwalstwa, umysłu przytomności, serca otworzystego, gęby wypaczonej i wszelakich przymiotów i wad rycerza-szlachcica, przypsutego życiem u dworu.
Spojrzawszy nań, nie obiecywał wiele, chyba słusznym nad miarę wzrostem — za to cienki był jak tyczka, chudy, a twarz blada, długa, wymizerowana, zapadła, z wąsem skąpym... z oczkami jak u kreta, gdyby nie uśmiech poczciwy, byłaby okrutnie brzydką...
Najrzawszy w łóżku leżącego Pełkę — Bochwicz misiurkę zdjął i pokłonił mu się.
— Czołem ichmość panu.
Kwaśny był Medard i nie do żartów.
— Czy już w całym domu drugiej izby niema, że mi chorąży zasnąć nie dajesz... a toć...
— Stój i nie klnij, ani się dąsaj — bo będziesz gorącego słowa żałował. Przychodzę nie od siebie, ale od króla... w poselstwie do was, a posłów tylko Turcy ścinają.
Pełka się podniósł na łokciu i westchnął.
— Duszo moja złota! gołębiu niewinny! — począł Bochwicz, mający zwyczaj czcić tak przyjaciół, nieprzyjaciół najdrobniejszemi imiony — nie gniewaj się, ani na mnie, ani na pomazańca Bożego, ani na świat i ludzi. Wiem to, iż masz serce poruszone i słuszną urazę do świata, Boga, ludzi, podczaszyny, wojewody, wojewodziny — ale nie racja, abyś mnie za to zabijał...
Wielkiemi oczyma, zdziwiony, spojrzał nań leżący.
— Skądże ta wiadomość? — mruknął kwaśno...
— Kawalerze smutny, — mówił Bochwicz — cały dwór aż do kuchtów królewskich wie o nieszczęściu twem; roztrąbiła je podczaszyna... rozniosły Eole na cztery strony świata. Żal mi cię... serdeczny, lecz — pocieszaj się, bo cały też dwór z tobą trzyma przeciw wojewodzie...
— Lecz co to ma do rzeczy.
— Nic a nic — mówił Bochwicz... i zwrócił się do posługacza... — Jeśli nie chcesz dostać obuczkiem między łopatki, zaraz mi tu gąsior wina staw... Małmazji jak najprzedniejszej.
Wesołość ta wcale pana Medarda rozruszać nie mogła.
— Mówiliście, iż król ichmość was przysyła? — zapytał.
— Jakem żyw, nie kłamię nigdy, — dodał Bochwicz — chyba już obejść się bez tego nie można... W tym wypadku powiedziałem prawdę szczerą, król mnie przysyła...
— Z czem?
— Kazał mi z waszmością jechać i dostać się do Krakowa, trzyma bowiem o mnie, że się rychlej Szwedowi wywinę, bom do węgorza podobny... a powiada, że zawsze dwóch posłać bezpieczniej, niż jednego... aby z tych choć który do celu doszedł...
— Przecieżem się tu przedarł! — rzekł Pełka...
— Właśnie dlatego mogłeś waszmość szczęście swe wyczerpać, a ja mojego jeszcze nie...
— Jeśli tak, bardzom rad — rzekł Pełka...
— Ja też... miły gołębiu mój — mówił Bochwicz...
W tem małmazję wniesiono...
— Jeśli chcesz u mnie reputacji nie stracić, — odezwał się chorąży — musisz pić ze mną. Zobaczysz, że ci to będzie jakby plastrem na ranę serdeczną.
Pełka wiedział, że w takim razie nie było co się upierać przy trzeźwości zbytecznej... Nalano lampki.
— Na zgubę starym grzybom, którzy nam młode dziewczęta biorą! — zawołał Bochwicz... — nam, najsłodszy z towarzyszów — mówię tylko, abym cię samego nie zostawił, chociaż ja osobiście nie jestem już interesowany... Dawnom z miłości pokwitował...
Pili tedy małmazję na zabicie smutku... Bochwicz jednak posłać sobie kazał siana i nie napastując zbytnio towarzysza, dał mu dobranoc, kazawszy się zbudzić, gdy rozednieje...
Nazajutrz rano nie miał już po co na zamek iść Pełka, gdyż go z obowiązku tego zwolniono, odpowiedź królewską niósł mu Bochwicz, a ta zawartą była w krótkich słowach — aby się Kraków nie poddawał, trwał i bronił do ostatka w nadziei odsieczy, której terminu oznaczyć nie mógł król, lecz w Bogu miał ufność, iż prędko nadejdzie...
O białym dniu dosiedli obaj koni... Lejbuś także, niewiele skorzystawszy z wycieczki na Śląsk, bo czasu nie miał na żaden handel, powracał z nimi...
Droga tym razem była znacznie łatwiejsza jako przebyta, znana i osłuchana, bo o niej wiele dowiedzieć się mogli od tych, co na dwór króla przybywali.
Do granicy też mogli, wcale się nie kryjąc i nie strzegąc, jechać, bo tu niebezpieczeństwa żadnego nie było. Drugiego dnia dopiero, wjechawszy w granicę Rzeczypospolitej, odzież wypadło zmienić, o uboczne trakty rozpytywać i na żydka się spuszczać, który najwięcej miał zdolności do przekradania się wszędzie...
Szwedów tak rychło się jeszcze spotkać nie spodziewali... O oddziałach ich tu i owdzie chodziły posłuchy, lecz rozsypanych uniknąć było można.
Jakkolwiek nocami bezksiężycowemi w tej porze roku podróż była i niemiła, i najtrudniejsza, musieli ją w większej części odbywać rankami i wieczorami, a we dnie spoczywać. Tak Lejbuś postanowił, i okazało się to skutecznem, gdyż w okolice Krakowa przybyli nieposzlakowani i cali.
Tu już nadzwyczajnych trzeba było ostrożności. Bochwicz wchodząc w myśl danych mu rozkazów, wnosił, iż należało się im rozdzielić, a pojedyńczo próbować szczęścia, by choć jeden mógł się przekraść. We dwóch bowiem razem jadąc, pochwyceni obaj być mogli.
Pełka z Lejbusiem rachowali na swe pasy szwedzkie i po naradzie postanowili zajechać najprzód do Hożej Wólki do Snarskiego, skąd, zostawiwszy konie, pieszo się przekradać myśleli.
Nad wieczór już przybyli do znanego dworku. Jakiż był smutek i zdziwienie Pełki, gdy, w bramie już prawie będąc, spostrzegł ze dworu pozostałe tylko zgliszcze i sterczące węgły niedopalone...
Stary żebrak, wlokący się gościńcem, powiedział im, że Snarskiego Szwedzi za to ubili, iż nic u niego nie znaleźli, bo go wprzódy już drudzy ze szczętem obrabowali... Trochę wbok był drugi folwarczek i dwór, do którego już nocą się dostali — ale ten pustką stał, bo się z niego wyniósł dziedzic, kołkiem drzwi podparłszy... Szwedzi go jeszcze nie spalili, znać tylko było, iż tu już niejeden raz gościli i, odrywając podłogi, rozbijając mury, grzebiąc się w lochach, szukali zakopanych skarbów. Blisko stojąca kapliczka, złupiona także, otworem stojąca, snadź za stajnię służyła... bo po koniach i żołnierstwie ślady w niej zostały...
We dworze nanieciwszy ognia w pustej izbie bez okien, w której się tylko okiennice jakoś zachowały, przedrzemali noc do ranka. Stąd już na szopę mieli iść, konie porzucić i następnej nocy do Krakowa się próbować przedzierać...
Dotąd po myśli jeszcze szło prawie wszystko... Wstawali właśnie ze słomy mokrej, na której przeleżeli noc tę, gdy Lejbuś, przyłożywszy ucho do ściany, dał znak Pełce, ażeby się przyczaił i mówić przestał... Szelest jakiś i stąpanie podejrzane dawało się słyszeć przy domu... Lejbuś zamierzał już jedną z okiennic otworzyć i rzucić się w pole i zarośla pieszo... gdy szczęk oręża dał się słyszeć pod oknami, a tuż z zapaloną żagwią weszło czterech żołnierzy do pierwszej izby, szukając schronionych, których stojące pod szopką konie zdradziły...
Był to objazd szwedzki. Towarzyszył mu na tłumaczy snać wzięty żydek niepoczesny... Uchodzić ani była pora, ani też bezpiecznie, aby się nie dawać w podejrzenie. Lejbuś, nadrabiając miną i wcale niby niestrwożony, na zapytanie żołnierzy — wydobył szwedzkie pasy...
Obejrzano je starannie, lecz starszy zawyrokował, że z niemi do pułkownika udać się należało... Pełka miał na myśli wybić się im, lecz na czterech dobrze zbrojnych sam jeden nie czuł się na siłach, a na towarzysza wcale liczyć nie śmiał. Lejbuś zaś sądził, że po nocy gdzie w gąszczach potrafią się wymknąć.
Położenie było rozpaczliwe. Żołnierze rozbroili najprzód Pełkę, odbierając mu tulich, pistolet i nóż zapaśny, którym się mógł bronić; Lejbusiowi odebrali tylko pieniądze... Pozwolono im koni własnych dosiąść i otoczonych wiedziono...
Pełka czuł się zgubionym, cud go mógł chyba ocalić... W lesie dębowym Lejbuś próbował się z konia ześliznąć, jak gdyby padł wypadkiem, pochwycono go natychmiast i ręce dla bezpieczeństwa związano... Medard jechał, straciwszy nadzieję wszelką...
Manowcami i ścieżynami dociągnęli tak do obozu. Tu żołnierze postawili ich pod namiotem pułkownika i czekać kazali. Nierychło nareszcie wprowadzono do tego, który o ich losie miał rozstrzygać.
Opasły człek w kapeluszu z piórami, w butach szerokich, obwinięty szarfą, narzucony płaszczem, siedział nad kuflem grzanego wina i ziewał. Za nim stał szlachcic, który mu po łacinie miał odpowiedzi tłumaczyć. Poczęło się badanie... Choć Pełka miał czas do namysłu, w jaki sposób odpowiadać będzie, nie wynalazł nic na swą obronę prawdopodobnego. Tłumaczył się, iż jest podróżnym, który mając brata w wojsku komputowem, do niego się przebierał...
W tego brata pan pułkownik widocznie wierzyć nie chciał, dowodząc, że tu się wszyscy braćmi zowią, a godzą tylko na zdradę protektora Rzeczypospolitej jego królewskiej mości Karola Gustawa...
Zbywszy się tak sumaryjnie Pełki, który też miał wstręt do długich tłumaczeń, obrócił się do Lejbusia, w którym łacno poznał Izraelitę i zgóry zapowiedział, że wszyscy żydzi wisieć powinni. Lejbuś tłumaczył mu łamaną niemczyzną, że zajmuje się handlem, kupuje, sprzedaje i posługuje Szwedom, a króla Gustawa ma w najosobliwszej estymie... Dodał zaraz skargę natarczywą na żołnierzy, iż jemu i towarzyszowi pieniądze odebrali.
Szwed o pieniądzach słyszeć nawet nie chciał, machnął ręką — ale tłumaczenie zdawało mu się naciągane i nieprawdopodobne, bo Szwedzi wszystko rabując, nic kupować nie potrzebowali.
Obudwóch podejrzewano, że byli szpiegami króla Kazimierza. Pełka próbował po łacinie sam i przez szlachcica służącego za tłumacza przemówić do pułkownika — który słuchać już nie chciał. Bez ogródki wyraził się, że obudwóch należało powiesić.
Wreszcie po długich mankamentach z upartym, flegmatycznym a dzikim żołnierzem, który mało co mówił — udało się wyjednać zatrzymanie więźniów pod strażą.
— Trzymać więźniów czasu wojny! głupia rzecz! — rzekł pułkownik — pilnować jeszcze trzeba i karmić... a tak...
Lejbuś przypomniał, iż na przekarmienie mieli własne pieniądze, które zasekwestrowano; rozgniewało to niepomału pułkownika, który w stół pięścią uderzył, dowodząc ograniczonemu Izraelicie, że pieniędzy nie miał, kiedy mu je zabrano.
Naburczywszy długo, wstał wreszcie, zawołał kaprala i odezwał się, aby obudwóch do taczek wzięto, gdzie i tak dosyć naspędzanych ludzi około aproszów pracowało...
Nie można z nim było rozprawiać...
Pełka wyszedł zadumany — zamknięty w sobie, niebardzo wiedząc, co pocznie. Lejbusiowi oczy połyskiwały już nadzieją — z rydlem w ręku pod murami! Był pewien, że sobie jakoś radę dadzą...
∗
∗ ∗ |
Można sobie wystawić nieszczęśliwego Pełkę, pędzonego z chłopstwem razem do roboty... Na owe czasy straszniejsza to była, więcej upokarzająca kara dla szlachcica, niżeli sama śmierć. Wolałby był pewnie w polu zgon z bronią w ręku... Bezbronnemu pędzonym być tak... nie móc podnieść oczu... zostać na łasce wroga... równało się hakowi i palom tureckim. Przeklinał dzień i godzinę, gdy w tę nieszczęśliwą podróż wyruszył...
Szli tak obaj ze spuszczonemi głowami, a żydek go pocichu pocieszał i żartował... gdy zboku, z pod namiotu szwedzkiego ozwał się jakiś głos — niby znany.
— Miły Jezu! czy mnie oczy mylą... Medard Pełka...
Odwrócił się powołany i zdumiał, widząc pana Żołudka, który z innymi kilku stał poufale w namiocie u Szweda, jakgdyby u siebie w domu.
Świnarski, który też tu był, poskoczył ku Medardowi i żołnierzom, wołając:
— Co się dzieje! gdzie waszmości złapano? czyś do niewoli się dostał?
— Wcale nie, — odparł Pełka, miarkując, że ma do czynienia z tymi, co z wojskiem hetmańskiem przeszli do Szwedów — jechałem spokojnie do domu, gdy mnie ani zacz, ani przecz zatrzymano i ujęto...
Spojrzeli po sobie.
— Dziwujecie się mnie, — mówił Pełka, — ale i ja zaprawdę wam: co w cudzym obozie czynić pod tę porę możecie?
— Zachciałeś! te rzeczy się wyeksplikują łatwo, byleby najprzód asindzieja z ich pazurów uwolnić — zawołał Świnarski; bo z nimi niema co żartować...
Zawrócił się tedy do namiotu, a żydek przypomniał zaraz Pełce, żeby go też na sztychu nie zostawił.
Wyszedł drugi pułkownik z namiotu i jął żołnierzy rozpytywać co za jednych, za co i skąd prowadzili? Na co snadź odpowiedź otrzymał, iż im go ów pierwszy pułkownik oddał. Zatrzymano więźniów i posłano do opasłego z zapytaniem, bo się Świnarski z Żołudkiem mocno ujęli za Pełkę, i za to, że niewinnych po drogach łapią szlachtę, przez co ją wszystką od króla Gustawa odstręczą.
Zły bardzo przyszedł ów flegmatyk, który wieszać chciał, a teraz żałował bardzo, że tego nie dopełnił zaraz, bo rzecz byłaby skończona i od razuby się zbył kłopotu. Poczęli się Szwedzi między sobą ujadać i w oczy sobie pluć. Jeden dowodził, że miał słuszność, drugi mu zadawał, iż postąpił zbyt nierozważnie. Z tego sporu wynikło, iż więźniów na nowo do tłumaczenia wzięto. Lecz tu już szło daleko łatwiej, bo Świnarski i Żołudek za Medarda ręczyli, a Pełka żyda przedstawiał jako sługę i przewodnika... Drugi ów pułkownik, snadź daleko większy polityk, natychmiast przeprosiwszy jeszcze Pełkę, uwolnić go kazał razem ze sługą, przedstawiając mu tylko, że się niepotrzebnie narażał, zbliżając do oblężonego miasta, w którego okolicach wszyscy być musieli podejrzanymi...
Lejbuś skorzystał z tych usposobień pułkownika, upominając się o konie i o worki. Z tem było nieskończenie trudniej, żołnierze od Annasza do Kaifasza odsyłali, oburzając się na to, iż śmiano od nich żądać zwrotu pieniędzy, ani też było podobna dośledzić, kto konie zabrał i pieniądze sobie przywłaszczył.
Pełka, przy którym nieco grosza nie postrzeżonego zostało, dał znak Lejbusiowi, ażeby dał pokój, i tak się to skończyło. Świnarski i Żołudek, którzy mieli dla bezpieczeństwa poprzypinane szwedzkie kokardy, postarali się o podobne dla swych towarzyszów, i zabrawszy ich, oznajmili, że ich zaprowadzą z sobą do kwatery obozowej komputowych, od których właśnie przybyło poselstwo układać się o żołd.
Nie w smak to szło Pełce — lecz musiał zmilczeć, obiecując sobie przy pierwszej zręczności z rąk im pierzchnąć, a tymczasem przypatrzyć się, co się też i tu święciło... Poszli więc, przez obóz się przedzierając, bez przeszkody ze strony Szwedów, którzy już do tego kumania się z żołnierzem i szlachtą polską byli nawykli. Namiot dla panów deputatów, do których się Świnarski i Żołudek przyplątali, raczej dla reprezentacji i liczby, niż z potrzeby, stał około wittembergowego...
Stanąwszy w kwaterze, Pełka zastał tu zgromadzenie liczne, twarze znane i nieznajome, pełne buty i nadstawne... ale w usposobieniach, jakich się nigdy nie spodziewał...
Właśnie pora była śniadać i stół pod namiotem, ladajako sklecony, opatrywano... Dostatku wielkiego nie było, a po żołniersku się zbierano głód zaspokoić. Każdy niósł ze swojego kąta, co miał; ten kiełbasy, ten wędzonkę, bigos, chleb, wódkę, wino. Wzdychali niebożęta, przypominając domowe wczasy, kiedy wszystkiego mieli poddostatkiem, a tu i za największe pieniądze czasem nic dostać nie było można. Rozpamiętywano owe pieczenie z rożna i zawiesiste kapłony, o których tu nikt nie słyszał, chyba na dworze królewskiej mości.
Wśród tych lamentów żołądkowych poczęli się też Pełki rozpytywać, skąd i dokąd jeździł, na co im zmyśloną bajkę opowiadać musiał. Na sercu mu, słuchając mów tutejszych, ciężko było, wszyscy już bowiem, zgadzając się niby z przeznaczeniem, chwalili sobie poddanie się Szwedowi.
— Niepotrzebnie — mówił Świnarski — upiera się pan Czarniecki: szkoda miasta i ludzi, kraj cały wziął, cóż się tu jednemu grodowi bronić? Taka była wola Boża... A nie będzie nam pewnie gorzej za jednego Szweda, niż było za drugiego, bo już gorzej, niż za tamtego być nie może...
Pełka się coś zcicha ozwał, że się fortuna odmienić jeszcze może...
— Jakim sposobem? — podchwycił Żołudek, już nawrócony tu zupełnie. — Ex nihilo nihil, król już za sobą nie ma nikogo, oprócz Krakowa, który lada chwila musi paść.
— Ależ mu odsiecz obiecują.
— Gruszki na wierzbie! skąd ją wezmą! — zawołał inny zboku. — Czegoż u licha zresztą nam trzeba? ten mocny jest i obronić nas potrafi — ład zaprowadzi... Religję zachować i wszelkie prawa uroczyście przyrzeka.
— A no, konie po kościołach trzymają — szepnął Pełka.
— Toć ten czas wojenny przejdzie — dodał Żołudek — trudno było w pierwszym obcesie żołdactwo powstrzymać. Gdybyśmy się już wszyscy submitowali, byłby pokój jak należy, lecz że niektórzy bróżdżą, wszyscy pokutują...
Słowem, jedno było słowo i zdanie: — święty pokój okupując, poddawać się co rychlej, a króla niedołężnego opuścić. Nie było się co sprzeciwiać, ani rozprawiać z nimi, tak uparcie przy swojem stali.
Stary, niejaki pułkownik Obryski, nawet religijnie dosyć dowodził, iż woli Bożej się sprzeciwiać nie godziło — a poddać się jej raczej w pokorze, gdyż nie co innego było, jak dopust Boży... a kara za grzechy...
Obiegała też wieść po obozie, że Kraków był bliski poddania i że trębaczów posyłał król Gustaw z ostatecznem wezwaniem, poczem już szturm gwałtowny przypuścić miano. A nierozumnem było na łupież tylu skarbów i świątyń się wystawiać, gdy je ocalić mogli. Dano też znać do miasta o poselstwie od komputowych...
Chociaż nie tak dawno się był Pełka oddalił, łatwo mu było, zdala nawet patrząc na Kraków i mury, przekonać, iż ruin przybyło i łatania około porozbijanych baszt i kortyn...
Nie wiedział o tem w Głogowie, iż król był Leszczyńskiego, wojewodę łęczyckiego, posłał do traktowania z Gustawem. Mówiono też, że od kilku dni w mieście pod gradem kul i w nieustannem znużeniu wszyscy domagali się poddania, nawet ci, co wprzód twardo przy obronie stali.
Słowem, w obozie potęga gustawowska tak się już przedstawiała groźną, że ani pomyśleć było można, aby się jej opierać... Gorętsi wreszcie klęską hetmana Potockiego, którego Chmiel rozproszył, dowodzili, iż nic nie pozostawało, tylko się garnąć pod opiekę Szweda...
Pełka, nasłuchawszy się tych mów różnych, przeciw którym wierności dla króla stawić już nawet nie było sposobu, bo sobie Kazimierza bardzo lekceważono — posmutniał wielce.... ani o sobie mógł myśleć, co pocznie.
Naradzali się z Lejbusiem, gdy trębacza ujrzeli u bramy Mikołajskiej i ruch znaczny, i ludzi, od kasztelana idących z listami do Wittemberga, a zaraz odpowiedzi niosących, aż wkrótce z białą chorągwią i trębaczem ukazali się z miasta jadący do namiotu wittembergowego, starosta dynaburski, Fromhold Wolff, starosta chęciński, Branicki i wielkorządca krakowski, Płaza, o których wątpić nie było można, iż ich Czarniecki posyłał...
Na ten widok Pełka skrył się już do namiotu, aby nie patrzeć...
Rozeszło się też wnet, że traktaty u Wittemberga spisywano... Czy się Bochwicz dostał do miasta, trudno było domyślić się — a Pełce zdawało się, iż mu, bądź co bądź, trzeba tam było, aby słowo królewskie zaniósł.
Czuł się w sumieniu związanym.
W biały jednak dzień próżno łamał sobie głowę, co pocznie. Po chwili zawołał żyda na radę. Ten już bodaj wprzódy o tem myślał — a nie widział innego sposobu, tylko zawczasu się pod mury podkraść za dnia, w jamie gdzie przeleżeć do nocy, a do furty pociemku dolazłszy — dobyć się do środka...
Tego dnia mniej to może trudno było, bo się już poddania spodziewano, z obu stron milczały działa, a żołdactwo odpoczywało i zabawiało się, ciesząc tem, że wkrótce lepsze kwatery dostanie.
Więc niby się przechadzając, a rozglądając, gdy im nikt drogi nie tamował, Pełka z towarzyszem kołowali tak, a szli w biały dzień, dybiąc na zręczność, gdy się do przekopu dostać będzie można... Lejbuś pierwszy skoczył, za nim poszedł Pełka, a gdy, przyczajeni, przekonali się, iż nikt ich nie goni, bo nikt nie dostrzegł, znaleźli kawał obalonego muru z blanków, za który zasunąwszy się... na ziemi pokładli, czekając mroku. Byli niedaleko nawet tej samej furty w murze, którą na tę wyprawę wychodzili. Chociaż dzień w tej porze krótki, ale czekającym on zawsze długim wydawać się musi — piekielnie też wymęczyli się, nieruchomi za gruzem leżąc.
Nareszcie zmierzchać zaczęło... i noc powoli zsunęła się na obóz milczący, na miasto nieszczęśliwe... Podnieśli się z ziemi skostniali napół, aby do furty się dobijać. Przy tej znowu snadź nikogo nie było blisko, aby pukanie posłyszał, głośniej zaś stukać nie mogli, ażeby Szwedów nie rozbudzili, którym pod mur łatwo było przyskoczyć. Dobre pół godziny trwało owo szturmowanie, dopóki nareszcie z przeciwnej strony nie usłyszano go; ale sądząc, iż to było zdradą szwedzką i że ową furtę ubiec chciano, nierychło się rozmówili... Długo znów trwało traktowanie i eksplikacje, nim naostatek ostrożnie uchylono drzwi i Pełka się w nie mógł wcisnąć.
A był tak zmęczony i znękany tem wszystkiem, iż dostawszy się na drugą stronę, padł prawie osłabły, bo i znużenie, i głód, i zimno, i leżenie na ziemi wilgotnej siły mu odebrały. Przecież się zaraz jakoś ocucił, a zażądał wnet iść do pana kasztelana... Niemal całe miasto miał do przejścia, aby się do niego dostać, a łatwo mu było spostrzec tu, iż, co w obozie rozpowiadano, wcale kłamliwem nie było... Już w ulicach tego ruchu i życia jak dawniej, ani tych okrzyków było posłyszeć... miasto się zdawało wymarłe, a prawie bezludne. Jak cienie chodzili ludzie, wzdychając po murach, domy stały ciemne... w kościołach tylko jęczeli niektórzy, po kątach śmierci już prosząc, tak im dwa te miesiące oblężenia srodze dojadły...
Bez spoczynku więc zdążał Pełka do klasztoru... Tu w dziedzińcu pełno było ludu ubogiego i różnego tłumu, spierającego się już tylko, jak rychło bramy otworzyć, aby się utrapienie raz skończyło. Dobijano się do kasztelana, aby go nękać i zmuszać do prędkiego poddania. W mieście z tej rozpaczy i głodu bezpieczeństwa nie było, w biały dzień odbijano sklepy, rabowano śpiżarnie i piwnice... Bójki codzień zakrwawiały rynek... Nasłuchał się Medard i rozpowiadań i żalów i szlochu, niżeli do izb trafił, gdzie na naradzie siedzieli przedniejsi z miasta, ani przerywać się ją godziło.
Stanął Pełka u drzwi, przysłuchując się, bo tego nikomu nie broniono i nie było tajno, że o traktaty chodziło. Sądził, iż kasztelan zobaczywszy go, zawezwie i z poselstwa zdać sprawę każe, lecz siedzący za stołem Czarniecki oczu nawet na stronę nie zwrócił.
Oprócz Płazy, Branickiego i Wolffa, którzy do obozu jeździli, wezwany na radę był i ks. Starowolski, i dowódca zamkowy pan Krzysztof Rupniewski, wojewoda krakowski i wielu innych... a obracała się mowa nie około tego, czy się bronić? bo dłużej wytrwać nie mogli lecz o warunkach traktatów, aby je jak najlepsze otrzymać. Stał Czarniecki przy tem, ażeby siebie z wojskiem ze czcią i w całości wywieźć, — drudzy o całość kościołów, pamiątek, praw i przywilejów przypominali... Wzdychali wszyscy do tej ostateczności przywiedzeni, jaka całą Rzeczpospolitą już ogarnęła...
W tym punkcie podniósł oczy kasztelan, a twarz Pełki mu się nawinęła, i wstał, ręką go do siebie przyzywając...
— Chodź waszmość tu, — zawołał — a mów! Czekaliśmy na cię, co nam przynosisz? Widziałeś króla? co rozkazał?
Wszystkich oczy zwróciły się na występującego Medarda, którego twarz zbladła świadczyła o doznanych niewczasach...
— W samą porę przybywasz — dodał kasztelan... — cóż król?
Zamilkli wszyscy.
— Nie przynoszę wam, panie kasztelanie, prędkiej posiłków nadziei... to najgłówniejszy, a najsmutniejszy poselstwa mojego owoc... Lecz nie poprzedził mnie nikt od króla wysłany?
— Dotąd nie widzieliśmy nikogo...
— Chorąży Bochwicz...
— Nie było go... — rzekł ktoś zboku...
— Przepraszam, bo oto on jest — odezwał się głos zwysoka i, przeciskając się przez zapierających mu drzwi, wszedł chorąży, poglądając na Pełkę... Pokłonił się zgromadzeniu.
— Obaśmy z panem Pełką jednego dnia wyprawieni i z jednem, więc którykolwiek z nas zda sprawę, toż samo powie. Zaklina król i królowa jejmość, ażeby się miasto trzymało... Leszczyńskiego posłano z Gustawem traktować...
— Dobra rzecz zdala powiedzieć: nie poddawajcie się, — przerwał Płaza — ani my też po dobrej woli tegobyśmy nie uczynili i dla sromu, i dla szkody... a no, spójrzcie do prochowni i cekhauzów, i do śpiżarni, i tam, gdzie biedny lud wodą a sucharem skołatane życie utrzymuje... popatrzcie na murów ruiny, a jeśli naówczas powtórzycie jeszcze: — nie poddawajcie się... chyba serca nie będziecie mieli.
— I rozumu! — krzyknął gwałtownie jeden ze szlachty, co się w wielkiej liczbie do Krakowa schroniła. — Całą Rzeczpospolitą mają w ręku, poddało się co żyło, a Kraków chcą Kartaginą uczynić... Przecieby go jak relikwję po Krakach i Lechach zaszanować należało... Niechby Warszawkę zajęli... nic się jej nie stanie, choć szturmem zdobędą, bo tam znowu grzybów narośnie... a naszych murów nie podniesie nikt... gdy raz padną.
— Co mi kazano rzec, — mówił spokojnie chorąży — to waszmościom, miłym panom a braciom w niedoli, przynoszę, a świadczę się panem Pełką, który też życie, jak ja, stawił, aby tu z tem przyjść, iż to, a nie co innego mówiła królowa jejmość i król sam...
— Gdyby z największemi ofiarami trzymać się było można, największe ofiary nie będą stracone, bo Kraków trzymając się, drugim doda tego ducha, którego wszyscy stracili... i może się od niego począć znowu szczęście odmienne...
Czarniecki popatrzał nań... ale nie odpowiedział nic — rwali się inni.. odezwał Rupniewski:
— Zamku i grobów królewskich poszanować trzeba... godzi się... obowiązek... Jeśli go wezmą szturmem... zburzą wszystko, a wezmą go niezawodnie, głodny żołnierz się nie bije...
— I to zważcie, — dodał Starowolski — że ten głód i nędza, i zwątpienie przywiodły do ślepej rozpaczy, do bezładu i bezprawia, a gorszy to stokroć nieprzyjaciel od Gustawa, wścieklizna zaraźliwa, co porządek obala, nie szanuje nic i zwierzętami nas czyni... i burzy... aby, gdy ino ginie, nic nie zostało...
— Nocą ani dniem niema bezpieczeństwa, — mówił Płaza — hultaje ulicami się włóczą, nikt życia, nikt mienia niepewien... zaprawdę czas jedno z dwojga, albo ginąć, lub coś począć.
Wstał po tych słowach kasztelan i zbliżył się do Bochwicza i Pełki.
— Jakież nadzieje? co za wiadomości przynosicie?...
Bochwicz się wyrwał. — Nadzieję mamy na cesarzu, na królu duńskim, na Ordzie, ba! i na Kozakach, którzy rozum mieć powinni, naostatek na wojsku naszem własnem, do którego posłała królowa, aby się upamiętało...
— Wszystko to na miesiące liczyć trzeba, — westchnął Czarniecki — a tu jutro nam zabraknie chleba, soli i prochu...
Pełka ustąpił nieco... Przybliżył się doń, klepiąc go po ramieniu Czarniecki.
— Rad jestem, że mi wróciłeś cało...
— Mało wszakże brakło, — odparł Pełka — bym cale nie powrócił, bo mnie dziś z rana Szwedzi chwycili, i winienem komputowym tylko... żem się wyrwał od stryczka i taczek...
— Bogu niech będą dzięki! — westchnął kasztelan...
— Mnie się też szczęściło, — rzekł Bochwicz — bom się dziś też, po szwedzkich chodząc rękach, aż do Wittemberga dostał, a ten mnie snadź dlatego nie zjadł, żem chudy, i uczepiwszy się parlamentarzów, wszedłem do miasta... jakbym do tego wszelkie miał prawo... Szwedzi nas już tak lekceważą, że się i niebardzo pilnują.
Narady toczyły się dalej, a że do nich pomocą żadną być nie mógł Pełka, zabierał się odchodzić, któremu Bochwicz, jako dobry towarzysz, zaszedł drogę, wpraszając się w gościnę.
Razem tedy szukać Rożańskiego poczęli, którego napytać nigdzie nie mogli. Żydek się dopiero dowiedział, iż od trzech dni ranny, doma siedzieć musiał. Szli więc na Florjańską ulicę...
Wacek na tapczanie z przewiązaną ręką kawęczał, otrzymawszy postrzał od Szweda, a że mu tęskno było snadź samemu, litościwą znalazł duszyczkę, która go opatrywała... Tu, zaledwie się goście w progu ukazali, co najprędzej uszła, wstydząc się pewnie swojego miłosierdzia nad żołnierzem... Zerwał się Rożański witać towarzysza, gdy razem z nim Bochwicz się ukazał.
Stary żołnierz i dworak umiał wszędzie być niezawodnym... a prędko się bardzo poznawał i spowiadał...
Pożartowawszy nieco z Wacka, iż się cyrulikowi takiemu dał opatrywać, który go na niebezpieczniejszą ranę serdeczną mógł narazić, wziął się Bochwicz do ręki, bo był na rany expers i miał rozliczne sposoby na nie... Posłano potem po wino, bo tego jeszcze w Krakowie poddostatkiem było, aby się nieco pokrzepić... a Bochwicz i o przekąskę się przymówił, o którą trudniej było... Chleba tylko, czosnku, cebuli i warzyw dostać było można.
Biesiadowali więc z postem, ale jak na te czasy bardzo stosownie — a gdy nadeszła noc, pokładli się pokotem na spoczynek. A choć nieopodal od murów mogli zasnąć, bo strzelania już nie było... Miasto się sposobiło do przyjęcia Szwedów. Mieli już ustaloną tak sławę, że kto żyw po piwnicach, lochach, ogrodach zakopywał droższe sprzęty, inni je wmurowywali w ściany, lub do zakrystyj i skarbców kościelnych oddawali, sądząc, że te będą poszanowane.
Nazajutrz przybył do miasta Schlipenbach młody, którego król w zastaw przysyłał, chcąc się z panem Czarnieckim rozmówić sam, a kasztelan kijowski nie biorąc zastawu, na słowo królewskie pojechał. Miarkowali tedy wszyscy, że nieodmiennie do poddania się przyjść miało... Jakoż traktaty podpisane były, choć o tem nie głoszono po mieście. I ci, co wczoraj jeszcze domagali się poddania i pokoju... teraz omal nad niem nie płakali, bo dopiero się spostrzegli i rozsłuchali, że zamiast obiecywanej spokojności, inną tylko troskę i nie większe sobie kupią bezpieczeństwo...
Rożański z Pełką, obaj młodzi, rozpaczali niemal. Bochwicz był dobrej myśli, a wesołość go nie opuszczała.
— Wierzę też — dodał — panu Czarnieckiemu, który nie mówi nic, nie obiecuje wiele, lecz uczyni coś, bo wyjdzie cały, a to jedyny u nas człek, który ma przy rękach głowę, a przy głowie ręce...
Dnia tego poszedł Pełka do kasztelana i znalazł go samego stojącego w oknie, a zdającego się rozmyślać.
— Dziecko moje, — rzekł smutnie, spostrzegłszy go — zapakujcie węzełki, a bądźcie gotowi... wyjdziemy cało i pod rozwitemi chorągwiami z Krakowa... Wyjdziemy ze czcią i niezwyciężeni, ale zmożeni siłą i głodem... Czyni się to dla Rzeczypospolitej, a Bóg mi świadek...
Tu wskazał mu krzyż wiszący na ścianie: — Niech on sądzi, żem nie o sobie myślał i nie siebie ratował, uchodząc stąd... Aliści usłyszycie, powiedzą wam... i będą ludzie powtarzali: żem przekupiony, zyskany, żem zdrajca i niecnota... A niech to będzie na większą chwałę Tego, który cierpiał urąganie na krzyżu...
— Wiem, co mnie czeka, — kończył, wzdychając... — ani się bronić będę, ani rzeknę słowa... Bóg osądzi, gdy krzykacze ostygną, gdy pasje ochłodną, gdy ból przeminie...
Zakręcił wąsa... rana w twarzy zaczerwieniła mu się, jakby krew znowu wytrysnąć z niej miała...
Wyszedł Pełka milczący...
W ulicach stali ludzie kupkami, słychać było rozmowy głośne...
— Było poco nas głodem morzyć — mówił żołnierz do mieszczanina — a skąpić jadła, aby Szwedom chleba zostawić...
— Szeregowi i hołota, a lud ucierpieli najwięcej, — dodał drugi — im ze wszystkiego korzyść. Wyjdzie pan Czarniecki możniejszym, niż był, nabrawszy po kościołach dosyć sreber, a które sobie na pieniądze przebić kazał... a biedota poginie...
— I Gustaw mu jeszcze zapłaci...
— Albo to nie do jego sakiew poszło, co żołnierze porabowali?...
Wzdrygnął się Pełka, słuchając... a szedł prędzej, aby więcej mu do uszu nie doszło, i przekonał się, że miał słuszność Czarniecki, który te sądy przewidział, bo ludzi znał...
Już tego dnia rozpowiadano, że Szwedzi na zamek szli oglądać dla króla mieszkanie, a naprzód się do skarbca dobierali, w którym pustki i papiery tylko a zardzewiałe żelastwo stare znaleźli, bo resztę był Lubomirski uwiózł i ocalił...
Drugiego dnia rano wojsku się wcześnie zgromadzić kazano... ludu ciżba na ulice milcząco wypłynęła... Dwie bramy już zajmowali Szwedzi. W rynku się uszykował Wolff z gwardją królewską... z rozwiniętemi chorągwiami, z muzyką i bębnami... i Gąsiewski, i Wąsowicz... i Czarniecki wyjechał na arabskim koniu, nie jako zwyciężony a kryjący się wódz, który się sroma tego, co czyni, ale niemal jako zwycięzca. Tu go przed ratuszem rada i mieszczanie żegnali smutni... acz sami chcieli i domagali się, aby ich Szwedom oddał...
Ruszyło się tedy wszystko, co było wojska w wielkiej paradzie i poprzybierane jak na uroczystość jaką... Szedł Wolff przodem z chorągwią, z muzyką, żołnierze flinty i spisy na ramionach niosąc... którym w bramach się Szwedzi kłaniali i uśmiechali, i na słowach z obu stron nie zbywało... Dalej postępował Gąsiewski z hajdukami sandomirskimi, ze strzelbami w borsuczych pokrowcach, i trzynaście chorągwi dragonji konnej z Wąsowiczem i Tetwenem, żołnierzem starym i doświadczonym, którego Czarniecki nie dałby za innych trzydzieści, wreszcie przeszło pół tysiąca huzarów, a za nimi kasztelan sam, na koniu pod rzędem sutym, dywdykiem złocistym, w delji ponsowej z futrem...
Przeprowadzono go oczyma... aż im za bramami zniknął...
Tak dostało się panu Medardowi Pełce być świadkiem najsmutniejszego upadku dawnej stolicy i jakby ostatniej zaguby... Rozmyślali więc z Rożańskim obaj, co z sobą poczynać, bo im się w wojsku na kilka miesięcy bezczynności skazanym pozostać nie chciało, a że wszystko było w ręku Gustawa, przewidywać zdawało się łatwo, iż i rycerstwo się pod jego rozkazy, w jego służbę dostanie.
Chciał Pełka do Gołczwi powracać, zwłaszcza, że od matki i siostry nie miał wiadomości, a pod te czasy zawichrzone wszelkiego nieszczęścia obawiać się było można. Postanowili tedy obaj do domów jechać za pozwoleniem kasztelana. Tego jednak dnia dostąpić doń nie było można, bo go król Gustaw, ujmując sobie, wziął do siebie i gościł. Dopiero, gdy Szwedzi zamek zajęli, gdzie zwycięzca hołd od wszystkich przyjmował, Czarniecki do wojska powrócił, które ku Siewierzowi ciągnąć i tam na słowie dwa miesiące stać miało...
Wiedzieli o tem wszyscy i szlachty się siła do domu zbierała... Poszli tedy z innymi Pełka i Rożański do kwatery Czarnieckiego, gdzie jak zawsze łatwo ich przypuszczono.
Postrzegłszy Pełkę, kasztelan się odezwał:
— Już mi się waszmość tylko nie wypraszaj, bo nie puszczę...
— Właśnie z tem przyszedłem... bo matka stara w domu, a w Lubelskiem też niebardzo po dworach bezpiecznie, choćbym dobiegł nogi jej ucałować... Cóż przez dwa miesiące w Siewierzu robić będziemy?
— A któż waszmości zaręczył za dwa miesiące? — spytał kasztelan.
— Tak mówią powszechnie — rzekł Pełka.
— I tak stoi na papierze, przecież nie wszystko, co się pisze, przyszłość jako oblig wypłaca...
— Zobaczymy, co będzie — Deus providebit.
— Jedźcie waszmość zresztą, — dodał kasztelan po namyśle — wziąwszy paszporta pod pieczęcią z kancelarji, aby was po drogach nie nagabywano, ale bawcie niedługo, bo godów i tak nie doczekalibyście doma, a kto wie, co wypaść może... i gdzie ręce będą potrzebne. Nie zawsze jedna bywa pogoda...
Tak pożegnawszy Czarnieckiego, który im jeszcze naukę dał na drogę, wybrali się obaj, jeden do Gołczwi, drugi do rodzica do Trąbek, majętność, którą mieli około Ogrodzieńca, gdzie pono jeszcze Szwedów dotąd nie było. A gdy przyszło się rozstawać i żegnać — Rożański zaklął przyjaciela na drużbę, jaką sobie przyrzekli, aby drogę obrócił przez Trąbki i u niego wypoczął, chociażby przyszło nałożyć.
Obaj z Rożańskim byli tej myśli, że jeżeliby się Szwed, jak naówczas się zdawało, utrzymał w Rzeczypospolitej, nierychło powracać do rycerskiego rzemiosła, dopókiby sprawy się nie wyklarowały i nie uspokoiły umysły. Była bowiem zawierucha niemała.
Ruszyli byli w drogę po młodemu dwaj przyjaciele, dosyć dobrej myśli a nadziei będąc, że się wszystko przemieni, że szwedzkie szczęście się przesilić musi i lepsze czasy powrócą. Ma to do siebie młodość, iż w największem utrapieniu nie rozpacza, a ze smutkiem długo żyć nie umie. Obaj więc, wzajem dodając sobie serca, puścili się w drogę, jakoś nad wieczorem. Rożański, znający okolicę lepiej daleko od Pełki, wziął na siebie popasy i noclegi wybierać i gospody obmyślać. Na pierwszy nocleg przypadała im Malinowa, wieś imcipanów Zagórskich, ludzi możnych, dwóch braci nieżonatych, przy których trzy siostry ich mieszkały...
W jednej bodaj z nich bałamut Rożański, który co miesiąc do kogo innego wzdychał — miał się kochać, i to go tu może ciągnęło. Pełka zaś, że u podczaszyny o tych Zagórskich słyszał, bo byli jej powinowatymi, ciekawy był też domu, a może, jak to młodemu nie nowina, wesołych panien także. Zachwalał mu je Wacek, że drugich takich raźnych dziewcząt w całej Polsce niema. Dobrze zmierzchało, gdy do Malinowej się zbliżyli. Dwór był staroświecki, ogromny, snadź zamożny i zaopatrzony dobrze... i w służbę obfitujący, bo się jej kręciło w podwórzu siła... Lecz jakże niemile rażony został Pełka, w chwili, gdy już z konia zsiadał i cofać się nie mógł, postrzegając ludzi i powozy podczaszyny.
Tuż na spotkanie ich wyszli byli obaj Zagórscy, a rzucili się na Wacka z wielkiemi oświadczeniami przyjaźni, Pełka więc dziwaczyć nie mógł i od baby uciekać... choć przewidywał, że spotkanie to z kobietą, która mu zemstę przysięgła, wcale miłem być się nie obiecywało.
∗ ∗
∗ |
Dwaj bracia Zagórscy i trzy siostry Zagórskie mieszkały w Malinowej.
Starszy z dwóch, pan Filip, dzieckiem jeszcze okaleczał na nogę i to go domatorem uczyniło — młodszy, że uczonego księdza nauczycielem miał i zawczasu z Horacym się i Wirgilim zapoznał, pokochał książki, a choć czasem konia dosiadał, rycerskiego ducha miał tylko w pieśniach i epigramatach.
Trzy siostry: Anna, Róża i Julka, młodsze były znacznie od panów braci; słynęły szeroko z wdzięków i zacności, nie było w okolicy żadnych, coby się z niemi mierzyć mogły... Oprócz tego, o czem świat cały od braci dokumentalnie wiedział, miały po dwadzieścia tysięcy złotych posagu gotówką, co naówczas nie było do pogardzenia, i po pięć w wyprawie.
Mimo to, żadna z nich dotąd męża nie znalazła. Czemu się to działo, odgadnąć trudno. Kochały się między sobą serdecznie, a że im w domu, w którym gospodarowały, bardzo było dobrze, — nie śpieszyła żadna z nich innego sobie szukać...
Dom panów Zagórskich gościnny był i wesoły, skrzypki tam dawniej częściej się zwijały, niż gdzie indziej — ludzie byli dostatni, rządni, przyjacielscy, i żyli ze wszystkimi dobrze — kochano ich powszechnie, złego słowa nikt o nich nie posłyszał. Spojrzeć na nich dość było, żeby się dusza rozchmurzyła. Począwszy od biednego Filipa, wszyscy byli pięknego oblicza, rysów twarzy podobnych do siebie, różnego tylko wyrazu. Na licu kaleki, jak na przekorę, jaśniał duch rycerski przodków; na czole Wawrzyńca widać było spokój zatopionego w sobie poety.
Anna była trzpiotem wesołym; Róża poważniejszą i zamyśloną a pobożną; Julka łagodną, nieśmiałą, rumieniącą się co chwila. Choć różne napozór charakterami, miały rodzinne podobieństwo do siebie i jednakie poczciwe serca. Młodzi panicze lgnęli często zkolei: do jednej, do drugiej, do trzeciej, a dziewczęta się z nich śmiały, bo między niemi zazdrości nigdy nie było... Różnicę wieku panien mało kto dostrzegł, bo najstarsza miała rok dwudziesty trzeci, a najmłodsza dwudziesty.
Rożańskiemu najwięcej do serca przypadała nieśmiała Julka, gdy — przypadkowo nie był gdzie indziej zajęty. Teraz też już mu owa miłosierna mieszczka krakowska miała czas z serca się wyśliznąć, i zbliżając się do Malinowej, czuł wracające dawne afekta dla Julji Zagórskiej.
Obiecywali sobie z Pełką spędzić wieczór bardzo przyjemnie, gdy widok ludzi pani podczaszyny Pełkę niezmiernie zmieszał, tak iż, gdyby nie obawa zakłopotania przyjaciela i siebie — byłby może od progu zawrócił.
Zagórscy, wyszedłszy do sieni, witali już Rożańskiego, który im Pełkę przedstawiał.
— Mojego dobrego druha i towarzysza, Medarda Pełkę, łasce panów braci polecam... Jedliśmy z nim razem spleśniały razowy chleb i stęchła cebulę w Krakowie, biliśmy się i biedowaliśmy razem... a niema przyjaźni, jak żołnierska.
Mógł to dostrzec nawet Rożański, że na imię Pełki pochmurzyły się coś twarze Zagórskich — spojrzeli po sobie ukradkiem i, jakby niepewni byli, co za jednego Pełkę mieli przed sobą, Filip zapytał:
— Czy nie z Lubelskiego?
— Z Gołczwi, — odezwał się Pełka, nie chcąc ani na chwilę w błąd wprowadzać nikogo — mieszkałem o granicę od pani podczaszyny Pociejowej, której tu dwór poznaję...
— A tak! — odezwał się Wawrzyniec — pani podczaszyna blisko jest z nami skoligacona...
Obaj bracia podali ręce Medardowi, zapraszając go do środka, lecz widocznie pomieszani. Wszczęły się zwykłe ceremonje w progu, kto przodem pójdzie. Medard wąsa kręcił, czmychając, nie chciało mu się spotykać z babą, której widoku znieść nie mógł i z którą rzadko kwadrans bez zaczepki mógł wytrzymać i bez przymówisk wzajemnych.
— Czy to będzie właściwie, czy nie, — odezwał się — rozsądźcie waszmość panowie; lecz choć po raz pierwszy mam szczęście konwersować z nimi, szczerym być chcę po żołniersku.
To mówiąc, zatrzymał się nieco w progu.
— U pani podczaszyny — mówił dalej — nie jestem w wielkich łaskach; lękam się mojem przybyciem zatruć państwu miłe obcowanie. Nie weźmiecie mi ichmość za złe, gdy, za gościnę podziękowawszy, dalej na nocleg ruszę... Z panem Wacławem jutro lub pojutrze na drodze się zjedziemy.
Zagórscy stanęli jak osłupiali, patrząc po sobie, Pełka już się do odwrotu gotował.
— Ani się obawiać spotkania nie mam powodu, ani na sumieniu cokolwiek bądź czuję, — dodał — ale pocóż mam miłym gospodarzom kwas wnosić do domu...
Wacek zmilczał zafrasowany, sam nie wiedząc, co pocznie.
— Miły panie, — ozwał się Filip, kręcąc sowitego wąsa — słusznieby nam to mogli ludzie wyrzucać, jako wielką winę, gdybyśmy wam dla tak błahej przyczyny od naszego proga odejść dali. Na żaden sposób nie może to być, żebyście nam krzywdę uczynili. Nie pierwszyzna to, że na neutralnem terytorjum znajdą się cokolwiek z sobą powaśnione osoby; przecież z obu stron mitygować się umieją i nic stąd nieprzyjemnego nie wyniknie. Często się jeszcze z sobą przejednać potrafią. Spodziewam się, że i tym razem niegorzej będzie.
— Miły panie a bracie, — dodał Wawrzyniec — istotnąbyście domowi wyrządzili krzywdę, odchodząc od proga.
To mówiąc, we drzwi otwarte uprzejmie zapraszali. Medard pchnął Wacka przodem, a sam też, nie certując się dłużej, wszedł za nim.
W izbie gościnnej siedziały już kołem wszystkie trzy panny, otaczając podczaszynę, która w najlepszym humorze, na siedzeniu rozparta, śmiała się, coś rozpowiadając, do rozpuku...
Wtem ujrzawszy wchodzącego Pełkę, a nie mogąc się pohamować, rzuciła się aż na siedzeniu i pobladła, prostując się sztywnie i przybierając minę poważną.
Panowie Zagórscy, wedle obyczaju, siostrom i podczaszynie gościa przedstawili. Jejmość spojrzała na Pełkę gniewnie i bryznęła z przekąsem:
— O! tego jegomość pana przedstawić mi nie potrzebujecie, bo my się zdawna i dobrze znamy...
Pełka już miał coś odpowiedzieć, ale powstrzymał się, skłonił tylko i na bok ustąpił. Oczy wszystkich trzech panien ciekawie się na niego zwróciły, ale że był chłopak jak malowany, a słysząc przytyk, jeszcze się gdyby jabłko zarumienił, nie uczynił na nich przez to złego wrażenia. Ciekawość tylko zaostrzyła się.
Zagórscy, jako ludzie doświadczeni, wnet rozmowę skierowali na sprawy publiczne, żeby prywatnych nie dopuścić. Wszczęła się rozmowa o oblężeniu Krakowa, o królu, o dworze i o panu Czarnieckim...
Pełka, który niedawno widział podczaszynę na zamku w Głogowie w najlepszych na oko stosunkach z królową i królem, boć królestwo ichmość córce jej wesele sprawiali — zdziwił się niepomału, słysząc ją tu z przekąsem odzywającą się o obojgu. Zmilczał wszakże.
Zagórscy nie dopomagali wcale, a Rożański nawet za króla się ujął.
Miała go już za pognębionego bezpowrotnie podczaszyna. Wacek się odezwał:
— Jeszczeć to przecież nie koniec wojny, a choć się królowi ichmości nie wiodło zrazu, nie całkiem w tem jego wina. Może się też fortuna poprawić.
— Wątpię — przerwała piękna pani — Gustaw mu zagarnął wszystko... Trudno przeciw wodzie płynąć; kto ma rozum, ten z nimi trzymać musi.
— A kto ma serce, pani podczaszyno, — dodał Wacek — ten do ostatka zostanie wiernym swojemu królowi, w złej czy dobrej doli.
Ruszyła na to ramionami podczaszyna.
— Wolno każdemu iść, kędy chce, — rzekła — a no, im dłużej tak ludzie pięknie będą prawili, tem się niewinna krew nasza dłużej lać nie przestanie.
Zagórscy zmilczeli jeszcze, panny oczy pospuszczały, Pełka już dłużej utrzymać się nie mógł.
— W ustach pana wojewody, zięcia pani podczaszyny, — ozwał się spokojnie — nie dziwiły mnie te zdania... lecz od pani, dla której oboje królestwo szczególne okazywali względy...
— Kraj mi jest milszy od króla, — przerwała, rumieniąc się podczaszyna — a kraju Jan Kazimierz nie zbawi, modląc się i płacząc... Co prawda, to nie grzech...
Milczenie, jak mak siał, nastało przez dość długą chwilę.
— A ichmość — spytała podczaszyna, spoglądając na zafrasowanych Zagórskich — z kim trzymacie?
Bracia oczyma się porozumieli z sobą tylko i Wawrzyniec, choć młodszy — łatwiejszą mający wymowę — rzekł zwolna, mierząc słowa:
— Dzięki Bogu, wotów naszych dawać nie jesteśmy zmuszeni. Takie sprawy discursive i interlocutorie, nie mogą się rozstrzygnąć... więc lepiejby je na czas inny zostawić.
Podczaszyna, której to w niesmak poszło, usta skrzywiła... panny, które były oczy popodnosiły, znowu je spuścić musiały.
— Nie taję tego, — mówiła piękna wdówka — że mój zięć, pan wojewoda, jak dawniej, tak i teraz więcej się ku Gustawowi nakłania... bo ma rozum! tak, ma rozum... Poszło też za nim województwo sieradzkie całe... Inne kraje koronne i Litwa hołdują również nowemu panu... Niema już wyboru, albo jak król iść na wygnanie, lub się submitować...
— Albo się do ostatka bić — dodał Medard zcicha...
Panny dosłyszały tych wyrazów i oczyma jakby mu dziękować za nie chciały; podczaszyna udała, iż one jej nie doszły.
Zagórscy siedzieli strapieni, jak podróżny, który z końmi i wozem na złą drogę się puścił i nie wie, którędy z niej zawrócić, by się na gładszą dostać.
— My domatorowie, — odezwał się Wawrzyniec wreszcie — dzięki Bogu, możemy stać na boku i czekać, jak Opatrzność rozstrzygnie — a Wacek dodał:
— Wracamy z Krakowa, któregośmy bronili do ostatka; nie powinna się pani podczaszyna dziwić, iż sprawę, za którą cierpieliśmy, kochamy... bośmy stolicę dla króla ichmości chcieli zachować...
— A przecież ją wam Gustaw wziął, mimo tego sławnego bohatera Czarnieckiego.
Medard, jak struna, wstał.
— Jeżeliby co przeciwko niemu a królowi panu mówionem być miało, — rzekł stanowczo — pozwolicie mi panowie, iż nie chcąc ani się kłócić, ani słuchać, co boli, lepiej pójdę.
Zarumieniła się i na głos śmiać poczęła podczaszyna; ale Zagórscy bracia i siostry spoważnieli wszyscy, mogła poznać, iż nieradzi byli sprzeczce.
— Toć lepiej ja, panny wam zabrawszy, wyjdę, — rzekła, — bo i tak spocząć mi potrzeba...
To mówiąc, pochwyciła ze stołu perfumowane rękawiczki i chciała odchodzić, a bracia przyskoczyli do niej z obu stron, zatrzymując, i Wawrzyniec począł żywo:
— Jeśli mamy cokolwiek łaski, niechże pani nas nie osieroca, a pan Pełka też zostanie; dosyć będzie zmienić rozmowę, o co nietrudno nikomu... Dla domu naszego uczynić to zechcecie...
Podczaszyna usiadła... Pełka trochę tylko z oczu zszedł... Panny nie śmiały słówka rzec, znowu tedy milczenie nastało. Na czołach pana Filipa i Wawrzyńca widać było występujący pot kroplisty, tak się obaj męczyli.
Niedługo to potrwało, bo tuż oznajmiono wieczerzę, i pan Filip podał rękę podczaszynie, Medard Annie, a Wacek, zmuszony po starszeństwie wziąć Różę, westchnął tylko.
Szli tedy do jadalni tuż obok — gdy... pędem wielkim wpadł zdyszany wyrostek... Z oczu jego widać było, że niedarmo tak śpieszył, cały przelękły i poruszony... Zatrzymali się wszyscy...
— Co ci takiego? — spytał Filip.
— Proszę panicza... — łykając wyrazy, zawołał chłopak — proszę pana... od gościńca na koniu co tchu nadbiegł Antek i powiada, że oddział obcego żołnierza... Niemcy czy Szwedy... prosto ciągną do dworu...
Pobledli Zagórscy, nie wiedząc, co czynić. Pełka z Wackiem zmierzyli się oczyma, a podczaszyna, śmiejąc się, wyrwała:
— Przecież nie dzikie zwierzęta! cóż się tedy nam stanie od nich? Trochę owsa wyjedzą... i piwnicę opróżnią...
— Nie byłoby to jeszcze tak wielkie nieszczęście, — rzekł Filip — lecz znamy się już z nimi, że się lada czem nie ukontentują. Wprawdzieśmy na ewenement wszelki co droższego sprzątnęli... zawsze jednak...
— Cóż czynić? — zapytał Wawrzyniec.
— Przecież uciekać nie macie powodu? — rzekła podczaszyna... i szydersko popatrzała na Medarda...
— Ja też mógłbym dostać kroku — rzekł Wacek, nie dopuszczając do słowa Pełkę, bo my obaj z panem Medardem jesteśmy w szwedzkie pasy opatrzeni... a no... Kto wie? co lepiej?
— Ale to ludzie są przecież nie tak dzicy, jak nasza szlachta, — rzekła podczaszyna szydersko — wszyscy dobrych familij i galanci...
Panny stały blade... Zagórscy szeptali coś do siebie, wyrostka posłano. Wieczerza już na stole, wstrzymaną została.
— Jak ono jest, to jest, — cicho się odezwał Filip — wolałbym się bez tych gości obejść w domu.
Naprzekór wszystkim chmurnym twarzom jedna pani Pociejowa zupełnie była spokojną, a nawet wesołą...
Chwila długiego oczekiwania użytą została przez gospodarzy do przychowania co kosztowniejszych sprzętów. Dawano rozkazy i rozsyłano na wszystkie strony...
Wyrostek wpadł drugi raz, oznajmując, że konie ze stajni co lepsze uprowadzono tyłami do lasu, bo Szwedzi mieli zwyczaj je zabierać wszystkie... Medard nie śmiał się spytać o swego Sułtana, lecz pewien był, że Gabryk zmiarkuje sam, co ma czynić, bo chłopak był sprytny i przytomny...
Na twarzach wszystkich malowało się niespokojne oczekiwanie. Gorsza to częstokroć chwila, niżeli samo nadchodzące już niebezpieczeństwo, i człowiek rychlej w niem sobie poradzi, niż ścierpi umysłem spokojnym groźbę złego wiszącą mu nad głową. Filip, nie mogąc usiedzieć na miejscu, wstał i wyszedł do ganku, a za nim Medard i Wacek pociągnęli.
Noc była już ciemna, w przestankach wiatr się zrywał i szumiał suchemi drzew gałęźmi... z wioski dolatywało szczekanie psów zajadłe... a od gościńca słychać już było wykrzyki i szczęk broni i głosy różne... Szwedzi, spędziwszy gdzieś przewodników i ludzi z wozami, ciągnęli wprost na dwór... Widać ich nie było jeszcze, ale szumieli zdaleka... Z odgłosu tego można było wnosić tylko, iż garść spora ciągnęła...
Pan Filip stał, wąsa kręcił i cmokał, nie chcąc kląć głośno...
Stali tak na wietrze w ganku milczący, gdy naostatek do bramy się dobijać poczęli Szwedzi. Wrota były z tarcic zbite, kowane, ogromne i z częstokołem dokoła, w biedzie za obronę służyć mogły.
Tu o tem i myśleć nie godziło się — siła złego kupa na jednego, krzyknął pan Filip wartownikowi, aby otwierał... i pluskać zaczęły konie w kałuży, która stała u wrót, a tuż trzech w pędzie dobiegło do ganku z hałasem wielkim, jakby nastraszyć chcieli. Wyniesiono światło... postrzegli przybysze, że tam też kilku czekało spokojnie na ich przyjęcie... Aż jeden, z konia zsiadając, po niemiecku począł kląć i dopytywać, coby był za dwór itp.
Medard, umiejący szwargotać, wystąpił za tłumacza bardzo śmiało i rezolutnie.
— Gospodarz waćpan jesteś? — spytał, wchodząc w ganek, starszy mężczyzna, czarny, obrosły, barczysty, brzuchaty, nieprzyjemnej twarzy i oczu kolących.
— Jestem tu gościem, — rzekł Pełka — jadę za pasem szwedzkim z drugim towarzyszem od Krakowa do domu; a oto — wskazał Filipa — gospodarz...
Szwed głową kiwnął, wąsa kręcąc i, jak stał, nie zrzucając płaszcza, toczył się już do środka w zabłoconych butach, a za nim dwaj jego towarzysze, draby do niego podobne, chmurne, złe i drogą pomęczone...
W pół sieni zwrócił się starszy do Medarda.
— Powiedzcie im, żeby mi było wszystko, co trzeba, a nie, to dwór z dymem puścimy... Jest nas kilkadziesiąt koni... owsa, siana, mięsa, piwa... dla ludzi chleba. Zresztą nasi o to prosić nie będą.
Rozśmiał się i w kapeluszu wkroczył do izby gościnnej. Z progu już najrzał kobiety, co go bynajmniej nie zmieszało; zdjął tylko powoli kapelusz obmokły i razem z płaszczem rzucił go na ławę przy drzwiach. Drudzy się też rozdziewać zaczęli za jego przykładem i otrząsać, poglądając zukosa na kobiety... tulące się do kąta. Coś szwargotali między sobą... Podczaszyna, mniej od innych bojaźliwa, a po niemiecku doskonale mówiąca, nie mogąc wytrzymać dłużej, odezwała się głośno:
— Zmęczeni być panowie musicie podróżą, kiedy nawet należnych kobietom względów nie zachowujecie. Czego innego mogliśmy się spodziewać po rycerstwie zwycięskiego protektora Rzeczypospolitej...
Pierwszy z oficerów, który był wygodnie nogi wyciągnął, posłyszawszy ten głos niewieści, zdumiony nim, zdawał się zrazu uszom nie wierzyć; brwi namarszczył, zwolna się począł dźwigać, jakby lepiej chciał przysłuchać się i ziewnął.
— Nie mamy czasu z kobietami się wdawać w komplementa — rzekł zimno. — Jeżeliś jejmość gospodynią, myśl o jedzeniu, bo nie, to my go sami poszukamy...
To rzekłszy, rozwalił się znowu w krześle i, śmiejąc się, począł ze swymi po szwedzku szwargotać. Podczaszynie wcale się to nie podobało. Wstała z krzesła i podeszła kroków kilka...
— Przecież się waszmoście przyjaciółmi naszymi zowiecie, a obchodzicie się z nami wcale nie tak, jakbyście powinni...
— Dajże jejmość pokój komenderowaniu, — obojętnie ozwał się starszy — to nasza rzecz, co my czynimy... Jeść! każcie dawać jeść i pić!
Stuknął ostrogą o podłogę zniecierpliwiony.
— Tym sposobem sobie i królowi przyjaciół nie zrobicie! — rzekła podczaszyna.
— A nam po licha przyjaźń wasza! — gniewnie odparł Szwed — ani o nią was prosimy, ani dbamy...
Począł się śmiać znowu. Podczaszyna, zarumieniona, zmieszana, ustąpiła wreszcie. Kobiety porozumiały się, że do stołu nie pójdą... Medarda prosił Filip, aby ich do jadalni prowadził. Niebardzo było Pełce miło z gburami mieć do czynienia... ale musiał, dla prędszego pozbycia się ich, oznajmić, że wieczerza na stole.
Porwali się tedy, nie patrząc na nikogo, nie pytając o nic, i wszyscy razem po nieprzyjacielsku wtargnęli do izby... Podobała się im snać, cieplej w niej bowiem było i ogień miała na kominie, chwycili więc płaszcze i kapelusze, i poczęli rozgaszczać się, ani patrząc na gospodarzy.
Sami sobie miejsca zająwszy, kazali wołać ludzi, aby im ciężkie buty pościągali i, nie czekając aż ich kto poczęstuje, do stołu zasiedli... Izba wkrótce stała się kordegardą, bo do niej troki od koni poznoszono, i broń, i węzełki, i siodła nawet...
Zagórscy patrzeli na siebie, ale cóż mieli poczynać? W dziedzińcu sądny dzień, bo się całe pięćdziesiąt rajtarji tu zwaliło, i już z drzazgami zapalonemi chodzili jak w domu, rozpatrując się w koniach, odbijając sąsieki, smagając ludzi, a domagając się, czego chcieli.
Ponieważ im było działko gdzieś ugrzęzło i kilka koni w drodze stracili, zakrzątnęli się zaraz co najlepszych sobie szukać, i już cug pani podczaszyny opanowali... Próżno ludzie bronić go chcieli, cięto jednego znacznie, drugi obuszkiem dostał, reszta się już nie zastawiała... pobiegli pani dać znać.
Zerwała się podczaszyna w gniewie ogromnym i wbiegła do jadalni, gdzie się jej wcale nie spodziewano, bo Szwedzi, pół leżąc, pół siedząc, wczasowali sobie około mis i dzbanów.
— Mości panie, — zawołała do starszego — jestem matką żony pana wojewody sieradzkiego, który z królem Gustawem trzyma. Wasi ludzie mi konie chcą zabierać... jak to być może! gwałt taki!
— Jeżeli waćpani zięć trzyma z królem, — odezwał się chłodno starszy — nie powinniście wojskom naszym swoich koni skąpić... a będziecie się skarżyli, król jmość mnie usprawiedliwi... bo mi działo ugrzęzło... a wojna się komplementami nie prowadzi...
Popatrzał się na podczaszynę, wąsa pokręcił, uśmiechnął się...
— Ot, — rzekł, wyciągając ku niej nalany kubek — lepiejbyś jejmość na kolanach u mnie usiadła i wypiła ze mną za zdrowie Karola Gustawa!
Nie odpowiadając na tę impertynencję, jejmość cała zaperzona wybiegła...
Zagórscy milcząco ulegali rozkazom, nie było co począć, nie godziło się draźnić zdziczałych wojną ludzi.
Dokoła domu postawiono straże... w dziedzińcu zapalono ognie, zajęto folwark i budynki. Co dom miał, wywleczono, nie prosząc, dla żołnierzy. Tymczasem, co kto zoczył dogodnego, do kieszeni i do trok pakował... We dworze pobitych i rannych ludzi kilku już było... Śpiewami rozlegało się podwórze, bo żołnierstwo się napiło i podpiło...
Po twarzach Zagórskich znać było, że ten najazd oburzał ich i do gniewu pobudzał — nie mieli jednak środka oparcia się. Siedzieli tak, nie śmiejąc się do siebie odezwać... gdy podczaszyna z kartą w ręku wróciła ze swego pokoju, lecąc do Szwedów. Przypomniała sobie, iż ją w list bezpieczeństwa wojewoda potajemnie opatrzył, triumfująca więc niosła go do tego, którego kapitanem zwano.
Szwed, któremu się zdawało, iż natrętnej pozbył się kobiety, zdziwił się, widząc ją wchodzącą z papierem w ręku. Był to blankiet, jakich dowódcy szwedzcy dostarczali swym adherentom; wojewoda włożył weń tylko imię swej świekry...
Papier był pod królewską pieczęcią, a podpisem Wittemberga i kancelarji króla... Jakkolwiek obojętny Szwed, zobaczywszy papier, który wzgardliwie na stół przed nim rzuciła podczaszyna, podniósł się nieco, okiem go ciekawem przebiegł, skłonił głowę i rzekł:
— Więc cóż?
— Widzicie, że mam rozkaz, abyście mnie szanowali — zawołała. — Konie mi zabrano...
— Konie zabrano! ba! — mówił kapitan — waćpani je sama oddać powinnaś. Czy ja dla koni waszych mam utracić działo? To nie może być...
Rozmyślił się wszakże, popatrzywszy na papier znowu.
— Jeśli inne konie dostanę, — rzekł — każę wasze powrócić.
— Nie umiecie waćpanowie rozróżniać przyjaciół od nieprzyjaciół — dodała ciszej... — Bierzcie konie tego młodego ichmości, który z wami po niemiecku mówił... ten z polskim królem trzyma... a ja...
Szwed się rozśmiał...
— I koniem gotów wziąć i człowieka! — odparł.
Skinął tedy, coś szwargocąc do drugiego towarzysza, który wyszedł zaraz i prowadząc z sobą Medarda i Wacka, powrócił. Kapitan bacznie się im przypatrzył naprzód...
— Pokażcie wasze pasy — odezwał się. Medard miał swój na podoręczu i wyciągnął go z za sukni...
Szwed, czytając, głową zaczął chwiać.
— Wyście od Czarnieckiego, — rzekł — wasza droga była do Siewierza iść z wojskiem, a nie po kraju się włóczyć i burzyć drugich przeciw nam... Co wy tu robicie?
Medard, założywszy ręce, prawie mu się tłumaczyć nie chciał... Popatrzyli na się z Wacławem tylko...
— Papier mój mówi za mnie — rzekł wkońcu.
Kapitan podrzucił ręką arkusz i odepchnął go na środek stołu.
— Co mi papier czasu wojny! — zawołał — wyście jawni nieprzyjaciele nasi.
— Nie mylicie się, — odparł Pełka — ani możecie żądać, abyśmy was kochali. Gdybyśmy wam do waszego kraju naszli, nieinaczejbyście nas przyjęli, chyba ołowiem i żelazem...
Szwed coś mruczał. Dwóch żołnierzy na zawołanie zjawiło się w progu.
Medarda i Wacława kazano zamknąć w bezpiecznem miejscu... Kapitan im objawił, że ich poprowadzi z sobą. Nie było się co z nim rozpierać.
Podczaszyna z początku rozmowy zaraz wysunęła się ostrożnie...
Zagórscy, którzy nadsłuchiwali z pierwszej izby, zobaczywszy, co się działo, choć nie wiedzieli, z czyjej naprawy — pobledli z gniewu... Nie rozbrojono wszakże obu uwięzionych, lekceważąc sobie ich szable... Tulicha, który miał za pasem skryty Medard, snadź może i nie dojrzeli.
Nie rozdzielano ich, a że Szwedom w domu pilnować było dogodniej, zapakowano obu do zimnej komory, w której był skład jakichś starych sprzętów i sepetów, zamknięto ich na klucz, a że dwór straże dokoła otaczały, niebardzo ich już strzeżono...
Gdy się w ciemności znaleźli dwaj towarzysze, Medard pierwszy z czasu korzystał... Mieli obaj krzesiwa... suchego drzewa było poddostatkiem, znalazła się też prochu garść, aby kłaka dobytego z kąta zapalić. Pełka się czynnie jął do rozświecania komórki, a Wacek ją tymczasem obmacywał, aby dojść, czy gdzie drugich drzwi lub okienka nie było. Znalazł się w istocie otwór, na ogród wychodzący, zasunięty deską od wnętrza, ten jednak był tak mały, iż się weń głowa nawet nie zmieściła.
Tuż pod ścianą Szwed z samopałem chodził, lecz można było przewidzieć chwilę, gdy go sen zmorzy. Mur, choć dosyć gruby, dawał się zwolna nadłamać i wykruszyć... Pełka wziął się, nie tracąc chwili, do roboty, znalazłszy sztabkę żelaza i starą otłuczoną siekierę, którą sobie mógł dopomóc... Hałas w podwórzu i domu nie dozwalał skrobania w ścianie usłyszeć. A że u drzwi zamkniętych żołnierza nie było, nadbiegł pan Filip z radą i pociechą.
— Co waszmość robicie? — zapytał przeze drzwi.
— Mur łamiemy — rzekł Wacek.
— To się na nic nie zdało, — odparł Filip — wyłamcie drzwi w szafie, stojącej przy ścianie, wyrzućcie z niej odzież, wybijcie deski, a znajdziecie gotowe wnijście do izby czeladnej, w której nikogo niema i skąd ujść będzie łatwo...
Wdzięczni za tę wskazówkę, Medard i Wacek wzięli się do szafy, z którą łatwiej nierównie szło, niż z murem. Szafa była stara i przebutwiała... Za nią odemknięte drzwi już czekały... Gospodarze, nie chcąc być posądzonymi o ułatwienie więźniom ucieczki, starali się być na oczach Szwedom ciągle. Nie znaleźli więc nikogo, lecz płaszcze i odzież, jakiej potrzebować mogli do drogi. Wacek, na szczęście, znał nieco lepiej dwór w Malinowej, w której Medard po raz pierwszy się znajdował. W chwili, gdy straż odeszła dalej od okna, wyskoczyli do ogrodu, a choć szelest w krzakach mógł ich był zdradzić, hałas z podwórza dosłyszeć go nie dozwalał. Pierzchnęli więc nie ścigani przez ogrody, uchodząc w pole...
Medard chciałby się był o Gabryka i konia dowiedzieć, lecz wracać do stajen, zajętych przez Szwedów, nie mogli. Za ogrodem stała chata ogrodnika. Ten, rozbudzony hałasem, we drzwiach jej czatował i od niego się dowiedzieli, iż nim jeszcze nadeszli Szwedzi, człowiek z końmi, z opisu do Gabryka podobny, ujechał do pobliskiego lasu, w którym była pasieka.
Dobry kawał drogi dzielił ich od tych zarośli... przebyli go jednak, dzięki ciemności nie ścigani, i dostali się na opisaną im ścieżkę, wiodącą w głąb lasu... Medard i Wacek, śmiejąc się już i radzi, że się z rąk Szwedów wyrwali, mieli nadzieję, że równie szczęśliwie do koni się dostaną. Nie zawiodła ich ta nadzieja...
Gabryk w istocie stał z końmi w pasiece, a miał tę bystrość i rozum, że uratował nietylko pańskiego i własnego konia z trokami, ale najlepszego z siodłowych pana Rożańskiego. Uciecha nie miała granic, gdy konie zobaczyli, a Medard chciał, korzystając z nocy, natychmiast ruszać dalej, gdy Gabryk go zatrzymał.
— A! proszę panicza, — zawołał — o trzy ćwierci mili stoi oddział naszych żołnierzy, daleko silniejszy, niż Szwedy... trzeba na rabusiów zapolować, to ich wszystkich zabierzemy jak w matnię.
— Skądże ty to wiesz?
— Od pasiecznika, który tylko co stamtąd powraca...
Na te słowa wyszedł i on sam, potwierdzając, co Gabryk mówił, iż żołnierz był kwarciany, a oddział luźny, który właśnie na małe kupki polował... Siedli więc na konie z dobrą myślą, śpiesząc do wioski wskazanej, aby jeszcze, póki noc nie upłynie, na Szwedów napaść...
Nie było drogi błędnej, dostali się więc łatwo do wioski, ale tu, oprócz straży przed wsią, niebardzo czujnych, wszystko już spało... Medard i Wacek kazali się prowadzić do porucznika, dowodzącego oddziałem, budząc go wcale niegrzecznie. Wstał też, klnąc ich i Szwedów, bo w nieświadomości o ich sąsiedztwie, miodu się napiwszy, spoczywał szczęśliwie, a ruszać mu się z siana nie chciało. Zasłyszawszy jednak, iż Szwedzi mieli tabor znaczny i łupu dosyć z sobą, że ich była garść niewielka, a bezpiecznie rozłożona, ochota wzięła porucznika też szczęścia spróbować. Zatrąbiono na pobudkę i do koni. Zamieszanie i popłoch powstał chwilowy, upłynęło z godzinę, nim się żołnierz zebrał i na konia siadł, ale przecież ruszono o drugich kurach, i przestrzeń do przebycia nie była znaczna... Pierwszą jej część żwawo przebyto, w miarę zbliżania się do dworu musiano zwolnić kroku i przedsięwziąć ostrożności, aby straże szwedzkie pochwytać i zejść ich nieprzygotowanych.
Szczęśliwie się to udało od strony ogrodu, od której Szwedzi najmniej się spodziewając kogo, wcale jakoś nie pilnowali. Oddział stąd, rozchodząc się zwolna, oskrzydlił dwór i opasał...
Jednego żołnierza tylko, podkradłszy się, Gabryk z drugim ciurą z konia tak zręcznie znieśli, zakneblowawszy, iż ani pisnąwszy, dostał się w ich ręce... Gdy dziedziniec był otoczony, towarzysze, pozsiadawszy z koni, z pistoletami w rękach i szablami dobytemi wkroczyli nań... Żołnierz spał na obozowisku, broń stała złożona, którą naprzód opanowano... Na okrzyk jakiś zaczęli się budzić podpili Szwedzi, lecz i nieprzytomni, i nie mający już czem walczyć... Poczęła się więc walka z jednej strony na pięści, z drugiej na szable i pistolety... Strzały rozlegały się jedne po drugich... Starszyzna, która się wylegała we dworze, wyskoczyła w ganek, nie mając czasu chwycić na się odzieży, odstrzeliwając naoślep i nie pojmując, co się stać mogło. Kapitan wrzeszczał na swoich głosem ochrypłym, gdy Medard przyskoczył doń i przykładając mu pistolet do piersi, zmusił do poddania. Reszta też zmuszona była zdać się na łaskę i niełaskę... a tę już rycerstwo wiązało, choć nie wiedzieć co było z więźniami począć — i porucznik wolałby był z zabitymi niż z żywymi mieć do czynienia.
Wybiegli panowie Zagórscy także na tę wrzawę, zdziwieni nadzwyczaj, że znaleźli Medarda i Rożańskiego wśród oddziału...
Kilkanaście wozów rozmaitego łupu dostało się w ręce zwycięzców i poddostatkiem koni, między któremi i zesekwestrowane pani podczaszyny.
I ona, i panny Zagórskie, drżąc, czekały końca walki w izbie od ogrodu, gdy Medard wciągnął do gościnnej kapitana...
Nieszczęśliwy dowódca, jakkolwiek zwyciężony, niewiele postradał buty i miny... Dość obojętnie padł na krzesło i rzekł, spoglądając na Medarda:
— Miała słuszność ta otyła jejmość, przestrzegając mnie, żeście nieprzyjaciele nasi; należało was zaraz rozstrzelać, szkoda, żem tego nie zrobił... ale po nocy! nigdym nie zwykł...
Medard, usłyszawszy to wyznanie, spojrzał tylko na towarzysza... Podczaszyna, stojąca pode drzwiami, pochwyciła je także...
— Wiemy zatem, — rzekł — komuśmy winni uwięzienie nasze — powinienem się był tego domyślić i spodziewać...
Zaczynało dnieć, gdy się ze Szwedami rycerstwo polskie uprzątnęło. Nieboszczyków przypędzeni ze wsi ludzie z łopatami, wykopawszy dół za stodołami, złożyli odartych zupełnie na wiekuisty spoczynek; z żywymi nierównie trudniej było radzić. Porucznik chciał wybić do nogi, ale i Zagórscy, i Medard, i spokojniejsi towarzysze nie godzili się na to, aby odwetu nie wywoływać, o który i tak nie było trudno. Spędzono ich tymczasowo związanych do szopy, gdzie na słomie wypocząć mogli po śnie tak nagle przerwanym.
Kapitan i jego towarzysze pobrani w niewolę, siedzieli w izbie zupełnie na los swój obojętni. Jeden z nich klął pocichu, dwaj drudzy milczeli dumnie... Łatwo im było dostrzec, że to zwycięstwo niemałego wszystkich nabawiało kłopotu. Wiedzieli oni dobrze, iż kraj cały był w rękach Gustawa, że nie miano ich gdzie odesłać i co zrobić z nimi, a za śmierć łatwa zemsta była.
Porucznik ciągle powtarzał, iż nie widział sposobu, tylko ich wybić jak pszczoły, a z miodem zabranym uchodzić.
— Ciekawym bardzo, jak sobie z nami poradzicie? — odezwał się kapitan do Medarda. — Musicie przecie wiedzieć, że ja tu nie sam szedłem, ale większe oddziały ciągną za mną. Za kilkanaście godzin przyjść mogą. Zabić nas możecie, to los żołnierza, że musi ginąć, gdy nań padnie zła dola! — ale mścicieli znajdziemy... Prowadzić nas z sobą będzie trudno... daj Boże! byście sami uszli z duszami... Cóż więc będzie?
Ani porucznik, ani Medard nie odpowiedzieli mu... Postanowiono poprzywiązywać jeńców do koni i ruszać z nimi do jednego z najbliższych zameczków, których się jeszcze dosyć w okolicy trzymało. Rady innej nie było, tylko ich tam zdać dowódcom...
Ale trzeba się było śpieszyć, i porucznik kazał do wozów zaprzęgać, a rycerstwu swemu, jak skoro spocznie, na koń siadać... aby ujść pogoni, którą jaki zbiegły Szwed mógł naprowadzić. Medard i Wacek musieli iść z oddziałem, a Zagórscy z siostrami pakowali się też do drogi, bo dwór nie był już bezpieczny. Czyniono to z rezygnacją i spokojem, bo los ówczesny szlachcica polskiego zmuszał go bardzo często do podobnych wędrówek i do powrotu na pogorzelisko.
Podczaszyna zbierała się też do podróży, lecz do powozu zabrakło koni. Zabrali je byli Szwedzi, a porucznik, wziąwszy je w spadku po nich, nie myślał wrócić właścicielce. Lament stał się wielki, powołano obu Zagórskich, którzy wstawiali się nadaremnie... Nie było co wprząc do wozów, a uciekać z nimi stawało się koniecznością.
Dzień co chwila robił się jaśniejszy. Z zeznań samych jeńców i obliczenia trupów okazywało się, że kilkunastu żołnierzy uszło... Oddziały szwedzkie kręciły się po okolicy, jeden z nich nadciągnąć mógł co chwila.
Podczaszyna łamała ręce w rozpaczy, pilno jej bowiem było do Horbowa...
Przez drzwi otwarte zobaczyła Medarda, który stał zadumany, ani myśląc się mścić na kobiecie, ani chcąc korzystać z jej położenia, aby ją przebłagać. Było to niepodobieństwem...
Nie wiedząc, co począć, podczaszyna dała znak, aby się zbliżył. Pełka zawahał się trochę, lecz, nie chcąc odmówić kobiecie, choć nienawistnej — przestąpił próg i stanął przed nią.
— Mścisz się na mnie za to, że mi się przed Szwedem wymknęło jakieś słowo, które on sobie nie wiedzieć po jakiemu wytłumaczył... pięknież to tak? — zawołała z gniewem, przystępując do niego. — Słyszałam, jak mnie ten przebrzydły gbur obwinił przed wami... a waćpan...
— Nie spodziewałem się nic innego od pani podczaszyny, — rzekł Medard — wcale mnie to nie zdziwiło...
Ja wiem, — poczęła żywo — rozumiem, waćpan kochałeś się w Jadwisi — waćpanu się zdawało, że ja ją za niego wydać mogę!
— Nietylkom się kochał w pani wojewodzinie, — zawołał Medard — ale kocham się w niej dzisiaj, kochać się będę całe życie, żadna inna kobieta serca mojego nie posiędzie — jestem młody i mogę czekać na szczęście... A że się o nie dobijać będę... to pewna...
Podczaszyna rozśmiała się.
— Wierny z waćpana rycerz, — rzekła — ale mu się w głowie pomieszało! Podczaszanki Pociejówny lada Pełce dostać! to! to! i to było ciężko, a dopieroż wdowy po panu wojewodzie! gdyby nawet owdowiała... Naówczas inny ją los czeka... Mało dla niej będzie Lubomirskiego, mościpanie...
— Ja się też za gorszego od żadnego z Lubomirskich nie mam — rzekł Pełka.
— Cha! cha! na Gołczwi! na jednej Gołczwi siedząc.
Medard się zaczerwienił.
— Więc, gdybym ja miał pieniądze, majętności? — zawołał.
— Cóż myślisz!... miałbyś i Jadwisię pewno, jak Bóg Bogiem. Czemuż nie! czemu nie! naówczas pan Medard z Gołczwi Pełka byłby taki dobry, jak Pan Lubomirski z Wiśnicza i Potocki ze Złotego Potoku...
Spojrzeli sobie w oczy. Medard westchnął i zamyślił się.... założył ręce na piersiach i stanął wryty. To, co mu powiedziała pani podczaszyna, było rzeczą bardzo prostą, bardzo jasną, a jednak dla niego zdawało się objawieniem jakiejś nowej, nieznanej prawdy, z którą oswoić się musiał. Zdawał się niedowierzać temu, co mówiła...
Podczaszyna, widząc skutek swych wyrazów, dodała:
— No — niema o czem rozprawiać. Wyproś mi waćpan moje konie z niewoli... rozumiesz! Tem mnie rozbroisz, a któż wie, może ci kiedy w życiu jeszcze to odwdzięczyć potrafię.
— A czegóż ja od pani żądać lub później oczekiwaćbym mógł? — odparł Pełka. — Jadwigi mi pani nie dasz, a więcej od niej nicbym nie pragnął. Wojewodzina od pani nie zależy.
— Tak, dziś, póki ma męża — lecz myślisz, gdyby owdowiała, żebym ja nad nią dawnej nie miała władzy?
— I o tem wątpię; rzekł obojętnie Medard — a zresztą, kiedy nie mam pieniędzy...
Poczęła się śmiać podczaszyna.
— To się o nie postaraj! — zawołała szydersko — przecież je ludzie robią, a niejeden chudy pachołek, który około siebie chodzić umiał, dorobił się i dostojeństw, i grosza.
Medard zamilkł.
Nadbiegli w tej chwili Zagórscy, oznajmując, że im się udało w ostatku konie u porucznika wyprosić, dając mu inne w zamianę. Wdowa porwała się zaraz zbierać swoje węzełki, chcąc co najrychlej uchodzić, nie spojrzała już nawet na Medarda, nie przemówiła doń słowa, a ten stał zadumany ciągle, powtarzając sobie:
— Trzeba tylko pieniędzy... bardzo wiele pieniędzy...
Z tego zamyślenia zbudził go Wacek, dając mu znać, że czas było na koń siadać. Zagórscy, mimo że się te odwiedziny tak nieszczęśliwie dla nich skończyły, dość dobrej myśli obaj, tak że na wsiadanem częstowali jeszcze gości i sami z siostrami zabierali się już do drogi... Julka, Róża i Anna, śmiejąc się, biegały po dworze... przestrach nocny już był przeszedł, zwycięstwem cieszyli się wszyscy, choć ich ono tak drogo kosztowało.
Medard siadł na koń, ani wiedząc prawie, co się z nim działo; Wacek napróżno usiłował go rozweselić, jechał pogrążony i smutniejszy, niż kiedykolwiek.
— Napatrzałem się już na ciebie — rzekł, gdy wyruszył z dziedzińca — w różnych humorach i położeniach; różną miewałeś fantazję, jak to z nami powszechnie bywa — ale takiegom cię, z pozwoleniem, osowiałego, jak dziś, nie widział jeszcze...
— To prawda — odparł Pełka: — przyznaję się, że też nigdy takim nie byłem — sam się sobie dziwuję, żeby jedno słowo mogło tak człowieka nawylot prześwidrować...
— Cóż za słowo u kata! — rozśmiał się Wacek — coś ci musiała gryżącego powiedzieć chyba podczaszyna...
— Nic zresztą tak osobliwego, — mówił Pełka — boć to rzecz, którą pono wszyscy wiedzą od dzieciństwa i z katechizmem się jej uczą, a jam na nią był ślepy... dopiero mi się dziś oczy otworzyły...
Wacek śmiać się począł coraz mocniej.
— Objawże i mnie to „arcanum“, — zawołał — może i ja z niego skorzystam...
— Bardzo prosta rzecz — mówił Pełka. — Podczaszyna mi objawiła, że gdybym pieniądze miał, miałbym był Jadwisię...
— Nie wiedziałeś o tem! — rzekł Wacek, — „simplex servus Dei!“ a cóż innego w świecie panuje, jeśli nie one... Królów robią i obalają, wojnę prowadzą, zdobywają kraje — kupują pokój, rządzą światem... są one wszystko wszystkiem... bo za nie pono niema rzeczy, którejby nie dostał...
— Musi to tak być — odezwał się Pełka, — kiedy wszyscy na jedno się godzą — a ciężko mi uwierzyć i w głowie się to nie mieści... Więc tylko mi pieniędzy brakło, a mógłbym był mieć Jadwisię...
Śmiał się okrutnie Wacek...
Jechali tak obok siebie — a Medard to się zamyślał, to, wychodząc z zadumy, powtarzał ciągle:
— Gdybym tylko miał pieniądze! gdybym miał pieniądze, jeszczeby dziś może podczaszyna potrafiła ją odebrać wojewodzie, a mnie oddać.
— Toby było trudno, — odparł Wacek — lecz miej trochę cierpliwości, wojewoda pono niedługowieczny, bo nic kruchszego nad takiego gacha... Któż wie...
— Tak... ale muszę mieć wiele pieniędzy! — westchnął Pełka — a skąd je wziąć? Jużci djabłu duszy nie sprzedam...
— Dla Jadwisi? — spytał Wacek...
Medard westchnął i zamyślił się znowu, nie odpowiedział nic.
— Dla Jadwisi, — odezwał się po długim przestanku — to bo szatan też, nie dziewczyna! urok na mnie jakiś rzuciła... Dla niej, a! gdyby stanęła przede mną... a no — nie wiem, czegobym się nie dopuścił...
— Przecież mi sam opowiadałeś — rzekł Wacek trochę poważniej, — że nie wiesz, czy ona ma dla ciebie sentyment jaki. Poszła, śmiejąc się, za wojewodę.
— Co ty chcesz, dziecko! — przerwał Medard — ale ona mnie musiałaby pokochać. Zmusiłbym ją do tego mojem przywiązaniem, bałwochwalstwem! bo ty nie wiesz, jak ja kocham tę dziewczynę...
— Popraw się — rzekł Wacek: — Wojewodzinę...
— Ona dla mnie zawsze jest i będzie Jadwisią, co mi kokardę rzuciła z ganku w Horbowie... Taką ją w sercu noszę...
— Czasby ją było z niego wyrzucić — dodał Wacek...
— Nigdy w świecie — mówił Pełka chłodniej; — wszyscy Pełkowie bywali tacy uparci. Dziad mój lat piętnaście konkurował o żonę i na swojem wkońcu postawił... Słyszałem o stryjecznym, który do panny Horainówny, starając się o nią, dojeżdżał też lat z dziesiątek i szablą od niej innych odpędzał, tak, że wkońcu pójść zań musiała... Taką już mamy naturę.
— A ja, cale przeciwną, — śmiejąc się, mówił Wacek: — ja się zawsze kocham w tej, którą widzę i na którą patrzę. W początkach mi się zdaję, że już chyba będzie miłość na życie całe — a no — patrz — odjadę, zobaczę inną i o pierwszej zapomniałem... I z tem mi, dalipan, dobrze.
Medard popatrzał na towarzysza z pewnym rodzajem politowania.
Cały dzień ciągnąć tak musieli z oddziałem, który więźniów szwedzkich prowadził do Ogrodzieńca. Po drodze już dostali języka, iż Szwedzi się kupiły około zameczków w okolicy, usiłując je wszystkie zdobywać. Trzymało się ich jeszcze dosyć: Tęczyn, Ojców, Niepołomice, Piaskowa Skała, Ogrodzieniec, Piła... a wieści były złe, bo wszyscy prorokowali, że skoro siłą nastąpią wielką, poddać się będą musiały...
Nie bez tego też, aby i okolice przytem środze nie ucierpiały, co Wacka o ojca niepokoiło i do pośpiechu zmuszało. Zatem i Medard zmienił myśl przeprowadzania go, bo niebezpieczeństwo zbliżające się o wypoczynku w gościnie myśleć nie dozwalało. Z Ogrodzieńca pożegnawszy się z miłym towarzyszem, a poprzysiągłszy mu wieczny sojusz, Wacek puścił się zaraz do ojca, Medard zaś ku domowi w Lubelskie.
Podróż naówczas była to gra niebezpieczna, w której łatwo mógł każdy życiem lub swobodą przypłacić. Medard też z Gabrykiem dobrze się musieli wywijać, aby ich na noclegu nieprzyjaciel nie przydybał, w przesmyku lub lesie nie napotkał, we dworze nie zachwycił. Gromady różne włóczyły się po kraju, w imię Gustawa lub Kazimierza zatrzymując i więżąc podejrzanych. Podejrzanym zaś mógł być każdy... niemiły bodaj z wejrzenia i miny, lub gdyby mu się konia zachciało odebrać. Obaj podróżni tej strony kraju nie znali dobrze. Gabryk jednak miał przedziwny instynkt dziecięcia wioski, umysł rozbudzony, słuch dzikiego zwierza, wzrok sięgający i rozpoznający o milę... Bez niego pewnie Medard by był sobie nie dał rady, choć i jemu nie zbywało na czujności... Ale w sercu mając co innego, trudno bardzo o sobie myśleć.
Trzeciego dnia już się byli z najniebezpieczniejszych wydobyli kątów i poczynali przybliżać się ku znajomym okolicom. Kilka razy konie tylko ratowały, bo ich ciury jakieś goniły; raz z noclegu, zawczasu zasłyszawszy o Szwedach, uszli w ciemną noc i zbłąkali się bardzo. Gabryk tylko potrafił rozpytać, nie obudzając podejrzenia, znaleźć kierunek, domyślić się drogi... O wypoczynku nie było co mówić — bo ani kąta, gdzieby mogli odpocząć, ani czasu na to nie stawało. Obaj z Gabrykiem wzdychali do Gołczwi i liczyli mile, a im się bardziej ku niej zbliżali, tem się jakoś oddalać od nich zdawała.
Gdy wreszcie stanęli w Lubelskiem, już na swojej ziemi, w znanym kraju — choć i tu spokoju nie było od różnego najazdu nieprzyjacielskiego, nierównie łatwiej mogli się pokierować dniem i nocą. Pośpieszyliby też raźniej, gdyby konie starczyły. Te były drogą tak znużone, popodbijane na grudzie, wyziębłe i wychudłe, iż żal ich było dobijać. Medard zwątpił o swoim, czy go do domu doniesie.
Naostatek zostawało już pięć mil tylko... w tym zakącie jakoś zniszczenia i zagonów szczęściem widać nie było. Po wioskach mieszkali ludzie, gdy gdzie indziej stały one pustkami, a włości poszły w jassyry lub w lasy; po dworach siedziała szlachta, choć jak na żarzących węglach.
Miał tu pan Medard znajomego, przyjaciela i krewnego Niemirę w Laskach Borowych... Do niego postanowił zajechać w tej nadziei, że się czegoś o matce i siostrze dowiedzieć potrafi.
Niemirę tego znano w całej Lubelszczyźnie. Był to człek rycerski, podżyły, który za Władysława IV rotmistrzował i wsławił się niemal we wszystkich jego wyprawach. Na wojnie swego czasu bohatersko się niemal stawił i cudów dokazywał, cały też był pocięty od nieprzyjacielskich i przyjacielskich szabel, bo na rękę wyzwany bijał się chętnie i rębacz był zawołany. Pomimo to wszystko, zwano Niemirę rotmistrzem Podwiką — a przyczyną tego była jejmość, z domu Kusbejówna, mało znanego rodu, podobno tatarskiej krwi, niemajętna, nieładna, mała, chuderlawa, która Niemirą tak władała, iż drżał na jej skinienie. W domu on nic nie znaczył prawie, jejmość gospodarowała, procesowała się, kłóciła, posyłała go, miotała nim i w dodatku często jeszcze poczciła przy gościach niemiłym jakim przydomkiem.
A nie była złą kobietą, tylko natury zgryźliwej i potrzebującej mieszać się do wszystkiego, a w domu panować wszechwładnie. Niemira był już siwy, jejmość dużo młodsza i może dlatego kochana Kasia tak nim potężnie władała. Niepokój domowy zwiększał się tem jeszcze, iż nie mając dzieci, Niemirowa nie miała się czem zająć i musiała nieszczęśliwego rotmistrza męczyć i mustrować.
Pod wieczór jakoś dojechali do Lasek Borowych, położonych w istocie na skraju znacznego boru... Z kominów obu dymiło się we dworze, co było dobrym znakiem. Medard, który razem z matką był w łaskach u rotmistrzowej, spodziewał się miłego przyjęcia. Nawykł był zresztą do trajkotania Kasi i znosił je cierpliwie.
Gdy się do ganku zbliżyli, sam rotmistrz w barankowym kożuszku, podpasany białym ręcznikiem, wyszedł przeciw nim, a poznawszy Medarda, obie mu ręce otworzył i porwał w objęcia.
— To mi gość! — zawołał — Kasia ci też będzie rada... Dobrześ uczynił, że nie zapomniałeś o nas! Ale skądże u licha?
Pełka wyspowiadał mu się w kilku słowach i poprowadzili się do izby, gdzie jejmość z kluczykami za pasem niecierpliwie na nich czekała. Poznawszy krewniaka, aż zakrzyknęła z radości, ale wnet twarz jej pochmurniała.
Medard nie dostrzegł, iż dawała znaki mężowi, który na nie odpowiedział tak, jakby zaręczał, iż to, czego żądała, było spełnione.
Posypały się pytania jedne za drugiemi, szczególniej o Krakowie, o panu Czarnieckim, o królu i królowej.
Na wszystko krótko odpowiadając, Pełka oświadczył wreszcie, iż śpieszył do domu, do matki, bardzo będąc o nią i o siostrę niespokojny, gdyż żadnej od nich nie miał wiadomości.
Niemirowa spuściła oczy i dodała żywo:
— A my też nic nie wiemy o Gołczwi, nic nie wiemy, bo teraz trudno i o miedzę co pewnego się dowiedzieć, a tu srogich pięć mil i żadnych nie było okazyj...
— O pięć mil toć się chyba nic stać nie mogło, i wolniej oddycham — odezwał się Pełka. — Tem bardziej, że rotmistrz nic nie słyszał.
— Nic o niczem nie słyszałem! — rzekł żywo Niemira, a Kasia sama dodała:
— Nie słyszeliśmy nic...
Zwrócili tedy znowu rozmowę na wojnę i przygody żołnierskie, a tych dosyć miał do opowiadania Medard — i swobodniejszej będąc myśli, prawił im, co mu na myśl przyszło.
Słuchali go, dziwnie jakoś tę wesołość przyjmując i nie biorąc jej do serca.
Rotmistrz, co się rozśmiał czasem mimowolnie, to na żonę spojrzawszy nagle, uciął i twarz mu się przeciągnęła. Kasia wzdychała tylko.
Z rozmowy wypadło, że Medard oświadczył, że dodnia wyjechać musi, na to oboje gospodarstwo zakrzyknęli, żeby ani myślał, że go nie puszczą, że musi spocząć... itp. Kasia nawet oświadczyła, iż konie zamknąć każe i klucze od stajni weźmie do kieszeni.
— Ona to zrobić gotowa! — szepnął Niemira — gdy się jej będziesz sprzeciwiał... Daj pokój, trzeba wypocząć... tak Pan Bóg przykazał. Tem bardziej, iż jutro niedziela święta i Bogu się dzień należy.
Medard, nie chcąc się sprzeczać, a wiedząc, że z Kasiąby sprawy nie wygrał, zamilkł. W szczególnych też u niej tego dnia był łaskach, nie połajała go ani razu, a patrzała nań ukradkiem z takiem politowaniem, jakby opowiadanie o przygodach żołnierskich szczególnem ją natchnęło współczuciem.
Rotmistrz sam poszedł dojrzeć, żeby konie miały wygodę i, wróciwszy, zapewnił, że obrok dostaną dobry, a słomy im kazał nasłać po brzuchy. Obok izby, w której Niemira trzymał swą ulubioną broń i gdzie czasem, dostawszy gości, poił ich — była gościnna, którą zawczasu opalono, łóżko posłano, i gdy Medard z rotmistrzem, odprowadzającym go, poszedł na spoczynek, zastał tu już swego Gabryka.
Siedział on przed kominem tak zamyślony, z oczami jakoś od wiatru zaczerwienionemi i napuchłemi, że w pierwszej chwili Pełka pomyślał, iż płakał, a przyczyny sobie inaczej nie umiejąc wytłumaczyć, zagadnął go, czy koń nie zdechł.
Gabryk zerwał się na nogi żywo i zaklął, że konie zdrowe.
— A cóż ci jest? — spytał Medard.
— Nic, proszę panicza — no, nic...
— Oczy masz czerwone...
Gabryk spuścił głowę, potarł czoło... i złożył to na ogień, przy którym siedział.
Niemira chciał z nim do poduszki wypić, ale Pełka się wyprosił. Ucałowawszy go więc, wyszedł.
Gdy się pan i sługa sam na sam zostali, Medard, który nie wyrzekł się myśli wyrwania z Lasek, nimby Kasia wstała, począł się pocichu o tem z Gabrykiem naradzać. Znając go, był najpewniejszy, iż mu w tem będzie pomocą. Jakież było zdziwienie Pełki, gdy chłopak najprzód milczał jakoś, a potem się odezwał, że dla koni możeby lepiej spocząć.
— Toś mi dobry! — rzekł Pełka — konie lepiej kochasz, niż mnie! Uszły już tyle mil, dociągną i tych pięć, a nic się im nie stanie. Ja się dosyć namęczyłem tą drogą i pilno mi przecie do matki i do Tereni...
Gabryk ciągle głowę spuszczał, nie mówił już nic. Po chwili jednak, jakby sobie przypomniał, rzekł cicho, iż Sułtan zakulał.
— Cóż mu takiego?
— Podbił się, — rzekł Gabryk — choćby mu jaki dzień postać na miękkiem, zarazby lepiej było...
— To się już wszystko spiknęło, — zawołał — żeby mnie zamęczyć... naówczas, gdy mi tak pilno...
Bądź co bądź, postanowił Pełka, choćby nie tak rano, wyjechać. Mszy musiał już wysłuchać w parafjalnym kościółku, potem rachował, że Kasia od śniadania nie puści... a tu krótki dzień zimowy... a pięć mil po grudzie... Nie chciało mu się zbyt późno do Gołczwi przybyć...
Położył się zmitrężony tem i kwaśny, a Gabryk, któremu sienniki też w przedpokoju posłano, legł nań, tak wzdychając, aż Pełka rzekł do siebie.
— Temu koń prawie jak brat drogi. Żeby też się tak gryźć szkapą! Poczciwe chłopię...
Przyszedł wreszcie sen na znużonych... lecz jak to pospolicie bywa, gdy w duszy niepokój — najtwardszy sen nawet ustąpi strapieniu. Gabryk zerwał się, gdy jeszcze było ciemno i wyszedł, a Pełka, zbudzony, ledwie dnia doczekał, wstał także i odział się co prędzej. Pobiegłszy do stajni, konia znalazł zmęczonym, lecz na nogę cierpieć się nie zdawał. Jakoś mu to w nocy odeszło.
Jechać wszakże nie było sposobu, bo siodła pani rotmistrzowa w śpiżarni pozamykała... Rotmistrz nadszedł nierychło, ziewając, a że dzień był świąteczny, w nowym kożuszku i skórzanym pasie. Poszli tedy do jejmości na piwo grzane... Kolebka stała do kościoła, jechali znowu na mszę. Powróciwszy, kazano do obiadu nakrywać, a że proboszcz był proszony, czekano nań trochę, obiad się przeciągnął... Medard z przestrachem spoglądał na niebo i zegar, bo się coraz spóźniało, a pięć mil to prawie cały dzień zimowy.
Gdy od stołu wstali, konie już były przed gankiem, choć Gabryk niesłychanym sposobem się ociągał. Medard począł się żegnać, rotmistrzowa się rozpłakała... Niemira go prawie z uścisku puścić nie chciał...
Tknęło to wreszcie Medarda, który do takiej czułości z ich strony nie przywykł... Już szedł do ganku, gdy Kasia poskoczyła ku niemu.
— Słuchaj — Pełka — zawołała — mężem jesteś i serce mieć powinieneś mężne! Niema ci poco do Gołczwi jechać...
Osłupiały, niemy stanął Medard, nie mogąc rzec słowa... Rotmistrz oczy ocierał...
— Gołczwia spalona — rzekła rotmistrzowa powoli, — matka twoja zabita, nie żyje... siostra cudem uratowana jest w klasztorze w Lublinie... nie masz już powracać do kogo, ani do czego, biedny sieroto! Całą tę okolicę splondrowali... popioły tylko zostały i zgliszcza.
Mówiła jeszcze Niemirowa. Medard nie zdawał się już słyszeć. Ogrom tego nieszczęścia uczynił go chwilowo jakby nieczułym i zdrętwiałym. Patrzał przed siebie długo, potem oczy i twarz zakrył i ryknął z bólu... Niemira przypadł go ratować... lecz jakiż mógł dać ratunek? Trzeba było dać się boleści wytrawić w sobie i zwolnieć samej przez się.
Niemira zbierał się coś powiedzieć i nie mógł dobrać słów... Naostatek rzekł cicho:
— Słuchaj, chłopcze — tu łzy ani rozpacze nie pomogą — mężami jesteśmy... rany znosić nauczyć się potrzeba od młodu. Dobrze ci, że cię szczęście doma kołysało... a no, czas, abyś część swoją wziął z ludzkiej doli...
Dźwignij się... pomódl się... i trzeba myśleć o sobie.
A rotmistrzowa dodała:
— Mój Medardzie, matkęście stracili — ja wam jej nie zastąpię, ale i ja i Niemira sercem i dłonią pomożemy ci... Nasz dom, jak swój uważaj... a czego ci zabraknie, bierz u nas, jak ze swego... Ogłosili mię ludzie sekutnicą... niechaj gadają... a nie takam zła, jakby mnie zrobić chcieli.
Medard w rękę ją pocałował, milcząc.
— O sobie nie myślę, — rzekł — aleć trzeba dom i popielisko zobaczyć, dowiedzieć się... o losie biednej Tereni postanowić... Niech się dzieje wola Boża... pojadę...
Zerwał się z ławy.
— Dokąd? poco? czego się śpieszyć? — poczęła rotmistrzowa. — Ot! wydychaj najprzód cokolwiek nieszczęście, oprzytomnij... będzie na to czas...
— A! nie! nie, — przerwał Pełka błagająco — dajcie mi jechać... powrócę... ale na oczy własne zobaczyć muszę, co się tam dzieje... Dajcie mi jechać... w drodze myśli rozbiję...
Nie sprzeciwiali się już Niemirowie, Kasia go pożegnała, rotmistrz odprowadził do ganku... Tu Gabryk, chmurny, jak noc, zapłakany, stał z końmi. Nie mówiąc słowa, siadł na Sułtana Medard, pokłonił się i popędził...
Spóźnił się jednak z tą jazdą tak, że już tego dnia pięciu mil zrobić nie mógł. W lesie, który przebywać musieli, noc zapadła... Noc była mroźna, cicha, księżycowa, smutna jak śmierć...
W niebiosach mrugające gwiazdy jedne tylko żyć się zdawały. Wszystko zresztą umarte było, suche, stężałe, zimne. Las stanowił granicę spustoszonego kraju od ocalonej okolicy...
Na granicy jego stała karczemka, nie spalona wprawdzie, lecz pusta, bo z niej nawet małe okienka, uchodząc, powyjmowano. Wrota i drzwi stały otworem, księżyc nawylot przeświecał... Tu trzeba się było zatrzymać, Medard czuł się złamanym... Zsiedli z koni i Gabryk wszedł opatrzyć, czy przenocować choć z biedy było można.
W małej izdebce utrzymała się okiennica i drzwi... Trochę przegniłej słomy i grubego siana dało się zebrać po kątach i wyżkach... na kominie było czem palić noc całą resztkami płotów... Dla koni był kawałek żłobu, a zapaśny owies mieli w trokach... Poczęli się więc rozgospodarowywać w opuszczonej karczemce.
Na podesłanym kobierczyku Medard siadł, bo się kłaść nie mógł i nie chciał. Rozniecony ogień nieco ogrzał przewiewną izdebkę. Gabryk zasiadł w drugim kącie; nie odzywając się do siebie, przemęczyli się tak noc całą.
Dzień wstał jasny i blady — ku wschodowi wzmógł się mróz tylko... Jak zajrzeć okiem, okolica była wyludniona, ani żywej duszy, ani zwierzęcia na niej dostrzec nie było można. Przejeżdżali wsi, w których węgły czarne chat sterczały tylko nad drogą i nadpalone kościółki, i poobalane krzyże, i resztki opuszczonych dworów. Stada wron tylko podlatywały, wrzeszcząc nad niemi.
Droga wiodła obok Horbowa, który też nie ocalał; murowana tylko brama i kawał dworu nieopalony sterczał pośród drzew, oczernionych i zrudziałych od pożaru... I tu ludzi nie spotkali...
Stąd dawniej wyjechawszy za lasek już Gołczwię widać było... Z bijącem sercem podjeżdżał Medard... Z wioski tylko koły i słupy, i kominów gruzy zostały... Z za wałów dwór wyglądał ze ścianami białemi i kominami bez dachu... Popalone wszystko: dom, gumna, kaplica... nawet drzewa, co przy nich stały... Na widok tej pustyni panu i słudze puściły się z oczu łzy... Gabryk szlochał jak dziecko... konie, jakby rozumiały całą grozę tego widoku... zżymały się co chwila przerażone... nastawiały uszy i sapały dziko... Nie poznawały miejsc, do których były nawykłe.
Przed wałem Medard zsunął się z konia i puścił go. Sułtan stanął jak wryty...
Stary dwór w Gołczwi wyglądał tak, jak gospoda, w której noc spędzili.
Tu tylko ze sprzętów dawnych, drogich, których rabunek unieść nie mógł, podruzgotane reszty, dla Medarda, co do nich od dzieciństwa był nawykł, co je jak relikwje po dziadach szanował — mówiły o spełnionej tragedji... W izbie gościnnej sczerniałe krwi plamy na resztach podłogi rozeznać było można... Gdzie niegdzie gruzem przysypanego coś ocalało... jeszcze... Grzebiąc się po tych opalonych belkach i rozbitych murów szczątkach, przeszedł dom cały... Nie było kąta, gdzieby spocząć mogli i któryby nie mówił do nich głosem o pomstę wołającym... Izba Medarda zawalone miała sklepienie i stała się nieprzystępną...
W podwórzu rozpalonych ogni głownie pogaszone, reszty słomy i barłogów oznaczały najezdników legowisko...
Weszli do kaplicy, w której grobach nawet snadź szukano ukrytych skarbów, bo drzwi od nich odwalone i wyrwane z zawias na posadzce leżały... Medard zobaczył tu wśród poruszonych z miejsca trumien starych, z których wyrzucono kości... jedną nową, z tarcic niezgrabnie skleconą i postawioną pod ścianą... Serce mu powiedziało, że to była trumna matki, pobożną ręką zbita i schroniona... Nie mógł od niej oczu oderwać... Stał tak nad otwartym lochem grobowym, gdy Gabryk nadbiegł żywo. Za nim szedł śpiesznym krokiem, zdyszany, stary sługa domu, Dębosz...
Medard ledwie go mógł poznać, tak miał wychudłą twarz, włosy rozczochrane, a odzież w łachmanach. Chłód zmusił go kilkoro sukni wdziać na siebie, poobwiązywać się chustkami... szedł i chwiał się na nogach, podpierając kijem, łapiąc za ściany...
Przywlókł się tak do Medarda i w jęku serdecznym padłszy u nóg jego... przytomność utracił. Widok dziecka matkę mu przypomniał...
Gabryk z Pełką musieli go podnieść, ocucić i nie wiedzieli, gdzie z nim iść, gdy Dębosz niewyraźnym głosem począł im wskazywać piwnice pod dworem. W jednej to z nich ocalił był życie w czasie pożogi i rzezi...
Nie dopatrzyli jej napastnicy... a gdy odeszli, nierychło Dębosz się wydobyć potrafił. On to znalazł zwłoki zabitej pani i sklecił dla nich tę ubogą trumnę, którą sam spuścił do sklepu... Żyjąc okruchami, które z pod węgli i popiołów dobywał, resztkami, ocalonemi po kątach... przekarmił się tak aż do przybycia Medarda... Prócz niego nie było nikogo. Kto nie zginął w miejscu, uszedł w lasy. Napaść była tak nagła, iż ze wsi niewielu się ocalić potrafiło...
Wszyscy razem weszli do loszku Dębosza i siedli płakać nad swoją niedolą, na którą ratunku nie było. Okoliczne wsi i miasteczka na kilka mil wkoło temuż uległy losowi. Gdzie bliższe były bory, tam ludność się, łatwiej zbiegając do nich, od niewoli wybawiła... Kopano doły w dalekich ostępach, ryto podziemia, stawiano szałasy, lękając się jeszcze powracać na zgorzeliska...
Siedzieli tak dzień i noc, i dzień jeszcze, nie mogąc oderwać od ruiny... żywiąc tem, co Dębosz im mógł wyszukać. Przemysł starego człowieka ratował ich od głodu... Pozostać dłużej jednak nie było podobna... zaradzić nie miał sposobu Pełka... Podobniejszy do zmartwychwstałego trupa, niż do żywego człowieka, wyszedł trzeciego dnia z lochu Medard do wychudłego konia, któremu szałas z gałęzi poobcinanych świerków Gabryk był zbudował. I pan i koń cieniami byli tych, co niedawno stąd pełni nadziei i siły z uśmiechem w świat się puszczali...
Siadł znowu na Sułtana, wolnym krokiem przez kupy węgli wyjeżdżając za wały... Spojrzał dokoła... puścił koniowi cugle...
— Idź, gdzie oczy poniosą!
Jedenaście lat upłynęło od czasu, gdyśmy jm. pana Medarda Pełkę widzieli, wyruszającego z gruzowisk i popiołów dworu w Gołczwi w świat szeroki, puściwszy cugle koniowi, — jedenaście zgórą lat... kawał wieku ludzkiego... Miały czas odbudować się popalone sioła i dwory, powrócili ludzie, — ożywiły pustynie, ale Pełki w Gołczwi nie było i nikt nawet nie wiedział, co się z nim stało, nikt o nim nie słyszał.
Utrzymywano powszechnie, że z wielkiego smutku i rozpaczy po matce puścił się gdzieś ochotnikiem walczyć i w potyczce zginąć musiał. Z Gołczwi bowiem gdy wyruszył, widziano go jeszcze w Lublinie, dokąd jechał siostrę odwiedzić, i przebył tam dni kilka z nią, lecz panna Teresa, powtarzając rozmowę, jaką z nim miała przy rozstaniu, bo ją bardzo dobrze zapamiętała, ręczyła, iż sam naówczas dobrze nie wiedział jeszcze, co z sobą pocznie. Spodziewali się go Niemirowie w Laskach bardzo długo, a napróżno, gdyż ani tam, ani gdziekolwiek indziej u znajomych się nie pokazał.
Nie było człowieka, któryby go nie żałował i nie wspomniał, bo wszyscy się po nim spodziewali wiele i widzieli w nim nad wiek młody wytrwałość a statek osobliwy. I nie było też w okolicy zebrania, żeby o nim nie mówiono, a choć wiele upłynęło lat, w pamięci go tak żywej zachowano, jakby się dopiero wczoraj oddalił.
Domysły i mowy były tak różne, a tak sprzeczne, iż ich i powtarzać nie warto. Dziwiło to najbardziej, że od owego wyjazdu z Lublina nigdzie po nim śladu nie było, nie spotkał go nikt w żywe oczy... a co prawiono, to zawsze gdzieś z trzecich, czwartych ust pochwycone, i świadka, coby go widział, coby z nim mówił, nikt postawić nie mógł.
A że wyjechał we dwóch z Gabrykiem, zdawało się i to dziwnem, by pan razem ze sługą tak przepadł. Nie było w tem niepodobieństwa, przecież rzecz niezwyczajna, aby i zwłok nawet nikt ze znajomych nie napatrzył, i wieści, i jakiejś resztki rzeczy, które miał z sobą, nie znaleziono. Wprawdzie śród tych wojen za nieszczęśliwego panowania kazimierzowego było gdzie przepaść bez śladu, a naginęło ludzi mnóstwo, mało kto jednak zagubił się tak, aby rodzina o losie jego nie wiedziała.
Niemirowie też dowiadywali się pilno, posyłali ludzi i po dwóch leciech, gdy języka żadnego nie było, przypomnieli sobie Teresię, aby jej więdnąć nie dać w klasztorze. Dał do tego powód starszy Laskowski, któremu panny żal było, ba! i wioski bezpańskiej, bo ta, choć się już trochę sama przez się i przez Dębosza znowu okrzątnęła i powracającymi zaludniła... podupadła była znacznie.
Laskowski, wiedząc, że Niemirowie byli z Pełkami w pokrewieństwie, pojechał do nich, nie kryjąc się z tem, iżby pannę rad sobie zaswatał, gdyby mu do tego chcieli dopomóc. Pojechała rotmistrzowa do Lublina chętnie pannę wybadać, a że w niej dosyć skłonności ku Laskowskiemu, o którym wspominała, znalazła, wzięła ją zaraz do siebie. Tu się tedy Laskowski oświadczył. Chciała panna Teresa odkładać gody do powrotu brata, lecz gdy lat dwa się nie zgłaszał, trudno z nim było czekać w niepewności, starzejąc.
Namówiono ją przecież, iż rękę oddała Laskowskiemu, a wyprawę i wesele sprawili bardzo huczne rotmistrzostwo... W Gołczwi już wprzód jeden węgiel starego domu pokryto i staraniem Dębosza jako tako wyporządzono. Przenieśli się tedy Laskowscy do niej, bo tu było co robić, aby wynijść z ruiny, i grosza niemało włożyć musiał mąż pani Teresy. Nie myśleli oni Gołczwi sobie przywłaszczać, gdyby dał Bóg, a pan Medard z jassyru lub wędrówki powrócił, lecz tymczasem coś czynić i pilnować musieli, aby reszta nie przepadła.
Siostra, która do brata była przywiązana bardzo, słała nieustannie na zwiady po wszystkich stronach, czyby gdzie nie powzięła wiadomości o nim; — pomagał jej Laskowski też, bo mu było markotno pracować, nie wiedząc, dla kogo, a dwoje dziatek im Pan Bóg dał. Musieli jednak oboje pozostać w tej niepewności, gdyż o Medardzie słychu jak nie było, tak nie było.
Laskowski był tego przekonania, iż powrócić nigdy nie może, bo przez jedenaście lat, choćby z tureckiej czy tatarskiej, czy jakiejkolwiek niewoli, dałby znać o sobie jak i drudzy, o okup się zgłaszając, a siostra utrzymywała zawsze, iż go we snach żywym widzi i że ma to przeczucie, że jego powrotu dożyje. Ani się jej sprzeciwiać śmiano, zostawiając tę pociechę, by się nadzieją łudziła.
Z każdym dniem zmniejszało się podobieństwo wszelkie widzenia ostatniego z tych Pełków na Gołczwi; zdawało się, że z nim rodzina wygaśnie. Wieś tymczasem znowu się zaludniła i nowymi przybyszami z rozbiegłych naówczas włościan zasiedliła, bo w gruntach była dobrych, a Laskowski, choć z gospodarstwa słynął, dla ludzi był sprawiedliwym i dobrym.
Dwór powoli do dawnego przyszedł kształtu i porządku, mury wyreparowano, a że Laskowska chciała mieć wszystko, jak za matki, więc nie poznać było prawie, przez co przeszedł przed laty. Pokryto też i odnowiono kaplicę, przyczem nieboszczce pani wojskiej uroczysty pogrzeb sprawili Laskowscy. Słowem, gdyby teraz był mógł Medard nadjechać, rozradowałoby mu się serce, widząc, jak tu wszystko odżyło i krzewiło się po staremu.
Byłby też może do Horbowa rad zawitał, bo tam właśnie gościła razem z podczaszyną młoda wdowa po panu wojewodzie, niegdyś jego ukochana Jadwisia...
Od lat dwóch już zrzuciła była żałobę, w której niemniej się piękną wydawała, niż teraz w wytwornych strojach, które zawsze lubiła.
Miała lat ledwie dwadzieścia kilka, a na wdzięku nietylko nie straciła, lecz wszyscy znajdowali, że jej go jeszcze przybyło. Z nieboszczykiem wojewodą pożycie było nieszczęśliwe, choć jejmość w dostatkach opływała. Nie zbywało jej na niczem, prócz swobody, którą nadewszystko lubiła. Stary mąż, udając młodego, jak starzec jednak był zazdrosny... nie odstępował jej na krok, śledził każde wejrzenie, uśmiech, słowo i męczył ukochaną Jadwisię tak, że gdyby był nie umarł sam, onaby może dłużej z nim nie wyżyła... Zazdrość nieboszczyka zachowała ją takiem dzieckiem naiwnem i niedoświadczonem, tak sobie niewinnie płochem, jakiem była w Horbowie.
Nie mając innego zajęcia, Jadwisia zatapiała się po całych dniach w czytaniu ówczesnych romansów, których już było poddostatkiem, a że one malowały świat i ludzi niebywałych, w młodej jej główce ludzie i świat przedstawiali się nie tak, jak wyglądali w istocie, lecz jak w pismach i romansach stworzyła je fantazja wieku.
I często na myśl przychodził jej ów piękny Medard, ów pierwszy rycerz, któremu z tak ochoczem sercem rzuciła niebieską kokardę. Co też się z nim stało? — myślała sobie pocichu.
Na to nikt jej odpowiedzieć nie umiał. Żal go było trochę... lecz tyle oczu się do niej śmiało, tyle dworskich panów i książąt cudzoziemskich padało przed nią, takiem ją otaczano bałwochwalstwem, że Medard wkońcu wyszedł jej całkiem z pamięci.
Choć mąż zazdrosny nie dopuszczał jej bardzo znęcać się nad wielbicielami, z samych nudów musiała się rozrywać, zapalając miłości wielkie i ciesząc się, gdy od nich ludzie w oczach jej gorzeli.
Cały już regestr miała tych niemych kochanków, którymi się bawiła, ale się nimi nawet pochwalić nie śmiała.
Był to wiek galanterji w Europie i panowania kobiet, a u nas, choć one mniej może dokazywały, czuły dobrze siłę swą, i choć ukradkiem próbowały jej dla zabawy.
Podczaszyna była nieszczęśliwą córkę, trzymaną w takiej niewoli chętnie zabawiła i dopomagała jej do rozrywki, którą lubiła sama, lecz wojewoda, znając pewne niebezpieczeństwo, niebardzo ją zapraszał, a od żony, o ile umiał, trzymał zdaleka. Byli też z sobą nie najlepiej, bo matka stawała po stronie córki, a stary mąż od swego systemu nie odstępował i pilnował jej zazdrośnie. Trochę poprawiwszy swe interesa po wydaniu córki, podczaszyna miała się zamąż wydać, i nie byłoby jej pewnie na konkurentach zbywało, ale co przyszło z frymarku, to poszło z wojną i jej klęskami. Horbów był zupełnie zniszczony. Podczaszyna poniosła straty ogromne, trzeba było odbudowywać się i zagospodarowywać na nowo. Ludzi też brakło, bo ich wojna rozproszyła, a potem, choć ten i ów umizgać się przyjechał, choć zdawało się kilkakroć zbierać na wdowie wesele, zawsze coś stanęło na przeszkodzie i podczaszyna, bawiąc się ciągle, do ołtarza z nikim dojść nie mogła. Na pół drogi uciekali zalotnicy.
Nie traciła wszakże nadziei, bo wdzięki zachować umiała i wyglądała świeżo, i wesoło się zabawić umiała, i z ochotą poszła w taniec... a Horbów się znowu zpańska odbudował i dwór zebrał, i dostatku skrzętność przymnożyła.
Radaby była posiedzieć przy córce, ale z wojewodą długo się nigdy pogodzić nie mogli. Gdy mu świekra dojadła, pozbywał się jej zręcznie, każąc konie zaprzęgać dla siebie i w pilnych sprawach uciekając razem z żoną, naówczas i podczaszyna rada nierada powracała do Horbowa.
Na pierwszą wiadomość o owdowieniu córki, nie kryjąc swej radości z tego wypadku, podczaszyna dniem i nocą pobiegła do niej, aby natychmiast opanować ją znowu i pod swą władzę zagarnąć. Udało się to jak najpomyślniej. Jadwisia była przerażona i znękana chorobą męża, który, w jej oczach zasłabłszy, zmienił się nagle w odrażającego starca i w strasznych skończył męczarniach. Rzuciła się w objęcia matki, szlochając i na wezwanie jej, by razem jechała do Horbowa, przystała z wdzięcznością.
Podczaszyna pilno się wywiedziała o stanie interesów zmarłego, nie zaniedbała nic, co mogło córki los zapewnić i pochwyciwszy ją, zaniosła do siebie, niepłonną miała nadzieję, że teraz tę rozwiniętą różę jeszcze lepiej niż pączek potrafi przefrymarczyć, bo była w złoto oprawna i przedziwnej piękności.
Jadwisia, zrazu opłakująca więcej to, co ucierpiała, niż męża, którego utraciła — prędko bardzo przyszła do siebie. Nosiła jeszcze żałobę po nim, gdy jej wesołość wróciła i dziecięce szczebiotanie, i dawne życia pragnienie. Horbów mimowolnie przypomniał jej Medarda. Co się też z nim stało nikt jej powiedzieć nie umiał. Gołczwia należała do Laskowskich, a o jej dziedzicu, który gdzieś wyszedł na wojnę, oddawna wieści nie było.
Na wieść o owdowieniu pięknej, młodziutkiej wojewodziny, której mąż całe znaczne dobra zostawił... nie czekając roku i sześciu niedziel żałoby, zbiegli się wszyscy, których niegdyś bystremi oczkami oczarowała. Jadwisia była im rada, ale troskliwa matka, choćby dlatego, że dobrami zarządzała, niezbyt im ją zamąż wydać śpieszyła.
Młoda wdówka tyle miała czasu głów pozawracać, że jej teraz adoratorowie jak na odpust pobożni płynęli pielgrzymi, a było ich poddostatkiem wszelkiego wieku, stanu i urody... Młodzi ufali w swą piękność i raźność, starzy w majątki, panowie w tytuły, a niektórzy w złudny uśmieszek, jakim ich niegdyś obdarzyła z nudów królowa.
Starzy naprzód dostali wszyscy odprawę, spróbowawszy życia z jednym wojewodzina drugi raz nie chciała się już poświęcić, choćby dla najpiękniejszego imienia i bogactw bezliku. Z młodymi było wesoło, nie myślała ich rozpędzać, dając jednemu pierwszeństwo.
Matka zresztą, surowa w tym względzie, więcej przez rachubę niż z zasady, nie dopuszczała nigdy poufałości zbytniej i miała dziecko na oku, a Jadwisia, trzpiotać się lubiąc, nigdy człowieka ani uczucia nie brała do serca. Bawiło ją to niewymownie, gdy nowy przybywał... strzelała doń zaraz na próbę i patrzała czy trafiła.
— E! matuniu! — wołała — już coś mu oczki się mrużą, usta mu się śmieją, już kręci się, gdy nań patrzę, nie wiedząc, co począć z sobą... A! jaki śmieszny! Jutro go dobiję.
Jakoż dobijała nieboraka wojewodzina, a gdy leżał u nóg jej niewolnikiem, dopiero wybuchała radością wielką... i w oczy mu się już śmiała, a ofiara szalała z utrapienia i niepokoju...
Jadwisia nie czyniła tego ze złego serca — ona sama, nie kochając nigdy, była pewna, że to upojenie i u jej wielbicieli krótko trwać musiało, a nie bolało ich bardzo. Dla niej to było zabawką doskonałą, do której była stworzona. Cóż zresztą robiłaby na świecie?
Wśród tych zabaw i osnuwanych na przyszłość planów zaszedł wypadek, który nieco szyki podczaszynie i wojewodzinie pomieszał.
Pan starosta, syn z pierwszego małżeństwa nieboszczyka wojewody, który się był ożenił i spokojnie siedział na wypuszczonych mu dobrach, za życia ojca prawie się nie pokazując w jego domu, po zgonie jego, gdy wdowa obejmowała na siebie dobra jej przekazane, boleć zaczął nad ich utratą, nad wyjściem z imienia...
Żona i rodzice dopomagali mu w tem, znaleźli się usłużni doradcy, którzy obrachowali, że młoda wdowa rady sobie sama dać nie potrafi, procesu się ulęknie, a zresztą powynajdowali różne prawne pobudki, dozwalające się staroście oponować spokojnemu posiadaniu majętności.
Złożono sanhedryn jurystów lubelskich, najszczwańszych lisów, znających wszystkie ścieżki bałamutne statutów, korektur pruskich, praw odwiecznych i prejudykatów... Dowiedziono staroście, że mógł spokojnie pozywać i spodziewać się wygranej, jeżeli chodzić będzie umiał około sprawy.
Ale trafili, nie spodziewając się, na kutą babę, bo podczaszyna, po śmierci męża będąc zmuszona prawować się ze spadkobiercami, namiętnie się wyuczyła wszystkich ustaw i form procesu, i niełatwo ją było zjeść w kaszy. Zapalała się do pieniactwa, jak gracz, i nie ulękła się wcale groźby. W chwili, gdy wojewoda czynił zapisy, dopilnowała się dobrze, aby w nich nic nie brakło, cokolwiek ubezpieczyć mogło los córki, wniesiono zaraz akt do ksiąg najbliższych, a później do właściwego grodu. Zaczepka starosty była jawnie najniesprawiedliwsza, lecz miał za sobą opinję powszechną, która się oburzała za ten frymark ojcowizną na rzecz obcych.
Wiedział to i starosta, którego proces kosztował wiele, a wynagrodzić się rychło nie obiecywał. Szepnęli mu prawnicy, aby pod groźbą pieniactwa starał się o układy i zgodę; niełatwo było podejrzliwą panią Pociejową zwieść, jednakże zrazu nie domyślała się prawdy, a że jej proces był dla rozgłosu niemiły, bo na nią zrzucano całą frymarku tego ohydę — choć się nie śpieszyła do zgody, nie okazała się jej przeciwną. Zaczęto wyrozumiewać, do jakichby ustępstw była skłonna. Szły bardzo powoli układy, niby przez osoby trzecie prowadzone, ale się ciągnęły. Tymczasem starościńscy juryści znaleźli jakiś kruczek, to im dopomogło do natarcia na stronę przeciwną. Żądano dla pana starosty niemal połowy dóbr, zapisanych przez jego ojca młodej żonie. Podczaszyna oddawała część trzecią. Gdy przyszło wreszcie do porozumienia, kobieta, jakkolwiek ostrożna, dała się tak uwić, iż choć napozór więcej nad to nie ustąpiła, w istocie pozostałym majętnościom córki odjąć dopuściła znaczniejszą część ich wartości. Ugoda stanęła, i dopiero po prawnem jej zawarciu matce otwarły się oczy, iż córkę pokrzywdzić dozwoliła wielce i niemal ją zubożyła. Zabrano najlepszą ziemię, lasy i dobra czyste, gdy pozostała część obciążona była legatami. Podczaszyna darować sobie tego nie mogła, zgryzło ją to, odchorowała, ale zrzucić się nie było podobna, i wojewodzina nie miała już tak pięknego wyposażenia, ani takich dostatków, na jakie liczono. Podczaszyna w oczach ludzi przynajmniej starała się ukryć swój błąd i stratę, taiła się z tem, jak mogła, życie prowadziła wystawniejsze jeszcze, a na wdziękach wojewodziny i rozgłosie o jej bogactwach budowała przyszłość.
Chociaż jakiś czas trzymała się Szwedów i jawnie okazywała niechęć dla króla i królowej, później wszakże umiała się z tego wytłumaczyć zręcznie, wsunąć znowu do dworu i razem z córką odzyskać położenie w wyższym świecie stolicy.
Pędziła więc naprzemiany wesoło godziny to w Warszawie, to w Horbowie, dokąd zawsze natłok był wielki zwabionych gościnnością domu i wdziękami pań obu.
Właśnie Horbów był pełen przyjezdnych gości i jednego wieczora zabawiano się jak zwykle, gdy z Warszawy nadjechał niejaki pan Godziemba, tytułowany łowczym chełmskim, dawny amant i aspirant do podczaszyny, stary, podszpakowaciały kawaler, człek zawsze dobrej myśli, bywalec bo zjeździł niegdyś Francję, Niemcy, Włochy, Flandrję i temu był winien, że mocno ojcowiznę zadłużył. Godziemba, niezrażony tem, iż go podczaszyna kilka razy z grochowym wiankiem odprawiała, jeździł do niej zawsze, wzdychał, śpiewał, ręce całował, z kielichami przed nią klękał, miał nawet dosyć łaski i poufałości, ale mu pani Pociejowa mówiła otwarcie:
— Zlitujże się człowiecze, a tobym oszalała chyba, gdybym za ciebie poszła! Piękna mi rzecz: podczaszostwo koronne na twoje łowiectwo ziemiańskie zamienić i siąść z waszecią kury hodować na folwarczku, któryby mi na konfekty nie stał!...
Godziemba się śmiał, afekt stawiąc ponad wszystko, jejmość mu, śmiejąc się, dowodziła, iż afektem żyć nie można. Nie powaśnili się z sobą jednak nigdy, i w Horbowie dobrze bywał widziany. Z nowinkami zawsze przyjeżdżał, często skrzypki przywoził, piękne podarki czynił, a gdy zamieszkał czasem u podczaszyny, miesiącami się go pozbyć nie mogła.
Choć pięć krzyżyków skończył, Godziemba był jeszcze bardzo przystojnym mężczyzną, trzymał się prosto, a gdy szedł, to się umiał wyginąć, jakby w tańcu, dodając sobie prezencji. Twarz też miał dobrze zakonserwowaną i nieszpetną, i klął się, że gdyby tylko chciał, i młodą i posażną wdówkę złapałby dawno, ale mu podczaszyna głęboko w sercu siedziała.
Gdy się Godziemba pokazał, a było ludzi dosyć z sąsiedztwa i ze stron dalszych, powitali go wszyscy, jak człeka, co wesołość przynosi. Jedyny bo był do rozbawienia ludzi i rozochocenia.
Wnet go obrzucono pytaniami, gdy się dowiedziano, że z Warszawy jechał.
Rozchodziły się już głuche wieści, iż śmiercią królowej i troskami panowania nieszczęśliwego przybity król chciał złożyć koronę. Szlachta to różnie przyjmowała: nie dowierzając jedni, frymarku lękając się drudzy, inni oburzając się na to, aby obelgę taką tronowi i królestwu uczynił, a dobrowolnie się zrzekał tego, o co drudzy gdzie indziej się dobijają. Trzymano do sejmu w tajemnicy owo postanowienie królewskie, lecz już o niem wielu wiedziało, już się nawet powoli tworzyły stronnictwa, z których jedne Piasta chciały, drugie Kondeusza, inne różnych małych a nieznanych książąt wyciągały. Wszystkim dosyć naprzykrzyło się panowanie tego, którego zwano naówczas Kazi-pokojem, a i królowa nieboszczka, mimo wielkich swych zasług i rozumu, lubiona nie była.
Najbardziej jej owego Francuza, którego na tron sadzić chciała zawczasu, wyrzucano. Rzucono się więc do Godziemby, aby im prawił, co było słychać w stolicy.
— Nic nie wiem, — odparł łowczy, — krom tego jednego, iż noszą się wieści o abdykacji, ale panowie senatorowie klęskę tę od Rzeczypospolitej usiłują odwrócić. A że król niestały w postanowieniach, wymodlą pewnie, iż się nam dłużej zostać raczy... Tandem, czy ów, czy kto inny... (machnął ręką) mała różnica! Gorszego mieć nie będziemy, lepszego się nie spodziewajmy, a co Bóg da, przyjmijmy...
Ten i ów pytał o znajomych, Godziemba się odcinał, lecz że podczaszyny dawno nie widział, a rozkochany był w niej, jak młokos, uczepił się do niej z komplementami i gdy odeń uchodzić zaczęła, pogonił do gabinetu.
— Nie bez zamiaru tu wchodzę, — odezwał się do wypędzającej go chustką podczaszyny — nie gniewaj się asińdźka na mnie. Coś ciekawego niosę.
— Już nie wiem istotnie — przerwała podczaszyna — czy po tylu latach ja co od was nowego posłyszę, oprócz tych nudnych zaklęć, z których się śmiać muszę, bo już nareszcie i przytęchły.
— Nie o mnie tu idzie, — odparł Godziemba — rzecz ekstra ciekawa i, zda mi się, że ją obchodzić będzie. Oto zjawił się w Warszawie, aparacja niespodziana i dziwna, ów jmpan Medard z Gołczwi, Pełka, sąsiad waćpani i dawny pono amant wojewodziny, po długich latach niebytności.
— A toś mi dopiero z nowiną ciekawą wystąpił! — śmiejąc się, poczęła podczaszyna — nie ucieszę się tem wcale, bo tego człowieka nienawidzę... Lecz skądże wraca po dziesięciu leciech?
— W tem sęk, że tajemnicą jest, gdzie był, co robił... jeno tego wiedzą ludzie najpewniej, iż jak znikł o jednym pono koniu i giermku, tak powrócił wielkim panem, o którego skarbach ogromnych prawią cudowiska...
Podczaszyna w ręce uderzyła.
— Czyż to może być?
— Powszechna fama to głosi, — mówił Godziemba — lecz toby nic nie znaczyło... Co lepiej daleko, znać pana po cholewach... dwór książęcy, konie, wozy, służba, dworzanie, klejnoty, rzędy od pereł i drogich kamieni, czapraki i dywdyki złotem kapiące, szable diamentami sadzone... konie tureckie i hiszpańskie... Słowem, występuje tak, że się ludzie nań patrzeć zbiegają.
Podczaszyna słuchała z widocznem zajęciem, ale w twarzy jej widać też było rozbudzony jakby gniew i niechęć. Zacięła usta, zacisnęła ręce, uderzyła nóżką w podłogę i zmarszczyła brwi.
— Co waćpan pleciesz, panie łowczy, co pleciesz? Cóż to my dzieci jesteśmy, byśmy bajkom ladajakim wierzyli? Skąd? Co?
Godziemba poważnie rozpowiadać zaczął.
— Podczaszyno! królowo serca mojego! — rzekł — nie kłamię nigdy. Nie mam tego i nie miałem w obyczaju i temperamencie. Niezdrowa rzecz fałsz, bo go człek zawsze połykać musi. Nigdy nie kłamię, podczaszyno... Świadkami Warszawa cała, że ów Pełka powrócił, i jak, i z czem... ale w tem też właśnie „cosa stupenda“, że ani on nie chce objawić skąd wraca, co robił, gdzie się wzbogacił, ani go dotąd poszlakować było można i dojść, czem doszedł do tych dostatków. Ludzie sobie głowy łamią, sługi przekupują, za język go łapią, ani sposobu...
Chodzą wieści rozmaite, a nawet niebardzo poczesne...
— Prawisz mi istotnie takie rzeczy, że przychodzi wątpić, czy nie myślisz sobie ze mnie żartować — rzekła podczaszyna. — Jakżeby się to ukryć mogło, gdzie bywał przez lat tyle! Zdradziłaby go mowa, strój, twarz, nieostrożne słowo? Widziałeś go waszeć?
— A jakże, przez samą ciekawość cisnąłem się do niego... Wszakże go tu młodym chłopakiem widywałem w Horbowie, gdy on do wojewodziny, a jejmość moja, królowa, do niego słodkie oczki robiła.
— Kłamiesz, niepoczciwy! — rozgniewana zawołała, chustkę mu w twarz rzuciwszy, podczaszyna — kłamiesz... Miałabym oczy do kogo wytrzeszczać... ja go nie cierpię!
— Królowo moja! — ręce złożywszy na piersiach, rzekł Godziemba — teraz go nie cierpisz, ale żeś miała do niego słabostkę... to wie Godziemba... bo gorzko mu było patrzeć i cierpieć.
Podczaszyna zwróciła rozmowę, pytając znowu:
— Widziałeś go! mów! jakże to było?
Wskazała mu miejsce na ławie, a sama na krześle usiadła. Już miał odpowiadać, gdy dodała, oglądając się:
— Nie wygadajże mi się tylko z nim przed wojewodziną! Wara! Rozumiesz! bo resztę łaski u mnie stracisz! Nie chcę, aby o nim wiedziała, mam swe powody do tego.
— Milczeć będę, jak skoro i władczyni moja każesz. Jam twój sługa wierny...
— A więc gdzie i jak go widziałeś...
— Najprzód mi go ukazano w ulicy, gdy powracał od j. m. prymasa.... Kawalkata była znaczna, tak że w mieście sądzono, iż najmniej wojewoda jaki lub kasztelan przybył do stolicy... Jechało przed nim ludzi w barwie sutej, złotemi galonami obszywanej, na koniach pięknych może dwudziestu... Za nimi on sam... na białym turku, czaprak złocisty, delja sobolowa, kołpak z kitą diamentową i spięciem od karbunkułów... Szabla u pasa złota... przy koniu pacholików dwóch, istne lalki, postrojone gdyby na wesele... Dalej marszałek dworu, człek poważny, koniuszy i ludzi znowu ze dwudziestu bez barwy, lecz jeszcze zawiesiściej postrojonych.
Gdym się dowiedział, kto zacz był, bom go nawet nie poznał, ogorzał bowiem znacznie i spoważniał, ale mężczyzna w pełni sił i piękny bardzo — poszedłem nazajutrz się submitować.
Cały dom miał najęty od wojewody czernihowskiego, którego przedówczas nie było w Warszawie. Wszedłszy, nie mogłem się dosyć wydziwić przepychowi. Podwórza pełne bryk ładownych, koni, psów i ludzi. Nie skłamię, gdy powiem, że pewnie dworu secina jest albo i więcej. Nim mnie dopuszczono, meldować się musiałem, gdyby do senatora... Wpuszczono naostatek do antykamery, gdzie na służbie stało chłopców sześciu, jak jeden, przyodzianych z węgierska. Tu mię ów siwy, poważny marszałek przywitał, i wziąwszy imię moje, poszedł panu oznajmić. Tandem czekałem dobry kwadrans, niżeli się znowu drzwi otworzyły. Puszczono mnie. Szedłem, prowadzony przez marszałka, pokojami snadź świeżo dopiero wyporządzonemi, pozawieszanemi, zastawionemi mnóstwem rzeczy po stołach, którymby się dziwować było można dzień cały, gdyby rzecz przyzwoita była okazywać taką ciekawość. Podniósł marszałek wreszcie zasłonę ostatnią, i znalazłem się wobec jegomości, który z owym psem ogromnym sam jeden sobie siedział, używając wczasu.
Poznał mnie odrazu, wstał i wcale niepyszny rzucił mi się na szyję.
— Panie łowczy kochany, niech Bóg płaci, żeś o starym znajomym nie zapomniał!
Wnet mnie posadził i wina z cukrem i korzeniami przedziwnego dać kazał. Przynieśli na tacy złocistej... kubki z przedniego szkła weneckiego, jak u króla... Poczęliśmy się rozgadywać. Wnet mnie zapytał o panią podczaszynę.
— A jak? jak? — przerwała gospodyni — szczerze mi mów — jak?
Godziemba się zaciął. Widać było, iż radby był się wykręcić sianem. Poznała się na tem jejmość i chwyciła go za rękę.
— Jak mi waćpan co dobrego życzysz, — zawołała — w jakich słowach o mnie spytał?...
— W jakich słowach — cedził Godziemba — zwyczajnemi słowy pytał o zdrowie i ewenta domowe...
— Jeszcze ci raz mówię, kłamiesz... — odpowiedziała podczaszyna. — Ja go niecierpię, on mnie nienawidził, nie byłby człowiekiem i mężczyzną, gdyby nie bryznął...
— No, to bryznął! bryznął i nawet nieładnie bryznął, — rzekł Godziemba — ale ja sobie, powtarzając te wyrazy, ust walać nie chcę...
— Ale mi mów zaraz! pod posłuszeństwem! — domagała się podczaszyna.
Godziemba westchnął.
— Powiedział, powiedział: — „Czyż jeszcze też tej baby licho nie wzięło?“
— Tegom się co najmniej po nim spodziewała — spokojnie rozsiadując się w krześle i ręce na piersiach krzyżując, zaczęła podczaszyna. — Baba mu ta zawadza, bo póki ona żywa, Jadwisi mieć nie będzie... Mów waćpan dalej.
— Cóż więcej powiem? — ciągnął Godziemba — siedzieliśmy, popijając ów kanar... pytał się o wszystkich... Dowiedział się snadź już wprzódy, że wojewodzina owdowiała, i cieszył się tem, nie kryjąc, iż ma zamiary... „Dam złota, ile zechcą — mówił — a moją być musi!“
Podczaszyna zerwała się z krzesła z policzkami zaognionemi.
— Za pół świata bym mu jej nie dała! — krzyknęła głośno: pókim ja żywa, nie będzie jej miał!
Zaczęła żywo przechadzać się po pokoju.
— Jadwisia może i ma trochę słabości do niego... Jakby się dowiedziała, zobaczyła, trudnoby mi ją było utrzymać, bo to dziecko serce ma aż nadto miękkie... Ale w tem ja, że temu przeszkodzę... Baby licho nie wzięło! Zobaczymy...
Wtem odwróciła się do Godziemby, który milczał.
— Nie pytałżeś się go, gdzie był? co czynił? kędy te skarby pokradł lub zrabował?
— Kimżebym był, gdybym choć nie spróbował ciekawości swej nasycić! — mówił łowczy — ale tu — sęk. Ledwiem go zagadnął, twarz mu się jakby w marmur zmieniła, popatrzał na mnie, dał mi się wygadać... a potem rzecze: — „Mój panie łowczy, gdy mi nieprzyjaciel wieś spalił, matkę zamordował, do koszuli zniszczył, gdym sierotą pozostał na świecie, albo nikt lub mało kto mnie się pytał, co z sobą pocznę, wyjąwszy rotmistrza Niemiry, nikt mi ręki nie podał, ani się losem zatroszczył. Trzeba sobie było po świecie szukać sposobu do życia. Podczaszyna mi sama powiedziała, że gdybym pieniądze miał, i Jadwisię bym posiadł. Utkwiło mi to w głowie i w sercu. Poszedłem się tedy nieszczęśliwego złota dorabiać, i Pan Bóg, czy nie wiem jaka siła poszczęściła... ale w tem moja tajemnica. Nikt się dziś nie ma prawa pytać u mnie, skądem wziął, co mam. Jeśli to ciąży na sumieniu, to na mojem... Co komu do tego... Nie chcę powiedzieć i nie powiem.“
I śmiał się, nic więc od niego dowiedzieć się nie mogłem — rzekł Godziemba. I po Warszawie też, między ludźmi, nie doszedłem nic. Zgniewałem się na siebie, bo mi wstyd...
— Ale cóż prawią? co mówią? czego się domyślają? — spytała podczaszyna.
— Mało co prawią? ach! ach! nie do rzeczy! bałamuctwa! Jedni mówią, że u Kozaków był, drudzy, że u Turków, inni, że na Węgrzech... Plotą, bo nie wiedzą nic... I on to wie, a śmieje się...
— Milczże ty mi przed wojewodziną! — palec kładąc na ustach, ozwała się podczaszyna... I pociągnęła go do gości.
Pomiędzy wielbicielami młodej wdowy, na których jej nie zbywało, był podówczas kniaź Proński, ostatni pono tego imienia, albo może pod to imię stare podszywający się tylko, człek osobliwy, a niepospolity. W kraju go dawniej mało znano, gdyż, jak powiedział, młodo z niego wyjechawszy, a substancję swą na Śląsk przeniósłszy, cesarzowi służył i na jego dworze różne funkcje pełnił. Tam się tedy będąc zupełnie i ze stroju i z obyczaju wyzuł polskiego, a natomiast europejskiej nabrał politury, którą się wielce odznaczał. Człek był pięknej postaci, statysta, na senatora wyglądający, po niemiecku się nosił, z łańcuchem zawsze złotym na szyi, na którym był wizerunek nieboszczyka cesarza rzymskiego. Nie miał wielkiego dworu, ani sług licznych, lecz przedziwnym smakiem w ubraniu i pięknemi dworskiemi manierami serca niewiast brał i w dworskim świecie wysoko się umiał stawić. Tytuł nosił cesarskiego podkomorzego, a był też uczyniony z kniazia księciem Imperji, i choć obcych tytułów w Rzeczypospolitej nie uznawano, jako poddany cesarski, bo się był wyojczyźnił zupełnie, książęcego dostojeństwa używał. Brano go z powierzchowności za cudzoziemca nawet, po polsku łamaną mową jednak, przypomniawszy sobie młodość, trochę się mówić nauczył.
Podczaszynę i jej córkę poznawszy w Warszawie, choć człek niemłody, rozmiłował się we wdówce szalenie. Możeby ona, wstręt mając do podeptanych takich wielbicieli, nie zwróciwszy nań uwagi, odprawę mu dała krótką, lecz naówczas w mieście i na dworze, i u wielkich panów owego księcia Prońskiego mało nie na rękach noszono, tak wysoce go ludzie cenili. Najpiękniejsze kobiety ubiegały się o jego względy, słowom jego przysłuchiwano się, gdyż mówił wielu językami bardzo gładko i pięknie, a z rozumu słynął i polityki głębokiej.
Pochlebiało to wojewodzinie, iż mogła tak znakomitego męża uwikłać w sidła swoje, a zazdrość powszechną obudzić. Więc choć może i niebardzo się jej podobał, i niemogła go kochać wcale — bałamuciła chętnie. Dziwna rzecz, iż mąż poważny, statysta, którego rozum wszyscy wynosili, człek zresztą bardzo dumny i nierad się pospolitować, przylgnął całem sercem do wojewodziny.
Tajemnicy też z tego żadnej nie czynił, iż o rękę jej starać się był gotów. Pyszniła się tem podczaszyna, śmiała się i cieszyła wdówka, nie odprawiano owego księcia, podkomorzego cesarskiego, a no nie wiedziano dobrze, co z nim naprawdę czynić. Radaby była książęcemu tytułowi dla córki podczaszyna i wyprowadzeniu jej na dwór cesarski — ale się dowiedzieć nie było podobna, czy książę w istocie na Śląsku dobra miał i jaki to był majątek, i jak wiele go... Wahała się podczaszyna, śmiała po swojemu Jadwisia, a książę je zabawiał obie, bo miał dar opowiadania wielki i na pięknych słowach mu nie zbywało... Gdyby cokolwiek był młodszy i — prawdę rzekłszy — przystojniejszy, byłby pewnie wszystkich współzawodników prześcignął. Lecz młodym wcale nie był, miłym tylko, gdy go słuchano, zawiędłym, a chwilami, spojrzawszy mu w oczy, strach przejmował, takiego tam coś w nich lisowatego siedziało.
Z podczaszyną już był kilka razy do rozmowy przyszedł otwartej; zwodziła go, nie chcąc ani zrywać, ani kończyć... Kunktacją tą przeciągała konkury, aby się choć księciem pochlubić. Miała więcej na myśli młodego jakiegoś Chodkiewicza, który, choć naówczas nie miał jeszcze nic, spodziewał się wiele po matce... a właśnie matka szukała mu cale kogo innego, nie wdowy, i nie tak miernej fortuny. Patrzano tam na Radziwiłłów lub Lubomirskich... Matka była w wieku podeszłym, chorowita, a podczaszyna brała wszystko w rachunek i, kto wie, czy nie wyczekiwała usamowolnienia Chodkiewicza. Był i młody Pac także z nadziejami, a oprócz tego kilku pomniejszych nie do pogardzenia konkurentów... Nie potrzebowano dotąd śpieszyć się bardzo z wyborem, więc się to z dnia na dzień ciągnęło.
Po przybyciu Godziemby i przytoczonej rozmowie podczaszyna wieczór cały bardzo była zamyślona, a u wieczerzy ktoby był na nią zwrócił uwagę, dostrzegłby, że niespokojnym wzrokiem zdawała się biegać po swym dworze, jakby wszystkich z sobą porównywała. I zadumywała się, wsparłszy na łokciu tak, że ją Godziemba budzić parę razy musiał... stawiąc gałeczki do wyboru. W humorze była kwaśnym, jak rzadko i opryskliwym. Córka się na nią patrzała zdziwiona, zrozumieć nie mogąc przyczyny.
Gdy się nareszcie rozeszli goście, a wojewodzina do swoich pokojów, dobranoc dawszy, odchodziła, matka z nią też posunęła zadumana. Kazano przynieść włoskie konfekty, bo te obie lubiły, i sługi odprawiwszy, poufałą wszczęły rozmowę.
Była ona zawsze niemal jedna. Nie miała większej pociechy wojewodzina nad zbieranie, a nizanie wieczorem, gdyby paciorek na sznurek, triumfów swych dnia każdego. Śmiały się i cieszyły.
— Uważałaś, matuniu, — mówiła tego wieczora piękna Jadwiga — jak książę był pogrążony w myślach i wzdychający, a oka ze mnie na chwilę nie spuścił. Umyślniem udawała, że o nim zapominam i na niego nie patrzę, a wzdychał, aż się stolik trząsł... Albo Pac, uważała matunia Paca? ten aż uwiądł i pobladł... Co zagadam do niego, to się roześmieje... zadrży, przypadnie, i sam już nie wie, co począć z wielkiej szczęśliwości... Chodkiewicz mnie w drugiej izbie napadł samą; myślałam, że awanturę zrobi, bo na kolana padał i w rąbek sukni całował, żebym mu słowo dała...
— Cóżeś mu odpowiedziała?
— Żeby od matki pozwolenie miał! — odparła Jadwisia — a toby go wydziedziczyć mogła, bo wszystko w jej rękach...
— Bardzo dobrze... — potwierdziła podczaszyna.
— A inni, inni! A i ten nieoszacowany młody Pociej, który ufa w pokrewieństwo... i w czub nastrzępiony... Oczyma mnie gonił, żem się od śmiechu wstrzymać nie mogła...
Ossoliński już jutro jedzie, — dodała — powiedział mi bez ogródki: „Gdybym tu dłużej pobył, głowębym dla pani mej stracił zupełnie... i wyśmianym został... Nie jem, nie śpię i szaleję...“
— Jużby też, Jadwisiu kochana, trzeba z tem raz skończyć — odezwała się poważnie podczaszyna. — Nie napędzałam cię do ołtarza, bo nie było pilno po pierwszym zaraz drugiej szukać niewoli... a terazby już skończyć.
Jadwisia popatrzyła zdziwiona i ruszyła ramionami.
— Któż ci się z nich podoba najlepiej? — zapytała matka.
— Czasem jeden, czasem drugi — obojętnie odezwała się Jadwisia — przyznam się matuni, że żaden z nich mi do serca nie przypada, ale to już pono inaczej nie będzie... Taką mam naturę, że mnie każdy bawi, póki nowy, i póki się nie kocha, a jak się rozmiłuje, to mi już wszystko jedno...
— A książę Proński? — spytała matka.
— Książę Proński? — powtórzyła razy parę — stary, matuniu... Stary, smutny czegoś... zaschły... albo ja wiem!
— Bardzo stateczny i szanowny człowiek i pono z nich wszystkich najlepszą ma pozycję w świecie... Zawsze księżną być to coś znaczy...
— I na dwór cesarski się dostać! — mówiła Jadwiga. — Dwór cesarski musi być bardzo piękny i wspaniały...
— O! pewnie... obok francuskiego dworu toż pierwszy na świecie...
Jadwisia się zamyśliła głęboko...
— On musi mieć z pięćdziesiąt lat — szepnęła ponuro.
— A gdyby je i miał, — rzekła podczaszyna — na mężczyznę jeszcze niestary! prezentuje się bardzo pięknie... wygląda lepiej, niż młodych wielu...
— A zakochany! zakochany! — śmiejąc się, mówiła córka — a! żeby mama wiedziała!
— Wiem to i widzę doskonale... — odparła podczaszyna.
— Cóżby mi mama radziła?... — poczęła z rezygnacją Jadwisia, składając ręce na piersiach.
— Powiem ci szczerze... — rzekła matka — ma lat dwa razy tyle co ty! Cóż to złego? prędzej możesz być wolną! Zobaczysz świat, dwór, ludzi... a przecież ci coś zapisać musi? Inaczejbym cię nie wydała... Chodkiewicz musi czekać na matkę, Pac na braci... reszta to szlachta, albo imiona bez pieniędzy! Co tobie, co nam po tem!
— Więc będę księżną! — odezwała się z lekkiem westchnieniem Jadwisia. — Ja myślę, moja matuniu, że i na dworze cesarskim niebardzo źle będę wyglądała... w sukni dworskiej i fryzurze! Włożę wszystkie moje diamenty po wojewodzie, nawet sznur wezmę do sukni. Ubiorę się cała czarno z koronkami... Matusia powiada, że mi tak najlepiej do twarzy... Drzwi się otwierają... Marszałek oznajmuje... Jaśnie oświecona księżna Prońska, podkomorzyna cesarska!! Wchodzę... Przed cesarzem wszak trzeba przyklęknąć? prawda?
— A! dziecko ty moje! — rozśmiała się mimowoli podczaszyna — już ci się śni dwór...
— Pewnie! takem go ciekawa!
Uderzyła się w rączki białe.
— Nic się nie zlęknę... i samego cesarza rzymskiego oczaruję... Choćby był stary, choćby był jaki... to go muszę zbałamucić! Cha! cha!...
— Więc z ks. Prońskim mówić mogę? zapytała podczaszyna.
— Ja się spuszczam na matunię — mówiła Jadwiga — niech matunia mówi... Stary jest, to prawda... ale... i ja już się starzeję! — dodała, wzdychając — dwudziesty i szósty rok! Za lat cztery trzydzieści lat. To okropna rzecz!
— Masz jeszcze wiele przed sobą! — przerwała matka.
— A! to prawda! Proński ma pewnie lat pięćdziesiąt i umrze, a ja jeszcze mogę pójść za jakiego króla i być — królową!
— A! dziecko! — całując ją w głowę, zawołała matka — w tej chwili nie wyglądasz na lat dwadzieścia kilka, zdajesz się ich mieć czternaście!...
Co też ci się śni!...
Nazajutrz z rana podczaszyna, kując żelazo, dopóki gorące, naprowadziła Prońskiego na nowe oświadczenie się jej dla córki.
— Mój książę, — odezwała się poważnie — nie ukrywam tego przed nim, iż zaszczyconemi czujemy się wielce tym afektem, który nam okazywać raczysz. Miałam zręczność wybadać Jadwisię, nie jest ona od tego — ja także — lecz położenie nasze zmusza do pewnych warunków. Jadwiga była dosyć nieszczęśliwa w pierwszem małżeństwie... majątek znaczny, który jej mąż zostawił, wydarła potem rodzina... Z siebie niewiele mamy. Muszę czuwać nad jej przyszłością. Onaby o sobie nie pomyślała sama... Co jej książę możesz zapewnić?
Podkomorzy się zamyślił głęboko.
— Pani podczaszyna pozwoli mi być zupełnie szczerym. Moje dobra śląskie całe dożywociem oddaję.
— Mógłbyś książę je zapisać, — rzekła — nie masz bliskiej familji. Jeżeli Pan Bóg pobłogosławi potomstwem, toż weźmie ono po niej, co do niej należeć będzie... jeżeli nie... wszakbyś książę sam wolał, aby ona odziedziczyła, niż kto inny...
Zimny ten targ nieprzyjemne zdawał się czynić na Prońskim wrażenie.
— Jako matka, strzegę interesów dziecięcia — dodała, postrzegając chmurkę na jego twarzy, podczaszyna. — Ona o tem nic nie wie... to dziecko!... Nie wspominaj jej książę o naszej rozmowie...
W czas się zastrzegła podczaszyna, gdyż właśnie nadeszła Jadwiga, tak piękna, tak urocza, takim blaskiem oblana, że widok jej na Prońskim, ostygłym nieco, uczynił wrażenie, które rozmowę zatarło.
Wojewodzina, posłuszna matce, przyszła uśmiechnięta, dziecięco roztrzepana, wabiąca i nęcąca starego dyplomatę cesarskiego dworu... Instynktowo wiedziała, że powinna była oczyma i uśmiechem dobić targu. Kazała sobie podać rękę i wywiodła go do ogrodu.
To szczęście pierwszy raz spotkało podkomorzego. Mimo wytrawności, wieku i doświadczenia, stracił głowę zupełnie. Nie mając o czem z nim mówić, Jadwisia naprowadziła rozmowę na swoich wielbicieli, których bardzo trafnie wyśmiewać umiała.
— Pani, — rzekł podkomorzy — lękam się mocno, by i mnie ich los nie spotkał.
— A! nie! Książę daleko lepiej od nich wyglądasz, — rzekła naiwnie — ja księcia nad ich wszystkich wolę.
— A gdybym panią wziął za słowo? — odezwał się drżącym głosem Proński — i ośmielił się...
Jadwisia, tłumiąc uśmiech, spojrzała mu w oczy.
— Jeśli mnie książę bardzo kochać przyrzekniesz, ale bardzo! i być mi posłusznym, i spełniać moją wolę, i być dla mnie dobrym... no... to pójdę za księcia...
Proński rzucił się na kolana. Jadwisia odskoczyła.
— Czyż to być może? Byłżebym ja tak szczęśliwy!?...
Reszta rozmowy odbyła się w ogrodzie pocichu. Jadwisia zaraz o dwór cesarski rozpytywać go zaczęła.
Poszła więc sprawa tak dalece po myśli podczaszyny, że tegoż dnia przy wieczerzy Godziemba, który podchwycił tajemnicę, wypił za zdrowie zaręczonych, bogdana i bogdanki, księcia podkomorzego i wojewodziny.
Można sobie wystawić, jak piorunujące wrażenie wywarła ta niespodziana nowina na wszystkich wielbicielach i zakochanych, których czarną polewką nie poczęstowano, ale, jak mówił Chodkiewicz, czarną zdradą! Pocóż było uwodzić, dawać nadzieje, trzymać ich na uwięzi?
Oburzenie było tak wielkie, że zaczęto się pośpiesznie rozjeżdżać, tak że ledwie dwóch, czy trzech młodszych i mocniej rozkochanych, już dlatego tylko, by w te wężowe, bazyliszkowe oczy, co ich wiązały, patrzeć a patrzeć, zostało, na płacz i zgrzytanie zębów.
Kniaź Proński był szczęśliwy i na chwilę nie odstępował narzeczonej, która go męczyła zapytaniami o suknie, stroje i ceremonjał dworu. Ile razy on zaczynał o miłości swej, ona zagadywała czem innem... Zamieniono pierścionki nazajutrz, już przy małej liczbie świadków, do których należał Godziemba.
Królowo moja, — rzekł, wzdychając do podczaszyny — do siwego włosa ściągnęłaś szczęście moje. Kiedyż my zamienimy obrączki?
Uderzyła go po ramieniu podczaszyna.
— Nie bałamuciłbyś, — rzekła — z tego nic być nie może, chyba pojedziesz, jak Pełka, okraść gdzie jakiego Mogoła.
Godziemba nie nastawał już, złożył ręce, poddając się przeznaczeniu.
Wesele wojewodziny miano odroczyć, bo matka miała jeszcze jakieś formalności do dopełnienia, to jest wymagała czegoś od córki dla siebie, a wytargowanie wymagało czasu, ażeby przyszło niby nie wywoływane i nie żądane.
Zrazu książę tak był szczęśliwy, iż się na to zgadzał, bo godził się wogóle na wszystko, czego po nim wymagano; po kilku jednak dniach zaczęło mu być coraz pilniej tę śliczną laleczkę nazwać swą żoną.
Pokazało się, że musiał bardzo rychło powracać na dwór cesarski, dokąd go powoływano dla spraw wielkiej wagi; począł więc przebąkiwać o konieczności przyśpieszenia ślubu, przeciwko czemu nic nie miała wojewodzina, chcąc co najrychlej przedstawić się na cesarskim dworze. Matka różne błahe powody zwłoki przytaczała, wogóle wszakże obronić się ani mogła, ani miała prawa, wojewodzina rozporządzała sobą, napomknął jej o tem książę Proński, gdy mu się wolą matki składała...
Miał tylko po kolebki i konie wyjechać do Warszawy, powrócić z indultem i zabierać żonę do Wiednia.
Wiedeń cesarski, świetne otoczenie dworu, zabawy, wszystko to wabiło tak bardzo Jadwigę, iż niecierpliwsza może była od zakochanego podkomorzego. Szepnęła mu więc, aby po kolebki, konie i indulty jechał zaraz, a jak najrychlej powracał i wypędziła go z Horbowa w dni kilka. Tego czasu zamierzała użyć podczaszyna, aby wzamian za wytargowany dar dóbr śląskich od księcia sobie od niej wyżebrać choćby jedną folwarczynę.
Zostały same z panem łowczym Godziembą i dwoma utrapionymi młodzikami, którzy już, bez nadziei wzdychając, dosiadywali w Horbowie i dawali drwić z siebie, byle ich nie wypędzano.
Podczaszyna w dosyć dobrem usposobieniu, wesoło podżartowywała z wiecznie zakochanego Godziemby, strzelistemi ją prześladującego afekty. Jadwiga trzymała przed sobą obu wiernych, pozostałych jej adoratorów bez nadziei, szydząc z nich potrosze i bawiąc się nimi, a płacąc im zalotnem wejrzeniem, gdy poza bramą murowaną na gościńcu spostrzeżono poczet jeźdźców okazały, który wszystkich zwrócił uwagę.
Kierował się on widocznie wprost do dworu w Horbowie, ale skąd i kto mógł być, nie umiano odgadnąć. Zdala wyglądało to nader świetnie i wystawnie.
Przodem mężczyzna pięknej postaci, na białym koniu, z sutym rzędem, na głowie konia z piór ponsowych kita, dywdyk na nim od złota. Kawaler w żupanie atłasowym, białym ze złotem, kontusz ponsowy, pas z szala wschodniego, szabla krzywa u boku na rapciach, sadzonych kamieniami. Twarz młoda, ogorzała, ale pięknych rysów, wąs do góry podkręcony, oko ognia pełne. Siedział na rumaku, jakby odniechcenia, jedną ręką w bok się ująwszy, drugą, wiodąc go tak lekko, jakby nie potrzebował nim kierować. Za nim kilkunastu dworzan pod wodzą starszego, wszyscy w jednej barwie białej z ponsowem, rzędy jednakie, uzbrojenie dobrane. Dwa psy tarantowate biegły u boku.
— Jak mi Bóg miły! — wykrzyknął nagle Godziemba — to Pełka.
Podczaszyna zdawna się go domyślała, twarz jej oblała się purpurą, nie chciała tylko tego nienawistnego wymówić imienia, którego wspomnienie na twarzy Jadwisi odbiło się ogniem i błyskawicą. Wstała, ręce załamawszy, poruszona cała, oczy wlepiając w jednego, który w tej chwili od bramy puścił się cwałem i konia w ganku osadził wrytym, gdy dwór się nieco opodal zatrzymał. Był to w istocie pan Medard Pełka, tego ranka do Gołczwi przybyły i śpieszący czołem uderzyć przed wojewodziną. Siedząc na siodle, podniósł kołpaczek z kitą nad głowę.
— Czołem pani podczaszynie! czołem wojewodzinie — zawołał głosem donośnym. — Oto wracam w domowe progi, a pierwszy krok mój tu, skąd nigdy myślą nie odchodziłem...
Spojrzał na zarumienioną Jadwigę.
— Pani, — dodał — tu, na tem miejscu raczyłaś mnie pobłogosławić na ciężką wędrówkę żywota, odbierz tu dzięki moje, bo dzięki błogosławieństwu twemu powracam, z tysiąca niebezpieczeństw uszedłszy cało... z sercem pełnem tego samego uczucia, które mnie tu niegdyś po raz pierwszy przywiodło.
Jadwiga, na którą się zapatrzył, oczy miała prawie łzawe, pierwszy raz może w życiu poczuła jakieś drganie serca.
Podczaszyna, którą pozdrowiwszy tylko, zaniedbał Pełka, burzyła się widocznie gniewem, usta jej drgały, już zbierając się na odpowiedź.
Tu, zawsze jeszcze na koniu siedząc, Pełka zwrócił się do matki.
— Pani podczaszyno dobrodziejko, — rzekł, spoglądając na nią śmiało — i pani ode mnie należy się wdzięczność: pani mnie nauczyłaś pierwsza, co w życiu i świecie popłaca... jej radom byłem posłuszny... i oto z owocem nauki wracam...
Gospodyni sama nie wiedziała dobrze, co pocznie, czuła tylko wzbierający w sobie gniew, nie wiedząc jaki dać obrót wybuchowi jego, bo rzeczywiście gniewać się o co nie miała. Wszystkie jej szyki przybycie to pokrzyżowało! Wprawdzie Jadwiga była zaręczona, lecz znała ją matka zbyt dobrze, by się mogła tem uspokoić... Płoche dziecię tak łatwo było wziąć na błyskotki!
— Wcale z waszmości niespodziewany gość, panie Medardzie, — odezwała się głosem poruszonym — jakbyś waćpan z podziemi powrócił, bo przyznam się, że myśmy go tu dawno pogrzebali i opłakali.
— To właśnie najlepszy „omen“, — rzekł, śmiejąc się Pełka — kogo żywego grzebią, ten ma długie żyć lata! Dziękuję za miłą obietnicę...
Podczaszyna ruszyła ramionami.
— Jużciż waszmość, na koniu siedząc, tak konwersować z nami nie myślisz. Kiedyś nas zaszczycił odwiedzinami swemi, zsiadać proszę.
Jadwisia dawno mu to już oczkami powiedziała. Niezmiernie była ciekawa metamorfozy starej gąsienicy na złotego motyla.
Dwóch chłopaków jednakowo oszamerowanych, jadących ztyłu na małych konikach, podbiegło panu jeden konia odebrać, drugi u strzemienia stanąć. Pełka zeskoczył raźno i kołpaczek z głowy zdjąwszy, kroczył na ganek. Zaraz też cały dwór z koni zsiadł, i ująwszy je, ustawił się porządnie w szyk. Psy się przed końmi pokładły.
Jadwisia nie mogła oczu odwrócić od pięknego, acz mocno zmienionego Pełki. Młodość jeszcze świeciła na jego ogorzałem obliczu, ale znać było znużenie, walki, smutki i zmarszczki wybite troskami i niebezpieczeństwy. Parę blizn bielszych świeciło na skroni i policzkach. Przybyło mu niezmiernej jakiejś powagi i pewności siebie. Podczaszyna, która była rada upatrzyć coś niedorzecznego, złego, śmiesznego bodaj w panu i otoczeniu, próżno szukała. Bolało ją to jeszcze bardziej.
Wszedłszy na ganek, submitował się raz jeszcze pani domu i wojewodzinie, przywitał z Godziembą i zabrał wskazane mu miejsce przy gospodyni.
— Sądziłem, — odezwał się — że tu przyjadę nieoznajmiony, istotnie jak upiór z grobu, lecz widzę po panu łowczym, że mnie tu musiał oznajmić. Chybiłem więc z występem moim.
Jadwiga z wyrzutem spojrzała na Godziembę.
— Łowczy nam nic nie mówił! — zawołała.
— Przepraszam, — wtrąciła matka — wspomniał o tem, tylkoś zajęta twym księciem nie uważała...
Wyrazy twym księciem odbiły się w sercu Pełki, który poruszył się, jak przestraszony i spojrzał na zakłopotaną Jadwigę.
— Cóż to za książę? jeśli wolno zapytać? — odezwał się, zwrócony do wojewodziny.
Matka, nie dając jej odpowiedzieć, podchwyciła:
— Książę Proński, podkomorzy cesarski, — rzekła — narzeczony córki mojej.
Pełka pobladł, ręką powiódł po czole, po oczach, zmarszczył się, ale usta mu się skrzywiły sarkastycznym uśmiechem.
— Proński... podkomorzy cesarski, — odezwał się, jakby przypominając sobie — dojrzały człek, statysta wielki... — Pewnie ten, co ma dobra i zamki na Śląsku?
— A tak! — przerwała śpiesznie podczaszyna.
— Wiem już! wiem! — odrzekł, śmiejąc się, Pełka. — Zamki dwa, w obu szczury mieszkają i nietoperze, a dobra w takich piaskach, że ich stanie do końca świata na zasypanie wszystkich niepoczciwości, które Niemcy napiszą. O! pyszne dobra i wielki pan! — mówił zwolna. — Jest czego powinszować, bo i człowiek co się zowie i dobra godne pana.
Jadwiga zbladła, podczaszyna była czerwona z oburzenia.
— Od waćpana mu się trudno pochwał spodziewać, — odezwała się — niebardzo też to weźmiemy do serca... Waszmośćbyś rad nam go zbrzydził, wiemy czemu. Kiwnęła głową i dodała cicho: — Nic z tego nie będzie.
Pełka, jakby nie dosłyszawszy, mówił dalej:
— Człowiek na dworze cesarskim wysoko położony... Za cesarzową jejmością czasem wachlarz nosi, a za cesarzem imością laskę i rękawiczki... Nie wstyd to być lokajem u takiego władcy świata, rzymskich cezarów spadkobiercy...
— Jakto lokajem? — przerwała oburzona Jadwiga — jest przecie podkomorzym!
— A no... tak się to tam zowie, nie przeczę, — mówił Pełka — lecz jeśli sobie wyobrażacie, wojewodzino dobrodziejko, iż to tam podkomorstwo, jak u nas koronne, jedyne, mylicie się. Cesarz jegomość ma ich tam z tuzin, a służby się mieniają, bo ją ciężką mają.
Tu nieco zamilkł.
— Co się stało wszelako, pewnie odstać się nie może — dodał z goryczą. — Gdy mi Prowidencja kazała przybyć w tak szczęśliwą godzinę do tego domu, niechże mi wolno będzie złożyć życzenia i powinszowania. Na dowód, żem dawnym dla domu tego sentymentom i respektom wierny powrócił, — mówił ciągle z coraz lepiej udawanym spokojem — niechaj mi wolno będzie złożyć nietylko słowo „ex intimo corde“ płynące, ale z moich podróży i włóczęgi po świecie małe przywiezione podarunki.
Zwrócił się ku podczaszynie z półuśmiechem na ustach, ale z respektem wielkim w pokłonie i dobył z za kontusza sepecik maluczki ze skóry jakiejś zamorskiej, dziwnie pięknej, bo wyglądała tak, jakby ją kto perełkami osypał, a była twarda i lśniąca... Ten zręcznie otwarłszy, ukazał piękniejszy jeszcze wewnątrz na aksamicie zielonym leżący krzyżyk z diamentów, w którego środku świecił ogromny opal, co go kociem okiem zwano, mieniący się, jakgdyby na ludzi patrzał i mrugał.
Na dłoni podał go podczaszynie.
— Racz waćpani dobrodziejka przyjąć ten maluczki dar od sługi swojego. Mały on i lichy jest, ale krzyż Pański i Chrystusa ojca miłosierdzia przypomina... Komuż to godło słuszniej należy, jeśli nie pani, która jesteś tak dobrą, łaskawą, przebaczającą, miłości pełną, a szczególniej mnie z łask swych pamiętną?
Wyglądało to na diamentowe drwiny z podczaszyny, która do dobroci nawet najmniejszej nigdy nie rościła pretensji. To też choć ją diament i opal nęciły, ręką odtrąciła sepecik i rzekła nadąsana:
— Dziękuję waszmości, panie Pełka, za dobrą intencję, a no daru przyjąć nie mogę. Nigdym dla waszmości dobrą nie była... jako żywo! do tego się nie przyznaję. Ja mam dosyta klejnotów, a waszmości się to na nowe gospodarstwo przyda.
Pełka skłonił się, i sepecik dlatego na stole postawił. Obrócił się potem nieporuszony do wojewodziny.
— Pani będziesz na mnie łaskawszą, — rzekł, dobywając z pod serca drugie, kamieniami pięknie sadzone pudełeczko złote, a z niem razem wypłowiałą kokardę niebieską, na której widok Jadwisia się zapłoniła. On, milcząc, nazad ją na sercu położył. Za pociśnięciem otwarło się owo misterne pudełko i w niem na aksamicie ponsowym ukazała się leżąca balsamka złota, u której końca wisiała jak gruszka wielka perła przecudnej wody.
— Wojewodzino! pani a królowo moja! — zawołał, chyląc kolana przed nią... obdarzyłaś mnie niegdyś droższym mi nad wszystkie skarby świata klejnotem, przyjmże sercem dawnem ode mnie mały upominek ten... Balsam, zamknięty w tej puszce, droższy jest od niej samej. Rośliny, z których oddechu został zdobyty, kwitły na dalekim Wschodzie, na granicy raju ziemskiego, i z niego może ciągnąc soki, nabrały tej przedziwnej własności, iż gdy serce ludzkie strapienie uciska, gdy smutek duszę dręczy, dosyć jest otworzyć balsamkę i wciągnąć jej ducha w siebie, aby o wszelkiem utrapieniu zapomnieć. Perła, która jak łza zawisła na niej, niech pani przypomni starego młodości przyjaciela, którego żywotowi na łzach też nie zbywało.
W czasie, gdy tę orację mówił Pełka, oczy Jadwisi biegały to na niego, to na balsamkę kosztowną, którą u nóg jej składał. Wyciągnęła rączkę białą i paluszkami niecierpliwemi chwyciła dar, dygając z uśmiechem. W tejże chwili otworzyła balsamkę i nim podczaszyna czas miała jej wzbronić niebezpiecznej próby, w której posądzała czary, pociągnęła upajającej woni.
Woń ta rozeszła się, jakby świeżo rozkwitłych róż po całym ganku... Czuć w niej było wiosnę... róże i coś jakby szafran, który koi bóle i nieznane jakieś kwiatów wyziewy...
— Na miłość Boga! Jadwigo! — zawołała podczaszyna — to może być czar, lub gorzej!...
Balsamka już była zamknięta... wesołe oczy Jadwigi świadczyły, że jej nie struło odetchnienie tą wonią i pośpiesznie skryła, jeszcze raz główkę skłoniwszy Pełce... pudełeczko do kieszeni.
— Wdzięczna jestem panu za pamięć, — rzekła cicho — zachowam dar... i choć matunia się go lęka... ja wam wierzę...
Podała mu rękę, którą Pełka z zachwytem ucałował.
Na twarzy matki zniecierpliwienie, gniew, zajadłość niemal znać było... Wnoszono właśnie wieczerzę, odwróciła się ku niemu z szyderskim półuśmiechem.
— Jakże tu tak wielkiemu panu, co diamenty garściami sypie, — rzekła — podać nasze ubogie potrawy? Waćpan ich jeść nie zechcesz, do pulpetów nawykłszy?
— Więcej do razowego chleba, mościa podczaszyno dobrodziejko — siadając, rzekł niezmieszany Pełka i odwrócił się ku wojewodzinie, która widocznie milej coraz spoglądała ku niemu.
Zawiązaniu rozmowy, któraby ich zbliżyć mogła, mocno się postanowiła opierać i przeszkadzać matka. Nim potrafił usta otworzyć, mrugnęła na Godziembę, a sama sądząc, że go zakłopocze, wnet poczęła:
— Radzibyśmy też wiedzieli, skąd do nas z temi skarbami przybywasz?...
Pełka uśmiechał się.
— To jest właśnie „arcanum“, tajemnica, której nie wyjawiam nikomu. Pytał mnie o to król jegomość sam i tom mu odpowiedział, co podczaszynie — po ziemim się włóczył, a do domu tęsknił.
— Więc poza domem... na obczyźnie...
— Już jak nie w Lubelskiem, to poza domem, — mówił Pełka — a gdziem siedział, wędrował, bił się i zdobywał, to między mną i Bogiem...
— Ostrożnym być potrzeba, — odezwała się podczaszyna z przekąsem — boć co dobrego a chwalebnego to się nie tai...
— Ani też przystało własną chwałę głosić, bo „propria laus sordet“ — odparł Pełka.
— Niema o czem mówić, — zamknął — daleko ciekawszy ja jestem, co się tu w kraju naszym działo, jak się żyło paniom obu... jak się zmarło wojewodzie...
Jadwiga oczy spuściła.
— I o tem też mówić niema powodu — rzekła podczaszyna. — Co Bóg dał, to się przeżyło... a co dalej? on wie jeden...
— Daj Boże jak najlepiej! — westchnął Pełka — ależ to losy moje dziwne! Zawsze przybywać za późno, jeśli nie na wesele, to na zaręczyny... Ha! — dodał z udaną wesołością — my coś oba, panie łowczy, losy tu mamy podobne... Waszmości się posiwiało, jam poczerniał, a dalej też zbieleję, czekając...
— Na co? — spytała żywo podczaszyna.
Pełka udał, że nic nie zrozumiał, spojrzał na Jadwigę...
— Będę czekał! — szepnął cicho.
Pochylił się nieco ku niej:
— Wszakże przysiągłem tu, odbierając tę wstęgę... (ukazał nieco, wyjmując ją) a com poprzysiągł, dotrzymam.
Podczaszyna, siedząca dalej nieco, nie mogła tych wyrazów dosłyszeć, mocno ją to zniecierpliwiło. Groźno popatrzyła na Jadwigę, którą nawykła była prowadzić jak chciała. Lecz tym razem wojewodzina zręcznie uniknęła wzroku, a w odpowiedzi Pełce rzekła:
— Jabym pana uwolniła od przysięgi!
— Ani żądam, ani przyjmuję, — pochwycił Pełka — owszem wiernym jej chcę zostać... dobrze mi z nią, a cierpliwości dano mi więcej, niż pospolitym ludziom. Starczy jej na długo...
Godziemba, któremu ciągle nakazywała gospodyni, aby się w rozmowę mieszał, odezwał się głośno:
— Miły panie Medardzie — cóż to księciu bogdankę chcesz bałamucić! Ot, lepiej zwróć się ku nam, a uczyń ciekawości słusznej zadość... Widzimy, że koło waszmości dostatnio... przyznajże się, na długo to tego stanie?
Pełka wąsem ruszył z gniewu.
— Przybyłem tu nie bez interesu — rzekł zwolna. — Moich poczciwych Laskowskich spłaciłem w Gołczwi... ale mi w niej ciasno trochę... Pani podczaszyna ma inne dobra i w Horbowie pewnie rezydować nie myśli... Nabywam Prosiniec od Żołudków, targuję folwarków dwa u Laskowskich, kupiłbym i Horbów, gdyby mi go podczaszyna sprzedała... Płacę na stół gotówką... Oto waćpan masz moją odpowiedź — dodał zwolna — a jeśli w okolicy dobra wiesz na sprzedaż, któreby się z temi stykały... daj mi je — kupię...
Godziemba w język się zakąsił.
— Wiele podczaszyna Horbów ceni? — zapytał Pełka...
— Drogo dla waćpana, — rzekła z gniewem gospodyni — a no i sprzedawać nie myślę.
— Jeśli niema intencji, trudno zmuszać, — ozwał się Pełka — bo gdyby o cenę szło... moglibyśmy się porozumieć...
Po tem oświadczeniu zamilkli wszyscy.
Podczaszyna się zadumała... Jedyną jej pociechą było myśleć, że Pełka kłamie i chełpi się napróżno. Wszystko, co go otaczało, zdawało się świadczyć o prawdzie tych słów... Gniewała się więc bardziej jeszcze, na co Pełka nie zdawał się zważać.
Wieczerza ciągnęła się na zrywanej rozmowie, w której Jadwiga półsłowami tylko cichemi, do Pełki skierowanemi, mały udział brała; pierwszy raz oddawna podczaszyna postrzegła, że córka nietylko jej uczuć nie podziela, ale zdawała się zniecierpliwiona i nierada temu, co matka mówiła...
Gdy od stołu wstali, mimo całych zabiegów podczaszyny, Pełka się zbliżył do Jadwigi i odszedł z nią, rozmawiając, w drugi koniec ganku. Cicho coś mówili z sobą.
Mrok padał i noc się zbliżała...
Pełka czuł się tu gościem niemiłym, chwycił więc za kołpak i dał znak ludziom z końmi stojącym...
W chwili znalazł się gotowy kaganiec i dwóch ludzi, zapaliwszy gałki smolne, stanęło poprzedzać orszak, a Pełka począł się żegnać... Jadwiga wyciągnęła mu rękę do pocałowania... skłonił się zdala podczaszynie, uścisnął Godziembę, coś mu szepnąwszy, i skoczywszy na koń, nie dotykając prawie strzemienia — puścił się z całym pocztem do Gołczwi.
— Szatan go tu chyba przyniósł! — szepnęła w duchu podczaszyna...
Gdy trzeciego dnia potem Medard z innym, a jeszcze piękniejszym pocztem odmiennie przybranych dworzan przybył z wizytą do podczaszyny, znalazł główną bramę zamkniętą, a po długiem stukaniu do niej, z jednego okna w piąterku łysa głowa wysunęła się, ziewając, i stróż wierny zamczyska na zapytanie oświadczył, że tegoż dnia rano pani podczaszyna z wojewodziną i księciem Prońskim bardzo pilno wyjechały, snadź na dłuższy czas, z domu.
Poczem zamknęło się okno i brama stała milcząca. Tą odpowiedzią lakoniczną nie chciał się natarczywy Pełka zadowolić i bił dopóty czekanami do wrót, aż furtka się otworzyła nakoniec i wyszedł burgrabia. Była to figura znana zdawna Medardowi, człek kwaśny i zły, lecz dający się ująć datkiem. Wciśnięto mu więc coś w rękę, aby przynajmniej raczył objaśnić, dokąd i w jaką drogę wyruszyły jejmoście.
— Zakazano panie pod cherimem — rzekł cicho — nikomu o wyjeździe nie mówić nic. Domyślam się, że podczaszyna nasza obawia się od jaśnie pana pogoni... Zakazano pisnąć, zakazano się wdawać w rozmowę, inaczej fora ze dwora!
— No, to w Gołczwi dla ciebie dwór otwarty!
Burgrabia westchnął.
— A! co to panie Gołczwia, a choćby i raj, kiedy człowiek do miejsca przyrasta... Ale mnie, na rany Chrystusowe, nie wydawajcie na zemstę podczaszyny... albo żeby się ludzie nie wygadali, żeśmy z sobą na szeptach byli...
— Z moich ludzi nikt ust nie otworzy — rzekł Pełka. — Dokąd pojechali?
— Albo, z pozwoleniem, ta stara sekutnica, choćby ona i moją panią była — rzekł burgrabia, ramionami ściskając — albo ona kiedy komu prawdę powie? Już to się domyślać łatwo, że córkę wydawać! Dokąd? gdzie o indult najłatwiej — a gdzież najłatwiej, jeśli nie w Warszawie? To jasna rzecz... Lecz że nikomu nie powiedziała, dokąd jedzie, to też pewna... ani mnie.
— Jakże się wybrały? — spytał Medard.
— O! ani na dzień, ani na dwa, panna Brzeska mi rozpowiadała, że co było najlepszego, to pozabierały, a wojewodzina ze swoich rzeczy nic prawie nie zostawiła, tylko kufer starzyzny...
— Kiedyż Proński przyjechał? — badał Medard niecierpliwie.
— Wczoraj w południe — mówił burgrabia, wciąż oglądając się ze strachem — a jak tylko przybył, wzięła go podczaszyna do siebie na rozmowę... potem biegała do córki i do wieczora tak pracowała, tak się kręciła, tak zabiegała, że na rano konie zadysponowano w nocy już... Wojewodzina płakała — a co z tą naszą panią poradzić, gdy się uprze! Z nią nikt nie potrafi nic — to darmo...
Medard się zamyślił smutnie...
Znowu więc przybywał za późno... Nagle podniósł głowę.
— Mosanie Krępa, — rzekł do burgrabiego — jeśli, czego się nie spodziewam, bieda jaka waszmości urosła z tego, żeś mówił ze mną, słowo moje trzymam. Gołczwia otwarta — dworek się znajdzie... Bywaj zdrów.
W mgnieniu oka siadł na konia i już tumanem kurzu pędził znowu ku laskowi, który od Gołczwi oddzielał.
Stare domostwo, wyporządzone już przez Laskowskich, teraz za przybyciem dziedzica i rozgospodarowaniem się jego cale inaczej wyglądało. Laskowscy oboje ustąpili mu chętnie za słusznym obrachunkiem nakładów... Dwór starego szlachcica, ba! i pański w Polsce, zawsze miał trochę natury namiotu obozowego.
Ściany, dach, skorupa zlepiona była ladajako, byle się to trzymało, nigdy jednak z powierzchowności opuszczonej i niepoczesnej sądzić nie godziło się o wnętrzu. Gdy się szlachcic rozpakował i rozgościł, porozwieszał, poprzybijał, gołe ściany i smutne izby cale inaczej wyglądały. To też przybycie wozów tajemniczych Medarda natychmiast nową postać nadało dworkowi szlacheckiemu. Stało w nich sprzętu na ubranie daleko obszerniejszego domu. Poczęła liczna służba uwijać się, wedle rozkazów pana, około przybrania izb i stały się okazałemi komnatami. Podłogi ponakrywano kobiercami, stoły oponami, ściany makatami; gdzie tylko miejsce się znalazło, tam rozrzucano naczynia: puhary, zegary, roztruchany, kufle, dzbany, konwie srebrne, oręż wspaniały i osobliwy... Przybrało się to do niepoznania — po pańsku, a Pełka wnet po rzemieślników posłał, bo mu tego wszystkiego było mało, chciał dom przerabiać... chciał kamieniem wykładać ganki... i słupy do galerji kuć w Chęcińskich górach... a ogrody zakładać i sadzawki kopać...
— Gołczwia mi się tu musi odmienić! — mówił do siostry i szwagra — że jej nie poznacie, zrobię z niej cacko!
Wszystkie jednakże te plany rozbiły się bardzo prędko, gdy z Horbowa powrócił, dowiedziawszy się, że wojewodzinę Proński zaswatał. Właśnie był Laskowski do niego przyjechał, gdy wysiadał po odwiedzinach u podczaszyny. Weszli razem do izby... Medard padł na ławę jako pobity i zwyciężony.
— Wystawże sobie, panie szwagrze, — odezwał się — już ta baba przez Godziembę o moim powrocie zawiadomiona, tak poprowadziła sprawę, żebym córkę zaręczoną zastał. A przyjęła mnie jak psa... tylko żem na to nie baczył!
— Ale — dodał — rozpoczęła ona — nieskończona to jeszcze rzecz... zobaczymy, kto wygra. Wojewodzina jest panią swej woli, serca ma dla mnie dosyć, wyrwę ją z tej opieki matczynej, nim znowu staremu sprzedana zostanie.
Nie wypadało natychmiast jechać nazajutrz, a nie spodziewał się Medard, by mu tak uciekły prędko. Tymczasem... podczaszyna go ubiegła!
Popędził więc do Gołczwi, nie dając za wygraną, żeby się zaraz w podróż gotować i w tropy lecieć... Gotowało się w nim od gniewu i zapalczywości wielkiej.
Ledwie w ganku przywołał marszałka i nakazał do podróży się gotować.
— Pilna sprawa, — rzekł — dziś jeszcze wieczorem wyruszę. Konie, troki, wozów dwa z podróżnemi rzeczami, ludzi dziesięciu dosyć...
Marszałek chciał rozpytywać, gdy na starym dereszu nadbiegł pan Godziemba, przyjaciel podczaszyny, który się był do Gołczwi obiecał. Przybycie jego za nowy jakiś podstęp lub zdradę biorąc, Medard mruknął tylko na ludzi, aby milczeli i przyjął go wesoło.
— Widzę, — rzekł — że waszmości, panie łowczy, jak i mnie odprawiono z Horbowa i z przed nosa nam bogdanki dmuchnęły. A! dokąd? szukaj wiatru w polu!
— E! e! — zawołał Godziemba, ściskając go — łatwiej je pono znaleźć i dogonić, niżeli wiatru w stepie... Niema w tem sekretu, choćby chciano go robić... Podczaszyna mnie całe życie zwodziła, a waszmości nienawidzi... Wyrwała się z wojewodziną... aby ją co prędzej za Prońskiego wydać. Ot — co jest... Do Warszawy pojechały...
— Ja też za parę dni mam sprawę do stolicy...
— A no — przyjedziesz waszmość powinszować państwu młodym, z których jedno dobrze stare — wzdychając, odezwał się Godziemba. — Takie nasze przeznaczenie.
Wierz, nie wierz, — dodał, wszedłszy do postrojonych izb, wśród których się rozglądał ciekawie łowczy — wierz, nie wierz... jak stary jestem, tak głupi... i płakać mi się chce, że mnie ta kobieta bez serca tak zwodzi.
— Plunąłbyś i porzucił! — krzyknął Pełka.
— Dobryś! — pluńże i porzuć jegomość wojewodzinę, a daj mi dobry przykład...
— To co innego! — westchnął Pełka.
— Niema wcale nic innego — mówił, siadając, stary: — kocham się tak samo w matce, jak jegomość w córce, tak samo, jak wy, widzę jej wady i defekta, czasami się brzydzę, a przyrosłem do niej duszą i sercem i stałem się niewolnikiem. Niemęska to rzecz, powiecie! a właśnie, że tylko męska, bo żadna baba tyle nierozumu nie ma w kochaniu, co my...
Jak któremu dadzą zamłodu tego napoju (bom przekonany, że mnie napoili — dodał cicho Godziemba — przysiągłbym na to), — całe życie szaleć musi.
— A cóż myślisz, panie łowczy? — zagadnął Pełka.
— Albo ja sobą władam? — wykrzyknął Godziemba. Gdybym miał rozum, myślałbym do domu jechać, gospodarować i z siwym włosem na pośmiewisko ludziom, a babie na igraszkę się nie podawać... a no — rozumu nie mam, więc pewnie skorci i pojadę za podczaszyną... takim, z pozwoleniem, głupi.
Godziemba szczerym się być zdawał.
— No, a waszmość co myślisz? — zapytał.
— Słowo w słowo to samo, co wy. Gdyśmy jednako chorzy, — odezwał się Pełka — radźmyż obaj...
— Stękajmy obaj — rzekł Godziemba, bo my nie poradzimy na podczaszynę.
Zbierało się na wieczór, i Godziemba widocznie chciał zanocować, skłopotało to Pełkę, bo mu wyjazd tamowało, a tu czas płacił, czas tracił. Musiał pośpieszyć. Nie było więc sposobu taić się dłużej.
Kazał co prędzej wieczerzę dawać, a do drogi się ludziom sposobić — ale nie mówił nic.
— Uczynicie mi przecież tę łaskę, że zanocujecie u mnie — rzekł przy wieczerzy.
— Anim się ruszać myślał — odparł Godziemba.
— Trzymam za słowo, — mówił dalej Pełka — chociaż przeprosić muszę, bo mnie sprawa pilna zmusza na kilka godzin z domu wyjechać. Znajdziecie w Gołczwi wszystko na wasze rozkazy...
Godziemba się popatrzał z uwagą w twarz mówiącego.
— Żartujesz, czy drogi pytasz! — zawołał. — Za kogoż mię masz, sądząc, iż nie odgadnę, co się tu święci? Chcesz gonić podczaszynę! E! gdybym ja z waszecią, a deresz mój z waszym koniem dotrzymał, dalipan kopnąłbym się z wami... Jedyna okazyjka!
— Porachujcie się z kośćmi waszemi, — odezwał się Pełka — za deresza dam wam mojego astrachańca, który chodzi kłusem ogromnym, a nosi jak w krzesełku... deresz na stajni u mnie zostanie... „Miseri succurere disco“... — Uśmiechnął się pan Medard: — chcesz jechać, jedź. Któż wie! może gdzie podczaszynę spotkamy, to wy ją będziecie trzymali na uwięzi, gdy ja córkę sobie zagarnę.
— Dalipan, zgoda — krzyknął, kielich wychylając, Godziemba — i niech ci Bóg płaci. Jedziemy... Pasa ściągnę... przeżegnam się i chociam stary... ale jary!
Tak się tedy złożyło, że obaj wyruszyli, nie poczekawszy nawet, by wieczerzę wydychać.
Droga wiodła mimo Horbowa, i zaraz przy pierwszej gospodzie zaczęto języka się starać. Wskazano im gościniec, którędy podczaszyna z rana jechała; że jednak wpobliżu ludzie namówieni być mogli, sprawdzano później co wioska. Nie było wątpliwości, iż uciekały do Warszawy, gdzie się właśnie na sejm zbierało, a że ówczesne drogi większe jedyne były, któremi kolebki z kobietami, kocze i karoce przejść mogły, uciec wbok, gdyby chciały, nie potrafiłyby... Nad ranem łowczy gorzej, niż koń jego, bokami robił, a Pełka pędził.
— Miłosierdzia, mój kawalerze, bo nieboszczyka dowieziesz do stóp podczaszyny, — wołał — wypocznijmy! Kochać się piękną jest rzeczą, „probatum est“, ale żyć jeszcze lepszą. Dopóki siedziałem na dereszu, z którymeśmy się zrośli, miarkował on lepiej nade mnie, ile ja wytrwać zdołam, i stawał, sam czując, że mi wypoczynek potrzebny; a z tym djablim astrachańcem niema sposobu... szedłby dwa dni i dwie noce, bez jadła i spoczynku...
Jużciż baby w czwał nie pojadą, ani nocą... a karku kręcić dla nich nie warto...
Choć Medard pono innych był usposobień i zdania — zatrzymał się przecież nad ranem, aby Godziembie dać odetchnąć. Ten, gdy do gospody wszedł, a słomę zobaczył w kącie, nie pytając, kto na niej niedawno leżał, padł byle się wyciągnąć i kości wyprostować...
Wedle opowiadań ludzi, podczaszyna musiała nocować w najbliższem miasteczku, bo wieczorem tu ją widziano. Powinni więc byli przed południem napędzić...
Konie zhasane, równie jak łowczy, potrzebowały spoczynku trochę. Gotowano jajecznicę i bigos... Ranek był chłodny... Trzeba czemś było zapić... Godziemba na pociechę w troskach uraczył się, a podjadłszy, nim koniom zęby przetarto i napojono je, zdrzemnął się w słomie.
Gdy wszystko gotowe było — poszedł go Medard budzić. Z trudnością się to dało przyprowadzić do skutku.
Otworzył wreszcie zaspane oczy, i długo nie mógł zrozumieć ani gdzie się znajdował, ani czego od niego chciano...
Czas upłynął, Medard się niecierpliwił. W ostatku, przyszedłszy do siebie, zrozumiał łowczy swe położenie, i czego po nim wymagano. Lecz słaba ludzka natura wyczerpanemi siły dalej mu służyć już nie mogła — spuścił głowę na piersi, westchnął, po łysinie ręką się pogładził.
— Miły Pełko, — rzekł — zbytem o sobie wiele rozumiał... Astrachaniec wprawdzie nosi jak w krzesełku, lecz kości rozłamuje... Nie czuję w sobie odrobiny ani mocy, ani ochoty gonienia dalej podczaszyny... Co tu począć? Nie mam nawet ani myśli, byście mnie swojego bachmata zostawili, a szlachcicowi bez konia tak osieroconemu w gospodzie się znaleźć „ignominia!“
— Ale ja waćpanu astrachańca zostawuję chętnie, — odezwał się Pełka — tylko mnie żywego puszczajcie, bo mi pilno.
Godziemba rzeczywiście dalej nie mógł. Porzucono go razem z koniem, a Pełka jechał dalej. Był pewien, że podczaszynę tegoż dnia napędzi jeszcze, i koni nie żałował. Do wieczora jednak śladu nie było, a co gorsza i języka o niej dostać niepodobna. Przesuwało się pod ów czas sejmowy tyle ludu różnego do Warszawy, iż nikt nie mógł dokładnej dać wiadomości.
Tem niepowodzeniem utrapiony jechał Medard, ku stolicy się coraz zbliżając i już wreszcie doścignięcia w drodze podczaszyny straciwszy nadzieję, gdy na ostatnim noclegu w gospodzie spotkał się ze dworem jakimś niebardzo pokaźnym i sutym, tak że mu on zrazu na Prońskiego dwór wyglądał, zwłaszcza, że go książęcym nazywano. A że w nim kobiety też były i mężczyzna jeden po cudzoziemsku ubrany, prawie pewien już, że podczaszynę doścignął, wparł się do gospody.
Zawiodła go jednak nadzieja, bo dostawszy się do wnętrza, poznał zaraz błąd swój i ludzi innej mowy i obyczaju, i nareszcie nazwisko inne, znane, któregoby nie przybierali.
Dwór to był pański, poważny, nie mnogi wcale, cichy, układny, ludzie po większej części starzy, służba siwa, chodząca na palcach. Na pierwszy rzut oka dwoje tu poznać łatwo było: jakąś wielką przeszłość i smutną a zbiedzoną teraźniejszość. W istocie dosyć było nazwiska, ażeby zrozumieć, dlaczego szczątki wielkich dostatków łączyły się tu niemal z ubóstwem... Podróżną, jadącą z synem, była wdowa po wielkim Jeremim Wiśniowieckim, wnuczka Zamojskiego, święta a pobożna pani, z najbogatszej na całą Rzeczpospolitą, dziś zeszła na najuboższą z tych, co tytuł i pamięć wielką do dźwigania miały.
A znać też było, iż w wyszarzanych sukniach chodziło dostojeństwo ducha nie zmniejszone, i pięknie było temu bohaterstwu w szarych szatach bez złota...
Bohaterowi, co walczył życie całe, wystawując swoim kosztem pułki całe, prowadząc wojny o groszu ostatnim, nie pozostało nic nad pamięć ofiar... i żal, że owocu nie przyniosły... Synowi pobłogosławił, nie zostawując nic prawie na życie podobne... poświęceń bez zapłaty...
Chciał się Pełka wycofać z gospody, czując natrętnym mu, gdy młody książę Michał, którego już był w życiu spotkał, drogę zastąpił — a poznawszy go, uprzejmie prosić zaczął, żeby pozostał, ręcząc, że się razem pomieszczą. Wzdragał się zrazu Pełka, lecz miłą grzecznością Wiśniowieckiego ujęty, pozostał wkońcu.
A że księżna pani w osobnej izbie spoczywała z jedną tylko panną z fraucymeru, bo naówczas na większy już poczet nie stawało, książę Pełkę do swojej izdebki wziął... Tu się najlepiej przekonać mógł Medard o ubóstwie księcia, o którem już był słyszał, bo sobie o niem naówczas cała Rzeczpospolita rozpowiadała. Wstyd mu niemal było własnego dostatku, widząc pańskie dziecię tak skromnie wyposażone.
Książę Michał, acz z cudzoziemska wyglądał, bo był w części zagranicą i przez obcych wychowany, a z wielkim rygorem, skromnością i słodyczą charakteru ujmował. Nosił się po niemiecku i mówił kilku językami doskonale, — a no, żołnierska, kozacza, bohaterska dusza ojca jeszcze w nim rozkwitnąć nie miała czasu. Nieśmiały, cichy, małomówny, zdawał się przybitym wspomnieniem tego, którego imię nosił.
Rzadka naówczas charakteru skromność i łagodność, grzeczna pokora wielkiego pana, który się zdawał lękać obrazić, aby nie być zmuszonym odpierać wzajemną obrazę i godność swą łatwiej zaszanować — nadawały księciu powab ujmujący. Zadumienie i smutek malowały się na twarzy bladej i choć młodej, a już jakby życiem zmęczonej.
Pełka, mając poszanowanie dla wielkiego imienia Jeremiego, którem długo brzmiała Rzeczpospolita, trzymał się dosyć zdaleka od księcia — ten go wszakże do poufałości zachęcał i ciągnął.
Wiózł książę do Warszawy matkę, potrzebującą spoczynku, lekarza i przyjaciół, coby jej pomogli dźwignąć nieco resztki już tylko drobne wielkiej ruiny. Z miljonowych dochodów zostały teraz matce i synowi tak szczupłe intraty, iż królowa nieboszczka, litując się o ich ubóstwo, księcia Michała własnym groszem podtrzymywała. Nie taił się z tem, opłakując jej zgon... i utyskując nad stratą przez króla poniesioną.
— Nietajna to, — rzekł wkońcu — iż królowi jmci troski już panowanie obrzydziły, a śmierć królowej życie i królowanie ciężkiem czynią. Mówią o abdykacji — a czy nam, postradawszy ostatnią krwi jagiellońskiej kroplę, lepiej będzie z nowymi panami? Bóg tylko wiedzieć raczy...
Pełka też czarno dosyć czuł przyszłość.
— Słyszeliśmy i wiemy wszyscy, — odpowiedział — iż nam stręczą Kondeusza, wojownika sławnego, jakiegoby nam też właśnie potrzeba. Lecz miast to mu ułatwić elekcję, przyjaciele i sama królowa jmość wielce mu ją utrudnili. Szlachta się wzdryga narzuconemu panowaniu i wszelkiej gwałtowności. Nim przyjaciół miał czas pozyskać, wrogów mu poczyniono.
— Prawda to może, — rzekł Wiśniowiecki — że i dlategoby król jmość dobrze uczynił, piastując obyczajem ojców berło do końca życia, aby się namiętności czas miały ukołysać i wszystko poszło obyczajem a porządkiem dawnym... Ciężkoby się kto o ten tron zgłosił chętnie, z którego oto drugi już monarcha uchodzi...
— Pierwszy się dla nas nie urodził; — odezwał się Pełka — obcy nam był i pozostał. Obyczajów naszych przyjąć nie mógł ani nam swoich wszczepić... Lękam się, by to i Kondeusza nie spotkało, bo inna to rzecz Francja, a inna nasza Rzeczpospolita...
— Niech Bóg radzi o swej czeladzi! — rzekł książę Michał spokojnie. Gdy do elekcji przyjdzie, on rozstrzygnie... komu naznaczyć, by na czele narodu stanął... a no — niezazdrosne to brzemię...
Mówili tak długo w noc o ludziach i sprawach różnych; a poznając się bliżej z księciem Michałem, coraz większą dlań czuł Pełka sympatję. Nigdy dziecka magnata nie spotkał, któreby się tak swojego świetnego pochodzenia wstydziło i tak o niem drugim zapominać kazało.
Gdy nazajutrz rano wyruszyć mieli podróżni, Pełka, przekonany, iż podczaszynę wyprzedzić musiał, zhasane mając konie, postanowił pozostać w gospodzie dłużej. W oczach więc jego wyciągał ten dwór książęcy wdowy Jeremiego, na który patrząc, łza mogła zakręcić się w oku. Kolebka była stara i połatana w domu, konie niegdyś piękne, chude i stare, dwór cały niemal ze starców złożony... ale z ludzi, co nie mieli serca opuścić swej pani, choćby z nią i głód cierpieli. Książę Michał koni miał kilka nieszczególnych, służbę małą i przyodzianą zbyt skromnie. Lecz wszystko to razem obudzało większe poszanowanie, niż najwystawniejsze poczty nowych magnatów, których też same wojny wyniosły i zbogaciły, w jakich Jeremi wszystko, co miał, utracił.
A gdy, wiedziona przez syna, wyszła owa wnuka wielkiego hetmana, wdowa po wodzu wielkim, w czarnych szatach wytartych, w futerku popielicowem ubogiem, z różańcem u pasa, zakwefiona, zgięta wiekiem i bólem — wszystkie się głowy skłoniły przed nią mimowolnie. Książę Michał przedstawił jej Pełkę, który o ten zaszczyt prosił. Staruszka oczy zbladłe podniosła nań milcząca i uśmiechnęła mu się łagodnie.
— Kochaj waćpan mojego syna, a bądź mu przyjacielem, proszę — rzekła cichym i spokojnym głosem. — Słyszałam wasze wczorajsze rozmowy, choć — Bóg widzi — podsłuchiwać myśli nie było... Podobałeś mi się waszmość ze szlachetnych sentymentów i radabym go przyjacielem syna widziała. Mój Michał ma ich niewielu, mało kto poznał go lepiej, cichy jest i nadto skromny... Radabym mu serc więcej pozyskać, bo ludzie z ludźmi żyć powinni...
To mówiąc, podała rękę Pełce, który ją z poszanowaniem ucałował.
— Jedziesz waszmość do Warszawy... ja tam też mieszkać będę; dowiesz się łatwo o domu moim... odwiedź nas, proszę... miłym nam będziesz gościem...
Pełka odprowadził hetmanową do powozu, w którym i syn zajął miejsce, a na przedzie podżyła ochmistrzyni. Reszta dworu na dwa wozy i kilka koni się pomieściła. Dziwna sprzeczność była we wszystkiem, bo co tylko z dawnych pochodziło czasów, kosztowne było i wspaniałe, co nowsze, raziło obok prostotą... A że nikt nie myślał ukrywać ruiny, bo się nią prawo mieli pochlubić przed światem, szła tak na dziwowisko ludzi spokojna w sumieniu... i mało kto spojrzał na nią...
Długo Medard patrzał na oddalających się, i przypadkowe to spotkanie wiele mu dało do myślenia... Pospolite to ludzkie losy, a sprawy powszednie, że kolosy padają, a maluczcy rosną na olbrzymów; ilekroć jednak spotka rodzinę lub człowieka dola taka — smutkiem i trwogą napełnia... Pełka przypomniał sobie własną ruinę i zbogacenie... i niemal się zawstydził swoich ludzi, koni, szat i dworu, widząc, co zostało synowi Jeremiego...
Przecież w ciągu całego wieczora i długiej rozmowy nie wyrwało mu się słowo jedno utyskiwania i żalu przeszłości, — niósł wesoło ubóstwo swe, nie wspominając nawet przeszłości. Z tęsknem jakiemś uczuciem pozostał Medard w progu gospody, patrząc na oddalający się zwolna powóz i dwór Wiśniowieckich, gdy z drugiej strony na gościńcu turkot wozu dał się słyszeć i uwagę jego odwrócił. Uderzyło go to, iż za wozem biegł koń, wielce do astrachańca podobny, a na wozie siedział ktoś mocno przypominający Godziembę. Już mieli minąć gospodę, nie zatrzymując się, gdy Pełka poznał konia i krzyknął: Stój!
Odwrócił się drzemiący łowczy i oczy przetarłszy, gdy spostrzegł Pełkę, uśmiechać się począł, lecz kwaskowato.
— Cóżto się waszmości stało? — zapytał przyskakując, Medard. — Siodło na wozie, szlachcic w półkoszku, a mój astrachaniec luzem...
Godziemba wstawał, ale mu było nieraźnie.
— Zechciałeś waszmość! stare kości a młode afekta, aż mi wstyd... Na koniu już gnać się nie mogłem, a zostać nie chciałem... nająłem sobie wóz... przynajmniej waszmości astrachańca nie osednię.
— Miałeś waszmość powracać? — spytał Medard.
— Tak jest, miałem! potem przyszły refleksje, tęsknota — to i owo...
— Mów waszmość szczerze — przerwał Medard. — Coś mi kryjesz...
— Dowiesz się aż nadto wcześnie — westchnął Godziemba.
— Co się stało? — chwytając go za rękę, krzyknął Pełka — mów, a nie cedź!
— Baba, z pozwoleniem, wywiodła nas w pole — zamiast do Warszawy, pojechała do Lublina na ślubowiny i przyśpieszyła je... a teraz jest już w drodze do Warszawy, ale przybędziemy — po harapie.
— Skądżeś się to waszmość o tem dowiedział?...
— Dominikanina spotkałem, który z Lublina jechał. A żem znał go, bo na kapelanji u podczaszyny bywał i spowiednikiem jej jest, sam mi się zaraz ze wszystkiem wygadał... W Lublinie było gotowe już co trzeba do ślubu, najmniej pono pani młoda, bo ta długo się wzdragała, ale z taką matką niema sposobu... Dała ją księciu i pojechali na dwór się przedstawić, a potem w dalszą drogę. Żal mi się waszmości zrobiło, chciałem go dogonić, a astrachaniec doskonały koń, tylko nie na moje kości — wziąłem furę, aby ci oszczędzić daremnego strapienia — bo tu niema co począć, tylko powracać...
Twarz Pełki okryła się dziwnym jakimś smutkiem spokojnym. Godziemba się wybuchu spodziewał, a znalazł jakąś rezygnację upartą, ufną w siebie, żelazną.
— Nie wrócę, jako żywo, — rzekł Pełka — owszem, jeśli na długo mam ją utracić — boć nie na zawsze, da Bóg, to ją choć zobaczę...
Westchnął, mówiąc...
— I wystąpisz im na oczy, aby podczaszyna sobie z jegomości drwiła, że mu szyki pomieszała?
— Nie będzie śmiała drwić, gdy mnie zobaczy — odezwał się Medard z pewną dumą. — Szydziłaby może, widząc mnie pomieszanym i przybitym; ja jej się pokażę spokojnym i ufnym... bo to nie koniec! to nie koniec! — dodał Pełka. — Dwa razy mi ją wzięto — no! do trzech razy sztuka. Zobaczymy... Książę Proński nieśmiertelnym nie jest.
— A waszmość? — spytał, śmiejąc się, Godziemba.
— Jam trochę młodszy, — rzekł Pełka — no — i myślę, że mi Pan Bóg stałą moją miłość nagrodzi.
— Więc jedziemy do Warszawy? — spytał Godziemba.
— Niech tylko astrachańcowi zasypią obroku.
Tak się też stało — Godziembie zwarzono jeść, koniowi dano owsa, a gdy ludzie i szkapy wypoczęły, siedli już, nie pędząc wcale i dążąc do stolicy... A tu już na zbliżający się sejm ludzi jechało zewsząd tylu, iż gościniec był jakby wojskiem nabity. Z różnych stron szlachta, w różnych strojach i rynsztunkach ciągnęła. Poznać było można każdą ziemię i województwo, byle szlachcic usta otworzył, bo choć mowa jedna, ale śpiew jej był różny. Więc na gościńcu nieznajomy-nieznajomy witał pana brata i wnet się po staremu kleiły dróżby, bo wszyscy byli niby jedną rodziną. Znali się zdala, nie widząc, z nazwisk, z koligacyj, z herbów, z charakterów; dosyć było imienia, żeby się z niego cała nić wysnuła i napytał jakiś związek.
Szlachta ciągnęła sobie, panowie osobno, a choć między magnatami i szaraczkami często nazwiska i tarcze były podobne i jedna krew łączyła wszystkich, czuć było, że to dwa obozy, które na się ukosem patrzały. Kłaniali się jedni panom senatorom nisko, drudzy sobie z nich nielitościwie drwili... a gdy w gęstszy tłum panów szaraczków wsunęła się kolebka senatorska z niewielkim pocztem, sobolowy kołpak kłaniał się nisko, bo z zawadjakami nie było co żartować.
Pod zły humor a butę jak nicby na szablach roznieśli. Umieć trzeba było chodzić koło nich i obejść się z nimi.
Po ruinach szwedzkich znowu się wznosiła Warszawa i świeciła murami i nowemi dachy kościołów. Gdzie niegdzie tylko stały jeszcze ściany okopcone i porosłe wały, a szańce przypominały wojnę.
Głośno już mówiono o królewskich zamiarach, bo się wieść była rozniosła, iż mu korona obmierzła. Burzyli się jedni, gniewali, a cieszyli drudzy, gdyż elekcję za złotodajną krowę mieli. Chodziło projektów poddostatkiem, kogo królem obierać, a mało kto swojego już kandydata nie wiózł za nadrą. Chcieli niektórzy takich, którym się o koronie nie śniło... a bez wielkiej żałości rozstawano się z Kazimierzem, którego panowanie ani jemu szczęścia, ani drugim dobra nie przyniosło...
W tak nieszczęśliwy czas owego sejmowego zbiegowiska przybywając do Warszawy, Godziemba się już trwożył, że im może obozować przyjdzie gdzie dachu nie znalazłszy, a namiotów nie mając, lub bodaj do klasztoru pod klauzurę się wpraszać, gdy mu Pełka oświadczył, że wracając z podróży, dwór tu sobie kupił i ciepła izba ich nie minie, bo przodem już sługę posłał, aby się tam do przyjęcia miano. Ucieszył się łowczy wielce miłą nowiną, bo właśnie most przebywali wśród takiego tłumu, iż się zdawało, jakby go miasto pomieścić w sobie nie mogło...
— Gdybym i ja wiedział, że gdzieś się zatraciwszy na lat kilka, potem się znajdę napowrót tak, jak waszmość z trzosem nabitym i dwory po miastach, a wsi po województwach będę kupował, chociem stary, — rzekł Godziemba — ofiarowałbym się na one rekolekcje... Ależ mi na miłość Bożą objaw, kędy się poławiają owe złote ryby?
Pełka namarszczył się i pochmurniał.
— A no mi waszmość powiedz lepiej, — odparł — naco się to wszystko przydało, kiedy kto szczęścia nie ma? Kupić go i za największe pieniądze nie można... Kłamała podczaszyna, zaręczając mi za to, iżbym i Jadwisię miał, gdybym wcześniej pieniędzy dostał... Doli potrzeba i szczęścia a nie złota, aby człowiekowi na świecie dobrze było.
Zbity z tropu Godziemba już nie odpowiedział nic, a pytać na nowo nie śmiał o ową tonię szczęśliwą, o której nikomu Pełka słowa rzec nie chciał.
Zajechali do dworku, gdzie, z podziwieniem łowczego, wszystko znaleźli, czego dusza mogła zapragnąć, bo i stół nawet nakryty, i na misach wielkich podane jadło wyśmienite, i wino wystałe, i tuwalnie szyte, i nalewki pozłociste. On, co się był w Gołczwi nie mógł napatrzeć dostatkom Pełki, obrachowując na grzywny srebra i na talary bite sprzęt bogaty — tu nowy znalazłszy a równie kosztowny — prawie oniemiał.
— Skąd ten człowiek mógł jednak to wszystko wziąć i co zrobił, ażeby to sobie wysłużył? To zagadka, mosanie — mówił w duchu do siebie Godziemba. — A jużby też trzeba być ostatnim gapiem, żeby z człowiekiem się przyjaźniąc, u niego żyjąc, z ludźmi i służbą obcując, nie dowiedzieć się, skąd się to wzięło?
Albo mi się przez sen wygada, albo po pijanemu zdradzi, albo mu wyciągnę tajemnicę tę na słówko jak na wędkę, a że wiedzieć muszę, to muszę...
Tegoż samego dnia jeszcze Godziemba, podjadłszy dobrze, puścił się na zwiady, czyby gdzie podczaszyny i córki jej nie znalazł. A było to zadanie nielada, czasu sejmu odkryć tu kogo, zwłaszcza kobiety, chybaby los je dał spotkać na ulicy, bo nikt nikogo nie pyta, skąd przybywał, jak się zwał, ani co robił, a uchowaj Boże! było szlachcica o to zaczepić, śmiertelnieby się uraził, iż go śmiano badać, jak włóczęgę...