Rzym (Zola)/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rzym |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Rome |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Zaraz nazajutrz postanowił Piotr zająć się sprawą swej książki. Wahał się wszakże, komu najpierw złożyć wizytę?... Pragnął uniknąć popełnienia jakiego fałszywego kroku, poznał bowiem, iż niezmiernie zawiłą jest kwestya hierarchii w świecie duchownym w Rzymie. Uchyliwszy drzwi od swego pokoju, spostrzegł na korytarzu sekretarza kardynała Boccanera. Poprosił go więc, by zechciał wejść do niego na chwilę.
— Możesz mi pan oddać wielką przysługę. Chciałbym się pana poradzić... bo jestem w trudnem położeniu...
Piotr wiedział, że don Vigilio ma niezmiernie wielką znajomość stosunków miejscowych, że wie bardzo wiele, chociaż stara się usilnie żyć w odosobnieniu i w ukryciu. Dziwny ten mały człowieczek o szafranowej cerze, zawsze wylękły i trzęsący się z powodu nieopuszczającej go febry, unikał zawsze Piotra, lękając się skompromitować stosunkami z księdzem, którego książka zagrożona była klątwą. Jednakże, od pewnego czasu, don Vigilio mniej starannie unikał spotkania się z Piotrem, nie odwracał od niego oczu jak poprzednio, przeciwnie, patrzał weń uporczywie, a płomienny jego wzrok świadczył, że podziela i rozumie niecierpliwość oczekiwania, w jakiem Piotr pozostawał tak długo.
Zaprosiny sąsiada przyjął a Piotr, wprowadzając go do swego pokoju, rzekł uprzejmie:
— Najmocniej przepraszam za nieporządek, jaki pan tutaj zastajesz... Ale właśnie dziś rano otrzymałem paczkę z Paryża i rozpakowałem ją naprędce... musiałem ztamtąd sprowadzić trochę cieplejszej odzieży i trochę bielizny... Przyjechałem do Rzymu na dwa tygodnie, więc wziąłem z sobą tylko małą podręczną walizkę... ale pobyt mój znacznie się przedłużył, już blizko trzy miesiące jak tutaj siedzę, a na nieszczęście nic jeszcze nie zdołałem zrobić, w celu załatwienia mojego interesu...
Don Vigilio potrząsnął głową i gorzko się uśmiechnął:
— Wiem... tak... wiem dobrze...
Piotr opowiedział mu, że monsignor Nani zawiadomił go przez Benedettę, iż nastąpiła pora rozpoczęcia działalności. Jest więc zdecydowany iść do różnych dygnitarzy Kościoła i bronić przed nimi zagrożonej książki, lecz nie wie od kogo rozpocząć szereg nieuniknionych wizyt?... Jak je rozłożyć, by nikomu nie uchybić?... Czy najpierw pójść do monsignora Fornaro, któremu powierzono napisanie raportu o książce oskarżonej przed kongregację Indeksu?...
— Jakto... więc pan wiesz nazwisko prałata piszącego raport?... Monsignor Nani powierzył panu to nazwisko?... Nie myślałem, by chciał się posunąć tak daleko!...
Don Vigilio, obejrzawszy się podejrzliwie na wszystkie strony i jakby porwany chęcią okazania życzliwości Piotrowi, dodał głosem zniżonym:
— Nie, nie, nie rozpoczynaj swoich wizyt od monsignora Fornaro! Idź najpierw z pokorną postawą do prefekta kongregacyi Indeksu, do Jego Eminencyi kardynała Sanguinetti. Ten nigdy by ci nie przebaczył, gdybyś go pominął i wizytę swą na później odłożył... jemu więc najpierw złóż należną czołobitność...
Zamilkł, znów rzucił dokoła niespokojnym wzrokiem i prawie do ucha Piotrowi szepnął trwożliwie:
— On wiedziałby zaraz, żeś go pominął... on należy do tych, co wszystko natychmiast wiedzą... tu wszystko się wie...
Wypowiedziawszy to, don Vigilio nabrał nieco otuchy i wzruszony własną śmiałością, ujął ręce Piotra w schorzałe swe dłonie, mówiąc z nieokazywaną dotąd serdecznością:
— Proszę wierzyć, że pragnąłbym oddać ci jaką rzeczywistą usługę... Przekonałem się, patrząc na ciebie codziennie od kilku miesięcy, że jesteś prawym człowiekiem... więc żal mi cię niezmierny... Niestety, w czemże mogę ci dopomódz?... W niczem... bo znam tutejsze stosunki, o których ty jeszcze nie masz wyobrażenia, bo gdybyś je znał, lękałbyś się nawet ze mną mówić... Wszakże wiedz, że kardynał Boccanera w niczem nie będzie ci pomocny. Kilkakrotnie słyszałem, jak ganił twoją książkę i potępiał jej dążności... Ale kardynał Boccanera jest człowiekiem cnót wyjątkowych... jest on świętej zacności, więc napadać na twoją książkę nie będzie, pozostanie bierny... uczyni to chociażby przez wzgląd na swoją siostrzenicę, którą ubóstwia, a która otwarcie broni cię, ile razy zdarzy się tego potrzeba... Radzę ci, gdy spotkasz kardynała, nie zaczynaj mówić o swojej książce, bo tylko go rozdrażnisz...
Piotr bynajmniej się nie zdziwił tem zwierzeniem. Od pierwszej wizyty, jaką złożył kardynałowi Boccanera, zrozumiał, że go nigdy nie pozyska za sprzymierzeńca, a przy następnych spotkaniach z Jego Eminencyą, ostatecznie się utrwalił w tem przekonaniu.
— Pójdę podziękować mu za jego neutralność...
— Nie czyń tego! Zmiłuj się nie czyń tego, bo mnie zgubisz; zarazby się domyślił, że z tobą wszedłem w ścisłe stosunki przyjaźni... że ci się zwierzam!... Ulituj się nad mojem położeniem i milcz o wszystkiem co ci powiedziałem... Proszę, błagam cię, byś chciał zapomnieć że cośkolwiek z tobą mówiłem...
Don Vigilio drżał cały z przerażenia i dopiero uspokoiwszy się zapewnieniami Piotra, zalecił mu:
— Odwiedź wszystkich kardynałów, niepomijając żadnego... lecz pamiętaj, nie gub mnie i nikomu nie wyjawiaj, żeśmy z sobą mówili...
Don Vigilio nie chciał już dłużej pozostawać w pokoju Piotra i zapewniwszy się, że nikogo niema na korytarzu, wymknął się na palcach, a przesuwając się ostrożnie, drżał, by go nie spotkano.
Tymczasem Piotr wyszedł zaraz na miasto i skierował się ku mieszkaniu kardynała Sanguinetti. Była dopiero godzina dziesiąta zrana, mógł go więc jeszcze zastać w domu. Kardynał Sanguinetti zajmował pierwsze piętro niewielkiego pałacu przy francuzkim kościele św. Ludwika, w uliczce ciasnej, pozbawionej światła i powietrza. Mieszkanie Jego Eminencyi posiadało zupełnie inny charakter niż rezydencya kardynała Boccanera, pełna tragicznej melancholii oraz książęcej pychy, pomimo zewsząd widniejącego upadku majątkowego. Kardynał Sanguinetti, odstąpiwszy od obowiązkowych przepisów, nie posiadał galowego apartamentu i pocztu nadwornej służby. Nie miał sali tronowej, ani baldachimu, pod którym wisieć powinien kardynalski kapelusz; nie było też tutaj fotela, odwróconego przodem do ściany, w oczekiwaniu przybycia panującego papieża. Mieszkanie składało się z dwóch poczekalnych pokojów, oraz z sali, w której kardynał przyjmował przybywających gości. Meble były skromne, niewygodne, z czasów pierwszej połowy dziewiętnastego stulecia, a zakurzone obicia i dywany były spłowiałe i zużyte.
Piotr długo dzwonił, nim mu roztworzono. Wreszcie ukazał się służący nawpół dopiero ubrany i, nakładając jakąś kurtkę, powiedział przez uchylone drzwi, że Jego Eminencya jest od wczoraj na wsi, we Frascati.
Piotr przypomniał sobie, że kardynał Sanguinetti był równocześnie biskupem Frascati, gdzie posiadał willę, w której zamykał się dla odpoczynku, lub też ze względów politycznych, gdy to uznawał za dogodne dla swych zawiłych spraw i planów.
— A kiedy Jego Eminencya będzie z powrotem?...
— Niewiadomo... Jego Eminencya jest cierpiącym... I mam polecone mówić każdemu, by nie fatygował się do Frascati.
Znalazłszy się znów na ulicy, Piotr począł się wahać jak dalej postąpić. Czyż pójdzie do monsignora Fornaro, mieszkającego w pobliżu przy piazza Navone?... Ale przypomniał sobie słowa don Vigilia, polecającego mu, by najpierw złożył wizyty kardynałom. Pomyślawszy przez chwilę, postanowił iść zaraz do kardynała Sarno, z którym się nieco bliżej zapoznał na poniedziałkowych przyjęciach w salonie donny Serafiny. Kardynał Sarno prawie z nikim nie utrzymywał stosunków, był małomówny, lecz powszechnie uważano go za jednego z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych członków wszechwładnego świętego Kolegium. Pomimo to, Narcyz Habert, siostrzeniec kardynała, uważał swego wuja za człowieka niesłychanie ograniczonego we wszystkich kwestyach, będących po za kołem codziennych, biurowych jego zajęć. Piotr wszakże był przekonany, że jeżeli kardynał Sarno nie będzie brał udziału w decydowaniu o losie jego książki, to w każdym razie może mu udzielić wskazówek i rad, oraz, gdy zechce, wywrze wpływ dodatni na kolegów swoich, wyznaczonych przez kongregacyę Indeksu.
Zajęty temi myślami, skierował się Piotr w stronę pałacu Propagandy, wiedząc, że napewno zastanie tam kardynała. Ciężki, olbrzymi i ogołocony z ozdób architektonicznych pałac Propagandy zajmował całą przestrzeń pomiędzy dwoma wązkiemi uliczkami a fasadą zwrócony był na piazza di Spagna. Wszedłszy wewnątrz gmachu, Piotr, nieumiejący dobrze po włosku, źle zrozumiał dane objaśnienie i zabłądził wśród niezliczonych sal i korytarzy, krętych jak labirynt, spuszczających się na dół, to znów wiodących na wyższe piętra. Na szczęście spotkał młodego księdza będącego sekretarzem kardynała Sarno, a którego poznał w salonie donny Serafiny.
— Nie wątpię, że Jego Eminencya zechce pana przyjąć — rzekł uprzejmie sekretarz. — Doskonale pan wybrałeś godzinę swej wizyty, bo Jego Eminencya kończy właśnie swe przedpołudniowe zajęcia. Proszę więc za mną... doprowadzę pana najbliższą drogą...
Pomimo tego zapewnienia, Piotr ponownie odbył całą podróż wzdłuż rozlicznych sal i korytarzy olbrzymiego gmachu. Kardynał Sarno był przez długie lata sekretarzem świętej Propagandy, obecnie zaś jako kardynał, prezydował w komisyi zajmującej się organizacyą szerzenia religii katolickiej w krajach europejskich, niepodlegających władzy papieża, oraz w krajach, będących jeszcze do zdobycia dla Kościoła: w Afryce, Ameryce i Australii. Jako prezes komisyi, kardynał zajmował całą część pałacu na liczne biura swej administracyi, którą zarządzał z nadzwyczajną gorliwością i absolutną władzą. Był to w całem znaczeniu tego słowa stary, zdziwaczały urzędnik, nic niewiedzący po za sprawami swego biura. Całe życie spędził na safianowem krześle i w otoczeniu papierów, tek i szuflad, a świat znał tylko z okien swego gabinetu, wychodzącego na ulicę mało przez ludzi uczęszczaną.
Zatrzymawszy się w długim, ciemnym korytarzu, w którym palił się gaz nawet w południe, sekretarz wskazał Piotrowi wązką ławeczkę przy murze, prosząc, by zechciał tutaj zaczekać. Po upływie przeszło kwadransa wrócił i zawsze uprzejmie a nawet uprzedzająco rzekł:
— Jego Eminencya jest obecnie zajęty konferencją z misyonarzami, mającymi nas wkrótce opuścić... Ale konferencya ma się ku końcowi, tymczasem zaś mam sobie polecone zaprowadzić pana do gabinetu Jego Eminencyi... tam dogodniej będzie czekać...
Wszedłszy do gabinetu kardynała, Piotr zaczął się rozglądać z wielką ciekawością. Pokój był obszerny, wyklejony zielonym papierem i umeblowany skromnie zielonemi, adamaszkowemi meblami. Pomimo dwóch okien, światła w pokoju było mało, bo uliczka była wązka, posępna. Pod jednem z okien stało biurko z prostego, na czarno malowanego drzewa, o blacie wybitym zrudziałą i zużytą moleskiną, mało wreszcie widzialną z powodu stosu papierów i tek zwalonych jedne na drugie. Fotel przed biurkiem wytłoczone miał siedzenie i oparcie, a stary kałamarz obryzgany był grubemi warstwami atramentu. Spory parawan stał na uboczu, strzegąc kardynała od zawiania, którego zawsze się lękał. Piotr dostrzegł jeszcze dwie konsole pod ścianą, a zaspokoiwszy swoją ciekawość, zaczął czekać i niecierpliwić się długiem wyczekiwaniem. Powietrze tego zawsze zamkniętego pokoju, było stęchłe i duszne, a cisza tu panująca, miała w sobie coś zatrważającego. Tylko z ulicy dolatywał głuchy i nie często powtarzający się turkot kół jakiegoś powozu przejeżdżającego przez piazza di Spagna.
Piotr zaczął chodzić wzdłuż i wszerz obszernego pokoju. Wtem wzrok jego padł na wielką mapę przybitą na ścianie. Zatrzymał się przed nią i zagłębiwszy się w badanie jej, stracił pamięć o wszystkiem będącem po za nią. Była to kolorowana mapa świata katolickiego, przedstawiała ziemię całą, a kolory oznaczały kraje wyznania katolickiego, inne barwy oznaczały kraje częściowo ulegające władzy Kościoła rzymskiego, a jeszcze inne wskazywały części ziemi, pozostające do zdobycia; zamieszkane przez ludy niewierne. Wszakże i te kraje podzielone już były na dyecezye i wikaryaty. Ta mapa świat cały przedstawiająca, mówiła graficznie o rzeczywistym celu katolicyzmu, który od pierwszej chwili nie przestał dążyć, by zapanować nad światem, Bóg dał Kościołowi świat cały a zatem Kościół obowiązanym był dochodzić praw swoich i zagarniać krainy, opierające się jego władzy. Ztąd powstała walka, trwająca bezustannie od chwili, gdy apostołowie wyszli z Judei dla głoszenia Ewangelii, walka zacięta, bo liczne narody uparcie odpychały od siebie światło wiary, przekładając swoje bóstwa i swoje błędne marzenia. Przez cały ciąg epoki średniowiecznej, Kościół był zajęty organizacyą podbitej przez siebie Europy, nie mając nawet czasu na pracę pojednawczą z dysydenckiemi Kościołami Wschodu. W tem wybuchła Reformacya, była to nowa schyzma, równie złowroga jak poprzednie odszczepieństwa. Prócz Wschodu, Kościół miał teraz do nawrócenia całą środkową Europę protestancką. Prawie równocześnie odkrytą została Ameryka, przybywała zatem cała nowa część świata do pozyskania dla wiary. Rzym ogarnięty wojowniczą żądzą pozyskania tamtejszych ludów, wysłał swoich misyonarzy, by opanowali kraje, dane Kościołowi przez Boga a nieoświecone czyją były własnością.
Piotr, patrząc na tę mapę zawieszoną na ścianie w biurze Propagandy, uprzytamniał sobie całą organizacyę misyj, wysyłanych z ramienia Kościoła. Najpierw więc były kraje katolickie, w których wiara była ustalona i tylko podtrzymywana ustanowioną władzą biskupów, rozporządzających miejscowem duchowieństwem, środowiskiem tej organizacyi, prawidłowo działające był sekretaryat państwa Kościelnego w Watykanie. Reszta świata zaludniona przez narody schyzmatyckie lub wprost pogańskie, była powierzona kongregacyi Propagandy, mającej za zadanie nawracanie niewiernych i zbłąkanych. Dla ułatwienia sobie ogromnej swej pracy, Propaganda podzieliła się na dwa wydziały: wschodni, mający działać i nawracać ludy Wschodu, i wydział łaciński, którego władza rozciągała się na resztę krajów misyjnych. Całość tej organizacyi Kościoła, stanowiła sieć gęstą i potężną, zarzuconą na wszystkie ludy świata, a przez oczka tej sieci, nie powinna była ujść ani jedna z dusz ludzkich.
Piotr patrzał na tę mapę i oczu nie mógł od niej oderwać, zdawało mu się, że widzi działalność potężnej maszyny, chcącej ludzkość całą wchłonąć na swój wyłączny użytek. Teraz dopiero pojął doniosłość potężnej Propagandy, rozrządzającej olbrzymim majątkiem. Była to siła, zupełnie wyłącznej natury, papieztwo w papieztwie. Prefekta kongregacyi Propagandy, nazywano często czerwonym papieżem, bo jakże olbrzymią była władza tego kardynała, mającego panowanie tak obszerne, nieograniczone, w krajach tak licznych, prawie całość ziemi stanowiących. Bo jakże szczupłą była część kuli ziemskiej, podlegającej władzy sekretaryatu rezydującego w Watykanie! Wreszcie cyfry świadczyły o tem z nieubłaganą swą ścisłością. Rzym miał pod niezaprzeczonem swem panowaniem, dwieście milionów wiernych, wyznających katolicyzm rzymsko-apostolski. Schyzmatycy zaś, łącząc obrządki Wschodu z kościołami reformacji, wynosili razem już większą cyfrę, a wszak do nich dodać należało miliard niewiernych, których trzeba było nawrócić! Tak, miliard pozostawał jeszcze do podbicia! Pięć milionów żydów, blizko dwieście milionów mahometan, przeszło siedemset milionów bramanistów i budystów i około sto milionów pogan wyznających najrozmaitsze religie! Wobec tego miliarda niewiernych, chrześcian było tylko czterysta milionów i chrześcianie ci dzielili się na dwa przeciwne obozy, z których jeden był za Rzymem a drugi przeciwko Rzymowi. A zatem przez osiemnaście wieków, Chrystus posiadł zaledwie trzecią część ludzi, żyjących na ziemi, a Rzym, ten Rzym wszechpotężny, Rzym zwany stolicą świata, panował zaledwie nad szóstą częścią ludności świata! A więc na sześć dusz, jedna tylko dostąpić mogła zbawienia! Ileż jeszcze pozostawało do spełnienia! Mapa mówiła to brutalnie. Panowanie Rzymu oznaczone na niej było czerwonym kolorem i stanowiło punkt nieznaczny, maleńki, wobec obszaru ziemi, zaludnionej przez wyznawców innych bogów. Tak, koloru żółtego najwięcej było na tej mapie, a kolor żółty oznaczał kraje, mające być zdobyte przez Propagandę! Ileż zatem wieków ma jeszcze przeminąć, nim spełnią się słowa obietnicy Chrystusa?... Kiedyż ziemia cała podlegać będzie jego tylko prawu, kiedyż ludy świata złączone zostaną jedną tylko wiarą?... Lecz właśnie siłę Rzymu stanowiła niezachwiana jego ufność w spełnienie się tej boskiej obietnicy. Wsparty tą ufnością, Rzym, zbrojny był w nieprzebraną cierpliwość i trwał w pracy przedsięwziętej, działając przez swoich biskupów, przez swoich misyonarzy, nieznających zwątpienia ani wypoczynku. Nad dziełem swojem pracowali oni bez wytchnienia ze spokojnym ciągiem rzeczy i to czyniło ich podobnymi do tych najdrobniejszych pyłków, z których świat się utworzył.
Piotr, patrząc na mapę świata podzielonego przez Kościół, do którego on należał i dla którego został przez Boga stworzonym, wsłuchiwał się w pochód i w działalność armii misyonarzy, rozrzuconych po wszystkich ziemi zakątkach, dla zdobycia jej w imię religii. Jednakże ta zdobycz w imię religii była przedewszystkiem polityczną zdobyczą i dlatego posłowie państw zagranicznych przy dworze watykańskim, przedewszystkiem mieli sobie zalecone, by nie spuszczali z oka działalności Propagandy. Misyonarze bowiem byli częstokroć działaczami politycznymi narodu, z którego sami pochodzili, a podbijając dusze niewiernych, zjednywali zarazem ich ciała na rzecz mocarstw, którym sami podlegali. Kongregacya Propagandy z planem, politykę uwzględniającym wysyłała włoskich misyonarzy, faworyzując zarazem misye cudzoziemskie narodów z państwem włoskiem sprzymierzonych. Z zazdrością spoglądano w Rzymie na energiczną działalność francuzkich misyonarzy, wysyłanych do odległych krain przez kongregacyę Propagandy osiadłej w Lyonie i posiadającej olbrzymi i niezależny swój majątek. Gdzie tylko było można, tam rzymska Propaganda stawiała przeszkody działalności liońskiej. Ileż tajemnych intryg, ile skrytych nadziei spełniło się i spełnia skutkiem tej rywalizacyi!...
Piotr przypominał sobie teraz mnóstwo szczegółów i spraw, odnoszących się do szerzenia cywilizacyi i wiary w krajach pogańskich i zadrżał, obejrzawszy się po murach tego zapylonego biura Propagandy, w którem się znajdował. Zadrżał bo nagle wiele zrozumiał, a świadomość tych rzeczy przepełniała go trwogą odrazy, jaką budziły nadmiarem swej potworności.
Stał tak długo pogrążony w myślach nad tym Rzymem spokojnie i ufnie wyczekującym chwili pochwycenia władzy nieograniczonej, władzy świeckiej i duchownej, nad ludźmi będącymi już tylko jednym narodem zbratanym za pośrednictwem tryumfującej wiary Chrystusa. Wtem, ozwał się jakiś kaszel i Piotr, odwróciwszy się, drgnął, bo ujrzał kardynała Sarno, który wszedł cicho i niepostrzeżenie. Piotr silnie się zmięszał. Zdawało mu się, że został schwytany na czynie zakazanym, bo patrzeć na tę kartę wiszącą na ścianie może nie należało, zbyt jawnie bowiem wypowiadała ona tajemne plany i cele Propagandy. Czuł, że silnie się zaczerwienił z przyczyny zakłopotania.
Lecz kardynał, spojrzawszy na niego swym bezbarwnym wzrokiem, poszedł do biurka i opuścił się ociężale w fotel, nie mówiąc ani słowa. A gdy Piotr stanął przed nim, giestem ręki uwolnił go od ceremonii pocałowania sygnetu.
— Przyszedłem złożyć należne uszanowanie Waszej Eminencyi... Czy Wasza Eminencya czuje się dobrze?...
— Nie, nie. Ten przeklęty katar nie chce mnie opuścić... Przytem mam obecnie niezmiernie wiele zajęcia.
Posępne światło płynące od okna oświetlało chudą i mizerną postać kardynała. Był on prawie ułomny, jedno ramię miał o wiele wyższe od drugiego, twarz martwą, zużytą, nawet oczy zdawały się zamarłe. Piotr, patrząc na niego, przypomniał sobie jednego ze swych krewnych w Paryżu, który, spędziwszy trzydzieści lat w biurze ministeryum, miał taką samą pergaminową cerę, martwy wyraz oczów i twarz człowieka osłupiałego z nadmiaru wyczerpującej, monotonnej pracy. Lecz ten oto wysuszony staruszek, znikający w zbyt obszernej sutanie obszytej czerwoną wypustką, był panem świata, potężnym mózgiem posiadającym świadomość o dziejach wszystkich spraw toczących się w całem chrześciaństwie, i chociaż nigdy z Rzymu się nie ruszył, znał ustrój niezliczonych państw, organizował podbój ich i nic się stać nie mogło w rzeczach Kościoła, by natychmiast nie został powiadomiony a znaczną część wydarzających się okoliczności on przygotował, on popchnął ku spełnieniu. Wszak prefekt Propagandy we wszystkim do niego się odnosił i jego rady spełniał. Kardynał Sarno niepoczesną miał postać, lecz władzę nieograniczenie wielką, nieograniczenie rozgałęzioną i sięgającą wszystkich krańców ziemi.
— Proszę usiąść na chwilę... Przyszedłeś, więc zapewne masz do mnie jaką prośbę?...
Mówiąc to i niby szykując się do wysłuchania słów przybyłego, kardynał odwracał kościstemi palcami strony leżących przed nim papierów i rzucał wzrokiem tu i owdzie, jakby chcąc się zapewnić, że wszystko pamięta i wie gdzie i kto działa z jego rozkazu.
Piotr znów się zmięszał tem jasnem postawieniem pytania, odsłaniającego rzeczywisty cel jego przybycia. Postanowił jednak nie uchylać się od dania równie kategorycznej odpowiedzi.
— Tak, przybyłem z prośbą do Waszej Eminencyi, potrzebując światłych wskazówek co do mojego postępowania w sprawie, w której przybyłem do Rzymu. Wasza Eminencya wie zapewne, iż chcę bronić książki, którą napisałem...
W jak najkrótszych zdaniach i treściwie przedstawił Piotr całą swoją sprawę. Lecz w miarę jak mówił, twarz kardynała silniej jeszcze tępiała, zdawał się nie słuchać i nie rozumieć. Wreszcie, po chwili milczenia, odezwał się:
— Tak, coś sobie przypominam... napisałeś jakąś książkę... mówiono kiedyś o tem w poniedziałek u donny Serafiny... Popełniłeś wielki błąd, pisząc książkę... ksiądz nie powinien nigdy pisać... Bo po cóż miałby pisać?... A jeżeli kongregacya Indeksu chce potępić twoją książkę, to dobrze zrobi... bo kongregacya Indeksu ma zawsze racyę... Czegóż ty mogłeś się spodziewać odemnie?... Nie jestem nawet członkiem kongregacyi... wreszcie nic nie wiem... o niczem nie chcę wiedzieć...
Piotr silił się jeszcze, chcąc go zjednać, lecz widział, że próżne czynił zabiegi. Kardynał był niewzruszony i najzupełniej obojętny. Od czasu do czasu rzekł kilka słów, z których Piotr wywnioskował, że zajmując się od lat czterdziestu wyłącznie sprawami Propagandy, kardynał nic innego nie mógł nawet zrozumieć. Mózg jego stępił się na wszystko po za jedną wyłączną specyalnością pracy dla dobra Propagandy. Mózg ten taki niesłychanie giętki i czuły w kierunku nabranego wyrobienia, stawał się zamarły na wszystko inne. Oczy kardynała były teraz szklane, zapadnięte, bez iskry życia. Czaszka zdawała się być mniejszą a ogólny wyraz twarzy był zamknięty w sobie i martwy.
— Nic a nic nie wiem — powtarzał. — Nie mam zwyczaju popierania kogokolwiek...
Wtem, jakby nagle coś przypomniawszy sobie, zapytał:
— Przecież Nani interesuje się tą sprawą... Cóż on ci poradził?....
— Monsignor Nani raczył mi powierzyć nazwisko prałata wyznaczonego do złożenia raportu o mojej książce... jest nim monsignor Fornaro... kazał mi iść do monsignora Fornaro...
Kardynał lekko drgnął, jakby zbudzony. Nieco życia nabiegło mu do oczu.
— Doprawdy... no proszę... ale jeżeli Nani to zrobił... to musi w tem mieć jakąś myśl z góry powziętą... Więc idź do monsignora Fornaro.
Rzekłszy to, kardynał wstał, dając tym sposobem znak, że dłużej nie chce rozmawiać a Piotr podziękował za udzielone posłuchanie, składając głęboki ukłon. Kardynał, nie odprowadziwszy go ku drzwiom, siadł natychmiast w swój fotel i wśród ciszy zamarłego pokoju, słychać znów było ruch kościstych palców, przerzucających stronice papierów leżących stosami na wielkiem czarnem biurku.
Piotr usłuchał rady udzielonej mu przez kardynała Sarno i skierował się w stronę piazza Navone, gdzie mieszkał monsignor Fornaro. Lecz tu powiedział mu służący, że pan jego dopiero co wyszedł i że zastać go można tylko rano, około godziny dziesiątej. Zaraz nazajutrz rano Piotr stawił się powrotnie, pierw wszakże wywiedział się o szczegóły odnoszące się do osoby monsignora. Urodził się on w Neapolu i tamże ukończył szkoły w zakładzie naukowym ojców barnabitów, następnie wstąpił do seminaryum w Rzymie, wreszcie przez lat kilka był profesorem przy uniwersytecie Gregoryańskim. Obecnie był radcą kilku kongregacyj, kanonikiem przy kościele Santa-Maria-Maggiore, lecz pragnął takiej nominacyi przy bazylice św. Piotra i wzdychał, by dojść kiedykolwiek do urzędu sekretarza przy konsystorzu szarży kardynalskiej, dającej purpurę. Monsignor Fornaro był uważany za biegłego teologa, zarzucano mu jedynie skłonność do prac literackich, wiedziano bowiem, że chętnie pisuje artykuły pojawiające się w przeglądach katolickich, chociaż przez oględność nigdy się nie podpisywał. Mówiono także, iż jest bardzo światowy.
Piotr, przyszedłszy do mieszkania monsignora, oddał swoją kartę wizytową i natychmiast został przyjęty, mógłby nawet przypuszczać, że go tutaj oczekiwano, gdyby nie szczerość zdziwiona i pewne zakłopotanie, z jakiem monsignor powtarzał:
— Ksiądz Froment.. ksiądz Froment... Proszę... niech pan zechce wejść... Miałem nie przyjmować dziś nikogo, bo mam pilną robotę... Lecz nic nie szkodzi... proszę... niechaj pan siądzie...
Piotr z prawdziwą przyjemnością patrzał na piękną postać młodego jeszcze prałata. Mógł mieć lat czterdzieści pięć, był wysoki, dość pełnej tuszy, różowy, wygolony, siwiejące nieco włosy układały się w pukle na kształtnej głowie, nos miał prawidłowego rysunku, usta wilgotne a piękne oczy pełne były ujmującego, pieszczotliwego wdzięku. Monsignor Fornaro był typem pięknego i dekoracyjnego prałata rzymskiego. Czarna sutana o fioletowym kołnierzu obciskała zręczne jego ciało, wydając się na nim wyszukanie wykwintnem ubraniem.
Salon, w którym przyjmował Piotra, był wesoły a przez wielkie okna wychodzące na piazza Navone wpływało obfite światło. Umeblowanie było bardzo gustowne, rzecz niesłychanie rzadka w mieszkaniach duchowieństwa rzymskiego. Wszystko było tu przyjemne i wonne, dopasowane harmonijnie do zewnętrznej postawy pana domu.
— Bardzo mi jest miło wiedzieć pana u siebie... lecz proszę o łaskawe powiedzenie mi, czemu mam przypisać zaszczyt wizyty pańskiej?...
Słowa te wyrzekł z naiwnym wyrazem twarzy i z uprzejmą gotowością do usług.
Piotr nie spodziewał się tego pytania tak zaraz na wstępie, więc nieco się zmięszał, lecz opanowawszy się, postanowił skorzystać, szczerze przedstawiając swoją sprawę.
— Wiem, że nie jest w zwyczaju postępować tak otwarcie jak zamierzam... Lecz doradzono mi, bym przyszedł tutaj i zdaje mi się, że pomiędzy uczciwymi ludźmi najlepiej jest, gdy razem poszukują prawdy, nic nie ukrywając przed sobą...
— Cóż to takiego?... Cóż to?... Jestem niezmiernie zaciekawiony — dopytywał się prałat z wdzięcznym uśmiechem i z wielką szczerością w spojrzeniu.
— Co takiego?... Otóż dowiedziałem się, że kongregacya Indeksu powierzyła panu moją książkę pod tytułem: „Nowy Rzym“ z poleceniem, byś ją pan przejrzał. Otóż przychodzę stawić się na rozkazy pańskie w razie gdybyś sobie życzył jakich objaśnień.
Lecz monsignor Fornaro podniósł obie ręce w górę, jakby chcąc chwycić się za głowę i nie dozwolić gościowi dalej mówić, przybrał wyraz przerażenia i mimo to niezmienną zachowując uprzejmość, zawołał:
— Drogi panie... zechciej mi o tem nie mówić, bo zrobisz mi największą przykrość... Proszę... zechciej sobie wyobrazić, że ci mylne dano wskazówki... bo nikt nie powinien wiedzieć o czynności, którą wymieniłeś... nikt... nawet ten, który musi ją odbyć... Zatem mówmy z sobą a czem innem, o czem zechcesz... byle nie o tem...
Piotr, przypomniawszy sobie, jak wielkie sprawia wrażenie nazwisko asesora świętej Inkwizycyi, rzekł:
— Proszę wierzyć, że nie chciałbym panu wyrządzać przykrości i również proszę wierzyć, że nie ośmieliłbym się nachodzić domu pańskiego, lecz monsignor Nani zawiadomił mnie równocześnie: że losy mojej książki są w ręku pana a zarazem wskazał mi adres pański.
Nazwisko monsignora Nani i tym razem podziałało jak zwykle. Lecz monsignor Fornaro poddał się z wdziękiem, z pieszczotliwem ociąganiem się, co było właściwością jego wytwornego układu.
— Jakto monsignor Nani jest tym nieoględnym winowajcą!... Gniewam się na niego... doprawdy, że się gniewam!... Powiem mu to i wyłaję przy sposobności.. Zkądże on to wie?... Przecież nie należy do kongregacyi Indeksu... Ktoś go mylnie uwiadomił... Proszę... powiedz mu pan, że się omylił.. najzupełniej omylił... ja nic nie jestem w stanie uczynić w sprawie, która pana obchodzi... No... no... ktoby się tego spodziewał, że monsignor Nani nie umie dochowywać tajemnic najkonieczniejszych i przez wszystkich za takie uznawanych...
Mówiąc to, przysiadł się do Piotra bliżej i z układną, przymiloną uprzejmością dodał:
— Ponieważ monsignor Nani przysłał pana do mnie, nie mogę panu odmówić chwili szczerej rozmowy... pod warunkiem wszakże, że nie będziemy mówili o sprawozdaniu, jakie jestem obowiązany napisać o książce pańskiej... ani też o czemkolwiek bądź, co o niej sądzą członkowie kongregacyi...
Teraz uśmiechnął się Piotr, pełnym będąc podziwu dla tego księdza światowego, który z tak uprzejmą zręcznością umiał mówić rzeczy nieprzyjemne. Znów więc zaczął opowiadać cel, w jakim napisał swoją książkę i jak dalece nie spodziewał się, że padną nań gromy srogiej kongregacyi Indeksu; przyczyny ich nie rozumiał, szukał powodów i znaleźć ich nie mógł.
Monsignor Fornaro słuchał z najwyższem zajęciem i, widząc szczerość Piotra, zdawał się być tajemnie zdjęły podziwem nad wielką jego naiwnością. Wreszcie rzekł:
— Kongregacya Indeksu jest trybunałem i jeżeli zajmuje się książką pańską, to skutkiem aktu oskarżenia, jaki jej nadesłano. Książka pańska stanie przed sądem tego trybunału, bo została zadenuncyowana!
— Tak, wiem, została zadenuncyowana.
— Oskarżenie wnieśli trzej biskupi francuzcy, jednak pan pojmiesz, że nie mogę powiedzieć ich nazwisk... Wobec skargi tak wysokich dostojników Kościoła, kongregacya była zmuszona zająć się tą sprawą...
Piotr spojrzał na mówiącego szczerze przerażony. Aż trzech biskupów francuzkich zadenuncyowało go przed trybunałem kongregacyi! Dla czego?... W czemże on zawinił?...
Wtem przyszedł mu na myśl potężniejszy może od nich zwolennik zasad rzeczywistych w książce:
— Jednakże kardynał Bergerat raczył mi wyrazić swoje zadowolenie... i list, który do mnie o tem napisał, zamieściłem jako wstęp... znajduje się on w całości na pierwszych stronicach mojej książki...
Monsignor Fornaro ze znaczącą dobrodusznością pokiwał głową, uśmiechając się słodko i zawahawszy się znów pieszczonym wzrokiem popatrzył na Piotra i rzekł w formie zwierzenia:
— Tak, list Jego Eminencji jest bardzo piękny i podniosły... Jestem jednak zdania, że lepiej było go nie pisać... tak ze względu na samego siebie jak też przez życzliwość dla pana...
Widząc, że Piotr nie rozumie znaczenia tego zdania, monsignor dodał dobrotliwie:
— Zapomnij pan, com powiedział... wyobraźmy sobie, że milczałem... bo wreszcie cóż ja mogę wiedzieć?... Jego Eminencya kardynał Bergerat jest świętym człowiekiem i gdyby mógł grzech jaki popełnić, to trzebaby w takim razie tylko serce jego obwiniać...
Zapanowało milczenie. Piotr czuł, że roztwiera się przed nim przepaść. Nie panując już dostatecznie nad oględnością słów, zawołał wzburzony:
— Dla czego uwzięto się na moją książkę a nie na tyle innych?... Nie potrafiłbym odgrywać roli owych trzech biskupów i nie mam zamiaru nikogo denuncyować, lecz ileż znam książek o wiele niebezpieczniejszych od tej, com napisał, a jednak Rzym zamyka na nie oczy!
Monsignor Fornaro przytakiwał głową i zdawał się być uszczęśliwionym, że w tym razie najzupełniej podziela zdanie Piotra.
— Masz pan racyę, najzupełniejszą racyę! Na nieszczęście nie możemy dosięgnąć i zniszczyć mnóstwa szkodliwych i niebezpiecznych książek i rozpacz nas ogarnia, że ich tyle się pojawia i tyle rozpowszechnia! Lecz czyż my możemy podołać ogromowi pracy ztąd wynikającej!... Czyż możemy wszystko przeczytać?... Ilość pojawiających się codziennie książek uniemożliwia szczegółowe nasze wglądanie w treść tych utworów... By zaradzić złemu potępiamy je z góry i prawie bez wyjątku...
Monsignor rozpoczął teraz szczegółowe dawać objaśnienia. W zasadzie, każdy drukarz był obowiązany przed wydrukowaniem dzieła, oddać rękopis do przeczytania i do zatwierdzenia. Lecz obecnie, gdy z dniem każdym wzrasta nawał piszących, zasada ta nie może być przestrzeganą, bo jakiż powstałby zamęt i kłopot dla biskupów, gdyby drukarze chcieli się stosować do przepisów! Tak, na odczytywanie tych niezliczonych rękopisów nie starczyłoby czasu, nie byłoby wreszcie pieniędzy na utrzymywanie biur, w którychby zaufani urzędnicy mogli wykonywać ważną tę pracę. Otóż kongregacya Indeksu bez szczegółowego zatrzymywania się nad dziełem, mającem się pojawić, potępia wszystkie książki już wydrukowane lub mające się wydrukować, jeżeli należą do niektórych kategoryj: a więc najpierw książki zagrażające obyczajności, książki erotyczne, powieści, następnie biblię tłomaczoną na języki nowoczesne, bowiem święte księgi nie powinny być przystępne dla każdego; wreszcie książki mówiące o czarach, książki traktujące o wiedzy, książki historyczne, filozoficzne, wszelkie przeciwne dogmatowi, książki głoszące heretyckie zasady, oraz książki pisane przez duchownych i dyskutujących o rzeczach wiary. Wysoka mądrość tych postanowień, będących prawem przy wydawaniu wyroków przez kongregacyę Indeksu, godną jest podziwu. Prawa te pierwszorzędnej doniosłości, zatwierdzone przez papieży, stanowią wstęp do katalogu książek poszczególnie wzbronionych przez kongregacyę, tym sposobem uniknięto potrzeby katalogu, wymieniającego każde dzieło z osobna, co tworzyłoby foliały trudne tak do przejrzenia jak i do pomieszczenia.
— Łatwo zrozumieć, że kongregacja Indeksu nie będzie czyniła zarzutu oceniania i wzbraniania pierwszej lepszej książki, byłoby to poniekąd robieniem reklamy utworom niezasługującym, by o nich wiedziano... Niezdrowych, złych książek pojawia się niestety zbyt wiele i we wszystkich krajach, nie możemy zatem każdą z nich zajmować się pojedynczo... chcąc podjąć taką pracę musielibyśmy znaleźć wielkie sumy na utrzymanie urzędników, na kupno papieru i atramentu... Zatem tylko od czasu do czasu rzucamy klątwę na coś wyjątkowo gorszącego, zwłaszcza jeżeli autor nosi głośne nazwisko... Manifestując w ten sposób naszą opinię, dajemy znać światu, co uważamy za wzbronione, oraz do czego dążymy i jakie są nasze prawa...
— Ale moją książkę... dlaczego moją książkę kongregacya uznała za godną potępienia?...
— Niechaj to pan sam wywnioskuje z tego co już powiedziałem... Jesteś pan księdzem a kongregacya przede wszystkiem zwraca uwagę na książki pisane przez duchownych... zwłaszcza jeżeli mają wziętość a książka przez pana napisana sprzedaje się w olbrzymiej ilości... Lecz nie przeczę, że pod względem literackim najzupełniej na to zasługuje... Byłem zachwycony, czytając... podziwiałem siłę natchnienia poetycznego.. i szczerze panu winszuję tak niepospolitego talentu... Ale właśnie to wszystko się przyczyniło do zwrócenia naszej uwagi na dzieło przez pana stworzone... nie mogliśmy pozostać z zamkniętemi oczyma wobec okropności konkluzyj pańskich... bo czemże są one innem jak nie podkopywaniem świętości naszej wiary, podburzaniem ku zwaleniu Rzymu, stolicy przez Boga ludziom wyznaczonej...
Piotr struchlał z podziwu i dopiero po chwili szepnął z przejęciem:
— Mnie posądzają o chęć podburzania do obalenia Rzymu! Mnie?... Wszak ja niczego tak nie pragnę jak ujrzeć Rzym na nowo odrodzony i królujący nad światem!
Uniesiony swym płomiennym entuzyazmem, Piotr rozpoczął obronę swej książki, spowiadał się ze swoich wierzeń, ze swoich pragnień, by katolicyzm powrócił do pierwotnej formy Kościoła, by się odrodził w chrześciańskiej nauce braterstwa Jezusowego, a wtedy papież, wyzwolonym będąc z więzów kłopotliwych królestwa ziemskiego, owładnie serca całej ludzkości przez miłość i dobroć pełną miłosierdzia. Tym tylko sposobem papież zbawić może świat, zagrożony najstraszliwszem ze wszystkich wstrząśnień i przewrotów, uchroni go od zguby i doprowadzi ku rzeczywistej szczęśliwości, jaką da ludziom przywrócenie królestwa bożego na ziemi, wspólność dóbr ziemi w imię braterstwa, wspólność wiary i własności wszystkich ludów a będących wówczas jednym tylko ludem.
— Czyż Ojciec święty może potępić te moje pragnienia?... Czyż nie są one jego pragnieniami?... Wszak ujawniają się w każdej wypowiedzianej przez niego myśli, zatem jeżeli popełniłem winę, to jedynie w tem, że wyłuszczyłem je w mojem imieniu, w książce przezemnie napisanej i ta swoboda wyznania została mi za grzech poczytaną! Ach, gdyby mnie dopuścić chciano przed oblicze Ojca świętego! Wiem, że przez niego nie mogę być potępiony, onby mnie zrozumiał, rozgrzeszył i uchronił od prześladowania, jakie mnie ściga tak niesłusznie!
Monsignor Fornaro milczał i wpatrzony w mówiącego nie miał zamiaru gniewania się za zapalczywość młodzieńczą jego mowy. Nawet uśmiechał się chwilami z widocznem zadowolnieniem, szczerze rozbawiony tym entuzyastą przedziwnej naiwności i poezyi. A gdy Piotr zamilkł, monsignor jakby żałując, że przedstawienie się skończyło, rzekł wesoło:
— Możesz mówić, mój drogi... możesz mówić... ja nie wzbraniam ci mówić... żałuję tylko, że stanowisko moje nie pozwala mi na danie ci odpowiedzi... Ale twoje zapatrywania na władzę świecką...
Powstrzymał się, jakby znaglony obowiązkiem milczenia i tylko piękne swe oczy wzniósł w górę ku niebu.
— A cóż można zarzucić moim zapatrywaniom się na znaczenie władzy świeckiej będącej tylko ciężarem dla Ojca świętego?...
Monsignor, nie odpowiadając na to pytanie, wyżej jeszcze wzniósł miłą swą twarz ku niebu, podnosząc zarazem w górę śliczne, pieszczone dłonie, potem znów patrząc na Piotra, zawołał jakby z wymówką:
— A zapowiedziana przez ciebie nowa religia?... Bo to nieszczęsne połączenie słów dwukrotnie napotkałem na stronicach twojej książki... nowa religia! Nowa religia! Boże wielki, przebacz mu to bluźnierstwo!
Monsignor z przejęciem złożył ręce przy tych słowach, jakby się modląc za karygodnego grzesznika. Piotr czuł rosnące w sobie wzburzenie, zawołał więc z odcieniem niecierpliwości:
— Nie wiem, co orzekniesz w sprawozdaniu swojem, mój Ojcze, lecz wiem na pewno, że nie miałem zamiaru krytykowania dogmatu... pozostawiłem go w mej książce w należnej nietykalności... Przecież każdy uczciwy człowiek, czytając moją książkę, czuje, że mówię w niej tylko o miłości bliźniego i wybawieniu go z nędzy dzisiejszej... Czyż pragnienia te moje nie są dość wyraźnie zaznaczone?... Czyż intencye moje nie widnieją na każdej stronnicy mojego dzieła?...
Monsignor Fornaro siedział teraz spokojnie i przybrał wyraz ojcowskiej pobłażliwości:
— Och intencye!... intencye!...
Wstał na znak, że uważa rozmowę za skończoną i mówił dalej:
— Bądź przekonany, drogi panie Fromont, że czuję się mocno zaszczycony twoją bytnością i twoją szczerością... Wybacz, ale nie mogę odwdzięczyć się równą szczerością... Wszak pojmujesz, że nie mogę ci powiedzieć treści mojego sprawozdania?... I tak zbyt wiele z tobą mówiłem... nie powinienem był chcieć słuchać twojej obrony... Lecz po za tem, chciej pamiętać, że wszystko jestem gotów uczynić, czego tylko odemnie zażądasz... Ale co do twojej książki, to jestem w obawie, że będzie potępioną...
Piotr drgnął, a monsignor, popatrzywszy na niego, mówił dalej:
— Cóż chcesz... nie może być inaczej... Sądzi się o faktach a nie o intencyach... Wszystko cobyś mógł powiedzieć na usprawiedliwienie tej książki, nic nie pomoże... bo książka musi być sądzona taką jak jest... jaką napisałeś... wydrukowałeś... późniejszych, gołosłownych komentarzy nikt nie uwzględni... Z tego też powodu kongregacya nigdy nie wzywa autorów danego dzieła i z ich strony żąda jedynie odwołania napisanej książki... Odwołania bez komentarzy. Podług mnie, najlepiej zrobisz, wycofując swoją książkę przed wydaniem o niej wyroku... Tak, powinieneś się poddać... Nie chcesz?... Ach, mój kochany, jakże niezmiernie jesteś młody!
Monsignor śmiał się teraz głośno z powodu niemego zaprzeczenia Piotra, który wstrząsł się cały i hardą przybrał postać, słysząc rady dawane mu przez uprzejmego prałata. Już przy samych drzwiach monsignor, zniżywszy głos, rzekł z wielką serdecznością:
— Pozwól, że jeszcze cię zatrzymam... lecz tak gorąco pragnę dopomódz ci w twojem położeniu... Ja osobiście nic nie jestem w stanie uczynić dla ciebie... Włożono na mnie obowiązek napisania sprawozdania, więc obowiązek ten spełnię, sprawozdanie moje zostanie wydrukowane, przeczytane i kongregacya wyda wyrok, jaki zechce. Lecz człowiekiem niezmiernie wpływowym jest sekretarz kongregacyi, ojciec Dangelis... on może przeprowadzić co zechce... Idź więc do niego... Klasztor dominikanów znajduje się w pobliżu piazza di Spagna... Tylko nie mów nic o mnie... Do widzenia, mój kochany... do widzenia!
Za chwilę Piotr znalazł się na piazza Navone, nieco oszołomiony przyjęciem jakiego doznał ze strony monsignora Fornaro. Nie wiedział co sądzić i czego się spodziewać. Zaczęło go opanowywać wielkie zniechęcenie. Po cóż przedłużać tę bezużyteczną walkę, kiedy przeciwnicy pozostawali w ukryciu, niepochwytni, nieznani?... Po cóż miał dłużej pozostawać w tym Rzymie, tak ponętnym a zarazem tyle zsyłającym mu udręczeń?... Ach najlepiej uciec ztąd co rychlej! Uciec natychmiast i powrócić do Paryża, gdzie zniknie z oczu świata, zamykając się w obrębie swej dobroczynnej działalności... słodycz i ogrom tych zajęć zatrą ślady doznanych w Rzymie goryczy... Znużenie Piotra było tak wielkie, że wyczerpany z swej energii, chciał wyrzec się na zawsze rozpoczętej zuchwale walki, zdawało mu się bowiem w obecnem przygnębieniu, że się porwał, nie obliczywszy z możliwością warunków. Rozbity, zniechęcony, szedł wszakże dalej i prawie machinalnie ujrzał się na Corso, potem na ulicy Condotti i wreszcie na piazza di Spagna. Tak, chciał jeszcze rozmówić się z ojcem Dangelis. Klasztor dominikanów był tuż w pobliżu, przy kościele Santa-Trinita-de-Monti.
Ach, ten przesławny zakon dominikanów! Przez długi szereg wieków, potężny ten zakon był najdzielniejszym obrońcą władzy absolutnej i teokratycznej. Mężnej wytrwałości tych mnichów, zawdzięczał Kościół większość swoich zwycięztw; byli to niezmordowani żołnierze walczący bezustannie dla zabezpieczenia samowładzy, rzymskiej stolicy. Święty Franciszek podbijał serca prostacze, podczas gdy św. Dominik opanowywał dusze przodowników narodu, żądny był on władzy nad najrozumniejszymi i najpotężniejszymi tego świata. Podbój ten czynił z głęboką wiarą w swoje posłannictwo i rozwinął przy tej sposobności zadziwiający zasób woli, dozwalającej mu na użycie wszelkich sposobów, wiodących do zamierzonego celu. Apostołował z ambony, książką, prześladowaniem, stosem. Jeżeli nie jest twórcą inkwizycyi, to przynajmniej podniósł jej znaczenie, posługując się nią z całem przejęciem pobożnego serca, pragnącego zbawić dusze swych bliźnich, chociażby katuszą doczesnej ich powłoki. Zwalczał odszczepieństwo, nieszczędząc krwi i płomieni. Żył w czystości i ubóstwie, dwie te cnoty najwyżej ceniąc, jako nawołujące do upamiętania współczesnych lubujących się w rozwiązłości obyczajów, św. Dominik ścisłą ustanowił regułę dla braci swego zakonu i szedł z nimi od miasta do miasta, głosząc napomnienia, nawracając bezbożnych, utrwalając w wierze zachwianych, siląc się wszystkich zjednać dla Kościoła, a jeżeli słowa nauki nie skutkowały, oddawał winnych pod opiekę trybunału świętej Inkwizycyi. Marzył on, by wiedza stała się wyłączną własnością Kościoła. Istnienia Boga dowodził w imię rozumu i wiedzy, a całość jej zebrał w swojej „Sumie“, zawierającej psychologię, logikę, politykę i naukę moralności. Umiejętnością swoją, zajaśniał nad ciemnotą epoki średniowiecznej i zapewnił swemu zakonowi przewagę nauczycielską. Dominikanie wszędzie posiadali swe klasztory i szkoły, szerząc zasady przez Rzym głoszone. Urabiali mózgi młodzieży, porywali serca krasomówczemi kazaniami z ambony, prawie wszędzie zdołali karcić swobodę uniwersytetów, a ująwszy je pod swoje kierownictwo, jawne lub skryte, okazywali się czujnymi stróżami dogmatu. Byli to niezmordowani pracownicy wielkości i bogactwa papiezkiego tronu, a zawładnąwszy wszystkiem, wiedzą, sztuką, literaturą i rzemiosłem, zbudowali olbrzymi gmach katolicyzmu, gmach taki, jakim go dziś jeszcze widzimy.
Lecz obecnie, wszak gmach ten potężny drgnął już w swych posadach i groził zawaleniem, budowany, by trwał wiecznie, pękał i osuwał się; więc jakież było znaczenie tych pracowitych zakonników zasklepiających się w swoim średniowiecznym ustroju?... Przechowujących swój trybunał inkwizycyjny o zniweczonej działalności, trybunał uśmiercony własną swoją ohydą. Po cóż ci zakonnicy dalej zajmują ambony, kiedy nikt nie słucha słów przez nich głoszonych, po co piszą książki, których nikt już nie czyta, rola ich skończyła się, przestali być uznanymi szerzycielami oświaty i wiedzy. Dzisiaj uznawane prawdy, innym dążą gościńcem, niwecząc na zawsze dogmat przez nich strzeżony. Ów zakon istnieje tylko siłą i zasobnością nabraną, a jeżeli posiada jeszcze wpływy, czemże one są w porównaniu ze świetnością dawniejszą, gdy generał zakonu dominikanów rządził Rzymem, będąc czczonym szafarzem w pałacu papieży! Wtedy cała Europa pokryta była klasztorami i szkołami potężnego zakonu, przed którym wszystkie ludy korzyły się z poddańczą uległością. Z tego olbrzymiego dziedzictwa pozostało zakonowi niewiele: wpływy ograniczone, miejscowe, a w kuryi rzymskiej niektóre urzędy, między innemi urząd sekretarski przy kongregacji Indeksu, niegdyś odłamku świętej Inkwizycyi, której byli wszechwładnymi panami.
Wpuszczono Piotra natychmiast i zaprowadzono do ojca Dangelis. Sala, w której pracował, była obszerna, jasna, o białych, gołych ścianach. Prócz stołu i kilku zydelków, był tu jeszcze wielki krucyfiks miedziany, zawieszony na murze. Ojciec Dangelis miał lat około piędziesięciu, był bardzo chudy a biały habit drapował się na nim w surowe załamania. Ascetyczna twarz jego była jakby wydłużona, usta wązkie, nos cienki, broda koścista, wystająca, znamionowały upartą wolę, szare zaś oczy wpijały się wzrokiem w sposób niemile drażniący. Gdy Piotr wszedł, ojciec Dangelis, stał przy stole i, nie poruszywszy się z miejsca, rzekł z lodowatą grzecznością:
— Ksiądz Fromont... więc to pan jesteś autorem książki „Nowy Rzym“?
Siadł na jednym ze stołków, a ukazując inny giestem ręki, mówił:
— Proszę usiąść... i niechaj pan mówi, co pana do mnie sprowadza?...
Piotr był znowu zmuszony opowiedzieć swoją sprawę, broniąc równocześnie oskarżonej książki. Opowiadanie to sprawiało mu w tej chwili szczególniejszą przykrość, bo słowa jego padały wśród grobowo zimnej i niechętnej ciszy. Zakonnik słuchał, siedząc nieruchomie, z rękoma opartemi na kolanach i z badawczym wzrokiem, utkwionym w oczy Piotra.
Gdy zamilkł, ojciec Dangelis rzekł zwolna:
— Wysłuchałem pana do końca i nie przerywałem... lecz zechciej pan zauważyć, że mogłem nie chcieć słyszeć tego, coś pan mówił... Proces pana obchodzący, już się rozpoczął i żadna potęga ludzka nie zdoła go wstrzymać w jego biegu... Zatem nie rozumiem, czego pan sobie życzy?... Czego się pan odemnie spodziewa?...
Piotr szepnął drżącym głosem:
— Spodziewam się dobroci i sprawiedliwości.
Usta zakonnika okolił blady uśmiech, świadczący o bezmiernej dumie, ukrywającej się pod sztuczną pokorą:
— Nie lękaj się pan... Bóg w najwyższej swej dobroci dotychczas zawsze raczył wskazywać mi moją powinność, jakkolwiek skromne spełniam zadanie... Nie do mnie należy wydawanie wyroku... jestem tylko urzędnikiem, któremu polecono zbieranie dokumentów, odnoszących się do tej lub innej sprawy... Tak, wiedz pan, że odemnie nic nie zależy... o książce pańskiej wyrokować będą Ich Eminencye, członkowie kongregacyi... Duch Święty oświecać ich będzie, zatem rozstrzygną sprawę jak najsprawiedliwiej... i pozostanie ci tylko ukorzyć się przed wyrokiem, skoro opatrzony zostanie podpisem Ojca świętego...
Mówił szorstko, zimno, chociaż z widoczną chęcią nieprzekroczenia form grzeczności. Domawiając ostatnich słów, wstał zmuszając Piotra, by toż samo uczynił. Zatem ojciec Dangelis powtarzał prawie treść tego, co dopiero mówił monsignor Fornaro; inny był dobór słów, lecz rzecz pozostawała taż sama. Piotr z przerażeniem widział coraz wyraźniej, że wszędzie napotyka jakąś bezimienną potężną siłę, zorganizowaną w straszliwą maszynę, której koła i kółka chcą niewiedzieć o sobie, a jednak działają wspólnie, jednolicie, miażdżąc śmiałków, chcących nadać im nowy obrót. A więc napróżno szukać będzie do nich zbliżenia... odepchniętym zostanie wszędzie i nigdzie nie znajdzie tego, który całą maszyneryą kieruje. Wszyscy ci ludzie zasłaniają się bezskutecznością swojej pomocy, ukrywając swoje myśli i zakres swej działalności.
Piotr wstał, lecz przed pożegnaniem postanowił i tutaj wymienić nazwisko monsignora Nani. A może nawet tutaj nazwisko to oddziała.
— Przepraszam, najmocniej przepraszam, że pana niepotrzebnie trudziłem mojemi sprawami... Lecz przyszedłem, ulegając życzliwym radom monsignora Nani, który łaską mnie swoją obdarza.
Otóż wrażenie objawiło się tu inaczej. Znów blady uśmiech przebiegł po ustach zakonnika, lecz uśmiech ostrej, ironicznej wzgardy. Twarz mu pobladła a mądre przenikliwe oczy zaiskrzyły się gorączkowo.
— Ach, to monsignor Nani pana przysłał!... W takim razie wiedzże pan, że jeżeli potrzebujesz opieki, pomocy, to nie należy tego szukać po za nim!... Jest on wszechwładny... Idź do niego!... Idź i oddaj mu się z ufnością...
Tak więc, jedynym wynikiem złożonej wizyty, była rada, by zwrócił się do tego, który go tutaj przysłał! Piotr czuł, że traci grunt pod nogami i chcąc się namyśleć jak dalej działać, postanowił wrócić do swego mieszkania. Zdawało mu się, że dobrze będzie naradzić się z don Vigiliem. Właśnie tego wieczoru spotkał go w korytarzu, idącego ze świecą do swego pokoju.
— Może pan zechce wstąpić do mnie na chwilę rozmowy... Chciałbym się z panem naradzić i rozpytać się o różne szczegóły...
Don Vigilio dał mu znak, by zamilkł i obejrzawszy się na wszystkie strony, szepnął ledwie że dosłyszalnym głosem:
— Czyś pan nie spotkał księdza Paparelli na schodach?... Mam przekonanie, że on nas szpieguje...
Piotr często spotykał księdza Paparelli, chyłkiem chodzącego w różnych częściach pałacu i wstrętem był przejęty do tej marnej figury w fałdzistej, czarnej sutanie. Omijał go starannie, nie lubiąc fałszywej układności i przebiegłej twarzy kodytaryusza, lecz nigdy się nim nie niepokoił, zatem ździwił się pytaniem don Vigilia. Ten zaś, nie czekając odpowiedzi, zawrócił ku schodom i długo stał, wsłuchując się, czy żaden podejrzany szelest ztamtąd nie doleci. Wreszcie zgasił świecę trzymaną w ręku i jednym susem wpadł na palcach do pokoju Piotra.
— Otóż jesteśmy — szepnął, zamknąwszy drzwi z wielką ostrożnością. — Lecz wolałbym, abyśmy poszli do drugiego pokoju... Dwie ściany lepsze są, aniżeli jedna...
Weszli do sypialni Piotra i postawiwszy lampę na stole, usiedli w głębi pokoju o płowych, bladawych tonach, gołej posadzce i gołych ścianach, przy których stało trochę mebli rozmaitego stylu, przeważnie starych i zużytych. Piotr zauważył, że don Vigilio ma dziś silniejszą, niż zwykle, gorączkę, a pomimo to, drobna, chuda jego postać trzęsła się febrycznie, podczas gdy oczy pałały roziskrzone, wśród pozapadanej, żółtej i schorzałej twarzy.
— Czyś pan nie chory?... Nie chciałbym pana męczyć rozmową, jeżeli się pan czujesz niedobrze...
— Chory, ach tak, jestem chory... całe moje ciało trawi gorączka... Lecz właśnie chcę mówić... potrzebuję dziś mówić... Nie mogę już dłużej wytrzymać... nie mogę... A wiem, że z panem mogę rozmawiać szczerze i to mi właśnie ulży...
Może chciał rozmową zagłuszyć chorobę?... A może wprost ciężył mu przymus milczenia, jaki sobie zawsze zadawał?... Więc też natychmiast zaczął rozpytywać Piotra o szczegóły wizyt jakie złożył. Lecz wzburzenie jego wzrosło, gdy się dowiedział, jakiego Piotr doznał przyjęcia u kardynała Sarno, monsignora Fornaro i ojca Dangelis.
— Tak, nie mogło być inaczej!.. Oni zawsze są tacy... osobiście niczemu się już nie dziwię, bo przywykłem do tych okropności... ale oburzam się za pana... wstrząsa mną wielkie obrzydzenie, a może dla tego, że to mi przypomina własne moje przejścia... Kardynała Sarno usuwam zupełnie na bok, bo ten się nie liczy, jako człowiek żyjący wyłącznie swojem specyalnem rozmiłowaniem dla Propagandy... wiadomem jest też powszechnie, że jeszcze nikomu nigdy w niczem nie dopomógł... Ale ten Fornaro, ten Fornaro!
— A ja przeciwnie, nic nie mam mu do zarzucenia... był uprzejmy, prawie życzliwy i mam przekonanie, że po rozmowie, jaką miał ze mną, względniejszym się okaże przy pisaniu sprawozdania... na pewno złagodzi niektóre wyrażenia...
— On, on złagodzi swoje sprawozdanie! Mówisz tak, bo go nie znasz! Będzie na ciebie tem srożej napadał, im czulszym był przy spotkaniu. Pożre cię... połknie, by się utuczyć tą łatwą do zdobycia ofiarą... Uprzejmość swoją, słodycz i wytworność uprawia starannie, bo to służy za skuteczną przynętę a po karkach opanowanych przez siebie ludzi dąży ku zaszczytom, miażdżąc tych wszystkich, którzy źle są widziani przez dygnitarzy Kościoła. Jest on wyłącznie zajęty chęcią przypodobania się tym, którzy mogą mu dopomódz do upragnionego wywyższenia... do nowych godności... O ileż wolę od niego ojca Dangelis! Srogi to człowiek, lecz otwarty, nikogo nie łudzący obietnicami, a przytem niezwykle inteligentny... O, ten z radością spaliłby cię na stosie, gdyby było można stosy zapalać... lecz władza tych panów została już przykrócona... Szkoda, że nie mogę cię wtajemniczyć we wszystko co wiem, bo wiem bardzo wiele o zakulisowych sprawach tego świata, z którym się obecnie zapoznajesz w Rzymie... Ach, jakie potworne są pożądania ambicyi tych ludzi! Jakie wstrętne i złożone są ich intrygi! Ile w nich próżności, tchórzostwa, zdrady a nawet zbrodni!
Don Vigilio egzaltował się coraz namiętniej, jakby pałając nienawiścią za osobiste urazy, Piotr więc, chcąc zwrócić jego myśli w inną stronę, zapytał:
— Powiedz mi, co wiesz o mojej sprawie?... Gdy ciebie pytałem zaraz po moim przyjeździe do Rzymu, odpowiedziałeś mi, że jeszcze żadna oficyalna wiadomość o mojej książce nie została nadesłana kardynałowi. Lecz teraz wszak już pozbierano wszelkie odnośne papiery i kongregacja niezwłocznie wyda wyrok, więc musisz coś wiedzieć?... Monsignor Fornaro powiedział mi, że denuncyacya została nadesłana do Rzymu przez trzech biskupów francuzkich... wszyscy trzej żądali potępienia mojej książki... Aż trzech biskupów! Jest-że to możliwe?...
Don Vigilio, ruszywszy ramionami, spojrzał ze współczuciem na Piotra i rzekł:
— Jesteś dziwnie naiwny! Ja oddawna pozbyłem się złudzeń i zastanawia mnie jedynie, że cię tylko trzech biskupów oskarżyło! Tak, obecnie widziałem już papiery odnoszące się do twojej sprawy, to jest, część dokumentów nadesłanych dla kardynała. Owi trzej biskupi są mi już znani. Jeden z nich, biskup z Tarbes, jest narzędziem kierowanem przez Ojców obsługujących grotę w Lourdes, a biskup z Poitiers i biskup z Evreux, działają przez fanatyzm religijny, który z nich uczynił zawziętych wrogów kardynała Bergerat. Wiesz teraz, że kardynał Bergerat źle jest notowany w Watykanie, gniewają się tam na niego za liberalne jego poglądy za jego francuzki patryotyzm... Zatem widzisz teraz jasno, że zemsta wywierana na tobie, jest właściwie skierowana przeciwko kardynałowi Bergerat... a zarazem jest to zemsta Ojców z Lourdes, wprost przeciwko tobie... Wszechwładni Ojcowie z Lourdes dołożyli wszelkich starań, by cię potępiono i niedopuszczono przed oblicze papieża... Tak, kardynał Bergerat pokutuje obecnie za list, który do ciebie napisał po przeczytaniu rękopisu twojej książki... Większość książek potępionych przez kongregacyę Indeksu, taką a nie inną ma historyę... Potępienie książki jest ciosem zadanym, zemstą wywartą na człowieku znienawidzonym, przez pewną część duchowieństwa... Denuncyacya w świecie duchownym kwitnie i jest zawsze na porządku dziennym.. a rządzi się prawem: bo tak mi się podoba. Mógłbym ci opowiedzieć rzeczy nie do uwierzenia... wymienić najniewinniejsze książki, które zostały potępione tylko ze względów na osobistą chęć zemsty, dla zabicia jakiejś idei lub człowieka. Po za autorem danej książki, zemsta taka ma za cel kogoś innego, stojącego wyżej... Cała ta procedura daje pole do niezmiernie złożonych intryg i nadużyć, obniżających znaczenie kongregacyi Indeksu... Nawet do tego już doszło, że w Watykanie zaczęto się troszczyć i obmyślać nowe ustawy... czują tam, że należy nieodmiennie je wprowadzić, by zasłonić kongregacyę od upadku, skutkiem śmieszności. Rozumiem ich chęć posiadania wszechwładzy i nawet uwzględniam, że dążą ku temu, nie przebierając w środkach, lecz niechajże używają broni skutecznej, mniej wstrętnej i nie do tego stopnia zbutwiałej!
Piotr słuchał a serce jego wzbierało bolesnem zdziwieniem. Przez czas swego pobytu w Rzymie, przekonał się już, jak potężne znaczenie mieli tutaj Ojcowie groty z Lourdes, nadsyłający bogate jałmużny, czuł że cierpi prześladowanie z ich podszeptów, pokutując za ustęp zamieszczony w swej książce, ustęp w którym zaznaczał, jak olbrzymie skarby Ojcowie zgarniali przy grocie cudami słynącej. Ten połów złota uważał za bezwstydny wyzysk, mogący wzbudzić niewiarę w sprawiedliwość a nawet w istnienie Boga, twierdził zarazem, że wszystko ustanie, gdy Kościół znów powróci do czystości pierwotnego swego istnienia. Piotr również teraz zrozumiał, jak dalece wielkie wywołał oburzenie w święcie watykańskim, ciesząc się z utraconej przez papieża władzy świeckiej i głosząc chwilę odrodzenia się Kościoła, co nazwał nieszczęśliwie: nową religią. Tak, w oczach świata watykańskiego był to skandal dostateczny dla usprawiedliwienia oskarżeń donosicieli. Lecz do rozpaczy doprowadzała go wieść, że skutkiem wydrukowanego na wstępie książki listu kardynała Bergerat, pasterz ten, cześć w nim budzący, będzie pośrednio rażony gromem przygotowującym się w łonie kongregacyi Indeksu. Nie miano odwagi wystąpić przeciwko niemu otwarcie; więc karcono go w ten sposób, wiedząc, że cios go nie minie. Ach, jakże straszną była dla Piotra myśl, że święty ten starzec cierpieć będzie z jego przyczyny! Jakże wstrętną wydawała mu się czynność tych wszystkich ludzi, działających w cieniu, w skrytości! Wszak oni powinni byli być sprzymierzeńcami tych wszystkich, którzy serca mają ogrzane miłością maluczkich i cierpiących, a zamiast sprzymierzeńców, kardynał Bergerat napotykał w nich wrogów, uganiających się wyłącznie za połowem złota i zadowoleniem osobistych ambicyj. Celem tych pełnych okrucieństwa egoistów było dogadzanie wyuzdanej swej dumie.
Nad rozpaczą Piotra górował teraz bunt przeciwko działalności Indeksu. Jakże nikczemną i niedorzeczną była ta działalność! Poznał teraz całą organizacyę tej strupieszałej instytucyi. Początkiem jej działalności było zapoznanie się z nadesłanem oskarżeniem, a końcem ogłoszenie potępiającego wyroku, wyszczególniającego tytuł książki. Akt oskarżenia przechodził najpierw przez ręce sekretarza, owego surowego ojca Dangelis, który natychmiast zawiadamiał o tem członków kongregacyi i zaczynał skrzętnie zbierać odnośne do książki dokumenty. Niczego nie zaniedbał, aby ich było jaknajwięcej, ascetycznemu zakonnikowi zdawało się bowiem, że znów nastąpią heroiczne czasy Inkwizycyi, gdy zakon, do którego należał, ujarzmić zdoła wszystkie samodzielnie myślące mózgi. Z prałatów radców kongregacyi Indeksu, Piotr poznał jednego, sprawozdawcę oskarżonej książki, wykwintnego monsignora Fornaro, który, kierowany szaloną ambicyą, przystępnym się robił dla każdego. Był to biegły teolog umiejący w razie potrzeby wynaleźć zbrodnię przeciwko wierze w traktacie algebry. Od czasu do czasu zwoływano posiedzenie członków kongregacyi i za pomocą głosowania kardynałowie potępiali tę, lub inną książkę, żałując, że nie mogą zniszczyć wszystkich istniejących... Wreszcie papież uprawomocniał swym podpisem wydany wyrok, lecz była to tylko formalność, bo czyż książki wogóle nie zasługują na zagładę?
Jakże zadziwiającą i politowania godną Bastylią była ta działalność kongregacyi Indeksu! Obecnie już tylko raziła swą zgrzybiałą starością swem niedołęztwem, lecz jakże straszliwą była ongi w czasach, gdy książek było mało i gdy Kościół miał swoje trybunały wykonywające wyroki za pomocą ognia i miecza! Potem książki mnożyć się zaczęły, myśl ludzka ujęta w słowa i druk stała się wezbraną rzeką znoszącą wszelkie zapory. Już sam ogrom pracy ubezwładniał, działalność Indeksu musiała więc zrzec się pierwotnych swoich roszczeń, lecz, nie kapitulując jeszcze, protestowała, chociaż czcze były jej odgróżki. Jakąż bowiem doniosłość ma jej potępiający wyrok rzucony ryczałtowo na wszystkie książki! Zadawalniając się takiem załatwieniem sprawy, kongregacya rozpatruje się bliżej, prawie że wyłącznie tylko w dziełach pisanych przez duchownych, lecz i tu rola jej uważana jest za chybioną, albowiem unosząc się namiętnością zemsty, intrygi, lub nienawiści, popełnia błędy obniżające jej znaczenie.
Po cóż próżny wysiłek dla utrzymania pozorów władzy nad umysłami wyzwalającej się ludzkości?. Jakieżby miały znaczenie wyroki, prawa i rozkazy jakiejkolwiek starożytnej królowej, która, wyzuta z państwa, pozbawiona poddanych, spędzałaby życie na podpisywaniu tych dokumentów podsuwanych jej przez nielicznych wiernych dworaków?... Lecz wyobraźmy sobie Kościół będący tą królową i naraz odzyskujący cudem dawną swą władzę, dawną potęgę swego panowania. Cóż stałoby się wtedy z myślą ludzką, ściganą przez trybunały i kneblowaną za pomocą wyroków! Niechajby przepisy Indeksu stały się rzeczywistością, wtedy drukarz nie mógłby nic drukować bez pozwolenia biskupa a pojawiające się dozwolone książki byłyby jeszcze składane pod najwyższe uznanie kongregacyi Indeksu. Panowanie takie byłoby hasłem zamknięcia bibliotek, zniszczenia dobytku otrzymanego wysiłkiem myśli ludzkiej i jej skrępowaniem, jeżeli nie zabiciem. Przyszłość byłaby zamknięta, możność postępu wstrzymana, rozwój potwornie nazawsze skarlały.
Rzym jest widomym i straszliwym przykładem, czem byłoby panowanie Kościoła. Żywotność miasta tak dalece została wyczerpana rządami papieży, że dziś, chociaż ćwierć wieku dzieli Rzym od chwili nowego w nim życia, nie pojawił się tu ani jeden objaw gieniuszu, czy to w postaci wyjątkowego człowieka, czy też stworzonego na miejscu arcydzieła. Więc któżby się dziś zgodził na taką podległość ponowną?... Nikt, nawet pomiędzy ludźmi szczerze przywiązanymi do religii, lecz posiadającymi trzeźwość sądu i szerokość poglądów wspartych na wykształceniu. Panowanie Kościoła przywiodłoby świat do utraty wszystkich zdobytych już nabytków i wtrąciłoby go w stan krańcowej niedorzeczności.
Piotr czuł się wzburzony wątkiem swoich myśli i rozpaczliwie poruszył się na swem krześle, patrząc na milczącego don Vigilia. Milczeli jeszcze czas jakiś a dokoła nich głęboka panowała cisza, jakby się nieruchomość śmierci z uśpionego starego ulatniała pałacu. Milczeli, siedząc w głębi szczelnie zamkniętego pokoju oświetlonego bladem, spokojnem płomieniem lampy. Wreszcie don Vigilio pochylił się i szepnął gorączkowo:
— Wiesz, przyczyną wszystkiego złego są zawsze oni... i tylko oni.
Piotr nie zrozumiał i nieco strwożony spojrzał na schorzałą twarz don Vigilia, przypuszczając, że powiedział on zdanie oderwane, bez związku i łączności z poprzednią rozmową.
— Co za oni?...
— Jezuici!
Słowo to wyrzekł z wybuchem wściekłości i bezgranicznej nienawiści. Sam się uląkł tak szczerego wyjawienia skrywanej zawsze tajemnicy i jeszcze więcej pożółkł a oczy gorętszym błysnęły mu ogniem. Lecz tem gorzej, jeżeli postąpił nieoględnie!... Ulżył sobie, wypowiadając te słowa, przecie obejrzał się po ścianach komnaty, zdjęty niepokojem, czy aby nikt inny tego nie słyszał. Lecz postanowił dać ulgę swojemu wezbranemu od tak dawna sercu i począł mówić pośpiesznie, z dziką namiętnością, z nieokiełznaną żądzą człowieka niemogącego już dłużej opanować ogromu oburzenia:
— Jezuici... jezuici!... Ty nie masz wyobrażenia, jaką oni są plagą, jak straszna jest ich działalność, jak olbrzymią jest ich potęga i wpływy! Wszędzie tylko ich się spotyka, wszystko zło jest tylko ich dziełem! Ile razy czego nie pojmujesz, nie możesz sobie wytłomaczyć, powiedz sobie, że to oni a nie omylisz się nigdy i od razu zrozumiesz. Gdy wydarzy ci się nieszczęście, gdy będziesz cierpiał i rozpaczał, wiedz, że ból twój i łzy twoje są z ich przyczyny. Oni są wszędzie i zawsze... ot wiesz, nie jestem pewien, czy którego z nich nie ma pod łóżkiem, w tej szafie... Ach, jezuici... jezuici!... wszak oni pożerali mnie, pożerają i do śmierci szarpać mnie nie przestaną!
Przerywanym od wzburzenia głosem don Vigilio opowiedział dzieje swojego życia, marzenia swojej młodości. Pochodził z drobnej szlachty osiadłej na prowincyi, rodzina jego była majętna a on, jako bardzo zdolny, mógł sobie rokować najświetniejszą przyszłość. Ach, gdyby nie oni, gdyby nie jezuici — byłby już teraz prałatem, dążącym ku wysokim dostojeństwom. Lecz otwartej będąc natury, wypowiedział się przed laty ze złą opinią, jaką miał o jezuitach, a następnie skorzystał parę razy, by odsłonić i tem samem popsuć plany układane przez kilku członków tego zakonu. Don Vigilio utrzymywał, że od tej chwili nieustanne spotykały go nieszczęścia. Rodzice jego umarli śmiercią gwałtowną, bankier, u którego był złożony ich majątek, uciekł bez wieści, obiecane dobre posady mijały go, w ostatniej chwili przed ostateczną nominacyą, najdziwniejsze spotykały go przygody, skutkiem których o mało co nie zabroniono mu prawa noszenia sutany. Teraz dopiero zaznał nieco spokoju, zostawszy sekretarzem kardynała Boccanera, który, ulitowawszy się nad jego nieszczęsnym losem, wziął go pod swoją opiekę.
— Tak, tutaj mam bezpieczne schronienie... tu znalazłem przytułek... Oni nienawidzą kardynała Boccanera, bo on zawsze był zawziętym ich przeciwnikiem, lecz dotąd nie mieli odwagi rzucenia się na niego lub na osoby przy nim będące... lecz to tylko do czasu.. prędzej lub później znów zaczną mnie prześladować... Kto wie... może dowiedzą się o rozmowie mojej z tobą i drogo to przypłacę... wiem, że źle robię, mówiąc z tobą... źle, bo to jest przeciwne moim interesom... mojemu spokojowi na przyszłość... ale cóż chcesz, musiałem się wygadać... nie mogłem już dłużej wytrzymać i dusić tę męczarnię w sobie samym... Ach, ci jezuici, ileż złego uczynili mi oni! Pozbawili mnie wszelkiego szczęścia na świecie, z ich powodu cierpiałem i cierpię i zawsze cierpieć będę... słyszysz, to najokrutniejsi moi prześladowcy!...
Opowiadanie don Vigilia wydało się Piotrowi pełne chorobliwej fantazyi, więc w żart chcąc obrócić przesadzane jego obawy, zawołał, śmiejąc się:
— Obwiniasz ich chyba zbyt srogo, bo chociażby febra, która ci dokucza, nie została ci nasłana przez jezuitów!
— Otóż właśnie, że się mylisz; mam febrę tylko z ich powodu! Dostałem febry po bezsennej nocy, którą spędziłem nad Tybrem, płacząc z rozpaczy, gdy z ich powodu wypędzono mnie z kościoła powierzonego mojej pieczy! Lubiłem ten mały kościółek i obsługiwałem go, nie żądając nic więcej... lecz i to mi odebrano z ich przyczyny!
Piotr zrósł się z pojęciem, że szerzono niesłusznie wstrętną legendę o działalności jezuitów. Należał do ludzi niewierzących w baśnie o strachach i zwykł był uśmiechać się ironicznie gdy słyszał straszliwe opowieści o skrytych manewrach zakonu, który miał jak najgorszą opinię wśród licznych rodzin, dopatrujących się złowrogiego wpływu jezuitów we wszystkich nieszczęściach. Słyszał nawet zapewnienia, że jezuici słyszą, gdy się mówi po cichu i przy drzwiach zamkniętych, lecz baśnie tego rodzaju nie mogły mieć przystępu do umysłu Piotra, uważał je za wymysły pozostałe w egzaltowanych głowach przywódców stronnictw politycznych lub religijnych. Patrzał więc na don Vigilia z niedowierzaniem, lękając się, że ma do czynienia ze zdziwaczałym maniakiem.
Jednakże pomimowoli uprzytomnił sobie cały przebieg dziejów zakonu jezuickiego. Święty Franciszek z Asyżu i święty Dominik streszczają w sobie ducha epoki średniowiecznej. Byli oni wychowawcami i nauczycielami ludzi ówczesnych. Święty Franciszek przedstawia sobą gorącą naiwność wierzeń i miłosierdzia maluczkich a święty Dominik, obrońca dogmatu, utrwalenie się doktryny religijnej wśród ludzi inteligentnych i możnych. Otóż na samym wstępie epoki nowożytnej zjawia się postać świętego Ignacego Lojoli, który zdołał powstrzymać Kościół od grożącego upadku. Chcąc złemu zaradzić, przystosował on religię do potrzeb wyzwalającego się społeczeństwa i ustępstwem tem zapewnił Kościołowi całe wieki pomyślności. Średnie wieki chciały wyzuć człowieka z człowieczeństwa, chciały gwałt zadać jego naturze i wytępić przyrodzone skłonności. Tyrania taka, nałożona w imię pozagrobowego zbawienia, mogła się tylko czasowo utrzymać, ludzkość zapragnęła swobodniejszego oddechu i Kościół był już na progu swej zguby. Z pojawieniem się jezuitów rozpoczyna się nowa faza potęgi Kościoła, który pod ich naciskiem zluzował więzy na ludzi nałożone. Zakon zadecydował, że Kościół powinien schlebiać ludziom, przynęcić ich i tem silniej opanować. Oświadczyli oni, że można z niebem wchodzić w układy i zastosowali się do obyczajów, do przesądów a nawet do wybryków ułomności i zepsucia. Zawsze uśmiechnięci, uprzejmi, pobłażliwi, z zadziwiającą dyplomacyą potrafili zręcznie wszystko wytłomaczyć i obrócić ku tem większej chwale Boga. Najwszeteczniejsze występki znajdowały u nich przebaczenie, jeżeli tą pobłażliwością dały się osiągnąć należyte korzyści. Stworzyli oni zasadę, że cel uświęca środki, jeżeli celem tym jest chwała Boga, którego Kościół jest przedstawicielem na ziemi. Ta powolność zakonu pozyskała mu natychmiastowy rozgłos i zapewniła powodzenie. Z niesłychaną szybkością jezuici wzrośli liczebnie i pokryli świat cały, ujarzmiając go i sidląc w niedostrzegalne swoje pęta. Byli spowiednikami królów, doszli do posiadania olbrzymich skarbów a umiejętność ich zdobywczej taktyki dozwalała im stawać się panami kraju, do którego wkroczyli w postawie bogobojnych i pokornych kapłanów. Starali się przedewszystkiem o zakładanie szkół swoich i po mistrzowsku urabiali w nich mózgi młodzieży, rozumiejąc całą doniosłość zapewnienia sobie jutra. Będąc w ten sposób panami woli wzrastających pokoleń, które od lat pacholęcych przywykły ich uważać za mistrzów swych i przewodników, spodziewali się jezuici wiecznego panowania nad światem. Od czasu soboru Trydenckiego urobiwszy katolicyzm podług obmyślanej przez siebie modły, jezuici stają się nieodzownymi żołnierzami tronu papiezkiego, który, żyjąc z ich łaski, żył też wyłącznie tylko dla nich. Rzym stał się ich własnością, w Rzymie rezydował generał zgromadzenia i rządził ztamtąd światem, rozsyłając tajne i pełne genialności rozkazy do swoich podkomendnych osiadłych gęsto we wszystkich krainach. Organizacya tych jezuickich aksamitnych, a jednak nieodwołalnie stanowczych rządów, jest wprost zdumiewająca swoją mądrością, lecz w większy jeszcze podziw wprawia nadzwyczajna żywotność zakonu, który, zasłużywszy sobie na nienawiść, cierpiał następnie prawdziwe prześladowania, był tępiony, rugowany a pomimo wszystko ostać się zdołał, rozkrzewiał się tajemnie i pozostał niewzruszony w swej sile. Wytoczono jezuitom skandaliczne procesy, udowodniono potworne nadużycia, Pascal skazał ich na wieczną pogardę, uniwersytety obwiniały o niemoralność, mianując ich nauczanie trucizną, palono publicznie pisane przez nich książki, wypędzano ich po za granice królestw. Lecz przy pierwszej zdarzonej okazyi wracali, a chociaż zgromadzenie ich zostało skasowane przez jednego z papieży, postarali się, by zaraz jego następca przywrócił im prawo bytu. Żadna klęska ich nie zraża, poniósłszy ją, dyplomatycznie usuwają się na bok, żyją czas jakiś w głębokiem ukryciu, czyhając na sposobną chwilę zamanifestowania swego istnienia. Zawsze spokojni o rezultat ostatecznego swego zwycięstwa, uważają się za potęgę nieulegającą zniszczeniu i z wiarą tą nie przestają wywierać wpływów na losy wszystkich narodów. Pozornie, zakon jezuitów zniesiony został w Rzymie, gdzie wydziedziczono go z posiadanego kościoła Gesù, i gmachów szkolnych, odbierając zarazem zwierzchnictwo w Kolegium rzymskiem, gdzie kształtowali ducha młodzieży. Wyzuci z posiadanych siedzib, jezuici schronili się pod obcą opiekę, wyprosiwszy sobie przytułek w Kolegium niemieckiem, gdzie znajduje się kaplica. I tu, skromnie żyjąc w ciszy, zaczęli się trudnić wykładami szkolnemi, spowiadając przytem wyborowe i wpływowe koło penitentów i penitentek. Pomimo szczelnie zamkniętego życia przypisywano im wszechpotężne znaczenie. Wola ich rządzi i kieruje wszystkiem. Podobno proklamacya nieomylności papieża jest wyłącznie ich dziełem. Uzbroili się w ten nowy dogmat, udając, że papieża nim zbroją, lecz przeprowadzili tę konieczność ze względu na plany tyczące się przewidywanej przez nich przyszłości.
A więc może obawy don Vigilia nie były bez słuszności?... Może miał racyę lękać się wpływów tego straszliwego zakonu, który nawet niewidzialny rządzi Kościołem i Watykanem.
Wtem nawinęło się na myśl Piotrowi pewne zestawienie faktów i nagle zapytał:
— A więc monsignor Nani jest jezuitą?
Nazwisko to na nowo roznieciło nienawiść don Vigilia. Drżąc cały, zawołał:
— O, jest za mądry, za chytry i za zręczny by jawnie nosić ubiór jezuity! Lecz kształcił się w Kolegium rzymskiem, przejął się duchem jezuitów i wysubtelnił go jeszcze jako odpowiadający przyrodzonym jego skłonnościom. Nie wstąpił do ich zgromadzenia, chcąc uniknąć nienawiści, jaką wzbudzają, lecz zachowując swobodę jest jezuitą z krwi i kości, z duszy i z serca, krańcowo! Rozumie on wybornie, że Kościół może panować jedynie za pomocą posługiwania się wyzyskiwaniem żądz ludzkich, a do Kościoła jest on szczerze przywiązany i pragnie jego tryumfu. Przytem jest pobożny, dbały o służbę bożą i Boga miłuje za absolutną władzę, jaką nadał przedstawicielom swoim na ziemi. O, monsignor Nani wszystkie posiada zalety; jest układny, słodki, taktowny, pochodzi z rodu wielko-pańskiego, co łatwo dostrzedz z całej jego postaci i sposobu obejścia, jest bardzo wykształcony i świat zna wybornie, albowiem będąc nuncyuszem w Wiedniu i w Paryżu chętnie bywał w tamtejszych towarzystwach. Czynny, energiczny i wszystko wiedzący, wydoskonalił się jeszcze, pełniąc urząd asesora świętej Inkwizycyi... a delikatną tę czynność sprawia od lat dziesięciu. Tak, monsignor Nani jest pierwszorzędną potęgą... nie jest to jezuita, ukrywający się z czarnym swym habitem i trwożny, by nie odgadnięto przebiegłych jego planów, ale jest wodzem, głową i mózgiem, któremu przyznano kierownictwo prawem wyższości, jaką posiada...
Piotr słuchał teraz z natężoną uwagę, bo sceptyzm nie dozwalał mu się lękać jezuitów ukrywających się w ścianach domów, podsłuchujących tajemnice, knujących potworne intrygi w romantycznem ukryciu i otoczeniu, natomiast przypuszczał, że oportunistyczna moralność jezuitów mogła się stać moralnością całego Kościoła, zawsze dążącego do przewagi i panowania nad ludźmi. Zatem rozumiał, że człowiek tej wartości co Nani, mógł się stać wszechwładną potęgą w ustroju hierarchii duchowieństwa rzymskiego, głową rządzącą, głosem decydującym.
— Ach, żebyś ty wiedział, żebyś ty wiedział! — powtarzał don Vigilio z najwyższą namiętnością. — Ten człowiek jest wszędzie, ten człowiek rozporządza wszystkiem! Chociażby w sprawach prywatnych książąt Boccanera także pierwszorzędną odegrał rolę... napotykałem go zawsze i wszędzie... wszystkie nitki intryg w swoich trzyma rękach i plącze je, lub rozplątuje, stosownie do uznanej przez siebie potrzeby... nikomu się nie zwierza a jemu zwierzają się wszyscy...
Don Vigillo zaczął opowiadać, jak ważną rolę odgrywa monsignor Nani w sprawie rozwodu Benedetty z hrabią Prada. Pomimo pozornego ducha zgody jezuici nienawistnie są usposobieni względem odrodzonego państwa Włoskiego, którego zjednoczenie jest przeciwne władzy świeckiej Kościoła. Z tego też względu monsignor Nani w zażyłych pozostając stosunkach z donną Serafiną, dopomógł jej do zabrania Benedetty z domu poślubionego przez nią człowieka, który należał do przeciwnego stronnictwa politycznego! Monsignor Nani wpłynął, by Benedetta zmieniła spowiednika i za jego namową przestała się spowiadać przed konfesyonałem proboszcza Pisoni, gorliwego patryoty i zwolennika jej małżeństwa z hrabią Prada. Obecnie Benedetta spowiada się u tegoż samego ojca jezuity, co ciotka jej, donna Serafina. Ojciec Lorenzo, piękny o jasnem spojrzeniu człowiek, wyrozumiały i niezmiernie pobłażliwy, miał swój korfesyonał w kaplicy przy Kolegium niemieckiem. Panie ze sfer arystokracyi rzymskiej oblegały jego konfesyonał. Otóż zostawszy spowiednikiem ciotki i siostrzenicy, ojciec Lorenzo szybko zerwał i w niwecz obrócił małżeństwo skojarzone wpływem proboszcza Pisoni. Proboszcz działał dla dobra Włoch a ojciec Lorenzo przeciwko Włochom. Dlaczego monsignor Nani, zerwawszy małżeństwo Benedetty, przestał się zajmować jej rozwodem?... Dlaczego znów następnie zajął się tą sprawą, wpłynął na przekupienie monsignora Palma i sam oddziaływał na kardynałów kongregacyi Koncylium? Tego nie umiał objaśnić don Vigilio, utrzymując, że zawsze jest mnóstwo ciemnych punktów we wszystkich kombinacyach monsignora Nani, który nigdy się nie śpieszył i przetrzymywał sprawy w zawieszeniu, dając im taki lub inny obrót, stosownie do ułożonych przez siebie dalekich planów. Można było przypuszczać, że pragnąc obecnie jak najprędzej złączyć Benedettę z Dariem, chciał położyć koniec plotkom szerzonym w obozie białych. Utrzymywano tam, że Dario i Benedetta wspólną mają sypialnię i że skandaliczny ten stosunek jest dobrze widziany przez ich wuja, kardynała. A może wieści te umyślnie były szerzone przez jezuitów, chcących szkodzić opinii kardynała Boccanera?... Używali oni wszelkich tajnych sposobów, by zdyskredytować kardynała, jako ewentualnego kandydata do tronu papiezkiego.
— Prawie zupełnie jestem przekonany, że jest tak a nie inaczej — mówił don Vigilio. — Wybory nowego papieża mogą nadejść z dnia na dzień... dziś nawet słyszałem, że Leon XIII jest chory... A starzec w jego wieku powinien się obawiać, że go nawet katar o śmiertelną przyprawi chorobę... Przy lada niedomaganiu papieża powstaje natychmiast rozruch w całym Watykanie... budzące się ambicye ścierają się z sobą.. każdy z tych prałatów marzy o czemś osobliwszem dla siebie... Otóż jezuici zawsze byli wrogami kardynała Boccanera i całą siłą zwalczają możliwość jego kandydatury. Powinniby być za nim ze względu na ród, z którego pochodzi, ze względu na jego nieugiętość woli, niechęć do rządu włoskiego, lecz nie chcą mieć tak absolutnego pana na zwierzchnika, i uważają go za niebezpiecznego władcę Kościoła, zmuszonego prowadzić akcyę wysoce dyplomatyczną. Tak więc w obawie przed możliwością kandydatury kardynała Boccanera, uknuli przeciwko niemu całą sieć intryg tajemnych a za razem bezwstydnych.
Piotr czuł, że zaczynała go opanowywać trwoga i lęk. Te niepochwytne czarne intrygi snute w tajemniczości przez tych księży, słynących z przewrotności, oddziaływały niepokojąco na Piotra. Cisza zalegająca pałac starożytny wydała mu się złowrogą a głębokość nocy tragiczną. Wspomniał, że się znajduje ponad martwo płynącym Tybrem i w Rzymie pełnym legendowych dramatów. Uczynił więc nagły zwrot w rozmowie, pytając:
— Lecz powiedz mi, jakim sposobem ja jestem w to wszystko teraz wprowadzony? Dla czego monsignor Nani zdaje się interesować procesem wytoczonym mojej książce?...
— Czyż można czegokolwiek być pewnym z tymi ludźmi! To wszakże wiem na pewno, że monsignor Nani dowiedział się o istnieniu twojej książki, dopiero po nadesłanej denuncyacyi przez biskupów z Tarbes, z Poitiers i z Evreux. Wiem także, iż czynił usiłowania, by powstrzymać proces, znajdując, że jest niepotrzebny a nawet szkodliwy. Lecz denuncyacyę nadesłano ojcu Dangelis, jako sekretarzowi kongregacyi Indeksu, a ten, jako dominikanin, jest zaciętym wrogiem jezuitów... zatem nie mogąc nic uzyskać od ojca Dangelis, polecił Benedecie, by napisała list do wicehrabiego Filiberta de la Choue, by ci powiedział, żeś powinien natychmiast przybyć do Rzymu, dla osobistego bronienia zagrożonej książki. Monsignor Nani oświadczył przytem, że życzy sobie, byś zamieszkał w pałacu Boccanera przez cały czas twego pobytu w Rzymie.
Szczegóły te mocno zadziwiły Piotra.
— Czy jesteś pewny tego, co mówisz?...
— O najzupełniej! Słyszałem, gdy o tobie mówiono podczas wieczornych poniedziałkowych zebrań u donny Serafiny... Wreszcie ostrzegłem cię, że monsignor Nani zna cię wybornie i o całej twojej przeszłości jak najszczegółowsze przeprowadził śledztwo. Podług mnie musiał on przeczytać wtedy twoją książkę i zaniepokoił się jej treścią.
— Czyż przypuszczasz, że on podziela mój sposób pojmowania rzeczy?... I broniąc mnie, broni tem samem i siebie?...
— O nie!... Twoje pojęcia są mu wstrętne i nienawidzi twej książki i ciebie samego! Pomimo swej słodyczy i nieledwie pieszczotliwej uprzejmości, monsignor Nani gardzi słabym, a ubodzy budzą w nim odrazę. Byłby ci przebaczył twoją napaść na Lourdes, lecz nigdy nie przebaczy twojej miłości dla maluczkich, oraz twojego wypowiedzenia się przeciwko władzy świeckiej papieża. Chciałbym, żebyś słyszał, jak się on wyśmiewa z wicehrabiego Filiberta de la Choue! Wyobraź sobie, że go nazywa elegijną wierzbą płaczącą neokatolicyzmu.
Piotr, chwyciwszy się rozpaczliwie za głowę, pytał znowu:
— Więc pocóż to wszystko?... Pytam się po cóż?... Dlaczego mnie tutaj sprowadził?... Dla czego osadził mnie w tym pałacu?... i dla czego zajmuje się mną tak uprzejmie?... Dlaczego przetrzymuje mnie w Rzymie tak długo?... Wszak od trzech miesięcy rozbijam się o napotykane trudności. Dlaczego chce mnie znurzyć bezpotrzebnie?... Wszak mógł pozostawić moją książkę na pastwę kongregacyi Indeksu. Jeżeli go ta książka niepokoiła, wiedział, że w ten sposób zostanie skazaną na zagładę i potępienie. Prawda, że ta klątwa nie byłaby przeszła bez wywołania wrzawy, bo byłem zdecydowany niepoddawać się wyrokowi i byłbym głośniej niż poprzednio wypowiadał moje przekonania, zupełnie się nie troszcząc, co Rzym na to powie.
Oczy don Vigilia zamigotały wśród żółtej, wychudłej twarzy.
— A może właśnie tego się lękał i to przewidując, postarał się powstrzymać wybuch twojego buntu. On ciebie uważa za człowieka bardzo zdolnego a zarazem za wielkiego entuzyastę... a słyszałem, jak nieraz mówił, że nigdy nie należy wprost walczyć z ludźmi inteligentnymi... szczególniej zaś jeżeli są równocześnie szczerymi entuzyastami...
Lecz Piotr już nie słyszał tych słów, powstawszy ze swego krzesła, chodził po pokoju zamaszystemi krokami, jakby uniesiony nawałem plączących się myśli. Po chwili zatrzymał się naprzeciw don Vigilia, mówiąc:
— Mówmy spokojniej i z większym ładem. Muszę wiedzieć i zrozumieć, by módz dalej działać... Powiesz mi, co wiesz o osobach, o które z kolei ciebie zapytywać będę... bo te osoby są wprost wmięszane w moją sprawę... Ty chciałbyś we mnie wmówić, że wszyscy w Rzymie są jezuitami... wszędzie tylko ich widzisz... może i tak jest... Ale muszą w ten być różne odcienia... Więc na przykład ten Fornaro, czy też jest jezuitą?...
— Monsignor Fornaro jest wszystkiem, czem tylko chcesz... Lecz wychował się pod okiem jezuitów w Kolegium rzymskiem i jest jezuitą... jest jezuitą wychowaniem, pozycyą i ambicyą swoją... Obecnie płonie żądzą otrzymania purpury kardynalskiej, a gdy zostanie mianowany kardynałem, zapragnie być papieżem... Oni wszyscy są kandydatami marzącymi o tyarze papieskiej... ledwie seminaryum ukończą już o najwyższej godności...
— A kardynał Sanguinetti?...
— To jezuita, jezuita!... Lecz jezuita zmienny w wyjawianiu swych sympatyj... Był jezuitą, przestał nim być a teraz jest nim ponownie. Sanguinetti kokietował i zawsze kokietować będzie tych, którzy górę biorą nad innymi... Przez długi czas myślano, że należy do części duchowieństwa pragnącego zgody i pojednania się Watykanu z Kwirynałem... lecz gdy rozpoczęte rokowania spełzły na niczem, Sanguinetti stał się nieprzyjacielem najeźdczych ciemiężycieli Stolicy apostolskiej. Z tychże samych względów już kilkakrotnie gniewał się i zgodził z Leonem XIII, obecnie dyplomatyzuje z Watykanem... Słowem ma on cel jedyny, upragniony i aż nadto widoczny zostania papieżem. Lecz tem opędzaniem się zużywa swą kandydaturę. Wszakże chwilowo za najniebezpieczniejszego współzawodnika uważa kardynała Boccanera. To go nawet popchnęło do nowego złączenia się z jezuitami... bo wie, że oni nienawidzą kardynała i na tem się opierając, przypuszcza, że w razie wyboru nowego papieża, oni go podtrzymają... Wątpię, by tak było... bo jezuici są zbyt chytrzy i mądrzy, by mieli podtrzymywać kandydaturę... Ale on niema czasu na chłodne zastanowienie się... pędzony ambicyą, gorący w swych żądzach, wierzy w to, czego pragnie. Powiadasz, że obecnie wyjechał do Frascati?... Ręczę ci, że ten wyjazd spowodowała wiadomość o chorobie papieża... umyślił sobie, że powinien się usunąć... uważając takie chwilowe opuszczenie Rzymu za wygodną i zręczną taktykę...
— No a papież... powiedz mi, czem jest właściwie Leon XIII?...
Don Vigilio zawahał się, zaczął szybko mrugać powiekami, lecz przemógłszy opadającą nań trwogę, zawołał z przekonaniem:
— Leon XIII jest jezuitą... tak, na pewno jest jezuitą, chociaż wielu utrzymuje, że jest on po stronie dominikanów... i jest w tem wiele prawdy... on sam ma przekonanie, że w duchu jest dominikaninem... nawet zaprowadził wiele reform mogących to poświadczyć. Lecz można być jezuitą bezwiednie, niechcący, otóż Leon XIII jest tego najoczywistszym przykładem. Rozpatrz się uważnie w jego postępowaniu, w jego czynach, w jego polityce, a wtedy jasno ujrzysz, że to esencya jezuityzmu. Jest może takim bezwiednie z przyrodzenia, a przytem wszystko co go otacza i na niego wpływa — ztamtąd pochodzi... Zdaje mi się, że mi nie wierzysz?... Ale ręczę ci, że tak jest, bo jezuici wszystko już zdobyli, zagarnęli, pochłonęli. Rzym cały jest w ich mocy, począwszy od najnędzniejszego kleryka, a skończywszy na papieżu.
Piotr dalej pytał, nowe stawiał nazwiska a don Vigilio z uporem maniaka powtarzał: i ten jest jezuitą, i ten jezuitą!... Słuchając go, można było przypuszczać, że ktokolwiek wstępuje na służbę Kościoła, natychmiast staje się jezuitą, bo tylko uległością, ustępstwami czynionemi dzisiejszemu światu, można było ocalić kult Boga. Heroiczne czasy katolicyzmu już oddawna minęły i mógł on istnieć tylko dzięki dyplomatycznej przebiegłości i pozornemu przystosowywaniu się do ducha czasu.
Z widocznem wzburzeniem i wstrętem, don Vigilio mówił dalej:
— Albo ten Paparelli, ach jakiej nizkiej kondycyi to jezuita! Pokorny, uniżony a tem samem najgorszy, najstraszliwszy z tego gatunku! Lubujący się w ohydzie szpiegowania i zdrady! Mógłbym przysiądz, że go tutaj nasłano i umyślnie osadzono, by szpiegował kardynała Boccanera. Ach, żebyś ty wiedział, ile on zużył cierpliwości, na powolne zawojowywanie Jego Eminencyi! Lecz dopiął już celu i kardynał Boccanera niespostrzeżenie dał się oplątać i usidlić, uległ miarkowanemu umiejętnie naporowi i dziś Paparelli jest wszechwładnym jego panem. Wpuszcza do kardynała tylko tych, których chce i decyduje o wszystkiem. Tak, ten lew dał się ujarzmić tej nędznej gadzinie, ten nikczemny księżyna rozporządza tym księciem Kościoła i Rzymu, ten mizerny kodytaryusz, który powinien siedzieć jak wierny pies u stóp swego pana, zapomniał o swej roli sługi i panuje nad kardynałem, popycha go w którą chce stronę... Ach wstrętny jezuita! Marny i plugawy jezuita! Wierzaj mi, strzeż się tego domowego szpiega! Strzeż się ocierać o fałdzistą jego sutanę, strzeż się z nim spotykać, gdy chyłkiem przesuwa się wśród ciszy pałacu, i wszedłszy do swego pokoju, spojrzyj uważnie, czy nie siedzi gdzie zaczajony w szafie lub pod łóżkiem... Ach oni ciebie zjedzą, tak jak mnie już zjedli! I jeżeli długo będziesz musiał mieć z nimi do czynienia, dostaniesz gorączki z nadmiaru rozpaczy, postradasz zdrowie, tak jak ja postradałem... Jezuici, ach ci jezuici to cholera, zaraza, plaga nad światem ciążąca!...
Piotr, który znów chodził po pokoju wielkiemi krokami, zatrzymał się, zdjęty strachem, wzburzony gniewem. Bo może wszystko co słyszał jest istotną prawdą?... Tak, to nie były rzeczy zmyślone, to musiała być prawda!
— Więc powiedz, cóż mam uczynić?... Radź, jak mam postąpić?... Zaprosiłem cię, byś tu do mnie przyszedł, bo poczułem że tracę grunt pod nogami, potrzebuję, byś mi wskazał, jak się wydostać na dobrą drogę!
Zamilkł i znów zaczął chodzić gwałtownie, jakby pchany unoszącą go żądzą działania. A po chwili dodał:
— A może lepiej nic mi nie mów! Niechaj się to skończy. Wolę wyjechać. Już nieraz porywała mnie ochota do ucieczki z tego Rzymu, w którym tak trudno dociec istoty rzeczy. Lecz wiem, że taki upadek woli do dalszej walki, napada mnie tylko przejściowo... ach tak, ale oto teraz, jakże szczerze pragnę uciekać, zniknąć i zagrzebać się w moim kącie i pogrążyć w codziennej mojej pracy, którą mam w Paryżu.
Lecz jeżeli wyjadę, zapragnę zemsty, zapragnę wymierzyć sprawiedliwość, zapragnę wypowiedzieć z Paryża, co widziałem w Rzymie, co w nim zrobiono z nauki Chrystusa! Zapragnę by wiedziano, że Watykan w próchno się rozsypuje, że trupie wydaje wyziewy! Zapragnę ostrzedz tych, którzy się łudzą nadzieją odrodzenia się katolicyzmu, ach, jakże srodze się oni mylą, ci naiwni, bo niewiedzący! Chcą nowego życia od trupa, który się rozkłada! Chcą go widzieć głoszącego uzdrawiające prawdy, bo myślą, że jeszcze żyje i do nowego apostolstwa się gotuje! Nie, on umarł! Watykan jest tylko grobowcem pełnym nagromadzonej zgnilizny całego szeregu wieków! O ja nie ustąpię, ja się nie poddam! Bronić będę mej książki, napisaniem drugiej! A ta nowa książka większego narobi hałasu niż pierwsza. Będzie to podzwonne przy zgonie umierającej religii, którą trzeba co rychlej zakopać w głębokim grobie, by wyziewami swemi nie mogła szerzyć zarazy pomiędzy ludźmi chcącymi żyć i zbudować nowe warunki mizernego dotychczas bytu swojego.
Słowa Piotra zbyt daleko sięgały dla umysłu don Vigilia. Zbudził się w nim teraz duch włoskiego księdza, o ciasnej wierze i trwodze świadomości nowych porywów. Złożył ręce i zawołał z przerażeniem:
— Ach nie mów tak, nie mów, bo bluźnisz!...
A nieco uspokoiwszy się i ochłonąwszy z trwogi, zaczął perswadować:
— Nie możesz tak nagle wyjeżdżać! Nie powinieneś! Staraj się w dalszym ciągu, by cię dopuszczono do Ojca świętego. Jego tylko wola jest niezawodna. I nie dziw się temu co ci powiem: ale ojciec Dangelis, jakkolwiek przez kpiny wyprawił cię z powrotem do monsignora Nani, wypowiedział wszakże najzdrowszą radę. Bo tylko monsignor Nani może cię doprowadzić do Ojca świętego.
Piotr wzdrygnął się z oburzenia.
— Jakto?... Więc rozpocząłem moją działalność przez monsignora Nani i wyprawiony przez niego do innych, mam znów do monsignora Nani powracać?... Więc jestem zabawką w ich rękach, piłką, którą rzucają tam i napowrót!
Zmęczony, zrozpaczony, Piotr rzucił się na krzesło stojące tuż przy fotelu don Vigilia, który rozdrażniony gwałtownością rozmowy, wyczerpany z sił długim niewywczasem, zsiniałą miał cerę i ręce mu się trzęsły w paroksyzmie febry. Siedzieli, milcząc. Wreszcie don Vigilio zaczął mówić, że przyszła mu myśl zapoznania Piotra ze spowiednikiem papieża. Był nim franciszkanin u którego czasami bywał. A może ten pełen skromności i prostoty człowiek, zechce wbrew swemu zwyczajowi, wywrzeć wpływ na papieża?... Może los Piotra zdoła go zająć?.. Dla czegóżby nie spróbować z tej strony?...
I znów zapanowało milczenie. Oczy Piotra zatrzymały się na obrazie wiszącym na ścianie. Było to stare, zczerniałe malowidło, które zauważył zaraz pierwszego dnia po swoim przyjeździe i odtąd nie mógł nań patrzeć bez silnego wzruszenia. Czyż ta nieznana kobieta rozpaczająca napróżno przed zamkniętemi drzwiami domu, z którego ją wypędzono, nie była jego siostrą, równym bólem znękaną?... Jakże była ona miłości pełną, rzewnie płaczącą i jakże wzruszała swą twarzą ukrytą w dłoniach, twarzą niewidzialną a jednak najniezawodniej piękną i łzami rozpaczy zalaną. Padła z bólu na stopniach pałacu i cierpiała katusze, będąc odepchniętą od tych drzwi niemiłosiernie przed nią zamkniętych. Chłód musiał jej dokuczać, bo obnażone ciało ledwie że przysłaniał rąbek bielizny. Ukryła twarz i nie chciała, by ją kto mógł poznać, nie chciała wyjawić tajemnicy swego nieszczęścia. Ręce jej konwulsyjnie przywarły do bolejącej twarzy, a Piotr, patrząc na nią, wyobrażał sobie, że ta twarz musi mieć podobne z nim rysy. Tak, to była jego siostra, równie bolejąca i rozpaczą szarpana jak on w tejże chwili. Była opuszczona, odtrącona, sama i namiętnością swego cierpienia myślała przebłagać serca złych ludzi, mieszkających po za temi spiżowemi drzwiami. W miarę jak patrzał na ten obraz przedstawiający tyle pokrewnego mu bólu, Piotr dziś silniej był wzruszony i nagle zapytał milczącego don Vigilia:
— Czy wiesz, czyj to obraz?... Kto namalował to arcydzieło wywołujące we mnie wzruszenie od pierwszej chwili mego przyjazdu?...
Don Vigilio spojrzał na Piotra, zaniepokojony niespodziewanem pytaniem, a jeszcze silniej się zadziwił, rzuciwszy okiem na zczerniały obraz, oprawiony w ubogie ramy. Oniemiał z przerażenia a Piotr znów pytał nalegająco:
— Zkąd pochodzi ten obraz?... Czy nic o nim nie wiesz?... Jakim sposobem zaniedbano go tutaj, bo do tego pokoju nikt nigdy nie przychodzi... A ten obraz to prawdziwe arcydzieło...
Don Vigilio machnął ręką, jakby przecząc i rzekł:
— O to nic niewarte!... Zkądże chcesz, abym cokolwiek wiedział o tym obrazie, niemającym żadnej wartości!... Tego rodzaju płócien czarnych i zniszczonych od starości jest wszędzie aż nadto pełno... Przypuszczam, że ten obraz został zawieszony przed paru wiekami... gdy zawieszano w pałacu inne obrazy... Był i pozostał... Przyznam się, że go nigdy dotychczas nie zauważyłem... teraz dopiero spostrzegłem że tu wisi...
Don Vigilio wstał, chcąc odejść do swojego pokoju, a ze zmęczenia tak silne wstrząsały nim dreszcze, że zęby mu dzwoniły. Przerywanym głosem rzekł do Piotra, chcącego wziąść lampę dla przeprowadzenia gościa:
— Nie trudź się... proszę cię nawet, byś mnie nie odprowadzał do swoich drzwi. Ja wolę wyjść sam, ostrożnie i zbadawszy, że nikogo nie ma w korytarzu.. Lecz na zakończenie naszej rozmowy, powtarzam ci i szczerze zalecam, byś się oddał w ręce monsignora Nani... ten przynajmniej jest rozumniejszy od innych... Pamiętasz co ci powiedziałem zaraz po twoim przyjeździe?... Wszak cię ostrzegłem, że czy chcesz, czy nie chcesz, będziesz musiał to zrobić, czego on zażąda... Więc pocóż masz przedłużać walkę?... A teraz jeszcze jedno... proszę, nigdy ani jednem słowem nie daj nikomu do zrozumienia, że tu spędziłem z tobą wieczór... bo gdyby dowiedziano się że z tobą rozmawiałem... wystarczyłoby to, by wyrok śmierci został na mnie wydany!
Przystanął przy drzwiach i długo się wsłuchiwał, a uchyliwszy je, spojrzał na prawo i na lewo w ciemności korytarza, wreszcie odważył się próg przestąpić i znikł, dążąc ku swojej sypialni. Szedł tak cicho, że pomimo głuchego, grobowego milczenia, które tchnęło z całego pałacu, nie można się było domyślić, że stąpa wśród tych murów strwożona ludzka istota.
Zaraz nazajutrz, Piotr, ogarnięty nowym zapałem do dalszej walki, uzyskawszy od don Vigilia list polecający, poszedł do spowiednika papieża, pragnąc wyczerpać wszystkie sposoby obrony. Spowiednik Leona XIII, franciszkanin, zrobił na nim wrażenie dobrego i skromnego zakonnika; wybrano go jako takiego, lękając się, by inny, posiadający szersze ambicye, nie nadużywał swego wyjątkowego stanowiska, dla wywierania wpływów na dostojnego swego penitenta. Papież chętnie się zgodził na ten wybór, dla wykazania swego ducha pokory. Rad był, że spowiednik jego należał do zakonu ślubującego wieczne ubóstwo. Wszak każdy franciszkanin był przyjacielem maluczkich, świętym żebrakiem żyjącym z jałmużny. Spowiednik papieża miał ustaloną sławę kaznodziei pełnego wiary i Leon XIII słuchał jego kazań, ukryty podług przepisów, za firanką, bo jeżeli jako najwyższy kapłan był nieomylnym i nie mógł przyjmować napomnień żadnego duchownego, wszakże jako człowiekowi, dozwolonem mu było korzystać z mądrości słów natchnionego sługi bożego. Lecz po za naturalnym darem wymowy, poczciwy franciszkanin był tylko powiernikiem dusz grzesznych, spowiednikiem słuchającym wyznania i wobec szczerości skruchy, odpuszczającym winy. Zapewne, że nic on nawet nie pamiętał co mu mówiono, zadawalniając się darem rozgrzeszania i prawem oznaczania pokuty, zmazującej wszelkie przewinienia. Piotr, widząc jego wielką prostotę ducha, zamilkł o sprawie w jakiej przyszedł do niego, czując, że nie może być zrozumianym.
Skutkiem tego zapoznania się z poczciwym mnichem, Piotr, wyszedłszy od niego, począł w myśli wywoływać wspomnienia o założycielu zakonu franciszkanów. Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, że Narcyz Habert zwykł był go nazywać „zachwycającym świętym Franciszkiem“. Dziwnem było w istocie to pojawienie się tego nowego Jezusa, tak słodkiego dla ludzi i dobrego dla zwierząt a nawet dla rzeczy, w epoce, gdy Włochy całe były oddane zmysłowym uciechom i czci cielesnego piękna. Wśród tych ucztujących i bogaczów, ukazała się niespodziewanie postać świętego, którego serce płonęło wyłączną miłością dla ubogich i nieszczęśliwych. Wyrósł on z ich łona i chciał im być pocieszycielem i bratem miłosiernym, a do udarowanych dobrami doczesnemi, przemawiał, nakazując im wyrzeczenie się bogactw, wyzbycie się samolubstwa, wzgardę dla przemocy i siły brutalnej, głosząc, że tylko pokorą, miłością, posłuszeństwem, zapewnią światu i sobie niezmącony spokój i błogosławioną szczęśliwość. Pieszo wędrując po kraju, nauczał i pocieszał ów święty. Nędzną miał na sobie odzież, płócienną szarą opończę, w biodrach przepasaną sznurem, drewniane sandały na gołych nogach, nie chciał mieć nawet sakwy ani kija ku obronie lub wsparciu. Wkrótce poszli za nim i inni, a każdy z nich przemawiał według serca swojego, nie szczędząc napomnień możnym. Słowa tych świętych braci, cechowała natchniona poezya, lecz przypowieści ich były ostre i śmiało wyrzucające nadużycia bogaczom. Nie wahali się oni wymieniać z nazwiska tych, których skarcić pragnęli, nie wahali się też wskazywać złych księży, rozpustnych biskupów, kapłanów kupczących religią, a tem samem przeniewierzających się ślubom złożonym przy święceniu.
Pojawienie się św. Franciszka i jego towarzyszów, biedny lud powitał jak posłanników z nieba zesłanych. Tłumy gromadziły się dokoła braci będących ich przyjaciółmi, radując się, słuchano, że wreszcie nastąpi wyzwolenie cierpiących, ulga dla pracą przeciążonych.
Zrazu zaniepokoił się Rzym temi wędrownymi kaznodziejami i papieże nie chcieli dać upoważnienia na założenie nowego zakonu, a gdy wreszcie ustąpili i zakon się zorganizował, to jedynie wskutek skrytej myśli Kościoła, wyzyskania go na swoją korzyść. Była to bowiem nowa siła, zdolna przyciągnąć lud i pozyskać dla dobra Kościoła całe masy tej najliczniejszej społecznej warstwy, która, jakkolwiek nie przyszła jeszcze do samopoznania, lecz liczbą swą stanowiła wieczny postrach nawet w najdespotyczniejszych epokach. Odtąd papieże rzeczywiście pozyskali dzielnych dla siebie żołnierzy, w osobie synów świętego Franciszka. Zakon ten był rozbiegającą się ciągle i tem skuteczniej działającą armią. Franciszkanie przebiegali kraj cały, dążąc piechotą od wioski do wioski, od miasta do miasta, rozniecając wiarę w sercach prostaczych. W przeciągu kilku lat, znaczenie coraz to liczniejszego zakonu franciszkanów wzrosło w sposób nadspodziewany i wszędzie wznosiły się już ich klasztory.
Od kilku dni Piotr pozostawał w ciągłej styczności z różnemi zakonami, które, utraciwszy dawne społeczne znaczenie, toczyły pomiędzy sobą zacięte i skryte walki o współzawodnictwo, wśród zobojętniałego ku nim dzisiejszego Rzymu. Franciszkanie i dominikanie, niegdyś złączeni wspólnością celu i pracy dla dobra Kościoła, wrogo teraz na siebie spoglądali z po za murów olbrzymich swych klasztorów, mających tylko zewnętrzne oznaki dawnej zamożności. Wszakże franciszkanie przejęci zasadami swej reguły, zalecającej im pokorę, chętniej trzymali się na uboczu, walka więc najżarliwsza toczyła się pomiędzy dominikanami a jezuitami, to jest pomiędzy wychowawcami i kaznodziejami, roszczącymi prawo do ukształtowania świata na obraz własnej swej modły. Każdy z tych zakonów chciał Rzym sobie przywłaszczyć i obstawiał Watykan oddanymi sobie ludźmi.
Prócz tych zakonów domagających się władzy i walczących w imię dogmatu, coraz kruchszą będącego bronią w obec świata pożądającego wiedzy, na ściślejszych opartej podstawach, istniały w Rzymie inne jeszcze klasztory. A więc kameduli w habitach z białego sukna, zawsze milczący, święci i czyści, marzyciele uciekający od świata dla zamknięcia się w cichych, klasztornych celach, zrozpaczeni szukający pociechy. Bracia ci, jakkolwiek nieliczni, pewnymi być mogą najdłuższego istnienia, bo rozpacz pragnąca spokoju, wiecznie pomiędzy ludźmi napotykać się będzie. Benedyktyni o wielkiej, uświęconej pracą przeszłości, którzy w średniowiecznej epoce, byli potężną dźwignią cywilizacyi, wytrwali pisarze kronik i przepisywacze ksiąg zawierających promyki tryskającej oświaty. Piotr szczególniejszą miał cześć ku przeszłości tego zakonu i niejednokrotnie powtarzał sobie w myśli, że byłby wstąpił do tego pracowitego zgromadzenia, gdyby się był urodził o kilka wieków wcześniej. Lecz wydziwić się teraz nie mógł, dlaczego benedyktyni budują sobie olbrzymi klasztor na Monte Aventino i to za miliony dostarczone im w znacznej części przez Leona XIII. Po co?... Czyż rola ich nie była skończoną?... Czyż wiedza dzisiejsza i jutrzejsza mogła być dla nich odpowiedniem żniwem?...
Inne reguły zakonne i klasztory, setkami się liczyły w Rzymie. Byli pomiędzy nimi karmelici, trapiści, minimy, barnabici, łazarzyści, edyści, misyonarze, rekolekci, bracia doktryny chrześciańskiej, bernardyni, augustyni, teatyni, obserwatyści, celestyni, kapucyni, oraz do tejże reguły klasztornej liczące się żeńskie zgromadzenia zakonne i prócz takowych: klaryski, wizytki, kalwaryanki i mnóstwo niezliczone innych zakonnic, pozostających pod szczególniejszemi wezwaniami. Wszystkie to zakony męzkie i żeńskie posiadały swoje klasztorne gmachy skromnych rozmiarów, lab też wielkiego rozmiaru i wielkiej wspaniałości. Były w Rzymie dzielnice, prawie wyłącznie złożone z zabudowań klasztornych, które ciągnęły się wzdłuż pustych ulic, ukazując wysokie potężne i głuche mury, lecz po za niemi żyjący rój ludzkich istot wrzał intrygami i podnieceniem do wzajemnej pomiędzy sobą walki o lepsze warunki bytu. Ewolucya społeczna, która wytworzyła te zakony, dawno już minęła, jednakże klasztory pozostawały zaludnione i pragnące utrzymać się przy resztkach życia, które coraz to słabnąć musiało, jako nieznajdujące odpowiedniego pola działania. Skazane na powolne konanie, czuły one blizkość swej śmierci, która nieuniknienie musiała nastąpić z nowym społecznym ustrojem.
Piotr jednak tylko czasową miał styczność z rzymskiemi zakonami; zabiegi, jakie czynił w swej sprawie, zapoznały go przedewszystkiem ze świeckiem duchowieństwem. Wiedział teraz dokładnie o istniejącej hierarchii pomiędzy tem duchowieństwem, o znaczeniu jakie jej dawano, o ściśle przestrzeganej i zachowywanej różnicy klas i dostojeństw.
U szczytu, dokoła papieża, panowała jego pontyfikalna familia, kardynałowie i prałaci, bardzo wyniośli i dumni, pomimo udawanej przystępności. Poniżej stało duchowieństwo parafialne a zbita jego ciżba, była jakby mieszczaństwem dostatniem i wpływowem. Pomiędzy proboszczami, było wielu ludzi rzeczywiście wykształconych, a niektórzy nawet byli szczerymi patryotami. Coraz mniej było pomiędzy nimi rozpusty i minęły już czasy, gdy kochanki tych bezżennych a zawojowanych przez kobiety starych kawalerów, rządziły Rzymem. Na najniższym szczeblu kościelnej hierarchii stały zastępy biednych księży, niemających żadnej posady. Piotr dopiero w Rzymie spotkał się z tą nieszczęsną masą duchownych, prawdziwych proletaryuszów w społecznym ustroju Kościoła. Sutana, ledwie że przykrywająca brudem porosłe ich ciała, była już tylko zbrukaną, porozrywaną szmatą a znaglani głodem, żebrali w parafialnych kościołach tanich mszy, które im z łaski odstępowano. Mieszkali w najnędzniejszych zajazdach, w towarzystwie złodziei i zawodowych żebraków. Prócz tych, stale osiadłych w Rzymie księży różnych kategoryj, była ogromna liczba przejezdnych, czasowo tylko przybyłych ze wszystkich krańców chrześciańskiego świata. Byli pomiędzy nimi awanturnicy, zarozumialcy, wierzący, oraz waryaci, a wszyscy zbiegali się do Rzymu, jak owady z ciemności dążące ku światłu zapalonej pochodni. Ludzie ci, różnych narodowości, różnego wieku i majątku, uwijali się po Rzymie, smagani biczem swej ambicyi, a pod naciskiem swych żądz niepomiarkowanych, tłoczyli się dokoła Watykanu, czyhając swobodnej chwili, by rzucić się na upragniony łup, po zdobycie którego przybyli do Rzymu. Piotr wszędzie i ciągle napotykał tych przybyszów i z pewnego rodzaju wstydem, mówił sobie, że należy do ich liczby.
Ach ileż, ileż w tym Rzymie widziało się tych czarno odzianych księży i mnichów w habitach o barwach najrozmaitszych! Seminarya wszystkich narodowości pełne były kleryków, którzy wyprowadzani na częste spacery, pstrzyli ulice jaskrawością pasów i wypustek, odbijających na ciemnych przeważnie sutanach. Klerycy francuscy ubierali się czarno, klerycy z Ameryki południowej na czarnej sutanie nosili pas niebieski, klerycy z Ameryki północnej mieli pas czerwony, w polskiem seminaryum przewiązywali się pasem zielonym, greccy klerycy byli ubrani niebiesko, niemieccy czerwono, rumuni fioletowo, a inni jeszcze inaczej, w setne przeróżne sposoby, różniące się kolorem, haftem, wypustkami i pasem. Istniały także w Rzymie liczne stowarzyszenia kościelne, bractwa, a wszyscy ci ludzie ubierali się w odpowiednie szaty, białe, czarne, niebieskie, szare, w peleryny, odmiennej lub jednolitej barwy z ubraniem. Czasami, widząc tę ciżbę sług Kościoła, możnaby przypuszczać, że Rzym jeszcze nie przestał być własnością papieża... Tak, ci wszyscy noszący mundur Kościoła, zaznaczali jego żywotność, jego uparte obstawanie przy resztkach swego istnienia. Chcieliby oni, chociażby szatą swoją świadczyć, że Rzym do nich należy, że jest wyłączną ich własnością i że pstrokacizną swych sutan i habitów, przeważają wśród szarego tłumu cywilnych, noszących monotonną, kosmopolitycznego kroju odzież, współczesnej nam mody.
Im dłużej Piotr pozostawał w Rzymie, im więcej poznawał prałatów i księży z którymi ciągłe miał stosunki, z powodu swej sprawy, tem większą widział różnicę pomiędzy pobożnością rzymską a pobożnością francuzką. Spostrzeżenia w tym kierunku czynił zwłaszcza w kościołach. Wszedłszy pewnej niedzieli do bazyliki Santa-Maria-Maggiore, zdawało mu się, że się znajduje w jakiejś przepysznej i okazałej poczekalni publicznego pałacu a może dworca kolei żelaznej. Nie było tu ławek, ani krzeseł dla modlących się, a wierni szybko chodzili po posadzce mozajkowej, jakby śpiesząc się, by pociąg nie odjechał. Kobiety i dzieci, uległszy zmęczeniu, opierały się o cokoły kolumn starożytnych, wyczekując jakby na sygnał kolejowy. Tłum ten składał się z biednego ludu. A przed drzwiami bocznej kaplicy, gdzie się odprawiała cicha msza, stał długi szereg pobożnych, szereg wydłużony i przecinający nawę. Piotr, patrząc na tych ludzi, przypomniał sobie wydłużone szeregi ciekawych wyczekujących przed kasą teatralną kupienia biletu. W czasie podniesienia tłum ten pobożnie pochylił głowy a następnie rozbiegł się na wszystkie strony, bo msza już była skończoną. Wogóle nie lubiono tutaj składać zbyt długich wizyt Bogu i dla tego w kościołach rzymskich nie ma przygotowanych ławek i klęczników. Natomiast galowe przyjęcia w kościołach rzymskich w dnie wyjątkowych uroczystości, przeciągają się długo i są urozmaiconem widowiskiem. Wszakże, w inną niedzielę Piotr, wszedłszy do dawnego kościoła jezuickiego, napotkał otoczenie przypominające mu obyczaje kościołów francuzkich. Przed wielkim ołtarzem odbywała się msza śpiewana a wierni siedzieli na ławkach, modląc się przykładnie. Lecz większość kościołów rzymskich stała zawsze pustkami, a podczas nabożeństwa zaledwie garstka ludzi przybywała tu z najbliższego sąsiedztwa. Z pośród czterystu kościołów wznoszących się w Rzymie, większość była zamknięta, otwierając podwoje tylko w dnie wyjątkowych uroczystości, lub też raz na rok w dzień święta swojego patrona; niektóre zaś miały byt zapewniony posiadaniem jakiegoś fetysza, bóstwa, cieszącego się sławą niesienia pomocy nieszczęśliwym. W kościele Aracoeli był mały Jezusek czyniący cuda „il Bambino“ uzdrawiający przynoszone ku niemu chore dzieci; kościół San-Agostino posiadał cudami słynącą Madonnę del Parto, ułatwiającą połogi. Inne kościoły miały wyrobioną opinię pod względem dobroczynnego działania święconej wody w swych kropielnicach, lub oleju w swych lampach, albo jeszcze jakiej innej relikwii obrazu lub posągu. Prócz kościołów opuszczonych i w zupełnem pozostających zaniedbaniu, było wiele innych, które przyciągały turystów oprowadzanych przez zakrystyanów, odgrywających rolę kustoszów muzeów poświęconych bogom już zamarłym. Do takich zaliczał się kościół Santa Maria-Rotonda w Panteonie. Był okrągły jak cyrk a Matka Boska zastępowała tu miejsce dawnych bóstw Olimpu. Piotr zwiedził także kościoły leżące na przedmieściach stolicy lecz nawet i w tych było pusto, w żadnym nie napotkał tłumu rozmodlonego, którego się spodziewał. Któregoś dnia wszedł do kościoła San Crisogono na przedmieściu Transtevere, i zastał go w stroju świątecznym na jutrzejszą uroczystość. Kolumny były powleczone adamaszkiem czerwonym a portyki znikały pod fałdami udrapowanych firanek na przemian żółtych, niebieskich, białych i czerwonych. Ujrzawszy tę jarmarczną pstrociznę i jaskrawość, Piotr uciekł czemprędzej, przerażony szpetotą tej dekoracyi. Ach, jakże pięknym wydały mu się teraz kościoły francuzkie, w których za lat chłopięcych modlił się z takiem przejęciem i wiarą! Pod wrażeniem tych wspomnień poszedł zwiedzić kościół Santa-Maria-Sopra-Minerva, o którym słyszał jako o jedynym zabytku architektury gotyckiej w Rzymie. Lecz doznał tylko ostatecznego rozczarowania. Kolumny były raczej pilastrami a łukowe sklepienie nie miało śmiałości linij, przygniecionych i gubiących się w masywności murów. Sklepienia się zaokrąglały w ciężką majestatyczność kopuły. Gotyk, wyrażający najwyższy płomień wiary ludów północnych, nie znalazł podatnego dla siebie gruntu w słonecznym, włoskim klimacie. Piotr wychodził już właśnie z kościoła, gdy przy drzwiach spotkał monsignora Fornaro, który z pogardą, wyrażając się o stylu gotyckim, nazwał go pełnym herezyi. Gotyk był wymysłem ducha anglo-saksońskiego, ducha buntu, który wydał z siebie kacerzy takich jak Luter. Piotr musiał nad sobą zapanować, by się powstrzymać od dania odpowiedzi na te zarzuty monsignora, lecz lękając się powiedzieć zbyt wiele, zamilkł.
Jeszcze jedno zarzucał Piotr bazylikom rzymskim. Raziły go one brakiem dzwonów. Były w Rzymie tylko kopuły, leci nie było dzwonnic. Kościoły rzymskie nie wzywały wiernych odgłosem dzwonów, których poważne, lub wesołe tony dźwięczały jeszcze w sentymentalnej duszy Piotra, wywołującego wspomnienia o wysokich wieżach północy, dzwonnicach o potężnych murach, wśród których w zaułkach okien i poddaszy gnieżdżą się niezliczone stada dzikiego ptactwa.
Z zaciągniętego względem samego siebie obowiązku, składał Piotr, jakkolwiek rozdrażniony czynionemi już staraniami w swej sprawie, bezustanne wizyty dostojnikom kościoła, którzy odsyłali go na przemian jeden do drugiego. Obecnie postanowił złożyć wizyty kardynałom należącym do kongregącyi Indeksu. Wszystkie te starania i zabiegi sprawiły, że się zdołał nieco obeznać ze znaczeniem innych kongregacyj, będących jak gdyby ministeryami dawnego rządu pontyfikalnego. Są one teraz mniej liczne, lecz działalność ich jest niezwykle złożona a funkcyonowanie wzorowe spokojem i nabytą rutyną. Prefektem każdej kongregacyi jest kardynał, członkami obradującymi są kardynałowie, zaś praca biurowa przypada w udziale całej ciżbie urzędników. Piotr
podziwiał umiejętny mechanizm organizacyi tych biur, działających podług oddawna ustanowionej metody. Wszystko tu miało przestarzałą i zużytą już formę, a jednak sam na sobie odczuwał całą potęgę tej umiejętnej administracyi. Czyż nie został pochwycony w jej kleszcze, czyż nie doznawał wrażenia, że jest igraszką tych ludzi, czyż nie widział, że kongregacye są absolutną władzą zorganizowaną, w celu samowolnego panowania Kościoła! Czuł się Piotr rzucony wśród labiryntu intryg, wpływów, przerażała go pycha i sprzedajność i srodze bolał na widok takiej moralnej nędzy, tu gdzie się spodziewał napotkać tyle zaparcia i podniosłości ducha. Ach, jakże daleko był ów Rzym przez niego wymarzony! Jakichże doznawał porywów buntu lub wstrętu i umęczenia, chciał przecież dotrwać i postanowił spełnić swój obowiązek do końca.
Piotr poczynał teraz rozumieć mnóstwo rzeczy, których znaczenia nie umiał sobie dotąd wytłomaczyć. Któregoś dnia, będąc w gmachu Propagandy u kardynała Sarno, posłyszał go mówiącego z taką zaciekłością gniewu o wolnomularstwie, że naraz pojął jasno całą tego przyczynę. Dotychczas Piotr uśmiechał się tylko, gdy mu opowiadano o wolnomularzach równie zadziwiające baśnie jak o jezuitach. Przypisywano jednym i drogim niezmierne wpływy, działalność skrytą, lecz dążącą ku zawładnięciu światem. Piotr dziwił się niejednokrotnie nad nienawiścią jaką pałali niektórzy ludzie wrogo uprzedzeni przeciwko wolnomularstwu, wszak któregoś dnia słyszał jak jeden z wykształconych i wysoce inteligentnych prałatów, zapewniał go szczerze, że każda loża masońska jest przynajmniej raz w roku prezydowana przez dyabła, w widzialnej swej postaci, przekonanie tego rodzaju mogło oddziaływać zdumiewająco na każdego człowieka posiadającego zdrowe zmysły.
Lecz teraz zrozumiał Piotr powód zaciętej nienawiści. Wyrodziła się ona skutkiem współzawodnictwa dwóch odrębnych Kościołów. Rzymskokatolicki kościół chciał zwalczyć i zniweczyć Kościół wolnomularski, czyniący mu konkurencję, podkopujący dogmaty przezeń ustanowione. Nieprzyjaźń tych dwóch sekt pochodziła zwłaszcza ztąd, że jednakowe miały one ambicye, jednakową międzynarodową organizacyę, jednakowe zamiary opanowania umysłów ludzkich, działając za pomocą dogmatów, tajemniczych obrządków i znaków. Bóg więc walczył przeciwko Bogu, wiara przeciwko wierze, podbój przeciwko podbojowi, bo przeszkadzając, szkodząc sobie wzajemnie czychali na zgubę i zatratę strony przeciwnej. Piotr uznawał katolicyzm za formę już zużytą i w krótkiej przyszłości mającą pójść w rozsypkę, lecz również sceptycznie zapatrywał się na władzę i żywotność wolnomularstwa. Zaciekawiony, zbadał do pewnego stopnia całą tę kwestyę. Zapewniano go, że wielu książąt rzymskich należało do lóż masońskich, by uniknąć przykrości, jakie mogły ich spotkać w razie przeciwnym. Lecz któż wiedzieć może, o ile to czynili, chcąc zapewnić spokojną przyszłość swoim dzieciom, z przekonania, a o ile ulegając naturalnej ewolucyi epoki współczesnej?... A teraz gdy wolnomularstwo dopełniło już cyklu zamierzonej obrony sprawiedliwości, rozumu i prawdy, czyż nie upadnie jego dotychczasowe znaczenie?... Wszak jest to wiecznie się powtarzającym faktem, że zwycięstwo danej idei zabija sektę, która się wytworzyła dla jej szerzenia. Po odniesionym tryumfie jakże śmiesznemi wydają się formułki i znaki zewnętrzne ustanowione przez sekciarzy, dla oddziaływania na umysły, dziś nikt już nie wierzy w możliwość podboju świata za pomocą lóż masońskich i chętnie śmiejemy się z ceremoniału obrządków wolnomularskich. Wielki mistrz tego zakonu świeckiego zamieszkuje w Rzymie, tak jak papież katolicki a wolno-mularstwo jest tylko łącznikiem pomiędzy ludźmi, rodzajem stowarzyszenia wzajemnej pomocy.
Piotr ukończył już składanie wizyt, był u wszystkich kardynałów mogących swym wpływem obronić książkę przed klątwą Indeksu. Widział się z kardynałem wikaryuszem, zarządzającym dyecezyą Rzymu. Kardynał przyjął go uprzejmie, rozmawiał z nim o dziełach Horacyusza, wypytywał o Francyę, o budżet wojny i budżet marynarki Rzeczypospolitej francuzkiej, lecz o książce Piotra nie wspomniał ani słowa. Piotr był także u wielkiego Pokutnika, którego poznał w pałacu Boccanera. Był to chudy starzec o twarzy ascetycznej a gdy dowiedział się o przyczynie wizyty Piotra, zgromił tak jego, jak i wszystkich wogóle księży, którzy, zepsuci wpływem nieszczęsnej epoki teraźniejszej, piszą książki o najszkodliwszych dążeniach. Wreszcie był Piotr także w Watykanie u kardynała sekretarza, będącego rodzajem ministra spraw zagranicznych Ojca świętego. Piotr ociągał się z tą wizytą, bo powiedziano mu, że kardynał sekretarz jest jednym z najgłówniejszych dygnitarzy stolicy apostolskiej a więc wpływ jego jest olbrzymi, co w danej okoliczności mogło być zgubnem dla książki zagrożonej Indeksem, doznał więc miłej niespodzianki, ujrzawszy się przed człowiekiem o wiele przystępniejszym, aniżeli się spodziewał. Z wyszukaną grzecznością i z wysoką dyplomacyą wypytywał się Piotra kardynał sekretarz o sprawę, która go przywiodła do Rzymu, słuchał uważnie i nawet znalazł słowa dodające otuchy. Wszakże gdy Piotr, wyszedłszy z Watykanu, znalazł się na placu przed bazyliką, spostrzegł, że to grzeczne przyjęcie w niczem nie posunęło jego sprawy, czuł zarazem, że jeżeli zdoła przemódz przeszkody i uzyska posłuchanie u papieża, to na pewno nie za pośrednictwem kardynała sekretarza. Ach, jakże dokuczliwe znurzenie zapanowało w duszy Piotra! Tyle zabiegów, tyle wizyt i wszystko napróżno! Cóż czynić ku swojej obronie?... Z przerażeniem pytał sam siebie, gdzie jutro wypadnie mu iść i z jaką tam pójdzie nadzieją?... Zmęczony nadmiarem zużywanej napróżno energii, lękał się Piotr chwilami, czy zmysłów nie postrada z rozpaczy.
Wieczorem spotkał w korytarzu don Vigilia. Chciał go zaprosić do siebie, by znów porozmawiać i poprosić o radę, lecz don Vigilio dał mu znak, by przestał mówić. Widocznie był dziś wyjątkowo strwożony, świadczyły o tem jego oczy pełne przerażenia. Wszakże przystanął i szepnął ledwie dosłyszalnie:
— Czy widziałeś się z monsignorem Nani?... Nie!.. No to idź do niego... idź koniecznie. Powtarzam ci, że to jest jedyna rzecz, jaką masz do zrobienia.
Piotr uległ. Pocóż się miał dłużej ociągać?.. Wreszcie przyjechał tutaj nietylko dla bronienia swej książki, lecz takie dla zapoznania się bliższego z tutejszemi warunkami. Przytem nie chciał sobie mieć do wyrzucenia, że czegokolwiek zaniedbał w swej sprawie.
Nazajutrz rano był już pod kolumnadą na placu św. Piotra, gdy się spostrzegł, że jest zbyt wcześnie, by iść zaraz do monsignora Nani. Kolumnada wydawała mu się dziś większą i rozleglejszą. Czterema rzędami biegnące kolumny stanowiły jakby las o kamiennych, olbrzymich polach, pomiędzy któremi zawsze bywało pusto. Nikt się tutaj nie przechadzał, cicho było i ponuro pod sklepieniem kolumnady, która nie miała żadnego przeznaczenia jak tylko być niezrównanej wspaniałości portykiem, dekoracją dla placu, ozdobą nadzwyczajnej piękności. A więc duch Rzymu, żądza wywierania podziwu i tutaj wypowiadała się raz jeszcze.
Okrążywszy zakrystyę, musiał Piotr, idąc do pałacu świętej inkwizycyi, przebyć cichą i prawie bezludną dzielnicę miasta. Po drobnym jej bruku, wybielonym żarem słonecznych promieni, rzadko odbijają się kroki przechodnia, a rzadziej jeszcze rozlega się turkot powozu. Jest coś klasztornego w panującej tutaj ciszy a sąsiedztwo z bazyliką św. Piotra, zdaje się napełniać powietrze zapachem kościelnych kadzideł. Gmach pałacu świętej Inkwizycyi, ma wygląd surowy, ciężki, niepokojący. Wysoką żółtą fasadę przecina tylko jeden rząd okien, które jeszcze są mniejsze i więcej odstręczające wzdłuż bocznej fasady wychodzącej na małą uliczkę. Wązkie te okna, ponure i więzienne, smutne wywołują wrażenie, a szyby ich zielonawe mało muszą przepuszczać światła. Pałac jest koloru błota i zdaje się drzemać od strony miasta. Jest tajemniczy, zamknięty, groźny swym ogromem, a Piotr, patrząc na potężne jego mury, uczuł się wstrząśnięty dreszczem. Lecz zaraz uśmiechnął się nad dziecinnem przerażeniem swojemu. Bo święta, powszechna Inkwizycya rzymska, lub jak ją dzisiaj zowią: święta kongregacya Inkwizycji przestała być ową legendarną dostarczycielką ofiar ginących w płomieniach stosów, nie był to już ów dawny, skrycie działający trybunał, mający prawo śmierci nad całą ludzkością. Jednakże posiedzenia członków kongregacyi odbywały się przy zamkniętych drzwiach i przestrzegano, by żadne słowo nie uleciało po za mury starego pałacu. Posiedzenia miały miejsce w każdą środę; sądzono i potępiano z dawną surowością kacerzy i ich dzieła, lecz wyroki te nie wchodziły w wykonanie, bo brakowało ku temu zbrojnej siły, tortur, stosów a nawet więzień. Święta kongregacya zadawalniać się musiała tylko protestem, utraciwszy władzę nawet nad duchownymi, których mogła karcić jedynie podług dyscyplinarnych przepisów.
Gdy go wprowadzono do salonu monsignora Nani, który mieszkał w pałacu jako asesor świętej Inkwizycyi, Piotr doznał miłej niespodzianki. Sala bowiem była obszerna, jasna, pełna słońca, wszystko tu tchnęło łagodnością i wdziękiem, jakby mieszkanie było urządzone przez ładną i gospodarną kobietę, która każdej rzeczy udziela część swojego uroku. Umeblowanie było w stylu poważnym a jednak uśmiechać się zdawało, miły zapach unosił się w powietrzu, a jednak kwiatów tu nie było. Dziwny jakiś wdzięk chwytał za serce każdego, kto tu wchodził.
Prawie natychmiast ukazał się monsignor Nani, uśmiechnięty, różowy. Niebieskie, pełne życia oczy patrzały dobrotliwie i zachęcająco, wszedł z wyciągniętemi rękoma do gościa, mówiąc serdecznie:
— Jakże to pięknie, jak poczciwie z twej strony, żeś przyszedł mnie odwiedzić... Siadajże, mój synu, i pomówmy ze sobą od serca, po koleżeńsku.
Nie czekając na odezwanie się Piotra, zaczął się go rozpytywać z oznakami najczulszej troskliwości:
— Więc cóż?... Jakże ci idzie?... Czyś posunął swoją sprawę?... Opowiedz mi wszystko, opowiedz szczegółowo.. cóżeś zrobił od czasu ostatniego naszego widzenia się?...
Pomimo przestróg, jakich mu udzielił don Vigilio, Piotr uległ okazywanej sobie sympatyi i z całą szczerością opowiedział wszystko, nic nie tając i nic nie przepuszczając. Zdał sprawę z wizyt, jakie złożył u kardynała Sarno, u monsignora Fornaro, u ojca Dangelis, u wpływowych kardynałów, u członków kongregacyi Indeksu, u wielkiego Pokutnika, u kardynała sekretarza, u innych prałatów i dostojników Kościoła, u proboszczów i zakonników. Kończąc swe opowiadanie, Piotr położył nacisk, że widzi całą bezużyteczność swych zabiegów... wszędzie odsyłano go od drzwi do drzwi, a teraz gdy wszystkie już uchylił, gdy wszystkich widział i poznał, czuje, że tylko napróżno poderwał sobie nogi, zmordował ciało i stępił mózg, bo przestał rozumieć, nie jest zdolny pojąć, dlaczego tak długo bawiono się nim jak piłką, rzucaną z rąk do rąk.
Monsignor Nani zdawał się słuchać z natężoną uwagą, z zachwytem i od czasu do czasu przerywał wykrzyknikiem:
— Wybornie!... Doskonale!... O ręczę ci, że dążysz do celu... Sprawa twoja posuwa się, jaknajlepiej się posuwa!
Cieszył się a na jego twarzy nie można było dostrzedz najlżejszego śladu ironii. Patrzał tylko uważnie w oczy Piotra, jakby sądując go, czy nic nie ukrywa a w rzeczywistości chcąc sprawdzić, czy ten młody entuzyasta już dostatecznie wyzbył się złudzeń, czy nabrał doświadczenia, czy się dobadał jądra rzeczy i czy znurzenie doprowadziło go do pożądanego stanu bierności i posłuszeństwa. Czyżby jeszcze było za mało trzymiesięcznego pobytu w Rzymie, dla ustatkowania tego zapaleńca?...
Wtem nagle zapytał monsignor:
— Mój drogi synu, dlaczego mi nie mówisz o swej wizycie u kardynała Sanguinetti?...
— Nie mogłem widzieć Jego Eminencyi kardynała Sanguinetti, bo jest obecnie we Frascati.
Monsignor spojrzał, jakby zaniepokojony, że widzi konieczność wynikającej ztąd nowej zwłoki i z ukrytą przyjemnością dyplomaty-artysty, podniósł ku niebu swe małe kształtne ręce, z trwogą człowieka mówiącego, że wszystko stracone.
— Trzeba, żebyś się mógł widzieć z Jego Eminencyą!... Tak, trzeba koniecznie... nieodzownie... Pomyśl tylko... wszak Jego Eminencya kardynał Sanguinetti jest prefektem kongregacji Indeksu! Nie nie możemy przedsięwziąść, dopóki się z nim nie zobaczysz. Dopóki nie widziałeś kardynała Sanguinetti, jest zupełnie tak, jakbyś nikogo jeszcze nie widział. Jedź do Frascati, mój synu... jedź coprędzej...
Piotr rzekł, dziękując za radę:
— Dobrze... pojadę... usłucham cię, mój Ojcze...