Ja nie jestem poetą poeta ma wiarę
W siebie, w sztukę i ludzkość — ja jej nie mam wcale,
Poeta z swego życia rad zrobić ofiarę
Ideałom swej myśli, i marzeń swych chwale;
Poeta wszystko barwi duszy swej kolorem,
Światłem swego geniuszu, myśli swej odbiciem,
I rzecz zimną dla gminu robi arcywzorem.
I rzecz martwą dla drugich udaruje życiem.
Moje oko nie takie, i myśli nie wieszcze,
W sobie znam niedołężne i słabe stworzenie,
W sztuce widzę myśl wielką nieskończoną jeszcze,
A za ludzkość dziękuję panom nieskończenie;
Nigdy ona nie będzie niczem doskonalszem
Jak dziś, — jest pierwszą cyfrą w długim zwierząt rzędzie
I połączona z sobą cementem najtrwalszym
Spólności interesu — kupcem jest — i będzie.
Poetę kiedy rozwój ludzkości zapala,
To z uwielbieniem wielkie powtarza imiona:
Alexandra Wielkiego, albo Annibala
Cezara, Fryderyka i Napoleona;
Ja przyznaję się szczerze, że tyle poważać
Nie umiem owych sławnych świata wojowników
I nie mogę się wstrzymać, żeby nie uważać
Ich za nadzwyczaj wielkich, ale.. rozbójników.
Gdy poetę zachwyca, rozrzewnia i cieszy
Cudowny postęp nauk, sztuk i wynalazków,
Gdy widzi jako piorun na głos ludzi spieszy,
Pełzając ukorzony po dnie mórz i piasków,
Widzi oba tej ziemi skute z sobą końce
Żelazem, które para w skrzydła dziś zamienia,
Jak człek zawładał wszystkiem, kiedy nawet słońce
Użycza mu za pędzel swojego promienia —
Ja widzę rzeczy wielkie, i piękne i śmiałe,
Która ludzkość mizerna, rachityczna, chora,
Chwyta z obrzydliwością w swoje ręce małe
I przerabia na rubla, gwineę, luidora!
I przyznając, że wielka jest geniuszu siła,
Nie wątpię, (tak użyty bywa ten dar Boży),
Że ludzkość by telegraf i tunel zrobiła
Do piekła, żeby smołę diabłu przedać drożej.
W szlachcie widzi poeta potężne tradycye
Narodu, co tą szlachtą rządził się i wspierał,
W niej widzi bohaterskie zapałem milicye
Na które świat chrześciański z wdzięcznością spozierał,
Ja widzę panów A. B, C. D. i tam daléj
Co już między Turkami nie wzniecą popłochu,
Z których mało uczciwie Pana Boga chwali
I ani jeden pewnie nie wymyślił prochu.
Poeta kiedy patrzy w obraz jaki dawny
Widzi, oprócz zawartych w tem płótnie piękności,
Cały okres tych czasów, w których żył mistrz sławny
I myślą sięga dziejów tej wielkiej przeszłości —
Ja znowu kiedy patrzę na obraz Rubensa
Wspomnienie sławy mistrza w pamięci mi ginie,
Bo przedewszystkiem widzę te kaskady mięsa,
Któremi wszystkie jego zdobne są boginie.
I w dalszym mej spowiedzi z kretynizmu ciągu
Wyznaję na mą hańbę, bo nie na zaletę,
Że od najsławniejszego greckiego posągu
Wolą młodą i ładną, żyjącą kobietę;
I nad wszystkie, co geniusz człowieka wyniosły
Wzniósł z marmuru, granitu, lub spiżu pomniki,
Milszy mi piękny strumień olszyną porosły,
Piękniejszy dąb stuletni w puszczy naszej dzikiéj.
Bo to tylko jest piękne, i wielkie i śmiałe
Co Bóg wszechmocną wolą stworzył i dziś tworzy,
To tylko niezrównane, i to doskonałe
W czem widny niepojęty niczem palec Boży.
I tylko ta natura, z tem pięknem sklepieniem,
W którem miliardy światów z harmoniją tak zgodną
Krążą, rzucone w przestrzeń jednem Stwórcy tchnieniem,
Podziwu jest, uwielbień, i wdzięczności godną.
To mówię do tych panów, którzy pedantycznie
Zarzucają mi pogląd zbyt lekki na rzeczy,
Ale ja wolę lepiej uśmiać się logicznie,
Jak serio, doktoralnie, bredzić nie do rzeczy.
Nie każdemu jest danem tworzyć epopeje,
Albo pisać gruntownie, i w poważnym tonie,
Dlatego mi pozwólcie, niech ja się pośmieję,
Kiedy ja być poważnym nikomu nie bronię.
Poezya rzecz duchowa, to fantazyi dziecię
Nie znosi analizy, lecz buja i śpiewa,
Bo jej godłem jest lutnia, co cicha, a przecie
Zarówno koi ducha, drażni i zagrzewa —
Poezya zaszczyt czyni, lecz nie rządzi światem,
Nie jest kodeksem ludów, tylko cnót podnietą;
I ja uwielbiam cnotę, lecz nie kończę na tem:
Przedewszystkiem chcąc sensu — nie jestem poetą.
Ma być u nas sens jaki, ma być jedność jaka,
Każdy grywać chce rolę dobrego polaka,
Każden kocha ojczyznę, każden o niej gada,
Kaźden lepiej jej życzy od swego sąsiada,
Wszyscy zdolni do czynu, do ofiar gotowi,
Majątkiem, krwią i życiem chcą służyć krajowi;
Każden zna jego dzieje, i zna jego prawa,
Pilnuje ściśle granic króla Bolesława
Z jednej strony, a z drugiej ma zawsze gotowe
Dowody na zabory jeszcze Witołdowe;
Słowem, choć zbyt zajadle i niezgrabnie trocha,
Ale, nie ma co mówić, każden Polskę kocha.
Tymczasem proszę bliżej posłuchać każdego:
— Pan lubisz Koroniarzy? -— Nie lubię... — Dlaczego?
— Bo to ślepe Mazury, rej im wodzić chce się,
A jak stare przysłowie dobrze o nich niesie,
Mądre tylko po szkodzie; gołe, gryzą rzepę
A piórkiem zęby kolą, — ślepe, panie, ślepe...
— Ale Wielkopolanie? — At, Wielkopolanie
Tak między nami mówiąc, czort wie co z nich panie,
Więcej już pachną Niemcem, niźli Słowianinem,
Gdzietam im, dobrodzieju, równać się z Litwinem..
— A Galicyanie? — Franty, nic jak tylko franty,
Galante golec każdy, puste eleganty;
Póki młody to osioł, jak stary to świnia,
Godni pod każdym względem sąsiedztwa Wołynia....
— Zatem i na Wołyniu? — Ostatnie łajdaki,
Odłużone po uszy, szachraje, pijaki,
Jarmarkowe szachraje, kręciele, karciarze
I pierwsze na świat cały jak Pan widzisz łgarze..
— Jednakże Ukraińcy? — Ukrainiec panie
Wołyniak i Podolak, to jedno nasłanie.
Wszystko gorsze od żydów: szlachta i panowie:
Jak pustki nie w kieszeni, to w sercu i głowie;
A od czasu jak wszyscy bez żadnej różnicy
Zaczęli siać buraki na miejsce pszenicy,
Tyle tam i pieniędzy po kasach być musi
Co podatków wniesionych z całej Białej Rusi.
— Więc i Białorusini? — Nie gadaj pan wcale, —
Tam już ani źdźbła Polski, czyściutkie Moskale —
A gołeż, Boże, gołe! Szóstką wprawdzie jedzie
A w banku Dobrodzieju wyżej uszu siedzi;
Ostatnie panie buty wypuści na fanty,
Nie wyłączając nawet chwalone Inflanty.
— Więc niema jak uważam, (zaszczyt to nam czyni,)
Jak Litwa i Żmudź nasza... — Co, panie? Żmudzini?
A toż ostatnie bydło, co się Panu widzi?
Toż Litwin ze Żmudzina całe życie szydzi,
Bo ciemniejszego w świecie nie znaleźć narodu —
Odbierz im Pan czarnoziem, pozdychają z głodu...
— A więc zostaje tylko Litwa nasza droga,
Kraina wypieszczona przez ludzi i Boga.
Prawda! jakich to ludzi ja znałem w Wileńskiem,
W okolicach Trok, Lidy i w całem Grodzieńskiem..
— Tak, tak, są i tam ludzie; jednakże Lidzianie,
W większej części kłótniki i pijawki panie;
W Trockiem mieszkać nikomu ja bardzo nie życzę,
A w Święciańskiem hołysze i procesowicze;
W Grodzieńskiem fanfarony, a koło Oszmiany,
Z bardzo małym wyjątkiem szalone kapcany.
I nie darmo przysłowie o nich stare głosi,
Ze szlachtą jeden łapeć, a jeden but nosi.
Wilenczuki, choć bardzo tłumaczą się górnie,
A między nami mówiąc nabite to durnie
I gapimuchy straszne, jak zwykle próżniaki
Miejskie, co tylko wiedzą gdzie porter i flaki.
— Więc któreż są najlepsze strony? pewnie Mińskie?
— Jużciż, wyjąwszy tylko Mozyrskie i Pińskie
Gdzie żyć jest niepodobna za temi błotami
A przejścia nawet niema, za Poleszukami,
To panie nasza Mińska Gubernia nie żartem,
Może się nazwać krajem nad wszystkie coś wartem..
— Naprzykład Borysowskie, albo Ihumeńskie?
— Daj pan pokój, te wszystkie Wilejskie, Dziśnieńskie,
Psu na budę się zdały, strona leśna, głucha
Zimno, rok cały prawie nie zdejmuj kożucha
Piaski, rodzajność słaba, przemysłu żadnego...
— A ludzie? — Tacyż ludzie, mało co dobrego.
Takież same Bobrujskie, a w Rzeczyckiem panie,
Toć pan chyba zamieszkasz na swoje skaranie.
— Jednak słyszałem Słuckie? — Oho, ho, ho, Słuckie
I te co od Nieświeża jeszcze Nowogródzkie.
No, to panie kraj piękny, nie ma co powiedzieć,
Proszę pana przyjechać i u nas posiedzieć.
Co to panie za ludzie, jaki pogląd zdrowy,
Jakie serca porządne, jakie panie głowy,
Jakie to gospodarstwa, nad ludem opieka,
Jak pięknie zrozumiana jest godność człowieka,
Jak wyrobione wszędzie publiczne jest zdanie,
Jaka cywilizacya, jakie wychowanie,
Jakie cnoty domowe, patryotyzm jaki,
Jakie na każdym kroku ludzkości oznaki
Słowem panie, ta strona to perła jest kraju,
Siądź pan, popatrz i poznaj! pomyślisz żeś w raju...
— Tak — ma być to kraina jak słyszałem, święta
Pan zna zapewne dobrze pana prezydenta?
— Prezydenta, któż nie zna, to sąsiad mój bliski,
Ale to człowiek, powiem pod sekretem, niski,
Nieczysty w interesie, ciemięzca dla ludu,
I pełno na sumieniu różnego ma brudu;
Nie warto mówić o nim — A półkownik panie?
— Półkownik, no półkownik za dziesięciu stanie.
Wiadome jego czyny w całem naszem kółku:
Powstał z tego, że okradł kasę swego pułku...
— Czy podobna? — Tak panie. — A marszałek przecie?
— Takiego rozbójnika nie znaleść na świecie.
Głośna na całą Litwę jest jego karyera
Że do jakiegoś skryptu dopisał dwa zera...
— Doprawdy! a kapitan? — Co ja słyszę panie,
Pan o naszym jak widzę coś wie kapitanie?
O to panie facyata; prawda, że bogaty,
Ależ za to już dmie się za wszystkie magnaty,
A egoistaż, Chryste, niech wymrze świat cały,
Byle tylko u niego owce nie zdychały.
On, a jeszcze deputat, to gagatki panie,
A miej z nimi interes, na życie ci stanie.
∗ ∗ ∗
Toż samo o prezesie, o sędzim, majorze,
Nie lepiej o regencie, podsędku, doktorze,
I o panu Michale, i panu Ignacym
I o Pietrze, i Pawle, i o Bonifacym;
Słowem, że wysłuchawszy każdego z tych panów,
Dowiesz się, po rozbiorze wszystkich klas i stanów,
I wszystkich charakterów i wszyściutkich ludzi,
Że w Polsce, Wielkopolsce, na Litwie i Żmudzi,
Na Wołyniu, Podolu i na Ukrainie,
Jeden jest tylko człowiek, co istotnie słynie
Z rozumu i nauki, z cnót swych, z swego zdania,
Z wyższości wyobrażeń, oraz wychowania,
Z dojrzałego poglądu na sprawy krajowe,
Człowiek mający serce ogromne i głowę,
Człowiek rzadki, cudowny, dziwny, niewidziany,
Przy którym wszyscy inni są kpy i kapcany,
Człowiek którego uśmiech wart milionów kilko..
A tym wielkim człowiekiem jest.. jeden on tylko...
Tak że miłość ojczyzny w ostatecznej treści,
Znaczy miłość wszystkiego, co się tylko mieści
W nim samym, jego domu, dwóch składach, spiżarni,
W gumnie, spichrzu, oborze, chlewach i owczarni,
A nienawiść i wzgardę bez granic wszystkiego
Co nie jest nim, u niego, z niego, i dla niego;
Tak że pojąć nie można dla jakiej przyczyny
Pragnie zawsze Ojczyzny od Odry do Dźwiny,
Kiedy jego ojczyzna kończy się tymczasem
O dwanaście wiorst drogi pod sąsiada lasem,
Który, według krążącej na około wieści,
Jako już nie-Ojczyznę, kradnie co się zmieści.
I z takiem to pojęciem o kraju miłości,
Marzymy o szczęśliwszej dla niego przyszłości.
Nie sercem przepełnionem podłą nienawiścią,
Płaską miłością własną, i własną korzyścią,
Dojdziemy kiedykolwiek, byśmy, chociaż w dali,
Nietylko że narodem, lecz ludźmi się stali.
Patrjotyzm, co wczora był prowincjonalnym,
Dzisiaj zrana gubernskim, w wieczór parafialnym
Niema jutra przed sobą i zrobi najlepiéj
Jak się w smrodliwych ścianach gorzelni zasklepi
I nie wychodząc na świat, nie jawi przed nikiem,
Pięknym sprawy krajowej odziany płaszczykiem,
Bo weń jak w szatę błazna (mówię to najszczerzéj)
Głupiec chyba uwierzy, — mądry nie uwierzy.
W mózgownicy człowieka jest celeczka mała,
I do niej kurytarzyk też szczupły i ciasny;
Celka ta wypełniona jest warjacją cała,
Kurytarz pomieszkaniem jest miłości własnej.
Oddziela je od siebie cieniutka przegroda
A im bliżej przegrody, tem warjacja bliżej
I umysł niech raz jeden w tę stronę się poda
Jest na drodze warjacji, i... kłaniam najniżej.
Może być człowiek zacny, rozumny, poczciwy,
Skądinąd pełen zalet, i praktyczny znacznie,
Dość mu raz w kurytarzyk zabrnąć nieszczęśliwy
Ni z tego ni z owego w piętkę gonić zacznie;
A broń Boże przewierci choćby małą szparkę
W tem wątłem przepierzeniu, już nie koniec na tem,
Staje się, coraz głupstwa przebierając miarkę,
Z półgłówka całym głupcem, nareszcie warjatem.
Przeklęta miłość własna. Znam matematyka,
Który mając aż nadto nauki prawdziwej,
Wpadłszy do przeklętego raz kurytarzyka,
Dostał do wynalazków manii nieszczęśliwej;
Odkrywa nowe siły, wynajduje koła
Jakich dotąd nie było, wymyśla machiny,
W teoryi dziwnie mądre, lecz w praktyce zgoła,
I zamiast sławy, dotąd zyskał ludzkie drwiny.
Znam bogatych szczęśliwych na drodze warjacji
I bankructwa, pomimo dostatków obszernych.
Przez szaloną pretensyę do administracyi,
Przemysłu, handlu, fabryk, projektów niezmiernych,
Nie głupi, kilka rzeczy wcale nie źle umie,
I mógłby chwaląc Boga, poprzestawać na tem;
Nie — chwyta się tej jednej, której nie rozumie,
I zamiast przemysłowcem, jest tylko warjatem.
Drudzy przez miłość własną w tem szukają chluby,
Że są w stanie wydawać jak nikt nie wydaje
Napróżno widzą sami, że lecą do zguby,
Że im na główne życia potrzeby nie staje.
Powstrzymać się nie mogą, a głównie im idzie
Żeby o nich mówiono: ależ traci, traci!
I gdy na głupi zbytek wydać się nie wstydzi,
Mięso wzięte na kuchnię najniechętniej płaci.
Innym załazi w głowę wdzięk autorskiej sławy,
Ten się archeologji, ten historyi chwyta,
Zaniedbuje dom, żonę, najpilniejsze sprawy,
A pisze banialuki, których nikt nie czyta.
Rzecz główna, by gazeta o nim napisała,
(O co u nas niestety bynajmniej nie trudno)
Ze Litwa tak mądrego dotąd nie wydała...
Jemu może z tem dobrze, ależ nam jest nudno!
Znam też zwarjowanego na wielkich intratach,
A jest to punctum fixum najgłupsze, jak sądzę,
Żeby o nim mówiono choć w kilku powiatach:
A niechże go pioruny, ot robi pieniądze!
Dla tej czarownej sławy, nie śpi, nie dopije,
Nie doje, nie zna domu, i dzieci, i żony,
Dniem i nocą na bryce boki sobie bije,
A w rezultacie codzień bardziej zadłużony.
Albo ci zwarjowani na szczęściu w miłości,
Z pod sztandarów Amora weterani owi,
W polkach i galopadach nadpróchniałe kości
Codzień na nowych balach roztrząsać gotowi.
Pełen słodkiej ułudy o nowych konkietach
Wspomnieniami młodości dotąd się kołysze,
Niepomny, że w mężczyźnie, tak jak i w kobietach,
To co było a nie jest, w regestr się nie pisze.
Znam takich co pracują całemi siłami
I dochodzą do tego, choć z pracą niezmierną,
Że są małej parafii oryginałämi
W świecie zaś ledwie kopiją i to dość mizerną.
Biedacy, gwałt zadając własnej swej naturze
Ofiarami są tylko oryginalności!
Znam jednego, co z placu ustąpiłby kurze,
Z postawą, gestem, mową, pełną wojskowości.
A jaż mądry filozof, co te głupstwa piszę?
Czy nie mam mojej celki i kurytarzyka;
Mam, mam — i nieraz dobrze — bardzo dobrze słyszę,
Stukanie do przegródki, co warjacji tyka;
Tylko mam tyle mocy, że chociaż mię nęci
Chętka zboczyć na chwilę w tę ponętną drogę,
Po namyśle powracam — lecz pomimo chęci
Co tam jest w mojej celce — powiedzieć nie mogę.
Słyszę pochwały często czasów dawnych.
Co w nich lepszego było nie pojmuję:
Mało dziś mamy w życiu chwil zabawnych,
Ale by dawniej były też nie czuję,
Tak samo, jak dziś, jedli, pili, spali
Tak się rządzili i tak cięli lasy
I tylko więcej uszu obcinali W te dawne czasy!
Czy patryotyzm naówczas był wyższy,
Tego nie widzę — mamy jego ślady,
Bo od magnatów do warstwy najniższej,
Wszyscy do kraju należeli zdrady;
Tak samo wszystkiem egoizm kierował,
A czy na tronie był Piast czy też Sasy,
Każdy o swoje tylko się targował W te dobre czasy!
Może moralność, gdzież to ona była
W miastach, nie powiem, bezecna rozpusta
Jak dziś tak dawniej po nich się gnieździła,
Raziła oczy i kalała usta —
A na prowincyi, jak dziś tak i zawsze
Kilku rej wiodło, małpowały masy,
Skarbiąc magnatów względy najłaskawsze W te dobre czasy!
Nie ukształcenie, bo dotychczas mamy
W wielkich archiwach niezatarte ślady
Światła tych panów — a największe damy
Ledwie list zbazgrać mogły od parady,
Dziś francuzczyznę mieszamy do mowy
Dawniej łacinę — a u wyższej klasy
Z skutków widzimy jakie były głowy W te dobre czasy!
Weźmiemy równość szlachecką — ciemnota
Większa jak dzisiaj — pochlebstwo możniejszym
Prawie bez granic — a największa cnota
Że się brat magnat bratał z bratem mniejszym;
Choć na zagrodzie równy wojewodzie,
Szlachcic brał sute na kobiercu basy,
A wziąwszy wioskę rzecz kończył na zgodzie W te dobre czasy!
Wolności złotej mamy dość owocy:
Wolność zrywania sejmów i sejmików,
Wolność spędzania na hulance nocy,
A dnia wśród intryg, hałasów i krzyków,
Wolność służenia na magnackim dworze,
Jedzenia z kotła z kapustą kiełbasy,
I błaznowania jak pan był w humorze W te dobre czasy!
A niepodległość — zawsze ten podlegał
Kto był uboższy — bogatszy przemagał,
A za tę równość, której tak przestrzegał,
Pan posłuszeństwa ślepego wymagał:
Rozkazał w prawo — szlachcic ruszał w prawo
W lewo, szedł w lewo, jak koń u kolasy,
A kto możniejszy, miał za sobą prawo W te dobre czasy!
Gryść twardy Alwar do gęstej już brody,
Liznąć statutu, próżniaczyć przy dworze
Pana hetmana albo wojewody,
Wykpić wioszczynę przy zdarzonej porze,
Albo zastawę, potem wziąwszy żonę
Jeść, pić i hulać, popuściwszy pasy.
To było życie szlachty tak sławione W te dobre czasy!
Życie zaś panów: gołą szlachtę poić,
By im służyła w kłótniach między sobą
Zakłócać sejmy, nadużycia broić,
Kraj swój okrywać hańbą i żałobą,
Wykpiwać z królów starostwa intratne,
Stroić się w pióra, futra i kutasy,
Oto są rysy magnatów wydatne, W te dobre czasy!
I to jest wszystko, czem się odznaczały
Te czasy dzisiaj tak bardzo chwalone,
Lecz tak jak każde i one też miały
I swoje cnoty i swą dobrą stronę
I ludzi dzielnych, tylko znów nie tyle,
Jak chcą starego trybu mecenasy,
Co wierzą, stojąc na kraju mogile, W te dobre czasy!
Jedno najlepsze, ot że się rąbano
Lepiej jak dzisiaj — przynajmniej na sucho
Obelg honoru jak dziś nie puszczano,
I jeśli szlachcic dał drugiemu w ucho
Ciepłym szampanem nie kończyli sprawy,
Lecz każdy w ręce, i dalej w zapasy.
A jak się bili, to nie dla zabawy W te dobre czasy!
A jednak wolę ja te nasze wady
Jak zagranicznych historyj plugastwa,
Co mimo błędów były choć zasady
Rządu, wolności, cnot i prawodawstwa.
Głupstwem dopiero tak nas nakarmiły
Te obieralne Francuzy i Sasy
I bodaj nigdy już nam nie świeciły Ich dobre czasy!
.................
Były niezgody, ale w nich trucizna
Nie szła bezwstydnie z sztyletem w zapasy
U nas choroba — wszędzie zaś zgnilizna Była w te czasy!
Że głos ludu głosem Boga,
Stare powiada przysłowie,
Ale doświadczenia droga
Co innego niech nam powie;
Głos ludu, czyli większości,
Jest najczęściej głosem tłumu,
Bez serca i bez rozumu,
Najopłakańszej mierności. Zwłaszcza u nas, gdzie jest zdanie Publiczne niewyrobione, Często głupie niesłuchanie, Lub według pojęć skrzywione; Gdzie dość jest, by być rozumnym, Mieć sprytnego sekretarza, A jeszcze lepiej kucharza, I nie być zanadto dumnym.
Gdzie dość jest, by mieć złą sławę,
(Bez zarzutów plam lub zdrady)
Tylko sąsiedztwo łaskawe
Nie zapraszać na obiady,
Na przepadłe nic nie dawać,
Żyć oszczędnie, z krédką, główką,
Nie szastać zbytnio gotówką,
I do butelki nie stawać. U nas dziwnie to się dzieje Byle worek nie był pusty,
Złodzieje — nie są złodzieje, A oszusty — nie oszusty. Pierwsze źródło zbogacenia, Już oddawna zapomniane, Zagładzone i zrównane; O przeszłości ni wspomnienia.
Proszę zliczyć ekonomów,
Lub pisarzy prowentowych,
Co dziś są głowami domów,
Poważanych i herbowych.
Jeszcze o ojcu powiedzą
Zrzadka: — «złodziej» — lecz o synie
Niechaj dziesięć lat przeminie,
Tylko, że pan wielki wiedzą. Niech kto fałszywym procesem, O co u nas tak jest łatwo, Zgubi bliźniego z kretesem Zrobi go żebrakiem z dziatwą; Czas jakiś mówią: — «ot licho, Zgubił łotr pana Jerzego;» I będzie gadania tego.... Pół roku, a potem.... cicho.
Ktoś tam żyje nad swą skalę,
Wszyscy podziwiają szczerze,
Zkąd, nie patrzą na to wcale,
Lecz zazdroszczą, że się bierze.
Nieraz słyszę: «mieszka ładnie,
Dobrze żyje, człek porządny;»
Cóż, czy rozumny — czy rządny?
«Nie — ma miejsce, dobrze.... kradnie.» I to nie jest powiedziane Pogardliwie, ironicznie, Nie, — złodziejstwo tu widziane Jest ściśle filozoficznie. Kradzieżą się nie nazywa, Lecz obrotem, przezornością, Baczną naprzód oględnością, Lub też ekonomją bywa.
U nas zwie się gospodarzem
Rządnym rodzaj rozbójnika,
Który z żydem arendarzem
Chłopów własnych drze jak łyka,
Który nie patrząc na skutki,
Prócz tych jakie w kieszeń bierze,
Najwięcej kartofli zbierze,
A najwięcej sprzeda wódki. I nie może być człek nizki, Jeśli ma z administracji Majątku potrójne zyski, A podwójne z propinacji; Że żadnego nie prowadzi Z chłopami nigdy rachunku, Tyle tam tego frasunku — Zawsze sobie dobrze radzi.
Wszyscy wiedzą, że zabija,
Morzy głodem lud poddany,
Który nędzny, siłą kija
Dzień w dzień do pracy jest gnany;
Zamiast oplwać mu twarz całkiem,
Zamknąć każde drzwi przed nosem,
Wszyscy zgodnie jednym głosem
Obierają go marszałkiem. Pieniacza, marnotrawnika, Jakiego pod słońcem niéma, Wynoszą na urzędnika, Co los rodzin w ręku trzyma; Głupca, którego list prozą, Mógłby być dla osłów wzorem, Obierają kuratorem! Kuratorem szkół, o zgrozo!
Jak nasz tak i wszystkie kraje
Mają wiele zła w szczegółach,
Ale szczerze to wyznaję,
Więcej jest sensu w ogółach.
Co jest złem, złem się nazywa,
Dobre dobrem, tu inaczej:
Złe na dobre się tłumaczy,
A dobre często złem bywa. Królem ślepych jednooki. U nas co wiorsta uczony,
Panowie moraliści, którym całe życie
Tak światowa bezbożność straszliwie dokucza,
Że już, aż w uszach bębni, tak na nią krzyczycie,
Choć żaden z was nie robi tego, co naucza,
Kiedy już nam przykładów nie dajecie z siebie,
Tak iżbyśmy prostując niecne życie nasze,
W waszej kiedyś kompanii mogli zasiąść w niebie,
Gdzie już może mniej głośne będą krzyki wasze,
Dajcie nam choć w teoryi pełne światła rady,
Jak mamy żyć na ziemi, — wam to łatwo przecie:
Objawcie wasze myśli, i wasze zasady,
Powiedźcie raz nareszcie czego od nas chcecie.
Ale mówcie wyraźnie, nie ogólnikami,
Które bardzo szanuję, choć rzadko rozumiem,
Bo te tak łatwo mówić, że nawet czasami,
Jak jestem w wenie głupstwa, sam je mówić umiem.
Lecz pytam was panowie, szczerze i uczciwie,
Jak nędzarz, który wzywa możnego pomocy,
Co mam robić codziennie, aby żyć cnotliwie,
Od w pół do szóstéj z rana, do samej północy;
Bo przypuszczam, że śpiącym w zatrudnień natłoku,
Raczycie dawać pokój — bardzo naturalnie,
Człek bowiem czy śpi na wznak, czy na którym boku,
Byle nie nadto chrapał, zawsze śpi moralnie.
Na to mi odpowiecie znowu ogólnikiem,
Że nie jestem pobożnym, nie dość pracowitym,
Nie dosyć miłosiernym, zanadto grzesznikiem;
Słowem człekiem okropnym, łotrem całkowitym.
I znowu zawrzeszczycie: — «wnijdź w siebie samego.
«Miej w sercu Pana Boga, zrzecz się uciech świata,
«Kochaj Boga nad wszystko, jak siebie bliźniego,
«Martw ciało, wzmacniaj ducha, daj na mszę dukata.»
A żaden nie odpowie na to, o co proszę:
Co mam robić od rana, aż do późnej nocy?
Z tego zatem panowie najlogiczniej wnoszę,
Że się muszę obywać bez waszej pomocy,
A szukać tych przykładów, których nie możecie
Dać sami, lub nie macie najmniejszej ochoty,
W życiu ludzi, w chrześciańskim zasłużonych świecie
Przez pobożność i inne zasługi i cnoty.
W skutek tego zostaję wreszcie przekonanym,
Że najchwalebniej jest być wiary męczennikiem,
A kto nie ma ochoty być poćwiertowanym,
Ten powinien przynajmniej zostać pustelnikiem.
Ponieważ do pierwszego braknie mi odwagi,
I że czekać okazyi trzeba lata długie,
Ażeby się odznaczyć czynem takiej wagi.
Żeby aż wisieć za to, obieram więc drugie.
Cnotliwemu na puszczy niepotrzebne kufry,
Czamodany, walizy, suknie i pościele,
Ubieram się więc lekko, jak święty Onufry;
I za całą ozdobę łeb nurzam w popiele,
— «Co robisz — mówi żona — widząc mię w tym stanie,
«Dokąd idziesz z tą pałką? ach! musiał zwarjować,
«Hej! jest tam kto? Walenty, Bartłomieju, Janie!
— «Daj mi pokój Marylko, idę pokutować.
«Rozdaj pomiędzy biednych wszyściutko co mamy,
«I pozwól się zamęczyć, albo chodź na puszczę,
«Dzieci zaś Panu Bogu w opiekę oddamy,
«Chodź....» — «Czy ty zwarjowałeś? dalipan nie puszczę.
«Hej! Bartłomieju, Janie!« — Jak panie nie skoczą,
Jak się nie rzucą na mnie Bartłomiej z Walentym,
Do łóżka, krew puścili, łeb mi w lodzie moczą..
Dostańże tu ochoty zostać u nas świętym.
A coby było ze mną, gdyby mi do końca
Gnostycznej walki z ciałem dotrwały zamiary.
W wilgotnym gdzieś ostępie, do zachodu słońca
Jużby w większej połowie zjadły mię komary.
Litwa nie Azya mniejsza, na sośnie i brzozie,
Nie rosną ani figi, ani też banany,
A i świętemu trzeba coś więcej jak kozie,
Co od biedy gryść może liść z drzew osypany.
Po pierwszej zaraz nocy w ten sposób spędzonéj,
Dostałbym już tyfusu, i albo w tym stanie
Zostałbym przez niedźwiedzie lub wilki zjedzony,
Albo też chłopek jaki słysząc me stękanie,
Przebrawszy się przez błoto, znalazłby świętego
W najopłakańszym stanie nędzy i niesromu,
I wziąwszy litościwie na wóz pół żywego,
Odwiózłby po dwudniowej pokucie do domu.
Sami zatem widzicie, że się żadną miarą,
Nie mogę wyrzec świata i powabów jego.
Martwić ciało jest piękną zapewne ofiarą,
Ależ bo nasze ciało kiepskie i bez tego.
Wzmacniać ducha rozumiem, lecz wzmacniać rozsądkiem,
Nauką, doświadczeniem i ścisłem pojęciem
Własnego stanowiska, nie zaś tym porządkiem,
W który dzisiaj chcąc wierzyć, trzeba być dziecięciem.
Bliźniego kochać mogę, nie tyle jak siebie,
Bo to jest niemożnością nazbyt oczywistą;
Ale kocham, naprzykład, tyle kocham ciebie,
Ile wasan mnie kochasz, panie moralisto!
To jest, gdyby jednemu przyszło skoczyć z dachu,
Zawsze wolałbym lepiej, żebyś wasan skoczył;
Bo wiem, że gdybym tonął, pewnobyś sam w strachu
Dla moich pięknych oczu nosa nie zamoczył.
I miłosiernym moi panowie być mogę,
Tyle tylko o ile zbytek mam pieniędzy,
Bo inaczej bliźniego może zapomogę,
Ale sam najniezgrabniej umrę potem z nędzy;
Słowem jeśli człek tylko ma ile mu trzeba,
A na jałmużny nie ma, musi stanąć na tem,
Że, aby miłosierdziem dokupić się nieba,
Nie dość jest pięknych chęci — trzeba być bogatym.
A tu właśnie jak na złość, sami powiadacie,
Że ubóstwo jest jedną z wielkich cnót chrześciańskich!
Lecz ubogi nie może, sami to przyznacie,
Miłosierdziem dostąpić trudnych wrót niebiańskich.
Bogaczowi, wiadomo, niepodobna także
Pójść do nieba, a zatem proszę bardzo ciebie,
Kochany moralisto, powiedz mi jednakże,
Wśród tych wszystkich zawikłań — kto też będzie w niebie?
Nie wznoś pobożnie ramion, moralisto drogi,
Słysząc moje bluźnierstwa; dosyć was na świecie,
A nie słyszałem dotąd, żeby który nogi
Poderwał dla bliźniego; — to zaś, co pleciecie
O ludzkich powinnościach, zróbcie w setnej części
Sami u siebie w domu, z żonami i z dziatwą,
A nie wątpię na chwilę, że Bóg wam poszczęści,
Lecz zobaczycie sami, że to nie tak łatwo.
Jeśli mi pokażecie własnemi przykłady,
Że człek pozbyć się może wszelkich swych słabości,
Jak zobaczę wyraźne i skuteczne ślady,
Tak waszych pięknych chęci, jak doskonałości,
Wtedy powiem: «przepraszam — mniemałem zbyt śmiało,
«Że człek jest tylko trochę ukształceńsze zwierze
«Nie, — człek jest istotą mądrą, doskonałą,
«Co z nieba cnót natchnienie i zapas sił bierze.«
I to jeszcze potrzeba, żebym ja był świadkiem
Tych zwycięstw waszej duszy nad zwierzęcem ciałem;
Żeby z wami nie było tak samo przypadkiem,
Jak z wielu, których w życiu mojem spotykałem,
Co najdumniejsi byli z swej wstrzemięźliwości,
Do której ich przymuszał żołądek już słaby,
A mianowali cnotą wstręt swój do miłości,
Nie widząc naokoło.... tylko brzydkie baby.
Dopóki zaś was widzę tak samo ułomnych,
Tak samo chorowitych, i tak stękających,
Tak samo chciwych, głupich, złych i nieprzytomnych,
A tylko dużo więcej głupstw nam gadających,
Dopóty w wyższość waszą, a głównie w człowieka
Możność doskonałości, pewnie nie uwierzę —
I jakakolwiek przyszłość w wieczności nas czeka,
Tak siebie, jak wasana, uważam za zwierzę.
Bo przeznaczeniem człeka jest myśleć i sądzić,
Czcić Boga i naturę, pracą umysł zdobić,
Z prostej rozsądku drogi starać się nie zbłądzić,
A przytem wszystkiem jednak, codzień głupstwo zrobić.
Bądźmyż wyrozumiali, mój panie, inaczéj
Zamiast człekiem kierować, tylko się go nudzi;
Co jedno z drugiem wziąwszy, najtreściwiej znaczy,
Że panowie jesteście najnudniejsi z ludzi.
A świat gdyby was słuchał musiałby bezsprzecznie,
Zejść na samych fakirów, mnichów i kwestarzy,
Tymczasem jak wiadomo, trzeba mu koniecznie
Prócz tego ogrodników, rolników, piekarzy,
Kowalów, ekonomów, malarzy, snycerzy,
Ministrów, aptekarzów, stróżów, kancelistów,
Szewców, krawców, doktorów, kupców i żołnierzy,
Słowem wszystkiego trochę, — oprócz moralistów.
Jak stosownie, że w kilku, jakie znam językach,
(I nie wątpię, że w wszystkich jakie istnieć mogą),
W mowie ustnej, pisanej i w prostych okrzykach,
Przyjaźń jest uważana za rzecz bardzo drogą;
Ale mało kto dotąd chciał pomyśleć o tem,
(Choć się człekiem myślącym niejeden być mieni)
Jak ta przyjaźń istotnie drogim jest przedmiotem
Nie tylko dla serc naszych, lecz i dla kieszeni.
Gdy mówisz, albo piszesz: „przyjacielu drogi“, —
Sam nie wiesz jakąś prawdę powiedział niezbitą;
Bo czyś człowiek bogaty, czy całkiem ubogi,
Przeczułeś duszą stratę gdzieś na dnie ukrytą,
Którą za sobą ciągnie ten przymiotnik miły;
Widzisz oczyma duszy cały szereg nędzy
Ztąd płynącej, te kłamstwa, i ten nad twe siły
Wydatek władz moralnych, jeśli nie pieniędzy.
Masz bowiem czas, — przyjaciel go tobie zabiera,
Masz zdolności, — te także dla siebie zużyje,
Masz serce, — w tem jak w swojem wciąż dłubie i szpera,
Masz duszę, — i tę całą, aż do dna wypije;
A jeśli masz pieniądze, tak cię z nich obierze,
Że od wszystkich żebraków stawszy się uboższy,
Umierasz na ostatek przekonany szczerze,
Że z wszystkich rzeczy drogich, przyjaciel najdroższy.
Dodać jeszcze możemy, że tym cnotom dzięki,
Które, każąc nam wierzyć w wszystko, co kłamane,
Redukują posagi z hojnej papów ręki
Po szóstej części tego co miało być dane, —
To prawidło się daje stósować dokładnie,
Do większej liczby teściów i małżonek pono,
I jeśli „drogi papo“, brzmi nadzwyczaj ładnie,
Niemniej sensem swym trafne jest: „najdroższa żono!“
Nie sąż więc dobrodziejstwem te zacne języki,
Które nam ułatwiają z ludzkością pożycie;
Z poszanowaniem prawdy, sensu i logiki,
Dają też wszelkie prawo kłamać przyzwoicie;
Gdybym mówił: kochany i najukochańszy,
Ominąłbym się z prawdą często w sposób srogi,
Unikam tego grzechu w sposób dużo tańszy,
Mówiąc z miłym uśmiechem: „przyjacielu drogi!“
Najzacniejsza, kochana, poczciwa kabało,
Najniewinniejszych zabaw i rozrywek wzorze,
Tyś chwil moich samotnych towarzyszką stałą —
I że cię bardzo kocham, któż się dziwić może! —
Ty mię zawsze ratujesz od nudnej rozmowy,
I towarzystwa bliźnich moich ciężko nudnych,
Od czczych plotek, i brzęku złośliwej obmowy,
Pod postacią facecyj płaskich, często brudnych.
Kładąc cię, własnym myślom swobodnie oddany,
Bujam sobie roskosznie w fantazyi dziedzinie;
I czy żyję z przeszłością, czy przyszłości plany
Rozwijam, teraźniejszość nieznacznie mi płynie
Bez tych nieznośnych targań, kóremiktóremi nas budzi GłustwoGłupstwo, co chwila wyszłe z ust kochanej braci;
A głupstwo tem przykrzejsze, że nietylko nudzi,
Lecz najmniejszą, korzyścią czasu nie opłaci.
Co mi naprzykład z tego, że mi jakaś dama,
Po raz setny opowie czyny wiekopomne
I cnoty nieboszczyka swojego Adama,
O których w dziesięć minut najpewniej zapomnę,
Ile, że o tem nawet nikt z znajomych jego
Nie pamięta, bo raczej powszechne jest zdanie,
Że to był człek rozumu nader powszedniego,
A i cnoty zażywał dość umiarkowanie.
Albo, że po raz tysiąc osiemdziesiąt wtóry,
Opisze swojej Józi naprzód urodzenie
W A.... — potem wszystko, co ten cud natury
Zrobił, zdziałał i stworzył na świata zdumienie,
Tu, i na Monte Pincio, tam i w świecie całym,
A zawsze: ja i Józia, my z Józią we dwoje....
To wszystko powiedziane owym tonem śmiałym,
Który znaczy: »Słuchajcie, bo to dzieło moje!....«
Ty mię także uwalniasz, kochany pasyansie,
Od słuchania szanownych naszych myślicieli,
Którzy się po beziku, albo preferansie,
Wzajemnie tem traktują, co gdzie usłyszeli,
Albo co który widział; otóż zbiór ciekawy
Uwag, twierdzeń, dowodzeń zdań najopatrzniejszych,
Niedoczytanych nowin, z czego znów rozprawy,
W kwestyach dla ich umysłu najniedostępniejszych.
Ludzie co nie rozróżnią walca od sonaty,
O metodzie śpiewaczki rezonują śmiało;
W jednym kącie zebrane same dyplomaty,
W drugim reformatorzy, których też nie mało;
Wprawdzie żaden nie słucha, bo wszyscy gadają,
Ale z ruchów, postawy każdego widocznie
Wnieść można o tych panach, że się wszyscy mają
Mało za kompetentnych.... każden za wyrocznię.
I słusznie, wszak marszałków samych masz już pięciu,
Nie jeden był podsędkiem, dwóch kuratorami
Szkół jakichś, a choć trudno cokolwiek pojęciu,
Jak się kraj mógł obchodzić takimi osłami,
Zawsze to matedory, licząc prezydenta,
Którego i dziś jeszcejeszcze poważane zdanie,
I którego dowodzi figurka nadęta,
Że sam się za mądrego ma też niesłychanie.
Nie maż prawa stentoru podnieść w każdym razie,
Gdzie idzie o zbadanie wszech rzeczy przyczyny,
Sztabs-rotmistrz co przesłużył lat sześć na Kaukazie,
Alboteż nauczyciel niższych klas łaciny,
Profesorem dziś zwany? — cognoscere rerum Causas, tak im jest łatwo, jak pod dobrą porą
Wypić pół kwarty wódki po flakach z imbierem,
Lub bigosu z kapustą połknąć misę sporą.
To też tutaj dowodzą, że Paweł z Feliksem
Są łotrami, jak mało na świecie szerokim,
Tam dalej znowu Pawła zrobiono fenixem
Cnót wszystkich, a Feliksa ledwie nie prorokiem,
Tu o pani X. mowa, że rzadko jest dama
Więcej cnotą, nauką i rozumem głośna;
Zaledwieś w drugą stronę zwrócił się, taż sama
Jest baba zła, kapryśna, głupia i nieznośna.
Pasyans mój układając, nic tego nie słyszę,
A choć słyszę nie słucham, nawet gdy jest mowa
Bo Masia o Ignasiu do Monisi pisze,
I jak się Ewelinka wśród tego zachowa.
A jeśli mi się zdarzy dołożyć uwagi
Gdy mowa jest o kwiatkach trzech przy kapeluszu,
To w istocie dlatego, że rzecz takiej wagi,
Nie może być puszczona przecie mimo uszu.
Dzięki Tobie pasyansie, gdy nasze babule
Po spowiedzi, komunji, trzech mszach i nieszporze,
Pokrzepione na duchu, seraficznie, czule,
Oszczekują się wzajem w chrześciańskiej pokorze,
Ja nie wchodząc bynajmniej w rozbiór rzeczy całéj,
Równie mało ciekawy, jak krytyk nieskory,
Podziwiam tylko szczerze pożytek niemały,
Jaki przynoszą spowiedź, trzy msze i nieszpory
A nadto w głębi duszy cieszę się najszczerzej,
Że ludzie tak umieją kochać się i bawić
Niewinnie, niezłośliwie, zacnie, w dobrej wierze,
Że tak właśnie potrzeba Pana Boga chwalić;
Że tak dobrze pojmują tę miłość bliźniego,
Pierwszą jak sami twierdzą chrześciaństwa zasadę,
A że sam ją inaczej rozumiem, dla tego
Nic nie mówię, poziewam.... i kabałę kładę.
Kochać kraj zbiorowo, Raj ziemski w nim widzieć,
Ale ryczałtowo Wszystkich nienawidzieć,
Padać na kolana Przed wszystkiem, co nasze,
Śpiewać dana, dana, Wielbić z szpérką kaszę,
Podziwiać natury Polskiej wszystkie cudy,
A z temperatury Śnieg, błoto i grudy;
Nad wiejskim się ludem Sercowo rozczulać,
Dzielić się z nim trudem I w karczmie z nim hulać,
I modlić w kościele, I w radzie zasiadać,
I razem z nim jadać Ziemniaki w popiele,
I znowu w tym stylu Piosnka oklepana
Dylu, dylu, dylu Danać moja dana
Z czasu tylko stratą, Bo wypadek rzadki,
Żeby ów marzyciel
Ów mecenas ludu
Wspólnik jego trudu I cnót jego czciciel,
I stróż jego mienia Dwa razy przez lato
Z własnego natchnienia Wyszedł za rogatki.
Wszystko zaś co gwarzy O tym ludku tkliwie,
Tylko mu się marzy Pięknem w perspektywie.
Bo ani z nim gadał, Ani żył z nim społem,
Ani z nim za stołem Kartofli nie jadał,
Ani z nim nie płakał, Ani z nim nie śpiewał,
Ani w karczmie skakał, Ani się z nim gniewał,
Tylko dla paplania Dla szyku też trocha I dla przekonania;
Że coś przecie kocha:
∗ ∗ ∗
Za to ma już prawo Resztę nienawidzieć
I w lewo i w prawo Ze wszystkiego szydzić,
Wszystkich z błotem mięszać I strącić najniżej,
A zwłaszcza psy wieszać Na tych, co są bliżéj.
W tym samym gdzie mieszka Domu, prócz dziedzińców
Znaleść nieomieszka Pietnastu złoczyńców
Od niecnoty stróża, Co chociaż sam z ludu
Trzyma w steku brudu Schody i podwórza,
Aż do lokatora, Co ma kocz i konie,
Wszystko nędzna zmora I wszystko nicponie.
Doktór plaga czysta, Aptekarz niezdara,
Kupiec egoista, Żona jędza stara,
Córki koczkodany, A syn, żal się Boże!
Łotr i łobuz znany Z długów wyjść nie może.
A wyjdź na ulicę Nie dalej jak w bramę,
Same bezwstydnice Co krok, łotry same,
Ten kręciel wierutny, Tamten brudny chciwiec,
Ten łgarz absolutny, Tamten niegodziwiec,
A hrabiaż, bo hrabia Ten jeden do kata
W sobie uosabia Wszystkie zbrodnie świata.
∗ ∗ ∗
Z taką mieszaniną Złości z egoizmem
Ludzie u nas słyną Swym patryotyzmem.
Dodawszy do tego, Że Kraków do Lwowa
Tyle czuje złego, Co Lwów do Krakowa
Znając Lwów i Kraków Myśli człek niekiedy,
Że nie ma Polaków Tylko samojedy,
Albo wilki w lesie Gryzące się wzajem,
I to Polską zwie się I zwać ma się krajem.
Wiele mówią o przyjaźni,
Jej potrzebie, jej świętości,
Lecz ja, bez żadnej bojaźni
O zarzut zbytniej stronności,
Wyznam, chociaż w przyjaźń wierzę,
I choć mam przyjaciół wiele,
Że nie wierzę, mówię szczerze,
Że są jeszcze przyjaciele. —
Za czasów mitologicznych Dawnej Grecyi, gdy ofiary Składano dla bóstw rozlicznych, Znano przyjaciół trzy pary! I jak to już mało pono, W Grecyi tego dobra mieli, Kiedy jak półbożków czczono, Rzecz tak rzadką: przyjacieli!
Wierzę wreszcie, że Pylady,
Te Oresty, i tam dalej,
Bez zawodu, i bez zdrady
Aż do śmierci się kochali;
Ale mi się jakoś roi,
(Czy kto zdanie to podziela)
Że już od zdobycia Troi,
Nikt nie widział przyjaciela!
Wreszcie, cóż ich różnić miało Owych greckich w sercu braci, Interesów mieli mało Wszyscy byli nie żonaci, Więc kiedy nie było miary Zrobić z siebie nieprzyjaciół, Cóż dziwnego, że trzy pary Świat stary liczył przyjaciół?
Niechby Orest był dostatni
Pylad goły, dajmy w nędzy,
I chciał już w biedzie ostatniej
Wziąć u Oresta pieniędzy;
Cóż byłoby? — ze chciwością
Orest brudną by się zaciął,
Pylad splamił niewdzięcznością,
I przepadło dwóch przyjaciół!
Niechby który z nich miał żonę Z cokolwiek ładną twarzyczką, Lub co gorsze jeszcze pono Przyjaciółkę baletniczką, Prędkoby przyjaźń ustała, I zawziętych nieprzyjaciół Historja by cytowała Zamiast tych kilku przyjaciół!
Niechby z sobą graniczyli
Suchą miedzą, lub przez rzeczkę,
Nimby rok z sobą przeżyli,
Jużby mieli jakąś sprzeczkę;
Orest by się worał w grunta,
Pylad w lesie chrustu naciął;
I nie warta kłaków funta,
Cała przyjaźń tych przyjaciół!
Niechby Orest na Marszałka Chciał iść, o! nic pewniejszego,
Że i Pyladowa gałka, Padłaby na stronę jego, Lecz broń Boże, gdyby obu Jednakowe były cele. Już zgody ani sposobu, I przepadli przyjaciele!
Niechby oba do jednego
Posagu wzdychać zaczęli,
A Oresta szczęśliwego
Wybrało serce Anieli;
Pylad przeklnie tak ja sądzę,
I Oresta, i Anielę,
Bo gdzie idzie o pieniądze
Tam już giną przyjaciele.
Niechby wierszem, albo prozą, Oba cokolwiek pisali, Kastor z Poluksem, o zgrozo! Jak psy by się ujadali; Niechby Orestowa siadła Przed Pyladową, w kościele... Natychmiast kłótnia zajadła... I przepadli przyjaciele.
A dziś pytam, kto cię łaje?
Kto cię męczy? — kto cię nudzi?
Kto pożycza, nie oddaje?
Czemś zawsze przykrem utrudzi?
Złą wieścią pierwszy zasmuci,
A wymaga Bóg wie, wiele!
Kto ci żonę bałamuci?
Nikt więcej, jak przyjaciele!
Z tego też wnieść się ośmielę, Ztąd jasna prawda wynika, Że najlepsi przyjaciele Pomagają nam jak w ćwika;
Zatem wierzmy temu święcie, Że ze wszystkich nieprzyjaciół, Którzy nas nudzą zawzięcie, Nie ma gorszych, nad przyjaciół?
Przyjaciele są, jak kwiaty,
Które kochaj, lecz nie zrywaj,
Podziwiaj ich kształt bogaty!
Lecz broń Boże, nie używaj!
Bo jak w kwiecie obumiera
Za użyciem krasy wiela,
Tak użycie poniewiera
Najlepszego przyjaciela!
Jeśli więc człowieku młody, Chcesz uniknąć nieprzyjaciół, Strzeż się, jak ognia i wody, Zbyt wielkiej liczby przyjaciół Bo co w nas uczucie gasi Kto to są: nieprzyjaciele? Są to zwykle, dawni nasi Jak najlepsi przyjaciele!
Każecie mi śpiewać, muszę,
Choć nie to mi teraz w głowie,
Jakiś ciężar gnębi duszę,
Ciężar co się smutkiem zowie!
Próżno na siebie przywdziewam
Strój maskowy, cierpi dusza,
Ale chcecie, więc zaśpiewam,
Spiewać będę Tadeusza!
Niech ten spiewa, kto szczęśliwy
Ma na ziemi spiewać komu,
Niech spiewa komu życzliwy
Los zapewnił szczęście w domu.
Ja samotny, komuż będę
Spiewać, w sercu taka susza,
Ale chcecie, więc usiędę
I zaspiewam Tadeusza.
Tadeusz miał dobrą żonę,
Której cnota była wianem,
Miał zagrodę ulubioną
I szczęśliwy był swym stanem;
Mały posiew i zbiór mały
Jedna tylko jabłoń, grusza,
Krówka, koń i wół to cały
Był majątek Tadeusza.
Rano wstać, dziękując Bogu,
Pocałować dobrą żonę,
Pójść na pole, lub do stogu,
Złożyć sianko zgromadzone;
Potem zjeść, co żona dała,
Lecz podjeść aż syta dusza,
Oto była dola cała
Ubogiego Tadeusza!
Latem kubrak płócienkowy,
Zimą kożuch pospolity,
A na święta granatowy,
Kontusz suty i pas lity;
Prawdziwie męzka ozdoba,
Karabela do kontusza,
Oto cała garderoba
Poczciwego Tadeusza!
Cieszyć się szczęściem bliźniego,
Cudzą nędzą nie weselić,
Nic nie chcieć od bogatszego,
A z biedniejszym się podzielić;
Kochać kraj, nie cierpieć zdrady
Taka była polska dusza,
Taki cel, takie zasady,
Uczciwego Tadeusza!
Czasem pośmiać się, zaspiewać
Z przyjaciołmi popolować,
Czasem z żoną się pogniewać,
Ale w końcu pocałować;
Nigdy przed głupstwem i dumą,
Nie uchylić kapelusza,
Lecz żyć szczerze z kumem, kumą,
To charakter Tadeusza!
Nigdy nie mieć aż do zbytku,
Ale mieć zawsze do sytu,
Wszystkiego co do użytku,
Bez kryształów, aksamitu;
Nigdy nie wyjść z położenia
Co człeka do pracy zmusza,
To były całe marzenia
Ubogiego Tadeusza!
Korzystając z dni młodości,
Kochać bardzo, kochać szczerze,
A dobrawszy się starości,
Z Jejmością trzepać pacierze:
I zachować czerstwość ciała,
Tak jak czerstwą była dusza,
To była nadzieja cała,
Zbyt ufnego Tadeusza!
Lecz los srogi nawet tego
Pozazdrościł mu bogactwa,
Żona zmarła, Bóg wie z czego,
Biedny przyszedł do tułactwa;
Zaniedbał i dom i rolę
Nie dba czy to deszcz czy susza,
Bo serce przejmują bole
Samotnego Tadeusza!
Jeżeli mu spiewać każą
Wszakże spiewa, cóż to znaczy?
Że wesoły, to się twarzą
Wesołą jasno tłomaczy,
Lecz choć wesołość przywdziewa
Na twarz, oko łza przyprusza
Odtąd gdy kto smutnie spiewa
Mówią: śpiewa Tadeusza!
Choć to dawno bardzo było,
Przyjmcie tę opowieść nową!
A choćby mi się i śniło,
Przebaczcie, żem podrwił głową
Co sam miałem, to wam dałem,
A choć tęskni czegoś dusza
Kazaliście, zaspiewałem
Wam piosneczkę Tadeusza!
Moja pani, ten karnawał,
To istne piekło dla matek,
Nawał wizyt, pracy nawał,
Ciągły kłopot i wydatek! Achu, achu, a za trudy, Tylko bezsenność i nudy, Achu, achu, kaszel dławi A człowiek się niby bawi.
Moja Madzia, wzór panienek,
Cicha, skromna, bez wybryków,
Zdarła już dziesięć sukienek
I dwanaście par bucików! Achu, achu, a te kwiatki! Co to za kłopot dla matki Achu, achu, rękawiczki Najmniej na cztery guziczki!
Na balach, istne skaranie,
Z całą tych mężczyznisk zgrają,
Wiecznie trzech przed nosem stanie,
I nic widzieć ci nie dają! Achu, achu, te próżniaki Patrzysz na ich z tyłu fraki, Achu, achu, i łysiny Swiecące się, jak patyny!
Ani toalecie żcdnejżadnej, Ni tańcom się nie przypatrzysz, Ciągle się na ich paradny
Tylny front, ze zgrozą patrzysz, Achu, achu, tak jak długi Poszedł jeden, stoi drugi, Achu, achu, i do rana Masz ten rodzaj parawana!
Przy kolacyi, choć kotleta
Zjadłabym, bo jeść mi chce się,
Ale nieszczęsna kobieta,
Jestem tu, jak w jakim lesie! Achu, achu, tych niedźwiedzi Zawsze pół kopy już siedzi, Achu, achu, bo te zuchy, Przyszli napchać tylko brzuchy!
Zgryzłam przecież jakieś jadło,
Od siedmiu często boleści,
Co tym panom z nosa spadło,
Co im się w gardle nie mieści! Achu, achu, i do sali Wracam, by się bawić daléj, Achu, achu, w swym kąciku, Po mizernym kotleciku!
Na sali nieco przestroniej,
Każdy jak bąk najedzony,
Do domu co prędzej goni
Wynagrodzić czas stracony! Achu, achu, ów czas drogi Dobranoc, szczęśliwej drogi, Achu, achu, Bogu chwała, Będę przecież coś widziała!
Sen mię morzy, więc się kiwam,
Trąc biedne oczy zaspane! Achu, achu, a to granie, Klap, klap, klap, na fortepianie, Achu, achu, na kanapie Siedząc, zda się z dachu kapie!
I tak aż do siódmej zrana,
Tok zgnieciony, suknia zmięta,
Madzia na nic stańcowana,
A ja, gdyby z krzyża zdjęta! Achu, achu, zgiełk się szerzy, Madzia na podłodze leży, Achu, achu, w kotylionie, Zaplątała się w ogonie!
Podnosi się z swym danserem,
Ale także i z siniakiem,
Bodaj z takim kawalerem,
Tańczyć i na balu takim Achu, achu, a korzyści Żadnej zgoła oczywiście, Achu, achu, prócz siniaka, Bo kawaler dał drapaka!
Kończy się wreszcie zabawa,
Równie przyjemna jak krótka;
W przedpokoju więc rozprawa,
Gdzie futerko, gdzie narzutka? Achu, achu, i spocone, Pakujem się otulone, Achu, achu, do karety Z kaszlem i grypą niestety!
Achu, achu, Boża kara! Nikt się o panny nie stara, Achu, achu, z tych danserów Na lekarstwo epuzerów!
Kiedyś, jakem była młodą,
Rychtyk byłam taką samą,
Po balach, tąż samą modą
Włóczyłam się z moją mamą! Achu, achu, lecz wytrwała Mama za mąż mię wydała! Achu, achu, żebym to ja Tak umiała, pani moja!
Dumna mojem pochodzeniem
Nie ustąpię też nikomu
Edukacyą i znaczeniem,
Oraz koligacyą domu. Nie lepsza pewno odemnie Choćby i Radziwiłłówna; Jestem, proszę nie kpić ze mnie, Z domu Dziurdziulewiczówna.
Ód dzieciństwam nie przywykła
Do żadnej zgoła roboty,
Jak to moda Niemkom zwykła,
Ale strzegłam mojej cnoty; I usiłowaniem całem, Mojej głowy myślą główną Było zostać duszą, ciałem Prawą Dziurdziulewiczówną!
Tatko mój był niesłychanie
Mądry, i nie koniec na tem,
Bo raz dał takie śniadanie,
Że aż został deputatem, Mówił do mnie: to rzecz mała, Nie dość być deputatówną, Trzeba żebyś ton swój miała, Jesteś Dziurdziulewiczówną!
A za tatkiem, moja mama,
Co mię też bardzo pieściła,
Jak była rozumna sama,
Tak mnie też i wyuczyła,
Żem szlachcianka dawnej daty, Księżnom i grafiankom równą, Że król Popiel był żonaty Z jakąś Dziurdziulewiczówną!
Miałam lokajczuka Jana,
Wziętego prosto od sochy,
I panneczkę, co mi zrana
Kładła na nogi pończochy. A i guwernantkę miałam Razem z panną marszałkówną, Ale uczyć się nie chciałam, Będąc Dziurdziulewiczówną!
Umiem jednak, proszę spytać,
Rzeczy nie trudne pojęciu,
Wcale nie źle pisać, czytać,
I rachować do dziesięciu, Nie wiele mi w głowę wpadło, Ale mi to wszystko równo, Mogę być głupią jak sadło, Będąc Dziurdziulewiczówną!
Po francuzku sobie mówię
Tak jak i największe panie,
I choć z kim, to się rozmówię
I zagram na fortepianie. Byłam panną niemilczącą, Jestem mężatką wymowną, A zawsze swój takt mającą, Słowem: Dziurdziulewiczowną!
Co roku na imieniny
Albo jakie wielkie święto
Bal u ciocieczki Balbiny
Albo wuja prezydenta, — To bywało na nich żadna W tańcu mnie już nie wyrówna, Tylko słychać: jakaż ładna Dzisiaj Dziurdziulewiczówna!
Taka piękna parantela,
Wszystko gdyby szczury w mące,
I posag nie bagatela,
Bo blisko cztery tysiące;
To też sąsiad za sąsiadem, Jak te wyżły wszystko równo, Lecą wietrząc tylko stadem Za tą Dziurdziulewiczówną?
Popatrzawszy w lewo, w prawo,
Wybrałam sobie jednego
Kawalera z dobrą sławą,
A przytem i nie biednego. Żadnych fochów ze mną niema, Bo u mnie to rzecz jest główna: Męża za łeb zawsze trzyma Każda Dziurdziulewiczówna,
Żyjem z sobą już rok szósty,
Jest sens w domu i dostatek,
Mój Ignacy zdrów i tłusty,
Mamy już pięcioro dziatek. Po dwunastu dosyć będzie Bo ze mnie kobieta słowna, Taką każda była wszędzie Z domu Dziurdziulewiczówna.
Wiem, że chodzą o mnie gadki,
Jakobym była złośnicą, —
I że te małpy sąsiadki
Mają mnie za sekutnicę; Ale w oczy wszystkie grzeczne, A mnie zresztą wszystko równo, Niech wiedzą, jak niebezpieczne Zajście z Dziurdziulewiczówną!
Byle w oczy każda grzeczna,
Ale u mnie rzeczą główną, Niech wiedzą, jak niebezpieczna Kłótnia z Dziurdziulewiczówną.
Miałem ja zabawną
Chwileczkę pociechy,
Spotkałem niedawno
Trzy stare me grzechy,
Moich namiętności
Młodzieńczych ofiary,
Dziś skóra i kości — Wprawdziem i ja stary!
Eliza brunetka,
Z noskiem, królem nosów,
Trzpioteczka, kokietka,
Z lasem kruczych włosów;
Dziś ma nos czerwony,
Zmiętoszone rysy,
Humorek skwaszony, Wprawdziem i ja łysy.
Madzia owa śliczna,
Taka ujmująca,
Taka poetyczna,
Taka jaśniejąca!
Dziś potwór kobiety,
O jedynym zębie...
Choć i ja niestety Mam trzy tylko w gębie!
Rózia to bóstewko,
Anioł w światłych lokach,
Zawsze w ustach z śpiewką,
I zawsze w podskokach;
Aż śmiech pusty bierze,
Ciężka jak ropucha, —
Choć to mówiąc szczerze I jam nie bez brzucha.
Zacne moje damy,
Słodkie ma marzenia,
Nic sobie nie mamy
Dziś do wyrzucenia.
Na to co w nas złego
Patrzajmy przez szpary:
Wyście do niczego, I jam dobrze stary!
Antosia z Plackich Drapińska, primo voto Kurkudowska.
Z wszystkich dam w świecie mi znanych,
Trzyma prym z zalet umysłu,
I manier dystyngowanych,
Powiadam to bez namysłu,
Jedna, a tą jest z pod Mińska,
Krótkich nóg, płaskiego noska,
Antosia z Plackich Drapińska,
Primo voto Kurkudowska!
Do arcydzieła takiego
Natura dłuta nie brała,
Ale z kloca dębowego,
Coś siekierą wyrąbała;
Wyszła z tego jakaś chińska
Pagoda, czy małpa włoska,
Antosia z Plackich Drapińska,
Primo voto Kurkudowska!
Pochwał nigdy nie słyszała,
Ale sama, ręczę za to,
Za cudo wdzięków się miała,
Bo była bardzo bogatą,
Miała folwark koło Pińska,
I w Mozyrskiem jakaś wioska,
Antosia z Plackich Drapińska,
Primo voto Kurkudowska!
Złapał się też głupiec na nią,
Zgryzła go w dwóch krótkich latach,
Lecz, że była wielką panią,
Nie zabrakło jej na swatach,
Poszły wietrzyć Jagodzińska,
Kurkulina i Bębnowska,
I dziś jest z Plackich Drapińska,
Primo voto, Kurkudowska!
Choćby i tego nie stało,
Ot tak w lot na poczekanie,
Byle się jej tylko chciało,
Męża trzeciego dostanie,
Sprowadzi go choć z Nerczyńska,
Jeśli taka wola Boska,
Antosia z Plackich Drapińska,
Primo voto Kurkudowska.
Ale niechaj się już trzyma,
I na bok z wszelką mitręgą,
Żartów u Jejmości niéma,
Jak chce czego, to chce tęgo;
Temperament Abissyński,
Chodzą po świecie pogłoski,
U tej Antosi Drapińskiej,
Primo voto Kurkudowskiej.
Słowem panie to kobieta
Do wielkich rzeczy stworzona,
A niemniejsza też zaleta,
Że jest ogromnie uczona:
U niej książka czy łacińska,
Czy angielska czy żydowska,
Wszystko czyta ta Drapińska,
Primo voto Kurkudowska!
Szesnasta z rzędu mężatka,
Na jej wzór się modeluje;
Wszystkich panien koło Mińska,
Jedyna w tem życiu troska,
By być taką jak Drapińska,
Primo voto Kurkudowska!
Dwie młode panienki w ogródku siedziały,
I tak szepcząc zcicha z sobą rozmawiały:
Maryniu kochana, powiedz mi tak szczerze,
Jak szczerze odmawiasz codziennie pacierze,
Jakie twe marzenia o szczęsnej przyszłości,
O przyszłym kochanku, o przyszłej miłości,
O tym, kto zawłada uczuciem twem całem,
I kto jest nareszcie twoim ideałem!
Ideał mój, Zosiu, jest piękny i młody Blondyn, oczu jasnych, z wąsikiem bez brody, Skromniutki w układzie, w obec mnie nieśmiały A tylko w zdarzeniu dumny i zuchwały, — Czuły, dźwięcznym głosem i oka wymową Świadczący, że miłość dlań rzeczą jest nową, Uczuciem pod wpływem mych uczuć dojrzałem.. Taki tylko może być mym ideałem.
A ja znów inaczej, kochana Marylko,
Wprawdzie i ja także chcę młodego tylko,
Ale nie blondyna, ja brunetów wolę,
Lecz marzę bruneta o spokojnem czole,
O duszy ognistej, zarównie czułego,
Jak pełnego życia, oraz namiętnego,
Którego by miłość ciągłym była szałem,
Taki mem marzeniem, taki ideałem.
Gdzież mieszkać ty pragniesz? Na wsi. — A ja w mieście, Ale tylko dużem; w Paryżu, a wreszcie Choćby i w Warszawie, byle teatr, bale, Spacery, zabawy.... Wsi nie lubię wcale! — Ja zabaw nie pragnę, dla mnie dość schronienia, I tej ciszy wiejskiej pełnej upojenia, Wśród cudnej natury, pod niebem wspaniałem, Byle obok niego, — byle z ideałem!
W lat piętnaście potem panienki widziałem,
Każdę poosobno z swoim ideałem.
Ideał Maryni łysy jak kolano,
Kłócił się z małżonką, że go budzi rano;
Zosi zaś ideał krótki i brzuchaty
Gderał, że nie w porę dała mu herbaty,
Ona go nawzajem nazwała cymbałem.
Trudna to doprawdy rzecz być ideałem!
Jeżeli zamiast kazania
Filozoficznej mikstury,
Politycznego paplania,
A co już najmniej, broszury;
Wyrażać zwykłeś wesoło,
Myśl swoję, i prawdę czysto,
Wtedy wszyscy naokoło
Nazwą ciebie: humorystą; I wykrzykną: humorysta! Niechże go piorunów trzysta, Oto panie koncepcista Lekki, lekki humorysta!
Lekki, żeś nie tak poważny,
Jak bonz, lub Mandaryn chiński,
Lekki, żeś nie tyle ważny,
Co ołów, lub kamień młyński;
Że się wznieść zdołasz niekiedy
Mijając sferę błotnistą,
Nad poziom głupców czeredy,
Zwiesz się: lekkim humorystą! I znów krzyczą: humorysta! Niechże go piorunów trzysta, Oto panie koncepcista Lekki, lekki humorysta!
Że mówisz, piszesz lub śpiewasz
Tylko to, co z sercem zgodne,
Że się rad z głupstwa naśmiewasz,
A czcisz tylko, co czci godne;
Że dla sensu, i jasności, PośwęcaszPoświęcasz formę kwiecistą,
Strzegąc się osobistości
Zwiesz się lekkim humorystą! I znów krzyczą: humorysta! Niechże go piorunów trzysta, Oto panie koncepcista Lekki, lekki humorysta!
A choć niejedną wypiłeś
Żółci własnej i łez beczkę,
Choć każdą życiem przeżyłeś
Śpiewaną przez cię piosneczkę;
Że nie klniesz przebytą w ciszy
Drogę grząską i ciernistą,
A łkań twoich nikt nie słyszy,
Zwiesz się lekkim humorystą! I znów krzyczą: humorysta! Niechże go piorunów trzysta, Oto panie koncepcista, Lekki, lekki humorysta!
A jeśli jeszcze, broń Boże,
Nie zgorszym jesteś Polakiem,
I przyznajesz się w pokorze,
Że nie umiesz być ślimakiem,
Faryzeuszem, dewotem,
I potwornym egoistą;
Wtedy nie wątp nawet o tem,
Że cię nazwą: humorystą! I wykrzykną: humorysta! Cha, cha, cha, cha koncepcista, Chi, chi, chi, chi pessymista Nasz kochany humorysta! I wykrzykną: humorysta, Niechże go piorunów trzysta. Oto panie koncepcista, Lekki, lekki humorysta!
Wasan starzeć się zaczynasz,
To wcale nieprzyzwoicie,
Czy Asindzij przypominasz
Dawne nasze dobre życie,
Ja go zwałam: Bartłomieju!
Aść mnie przecudną Moniką; Czy tak Moci Dobrodzieju? — Tak jest, Mocia Dobrodziko!
Aść przystojnym był ułanem,
Ja byłam hożą dziewczyną,
Ty zgodnie ze swoim stanem
Lubiłeś karty i wino,
Wszak raz na hrabi Pocieju
Wygrałeś folwark Sonico; Czy tak Moci Dobrodzieju? — Tak jest, Mocia Dobrodziko!
Zgrabnym Aść byłeś tancerzem,
A jakimż trzpiotem do tego,
To bywało, jak się zbierzem,
Tańcujem do upadłego.
Pamiętasz «mio amico»
Anglez na balu w Oświeju?
— Pomnę, Mocia Dobrodziko
— I ja pomnę Moci Dzieju!
— Dawne czasy, Mocia Dziko, — Dobre czasy, Moci Dzieju!
Jak to my z tym czasem lecim,
Czy to Wasan obliczyłeś,
Wszakże to w osiemset trzecim
Afekt mi swój oświadczyłeś
Przed całą naszą publiką
W tydzień po świętym Andrzeju. — Tak jest Mocia Dobrodziko, — Widzisz Wacan Moci Dzieju!
Mimo damskiej moderacyi,
I nagabania wszelkiego,
Trzeba było warjacyi
Wyjść za wisusa takiego;
Dowiodłam nie brak oleju
Widząc w tem własne ryzyko,
— Poszłeś z kwitkiem Moci Dzieju,
— Poszłem z kwitkiem Mocia Dziko,
— Poszłeś z kwitkiem, Moci Dzieju! — Tak niestety Mocia Dziko!
Potem przepadłeś bez wieści
I długie minęły lata,
Bo lat z górą ze trzydzieści,
Używałeś sobie świata:
Dziś powrócić masz myśl dziką
Do dawnego przywileju.
— Zgoła. Mocia Dobrodziko!
— Tak, tak, Moci Dobrodzieju.
— Kłamstwo, Mocia Dobrodziko,
— Prawda święta, Moci Dzieju!
Przewąchałeś nosem worek,
Nie źle zgoła napełniony,
I porządny w mieście dworek,
I folwarczek opatrzony.
Gore czapka na złodzieju,
Byłoby na wdowę Cliquot,
Czy tak Moci Dobrodzieju?
— Kłamstwo Mocia Dobrodziko!
— Tak, tak, Moci Dobrodzieju, — Nie, nieprawda Mocia Dziko.
Ależ ja wzajem Imości
Przypomnę niektóre grzechy:
Kto po śmierci jegomości
W miłostkach szukał pociechy?
Kto choć pości na oleju,
Lubi baliki z muzyką?
— Kłamstwo, Moci Dobrodzieju,
— Prawda szczera, Mocia Dziko! — Głupiś, Moci Dobrodzieju? — Mądraś wielce Mocia Dziko!
Pozwól dokończyć nauki:
Kto w tym wieku się sznuruje,
Czarnej używa peruki.
Nawet brwi sobie farbuje,
A na twarzy róż na kleju
I chemia z całą fizyką...
— Głupiś Moci Dobrodzieju!
— Mądraś wielce Mocia Dziko? — Precz mi z oczu Moci Dzieju! — Do nóg padam Mocia Dziko!
Dwie ciotunie ładnej Zosi: stara panna Klara,
I wdowa po czterech mężach, sędzina Barbara.
Otrzymawszy list od Zosi pewnego wieczora,
O doszłych jej zaręczynach za pana Melchiora,
Przyklasnąwszy wykrzyknęły! Patrzajcie nowina!
O to Zula! — Ależ Zula! — Oto zuch dziewczyna
No Zula! — tak jedźmy do niej, rzecze panna Klara!
Jedźmy zaraz! w ślad dodaje sędzina Barbara.
Przyjechały — dawaj ściskać i całować czule,
Te najdroższą, tę najmilszą, tę jedyną Zulę.
— O, jakiż on? — a jakże on? — No cóż, czy bogaty?
— No gadajże — czy z wąsami — a wiele intraty?
— Jakto było? — skądże jemu? — w jakiej mieszka stronie,
— A czy koczem czy karetą? — a jakie ma konie?
Sto tchem jednym jej zapytań robi panna Klara,
Sto dwanaście w ślad dodaje sędzina Barbara.
Dowiedziały się wszystkiego — Blondyn, lat trzydzieście,
Folwark daje mu dzierżawy rubli tysiąc dwieście;
Drugi, w którym mieszkać będą, cały murowany.
Konie siwe, stangret Marcin — bardzo zakochany,
(Nie Marcin ale pan jego) — Meble mahoniowe,
Fortepian będzie wiedeński — a obicia nowe,
— A czy mówi po francuzku? pyta panna Klara,
— A był kiedy za granicą? dodaje Barbara.
Był, i mówi. — No, to dobrze, a charakter jaki?
— Anioł ciociu! — Bo to widzisz bywa czasem taki,
Że przed ślubem zda się anioł, a potem po ślubie,
Czysty djabeł — Ty wiesz Zosiu jak ja ciebie lubię,
Jak cię kocham, więc powinnam z serca tobie radzić,
Jak masz z mężem postępować, i jak go prowadzić,
— A! tak, jak masz go prowadzić, rzecze panna Klara,
— Jak masz z mężem postępować, dodaje Barbara.
Naprzód powiem tobie, zawsze Zosieczko kochana,
Mąż powinien cię dwa razy pocałować zrana,
Na dobry dzień, po herbacie, tyleż po obiedzie;
Jak gdzie z pokoju wychodzi, albo dalej jedzie,
Pożegnać się z tobą musi, i popieścić trocha;
Jak raz tego nie dopełni, to już cię nie kocha.
— O tak, tak, nie kocha ciebie, rzecze panna Klara,
— Mówię, że już cię nie kocha — dodaje Barbara.
Potem jeszcze, słuchaj dobrze mnie Zosiu kochana,
Że on ciebie zdradzać zechce, bądź przygotowana,
Bo mężczyzna każden taki, nie myśl że to żarty,
Takim był i mąż mój pierwszy, a takim i czwarty,
Więc należy mieć ogromny takt, i doświadczenie,
Nie rachuj na delikatność, ani ich sumienie,
— O tak, tak, nie rachuj na nie, rzecze ciocia Klara,
— To istoty bez sumienia — dodaje Barbara.
Zatem trzeba z nim rozumnie, żeby zawsze wiedział,
Że go znasz, a pilnuj dobrze, żeby w domu siedział,
A bez ciebie ani za próg: — jedzie, ty znim razem.
Nigdy żadnego zboczenia nie przepuść mu płazem;
Spojrzy na jaką kobietę, wymów zaraz z góry,
Żaden list niechaj nie przejdzie bez twojej cenzury.
— O, tak każden list przeczytaj, rzecze ciocia Klara,
— Ani go się o to pytaj — dodaje Barbara.
Nigdy mu nie żałuj sceny, a przynajmniej scenki,
Jak go znajdziesz obok jakiej damy, lub panienki,
Żeby nigdy się nie bawił długo przy kobiecie,
I wiedział że ty dla niego wszystkiem na tym świecie;
Zrób mu scenę jak na termin do domu nie wróci,
Rób mu na dzień cztery sceny, jak się bałamuci;
— O! tak, rób scenę po scenie, rzecze panna Klara,
— Słowem ani dnia bez sceny — dodaje Barbara.
Bo my zawsze nieszczęśliwe, i zawsze zdradzone.
Który z nich tak jak należy, kocha swoją żonę?
Każdy z nich taki bałamut, że niech Pan Bóg broni,
Ja ich przecież czterech miałam, to wiem jacy oni,
Każden z nich byłby mię zabił z zgryzoty i nudy,
Żeby sam (świeć jego duszy) nie był umarł wprzódy.
— Wieczny więc mu odpoczynek, rzecze ciocia Klara,
— In saecula saeculorum, dodaje Barbara.
Ależ ciociu, ja przysięgnę przecież posłuszeństwo.
— Głupia jesteś moja Zosiu, dowiedz się: małżeństwo
Dla szczęścia i dla spokoju ludzi moja droga,
Zostało ustanowione przez samego Boga,
A jak szczęście albo spokój pytam się być może,
Jeśli mąż nie jest trzymany w potrzebnym rygorze?
— O tak,rygor przedewszystkiem — rzecze ciocia Klara,
— Rygor, rygor, nic nad rygor — dodaje Barbara
Czy i resztę wypowiedzieć? — Nie! na rany Boga!
Szanuj skromność mą dziewiczą Basiu moja droga,
Albo zostaw to już matce, niech ona jej powie,
Lepiej niechaj się od matki, jak skąd inąd dowie,
— Masz racyę siostruniu droga, więc na dziś Zosieczku,
Dosyć będzie, resztę mama mój ty aniołeczku...
— Wytłumaczy ci obszernie, rzecze panna Klara,
— Wytłomaczy akuratnie, dodaje Barbara.
Sens moralny, że wolałbym moją narzeczoną,
Przez dwa półki kawaleryi widzieć prowadzoną,
Jak przez jedną taką ciotkę zaprawioną w cnocie,
A cóż mówić już u djabła przez dwie takie ciocie.
I wolałbym z dwojga złego, jakem człowiek szczery,
Dostać trochę apopleksji, a nawet cholery,
Jak wziąść żonę edukacyi słodkiej panny Klary,
I wdowy po czterech mężach sędzinej Barbary!
Zrodzony w powiecie Słuckim,
Wychowany w Nowogródzkim Hospody pomyłuj!
Miałem siebie za Litwina,
Za psa miałem Moskwicina, Hospody pomyłuj!
Młodość spędziłem w Warszawie,
Klnąc Moskala codzień prawie, Hospody pomyłuj!
I nie postało mi w głowie,
Zostać Moskalem w Krakowie. Hospody pomyłuj!
Aż tu głosem jak z podziemia,
Krzyczy mi Nowoje Wremia, Hospody pomyłuj! Pietierburgskie Wiedomosti,
Wrzeszczą, pieniąc się ze złości, Hospody pomyłuj!
Musisz zostać Moskwicinem,
Takim jak my, sukinsynem, Hospody pomyłuj!
Bo co się zrodzi na Rusi,
Moskalem już śmierdzieć musi, Hospody pomyłuj!
Nie ty jeden, bo Mickiewicz,
I Odyniec, i Niemcewicz, Hospody pomyłuj!
I Zaleski, i Goszczyński,
Nawet ten stańczyk Siemieński, Hospody pomyłuj!
Syrokomla i Malczewski,
I Ujejski, i Wiszniewski, Hospody pomyłuj!
I Grabowski, i Karpiński,
Grzegorz z Sanoka, Łoziński. Hospody pomyłuj!
Groza, Szajnocha, Woronicz.
Szymonowicz, Zimorowicz, Hospody pomyłuj!
Rej z Nagłowic, i Słowacki,
Poeta konfederacki Hospody pomyłuj!
I Bielski, i Orzechowski,
I Wapowski, i Borkowski, Hospody pomyłuj!
Kniaźnin, Narbut, Naruszewicz,
I ten frant Zacharyasiewicz, Hospody pomyłuj!
I Mochnacki, i Cieszkowski
Dzieduszycki i Trentowski, Hospody pomyłuj!
Bartoszewicz, i Baliński,
Chodźko, Żmurko, i Duchiński, Hospody pomyłuj!
Korzeniowski, i Kaczkowski,
Nawet Klaczko, i Czajkowski, Hospody pomyłuj!
I Czarnocki, i Krajewski,
I wasz jubilat Kraszewski, Hospody pomyłuj!
I stu innych razem z niemi,
Na ruskiej zrodzonych ziemi, Hospody pomyłuj!
Którzy, choć nas za psów mieli,
I słyszeć o nas nie chcieli, Hospody pomyłuj!
Jednak są, nie wiedząc sami,
Najszczerszymi Moskalami, Hospody pomyłuj!
Bo tak sam pan Bóg przykazał,
I car batiuszka nakazał, Hospody pomyłuj!
A jak Berlin zabierzemy,
Na swój ład go przerobiemy, Hospody pomyłuj!
Wtedy Bismarka z Warzina,
Przerobim na Słowianina. Hospody pomyłuj!
Ochrzci go sama carowa,
Do chrztu potrzyma Błudowa, Hospody pomyłuj!
Bażanow, po starej modzie,
Skąpa go z uszami w wodzie, Hospody pomyłuj!
A jak skrzywi się czasami,
To go zaraz nahajkami Hospody pomyłuj! Kak podlaskaho Uniata.
Niechaj posmakuje bata, Hospody pomyłuj!
Niechaj się z nas kpić oduczy,
I po Wiedniach się nie włóczy, Hospody pomyłuj!
I niech nie buntuje, szelma,
Starego na nas Wilhelma, Hospody pomyłuj!
A że Kątków, Aksakowy,
Wbili to sobie do głowy, Hospody pomyłuj!
Więc i ja dzisiaj, mosanie,
Śpiewam najniespodziewaniej, Hospody pomyłuj! Kak karennyje Moskale,
Po moskiewsku Boga chwalę, Hospody pomyłuj!
I chce mi się przed ikonem,
Urznąć łbem w ziemię pokłonem, Hospody pomyłuj!
Nadto, czuję w sobie zmianę,
Mej natury, niesłychaną, Hospody pomyłuj!
Bo mam popęd już do pałki,
I do śmierdzącej gorzałki, Hospody pomyłuj!
Mam też nieprzepartą wolę,
Ukraść co leży na stole, Hospody pomyłuj!
I by na rublach nie tracić,
Chcę już szewca nie zapłacić, Hospody pomyłuj!
Cieszę się też niepomiernie,
Że carowi służąc wiernie, Hospody pomyłuj!
Będę jego policyantem,
Może Ffliegel-adjutantem, Hospody pomyłuj! Do osobych poruczenii,
Wyżłem w tretiem atdielenii, Hospody Pomyłuj!
Wreszcie wice-gubernatorem,
Albo ober-prokurorem, Hospody pomyłuj! Z żałowaniem, mniej lub więcéj,
Koło dwudziestu tysięcy, Hospody pomyłuj! Z nadleżaszczem pribawleniem, Kwartiroj i atapleniem, Hospody pomyłuj!
Z rangą najmniej półkownika,
Lub statskiego sowietnika, Hospody pomyłuj! Z błahowoleniem nierzadko,
I codzień z porządną wziatką, Hospody pomyłuj!
Z wiszącym na szyi chrestem,
By widziano, kto ja jestem, Hospody pomyłuj!
Żem ja bojki, i nie głupi,
I za rubla mię nie kupi, Hospody pomyłuj!
Otóż będę nihilistów
Ganiał, oraz socyalistów, Hospody pomyłuj!
Zwłaszcza tych gołych ladaco,
Co się z góry nie opłacą, Hospody pomyłuj!
W zdaniu mem zawsze wytrwały,
Zapiszę się w liberały, Hospody pomyłuj!
I jak Katkow i Aksakow,
Pisać będę na Polaków, Hospody pomyłuj!
Wierny syn mojej otczyzny,
Wrogiem będę szlachietczyzny, Hospody pomyłuj!
Pod tym względem, rzeczą czystą,
Pierwszym będę nihilistą, Hospody pomyłuj!
Z czasem, jak mię porwie nuda,
I na służbie się nie uda, Hospody pomyłuj!
Przystanę do socyalistów,
Albo rewolucyonistów, Hospody pomyłuj!
Zawsze to sława gotowa,
Uczniem być Karakozowa, Hospody pomyłuj!
I człowiek się nie spodziewa,
Wstąpić w ślady Sołowiewa, Hospody pomyłuj!
Być czcicielem Dubrowina,
Wiery Zazulicz, Fomina, Hospody pomyłuj!
Popolować na Trepowa,
Krapotkina, Mezencowa, Hospody pomyłuj!
Patryotą się nazywać,
Pod banki się podkopywać, Hospody pomyłuj!
Skoro już jestem Moskalem,
Rozstanę się z małym żalem, Hospody pomyłuj!
Z wiarą, czcią, oraz sumieniem,
I poczciwem mem imieniem, Hospody pomyłuj!
Będę kraść, palić, zabijać, I po kabakach się spijać, Hospody pomyłuj!
Bylem tylko w swoim czasie,
Umiał zawyć na klirasie: Hospody pomyłuj!
Pan Joachim, mój sąsiad i myśliwy stary,
A tem samem gawęda i gderacz bez miary,
Gdyśmy raz z polowania wrócili wieczorem
Z torbą dobrze nabitą i dobrym humorem,
Który mile przyświecał w jasnem starca oku,
Taką do mnie miał mowę, przy szklaneczce groku:
«Mój Boże! smutno myśleć, że przyjdą te czasy,
Kiedy te nasze puszcze, bagna, błota, lasy,
Tak dzikie, ale razem tak swojskie i nasze,
Czarne wioski, złe groble, po puszczach szałasze,
Te mosty na wpół zgniłe, nieozdobne dwory,
A w nich te wielkie gumna, niezgrabne obory,
Skutkiem cywilizacyi dobroczynnych darów,
Odmienią się zupełnie; że z owych obszarów,
Po których dziś bujamy lekko z strzelbą w dłoni,
Gdzie nam nikt ziemi, nieba, powietrza nie broni,
Porobią się maleńkie dziedzictwa, własności,
Czyste, schludne, porządne, pełne przyjemności
Na pozór, ale w których zawiść, chciwość, zdrada
Gnieździć się wiecznie będą, gdzie sąsiad w sąsiada
Okna i serce ciągle wglądając ciekawie,
Skąpić mu będzie ziemi, i powietrza prawie;
Gdy z napływem Francuzów, Holendrów i Niemców,
Chciwych naszego chleba zawsze cudzoziemców,
Mułem cudzoziemszczyzny zapłynie gościnność
Święta nasza litewska, litość, dobroczynność,
I ta, choć z wielu względów ze złej uważana
Strony, zależność chłopa od swojego pana,
Który pan choć nierzadko szturchnie i połaje,
Ależ zato w potrzebie zapomogę daje,
I wskazując na obszar łąk, lasów i roli
Mówi do włościanina: «bierz bracie do woli,
Byleby dla mnie było». Inaczej to będzie,
Gdy się cywilizacya porozlewa wszędzie
I wciśnie w każden kątek dzikiego dziś kraju,
Wtedy suum cuique w chwalebnym zwyczaju
Będzie, i każdy swoje dzierżąc w ciasnej dłoni
Za pieniądze kup sobie, darmo, niech Bóg broni.
Wtedy biedny Poleszuk, dziś przyzwyczajony
Dla spieczenia kawała słoniny wędzonej
Zrąbać sosnę masztową, oj będzie niemało
Musiał potem się zalać, by ogrzać swe ciało,
Bo mu jednej gałązki niemiecka czereda,
Choćby umierał z chłodu, bez opłaty nie da!
Oj te puszcze, te lasy, te wielkie obszary
Obfite w ptactwo, zwierza, wprawdzie i w komary,
Które nie są zabawne, — jakże mnie was szkoda,
Kiedy wasza dziś dzika, lecz piękna przyroda
Ręką cywilizacyi tak się przeistoczy,
Że ani nasze serce, ani nasze oczy
Nie znajdą ani śladu tych rzadkich piękności,
Które były rozkoszą dni naszej młodości!
Patrz, w tem miejscu gdzie bywał sławny tok głuszcowy,
Jakie ogrody, pola, i dwór jaki nowy,
Malowany i piękny, ogrodzony szczelnie,
A w nim Niemców rodzina tyje najbezczelniej;
Z tego mchu, gdzie to kiedyś z pod wyżlicy suki
Biłem po sto sztuk naraz młode ciecieruki,
Holender zrobił łąkę, zieloną aż miło,
A biednych ciecieruków jak nigdy nie było;
W tym ostępie, gdzie dziki trzymały się wiecznie,
Czterdziestu kolonistów Niemców, najbezpieczniej
Pociąwszy piękny ostęp w drobne kawałeczki,
Żyją sobie jak wieprze wygodnie, bez sprzeczki,
I jedząc wasserzupę na główną potrawę,
Z żołędzi co dzik zbierał, piją teraz kawę!
Tę puszczę, w której nieraz niedźwiedź łohwę robił,
Patrz jak przemysł odmienił, ozdobił, przerobił,
I w miejscu, gdzie marucha rzucał się pod psami,
Aż legł ugodzon kilku trafnemi strzałami,
Gdzie trąby nasze grały, pito pogrzebowe,
Dziś Francuz pozakładał fabryki cukrowe,
I na błocie, gdzie kiedyś były wiuny, raki,
Stoi komin parowy — i rodzą buraki!
Niedźwiedzia ani słychu, ależ za to panie
Samolubstwo Francuza za niedźwiedzia stanie,
Bo prędzej by cię niedźwiedź w łohwie przyjął wdzięcznie
Niźli spekulant Francuz, lecz za to ci zręcznie
Naplecie i nagada dziwów, gdy oceni
Zwłaszcza, że ci coś wyrwać może z twej kieszeni.
A na tejże grobelce, gdzieśmy bili słomki,
Patrz, dziś jakieś szwajcarskie, nieszwajcarskie domki,
I tam gdzie człowiek z biedą po brodach i pniakach
Przez mostek rozwalony i po okrąglakach
Godzinę wiorstę jechał, i złamał oś nową,
Widzisz lecącą z świstem machinę parową,
A za nią szereg długi wagonów z Niemcami,
Towarem rozmaitym, oraz Francuzkami,
Które jadą, bo wiedzą, że w tym kraju płacą
Nietylko za sam rozum, lecz Bóg wie nie zaco.
Szkoda mi cię grobelko! nieraz ja w wiośniany
Piękny wieczór majowy stojąc zadumany
Na tobie, zanim pierwsza słomka zachrapała
Lubiłem słuchać głosu, którym nasza cała
Piękna, dzika przyroda, tem piękniejsza może,
Wielbiąc Twą wielką dobroć, chwaliła Cię Boże
Tą modlitwą najszczerszą, czystą, nieudaną
Bo z szczęścia pochodzącą — nawet niemyślaną;
Te słowiki gdzieś w gąszczu, te na mchu żórawie,
Ten kszyk gdzieś ponad lasem, chruściel w gęstej trawie,
Te chrząszcze i te żuki, wszystko to Ci w śpiewie
Boże mój, wdzięczność głosi, choć o tem i nie wie!
Jeden człowiek tę dobroć ocenić Twą może
A jakże Ci dziękuje rzadko Wielki Boże!
Bo zajęty sam sobą nawet zapomina
Obowiązków wdzięczności, ciążących na syna
Tejże wielkiej przyrody — i w głupiej swej dumie
W głupiem zarozumieniu, przy nędznym rozumie
Wyrobiwszy teoryą ciasną i dziecinną
Dowodzi, że to tak jest — bo tak być powinno;
I pochlebiając własnej dumie oraz złości,
Nawet dla Boga nie chce mieć uczuć wdzięczności!
A czegóż to jest skutkiem? także tej oświaty,
Której kraj nasz choć biedny — lecz sercem bogaty
Nie miał jeszcze do tyla, by dla swej wygody
Zaparł się Boga, bliźnich i wielkiej przyrody,
Przyrody! którą codzień w wszystkich kątkach świata
Zabija i zaciera postęp i oświata!
Używajmyż jej darów, wdzięków i hojności,
Póki je jeszcze mamy, pókiśmy w możności
Patrzeć na nią jak dzisiaj — i módlmy się rzewnie,
Jak się modli natura cała nasza śpiewnie
Dziękując Najwyższemu za tak wielkie dary.
Bo jak zniknie nam kiedyś ten świat z oczu stary,
Jak rozmnoży się ludność i napcha się wszędzie,
Będzie massa ludności, ale serc mniej będzie!
I w tym napływie ludzi, wyobrażeń nowych,
My sami zapomnimy o starych a zdrowych,
Zasadach — a wyszedłszy z dobrego nałogu,
Gotowiśmy zapomnieć o wdzięczności Bogu!
Lecz jeszcze to daleko, i jeszcze w tym stanie
Póki my, Bóg pozwoli, że wszystko zostanie
I daj to panie Boże! bo wolę głos krzyka
Beczącego nad błotem, jak goddam Anglika,
Wolę wrzaski żurawia co jagody zbiera,
Jak paplot francuskiego komiwojażera,
Wolę bełkot cietrzewia, jak szwargot niemiecki,
Milszy mi talent głuszca, jak tenor wenecki.
A pewnie o parcyalność nikt mnie nie obwini,
Gdy powiem, że przekładam rochot dzikiej świni
Nad głos pełen «piszności» podróżującego
Mit groisse fanaberie żyda warszawskiego,
Gdy z niechcenia oświadcza, że «z wizytem» jedzie
Do księcia, co u niego «biwa» na obiedzie,
A jednak to tak będzie kiedyś, i to tylko
Dobrze, że ani teraz, ani za lat kilka
Ledwie za kilkanaście, a nim to nastanie,
Już nas wtedy nie będzie — nieprawdaż Mosanie?»
Śliczna to rzecz te panienki,
Takie wdzięczne, takie miłe,
Mają powab, mają wdzięki
Nie zbyt chude, nie otyłe.
Wszystko w porę, wszystko w miarę,
Zacne, skromne, czułe, tkliwe,
Nie zbyt młode, nie za stare,
Chcesz, są ciche, chcesz są żywe.
Słowem, takie to stworzenia
Że trzeba być chyba głazem,
By nie ginąć z zachwycenia
I nie kochać dziesięć razem;
Próżno mówią, żeśmy trzpioty
(Trudno naturę przemienić),
Ale jak nie mieć ochoty
Z sześciu na raz się ożenić.
I niejeden by to zrobił,
Lecz naprzód, za to wieszają,
A potem, nad tem porobił
Uwagi, które zmiękczają
Ten jego zapał szalenie,
A głównie ma to na względzie:
Dobrze, lecz jak się ożenię,
Żona już panną nie będzie.
Panną, to jest tą istotą,
Co żyje ambrozją świata,
Karmi się uczuciem, cnotą,
Nie chodzi, po niebie lata;
Ssie rosę z kwiatów kielicha,
Subtelną mgłą się okrywa,
Smutna — jak anioły wzdycha
Wesoła — jak ptaszek śpiéwa.
Żona inaczej niestety!
Jej ambrozyą wołowina,
Rostbef, befsztek lub kotlety
A rosą, butelka wina;
Lata, lecz po ziemi koczem,
A do tego czwórką koni,
A jej wdzięków, mgły przeźroczem
Dwustu łokci nie osłoni!
Smutna — to ci łeb świdruje,
Wesoła — dalejże skakać,
Za granicę chętkę czuje,
A nie zechcesz — zacznie płakać;
Ofukniesz się — to cię złaje,
Nazwiesz to głupstwem, warjacją,
Wtedy już spazmów dostaje
I to jest ultima ratio...
Nikt kobiety nie przekona
W tym stanie pełnym słodyczy,
Choćbyś sprowadził Newtona
I z Newtonem nie wyliczy
Że kupić, lub zrobić czego
Nie można. — Masz rubli trzysta?
— Nie mam. . — No to cóż wielkiego?
Daj mi tymczasem czterysta...
I ty sam o własnej sile
I z Newtonem, mógłbyś zgłupieć
Nimbyś dowiódł, że za tyle,
Czegoś tam nie można kupić;
Bo na wszystko jest gotowa
Racja, co wszystko przecina,
Marzyłeś biedny człowieku,
O cichem szczęściu domowem...
A żyjesz wśród plotek steku
I codzień w warchole nowym!
Diabeł ci się w życie wcielił,
Patrzysz okiem pełnem grozy,
Na dom, co ci się podzielił
Na dwa przeciwne obozy;
Garderobna faworyta,
Osoba zasad tak stałych,
Klucznica, zacna kobiéta,
Psują ci krew po dniach całych.
Wypchnąłeś za drzwi klucznicę,
I stałych zasad osobę,
Masz na trzy dni we łzach lice,
I spazmów na całą dobę.
I tam dalej — i tam dalej
A to wszystko idzie z tego,
Że ją głupio wychowali
W domu papy rodzonego;
Ten siał hreczkę safanduła,
Mama gęś jakich dość widać,
Tę tylko potrzebę czuła,
By córunię za mąż wydać.
Z pomocą więc kilku ciotek
Z głupoty powszechnie znanych,
W gwarze parafialnych plotek,
I z teoryj niesłychanych,
Dowiaduje się panienka,
Że kobieta jest aniołem,
Przed którym świat cały klęka
Uderzając w prochu czołem.
Śpiewa, gra na fortepianie
Kiepsko, tak jak wszystkie grają,
Wie, że Paryż nad Sekwaną,
Po francusku paplać może
Tańczy es, ce, byle grano,
Rachuje!.. pożal się Boże!
Mama wielka gospodyni,
Co to liczy każde jaje,
Ale na karm jednej świni
Sześć beczek zboża wydaje;
Wyuczyła się smażenia
Dwustu gatunków konfitur
I w istocie, podziwienia
Wart jej tortowy garnitur.
Na tem koniec, wprawdzie może
Ona i więcej by chciała
Nauczyć, ależ mój Boże,
Kiedy sama nie umiała.
A miała to przekonanie,
Niczem w świecie niezwalczone,
Że przez takie wychowanie
Cudo wyda, nie zaś żonę.
To też się za cudo miała,
A dzieląc mamuni wiarę,
Wychodząc za mąż mniemała,
Że robi z siebie .. ofiarę!
Wynalazek to jest nowy,
I to arcy głupie zdanie,
Jak bukiet fajerwerkowy
Kończy panien wychowanie.
Z tem, z wyprawą, z duszą rzewną
Krasą młodości na licu,
I z posagiem, który pewno
Znajdziesz kiedyś na księżycu,
Ze skrofułami w dodatku
Szczęsny człeku chwytasz żonę
Z dodatkiem jeszcze śmieszności,
I od samego początku
Scen romansowej zazdrości,
Wśród śmiecia i nieporządku.
Bo choć panienki najchętniej,
Stroją się, mizdrzą, i czubią,
I piękno lubią namiętnie,
Lecz pyłu ścierać nie lubią.
I odznaczają się miernie,
Mimo ukształcenie mądre,
Porządkiem — z czego niezmiernie
Przypominają nam flondrę —
Będą miały zalet wiele
Nawet i talentów trochę,
Lecz rzadko, oprócz w niedzielę,
Czystą na nogach pończochę.
Znajdzie zatem mąż w niej mnóstwo
Zalet różnego gatunku,
Ale rzadko ochędóstwo,
Nigdy żadnego rachunku
Praktyki nadzwyczaj mało,
Logiki nie wiele więcéj,
A kaprysów furę całą,
I pretensyj sto tysięcy.
To, z domowej edukacyi,
Lecz weź pannę wychowaną
W instytucie, tysiąc racyi
Znajdziesz codzień, w wieczór, rano,
Kląć minutę, w której dzika
Myśl ci przyszła szukać żony,
Bo to będzie dobrodzika,
Chryste Jezu umęczony!
Tamta wie choć, że śmietana
Z mleka krowiego pochodzi,
Wie że słońce wschodzi z rana
A popołudniu zachodzi,
Wie, że żyto rośnie w polu
I że chleb się robi z żyta
Pozna ziarno od kąkolu
A nie pozna, to się spyta.
Ta nic zgoła — lecz zna za to
Wszystkie małżeństwa tajniki,
Pragnie wyjść za mąż bogato,
Miesza się do polityki,
Wie już kto z kim romansuje
Zna intryg miejskich zasady,
I powołanie już czuje
Pójść w znajome sobie ślady.
Taka jejmość, nie dość że cię
Zagryzie, zmęczy, zadręczy,
Że ci struje życie w świecie,
Jeszcze cię w rogi uwieńczy;
Takich proszę najgoręcej
Na sąsiadki, w każdej porze,
Na sąsiadki, co najwięcej,
Lecz na żony — chowaj Boże!
Czy przyjdzie kiedy do głowy
Tym co raczą nami władać,
System jeden myślą zdrowy
Pensyony na wsi zakładać.
Gdzieby się panny kształciły
W przyszłych zatrudnień praktyce
I nie zawsze wychodziły
Na same gęsi, lub lwice.
Gdyby obok francuzkiego,
Któremu nie przeczę wcale,
Było coś i praktycznego,
Coś o krowach, o nabiale,
O bieliźnie, o okryciu,
I o kuchni choćby mało,
Coby w przyszłem panny życiu
Nadzwyczajnie się przydało!..
To wszystko z rachunkowością
Potrzebną nader do tego,
Bez czego z całą mądrością
Panny będą, do niczego.
Myśl to jasna, prosta, czysta,
Niezbita trudnością żadną,
Rzecz więc nader oczywista,
Że na nią nigdy nie wpadną.
DZIONEK OBYWATELSKI. (Epizod z życia starego celibatera.)
Pietrek! która godzina?
— Po jedenastej Panie,
Nakrajana wędlina
Zastawione śniadanie —
— Co na dworze dziś rano?
— Deszczyk pada niewielki...
— Przepadło moje siano! Dobądź z szafki butelki.
} bis
Pietrek! która godzina?
— Blizko pierwsza już panie...
— Jeść mi się chcieć zaczyna
Dalipan niesłychanie...
Co na dworze? — Pogoda,
Deszczu ani kropelki...
— Nie ma deszczu? to szkoda. Daj mi z tamtej butelki.
} bis
Pietrek! która godzina?
— Druga... Waza na stole
Dobry rosołek z lina...
— A cóż tam po rosole?
— Tylko pieczeń wołowa,
— Hm, hm, obiadek krótki.
Z panem sędzią, sędzina
Jadą, niechaj pan wstanie!
— Jadą? biegnij, proś siedzieć.
Ach! kochany Franciszek,
Przyjechał mnie odwiedzić... Daj mi wódki kieliszek.
} bis
Pietrek! która godzina?
— Dziewiąta zaraz Panie...
— Niedomaga sędzina
Nocować tu zostanie;
A jaka tam kolacya?
— Będzie potrawa z główki...
— Panie sędzio jest racya, Wypić cynamonówki.
} bis
Pietrek! która godzina?
— Po północy już Panie...
— Czy śpi pani sędzina?
— At śpi dawno Mospanie.
— I nam spocząć już pora,
Ale panie Franciszku
Canonica to hora, Jeszcze choć po kieliszku!
} bis
Pietrek! która godzina?
— Pierwsza... czyż pan nie widzi
— A śpi pani sędzina?
— Śpi, i pan niech spać idzie...
— Idę, trafię bez kija,
Ale tak do poduszki...
Pietrek... Ave Maria!
Daj kieliszek staruszki!
Gratias plena Maria!
Wytnę raz do poduszki.
Oj! kochany mój sędziulku. znałeś mego Jana,
Co! to był za człowiek rzadki, i dusza kochana,
Przez dwadzieścia lat pożycia, jednej przykrej chwili,
— Znałem, znałem, i widziałem.. (ns) ciągle się kłócili —
Znałeś go!.. jaki gospodarz, jaki to rozsądek
A w domu i interesach, ach! jakiż porządek
Jak Salomon nieraz sprawy najtrudniejsze sądził... — Oj wiem pani Dobrodziejko... (ns.) że żyd wszystkiem rządził...
A urzędnik jaki z niego, prawda? wyborowy,
Co to w nim za poświęcenie, uczynność, sąd zdrowy,
To też każden uciśniony rady jego wzywał...
— Święta prawda... (ns.) nie czytając wszystko podpisywał.
A moralność jakaż piękna, i rzetelność jaka!
Ręka zawsze w pogotowiu na pomoc biedaka.
A w pieniężnych interesach jakaż czystość święta... — Prawda... (ns) wszystkim kredytorom pokręcił procenta...
Nałogu choć na lekarstwo... Nieboszczyk kochanek
Jak ognia tak się wystrzegał zabaw i hulanek,
Czasem w wielkie jakie święto, kieliszek staruszki...
— Tak, tak... (ns.) ale tylko codzień gul, gul, do poduszki...
A jaka to w nim nauka, i ogłada w świecie
Przez trzy lata słuchał kursów w Uniwersytecie,
To też o czem tylko chciałeś, mogłeś z nim pogadać...
— Wiem, wiem, (ns.) dwie kopy kołdunów na obiad mógł zjadać.
A dla mnie jakiż opiekun, i małżonek z niego
Zda się nie pożałowałby i mleka ptasiego
O! bo też i dla niego dziwnie byłam słaba..
— Świadkiem jestem... (ns.) zawsze mówił: oto Heród baba!
A i ojcem był najlepszym: syn nasz pan Franciszek
Dziś dziedzicem jest Kiełbasicz — Jędruś Kapuciszek,
Wszystkich dokoła obdzielił, choć sam nie używał....
Tak, tak — (ns.) ale za to wszystkich zięciów pookpiwał.
Oddany całkiem domowi, jak wół pracowity,
Nie dla niego wymyślili karty i kobiéty.
Gdyby grzechu śmiertelnego bał się czasu straty...
Prawda!.. (ns.) sypiał od obiadu do samej herbaty...
Praca też go i dobiła... pracował nad siły
Nadwyrężył tem swe zdrowie, nieboszczyk mój miły.
Umarł wtedy gdy się cieszyć swą pracą sposobił...
— Tak jest, umarł!.. (ns.) i to jedno dobre w życiu zrobił...
Patrz na dziecie to ładniutkie,
Niemowlę na matki ręku,
Na te rączęta pulchniutkie
Całe w dołkach pełnych wdzięku,
Na te oczy, w których życie
Tak przyświeca jasno, miło,
I uśmieszek, który dziécię
Zda się z nieba zachwyciło. A wnet pojmiesz zwrotkę moją: Każden wiek ma piękność swoją.
Patrz na tych dzieciaków grono,
Co się bawi tak wesoło
Depcząc tę łączkę zieloną.
Usłaną kwieciem wokoło;
U każdego śmiech na twarzy,
W ustach, w oczach i w okrzyku
Zdobycz tam dla stu malarzy
Na tym niewielkim trawniku. I zanucisz zwrotkę moją: Każden wiek ma piękność swoją!
Widzisz to rodzeństwa dwoje:
Od nauki w chwile wolne,
Jasiek opowiada swoje
Siostrze prace, figle szkolne;
Zochna śmieje się tak szczerze
A o takie bzdurstwa pyta,
Że śmiech pusty człeka bierze,
Że cię coś za serce chwyta, I powtarzasz zwrotkę moją: Każden wiek ma piękność swoją.
Spojrzyj, teraz zakochani
Ona w Stachu, on w Antosi,
Staś napisał wierszyk dla niéj,
On Antosię wierszem głosi.
Wierszyki Stasia i jego
Nic nie warte, lecz oboje
Tak są pełni szczęścia tego,
Tak szczęśliwych widzisz dwoje, Że znów śpiewasz zwrotkę moją: Każden wiek ma piękność swoją!
Potem widzę ją mężatką
A i jego już żonatym,
On tatusiem, ona matką,
Miłość życiem ich i światem,
Jaś z Antosią, Zosia z Stachem
Młodzi, piękni i weseli,
Pod gościnnym ojców dachem
Zbierają się co niedzieli Czynem śpiewać zwrotkę moją: Każden wiek ma piękność swoją!
Dalej widzim ich znów razem:
Gdyby dąb każden mężczyzna,
Ale w czuprynach zarazem
Znacznie prześwieca siwizna;
Imościulki (jeśli zgadnę)
Liczą dobrze za trzydzieści,
Ale hoże, nie przesadne
Mają cały wdzięk niewieści; Sercem nucą zwrotkę moją: Każden wiek ma piękność swoją!
Lecz cóż widzę? z dwóch par jedna
Wspólne losy tylko dzieli,
Wdowiec smutny, wdowa biedna
Z ruin domu ocaleli;
Brat i siostra znowu razem,
Ubieleni wieku szronem,
Żyją przeszłości obrazem
W domostwie osieroconem; Jednak powtórz zwrotkę moją: Każden wiek ma piękność swoją!
Bo jaka to jasność czoła
Tych staruszków, i pogoda,
Jaki spokój, a dokoła
Jaka zacność, jaka zgoda,
Zgoda z wolą wyższą Boga
I z prawami konieczności,
Jaka pewność w obu błoga
Lepszej za grobem przyszłości, Że powtórzysz zwrotkę moją: Każden wiek ma piękność swoją!
Co tu robić? co tu robić? trzech mię chłopców kocha,
Każden równie przyzwoity, jak miły z pozoru,
A chociaż nie jestem wcale głupia ani płocha,
Nie umiem pomiędzy nimi raz zrobić wyboru;
Serce moje wśród ciągłego tam i tam wahania
Na trzy strony, sama widzę, zarówno się skłania. I zwykle nie kocham wcale Augusta i Jasia, Kiedy patrzę na wąsiki i bródkę Ignasia.
Co tu robić? — bo w ślad za tem powiem co się dzieje:
Jaś głosem swoim najczulszym, i jasnem spojrzeniem
Mówi mi serca swojego troski i nadzieje;
Słuchając każde słóweczko ust mych z upojeniem;
Wyraz twarzy, zwłaszcza oczy, tak ma wtedy śliczne
A to wszystko co mi mówi tak jest poetyczne. Że nie mogę wcale kochać Gucia i Ignasia, Kiedy słucham miłej mowy poczciwego Jasia
Co tu robić? — jużem panią mojego uczucia,
Jego kocham, zapominam że są inni w świecie,
Póki licho nie przyniesie bogatego Gucia
Na ślicznym angielskim koniu, lub w kabryolecie.
Bo ten prawi mi, pokusa, po całych godzinach
O pałacach, diamentach, perłach i rubinach A więc mogęż jeszcze kochać — ja, dziewczyna pusta Czy Ignasia — czy też Jasia — gdy słucham Augusta?
Mogą być ludzie na ziemi,
Których łączy przyjaźń stała,
Nie wchodzę w to, Bóg tam z niemi
Proporcya ich pewnie mała,
Lecz ogółu tych dwunogów,
Opatrzonych złym językiem,
Z łaski niełaskawych Bogów
Interes zawsze łącznikiem.
Na początku świata tego
(Co obchodził się bezemnie),
Jeden mówił do drugiego:
Bronić się będziem wzajemnie,
Na słabszego zaś napadać
Z wielkim hałasem i krzykiem,
A co zyszczem wspólnie zjadać,
I to było ich łącznikiem.
Pod wpływem takiej zasady
Wspólnej obrony i zgody,
Porobiły się osady,
Potem miasta i narody,
I okpiwać się zaczęto,
A smutnym tego wynikiem,
Że uważan za rzecz świętą
Fałsz został ludzi łącznikiem...
To też widzisz rzeczy sprzeczne,
Niczem niewytłómaczone,
To małżeństwa niedorzeczne,
To przyjaźnie źle sklejone,
Dziwna jakaś mięszanina
Jak ciepłej zupy z chłodnikiem,
A zawsze temu przyczyna
Jakiś interes łącznikiem.
Poszli się łączyć na siebie,
Dowodzą nam tego dzieje,
W zaszłej niekiedy potrzebie
Z najuczciwszymi złodzieje:
Widziano Niemca z Polakiem,
Nawet Francuza z Anglikiem,
Co już wyraźnym jest znakiem,
Że zysk jest ludzi łącznikiem.
Patrz ta kokotka paryzka,
To szczęście pana hrabiego,
Zawsze przy nim, zawsze zblizka,
Zakochana w bródce jego.
Od lat trzech po nasze czasy
Stosuneczków nie ma z nikim:
Hotel w Neuilly albo Passy
Jest tej czułości łącznikiem.
Z brudnym żydem tego pana
Jakiż stopień zażyłości?
Czemuż u tego kapcana
Po dniach całych prawie gości? —
Rzecz jest jasna: żyd bogaty,
Pan ostatnim rozrzutnikiem,
Więc oberznięte dukaty
Są ich przyjaźni łącznikiem.
Chcąc dociec związku ścisłego,
Który nie rzadko się zdarza,
Z głupim człeka rozumnego,
Albo z wesołym nudziarza,
Dojdziesz zawsze: jakiś nosek
Nóżka z zgrabniutkim bucikiem,
Ładne oczy, dzwięczny głosek
Jest tej przyjaźni łącznikiem.
Związek biednego z bogatym,
Ta ich częsta przyjaźń tkliwa
Zawsze zasadza się na tem:
Jeden drugiego okpiwa.
Bogaty golca się boi,
Sam bowiem jest nikczemnikiem,
Golec bogatego doi,
I to całym ich łącznikiem.
Jednym lub więcej tysiącem
Biorę się połączyć z sobą
Osła z człowiekiem myślącym,
Trzpiota z poważną osobą,
Dwóch synowców z głuchą ciotką,
Lutra z księdzem kanonikiem,
A nawet djabła z dewotką,
Bo pieniądz wszystkich łącznikiem.
Napróżno Darwin dowodzi,
Że człek od małpy pochodzi,
A co więcej, że jest pono,
Małpą udoskonaloną.
Według mnie podobne zdanie
Krzywdzi małpy niesłychanie,
Bo z dwóch tych głupstw biorąc mniejsze Małpy pewno rozumniejsze.
} bis
Czy widział kto małpę kiedy,
Biorącą wśród swej czeredy
Z racyi dłuższego ogona,
Tytuł: Jaśnie Oświecona.
Ma sama to przeświadczenie,
Że nie tam jest oświecenie.
Z dwojga głupich biorąc mniejsze Małpy zawsze roztropniejsze.
} bis
Albo jestże małpa, proszę,
W takim stanie zbydlęcenia,
By widzieć życia rozkosze
W opiciu się bez pragnienia?
Wina, wódki, rumu, piwa,
Wiemy, że nie nadużywa;
Z dwojga głupich, biorąc mniejsze Czyż i w tem nie rozumniejsze?
} bis
Weźmy je z innego względu:
Kto widział sześć godzin z rzędu,
Cztery małpy za stolikiem,
Ziewające nad bezikiem;
Nawet patrzają z ukosa
Kiedy ludzie grają w sztosa...
Z dwojga tych głupstw, biorąc mniejsze, Małpy i w tem rozumniejsze.
} bis
Tańczą chętnie, lecz do tańca
Biorą byle oberwańca,
I dotąd u nich nieznanem,
Być w tańcu prezentowanym;
Żadna niema w sercu troski,
By mieć suknię od Włodkowskiej...
Z dwojga głupich, biorąc mniejsze Małpy zawsze rozumniejsze.
} bis
Zadowolone swym stanem...
Widział którą szambelanem,
Nawet wątpię czyli kiedy,
Kamerjunkrem chce być z biedy?
Bo dla wielu tak pochlebny,
Klucz jej z tyłu nie potrzebny;
Z dwóch głupstw wielkich biorąc mniejsze; Małpy zawsze rozumniejsze.
} bis
Nie widziałem dotąd żadnej,
Któraby dla małpy ładnej
Kupowała naszyjniki,
Lub brylantowe kolczyki;
Mówi bowiem: moja żona,
Takaż małpa jak i ona.
Z dwojga głupich biorąc mniejsze Zawsze małpy rozumniejsze.
} bis
Nie znam małpy eleganta,
Nawet nie znam spekulanta;
Małpa w swoim zdaniu szczerem
Lituje się nad bankierem,
Mówiąc: wolę jabłko zdrowe,
Jak największe komissowe;
Z dwojga głupich biorąc mniejsze Małpy pewno rozumniejsze
} bis
Widok najmądrzejszych ludzi
Śmiech najczęściej w małpie budzi,
Wie bowiem, że człek uczony,
Zawsze głupszym jest od żony,
Która nauki olbrzyma,
Pod pantoflem swoim trzyma.
Z dwóch więc głupich biorąc mniejsze Małpy pewno rozumniejsze.
} bis
Najwięcej śmieją się z tego,
Co zwą miłością bliźniego,
Kłamstwo, które biorąc ściśléj,
Żadna małpa nie wymyśli.
To też jedynie w obłudzie,
Wyżej małpy stoją ludzie;
Z dwóch głupstw wielkich biorąc mniejsze, Małpy nawet sumienniejsze.
} bis
O modach wciąż nie gadają,
Po swojemu rozmawiają:
Źle każda małpa spoziera
Na francuza guwernera;
I największe u nich panie,
W domu biorą wychowanie.
Z dwóch głupstw wielkich biorąc mniejsze, Czyż w tem małpy nie mądrzejsze?
} bis
Znał kto małpę zadłużoną,
Lub potrzebami ścieśnioną,
Aż do tyla, żeby żyda
W łapy cmokać kiedy biéda;
Na los żadna nie narzeka,
Czysta każdej hypoteka...
Z dwojga głupich biorąc mniejsze, Małpy zawsze rozumniejsze.
} bis
Kraj, w którym się urodziły;
Lubią z całej swojej siły,
I małpa w największej biedzie,
Do Paryża nie pojedzie;
Woli swoją okolicę,
Jak te wszystkie zagranice....
Z dwóch głupstw wielkich biorąc mniejsze, Czyż małpy nie rozumniejsze?
} bis
Każda małpa spokój ceni,
Dla posagu się nie żeni,
Nikomu baki nie świeci,
Na małpy kieruje dzieci;
Nie tak jak nasi szlachcice,
Co z nich robią lwów i lwice.
Słowem z dwóch głupstw biorąc mniejsze, Małpy w wszystkiem rozumniejsze.
} bis
Zgodnie w sprawach swoich radzą,
Wojen nigdy nie prowadzą,
Jednym w życiu jak świat światem
Kierują się systematem;
A że gazet nie czytają,
Żadnych też stronnictw nie mają.
Słowem z dwóch głupstw biorąc mniejsze, Małpy w wszystkiem rozumniejsze.
} bis
O zdanie ludzkie niedbałe,
Przekonania mają stałe;
Żadnej małpie ani w głowie,
Co tam świat ten o niej powie;
Potrzeb zbytecznych nie mają,
Na dochodzie poprzestają,
Słowem z dwóch głupstw biorąc mniejsze, Małpy w wszystkiem rozumniejsze.
} bis
Jestem przekonany prawie:
Że Darwin, chcąc swej rozprawie,
Nadać charakter uczony,
Kupić małpę był zmuszony;
Małpa, zwierz nie tyle głupi,
Darwina pewnie nie kupi....
Z dwóch więc tych głupstw biorąc mniejsze, Małpy i w tem rozumniejsze.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Żadnych klatek jak widzicie panowie i panie,
A jednakże zwierząt różnych ciekawe zebranie!
Ot naprzykład: lew grzywiasty kosmopolityczny,
Patrzcie panie i panowie, przyznajcie że śliczny;
Był w Paryżu, był w Londynie, w Petersburgu znany,
Wszędzie z równem powodzeniem jak tu oglądany.
Patrzcie państwo jaka bródka, jakie kołnierzyki,
Jaki krawat, lorynetka i światłe buciki,
Ma kamerdynera Włocha na swoje usługi,
Codzień świeże rękawiczki, potrzeby i długi.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd nie widziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana!
Obok niego widzim piękną jego połowicę,
W Paryżu edukowaną i poprawną lwicę.
Patrzcie jak ogonem kręci, jak powabnie chodzi,
Przez jéj ręce ośmnasty lew teraz przechodzi.
Wszystkich zjadła, pozostały z nich skóra i kości,
W imię zawsze jak najtkliwszej bezinteresowności,
Zaś każdego który złoży serce jej w ofierze
Z ostatniego ręczę grosza w pół roku obierze.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Oto puhacz wróg zajadły światła i jasności,
I dwie sowy zwolenniczki taksamo ciemności,
Prawda razi nieprzywykłe światła ich źrenice,
Lubią tylko mgły, ciemnoty, noc i tajemnice.
Toteż tylko w nocnej porze, i wśród nocnej ciszy,
Napadają śpiące ptastwo, robactwo i myszy;
Dumne strasznie tradycyami, że w starożytności,
Nie wiem za co, godłem były najwyższej mądrości.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Oto kura literatka, filozofką zwie się,
Co tylko w piasku wygrzebie, wiatr piaskiem zaniesie,
W każdym wierszu u niej cnota, prawda i natura,
A z całości zawsze widać, że pisała kura;
O prawach kur w społeczeństwie mdłe bazgrząc ambaje,
Lekkomyślność i egoizm wciąż kogutów łaje,
I im więcej jest w księgarniach widna i popłatna,
Tem mniej bywa w gospodarstwie do czegoś przydatna.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd nie widziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Tamten mały, zwinny, żwawy lisek pospolity,
Oszust, wichta i wyjadacz, a łotr znakomity,
Choć się tak zręcznie uwija, i uśmiecha ładnie,
Radzę pilnować kieszenie, bo pewno co skradnie;
Równie chytry, jak ostrożny, tchórz przytem z natury,
Silniejszym się podlizuje, ale dusi kury:
Wcale nie źle wychowany, zwłaszcza jak na lisa,
Bardzo dobrze jest widziany u małp i tygrysa.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
To tygrys o którym mowa, jaki wzrok surowy,
I powaga jaką winien mieć pan orderowy!
Mało komu się pokłoni, mało z kim pogada,
Codzień na obiad barana, albo cielę zjada;
Zaufany w wielkiej sile i potężnej łapie,
Kogo zagryść już nie może, przynajmniej podrapie,
Ciągle w miarę spustoszenia zmieniając siedlisko,
Takich, którzy są silniejsi, nie lubi mieć blisko.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd nie widziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Patrzcie państwo, oto hyena, brzydkie bardzo zwierze,
Choć się mizdrzy, choć się łasi, uśmiecha nieszczerze,
Żyje w brudzie, żyje brudem, i brudem się bawi,
Na śmietniskach wpośród brudów życie całe trawi,
Wszystko brudne i nieczyste staje się jej łupem,
To ją tylko znęcić zdolne, co już cuchnie trupem,
Ceniąc zatem, to co zgniłe, spleśniałe i szpetne,
Nienawidzi wszystko zdrowe, piękne i szlachetne.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Oto panie i panowie niedźwiadek powabny,
Tyle razem pewny siebie, o ile niezgrabny,
Brutal, gbur nieokrzesany z wszystkimi się kłóci,
Czego dotknie to zepsuje, złamie lub wywróci;
Romansowy, prawie zawsze zakochany szczerze,
Mimo pięknych swoich zalet wciąż rekuzy bierze;
Lecz nie zrażon znów na nowe konkiety się sili,
I że nader jest przyjemnym nie wątpi i chwili.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Oto wąż potomek tego, co w ułudnym śpiewie,
Tak się ciężko Adamowi przysłużył i Ewie,
Podobny do protoplasty formą i układem,
Jak tamten jest niebezpieczny subtelnym swym jadem,
Pełza cicho, a gdzie tylko prześliznąć się zdoła
Wszędzie smutek, a przynajmniej niepokój wywoła,
Obok niego też widzimy, podobne doń z miny,
I układu potulnego, stare dwie gadziny.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Oto bocian moralista i badacz głęboki,
A to żółw, który w swem życiu zrobił cztery kroki,
Oba są ugruntowani w zasadach i cnocie,
Jeden ciągle czegoś szuka, drugi siedzi w błocie,
Żaby też się ich lękają i od dawnych czasów
Grają rolę pierwszorzędną wśród kaczek, bekasów,
Oraz gęsi, czaple bowiem, a nawet i czajki,
Gdy mowa o ich rozumie, mają to za bajki.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Tu panowie jest małp różnych zbiór, nader ciekawy
Dla uczonych obserwacyj, niemniej też zabawy,
U wszystkich jest na języku obmowa lub plotka,
A każda jest elegantka i ścisła dewotka,
Praktykantki wszystkich siedmiu wzbronionych nam grzechów,
Wolą je od jabłek, gruszek a nawet orzechów,
A tem więcej mają w sercu goryczy i złości,
Im się więcej odwołują do cnót i miłości.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Niemniej także jest kolekcya papug mych ciekawa,
Bo to równie szczebiotliwa, jak pierzem jaskrawa,
A że pierze równie zmienia jak o wszystkiem zdanie,
Ztąd dla wielu bardzo miłe jest jej szczebiotanie,
Choć więc w tem jest mało sensu, a co najmniej treści,
A często i francuzczyzna od siedmiu boleści,
Jednak dzięki reputacji, której tu używa,
Na to ptactwo amatorów nigdy mi nie zbywa.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Dalej panie i panowie, macie tutaj wilka,
Opiekuna małoletnich baranów, świń kilka,
Członków rady familijnej, a tam w końcu sali,
Widzicie przy swoich łaniach, jeleni rogali
Całe stado; tam jest także panowie i panie,
Kilkanaście sztuk osiołków, którym piękne łanie
Rozwijając owych stworzeń przymioty rozliczne,
Wykładają życia w świecie zasady praktyczne.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd nie widziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Te nareszcie co widzicie sarneczki, danielki,
Rozmaitych kształtów kozy, giemzy i gazelki,
Są to wszystko, przy wykwintnem nader wychowaniu
I pretensyach też niemałych, panny na wydaniu.
Choć na towar, tak ponętny, bynajmniej nie lubię
Siać potwarzy, powiem tylko, że zaraz po ślubie,
Mimo cnoty i talentu, co je ślicznie zdobią,
Z owych łagodnych stworzonek, drapieżne się robią.
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
Młody więc naturalisto, który w tamtą stronę
Widzę zwracasz uporczywie oko twe oszklone,
Chcesz, nauczę cię sposobu bez trudu wielkiego
Dojścia prędko do Muzeum zoologicznego;
Opatrzony w zapas grosza i umysłu władze,
Bo rachować ci na posag bynajmniej nie radzę,
Ożeń się, a w tejże chwili wywiedziesz na scenę,
Małpę, flondrę, stado szpaków, niedźwiedzia i hyenę...
Osobliwość nadzwyczajna, dotąd niewidziana,
Menażeryę mą stanowi publiczność zebrana.
«Wszystko jest zatem gotowo»
(Wyrzekł Chiński Imperator,
Wielki swych czasów orator
Kiwając poważnie głową.) »Mamy wszystko co potrzeba, «Żeby (przy pomocy nieba) «Prędko, gładko i doraźnie «Europie sprawić łaźnię«
«Tak jest, Mandaryni mili,
«Łatwe to dzisiaj zadanie,
«Kochani bowiem Chrześcianie
«Sami nam to ułatwili. «Wezwałem więc was na radę «A przyjmując za zasadę, «Że siła idzie przed prawem, «Dowieść chcę im to niebawem.
«Mandarynie zatem wojny,
«Powiedz, i pokaż najszczerzej,
«Cyframi i na papierze
«Twój Status activus zbrojny, «Żebym pełniąc Bożą wolę «Mógł przecież wystąpić w pole «Śmiało, a Bismarka zdanie «Miało swe zastosowanie;
«O Wielki cieniu Bismarka!
«To twoje zdanie olbrzymie,
«Jak ty sam i twoje imię,
«Godne zaiste Plutarka.
«Przyznaj, żeś nie myślał o tem, «Że ktoś tak niedługo potem «W jakichś lat zaledwie trzysta «Rozumnie z niego skorzysta» —
— «Synu słońca, gwiazd i Nieba,
«Chciej przepatrzeć te wykazy,
«Które mówią, że sto razy
«Mamy więcej jak nam trzeba, «Żeby w moment upatrzony, «Rozterkami osłabionéj «I głupszej od nas wyraźnie «Europie sprawić łaźnię;
«Armat samych więcej mamy
«A przy nich ludzi i koni,
«Niźli oni ręcznej broni,
«I w skórę im pewnie damy. «Gdyż według zdania Moltkiego «Zbierze się stu na jednego, «A tam gdzie taka przewaga «Sam Pan Bóg zawsze pomaga» —
— «Dobrze! — teraz Mandarynie
«Skarbu, ile gotowizny
«Masz na usługi ojczyzny
«W danej chwili i godzinie...? «Do wojny bowiem dukaty, «Potrzebniejsze jak armaty, «Według zdania Fryderyka «Sławnego ich rozbójnika» —
— «Mam ich Cesarzu wspaniały
«Grubo, oto są wykazy
«Dowodzące, że sto razy
«Mamy więcej jak świat cały. «Wszystkim więc ekonomistom «I najlepszym finansistom «Europy dowieść możem, «Że zarznęli się swym nożem.
«Bo choć wciąż na nas patrzali
«Dosyć pogardliwem okiem,
«Wylezie im przecież bokiem,
«Opium, co nam przedawali;
«Gdyż nam dowiedli co żywo, «Że opium rzeczą szkodliwą, «A ta ich miłość bliźniego «Gorsza od opium samego» —
— «Brawo! teraz Mandarynie
«Spraw tak zwanych zagranicznych,
«Opisz nam bieg spraw publicznych
«W tej Europie, co to słynie «Z swej wysokiej dyplomacyi «I powiedz, czy nie mam racyi, «Porównywając ich z nami «Nazywać ich Chińczykami? —
— «Masz Monarcho, o masz panie
«Racyą zawsze, większych bowiem
«Osłów, że więcej nie powiem
«Nikt wymyślić nie jest w stanie, «Od lat wielu jak ich śledzę, «Rozum, rozsądek i wiedzę, «Ich filozofię, ich dzieje «I polityki koleje —
«Mogłem tylko to wybadać
«Że w naturze niema całéj,
«Zwierząt, coby tak umiały
«Zręcznie wzajemnie się zjadać. «Od czasu jak do nas wpadli «I pałac letni okradli, «W imię swej chrześciańskiej cnoty «Ciągłe z sobą darli koty;
«I aż po dzisiejsze czasy,
«Szarpały się na przemiany
«Wszystkie ludy, wszystkie stany
«Wszystkie wyznania i klasy. «Stronnictw w każdym kraju trzysta, «Gdzie nie spojrzeć komunista, «Retrograd, lub demokrata, «Gdzie nie tknąć arystokrata.
«Bawiąc się coraz zabawniej
«Skutkiem tej cnoty wyników,
«Lutry zjedli katolików,
«Lutrów jedzą prawosławni.
«Gryzą się zjadle nawzajem, «Lud z ludem, każden kraj z krajem «Miasto z miastem, gmina z gminą, «Rodzina z każdą rodziną.
«A że zżyć się nie umieli
«Rzecz więc nader oczywista,
«Że przez lat ostatnich trzysta
«Zjeść się z kretesem musieli. «I powiedzieć można śmiało «Tak już ich silnych jest mało, «Że dziś, Najjaśniejszy Panie, «Kto zechce to ich dostanie.
«My zaś w naszej przezorności,
«Przez lat dwieście jednej chwili
«Marnieśmy tu nie stracili,
«I jesteśmy w gotowości. «Przyjęliśmy ich naukę, «I tę wojny wielką sztukę, «I rzecz każdąśmy pojęli, «Tylko głupstwa brać nie chcieli.
«I dziś mamy wojska liczne,
«I linie telegraficzne,
«I koleje i armaty,
«I gwinee i dukaty. «Skarb we wszystko opatrzony, «Kredyt nieograniczony, «U wszystkich świata bankierów, «I bargeld zamiast papierów;
«Piechoty dobrej miliony,
«Konnicę jak wicher szparką,
«Niezliczoną marynarkę
«I nadpowietrzne balony. «I co w tem jest komicznego, «Że nas wyuczyli tego «Oni sami, bo za złoto «Wszyscy służą nam z ochotą.
«Służą nam Niemcy, Anglicy,
»Francuzi, Włosi, Hiszpanie,
«Służą za rubla Rossyanie
«Holendrzy i Belgijczycy;
«I służyć będą do końca. «Zatem, wielki Synu słońca, «Możesz być całkiem spokojny «O skutek następnej wojny:
«Massami się na nich zwalim
«Zalejem wszystko jak morze,
«I po niedługim oporze,
«Wszystko zmordujem i spalim. «Ludzi, których nie zabijem «Trzymać będziemy pod kijem «Lub przerobim na żebraków «Systemem . . . . . . . . «
— «Głupiś, kanclerzu mój wielki,
«Głupszyś od Europejczyka,
«Niegodnyś nazwy Chińczyka,
«Ani orderu pętelki, «Który nosisz. Wiedz mój luby «Że się mylisz w sposób gruby. «Takim odzywać się tonem «Może Hohenzolrn z Burbonem,
«Nie zaś mądry Cesarz Chiński,
«Co czytał, uczył się, gadał,
«Co naturę ludzką zbadał
«Jak asan język łaciński; «I wie, że pięścią, kułakiem, «Pałką, drągiem albo hakiem «Przez ogień, cęgi i kleszcze, «Nikt ludzi nie zjednał jeszcze;
«Że chcąc rządzić całym światem
«I dopełnić to praktycznie
«Trzeba z ludźmi politycznie,
«I nie kończąc jeszcze na tem, «Tak uprzejmie, tak ponętnie, «Tak ze wszech miar umiejętnie, «Tak ostrożnie i tak zręcznie, «A tak przedewszystkiem wdzięcznie,
«Żeby nie widzieli sami,
«Że są w niewolę oddani,
«Ale byli przekonani
«Że to oni rządzą nami....
«Jak ich wojsko pobijemy, «Kraiki pozajmujemy, «I wzniecimy popłoch taki, «Że się trząść będą jak żaki;
«Wtedy ich wszystkich zwołamy,
«Pełną amnestyą ogłosim,
«Najgrzeczniej siedzieć poprosim
«I o zdrowie zapytamy; «I nie zmieniając nic zgoła, «Przeciwnie: wszystkie dokoła «Szanując zabawki stare, «Język, zwyczaje i wiarę;
«Traktaty ich zdarłszy w szmatki,
«Ogłosim, że każden będzie
«Panem u siebie i wszędzie,
«Byle nam płacił podatki «I karmił kilku Chińczyków, «Którzy dzisiaj bez trzewików, «Bez pończoch nawet czasami, «Gołemi świecą łydkami.
«Oto program jest mój główny,
«Nie głupi, chociaż mój własny,
«Krótki, a tem samem jasny:
«Każdy każdemu jest równy. «Nikt nie zmuszon być Chińczykiem, «Anglik zostaje Anglikiem, «Szwed szwedem, prusak prusakiem «A Austryak Austryakiem,
«Każdy czem chce może zostać,
«Mówić jak mu mowa droga,
«Chwalić jak chce Pana Boga
«I do nieba jak chce dostać, «Uczyć się wszelkiej nauki, «Wszelkie pisać banialuki, «I nie odpowie przed nikiem, «Kto zwać mię będzie Chińczykiem.
«Bo ja będę przedewszystkiem
«Tego kraju, gdzie przyjadę.
«I przyjmuję za zasadę
«I być wszędzie i być wszystkiem;
«W Paryżu będę blagować, «W Berlinie w knajpach burszować, «We Włoszech opery śpiewać, «W Londynie będę poziewać,
«A tak każdemu pochlebię,
«I mądrym nazwę każdego,
«I uznam za potrzebnego,
«Że się czuć będą jak w niebie. «I prędzej przyjmą pagody, «Nasze zwyczaje i mody, «Jak my ich frak, kapelusze, «Bardzo brzydkie przyznać muszę.
«Bo ludzie ludzi niewolą
«Nie kijem grubym, lecz papką,
«Łatwą do ukłonu czapką
«Dobrem słowem, miękką wolą. «Znam naród, który się kijem «Nie dał ogłaskać niczyjem, «A poczytam za zasługę «Zrobić zeń wiecznego sługę.
«Wiem, że lubi sobie żarty,
«Jeść, pić dobrze, paradować,
«Przedewszystkiem popróżnować,
«I dnie całe grywać w karty. «Przytem tak pochlebstwo lubi, «Że duszę swoją zagubi, «Straci wszystko, podrwi głową, «Za pochlebne jedno słowo.
«Tym otworzę dom mój cały,
«Dam codzień sute śniadanie,
«Potem obiad Mocium panie,
«Z czternastu potraw wspaniały. «Dwieście stołów preferansa, «Dwieście kółek kontredansa, «A dla tych, którzy w kontuszu, «Węgierskiego wyżej uszu;
«Wszystkim stosowna nagroda...
«Za sześć bezików Szambelan,
«Dziesięć bez atout kasztelan,
«Za sto szlemów wojewoda!
«Za kwandrans walca bez kolki, «Galopady zaś lub polki «Bez wytchnienia pół godziny, «Dla panien tytuł: Frejliny;
«Mężatkom, które w ogóle
«Mężów swoich za nos wodzą
«I ogromnie rządom szkodzą,
«Codzień tytuł po tytule: «Która była tylko księżną «Będzie u mnie arcyksiężną, «Wszystkie przerobię szlachcianki «Na hrabiny i hrabianki.
«Młodzież ich zawezwę całą
«Do korpusu kawaleryi
«I brygady artyleryi,
«Żeby z nich złoto kapało. «A każdemu z nich z osobna, «Powiem, że mi niepodobna «Obejść się, wśród prac mych tłumu, «Bez ich serca i rozumu.
«Tym sposobem mianowicie
«Wszystkich ich sobie pozyskam,
«A choć głupców się naściskam,
«Będę miał spokojne życie. «Nigdy żadnych rewolucyj! «A na miejscu kontrybucyi «Każdy ostatnie trzy grosze «Odda chętnie jak poproszę.
«Oto według mego zdania
„Jest sensowna polityka,
«Która obecnie zamyka
«Cały sekret panowania, «I dowodzi, że rząd światem, «Kułakiem, kijem i batem «Jest głupstwem i że go wniosły «W politykę same osły.
«Wszystko jest zatem gotowe,
«Jutro rozkazy wydane,
«Za miesiąc wojsko zebrane,
«Za dwa wyruszymy w drogę.
«Jechać daleka dość droga, «Nie wątpię, że z wolą Boga «W zamiarach się mych nie zbłaźnię, «I tym panom utnę łaźnię.
«Zamykam więc posiedzenie
«A jako usług zapłatę
«Proszę dzisiaj na herbatę
«Wszystkich panów uniżenie» Oto jest relacya cała Sessyi, która miejsce miała W Chinach głupich niesłychanie W lat paręset po Sedanie. —
Otóż Bałkany! — Z tej strony pokryte
Śniegiem i lodem, lecz po tamtej stronie
Pola różami jak dojrzeć okryte
Piękne kobiety, i stroje i konie.
I Stambuł pyszny i Bosfor błękitny,
I sława temu, który je zdobędzie
Siłą oręża i na aksamitnéj
Ławie z Sułtanem do kawy zasiędzie. Ej Hurko, Hurko, zawrzała krew w tobie Pradziadów twoich leżących już w grobie.
Oj znali oni Turków, wzajem Turki,
Znali ich dobrze groty i pancerze,
Bo inni byli całkiem wtedy Hurki,
Nie niewolnicy, jak ty, lecz rycerze,
Nie rozbójnicy jak ty, lecz wyznawcy
Zasad wolności i rycerskiej wiary,
Nie napastnicy ludów, ale zbawcy,
Nie katy dzikie, lecz szczytne ofiary! Ej Hurko, Hurko, nie chwal się przed nikiem Przodkami twymi! — jesteś niewolnikiem.
Lecz mimo carskiej, którą nosisz skóry,
Co rozum, serce i sumienie głuszy,
Polskiej nie zmienić odrazu natury,
I na moskiewską nie przemienić duszy!
Z kordem człek w dłoni polakiem się czuje,
I w środek szyków jako piorun wpadnie,
Ale bezbronnych ludzi nie morduje,
I po moskiewsku bezczelnie nie kradnie. Ej Hurko, Hurko, co chcesz gadaj sobie, Jeszcze cokolwiek polskiego jest w tobie.
Kto poledz zacnie już się nie spodziewa
Za kraj swój własny, niech będzie gotowym
Zginąć za Cara, i za Ignatiewa
I za panslawizm z dzikim Aksakowem.
Wpierod rabiata! Hurra! za Bałkany
Bez naszej garstki świat ten nie przepadnie,
Każdy niech idzie przed sobą jak piany,
Przejdzie to przejdzie, a padnie to padnie! Ej Hurko, Hurko, a nuż jakim trafem Ty, polski szlachcic, carskim będziesz grafem.
I przeszli Bałkan, przeszli go bez strzału,
A choć tysiące na drodze zostało
Ofiar niewoli lub wściekłego szału,
Który u głupich nazywa się chwałą,
Przeszli go w imię tej niby swobody,
Niesionej ludom przez białego Cara,
Pod hasłem, którem dotychczas narody
Durzyć się zwykły: Ojczyzna i Wiara! Oj Hurko, Hurko, wszak ty wiesz co znaczą Te słowa, wbite nahajką kozaczą.
To też choć cudów odwagiś dokazał,
I choć cię za to grafem mianowano,
Los ci tryumfów odmówił, a kazał
Jak lokajowi stanąć w San Stefano;
Gdzie w przedniej straży gwałtu i rozboju,
Na dobre imię nawet nie zasłużysz,
Bo sługa płatny w brudnym przedpokoju,
I nędznej sprawie, i złym panom służysz. Ej Hurko, Hurko, postawiłeś nisko Piękne twe stare szlacheckie nazwisko!
Wszystkich u nas niepowodzeń
Wszystkiego złego przyczyna,
Chorób, klęsk, ciała uszkodzeń
Zawsze jedna i jedyna,
To jest Bismark. Niech ci z garnka
Wykipi rosół z jarzyną,
Pewnie to winą Bismarka I Kulturkampfu to winą.
} bis
Zgrał się ktoś jak skrzypce w karty,
Lub zadłużył się po uszy,
Ma surdut w łokciach wytarty,
I ani grosza przy duszy,
Zmarzła komuś w polu jarka,
Lub zawiodła koniczyna,
Pewnie to wina Bismarka Pewnie Kulturkampfu wina.
} bis
Miałeś dobra, las, kapitał
Kredyt, dobrą sławę człeka,
Każdy się za czapkę chwytał
Jak cię zobaczył zdaleka:
Ale chciało się z folwarka
Zrobić coś nakształt Berlina,
Pałac, — to wina Bismarka,
Meble, — Kulturkampfu wina,
Srebra — to wina Bismarka
Bronzy — Kulturkampfu wina.
Żona z córkami pół świata
Dla bontonu obleciały,
W Ostendzie spędzają lata,
A w Warszawie karnawały,
Wszystkie rujnuje modniarka,
Syn się w Monte Carlo zrzyna,
Naturalnie to Bismarka I Kulturkampfu to wina.
} bis
Angielskie miałeś wierzchowce,
Prześliczne cugowe konie,
Za to nędzne krowy, owce,
I jakieś wywłoki w bronie,
A i z tych zaledwie parka
Lepsze czasy przypomina...
Czyż nie wina to Bismarka? Czyż nie Kulturkampfu wina?
} bis
Sprzedałeś dobra niemcowi
Skutkiem złej administracyi,
Las twój dostał się żydowi,
Za pół darmo z subhastacyi;
O procenta się wekslarka
Natarczywie upomina...
Czyż nie wina to Bismarka? Czyż nie Kulturkampfu wina?
} bis
Osiadłeś na bruku w mieście
Z resztkami kapitaliku,
Jejmość jak pulardka w cieście
Zadaje ci w świecie szyku.
Cudowna z niej jest kwestarka,
Choć o kuchni zapomina,
Wina to czyjaż? Bismarka, Razem Kulturkampfu wina.
} bis
Bez posagu panny obie
W Jezusowe zaszły latka,
Powtarzając codzień sobie:
Jakiż osioł z tego tatka;
Jedna z nich sławna plotkarka
Druga tyć strasznie zaczyna,
Naturalnie to Bismarka I Kulturkampfu to wina.
} bis
Zacząłeś popijać z biedy:
Z początku lampeczka wina,
Potem koniak, rum niekiedy,
Wreszcie podła gorzalina,
Bo za słaba nawet starka...
A że z ciebie pijaczyna,
Wina to czyjaż? Bismarka, A i Kulturkampfu wina.
} bis
Psuje ci się całkiem zdrowie,
Przy nudnościach ślad gorączki,
Nieporządek jakiś w głowie,
Zdaje się jakby zajączki,
Masz się czasem za Petrarka,
Niekiedy za Lamartina,
Czyż nie wina to Bismarka? Czyż nie Kulturkampfu wina.
} bis
Prócz poezyi cię napada
Fantazya spekulowania,
Polska także czysta wada.
Z manią politykowania;
Pleciesz jak stara kucharka,
Lecz niech nikt nie zapomina,
Że to wina jest Bismarka Że to Kulturkampfu wina.
} bis
Umierasz wreszcie w szpitalu,
Albo też w domu waryatów,
Ostatnim zwykle lokalu
Tego rodzaju magnatów,
Pochowanych za talarka,
Pod śpiew księdza Bernardyna...
Czyż nie wina to Bismarka Czyż nie Kulturkampfu wina?
Słowem, nikt mi nie zaprzeczy,
Na świadectwo biorę panów,
Niema złej na świecie rzeczy,
Bez udziału tych szatanów;
Przez nich gaśnie ci latarka,
Przez nich dym ciągnie z komina
Deszcz pada — wina Bismarka Sucho — Kulturkampfu wina.
Tyle codzień słyszę rozpraw i namiętnych krzyków,
Wyznań wiary politycznej, miary zawsze jednej,
Tyle wciąż patriotycznych różnych ogólników
I oświadczeń się z miłością dla tej Polski biednej,
Że siadłszy sobie przy oknie, wygodnie w szlafroku,
Wszelkie na bok odrzuciwszy nieufności względy,
Będę sobie obserwował przez to szkiełko w oku:
Kto też zajęty ojczyzną z przechodzących tędy.
Nie zajęty nią zapewne ten chłop z kogutami,
Ani tamten, z wozem pełnym drewek na podpałkę,
Ani te trzy baby z masłem, ni tamta z jajami.
Ani ci dwaj zmierzający prosto na gorzałkę,
Ani ten lokaj w liberyi i butach koślawych,
Prawiący jakieś dusery tej pannie z szynionem,
Ani ten w łatanej kurtce i spodniach dziurawych,
Ani ta jejmość z sążnistym u sukni ogonem.
Ani ten pan z siwą brodą, który tylko zda się,
Chciałby co prędzej się pozbyć żyda, co go goni;
Ani ten pseudo-polak, z tą klamrą na pasie
Z patriotyzmu godłami orła i pogoni
Lecz razem z powierzchownością tak nie nazbyt zucha,
Przytem z gębą tak skrzywioną i nosem spuchniętym,
Iż widać, że przy nastroju najsilniejszym ducha,
Niczem innem jak swą fluxyą musi być zajętym.
Może ten młody elegant z bakami długiemi
A l'anglaise i z całym szykiem krakowskiego dandy,
Ale nie, on tylko śledzi kroki mierzonemi
Ruchy idącej po przedzie ładnej panny Wandy.
Panna Wanda też nie myśli zgoła o ojczyźnie,
Mając dziedzica dwóch wiosek za sobą tak blisko;
Kwestya ważna: da się złowić, lub też się wyśliznie?
Partja dobra, niezły fundusz i dobre nazwisko...
Aha, powóz, w nim dwóch hrabiów i hrabicz na przedzie,
Wszyscy trzej w białych krawatach, o tych się ośmielę
Wnieść, że myślą, czy u księżnej dzisiaj na obiedzie
Będzie Saute'au truffes tak jak w przeszłą niedzielę
Młody hrabia w tejże chwili dwa pytania sobie
Zadaje, na które próżno odpowiedzi czeka:
Jak zapłacić pewną sumkę przegraną dziś w klubie
I czy ojca panny Julii pewna hypoteka?
Za nim znów widzę hrabia (hrabiów tu dostatkiem,
Często takich, że człek mało z miastem obeznany,
Zadaje sobie pytanie, czy nie ma przypadkiem
Jakich fabryk na ten produkt tak potrzebowany,
Chociaż tak mało potrzebny); ten wątpię też bardzo,
By zajmować się ojczyzną raczył, zwłaszcza w chwili
Kiedy Figaro, Debaty z Neue Presse gardzą,
Kwestyą, która o swe prawa dopomnieć się sili.
On musi się zastanowić nad tem, że ma żonę
Elegantkę, cztery córki z zagadkowem wianem
Syna osła, potrzeb dużo, dobra odłużone,
A znikąd grosza kredytu, choć jest wielkim panem.
I że wkrótce musi żonie posłać do Ostendy
Grubą sumę, bo inaczej w złym będzie humorze,
I że na to musi, siak tak, tędy lub owędy,
Zebrać więcej jak ma w kasie, a nawet mieć może.
I nie krajem też zajęci ci dwaj pantoflarze
Żyjący tylko na świecie na to, aby żonę
Zaprowadzić tam gdzie zechce, zawieść tam gdzie każe
I odwieść lub odprowadzić w porę oznaczoną.
W trakcie tego, myśleć mają prawo o czemkolwiek
Choćby o Turcyi rozbiorze, lub Serbów obronie
Nawet (jeśli czasu staje) o Polsce cokolwiek
Byle tylko przedewszystkiem myśleli o żonie.
Patrzcie, idzie radca miejski, ale taki który
Radzi tylko, aby Kraków z wyroków przedwiecznych
Zasługiwał na opinją najbrudniejszej dziury
Z wszystkich miast prowincyonalnych i pseudo stołecznych
Wbrew przeciwny wodociągom i kanalizacyi,
Nieprzyjaciel utrzymanych z niemiecka ogrodów,
Gardłował przeciw Sukiennic głośno restauracyi,
I nigdy we własnym domu nie dał wymyć schodów.
Ci dwaj młodzi w okularach, a z pincenezem trzeci
Wszyscy trzej trochę garbaci i nadzwyczaj mali,
Stulecia dziewiętnastego i postępu dzieci,
Przed dwudziestym rokiem życia czują się dojrzali,
No i wielcy, z czego wnoszę, że muszą się krajem
W chwilach wolnych od bilardu zajmować troskliwie,
W charakterze publicystów, byleby nawzajem,
Kraj ich czcił, a ich ramoty czytywał skwapliwie. .................... ....................
Tak, że gdyby się życzenia tych stronnictw ziściły
Z całej Polski, w krótkim czasie sameby zostały
Żydy, i ta garstka chłopów, których nie zniszczyły
Wódką, lichwą i podstępem dotąd ich kahały.
To też zdaniem mojem taka opieka losami
Naszemi, równać się może w poprawnym okazie,
Nie tylko rządom moskiewskim, z knutem i pałkami,
Ale nawet cokolwieczek morowej zarazie.
Skoro więc tyle jest tylko tych, co razem wzięci,
Mniej w kraju robią porządku, jak zgrozy i krzyku,
Inni zaś są sami sobą zupełnie zajęci,
I tyle myślą o Polsce, co o Mozambiku,
Próżnobym siedział przy oknie i napróżno czekał,
Z nosem prosto wymierzonym w środek trotuaru.
Patryoty bym się nigdy na nim nie doczekał,
A nawąchał tylko smrodu i dostał kataru.
W San Stephano, San Stephano,
Pokój stały podpisano,
Nikogo się nie pytano,
Turcyę całkiem rozebrano!
I myślano i myślano,
Że ten pokój w San Stephano
Jest komedyą rozegraną
Ostatecznie w San Stephano.
Ale w pewne piękne rano
Z boleścią się przekonano,
Że ten spokój w San Stephano
Mało gdzie na seryo brano.
Choć Turek ugiął kolano,
I przyjął co mu kazano,
Wszędzie tylko się rozśmiano
Z tej parodyi w San Stefano.
Anglia mówi; w San Stephano
Zrobiliście rzecz na piano,
Bo w niej całkiem zapomniano,
Rzecz powszechnie przecież znaną,
Że trzeba wstać bardzo rano
I mieć w głowie chyba siano,
By rzecz nieprzygotowaną
Złowić w jakimś San Stephano!
Austrya mówi: piano, piano,
Ten wasz pokój w San Stephano,
Nie jest rzeczą obmyślaną
Mente in corpore sano:
Dalibyście w chwilę daną
Nam ostatnich głupców miano,
Gdyby w Wiedniu nie wyśmiano
Waszej furdy w San Stephano.
Bismark mówi: w San Stephano,
Widzę tę Moskwę kochaną,
Z quintum sensum tak obraną
Jak jej nigdy nie widziano;
Wlazła w sieć przygotowana
Tak, że nawet już Bratiano
Gierka i Kogolniczano,
Kpią z traktatu w San Stephano!
Nawet pono nad Sekwaną
Gdzie niedawno tak ściskano,
Z uwielbieniem za kolano,
Każdą ruską modrą pianą,
Dziś już cokolwiek poznano
Tę lisiurkę farbowaną,
Którą za sobole brano
Przed traktatem w San Stephano.
A i Włoch cum salis grano,
Którą dawną w nim poznano
Ad juvante Vaticano
Gdzie też nic nie zapomniano,
Widzi Moskwę uwielbianą,
W ów niewodek zaplątaną,
Który przedwcześnie nazwano.
Jej tryumfem w San Stephano.
I na rybę w kul zagnaną,
W cały komplet się zebrano
Sznury niewodu rozdano
I kije do rąk pobrano;
I byleby tylko chciano,
Takby jej pieprzu zadano,
Że sto lat by nie słyszano
O traktacie w San Stephano.
Zawsze słyszę że kobiety,
Polskie z ukształcenia słyną,
I że głównie ich zalety
Z zasad wychowania płyną;
Na mocy tego twierdzenia,
Wszyscy bez namysłu wnosim,
Że wiedzą bez zająknienia,
Ile jest sześć razy osiém.
Bo że dokazują sztuki
Prawić sześć godzin w przecięciu,
W wszystkich gałęziach nauki,
Obcych całkiem ich pojęciu,
O tem wiemy, lecz niestety,
Niemniej też usilnie prosim,
O zdanie każdej kobiety,
Ile jest sześć razy osiém.
Znosim bowiem ich dysputy,
Moralne, filozoficzne,
Na tle fantazyi osnute
Lub ściśle psychologiczne;
Lecz nie z mniejszą ciekawością,
Nawet z uwielbieniem znosim,
Gdy nam dowodzą z pewnością,
Ile jest sześć razy osiém.
Głośmy więc ich pogląd zdrowy,
Na wszyściutko co jest zgoła,
Od ufryzowania głowy
Aż do kwadratury koła,
Lecz tę w pracowni umysłu,
Za arcydzieło ogłosim,
Która powie bez namysłu
Ile jest sześć razy osiém.
Za pomnikiem zaś wotuję,
Tej biegłej w arytmetyce,
Która powołanie czuje,
Stosowania jej w praktyce,
Bo my z życia, jakem szczery,
Często dowody wynosim,
Że damskie dwa razy cztery
Stanowią czterdzieści osiém.
Trzy młode mężatki, przyjaciółki stare,
Tak sobie gwarzyły po ślubie w lat parę:
Zosieczku, Maryniu, moje wy poczciwe,
Powiedzcie mi szczerze, czyście wy szczęśliwe?
Jaki twój mąż Zosiu, jaki twój Marylko,
Czy uczuciem wyżsi, czy tak sobie tylko
Ludzie... — bo co do mnie, to rzecz niewątpliwa,
Że ja jestem bardzo... bardzo nieszczęśliwa!
Bo moje marzenia, te nasze marzenia
Miłości bez granic, szału, poświęcenia,
I jak chciał poeta życia uściskami,
Zlaniem dwóch oddechów, pocałowaniami,
Bez żadnej różnicy jesieni od lata
Dalej jak za koniec, bo po końcu świata,
Znikły jak sen piękny... bo Jaś mnie całuje,
Kiedy siedzi w domu, i jak nie poluje!
— Toż samo i ze mną, pamiętasz, bywało
Nie śpiemy na pensyi niekiedy noc całą,
Nowe Beatrice, Maryla i Laura,
Marząc w przyszłym mężu korsarza lub Giaura;
Mój Michał niestety! od tego daleki,
Zostać bohaterem zarzekł się na wieki,
I raz tylko w życiu miał postać korsarza,
Jak za drzwi wypychał żyda arendarza.
— Te wasze zawody, słowo w słowo moje,
I jam też marzyła, że kiedyś we dwoje
Z pięknym jakim Alfem, i jak świat ten wielki,
Na morskiem wybrzeżu, dwie rosy kropelki,
Schowani w zaciszu, żyć będziem dla siebie
Przez nieba wybrani, szczęśliwi jak w niebie.
Mój Marek tymczasem, taka dola nasza,
Nad wszystkie wybrzeża, woli jeryłasza!
A któryż z nich wierny? — Żaden! — Ach drżę cała,
— O znam ja z tej strony mojego Michała,
— Jan byle twarzyczka jak na szrubach cały...
— Marka aż trzy razem sobie wyrywały!
— Wietrznicy! — O zdrajcy! — Zmienni! — Samoluby!
— Niepomni na święte przed ołtarzem śluby!
— Istoty bez serca! — plemię niegodziwe,
— O! my nieszczęśliwe! — ach my nieszczęśliwe!
I tu trojga naszych pięknych Beatrice
Boleści się łzami zalało oblicze,
Trzy główki wymowne rozpaczy wyrazem,
Jak kwiecie podcięte schyliły się razem;
I może by dotąd we łzach je widziano,
Gdyby lokaj nie wszedł, że do stołu dano.
Wstały zatem, poszły, smaczno obiad zjadły,
I gębę utarłszy, znowu płakać siadły.
↑Wiersz ten został napisany przez autora po artykułach pisma: „Nowoje Wremia“ i „Pieterburgskija Wiedomosti,“ w których twierdzono, że większa część znakomitości polskich jest pochodzenia ruskiego, a więc według nich rosyjskiego i na dowód przytoczono całe szeregi nazwisk, które autor w swym wierszu powtórzył.