Duma o hetmanie/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Duma o hetmanie | |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego | |
Wydawca | J. Mortkowicz | |
Data wyd. | 1938 | |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego | |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STEFAN ŻEROMSKI
DUMA
O HETMANIE
WYDANIE SIÓDME
PRZEJRZANE I POPRAWIONE WARSZAWA — MCMXXXVIII — KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE
DRUKARNIA NAUKOWA T-WA WYDAWNICZEGO W WARSZAWIE, RYNEK STAREGO MIASTA 11 |
W śniadym dymie i w chmurach ponad morzem wyrosłych jesienne słońce połyska.
W gęstej kurzawie, wyrzuconej ze stepu, stratowanego przez kopyta tatarskich koni, mdłe światło gore.
Niezliczona ćma kruków, lecąca niby skrzydła czarnego anioła, napełniła szerokość niebieską i nad dzikiem krąży polem.
Głuchy tętent oddaje ziemia sucha.
Daleki zgiełk niosą wiatry.
Prawica najjaśniejszego, najwielmożniejszego Osmana, Mekki i Medyny cesarza, siedem monarchij i cztery kąty świata trzymająca, podniosła chorągiew w stronach dalekich.
Wrzask trąby zagrzmiał nad morzem, między lądami. Ciemnolice, posępnookie ludy rzuciły Eufrates, Nil, Dunaj. Nad Archipelagu zielone morze, między Tracyą i Azyi wybrzeżem, ponad Cyklady, Sporady, Salaminę, Eubeę i Samotrace padło hasło.
Z Kandyi, Lemnos, Samos, Chios i Rodos uderzyli we wiosła galer greccy żeglarze, ku Bosforu dążąc cieśninie.
Z czarnej Kemi, z nad kwiecistych grzęd Egiptu, wyruszył murzyn, fellach i kopt.
Ze spiekłej, skalistej pustyni, z suchych wąwozów puszczy libijskiej ciemny arab pomyka.
Z za nagich gór, z łożysk wichru, z pod bezchmurnego nieba, z okręgów suszy wiecznie płonącej wybiegł beduin, szerokobiałym osłoniony burnusem.
Ze stron, których deszcz nie nawiedza, brnie pod barwistym ciężarem garbaty wielbłąd, porożysty bawół i pracowity muł.
Seciny wołów ciągną szczękającą armatę.
Niedościgły rumak pustyni, co cienia drzew nie widuje, depce pachnący mrok w bukowych lasach serbskiej płaniny, pławi się w zimnych nurtach Dunaju, rozwiera nozdrza, wciągając jesienny wiater z za Dniestru, i w miękich łęgach Prutu lękliwe stawia kopyto.
Lśni nad pochodem plemion pyłem okrytych połysk złotego proporca.
Równemi korpusy dążą upierzone objagi janczarów. Błyska grot włóczni persa, kurda i ormianina.
Albańczyk, bułgar, bośniak i serb ściska w mściwej dłoni rusznicę, wecuje po nocy jatagan, handżar gotuje do ciosu.
Szepcąc modlitwę ku czci Allaha, zaprzysięga ku większej jego chwale przeszywać strzałą serca dzieci, z dymem puszczać ruskie i polskie wsie i do podwalin wyłamywać zamki po górach.
Sto kilkadziesiąt tysięcy cięciw czeka na strzałę.
Pożąda krwi zakrzywiona szabla, dżeryd-spisa, wielka włócznia i hak.
W pustce nocnej zanosi się daleko melodya dzika.
Śmieje się w dal surma, — kotły takt biją, — żądzę mordu podjudza tołumbas, brzękadło, żele i flet.
Nastąpił dzień, gdy zsiadły się, zgęstniały chmury. Na pasmie gór, co od północy, zachodu i południa okrążają błonie cecorskie, zadymił się obóz turecki. Po prawej stronie mogiły odwiecznej stanął buńczuk wezyra Iskiender-paszy, rządcy Sylistryi i Serdara Mołdawii.
Przednią strażą jazdy sułtańskiej dowodzi Chyzyr-pasza stary, Sarimsak, łakomca na czosnek.
Na prawem skrzydle zatknął znak Jussuf-pasza, Rumelii bejlerbej, — Hussejn-pasza, — Muhammed, zwany Terjaki, opiumożerca, władca sandżaku Nikopolisu.
Na lewem skrzydle, po zboczach gór, panujących nad Deli doliną, zawisła sześćdziesięciotysięczna nawałnica rwaczów tatarskich, której rozkaz wydaje han Krymu Dżanibeg-Giraj.
Brat przy nim Kałgaj-sułtan, namiestnik hański, Diwlet-Giraj, potomek szczepu Dżyngiz-hana, — książę przy nim Nebrie-Girai z plemienia Mansurogli, — i straszliwy Kantemir-Mirza, Krwawe Żelazo, do słonia wściekłego przyrównywany.
Dwa olbrzymie ramiona we sto kilkadziesiąt tysięcy żołnierza popod złowieszczemi skrzydłami kruków rozwarły się do uścisku.
Przeciw nim polskiego rycerstwa niespełna siedm tysięcy.
W zaszczycie dawnych, tak dwudziestopięcioletnich szańców i przekopów Zamoyskiego hetmana zaczajone błyszczą chorągwie.
Stanisław Koniecpolski, hetman polny, czyni w obozie rząd dzienny i dysponuje szyk w polu.
On ma pod sobą skrzydło prawe.
Na czele wszystkiej siły skrzydła lewego trzyma dowództwa buzdygan Samuel xiążę Koreckie, Pogoń odwieczną na tarczy noszący, — w sercu niezgasłą żądzę tronu, Heremia Mohiły, hospodarów multańskich zięć. Panię nieustraszone, — ów, co bez Rzeczypospolitej zezwolenia własną swą, korecką wojnę ottomańskiej potędze wydawał, — nie polskim, lecz Michała Wiśniowieckim, Stefana Potockim, Jana Przerębskim hufcom hetmanił, — dziesiątkami tysięcy trupa muzułmańskiego we dwudziestu bataliach zaścielał wołoskie pola, — hospodara Alexandrzyka, Domny Halżbiety Mohiłowej wdowy synaczka, sadzał na tron, — pojmany w boju konał nieustraszenie w lochu stambulskim, — junacko uchodził przez Raguzę, Sycylię, Neapol, Rzym...
Zakuty w żelazo, olbrzymi, — czarne dziwowisko, — piorun turecki, — wywlekał znowu miecz na półksiężyc.
Nad kornetami niemieckiej rajtaryi, przewodzi Herman Denhof młodociany.
Roty piesze cudzoziemskie sprawia dziki, niesforny, inflancki krzeczot-białozor, Wolmar Farensbach, wielkiego Jerzego, puszkarzów syn.
Wyszły na odwagę wojenną siły królewiąt.
Stefan Chmielecki, — postrach tatarski, — z synami: Adamem i Łukaszem, prowadził ukrainnych pancernego znaku ośmset towarzysza.
Walenty Alexander Kalinowski, kamieniecki starosta, wiódł cztery pełne chorągwie.
Mikołaj z Komarowa Struś halicki, — Moskwy najezdnik i krwiożerca, — stanął we trzysta kopij.
Mądry w radzie, mężny w boju, wytrwały w niedoli, Marcin Kazanowski, podolski wojewoda, cztery husarskie chorągwie sprawia.
W obleczeniu gorąco złoconych blach harcuje przed swoimi wojewodzic bracławski, Mikołaj Potocki młody.
Janusz ze Śniatyna Tyszkiewicz czterysta szabel ma pod sobą.
Stanęli w strzemionach sławni rotmistrze.
Jest Andrzej Karwicki i Jan Wąsowicz, Mikołaj Sienieński i Mikołaj Maliński — ponury, milczący, zły Odrzywolski Jan — siłacz nadobny Alexander Morsztyn, Alexander Cetner i Jan Malecki.
Z prawej ręki, daleko za wałami ponad rzeką Żyżyją i błotnemi szuwary położył się obozowiskiem, a straże na prawo i na lewo wysunął Walenty Rogawski z trzynastoma stokonnemi rotami lisowskich straceńców.
Żelaza na nich nie ujrzeć, chyba pod końskiemi kopyty, u lewego boku i na ramieniu. Wysokie z ich łbów golonych zwisają czapki, płaszcze opięte z szerokim kołnierzem chronią od dżdżu.
Ciasne na nich, wielobarwne, na ziemiach dalekich wdziewane ubiory, juchtowe, mocno podkute buty.
Pokładając się na krótkiem siodle, puszczają w jaskółczy harc zwinne, lotne i rącze swe konie. A gdy raz czwałać poczną, ocieka krwią krzywa szabla, dzwoni cięciwa łuku, dymi się długa rusznica.
Twarze ich zgorzałe od wichru, co je chłostał między Lodowatem i Kaspijskiem morzem, między uralskiemi i alpejskiemi lodozwałami, w tysiącu bojów prochem odymione, wychudłe w pochodach przez Węgry, Czechy, Niemce, Lotaryngią, Szampanią, aż po Paryż.
W tyle obozu nad rzeką stoją kosze kozackie wolontaryuszów zaporoskich młodego Chmielniczenki Bohdana. A Bohdan Chmielniczenko pogląda zdala zadumany w panów polskich zbroje, w ciurów obóz zgiełkliwy... Połyskują jego mołojców arkabuzy, guldynki i toruńskie muszkiety, janczarki w polach nadmorskich zdobyte, bandolety i nośne samopały. Dzwonią w jego obozie śpiewne bałabajki.
Tęsknią do lotu strzały w sajdaku.
Równo z czołem pancernego szyku, z prawej i lewej strony czyhają zasłony armaty, złożonej z falkonetów, z hakownic, śmigownic i wozów.
Miała iść w bój z taborami wszystka armata. W każdym taborze pięćdziesiąt wozów we cztery rzędy. Między rzędami kapitana Trzebuchowskiego piechota po kilkaset żołnierza i draby pod kapitanem Almady. W czele każdego taboru, w tyle i z boków od pola po cztery działa. Cały regiment armaty dla strychowania pola boju miał pod sprawą zimny, sumienny a prawy Teofil Szemberg.
W głębi obozu tłoczyły się zbiorowiska ciurów, wielka liczba czeladzi, pachołków pańskich, hajductwa, strzegącego luźnych i jucznych koni, drabów od juków i kolas, służby husarskich chorągwi i włóczęgów idących za wojną.
W pośrodku wojska, między synem Janem hrubieszowskim starostą, synowcem Łukaszem, kałuskim, a Alexandrem Bałłabanem, winnickim, siostrzeńcem z żółkiewskiej krwi, — orzeł-mogilnik, Rzeczypospolitej wojen i rada, — Stefana króla żołnierz, — hetman i kanclerz, sławy polskiej piastun, na oczu wszystkich w wysokiej cecorskiej krzepi... Kołpak na nim ciasny z czaplem pierzem, znacznie wydanem.
Wiatr pierze muska.
Lamparcia zwisa skóra z twardych karwaszów, złocących ramiona. Nieruchoma buława, — znak chwały polskiej, cnoty męskiej, przelanej od wieków krwi — na łęku siodła spoczywa.
Grzeje się koń i niepokoi pod kanafacowym czaprakiem, pod siodłem srebrnostrzemiennem, w złoto oprawnem, drogiemi wysadzonem kamieńmi.
Wyciąga gibką szyję hetmański koń, co po dziedzińcu kniazia Groźnego Iwana, po Łobnem miejscu Borysa, u wrót dwuramiennej cerkwi Błażennego Wasyla srebrną dzwonił podkową. Czujnemi chrapy wciąga wiatr z obozowisk Skinderbaszynych lecący...
Dostojne czoło hetmańskie, ozdoba rasy, szedziwemi oplecione promieńmi, na załogę bezpieczeństwa ojczyzny z granic jej wyniesione, duma nad sprawą. Majestat i piękno twarzy tej skryte w niej sumienie szlacheckiego Polski gminu, — włada tłumem.
Uśmiech, żałosna mądrość, szydzący i miłościwy, na ustach siadł i nie schodzi.
Czujne oczu spojrzenie w dal poleciało ku olbrzymiemu wrogowi — i nie wraca, jakoby ów podjazd szalony Odrzywolskiego Jana, co pocwałował orloszumiący skrzydłami w paszczękę nieprzyjacielską, — i nie wraca.
Powiał z dalekich koszów Gałgi, z czat Kantemira gwar, zgiełku echo, poryk bydła, rżenie koni.
Wzmógł się uśmiech od głębokiej hetmańskiej dumy.
Ściągnie się w przestrzeń biała dłoń.
Pomyka z oczu przymrużonych w dal wyzwanie:
— Nie ciebie się boję, — nie ciebie się boję, o wrogu! Nie ciebie się boję, zewnętrzna potęgo, nawalności janczarska, co mię strasznemi chcesz ogarnąć skrzydłami, — góry kamienne na piersi me dźwigasz i kraczesz nad sercem złowieszczych wron chmurą. Nie wobec ciebie trwoży się serce moje, gdy zstępujesz nieprzejrzanym obłokiem na tę garsteczkę szlacheckiej krwi, — gdy błyskasz włócznią setek tysięcy i Goliata wywlekasz miecz.
Dawidzie mój!...
Zwróciły się oczy hetmańskie na zastęp siedmiotysięczny i szły po chorągwiach koleją, koleją. Patrzą w demeszkowane szyszaki pancernych korony, na kopije lasem stojące z powiewnym, jak welon proporcem i grotem błyszczącym, — na pancerze ruskich województw srebrem nabijane i złotem, — na litewskich petyhorców poczty, przybrane w brzeszczotowe koszule i gięte kolczugi. Obejmują głowy misiurkami okryte, hartują miecze u boku szerokie i długie, utwierdzają drzewa kopii olbrzymiej, przywiązane do łokcia sznurem z jedwabiu.
W pośrodku, między taborami, na czele, troistym szykiem w półkole, we sto dwadzieścia koni każda, husarskie czatują chorągwie hetmanów.
Rozkosz oczu rycerskich, pociecha ducha twardego.
Tarcze z rodowemi lśnią znaki.
Rycerze i konie obleczeni w kirys. U boku ich — koncerze. Pod prawą nogą u siodła — rapier do ścinania wroga, dziewięćłokciową zwalonego na ziemię kopiją. Na łęku młot sześciofuntowy do miażdżenia szyszaków, albo berdysz dwubrody do płatania na poły pancerza. Skóry lampartów i lwów, czarnych albo białych niedźwiedzi i wilków na barach. Z przyłbic strzelają czaple kity, pióra żórawie, indycze i bocianie. Zaramienne skrzydła w kunsztownej oprawie zrosły się w las, w puszczę młodą, po której strzelistych piórach sława szeleszcze. Długie, ze złotemi krzyżami, żółte i białe, czerwone i błękitne wieją proporce. Hetmański na czele znak, drzewo z wprawionem w nie skrzydłem rozpostartem orłowem.
Przed chorągwiami rotmistrze. Na czele ich — pułkownicy. Przy znakach pancernych trębacze z surmą przy ustach na sygnał czekają. W pogotowiu pałki trzyma bębenista.
Ponad nimi wszystkimi, jako żałosny polski biały ptak, polata myśl hetmańska, wszystko nieulękłem rozsądzająca baczeniem:
— Ciebie się nie tylko boję, lecz lękam, o wolna, o kresu nie znająca duszo polska!
Przed tobą drżę, ty niełacna, krnąbrna, sama siebie szaleństwem chłoszcząca, ty samej sobie nieznana i nikomu niewiadoma...
Widziałem cię w krwawych bitwach.
Gdyśmy się siekli w pałasze z kozaki i wojewodą Michałem, pod Rewlem z Karolusem, pod Tropcem z Moskiewskiego tatary, u bram niezłomnego Połocka, pod tynami płonącemi Wielkich Łuk, we trzydziestu nogajskich zagonach, w inflanckich i multańskich potrzebach, w kłuszyńskich opłotkach i na wielkiej moskiewskiej drodze, gdyśmy w dziesięć tysięcy szli na kraj świata po Monomacha czapkę szafirową dla królewskiego polskiej skroni dziecięcia... Widziałem cię w byczyńskiej opresyi, gdy w dyabła łańcuckiego kudłaty łeb przyszło cisnąć siekierą, — i pod Guzowem, gdy po ramię i po kolana trzeba się było ubroczyć w rodzonej krwi...
Och, polskiego wyuzdania duchu, wrosły w serce ojcowski, własny, — a obcy, rodzimy, — a wrogi!
Nie przed najeźdźcą drży moje serce, lecz przed wami, o sobie-pany!
Każdy z osobna wódz, każdy król. Pan Jerzy Mniszek — król sobie, Wiszniowiecki — sobie, Sapieha — sobie, Rożyński — sobie, Samuel Tyszkiewicz i Mohiłowi zięciowie. Każdy zależy tylko od Boga i od swej woli. Z kim chce, z tym zawiera przymierze, z kim chce prowadzi wojnę i gdzie chce szuka ojczyzny. Dyabeł Stadnicki i Ludwik Poniatowski zdobywają zamki i dwory, palą wsie i łupią miasta w ojczyźnie. Krzysztof Zborowski własne państwo zborowskie zakłada, przeciwko Polsce zmawia się z Moskiewskim i Rakuszaninem. Samuel banita praktykuje kozaki przeciw ojczyźnie. Zebrzydowski zgromadzi stotysięczną armię przeciwko panującemu królowi. Lisowski w kilka tysięcy urwanego od szubienicy człowieka rozbije ogromne pułki jedynowładców północy pod Zamkiem Biełozierskim, u Wielkiej Soli, pod błotnistym Suzdalem, zdobędzie niezmierną krainę dla impostora Dymitra i Maryny. Oleś Zborowski Samuelów oświadczy, że Polski za ojczyznę mieć nie chce, jeśli król Zygmunt w jego sprawy, w jego zamki na moskiewskim budowane lodzie zechce zaglądać. Xiążę Koreckie we dwudziestu bitwach pogromi stotysięczne hordy na tem wołoskiem palenisku, wiecznie krwią polską gaszonem.
A jeśli swawolnicy zięciowie, prowadząc teścia hospodara na multański tron, podpał pod całą Rzeczpospolitą wzniecą, — skoro lisowczycy, wspierając cesarza w zapasach z Bethlenem Gaborem, rozjuszą sułtana do tyla, że ogniem wielkiej wojny w Polskę wybuchnie, — kiedy przyjdzie wszystkiego odżałować, nieprzyjaciela odepchnąć stos, gołe granice zastawić od nawały, — wtedy nielża!
Ze wszystkiej, z najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie znajdziesz, nie wyściskasz z kolan, nie wystoisz u drzwi przemożnych, nie wypiszesz tysiącem listów, nie wyżebrzesz przez rumor uniwersałów siedmiu tysięcy żołnierza!
Gdyby nie syn, nie siostrzeniec, nie bratanek, — gdyby nie koligaci zpod Karpat podnóża, co na słowo najświętsze zaklęci, skupią kilka rot w nagłym czasie i dla sąsiedzkiej wyjdą przyjaźni, — ilużby ze mną było?
Darmo w gnuśnej próżni, wśród ziewania ducha, w pośród mów, a szumnych odpowiedzi, w zimnem kole skomleć, gdzie w pośmiewisko obracają uniwersał, — żeby Warneńczykową strzałę woli na cięciwę Stefana króla zuchwałej rady położyć, — nie zasłaniać dziś od nawały nagich ścian kraju, bo tu u węgłów śmierć się wałęsa i w wywalonych czeka drzwiach, lecz w nieprzyjaciela ślepie iść, najeżdżać go w jego kraju, skoro z legowisk swoich wyszedł, żeby przyćmić Europy oświatę i na karku polskich ludzi wolnych postawić nogę.
Lecz któż w płytkie serce ludzi wolnych tchnie, żeby w sobie jedno uczcili Prawo, niem się związali, zbudzili wolę, wzniosłość i zachwyt wielki?
Jeśli nie skoczyć z tym zastępem, sam na dwudziestu nieprzyjaciela, zarzucą w tył zniewagi, idąc na swą pijatykę, me główne imię, z niedbałą sarmacką pychą, z niewdzięczną polską fantazyą, jako wylot kontusza. A jeśli skoczyć i przegrać, ukamienują obłudnym szlochem mą pamięć, unurzają moje imię wojenne w błocie obmowisk i jawnego oszczerstwa, cisną je w pomietle pospólnego sądu, w śmiechu swym bezrozumnym zagrzebią i przypną mi nad wiecznym mym hełmem kitę przekleństwa.
Daleko w polach wzbiły się pyłów obłoki.
Wrzawa odległa... Tatarski nagły krzyk.
Podjazd niósł bitwę.
Zcicha wyszeptał kanclerski syn głuchą radę:
— Macte!
Mgła zasłoniła ojcowskie źrenice.
Wzmógł się hetman głębokiem westchnieniem:
— Zestąp się i zrośnij w jedno, o rozszarpany polski duchu!
Stań się Moc!
Twardem spojrzeniem poruszył buzdygany wodzów.
Dźwignął nagle buławę. Wielkim zamachem dał znak.
Zawrzasły larmo trąby. Uderzył bęben.
Szczękną natychmiast zasłony wozów wraz z «kobyłami» armaty. Zadzwonią łańcuchy.
Drgnęły usarskie chorągwie, kołem na czele stojące.
Zakołysał się pancerny szyk za szykiem.
Nim z łuku strzelić — olbrzymi nieprzyjaciół obłok wywinie się z za kurhanu, pędząc za ciasną polską kolumną podjazdu.
Tatarski wrzask rozjuszony kędyś na tyłach obozu, zagłuszył strzały armaty Szemberga.
Runie z pędem niezłomnym w środkową nawałę turecką Chyzyra-paszy, z drzewem pod pachą, jasna broń kanclerzowej chorągwi. Wparł żeleźca w boki biegunów husarski polnego hetmana szyk.
Kłęby dymiącej kurzawy zasłoniły pole.
Wszystka nawałnica wielotysięcznego gminu nieprzyjaciół pędem uderzyła w pierś lecących z kopyta. Śmiga w bój, paląc z rusznic, lisowski pułk. Pokładli się jeźdźcy lisowscy na koniach, szable w ich ręku błyszczą. Srogi ich krzyk przeszył powietrze.
W dali, poza obozem, idą w śmiertelne z tatarami zapasy kurzenie kozackie.
Z dzikiem stękaniem, rżąc boleśnie, runęły na się piersiami, lecące, rozhukane konie. Spięły się na zadach, stanęły dęba i wzajem się pyskami kąsają.
Niemasz w cieśni tej miejsca na złożenie gładką kopiją.
Bielma ślepiów w bielma zajrzały, jakoby w otchłań śmierci. Wpiera się kolano w kolano. Brzeszczot wprost w brzeszczot strzela, kord praska w kord. Obuch gruchota przyłbicę, — jatagan spodnim sztychem brzuch rozdziera, — koncerz płata, jako szwy sukienne, stalowe nity kolczugi, a żelazna rękawica wyrywa z olstra wrogiego pistolet, albo, dosięgnąwszy gardzieli, wydusza z niej potężnym uściskiem ostatni dech.
Śmiga w nieulękłe twarze czarnych strzał zawieja.
Staje w sprawie i w bój idzie ruchoma grobla prawego taboru Drogonia, Lewikowskiego, Ochyja.
Grzmocą w twarz turecką śpiżowe cielska Szemberga, pokotem trupów zaścielając cecorskie pole. Nieulękłym krokiem, paląc raz wraz z gwintowanych guldynek, z rusznic tarczowych i nośnych samopałów postępują saboty kapitana Almady.
Opóźnił krok tabor lewy armatni.
Odsłonił czoło i bok wojska. Wstrzymał tylne szeregi.
Nie mają placu wolnego następujące chorągwie pancerne. Poczną, skokiem pole mijając, uderzać w tyły lewego taboru, — odpychając go dalej a dalej...
Tak się lewe skrzydło bojowego rzędu odsłoni i zmiesza.
Uderza w tę lukę wróg.
Trzymają na piersiach nawalność usarscy rotmistrze.
Skręca się w miejscu jazda, wirem ogromnym zatacza i wielkie koło włóczniane, obraca się w powodzi wroga.
Spostrzegli zamieszanie wodzowie.
Samuel Xiążę Koreckie na czele swoich chorągwi posiłecznym hufcem przedrze się ku wojowisku.
Paruje do sprawy zgniecione szeregi. Dysponuje szyk stały.
Ujrzeli wrogowie i swojacy kadłub jego olbrzymi na koniu zakutym w stal, gdy w prawo i w lewo miotać się począł od ciosów wielkiego koncerza.
Nanośna stal przyłbicy, jak skrzywiony, a rozwarty dziób sępa zda się jadowicie klwać truchło padające.
Oburącz wojen rąbie z ramienia. Sztychem błyskawicowym nawskroś przebija. Dzikie oczy, w szczelinach maski gorejące, gaszą pierwej żywoty, nim straszliwe ramię śmierć zada. Pot krwawy sączy się szparami żelaznych rękawic i ścieka z pod szyszaka. Głuche stękanie rwie się z piersi okutej, — ni to robotny pomruk drwala, co ścina pień odwiecznego buka, niepołoma dla halnych wichrów w tatrzańskiej puszczy. Zmydlony koń, złotem od bezcennego rzędu migający, skacze susami w puste ulice ludzkiego przerażenia, rży dziko, wykręcając się wokół na zadzie tanem bojowym w okrągłych porębach śmierci.
W prawym szyku Herman Denhof, jak strzała wbił się w skrzydła janczarskie. W zagon spahisów się worał. Dwie chorągwie rajtaryi w łosie kurty zaszyte wciosały się pod jego rozkazem i utkwiły w czele wroga, jak czekan nieugiętą ciśnięty prawicą. Z niewyrwanemi z piersi strzałami, biały od uszłej krwi, a z obliczem, które już śmierć całuje i ramieniem otacza, idzie na wytrwaną do mety swej pułkownik młody. Krzyk jego śmiertelny, śmiech jego donośny nad zgiełkiem bitwy lata, umierającym waleta, mężnym pozdrowienie:
— Za pokochaną ojczyznę! My, którzy nie uchodzim!
Każdy rajtar walczący u boku dowódcy bije się z dwudziestoma wrogami. Ilekroć wódz po za siebie okiem ciśnie, widzi dziury w rzędach, zdychające rumaki, siodła bez jeźdźców i grzywy samopas pędzące w przezroczystem polu. A po sześciu godzinach boju, gdy ze dwustu towarzysza piętnastu zostanie w strzemionach, wyniosą wierne ręce żołnierskie z pod kopyt tatarskich koni stratowaną, szaloną wodza głoweńkę...
Wspomniał Marcin Kazanowski, — nigdy niezgasłe serce, toropieckie pola, nocne z Markiem Sobieskim, Samuelem-banitą i walecznym z Żółkwie rycerzem wycieczki w tatarski kosz. Zda mu się, jakoby króla wielkoducha namiot jeszcze miał za sobą w obozie... Uderza jego chorągiew w szeregi tureckie, stokroć za szeregami występujące, jakgdyby katapulty miedziana głowica w niezłomny mur.
Klękają i o ziemię się walą konie jataganem zarżnięte. Rycerze ważą się naprzód i w tył od dziesiątków pieszego żołnierza zmożeni. Zepchnięci z łęku w ciżbie janczarskiej, ojczyźnie z przebitego serca oddają krew.
Spada z natarczywej ręki Jana Wąsowicza niepochwytny dla oka cios miecza w chłopy z puszcz i z nad morza. W niezakryte brzuchy, w czaszki osłonione jeno zwojami kaszmiru rąbie rota Alexandra Cetnera. Idą nań ławą, ktora żelaza pancernych przebić nie może, uciec niema gdzie przed ciosami, więc przez jedwabne kaftany i wzorzysto szyte koszule ścinana, wylatuje ze strzemion i pomostem się ściele. Zwartą idąc gromadą, bierze wroga na sztych, rozbija i targa jego szeregi Wolmara Farensbacha piechota, od krwi pod kurty spływającej przemokła. Jęk niedobitych ze śliskiej tam woła ziemi, gdy się włamują w nieprzejrzaną gęstwę. Puste tam pojeżdżają siodła i luźne dzwonią strzemiona na grzbiecie zbestwionych rumelijskich ogierów.
Zwalił turczyn krótkim czekanem w naczolnik Morsztynowego konia i krwawy odszczep łba wyłupał.
Padł na piersi koń bojowy. Wyrwał Alexander Morsztyn nogi ze strzemion i, spieszony, w zbroi kwitnącej od krwi poszedł między sępie skrzydła, kity i czuby ich wodzów, między połyski jataganów. Rwią pióro jego szyszaka strzały niechybne, dzwoni w jego piersi dziryt rzucony, ale umyka przed nim miecz. Na groblach trupów, zwalonych w tem miejscu armatą Szemberga, staje rycerz samotny, kurhan tam zakłada swój...
Raz wraz dookoła każdej szczypty rycerskiej zatacza się półksiężyc burnusów, usiłując róg swój z rogiem złączyć, a walczących zawrzeć w śmierci kolisku.
Polacy wyrąbują dziury w ciżbie, zrastającej się półksiężyca rogami, otwierają drogę odwodu i cofają się zwolna ku szańcom, żeby nie utonąć w nawale.
Z armatniego dymu wynurzają się tam i sam sienieńczycy, Janusza Tyszkiewicza towarzystwo, Strusiów pokruszony odłam... Zginęli zarąbani od poturczeńców ludzie mężni: Wrzeszcz, Kowalkowski, Goślicki...
W chorągwi kanclerza, co całą wagę nieprzyjaciela na się wzięła i najwścieklejszy jego cios w swe piersi skierowała, strzemię w strzemię walczą dwaj przyjaciele, bracia stryjeczni, Żółkiewscy — Łukasz i Jan.
Strzały po nich skaczą chyże, od krat lica kryjących pryskają, od yorkskiej odskakują kolczugi. Kule wokoło głów nucą. Łukasz Żółkiewski osłania brata rannego. Mieczem ociekłym koło niedostępne przed nim pisze, młotem toruje drogę.
Rzecze wśród trudu Jan:
— Jeżeli tu skonam, — bracie, — zanieś ojcu ostatnie moje odetchnienie. Tarczą go osłoń i mieczem szlachetnym. Radą go w chwili złej podeprzyj, gdy stara jego głowa upadnie w trudzie.
Rzecze Łukasz:
— Jeżeli ja zginę, — bracie, — wody naczerpnij w hełm i zawieź mu, gdyż za wojsko hetman czuwać musi, gdy wojsko pada.
Wbiją znowu ostrogi w boki końskie i skoczą w janczarskie gęstwiny. Groty spis wokoło nich nachylone.
Straszne oczy spoglądają. Tysiąc ramion naciąga łuk. Świst strzał. Przez tłok wroga osaczeni wyrąbują się samowtór.
Cofa się z nastaniem wieczora do połowy wyrąbana kanclerska chorągiew, samego ze sobą unosząc z pola.
Czterykroć przebiegał Koniecpolski, — polny, — przed potłuczonemi kupami żołnierza, rząd w nim czyniąc i serce. Gdy własny jego zastęp schodził z placu skrwawionego, stał polny w szeregu, dodawał ramienia i potężnemi ciosami nacisk odtrącał.
Napływ wciąż nowych szeregów prawy tabor ogarnął. Ze wszech stron ogarnięci, krzykiem gminu nieprzeliczonego ogłuszeni, w terrorze panicznym wyprzęgli ciurowie konie od armat. Jedni, póki pora uciekali z placu, inni pod kolasy schowani, konali od razów dziryta. Wozy wgniecione na działa zatamowały porządek odwrotu.
Wycięta niemal do nogi Almady’ego piechota. On sam, strzelając się w osaczeniu, trzaskiem muszkietów otoczony, z ciężkiemi ranami, we dwudziestu człowieka przedarł się do okopu. Uszły zaledwie trzy hakownice, dwa lekkie falkonety i wozów kilka. Rzucił się żołnierz turecki na kolasy z chciwością, rozumiejąc, że klejnoty w nich znajdzie. Lecz znalazł tylko koński gnój...
Pada słońce zachodu na połamane skrzydła, poszarpane zbroje, rude od krwi, — na pałasze w dłoniach pęknięte, — na wykrzywione od rozpaczy lica i oczy ślepe z wściekłości. Rżą i stękają z trwogi konie, gdy zbywszy jeźdźców, wbiegają w okop hetmański.
W zmiażdżonym do cna szyku, w hufiech posiekanych, w klątwach, wzdychaniu, w jękach, groźbach, w obłąkanym śmiechu i złowrogim pomruku, — płynie ścierpła od męczeńskiego zachwytu hetmana twarz. Jakoby światło miesięczne, uniesienie na niej zastygło. Uśmiech zgubiony nie schodzi z warg. Żelazny spokój i mężna cierpliwość, zawarte w oczach daleko patrzących, zatapiają się nie w bieżącą, lecz w następną chwilę. Oczy zgasłe mierzą nie dokonany już nieszczęścia akt, lecz to, co jest w nieszczęściu najgorsze, drugi, jeszcze niewidoczny jego w mroku stopień śliski, jutrzejszego tajemnicę dnia...
Zaledwie zdławione szeregi wbite na się i pełne ran same sobie zaszczytem być przestały, w obozie się znalazły poza osłoną ziemnego wału, rozprysł się skalisty ich opór. Niesprawa padła w nie, jakgdyby tajna pokusa szatana.
Nowozaciężni i osiwiali świadkowie wypraw gdańskich, inflanckich, moskiewskich i wołoskich, — szlachta konna i pospolite piesze żołnierstwo wybrańców, — rodowici ziomkowie i cudzoziemscy żołdacy, — rozkazodawcy i ciurów zbiorowisko, — nadewszystko zaś lekka obozowa hałastra, pachoły, służba, podjezdki, — wszyscy, — dali się ogarnąć szaleństwu rozpaczy i trwodze. Jęk powszechny: — uciekać! — wionął w szepcie warg odrętwiałych, zapalił się w błyskaniu źrenic i pędził bezładne gromady z krańca w kraniec obozowiska. Ludzie nie poznawali twarzy najbardziej znajomych, brnęli to naprzód, to w tył z krzykiem szalonym i groźbą. Strudzona prawica oręż wyrywała co chwila i co prędzej podnosiła do ciosu, zanim człowiek obaczył, kogo porazi.
Przejeżdża przez obóz Kalinowski Walenty, skupia swe roty, ustawia, a w tłum głośne, okrutne miota zniewagi na starą hetmana głowę.
Rzucił w ciżbę radę szeptaną Gracyan hospodar, żeby przez mętny Prut zaraz uchodzić, a potem jemu tylko znanemi przesmyki, Bukowiną, Pokuckim kątem. Każde jego słowo skupia orszak. Rada tworzy rotę. Brną za nim w noc.
Pędzi na koniu kanclerz stary.
Zagrodził drogę.
Zaklina, żeby obozu nie rzucać. Stanął u wylotu obozowiska. Chwyta w ramiona gadających bezładnie, szepce zapewnienia, — przysięga. Szablę wyrwał i zastawia drogę umykającym cichaczem. Skoro staną, oświadcza, że odprowadzi wsze wojsko do dniestrowego brzegu, na Mohylów, byleby sforność zachować. Obiecuje struchlałym natychmiast rozpocząć z wezyrem traktaty o zawieszenie napaści.
Wtem upadł w tłum z czyichś ust poszept inny: zamyślają hetmani wojsko wrogowi na rozsiekanie zostawić, ze Skienderem paktować, w rzeczy tajemnie uciekać.
Głuchą pogłoskę między zatrzymanemi kupami poniosła w obóz rozpacz skostniała.
Zastawił hetman strażami wyjście obozu.
Lecz o ciemnej nocy uciekł z obozu Gracyan hospodar.
Uciekł z obozu Walenty Kalinowski, starosta, uprowadzając ze sobą tysiąc pięćset podjudzonego żołnierza.
Uciekł mężny Jan Odrzywolski z chorągwią.
Uciekł Stefan Chmielecki z chorągwią.
Uciekł w noc ciemną piorun na turki, Samuel xiążę Koreckie.
Uciekł Janusz Tyszkiewicz ze swoimi.
Uciekł Moskwy najezdnik i krwiożerca Mikołaj z Komarowa Struś halicki.
Jedni uszli zdrowo i wcwał dopadli domowego proga. A inni zginęli w drodze niesławnej, napadnięci od ordy, zaczajonej na tamtym brzegu prutowym. Wyskakując z wody, nie mogli rozpoznać nieprzyjaciół, szli tedy pod miecz, albo w łyka.
Pochwycił Prut, jak lewiatan, kamienieckiego starostę w swe kłęby, w skręty, w przeguby. Wyrwał go ze strzemion i poniósł w dół. Rzuca go nurt po jamach, poi wodą w głębi swej, przewraca, ostrogami stawia w górę, a nieskazitelnym pióropuszem zaramiennych skrzydeł, co sławę żołnierzom szumiały, zamiata piach niskiego dna.
Jak zdechłą rybę, brzuchem ku niebu ciemnemu, wyrzuca Prut ze siebie trupa i huśta go na chichocie fali. Opił się Walenty Kalinowski rzecznego odmętu i popłynął, popłynął z rozkrzyżowanemi rękami, z rozdziawioną od krzyku gębą w daleką drogę, ku czarnemu Hellespontu morzu. W głębokich błotach limanu trupa swego zagrzebie. Zaryje w ił ostrogi rycerskie i wszczepi rękawice. Raki morskie wykłują mu oczy, wyssą serce wodne żmije. Pancerz jego splamiony, niesławny hełm szlam napełni zgniły, a muł na wieki zalepi.
Skoczyli w nurty prutowe Korecki, Tyszkiewicz, Struś, lecz na tamten skalisty brzeg jego nie mogąc wychynąć, wrócili. Ociekający wodą, z zakrytemi kratą przyłbic twarzami stanęli znowu w obozie, wrzaskowisku polskiem.
A w obozie polskim już żołnierz namioty podpalał. Z latającym, jak płomień pochodni, pomrukiem motłoch rozdziela zasłony namiotów, które opuścili rotmistrze i pułkownicy. Oczyma szalejącemi z wściekłości bada wnętrze każdego namiotu. A skoro próżnię ujrzy, jakgdyby grób ujrzał otwarty, jakgdyby wywaloną trumnę. Ciżba wydaje krzyk złowrogi. Ogląda stanowiska wydeptane od Chmieleckiego koni, puste gródze po pół łokcia na koń, gdzie Odrzywolskiego bytowała chorągiew, maca płomieniem pochodni i gorejącemi oczyma ziemię stratowaną śladami ku Prutowi, — i jako wilk wyje.
Czeladź w kupę strachem i żądzą złączona, broń przez rannych porzuconą chwytając, obchodzi powtóre puste namioty i zabiera na własność, co znajdzie. A obszedłszy puste namioty, pocznie zaglądać do każdego z kolei. Gdzie leży ciężko ranny, cichaczem skróci mu bóle dla łatwiejszego rabunku. Namiot hetmana polnego, namiot Kazanowskiego Marcina, Farensbachów, Szemberga i innych, co krwią ociekając, bronią obozu bezsennie na szańcach, — rozniesiono na strzępy. Szatrę wielkiego hetmana, który u obozowego odwodu drogę uciekającym zagradzał, zrabowano do nitki, że zostało jeno płótno zczerniałe od deszczu i ziemia goła. Skarbne wozy rozbito.
Chwyta sługa konie pańskie, samopas puszczone i w ciemną noc kalinowskim tropem umyka. Nareszcie pocznie zuchwałość zbijać z koni znużonych rycerzy, oręż z ręki osłabłej wyrywać, zdzierać zbroje i szaty.
Niesfora, swawola, gwałt buchną, jak pożar wśród tłuszczy. Tumult i wielki krzyk głuszą słowa.
Śmiech słychać okrutny, pogróżkę straszną dla ucha, złowieszczy śpiew...
Daleko zawiewa z nocy pean starodawny broniących obozu na wałach.
Oto przez rabującą hałastrę, która pali tabory i własne swe wozy naładowuje łupami, przedziera się na koniu Jan Żółkiewski. Głowa jego odkryta. Włos skudłany. Czoło związane szmatą. Krew z twarzy ciecze.
Niesie dla starca wodę w szyszaku, której był ze strumienia ku Prutu dążącego zaczerpnął, żeby spalone ojcowskie wargi odświeżyć. Przez zagon tatarski wichrem leciał, brzuchem końskim ziemię zamiótł w pustkowiu, przez obóz polski upiorem przepędził, wypadając z grubej ciemności.
Szept się w rosnącym tumulcie o jego widok zahaczy. Ruszą wszyscy na miejsce naczelne patrzeć, czy też i kanclerz już uszedł. Stoją w tłumie rotmistrze, namiestnicy, żołnierze. Zwartem kołem obskoczyli powtóre ciemny, głuchy, odarty namiot hetmański.
Krzyk napastniczy, znieważający żąda:
— Sam tu, mości hetmanie!
W ciemnym, głuchym namiocie na ziemi hetman leżał omdlały. Syn przy nim jedynak.
Zdyszani, strudzeni, ramiony się na moment objęli.
Głowami do się przypadli.
Strzały kończyste tatarskie wielekroć przebodły ciało synowskie w tej bitwie. W rany głębokie żeleźca twarz poorały. Krew zastygła na licu i w twarde gruzły się zsiadła.
Nie od ciosu pierzastej strzały janczara jęknął tak głucho hetmański syn, lecz zatrząsł się wszystek od polskiej strzały nieomylnej, co serce przeszyła boleścią.
Zniewaga czcigodnej głowy ojcowskiej aż do śmierci go poraziła. Powiódł hetman drżącemi palcami po twarzy młodej. W ciemności przebolał dłońmi grube guzy i rany rozdarte, jeszcze krew mokrą sączące. Pocałunkiem miłosnym, pochwałą wodza je uczcił.
Starą głowę znużoną na męża młodego czole z cichym wsparł szlochem.
Słychać strzały janczarek tureckich, bijące w okop cecorski.
Słychać krzyk przeraźliwy pędzących dokądś tatarów.
Słychać wrzask wzrastający koła szaleńców za namiotem.
Kłapiąc w pochwy szablami, wołają:
— Pewnikiem uszedł...
— Uciekli inni, czemużby i hetman?
— Uszedł hetman!
— Zdrada hetmańska!
— Do Dniestru go syn uprowadzi!...
— Oto przez obóz na koniu starosta hrubieszowski przeleciał.
— Skinder-baszy na mięsne jatki nas przedał.
— Dla Boga! Ze wszech stron nieprzyjaciel!
— Odsieczy nie czekaj!
— Nagrody żadnej za męstwo!
— Za wierną służbę miłej ojczyźnie śmierć czeka!
— Bez strawy my od godzin tylu...
— Wepchnął złoto w kaletę i na koń ze synem samowtór.
— Powiadają: do Skindera list pisał...
— Do Skinder-baszy list woził synaczek!
— Bierzcie ostatek, — dla Boga — panowie bracia, z namiotów.
— Za trzy pacierze wróg te miejsca osiędzie.
— Ma-li to niewierny turczyn odzierżyć?
— Ma-li dziki tatarzyn polskie skarby unosić?
— Do broni!
— Uchodźmy drogą pokucką!
— Hańba wodzowi!
— Hańba hetmanom, opuszczającym rycerstwo!
Spływa ciche słowo Janowe w namiocie, na obraz krwi świeżej z rany:
— Okrutne jest plemię polskie! Jak wilk rozwścieczony, jak żmija wyhodowana na piersi, niewdzięczny jest ten świat. Żaden mu inny na ziemi w niewdzięczności nie sprosta.
— Kocha się, — synu, — człowiek nasz, nadewszystko w widowisku strącenia wielkości z jej stolicy. Nie znosi człowiek nasz dla wielkości zachwytu. Lecz nic to, nic! Im okrutniejsze jest plemię, tem głębiej wrzynaj się w nie miłość twoja! Własne to nasze hetmańskie zadanie.
— Pogardź, ojcze, tą zgrają!
— Do podłego kruszczu pogardy lada dorobkiewicz i prędko dokopać się zdoła, lecz do złota wyborowego, którem za zniewagi my płacimy, jeno przez głębokie, twarde, skałą zamurowane wnętrzności ziemi ryć się trzeba. Głęboko leży polski skarb, o dobry synu! Bardzo to ciężki trud przez całe życie samemu, bez wezgłowia spać w dzikich polach, a słyszeć wciąż, jak głuchą ziemią leci nad głową z ojczyzny taki oto sąd, jak tej tłuszczy, — o wszystkiem, — lub jeszcze gorszy od tego sądu oszustów śmiech...
Każe hetman synowi zapalić smolną pochodnię.
Ujmie sam skrzydło orłowe, w drzewce włóczni wprawione.
Wyjdą obydwaj przed namiot.
Stanęli wobec rycerstwa, wobec żołnierstwa i ciurów.
Samuel xiążę Koreckie wśród tłuszczy. Woła:
— Wielki hetmanie — oto tłuszcza zbestwiona! Władzy żadnej! Splądrowane namioty... Roztargane w obozie trupy rycerstwa...
Rzecze hetman:
— Ze mnie woda nie ciecze. Komu innemu się skarż!
Krzyk rozjuszony dokoła:
— Z drogi się wrócił!
— Uląkł się Prutu wody spienionej!
— Cieplej spać pod namiotem, niźli się w Prucie pławić po nocy.
— Hańba tchórzowi!
— Za Kalinowskim, za Chmieleckim, za Strusiem!
Znak hetmański syn podniósł z rozkazem milczenia.
Daremnie. Krzyk wzrasta:
— Ten to nas tu przywiódł!
— Tak samo z garścią w Ruś chodził!
— Tak samo nie wskórał nic!
— Niechaj na Ewangelią przysięga, że z obozu nie ujdzie!
— Złóż wasza miłość przysięgę, że z obozu nie ujdziesz tajemnie, — inaczej ust nie otwieraj!
— My krew za sprawę wylali, którzy tu stoim, a hetman nasz zajęczym skokiem pomyka.
— Gdzież prawo?
— Niechaj przed nami, mężnem rycerstwem przysięga.
— Nie puścić!
— Otoczyć kołem!
— Ramiony zastawić!
— Wymówić posłuch!
— Nie słuchać bez przysięgi!
— Bez przysięgi nie słuchać!
— Nie słuchać!
— Nie słuchać!
Księgę znaleziono, podano.
Jęknął syn. Łamie ręce przed ojcem i błaga, żeby mu pozwolił nieskalany miecz wyrwać i rozsiekać zniewagę.
Płoną z trzaskiem pochodnie.
Zdjął hetman kołpak.
Powiódł dłonią po martwem licu. W tłum patrzy.
Twarz w twarz stanął syn ojcu. Łka głucho. Oczy jego płoną z rozpaczy, gdy szepce:
— Nie przeżyję tej hańby! Nie zniosę poniżenia. To imię Żółkiewskie nie tylko jest twoje, lecz jest moje. Na miecz się w oczach twych rzucę!
— Zejdź z drogi! Własną moją rzecz sprawuję. Muszę się schylić, muszę się zgiąć na wzór obręczy. Pokorą moją muszę opasać ich szaleństwo. Przypatrz się, co jest polskie szaleństwo! Rozpadną się i rozsypią, jak klepki, jeśli im się równy w podłości nie wydam. A gdy się tak zegnę i spoję w sobie, większy się stanę, niż oni wszyscy razem. Utrzymam, synu, w obręczy zachwyt ich dla siebie samych, czyli polską całość.
Syn u nóg na kolana runął.
W dłonie drgające od bólu księgę mu kładą.
W głuchem milczeniu słychać, jak serce łomoce.
Surowa twarz kanclerzowa od grozy skostniała.
Siwe włosy rozpacz zjeżyła. W oczach się iskrzy mróz śmierci.
Ściągnął rękę. Palce na księdze położył.
Uśmieszek cichej pokory klamrą mu usta okował.
Mówi głośno, wyraźnie:
— Na tę księgę przysięgam przed wami, jakom nie zamyślał o ujściu. Przysięgam, jako nie ujdę.
Wnet się rankor i niepomyślny animusz, — polskim obyczajem, — z gruntu odmieni i w łaskawość rozczuli.
Krzyczą poczciwie:
— Niech żyje hetman!
— By nas i zabić miał na tym placu, jego się trzymaj kto żyw!
— Nasz hetman!
— Tryumf przecie odprawował...
— Cary przywiódł...
— Z nim nama żyć i umierać.
Kołem go ciasnem opasali. Łzy w ich oczach. Uśmiechy.
Wyciągają dłonie...
Tedy czapkę naciśnie. Pierze sprostował. Znak każe podnieść. Buławę, żelazo wojenne w dłoń porwie.
Straszliwe z ust jego padają zniewagi. Z obuszkiem się porwie na tłum.
Rozkaz grzmiący:
— Na wały! Tchórze nikczemne, łotry!... Pod rozkaz hetmana polnego. Do broni! Kogo teraz na rabunku dopadnę — na pal!
Po dziewięciu dniach walki upartej z wrogiem stokilkadziesiąt tysięcznym i każdogodzinnej rozprawy, namowy, układów z szaleństwem garści zamkniętej w obozie, o nieszpornej godzinie dnia wywiódł hetman cichaczem pięciotysięczne wojsko z Cecory.
Zamknął je w ciągu tych dni jakgdyby w fortalicyi, w zamku ruchomym. Rozkazał ciasno, jedna przy drugiej zestawić kolasy wojenne w czworobok ze wszech stron zamknięty. Powtórzył zaś czworobok, coraz mniejszy, siedmkroć. Dniem i nocą skuwali kowale osie kolas jednej z drugą grubemi na krzyż łańcuchy.
Głucho pod okiem hetmańskiem zaklepano łańcuchy od pola na osiach. Od strony wewnętrznej związano kolasy wielekroć postronkami. Wprzód taboru wprawiono jedyne pozostałe działo. Boki i narożniki uzbrojono w śmigownice o kuli pięcio i ośmiofuntowej.
W drugim rzędzie szły wozy prochowe. Rannych, obozowe zawady i konie siodłane umieszczono we środku, skąd można się było wydostać na zewnątrz obozu jeno labiryntem sześciokrotnym uliczek.
W cieśniach, między jedną linią wozów a drugą, spieszeni postępowali żołnierze z muszkietami w ręku, wszyscy pod znaki właściwemi i w szyku.
Samuel xiążę Koreckie i Wolmar Farensbach dowodzili na przedzie, Marcin Kazanowski rozkazywał we środku taboru, Teofil Szemberg miał pod komendą odwodową lekką armatę. Dwaj hetmani sprawowali bezsenną władzę nad wszystkiem.
Cały tabor mógł iść w bezwględnej wozów ścisłości tylko razem. Jeżeli jeden wóz stawał, stawać musiał obóz wszystek zamknięty.
Dziesiątki tysięcy wrogów obskoczyły ruchomy czworogran. Kiedy orda tatarska co pary w koniu nań pędzi, Farensbach i Szemberg, oparłszy muszkiet na wozach wstrzymanych, spokojnie mierząc i celnie, skryci za parapetem skórzanych pudeł wozowych, trupami zaściełają pole. Ciemną nocą jesienną brnął obóz przez Deli dolinę. Wśród bezmiernego trudu, zasypywany strzałami, mijał w bród błotnistą jej rzeczkę. Kiedy skute wozy z osiami zarzynały się w mułach, a na głucho wprzężone konie, zarabiając się po pachwiny, tonęły w bajorze, odcinał żołnierz utopione, wkładał się w szlę i, jak koń, ciągnął przy dyszlu. Ze wszego ducha pracując i ze wszystkich sił, wybrnął tabor z topieli.
O dwie mile wołoskie dalej przyszedł na Prutu wybrzeże. Rzucił się nieprzyjaciel wszystką potęgą, usiłując wozy rozerwać. Blisko do pierwszych wozów wśród bitwy przypadłszy, obuchami młotów kruszył łańcuchy, berdyszami ciął sznurów spoidła. Lecz jak te wozy łańcuchem, tak skuła żelazna wola starego hetmana siedemkroć posłuszeństwem i odwagą dusze. Uniesienie zaciekłe czynem się stało zaciekłym.
W krwawej bitwie strzelanej odbiegli janczarowie wzniesienia, gdzie byli, i dział, które tam wciągnęli. Trupem ich pole zakwitło.
Tu było pierwsze miejsce wytchnienia taboru.
Następnego poranka, wciąż bitwę zwodząc wytrwałą, brocząc krwią i rozlewając krew wroga, wstąpił obóz w rozległą Derle dolinę. Staw tam był szeroki, — nadzieja wytchnienia. Lecz z nowościągnionemi hufcami uderzył tam właśnie sułtan Kałgaj w ściany kolas. Działa ustawił za stawem, konnicę wokół rozciągnął. Z gwałtem bił z armat w obóz i rzucał wciąż nowe jezdne ataki. Wyszła piechota z obozu polskiego i uderzyła z szaleństwem w armatę sułtana. Pierzchły przed natarciem szeregi i dwa działa tureckie zostały zdobyte.
Przysłał Gałga pod obóz jeźdźca z chustą białą i z listem. Udawał w liście, że pragnie zawarcia pokoju. Żądał przysłania pośrednika, świadomego mowy tureckiej. Wiedział hetman, że idzie o zwłokę. Wysłał Krzysztofa Drużbica, lecz przewidując podejście, do boju lud swój sposobił.
W jedności niedoli, w zakonie posłuszeństwa stali jego ludzie bezsenni, zgłodniali, przemokli, cierpliwie czekając.
Wielkiego trudu obrazem kupili wodzowie niełacne dusze rycerskie. Z godziny na godzinę trud olbrzymiał, zwiększał się ciężar poświęcenia i przybywało ucisku.
Z godziny na godzinę rósł jedności cud.
Tu było drugie miejsce wytchnienia taboru.
Nie wrócił Drużbic z poselstwa. O świcie napadł Gałga na obóz i aż do południa szturmował.
Szarpiąc się w bitwie zaciekłej, wywiódł hetman z krętych swoich uliczek zastęp jazdy i rzucił go znienacka. Wpadli w mnóstwo tatarskie, jak pocisk, wnet zdobyli działo i dwie zielone chorągwie.
Po południu otoczony chmurami jezdnej tatarszczyzny odszedł krępy tabor w swoją drogę daleką. Nie spoczął przez odwieczerz, wieczór i noc całą. Wokoło miał pożary wsi, stodół, żeby nigdzie pożywienia nie znalazł. A kiedy świt zajaśniał, ujrzeli ludzie polscy przed sobą wzgórza wyniosłe, wojskami okryte.
Strzelbą wróg obsadził wyniosłość, pułkami pieszemi zagrodził padoły. Janczarowie bili z rusznic w obwód taboru, tatarzy nań z boków wpadali, działa tłukły w ścianę przednią. Począł Szemberg bić w mogiłę wysoką ze śmigownic, siekańcami i śrutami nabitych, zlał ją krwią i drogę oczyścił. Lecz gdy się naprzód hetman pomknąć zamierzył, sam Iskiender wezyr szlak mu zaparł. Gęstemi z dział strzałami zamknął nanowo drogi cieśnię ognistą, ze wszech stron skierował na obóz piesze kolumny janczarów. Na rozkaz wodza polskiego ciurowie oręż przypasali, wdziali hełm po zmarłych rycerzach, dosiedli rumaków. Niska służba pachołków uszykowała się w hufiec i nagle wyszła z zawarcia. Szablą wsparła nieprzyjaciela daleko, rzuciła się ku armacie, zdobyła chorągiew i zepchnęła janczarów z wysokiej ich góry.
Poszedł hetman przed siebie przez padoły otwarte.
Dookoła taboru, ze wszech stron nieprzyjaciół korona.
Ze strzał, z dymu i z ognia, z wrzasku śmierć wieszczącego, — tej korony pałąki, zęby jej i promienie świecące.
Wróg zakwitł w oczach Polski idącej, jakoby chmur lotne zwały, z których pioruny strzelają i grom zlata.
Skoro katabasis, aż do śmierci strudzona, w lasy wkroczy, — wróg lasy podpala, a wicher głownie w obóz miota. Skoro na pola wstąpi puste, — wróg wokół pali chaszcze, trzciny, kępy na łąkach, ścierniska, resztki zbóż, szopy na puszczy, sterty i stogi. Dym się gęsty wlecze zwojami nad ziemią okrutną. Promień słońca przebić go nie może, wiatr go rozpędzić nie zdoła. Jeżeli wojsko zobaczy dalekich chat białe ściany, — wnet chaty płoną, a wielkie płomię miga się, rozdyma, trzepie, przysiada, skacze w górę i rozdziera przestworze, ni to śmiech na świat cały z polskiej sławy. Wielkie tam cudnokształne drzewa dymu kwitną spokojnie w niebiosach nad ludzkiemi krzykami. Jeżeli popod dymem błyśnie strumienia woda radosna, wnet w nią orda dziesiątki tysięcy wdepce koni i w bagno strumień zamienia. Wszystkie mosty na drodze pochodu zerwane, a groble zniszczone. Zdradzieckie tam wyżłobiono kanały, wilcze doły poryto i niezgruntowane zapadnie. Wicher jesienny zewsząd niesie dym rudy, oczy nękający i duszę.
Pali ogień pragnienia. Głód do oczu zagląda.
Choroba w wozach skowyczy. Padają mieczem porażone konie. Lecz kiedy ogień w około tańczy na kresach widzialni i kiedy oddech zatłumiają dymy, niemasz drzewa na ogień i niema kiedy mięsa piec końskiego. W oczach z niespania widziadło się snuje.
Strudzony żołnierz, w szeregu maszerując, śpi.
Omdlały upada w brózdę i zostaje na wieczny sen pod zgrzytającemi kołami, gdyż tabor przez jego tułów przejeżdża w swą drogę do strasznego polskiego celu, do niedosięgłej ojczyzny. Ciała od ran i pracy niezmierzonej zniszczone krukom zostają na żer. Człowiek woli żelaznej i pięści potężnej zdobywa pierwszy wóz z brzega, wali się weń i śpi twardo, a miejsce jego puste w szyku walecznym.
Cichy, pokorny bohater za wszystkich czuwa.
Krwawym idzie tropem bezsenny, spragniony, głodny, głodem-pragnieniem męstwo swoje, jak kosturem podpiera, — z bronią gotową brnie przez bajora, w deszcz, w wicher, w dym, w tatarskie strzały.
Przez noc i ranek, wśród harców nieustających, wydźwignął się hetman z padołów i o mil wielkich trzy dalej opodal rzeki Reut przystanął.
Tu było trzecie miejsce wytchnienia taboru.
Ruszono stamtąd w pola płaskie, nieogarnięte oczyma, suche, w pustki żałosne. Powietrze nad polami od pożarów gorące, pełne lotnej perzyny. Kurzawy tatarskie wszędy stronami. Na niebie wieko dymu czarne. A trawa tych spiekłych pól na poły od szarańczy pożarta. Śmiertelny całun szarańczy, nieznośna dla oczu makata powlokła grunt. Kopyta koni i pęciny toną w szarawem robactwie. Koń schyla łeb, szukając trawy, i miasto trawy wargami chciwemi owad chwyta złowrogi. Prycha koń, parska z odrazą, skacze w miejscu i z trwogi w pustkę daleką rży...
Zgniata ramiona coraz cięższy młyński kamień niedoli.
Wróg przeciął dostęp do rzeki. O wargach uschłych, o języku jak drzazga, w bezludnej dziczy milczący człowiek brnie. Nozdrzami wciąga wiotką perzynę, którą wiatr lekki niesie.
Rozum się w tłumie mąci.
Tabor męczarni dokoła głów i przed oczyma siedemkroć hańby skuty łańcuchem. Zgorzałe oczy szukają w polach pełgających ogniami jasnej wody kresowej.
— Dniestrze! Dniestrze! jasna wodo! — szepcą pustyni wargi spalone.
Rzemień butów od tygodnia niezzutych w nogi się werznął i w spuchnięte golenie wrósł. Żelazo pancerzów i kolczug przeżarło skórę i do zapiekłych ran, do niemytych postrzałów przywiera. Kirys odparzony grzbiet orze. Szyszak się w czaszkę wgniata i spracowany uciska mózg.
Pióra złamane żórawie, pióra strusie i orle ponad szyszakami z chichotem dziwnym łopocą. Jakowyś przyśpiewek śmiechu nad przyłbicami w stepowym leci wietrze.
Lica w ramach misiurek i hełmów z żelaza długie się stały, wychudłe, czarne i śmiech wzbudzające.
Tłuką się w szyku złamanym rycerze, idąc piechotą w milczeniu przed siebie. Konie niepopasane i niepojone kwiczą.
Z potłuczoną bronią, zeschłych ran pieczęciami dostojnie kroczy kwarcianego towarzystwa dwieście człowieka.
Zbitą, obszarpaną, wielobarwną gromadą w ścisłości wozów kołace się spieszony zastęp lisowski, napoły jataganem wygubion.
W twardem milczeniu ławą sunie Litwa.
Patrzy się w milczącą klęskę synów szlacheckich sępiemi oczyma kozacki setnik Chmielniczenko.
Pośrodku wojska orzeł mogilnik.
Sam na siodle.
Nasycony widokiem swych dni — w dumaniu jedzie.
Ciężko pod nim stęka koń i z głodu, wędzidło jeno żując, wzdycha. Boki jego od tygodnia nie rozsiodłane w oparzeliskach, zapadły, jak u zgłodniałej wilczycy. A pod popręgiem krwawa piana.
Och, koniu...
Koniu hetmański!
Nosiłeś, niedościgły biegunie, pańską sławę po ziemi wolnej i po ziemi cudzej. Chodziłeś pod kapy złotolitemi w tryumfie, a sub clypeo i pod buławą w pośrodek bitwy. Wolnym szlachcicom ze wszech ziem, jak długie i jak szerokie, na placu starożytnych swobód ojczystych ukazywałeś pana jasną postać, niosąc ją ku miejscu przenajwyższemu.
Któż spamięta, ilekroć z sejmu za trzeciemi wiciami w złote twe strzemię nogę kładł?
Niewielu żywych pamięta, ilekroć szedł od miedz domowych przeciw obcemu gwałtowi kord przypasywać, wdziewać przyłbicę i bić się po nocy w polach, by spała pod wyciągniętem ramieniem Rzeczypospolita, jako dziecię w kołysce.
Och, koniu!
Czyli zaniesiesz o strzaskanym puklerzu do ojczystego proga powieść wyniosłą? Czyli na twoje, — koniu, — rżenie ocknie się tygrysi gniew, wzmoże do walki serce lwie? Czyli plemienny krzyk rozedrze upartą ciszę nad gnuśnemi miastami, nad zamki, groźną zwadę knującemi samowtór, i nad dworzyszczem, pełnem twardej pijatyki?...
Idąc wciąż przez spiekłe od gorąca pola szarańczy całą noc i połowę dnia, dosięgła katabasis rzeki Kobełty.
Minął ją hetman i brzegiem ciągnął dalej mil trzy. Na drugim brzegu wszystka bisurmańska potęga biła weń z dział, janczarek i łuków. Za sobą miał wilki tatarskie. Odbili nacisk niejeden lisowczycy, walczyła do upadłego piechota niemiecka. Kiedy wszystkiem nacierali mnóstwem tatarzy, strzelał w nich Szemberg ostatkiem nabojów i wielkie w nawale wybijał ulice.
Po ośmiu dniach pochodu, niespania, pragnienia, bez strawy — omdlał lud. Strapieni głodem szaleli. Krzykiem lżyli hetmanów. Wody pragnący nie chcieli iść i na ziemię z rozpaczą padali. Wyszedł już proch i kule. Konie klękały strudzone...
Napotkaną wieś Serwirnię zapalił wróg. A o czterdzieści staj, o dwie mile wołoskie świeciły już Dniestru jasne wody.
Nie dał żołnierstwu hetman chwili spoczynku. Naglił do marszu. Coprędzej chciał Dniestru łęgów, rokicin i stogów dosięgnąć, tam się okopać, dostać widnych zdala stogów siana dla koni, wysłać komunika do Mohilowa po żywność, czekać posiłków i stoczyć śmiertelny, ostatni bój.
Ujrzawszy zdala wody Dniestrowe, powściągnął się nieprzyjaciel, zawahał, cofnął. Tatarskie gromady zdaleka krążyły. Stanął tabor bezsilny. Nie chciał, gdyż nie mógł iść.
Tu było czwarte miejsce jego wytchnienia.
Skoro tabor przystanął i, wbrew buławie, nie chciał dalej podążać, rozbiły ręce synowskie i ręce krewniaków namiot dla wodza.
Odpięli z ramion rycerze skóry lamparcie, niedźwiedzie i tygrysie. Rzucili je na ziemię i z nich łoże wodzowi usłali.
Siodło pod głowę złożyli.
Odeszli.
Już od dziesiątka dni bezsenna, spracowana głowa na wezgłowie upadła. Lecz do spoczynku daleko. Serce w piersiach szamotać się jęło, jakby nowy, — trzeci, — wewnętrzny wróg: to biedz w szalonym polocie, to nad jakowąś bezdenną otchłanią stawać i w grozie zacichać. Przygasła siła widzenia.
Niesen bardzo dziwny, na pół zapomniały, jakgdyby wieniec z tarniny okrążył kolcami spracowane czoło. Podła i mściwa siła rozpaczy na piersiach usiadła.
Chmurami kędyś w nocy pędzą dokoła taboru zgraje nieprzyjaciół, — męczeńska Polski korona.
Chmurami mkną purpurowemi, — nachylą się i w ciemność odlecą, — wiotkie sny.
Zdało się w jakowejś chwili, że od dzikiego w nocy zawycia pędzących tatarów wolno i lekko wydęła się falisto i zawahała, a później w górę podniosła zasłona namiotu, — w tem miejscu, przez które wyszedł był syn. Ktoś w przejściu stanął ciemnem.
Blask od pochodni w obozie płonącej padł na ramiona widziadła.
Młodzieniec na poły nagi...
Ciało jego ciemne, wysmukłe, ścigłe. Twarz sucha. Na piersiach, na żebrach i na biodrach jego lekka kolczuga, niby koszula z jedwabiu. Nie zakrywa mu szyi, ramion i rąk, a ledwie osłania brzuch. Nagie wysmukłe nogi tylko na goleniach pokryte są bronzowemi plechy, które w pół łydki obramia rzeźbiona w metalu koronka. Niezasłoniętą głowę owiewa długi włos kędzierzawy.
Po barwie skóry, po oczach i kształcie lic znać, że z puszczy wschodniej przybył. Na biodrach jego pas, rzeźbiony w kwiat róży dzikiej. Muskuły rąk i nóg jeszcze się prężą od zwinnych w biegu skoków. Żyły prawicy, chudej, jak u dziewczyny, niby sznur tęgi biegną ku dłoni i zdają się oplatać krótki miecz, co w uściśnieniu palców nierozerwalnem kurzy się jeszcze od krwi dopiero przelanej.
Krótki to miecz, nie dłuższy nad italską dagę.
Lewa ręka w bok wsparta.
A żebra tego boku, widoczne wskroś przeguby kolczugi, dyszą z gwałtem. Twarz niewymownego uroku w uśmiechnieniu zastygła.
Szczęście zwycięstwa, uniesienie, co już wyżej podlecieć nie zdoła i na wysokościach stoi w zawstydzeniu, widać na ustach, jak u dziecka niewinnych, — choć przez nie leciał przed chwilą krzyk sępa, upatrzoną zadający śmierć. Nieustraszona myśl strzelała, przeszywając, z tych oczu. Namiętna czułość drży w ciele, kipiącem od ukropu krwi. Zdało się, że młodzian ten jeszcze słucha krzyku tłumów, które w nim swego pozdrawiają ducha, żądzę swej cnoty, zwycięzcę, — wzywają go na siodło wodza, — a on uśmiecha się nie do krzyku tego, lecz do krótkich westchnień, bojaźni pełnych, co się jeszcze nie spaliły do cna w głębokiej duszy przed walką.
Tam nieruchomo stojąc u kotary płóciennej namiotu, zawołał zdala:
— Hetmanie! Hetmanie!
Jęknie hetman:
— Gończe, — ktośkolwiek jest, — cóż przynosisz?
— Echo szczęśliwe.
— Niemasz dla mnie szczęśliwej wieści w okręgu ziemi.
— Podnieś się, serce hetmańskie!
— O wieczna walko! o walko! o walko! O wieczne czuwanie!
— Rozewrzyjcie się oczy na światło!
— Cóżbym jeszcze mógł ujrzeć?
— Spojrzyj!
— Czy nie zginął mój syn?
— Przypomnij, to przypomnij!
Strumień po ostrych, po rumianych i siwych pluszcze kamykach. Sepleniąc między korzeniami, w dół leci z tęgoboru, z pachnącej smołami góry.
Słońce w przezroczystym nurcie migota. Kąpie się w zimnej wodzie i bryzgi złotolite otrząsa.
Muszki polotne, miody łodyg wysysając, bawią się na liściach żółto zakwitającej krzewiny. Przecinają skrzydłami wiatru jasność i chłód, — wiatru, co wzdyma się, przelata i zacicha, — dzwonią skrzydłami o słońca struny nawiązane.
Wonna poziomka czerwieni się pod liśćmi ostro strzyżonemi, na wysmukłej ciężąc odnóżce. Zgina się badyl różowej centuryi pod ciężarem tchórzliwego trzmiela, co kosmate swe ciało w gorąco-wonną, w gorzką smołę zatapia. Złotem, lazurem i barwą zorzy wschodzącej pisane skrzydła motyla, to się łączą ze sobą, jakgdyby w lęku o kruchość tajni nadobnego pisma, to się rozwierają bezczelnie przed słońcem, ni to obłąkana młodości żądza niebezpieczeństw. Skinienia tych skrzydeł odmykają i zawierają głębokie drzwi władzy dumania, dumania pierwotnego, własnego, które zamknięte jest wewnątrz i nisko, w kole ścisłem, w kręgu niedostępnym, zdala od jakichkolwiek, w okrutnych walkach zdobytych trofeów ludzkiej mądrości.
Lilia leśna, złotogłów, stoi wysoko na brzegu, ponad czystym strumieniem. Stopki jej cebulaste ziębną w chłodzie urwiska, korzeń szczerozłotem odziany pije z głębin mocny trunek żywota. Kwiaty nad żywą wodą zwieszone jej jednej, wodzie żywej, dają oglądać wewnętrzne sromy szkarłatem wysłanych kielichów. Głęboko, jasno i długo, jakgdyby nienasycone własnej piękności doskonałym czynem, jakgdyby usiłując same siebie drugi raz utworzyć, kształt swój powtarzają i kolor.
Gdy stopy brodzą po korzeniach lilii, kosaćców, a pięta lgnie w wilgotnych kępach niezapominajek, gdy oczy toną w falach powabnych, w pręgach i liniach kielichów, a czarowne skrzydła motyle po powietrzu je noszą, w pośród niebieskich obłoków kołysa się myśl:
— Któż jest człowiek?
Jakie jest jego miejsce wśród suszy i wody, wśród zwierząt, motylów i kwiatów?
Jakiż być powinien czyn jego?
Czyli człowiek powinien w ciszy ducha bytować i w niezawodnem szczęściu pokory na obraz baranka w dolinie, — na obraz lilii cnotliwej, co ziemski sok pije, — czyli powinien, jak ona otwierać kielich posłuszny swej duszy ku słońcu, a zamykać uwiędły i upuszczać go w nicość, gdy nadejdzie przeznaczona pora?
Czyli ma człowiek otworzyć tajną serca ciemnię gdzie wieczny niezgasłego pragnienia jęk czuwa, — czyli ma wyzwolić zaczajoną żądzę swej istoty, żeby wychynęła po władzę nad światem?
Czyli ma człowiek w cichości pożywać owoc ziemi rodzącej i wielbić ją sercem niewinnem?
Czyli ma uciskiem dłoni żelaznych ugniatać ze wszystkiego kształt nowy na obraz tajemniczej chimery myśli swej, — a wolę niezwyciężoną, swoją własną, tworzącą w krwawem cierpieniu i wśród krzyków boju weń tchnąć?
Dajcie odpowiedź, o wielobarwne skrzydła motyle, co się, jak dłonie kapłańskie, za nas rozwieracie i składacie nabożnie przed słonecznym promieniem!
Dajcie odpowiedź, kwiaty, które barwy czerpiecie z łona chmurek porannych, a z nędznych w gnoju korzeni ziemskich wydzieracie się ku śniadym i rumianym obłokom, a nad obłoki górujecie czarodziejstwem zapachu!
Daj odpowiedź, ty wodo, wydająca przez wieki wieków dźwięk swój, zawsze jednako tajemny...
Dajcie odpowiedź, wędrowne chmury niebieskie, które co dnia oglądacie wszystko z wysoka, co jest na lądzie i na morzu...
W czystym lazurze szybuje ptak drapieżny i złowrogi swój cień wlecze po kwiatach, po ziołach wypijających wodę z brzegów ruczaju. I trwoży się przed nadciągnieniem ptasiego cienia czerwony, żółty i błękitny kwiat. Już serce rozerwie błogoziszczony sen, koło zamknięte, gdzie się w ciszy ducha kołysało, jakoby zielony pęd latorośli w rozgrzanym wiosny powiewie. Na dnie jego drgnął jęk.
Nieulękła, drapieżna myśl, jakgdyby jastrząb ciemnopióry w niebo szybuje.
Procę masz w dłoni, tajstrę na nagiem ramieniu a w niej płaskich krzemieni pięć, któreś w strumyku pożądliwą dłonią wynalazł. Nasadzisz w procę kamień gładki, okręcisz ją potężnem ramieniem dookoła głowy i puścisz procy koniec jeden.
Kogo ugodzi śmiertelny twój cios?
W kogo mierzysz procarzu młody?
Milczenie — twoja odpowiedź.
W duszy twej rozlega się psalm ziemi kwitnącej, pracy swobodnej, siły niezłomnej, miłości wiecznej.
W psalmie twym, — ofierze całodusznej wszystkiego uczuwania, — dźwięk się przytula do dźwięku, rym się przymierza do rymu, niby jedno do drugiego skrzydło motyla, niby lilia-złotogłów do swego w strumieniu odbicia, niby pochylenie do pochylenia pędu latorośli. Słabość tam wstępuje pod żylaste barki mocy i przymierze z nimi zawiera, barki mocy rozciągają się od zachodu na wschód. Siła przeistacza się w radość, a z radości jakoby kwiat z korzenia, wystrzela miłowanie.
O, miłowanie młodzieńczej duszy!
Nie popuści złemu ani piędzi świata tego, który w serce się wcielił i w psalmie świętym zamieszkał!
Wychodź, ktokolwiek mącić zamierzasz psalm ducha.
Ty, co zamącasz psalm ducha, — zamącasz święty świata porządek.
Wychodź, nieprzyjacielu!
Gotowy jest duch na twe spotkanie, na potrzebę z tobą i na odparcie twojej mocy.
W głębi psalmu, jakoby z pochwy, wybłysnął miecz.
To pierworodny gniew na złe.
Zwodzą się brwi, jak mściwego łuku cięciwa i bolesna strzała samotnej myśli drży, czekając na ciosu upuszczenie.
W imię pańskie wychodzi procarz samotny.
W imię pańskie nasadził płaski krzemień w gązwę procy rzemienną. Wiara niechybna złączyła sznury oba w dłoni, zawarła palce, milczeniem okuła usta.
Cokolwiek bitwa przyniesie, — zwycięstwo, czyli zgon, — siła, radość i miłowanie, jak płuca, w duchu dyszą.
Patrz, hetmanie!
(Dłonią co na biodrze była wsparta, młodzieniec uniósł wysoko i daleko zarzucił zasłonę.)
Spojrzy hetman...
Olbrzymia widzialnia...
Po prawej ręce zręby i wyrwy, schody i korytarze, sklepione łuki i szczeliny tajne, wyniosłości i zwaliska na palatyńskiej górze. Ujęte w zwoje cyprysów i dębów wieczyście zielonych, uwieńczone laurem i bukszpanem uśmiechają się z gajów kamelii — jakgdyby czaszka, opleciona wieńcem weselnych róż.
W słońcu tam leży sen o geniuszu, o gwałcie żądz, o potędze miecza i o bezdennej nędzy człowieka.
Gniazdo orłowe, gdzie wśród nocnej rozpusty lęgły się zamysły podboju wolnych narodów, — kunszt stwarzania niewolników, — gdzie młodym orłom lotki rosły i wydłużały się pióra do śmigania po okręgu ziemi, zataczając kształt pętlicy postronka nad pasterzami i łowcami niewiadomego języka i obyczaju, — gdzie się hodowała tajemniczo-mądra umiejętność narzucania dybów i duszenia w nich plemion w zgodzie z ich wolną wolą, — nauka morderstw, pogwałceń umowy, burzenia miast, niweczenia prastarych kultur, zadeptywania odwiecznych cywilizacyi, krycia ich pod piaskami pustyni, — i sztukmistrzowstwo budowania świątyń świata wieczyście nowych, niezniszczalnych sal rady, cudnych termów, domów ludu, radosnych cyrków, jak sama myśl o sławie pięknych łuków tryumfu, — w jednem na ziemi ukochanem mieście...
Szeleszcze niewymownie stopa, sunąc po płaskich kamieniach — i po marzeniu tylu pokoleń, co się tuli w złomach ruiny.
Żałobnie rozlega się krok w przejściu Septimusa Severowem. Oblata echo trzy kolumny świątyni Jowisza miotającego pioruny... Budzi się tęskny czar, uśpiony między zadumanemi Castora i Polluxa słupami i pada znów w zaklęte milczenie u stóp samotnej kolumny Phocasa, w której przez wieki trwa koryncki kształt...
Ze wzruszeniem rozgarnia dłoń rdesty, porastające osypiska u źródełka świątyni Vesty i tajne pokoje służebnic bogini...
Zcicha, nabożnie przyczajona stopa mija Tytusa Wespazjanowego łuk. Coś swego składają wargi, gdy oko się wałęsa po rytych w marmurze kronikach tryumfu, po rzeźbionych dziejach zburzenia świątyni, wydarcia z niej wieloramiennego świecznika, świętych ksiąg i złotego stołu, — po koniach, ciągnących wóz chwały, po figurach milczących liktorów, po postaci bogini zwycięstwa, wieniec wkładającej na skronie tryumfatora, po symbolach potęgi i dumy, — z których deszcz wypłakał sławę i które wyśmiał, wyświstał wiatr, lecący przez wieczność czasu.
O, wietrze, przenoszący tem wejściem na pole ruin stulecia za stuleciami! Potęgo, która tyranii i bezprawiu pomnik zbudowałaś, nie przeczuwając, że budujesz niezniszczalny sylogizm, doskonałego piękna i wymowy pełen, o nicości człowieczej tyranii i o omylności bezprawia!
Dumanie w łuku Tytusa, — któż cię wysłowi?
Po lewej ręce chram Konstantyna, którego sklepienia, zamknięte w kasetonów urok, szatańska zuchwałość artysty w drzazgi targała, ażeby posiąść tajemnicę przedwiecznej budowy i nowe niewidziane na ziemi sklepienie rzucić pod niebo...
Znowu po płaskich kamieniach dźwięczy pożądliwy krok.
Murawa wiosenna płonie od rumieńca koniczyn. Indyjski mirt, bukszpan ościsty i szare drzeweczko oliwne na zrębach czerwonych pokruszonej teguli...
Circus Flavius!
Olbrzymie jamy okien, przez które widać obłoki, w dal żeglujące... Wokoło murów postrącane równościenne pilastry i szczytne kapitele. Głazy te zbuntowały się przeciwko geniuszowi, marzeniu i sile człowieka, omyliły jego czujność i, niby chytre zwierzęta, przemocą, wbrew ich naturze wytresowane, lecą ku ziemi z pod niebieskich stanowisk, z podobłocznych czatownic, żeby się w dawne, naturze swej właściwe rozpadać kształty, kryć pod murawę, od koniczyn rumianą, pod wszędzie dopełzający chwast zapomnienia, wrastać znowu w błoto i zgrzytać szyderstwem z dawnej swojej postaci pod nogami przechodzącego barbarzyńcy.
Ponachylały się tam i sam korynckie kolumny.
Pożarł czas jońskie głowice drugiego rzędu.
Wrosły w mur głuchy złupione przez najezdnicze zgraje sołdatów słupy doryckie pierwszego piętra.
Wnętrze!
Potwornej wielkości głazy, wyważone z gór i wśród razów bata, potu i łez, bez tchu przywleczone pylnemi drogami na bidze skrzypiącej, — skrzesane w ukos i wszczepione między głazy w ukos rozwarte, siłą swą własną tworzą niewzruszone sklepień zwornice. Gdziekolwiek wysoko pękła arkada, tworzy się podobizna szczelin w albańskich skałach. Wiatr tam kołysze drzewko mirtowe, przelatując wskroś wyłomów i szpar, wiejąc po galerjach porosłych szalejem, po lochowiskach, sklepionych kanałach w głębokiej ziemi, — po świętych, czarnych schodach w rozpacz jaskiń przedzgonną wiodących.
Głowa przychodnia dźwiga się, wznosi i porywa ku widzeniu pospolitości tego, czem jest śmierć.
Oczy się natężają do rozpatrzenia jej bez trwogi, bez nienawiści, bez pochopnej żądzy, bez jakiejkolwiek podniety, bez wzruszenia.
Aż oto nagły łoskot po wszystkich rozłogach duszy, w przepaściach jej i na szczytach, jakgdyby wrzask trąby wojennej w nocnem milczeniu.
Zstępuje z górnych galeryi po olbrzymich, kamiennych skrzyżalach widmo młodzieńca w cienkiej kolczudze. Nagie, wysmukłe jego nogi tylko na goleniach pokryte są bronzowemi plechy, które w pół łydki obramia rzeźbiona w metalu koronka. W ręku jego krótki miecz, nie dłuższy nad italską dagę.
Nie zechciał być widzem.
Chce być Aktorem.
Idzie Zwiastun, Zwycięzca, Waleczny, Dawid.
Na ustach jego uśmiech radosny.
Burza włosów na skroni, jak powiewny proporzec od wielkich kroków, — gdy zmierza w dół.
Na odgłos jego kroków — w podziemiach, w lochach, w grobowiskach rozpaczy, w pieczarach Colosseum — krzyk — jeden — drugi — trzeci!
Wielka rota ludzkości woła weń — Wodza!
Wielka rota ludzkości czekała w ciemnym lochu stuleci tyle! Wielka rota ludzkości czyhała bezsennie na moment swój, żeby nareszcie wyrwać z pochwy miecz, gdy da skinienie wódz.
Wielka kohorta bohaterów, męczenników, proroków, wieszczów i mędrców...
Wyjdzie nareszcie na arenę wielka kohorta w pancerzach z płomienia po schodach świętych.
Trębacz naczelny zadmie w hejnał przedjutrzniany na wschód, na zachód, na północ i południe.
I rodzaj ludzki ocknie się o samym poranku...
Lecz oto kiedy Dawid na arenie stopę postawił, z ciemnego otworu wysunie się nie proporzec wielkiej kohorty ludzkości, lecz stadem chyżem wybiegną lamparty żółtawe.
Idą nań po jasnym piasku cichemi, miękkiemi kroki. Przysiadły na ziemi świętej i wlepiają jaskinie ślepiów w srebrną kolczugę młodzieńca. Młodzieniec przelotnie wejrzał na lampartów stado. Szedł ku nim w światłości uniesienia, ścisnąwszy mocniej w prawicy miecz, — z oczyma utkwionemi w obłoczku białoróżowym. Gdyż właśnie chmurka wszystkowidząca żeglowała po niebie z nad tej areny w stronę samotnej, srebrnej w lazurach góry Soracte, — ku puszczom morza, gdzie biała, złośliwa wełna błyska w ciemnej toni, jak zęby śnieżne w złowieszczo śmiejących się ustach, ku rumianym drzewkom gorzkiego migdału, co zakwitły na skałach czarnych, dalekich wysp w spienionem morzu...
Ustał znienacka i w niwecz się rozwiał sen o młodzieńcu. Przebudził się hetman. Westchnął za snem.
A nim westchnienie w słowie zgorzało, zawrą się na głucho powieki. Nowe widzenie, dokąd chce, niesie duszę. Przedziwna roztacza się zmiana.
Dawne, minione, zapomniane przeżycie...
Patrzą w nie oczy z czułością...
Rynek krakowski...
Maryackie wieże, Zborowskich szare gniazdo, dom Montelupich, dom Bonerów i książęcy dom pod barany i Bernata Maciejowskiego spiski pałac...
Wszystkie w rynku okna i ganki pełne głów.
Urocze twarze dziewczęce i niewieście, — lilie i róże, — we framugach i wnękach. Po dachach kamienic, po murowanych attykach, w zazębieniach gotyckich, na kominach, na wieżach — żaki, paupry, czeladź.
Zwisają ze wszystkich okien po surowych ciosach murów, po skarpach i narożnikach, po obramieniach okien i wygarach drzwi wielkie adziamskie kobierce, cudne wielobarwne deki, haftowane kilimy, lity złotogłów, gruby, wzorzysty adamaszek, szkarłatne, złotem upstrzone, w bitwach zdobyte dywdyki, jedwabna kamcha turecka i ruska parcza rubinowa.
A w Szpiglerowskiej kamienicy na krużganku Jego Mość sam Stefan król z królową Anną zasiądzie. Jedwabna, złotolita lama z orłem po niej cudnie dzianym z okna tam patrycyuszowskiego Bethmanów aż do samej ziemi zwisa.
W drugiem oknie nowożeniec, Jan Zamoyski, z Gryzeldą cudnej urody, królewską synowicą.
Jeszcze raz, jeszcze raz ogląda hetman łzami oczu strzały wież, mury ratusza i sukiennic, rojne, zgiełkliwe ulice... Słyszy jeszcze bicie dzwonów, dźwięk radosny porywającej muzyki i gwar wesoły szelestnej, szumnej, bogatej ojczystej mowy...
Złotym piaskiem wiślanym grubo wysypany rynek od domu pod barany po Szpiglerowską Bethmanów kamienicę. Plac przed królewskiem siedziskiem ogrodą mocną, parkanem ostrokołu otoczony.
Tuż za szrankami stanęli murem potrójnym rycerze zpod Gdańska, zpod Wielkich Łuk, zpod Pskowa i niezłomnego Połocka. Błyskają na słońcu czerwcowem tarcze i dziryty. Stu ciężkich kopijników siedzi na koniach, okutych w stal. Na ramieniu ich długie rusznice. U boku przykrótsze miecze. A buzdygan nad nimi trzyma Stanisław grabia z Górki.
Po drugiej stronie szranków piechota w pancerzach z siekierami do ciskania łatwemi, z dzirytem i pałaszem. Pod oknem króla jego piesza gwardya w fioletowem ubraniu z hajduków, węgrów i czerkasów zebrana. Rusznice ich długie, zakrzywione szable, w ręku czekany.
W dali huk strzałów i w kotły bicie.
Przygasa gwar, — przygasa.
Samotny odgłos trąby.
Cisza.
Król w oknie.
Postać jego zwięzła, urodziwa, czerstwa. Widać w nim wielką siłę i zdrowie. Twarz przystojna, rycerska, pociągła, rumiano-czarna. Krucze włosy krótko strzyżone okalają te lica żywe. Nos zakrzywiony z jakim zazwyczaj Attylę malują, — usta nieuśmiechnięte, — oczy surowe i zimne.
Ledwie król siadł, otworzą się szerokie szranków wrota i środkiem ulicy, przez heroldów wśród tłumu wyżłobionej, jadą na koło rycerze. Przed nimi biegnie orszak mnogi pieszych dworzan i giermków.
Dudarze karpaccy na kobzach grają.
Przed magnatami w szranki jadącymi niosą trefnisie i karły pułkownikowskie, rotmistrzowskie i porucznikowskie buzdygany ze stali demeszkowanej, na wielkołuckich i toropieckich polach żelaznemi prawicami wypiastowane.
Sędziowie turnieju miejsca zajęli.
Surmaczów zagrzmiały trąby.
Wyjeżdżają na jasne koło zapaśnicy, do kolan okryci stalą, w hełmach zawartych i w opuszczonych kratach. Konie ich dywdykami powłóczą, siodła sadzone kamieniem, srebrem nabijane i złotem. Na każdym rycerzu starożytne, przednie i zadnie polerowane plechy pancerzów, szorce, karwasze, nagolenice i nakolanki. Wielobarwne strusie pióra wieją na szczycie szyszaków i na łbach koni, stalą naczolników okrytych.
Każdy z rycerzy pod pachą ma drzewo, u boku miecz i tasak, czyli kord.
Zwolna we dwu krańcach placu staje naprzeciwko siebie czternastu wojenników.
Widzi ich znowu hetman...
Podorecki Bylina, Andrzej Grudziecki, Paweł Junosza Piaskowski, Krzysztof Tarnawa Broniowski, Mikołaj Rogoziński z domu Habdanków, Bronisław Nałęcz Orchowski, Jan Dobek Gryf...
We dwa hufce się dzielą.
Każdy ma chorągiew hetmańską z nowożeńca cyfrą.
Na jednej widnieje napis: «Cernit et audet».
Na drugiej: «Utraque civis».
Zsiadłszy z koni, współzawodnicy przepraszają się społem, — jeśliby który za przypadkiem obrażon był i zabit, żeby zabójcy odpuścił.
Skłonili się wzajem.
Wstąpili w strzemię.
Dosiedli rumaków.
Kopije wraz, jak jeden, przycisnęli ramiony do żeber.
Stopy wparli w strzemiona.
Wrzask surmy.
Spięły się na zadach żgnięte ostrogami konie.
Runą na siebie.
Trzeszczą pękające drzewca. Dzwoni i zgrzyta miecz.
Iskry się sypią z pod korda. Rży koń.
Gdy Grudzieckiemu kopija przez rękę przebiegła, — gdy ze strzaskanem ramieniem Kazimierski Biberstein, wysadzony z siodła, runął na wznak, gdy idzie zwycięzca po złoty wieniec ku oknu Anny królowej i ku czarodziejskim uśmiechom na licu Gryzeldy, — wzrusza się dziko wielki tłum. W wolne powietrze uderza zły wrzask trąby, a pod tęgiemi dłońmi widzów szczęka z rozkoszy broń.
Ledwie giermkowie unieść zdołali rannych z boiska, rozsunie się żelazne koło rycerskie i wydłuży w lśniącą, pancerną ulicę.
Wyjechał z bramy domu «pod barany» Mikołaj Wolski, miecznik koronny, na słoniu, za etyopa przebrany. Siedzi w wieży ozdobnej, z której raz wraz kule świetliste tryskają.
Za słoniem zdąża Mikołaj Zebrzydowski na wozie, który ciągną białe i czarne godziny dnia, — jako Saturnus, wiek złoty wiodący za sobą. Wóz Saturna pogania Czas, otoczony przez symbole słońca i gwiazd.
W ślady Saturna wstępuje wnet Jowisz, którego wyobraża Stanisław Miński herbu Prus. Gromowładca siedzi na wozie, ciągnionym przez trzy orły czarne, — a trzyma w ręku gniazdo, z którego biały orzeł wzlatuje.
Skoro minęły koło i zeszły z oczu tamte obrazy, ze Szpiglerowskiej wysuwa się bramy, zwolna kołysze i ku zgiełkliwej radości wielkiego tłumu w rynek sunie brama tryumfalna.
Przed nią kroczy zastęp pieszy w kilkadziesiąt człowieka. Za nią trębacze, chorągiew, jazda.
Przed jazdą, w odstępach, rotmistrze.
Przed każdym rotmistrzem giermek, kosztownie odziany.
Dźwięczy w uchu hetmańskiem piechoty krok, połyskującej krótkiemi na ramieniu szefelinami o złoconych grotach trójgrannych starorzymskim wzorem. Okrągłe, rzymskie tarcze ze skóry o żelaznej pośrodku osłonie ścianę ruchomą stworzyły. Krótkie miecze w bronzowcj oprawie, z cyzelowanemi główniami w linię ich wiążą.
Za wojskiem na wozach wspaniałych płyną pomiędzy ciżbę, podobieństwa spraw wojny, dokonanych pod Wielkiemi Łukami, pod Połockiem, pod Sokolską twierdzą i pod Pskowem. Obraz Inflant zdobytych, wizerunki miast, ogarniętych pletnicą zamków — Krasne, Grodek, Sitno, Newel, Ostrów, Zawołocz, Toropiec, ogniem dobytych, — przesieczy w lasach, któremi otworzyła drogę na Ruś siekiera węgierskiej piechoty, — widoki oblężenia murów i sposobów ich dobywania.
Na innych wozach zwalono pancerze, «szlemy», «szczyty», «łaty», zbroje rycerzy moskiewskich, oszczepy, miecze, drzewca i broń. Za tymi wozy szli ludzie tameczni, jakoby więźniowie i wielka zdobycz.
A na samym końcu posuwał się najwyższy wóz, we cztery konie białej maści ciągniony. Za tym zaś wozem przywiązany szedł człowiek, jakoby Wielki Groźny Kniaź, co syna rodzonego, — według gminnej powieści, — nie wahał się w pierś pchnąć kosturem i zamordować za to, że polskiego pochwalił króla.
Za tym zaś aktorem szli inni, jakoby hetmani walecznych Rusi wojsk, wojewodowie zamków wytrwałych, rycerze, tłuszcza ludu posłuszna, z żonami, z dziećmi... A wokół nich, podskakując pomykał się, przysiadał błazen ucieszny, który się dziwnie wesoło naśmiewał z porażonej dumy Groźnego Kniazia Wszej Rusi, — który go w ucho palcami bił, za dołmę ciągnął, w tył łbem, jak baran, trykał...
Grzmot śmiechu na widok figlów jego i drwin po gankach, oknach, drzwiach, po attykach, dachach, wieżach...
Cieszy się w mocy swojej polski lud...
Klaszcze w dłoń i chichoce dowoli.
Obok wozów tryumfu kroczą niewieście postacie w wiotkim atłasie z woniejącemi lampami.
W pośród nich cudna muzyka.
A wszyscy w kwiatach, w wieńcach...
Wzniósł się sen jakgdyby wyżej.
Przestał być jeno widokiem.
Weszło weń samo życie i głębokie aż do skrytego dna uczuwanie.
Postrzega hetman w martwych mgłach snu, w ciemnych głębiach uśpienia samego siebie i staje się sobą do cna...
Lekkim żywym krokiem z ciemnej ulicy wynurza się w rynek krakowski.
Nie jest sobą, rycerzem polskim, lecz jest boginią Dianą.
Na ciele nagiem ma jeno lekką szatę zieloną.
Szata u kolan klamrą spięta.
Na stopach ciżmy kreteńskie.
Kołczan pełnostrzały u ramion, w ręku srebrny łuk, którego pocisków świst wyrywa z powietrza skrzydła orłowe i sępie, przecina bicie serca dzika, niedźwiedzia, żubra i lotnego jelenia.
Wzburzone włosy, spięte gałązką tarniny, oświeca półksiężyca dyadem.
Powab twarzy, zarys klasyczny czoła, nosa i ust, piękno oczu, kształt głowy Apollina Citareda przypominający — nadał się, jak żaden inny, do ukazania oczom ludzkim siostry słonecznego bożyca.
Jak dziewicze piersi jej wyzute są z pełni niewieściej, a biodra i ramiona wychudły, stały się twarde, muskularne, ścigłe i wysmukłe na podobieństwo młodzieńczych, od wiecznych pościgów, łowów, od nieustającego biegu i skoków, wskutek przebywania wpław rzek, przez ciągłe gry, zmagania, walki, wysiłek i ćwiczenie, — tak znowu, tęgie młodzieńcze lędźwie, kształtne ramiona, w wojennym trudzie rozwinięta pierś, jak u nierozkwitłej dziewicy, — upodobniły rycerza do córy Latony.
Czternaście najczarowniejszych nimf Polski otacza go ze wszech stron. Półnagie ciała dziewiczych, dzikich, błędnych nimf ze wstydu drżą pod oczyma żelaznych rycerzy. Tuli się do bogini Diany ich panieństwo, gdy z za krat przyłbic patrzą w nie gorejące oczy.
W popłochu, wśród szczekania, skomlenia i wycia wiodą nimfy na smyczach mnóstwo chartów, sfory naszczekujących ogarów i kundlów, przeznaczonych do stanowienia dzika w ostępie.
Środkiem tej zgrai prowadzi bogini na złotych wodzach dwa cudne, rozłożystorogie jelenie.
Niezgłębiona i niewymowna tajnia głuchych głosów młodości, która w tamtej chwili pamiętnej serce przejęła, — rola bóstwa pięknego wówczas zagrana, — jeszcze raz z całą mocą ozwała się w tym czarującym śnie. Oto stał się powtóre samotny nad ziemię wzlot, — junackie włamanie się w świat półbogów, — złudny, krótkotrwały byt w ich kolisku, — zrazu odległy, później coraz donioślejszy z bóstwem Diany zespół w jedno, — przeistoczenie się w nią, — w jednę niestrzymaną potęgę i w jednę postać zwarcie się dwu płci.
Siła męska tak nieposkromiona, drapieżna, bezwstydna i nie do zniesienia, że pod jej spojrzeniem zwierzę drży, a spazmem bolesnym kurczy się kobiece łono, — i nieskalana dziewiczość, cnota czułej litości i dobroć najsubtelniejsza, spoiły się w obrazie widma bogini kroczącym przez krakowski ciemny rynek.
Niesie rycerz przez milczące koło wojowników w ponadziemskim uśmiechu sen o tej mocy nieznanej nikomu z nich, która się zawarła w pocałunku, złożonym przez bóstwo na ustach Endymiona śpiącego, a zarazem o tej, z którą bóstwo patrzało w swej bezlitosnej ponadboleści na Hipolita skon.
Chyże, jak błyskawica i jak ono przerażające, najdziwniejsze z uczuć, jeszcze raz sercem wstrząsnęło.
Zalśniło i przemknęło górujące.
Stronami kędyś przewiało, znikając, — ni to w nocy niewidzialne skrzydła husarskie, gdy dokądś pędzą nad nędznem w ziemi gniciem w kopyt rączych tętencie...
Śni się precz, śni się dalej, że to nietylko przez ulice Krakowa ciągnie zgiełkliwy orszak i sfora, lecz od Karpackich pędzi gór do szumnie-piennego morza i od Byczyny po Psków.
Stopami zoranemi od granitów i piargu orłowych turni polecą nimfy po osypiskach kwarcu, po jałowcowych pustkach wśród skwierku stad kwiczoła i świergolenia jemiołuchy, — po jodłowych borach, gdzie ćmiaka w bagnie pysk wieprza dzikiego, — po suchych sośniakach i brzozowych mazowszach liliowo-wrzosych, skąd złota sarna pomyka, — po bajorach, obrosłych rokitą, osędziałą od leniwej mgły, — aż do puszczy wielkodrzewów, gdzie ponuro chrząka żubr.
Na szyi i na ramionach chłód rosy rannej, oddech lasów, drzemiących z prawieka po stokach tatrzańskich gór, zimno zczerniałego śniegu, bryzgi wodospadów i ostre smaganie wichru.
W nogach skostniałość, jakgdyby stopy brodziły po wodą przesiąkłym mchu puszcz osędziałych, żywicą pachnących pod Pskowem, — i w słonych pianach fal, co chłoszczą piaski kaszubskie.
W ręku zaiste boska siła, jakgdyby siła śniąca przez wieki we wszystkich lasach Polski, Litwy i Rusi, leżąca w polach, puszczonych odłogiem w wieczystą dzierżawę dziewannie i wrzosowi, — w górach porosłych jałowcem i kosodrzewem, gdzie przez stulecia tajemnica samotności przebywa i nieskalane bytują żywioły.
Dłoń ściska złote wodze, strzymujące skoki jeleni. Lecz to nie skoki dzikich jeleni strzymuje dłoń, lecz nieposkromiony pęd, jelenie skoki, leśną, górską, w rozłogach zrodzoną moc własnego ducha, — żądzę, potęgę i samomiłość nieposkromioną swego plemienia.
Moc zadawania śmierci w tych wodzach — i moc patrzenia w grot strzały, której bełt na cięciwie śmierci.
Mętnieje sen...
We mgłach widać konie skrzydlate, wiozące Venus w złotogłów otuloną. Widać Parysa, związanego łańcuchem.
Podaje Venus urocza złote jabłko cudnej królewskiej synowicy.
Podparty na ręku patrzy Stefan król w rynek krakowski pełen ludu polskiego. Uśmiech, rzadki gość, na twarzy posępnego króla.
Muzyka.
Uderza w powietrze odgłos trąb.
Miotają komornicy w tłum srebrne talary, na których twarz królewska wyryta.
Cieszy się lud.
Pieni się zachwyt w jego sercu, jak mocne wino w puharze przez cudzoziemca rzeźbionym.
Sławę swą trzyma lud w dłoni.
Patrzy w nią, opija się i pieści jej wizerunkiem.
Samotna Diana, uchodząc z rynku w ciemną ulicę, przymknęła oczy.
Wzdycha.
Ciężki kamień na piersi jej spadł...
Jakże dziwny widziała lud!
Wszystko w nim nie samo swoje, nie własne.
Głucha w nim tylko, pierzchająca na wsze strony siła...
Zuchwała w nim tylko dzikość, jak w morzu, w lesie tatrzańskim i w szczerem polu...
Serca-li to bicie tak głośne, tak mocne, tak twarde?
Nie serca to bicie, lecz końskich kopyt tętent i szczęk.
Zasłona się szeroko rozdarła i wysoko podniosła, czyniąc wejście przestronne jakoby wrota fortalicyi.
Słychać wciąż bliżej, coraz donośniej potężny łoskot podków wielkiego rumaka po bryłach bruku, gdy grube jego kopyta kują w głazy, idąc pod wielkim jeźdźca ciężarem.
Łeb konia w naczolniku stalowym. Ślepie juchą zalane. Zpomiędzy zębów, głodących wędzidło, chlapie piana. Kłęby okryte rzędem z bronzu. Grzywa trefiona, między uszyma czub sowity, a ogon w węzeł spleciony.
Jeździec na głowie ma szłom olbrzymi, — na sobie pancerz, jak mur gruby. Siedzi z wytężonemi nogami w ciasnej kulbace. Przy okutych jego kolanach skrzydła rzeźbione. U pięt dwie ostrodze, zwierające siłę rumaka bodźcami jak sztylety długiemi.
Usta rycerza w dół skrzywione. Oczy głuche.
Na szyi widnej z pod żelaza żyły się prężą.
Twarz jego bronzowa mieni się od uśmiechu mądrości.
Zdarł wodzami łeb ogiera i pysk jego nagiął aż do kolan. Wstrzymał się u samego posłania.
W dół patrzy.
To, co najbardziej dzikiego zawiera się w pogardzie zwycięzcy, zatapia się w oczy hetmańskie.
Rozewrą się po bardzo długiem milczeniu dumą wydęte jeźdźca usta.
Spytał:
— Pomnisz-li mię?
— Pomnę, rycerzu.
— Marzyłeś u ostróg moich o sztychu i mocy i o żelaznym zamachu wielkości?
— Marzyłem, żelazny wodzu.
— Lecz nie pojąłeś treści mojej nauki.
— Pojąłem twoją całą naukę i odtrąciłem treść.
— Niewolniku!
— Najemny Coleonie!
— Ażaliżeś i ty nie najemnik, mocny hetmanie? Za buławę, za urok władzy nad rodzonym ludem, za moc ścinania głów, za pokłony i trwogę cudzego motłochu, za rozległość dóbr, za roztruchan wina u stołu szczodrego króla, za pieniądz zasług parobczański podejmujesz, najemny trud!
Rzecze hetman:
— Skłamałeś! Brałem bogactwa ziemi, żeby z nich, jak garncarz z jałowej gliny, wyciskać cenne naczynia, żeby budować obronne zamki, siedliska zachodniej oświaty po krańcach ojczystej strony. Rozkosz to była moja budować Polskę nową na fundamentach z granitu!
Rozkosz to była twoja budować Polskę nową na wsiąkłej od wieków w ziemię ruskiego ludu krwi, na krzywdzie, na głodzie, na chłodzie i na ciemnym zabobonie!
Uderzałem nogą w glinę ziemi ruskiej i dźwigałem polskiem ramieniem, między kurnemi chatami, kiedy tego nie czynił nikt, zamki grube, jakoby rzymski kasztel Anioła, strzeliste, jakoby tatrzańskie skały, żeby pierś ludu tego bezpancerna w zamurzu kryć się mogła od pocisku, gdy runie z Azyi wróg. Brałem clavem belli i nie drżała pod ciężarem wojennego żelaza ręka moja. Szedłem przez życie Rzeczypospolitej granicami, tratując walecznych ludzi cudzych śmiertelne mogiły, bom Europę pchał w krainy dzikie. Nocą moją bezgwiezdną cwałowałem przez pola dalekie, gdzie trupy rozmiecione przezemnie, dziobie ptak.
Warneńczykowym szlakiem wpław przebywałem rzeki krwawe, któremi nie woda zafarbowana, lecz nieśmiertelna chwała wojenna mego plemienia się toczy. Była to moja własność jedyna, szczęście polskie zasłaniać, wolność naszą nieść daleko, a znak zdrowia Ojczyzny, buławę wojenną, pokazywać ku czci obcym plemionom. Jam wiedział! Byłem z sejmu polskiego, ze stolicy sprawiedliwości i wolności, od ludzi nieprzymuszonych posłaniec do ludów, które topór żelaznej pychy rąbie.
Śniłeś, że ziemię swoją, jak własnego ducha wojennym opasujesz rzemieniem i że brzeszczot jej do lewego przytroczyłeś boku, jak sobie.
Chciałeś lędźwiom ziemi dać siłę skoków lwa, a prawicę jej wyciągnąć do świata Marka Aureliusza z kapitolińskiej góry uprzejmym uściskiem...
Ziemi twojej, gdyś nocą bezgwiezdną cwałował i kupy nieprzyjaciela z jej granic uprzątał, — ciężki wyrósł brzuch. Za kusy jest pas. Brzeszczot za nisko. Za krótka ręka, żeby do głowni przez górę brzucha dosięgnąć...
Wszechświat zbudowany jest, wodzu, z tego samego tworzywa, z którego zbudowany jest ten oto twój sen. Pewny w nim i trwały jest tylko miecza stalowego, na brusie ostrzonego, cios.
Miałeś w prawicy jedlca miecza, a w ręce moc.
Za sobą miałeś okrzyk ludzi wojennych, który na ziemi o wszystkiem stanowi, gdy nim, jak wydobytym sztyletem, moc włada. Trzeba ci było dyktować graczom politycznym uniwersał twojej potęgi, tekst aktu twojej chwały.
Hetman polski jest sługą narodu.
To też cię naród potrącił, sługo, aż na to pole.
Czyliż nie widzisz, żeś tu exul i pośmiewisko?
Do nędznego skrawka ziemi łańcuchem się przykułeś. Ambicyi cudzej służysz. Na tarczy wolnego rycerza wymalowałeś symbol czyjejś, nie własnej potęgi, i tem się chełpisz, niewolniku!
Należało ci się było ode mnie nauczyć grubo i twardo pogardzać niedolą i upadkiem tego, co, biczując duszę własną uniesieniem, zowiesz ojczyzną. Ojczyzna — zespół szaleńczy wzajemnego wszystkich pochlebstwa!
Kto pochlebstwem gardzi i sam nie schlebia, ten tylko ze wspaniałą dumą i z rzeczywistą wielkością będzie mógł odtrącić od siebie tyranię, gwałt i podłość przemocy, którą niesie w swem berle ojczyzna zwycięska.
Rycerz wolny zamyka się w zamku swego ducha, jak ja w moim kasztelu Malpaga. Stamtąd się bawi widokiem nędznej gawiedzi nizin. Stamtąd zawiera przymierze z mocarzami, jak ja z Wenecyą, albo z Piotrem Medyceuszem Florenckim. Walczy z kim chce, tam gdzie się jego duch o godną sztyletu przeciwność zahacza, i walczy, o co chce.
Dziś tedy w Neapolu ramię w ramię ze Sforzą i Braccio da Monte, a jutro, poznawszy wszystek sekret ich siły, przeciwko nim. Dziś w szeregach Wenecyi przeciwko Filipowi Visconti, a nazajutrz na czele pięciuset towarzystwa z księciem Medyolanu przeciw Wenecyi i przeciw Sforzy, niedawnemu przyjacielowi. Gdy zechcę, biję księcia Orleanu w obronie pospolitej rzeczy medyolańskiej, a gdy zechcę, ofiaruję Orleanowi przymierze. Aż przyjdzie do mego namiotu niedawny wróg złotolity doża wenecki i błagać mię będzie z pokorą, żebym ujął w dłoń naczelne dowództwo nad jego wszystką potęgą. Wtedy uczynię, co mi wysoka moja rozwaga i zimna moja wola poradzi. I wtedy także, patrząc na wylot przez subtelne przędze ich wszystkich, rozważywszy zabiegi krętackie niskich szalbierzów, uczynię to, jedyne, co ja wiem sam, co mi mój przyjaciel, zimny miecz, w boju powiedział, a co ku szczęściu niewątpliwemu Italii zmierza.
Znam tę śpiewkę, o cudzoziemcze! Śpiewano mi ją na dziewiczem moskiewskiem polu i śpiewał mi ją pan Zborowski jeden, drugi i trzeci. Huczy ta pieśń po wieżach polskich zamków... Jam ją prostacko strzałami falkonetów u nagich granic ojczyzny zagłuszał. Umiałem ja dawniej na te piosneczki zagadkę rzucić. A rzadko który zagadkę umiał rozwiązać. Kto nie rozsupłał, przegrywał, za karę szedł pod mój buzdygan bić się z wrogami ojczyzny na śmierć.
Nigdyś, o cudzoziemcze, za żołnierza nie służył w wieczystych legiach polskich, zbieranych źle, niekarnych, nigdy niezapłaconych, obdartych... Nie wiesz, co jeszcze nadto, — ponad posłuszeństwo i rozkaz, — może być w człowieczej duszy i jakie jeszcze, za widzialnem niebem, może być niebo nad skrawkiem jałowej ziemi.
Nie wiesz, jaką cenę ma w duszy ściana ubogiego domu, komin i barłóg nędzarza. W barłogu często rodzi się dusza wybrana. A jak człowiek nigdy tak mocno nie nienawidzi cudzoziemca, jak nienawidzi podłego rodaka, tak znowu cześć dla cichych a wielkich w Polsce dusz za wszystko na szerokości ziemskiej starczy.
W nich to mieszka ojczyzna. Bywa tu w Polsce zamurowana dozgonna wierność dla przegranej sprawy, nieznana nigdzie na świata obszarze, uniesienie prawego serca, które jedynie w wielkim czynie widać, niesplamiony honor, sam siebie niczem, głodem ducha karmiący w podziemnych lochach nędzy bytu.
Rzadko to, rzadko...
Jako w zamku rozpustnym trafia się skarb w martwej i głuchej ścianie zamurowany, tak samo jest z Polski cudnemi duszami. A skarb zamurowany, o cudzoziemcze, za wartość zamku częstokroć starczy...
Rabuj namioty!
Skarbne wozy rozbijaj!
Bierz, kto żyw!
Jedyna to chwila, gdy wypadł kiścień z ich dłoni, a żelazna ich pięść w udręczeniu osłabła.
Jeżeli w tej minucie nie porwiemy kryjomo, jeśli ich do ostatka z siodeł bojowych nie strącim, jeśli im gardzieli osłabłych garścią nie ściśniemy potężną, a masą nie przygnieciem kadłubów, — wytchną znowu w tej chwili, ockną się jeszcze, wrogów mieczami roztrącą i na nowo nam piersi kolanami przyduszą!
Wdeptywałeś pokolenie za pokoleniem w bajoro bytu. Chwalili śmierć, że kończy ponure dni walki podłej o jadło. Kładli się w glinę z pociechą, że nareszcie zaznają spoczynku i nie będą na ciebie pracować.
A w którym z nich duch się niebiański widomie objawił, uczyniłeś zeń sługę swego konia i nagrodziłeś zaszczytem podawania przemożnej twej stopie strzemienia srebrnego.
Urodziła mnie matka pod wiekiem dymu, nisko nawisłem. Złożyła mnie matuleńka na miękkiej pościółeczce z żółtej gliny. A otulała mnie, żebym ku pańskiej stracie nie uświerkł, łajnem bydląt. Grzał mi stopy przemarzłe nawóz koni rycerskich, a grzbiet schylony — basior podstarościego.
Świecił się jasny miesiączek, kiedy mi ojca wbili na pal zato, że panu, wstawszy zpod batów, w ślepie plunął. Ojca mojego rozwarta gęba łykała światło miesięczne przez całą noc. A ja się patrzał, sierota, a ja się patrzał, da-dana!...
A ja się patrzał i wtedy, jak mu się światło w skostniałych wreszcie oczach odbiło.
W zamku wysokim grała w tę noc panu wielka na wiwat muzyka, wielka muzyka — da-dana!
W żołnierze mnie zwerbował kapitan z lochu, gdzie my z ojcami w smrodzie i zimnie zdychali.
Jakich ziem nie deptała ma stopa, jakich miast nie burzyła prawica, jakich siół ogniem w niwecz nie puszczałem w zagony! Perzyny za mną szły, jak cień. Nie zestarzał się u żłobu mój wierny koń. Jednych ścinałem, drugich mordowałem powoli. Tego nie wiem, o com się bił i przeciw komu. Biłem się dzielnie i wypaliłem siedlisk niemało, żeby jegomość mojej roty kapitan więcej mógł zedrzeć i złupić. Patrzałem, jak w jasyr gonią ruskie i polskie wsie, jak chłopstwu zbuntowanemu nos i uszy, a kniażskim pachołkom jeno uszy obrzynają... Hej, ludzie! Nie ma żołnierz ludzkiego serca. Kamienne serce włożyła dola w piersi żołnierza na wieki wieczne!
Przez cały żywot kopała moja matka nieczułą ziemię.
Dla tego kopał ją ojciec, żeby pan owoc z niej jadł soczysty.
My zasię żuli łodygę i korzeń.
A jam roztropny nie kopał ziemi.
Jam się u pańskiej nogi skulił, jak pies.
Skomlałem mu pochlebstwa. Wielbiłem wszelką chuć pana.
Oblazła mnie podłość udawania i przechadzałem się, jako w odzieniu, w wiecznej podłości.
Zgiął mi się grzbiet od nazbyt długiego pokłonu.
Teraz się odegnę.
Stanę się nareszcie prosty.
Spojrzę mu w oczy swemi własnemi oczami, gdy pokruszone są jego ostrogi, gdy zdjął z ran skrwawiony pancerz.
Pchnę go teraz nożem w struchlałe serce.
Siostrę moją jednorodzoną, dzieweczkę wielce nadobną w siedemnaści leciech wypatrzyło bogobojne oko, jak kostki z nietoperza pokryjomu dobywa, kreta piastuje, a jaszczurkami płodność odejmującemi się zabawia.
Wnet — rata! — w całem pospólstwie w mieście a na przedmieściu. Siostrzyczkę moją, nowicjatkę szatanową, processionaliter przed pana wójta i rajców na ratusz wiodą. W loszku górnym, białogłowskim, ratuszowym umiejętnie przez mistrza na tormentach ciągniona, zrazu strach blady i drżenie wielkie za szatańskim sukursem na mistrza i urzędniki jego przepuszczała, — nadto milczenie sobie zatwardziałe, na mękach srogich leżąc, sprawowała i umysły przedziwną sztuką odmieniała sędziów. Aliści subtelnie, zwłaszcza szydełkiem, spraktykowana, kajając się szczerze, szatana, magisterka swego, odstępuje i dobrowolnie przy wszystkich jaszczurcze winy wyznaje. Pytana, czy prawda, szczerze a sumiennie przytwierdza, jako:
zwiedziona od latawca, szkaradnością się z onym mazała;
chmurę na sobie czarną wzdłuż ciała mieć lubiła, który obłok po sprawie ku górze na powietrze się wznosił;
succuby z onym anulusem szpetne płodziła;
na mietle po powietrzu hasała;
miotłą kropiąc deszcz na ziemię trzęsła;
grady i powietrze szkodliwe z pioruny i błyskaniem poruszała;
piorunami ludzie cnotliwe raziła;
dziateczki nienarodzone w matek żywocie dotknieniem życia pozbawiała;
igły w główki niemowlątek wtykała;
małym dziecinom rączki urywała, szatanowi je ofiarowując;
konie ogiery pod rycerzami wściekłe czyniła i zabijała;
w kota się, tudzież w mysz przemieniała;
z noża mleko doiła;
masło majowe z deszczowej wody kleciła;
sprawy, których niemasz, przed oczy niewinnych młodzieniaszków, czarami usidlonych, jako sprawy, które są, stawiła, iż miłością ślepą ku onej zapaleni, od rozumu swego odchodzili i nic innego, jeno samą, sposobem wieszczym widzieli;
duchem swoim męże godne częstokroć kusiła, iż od ckliwości zwyciężeni, ku onej zdala ciągnęli.
Którem jawnem przyznaniem sprawiedliwość się sądu ukontentowała i wszystka ludu ciżba.
Więc katedralnie siostrzyczka moja niecnotliwa, klątwą opatrzona miłosierną, ze świec połamaniem, mistrzowi jest w ręce oddana.
Tedy mistrz prawy, magisterka i wieszczego ducha ze statki swojemi adwersarz srogi, wywiedzie onę, z szatek, białogłowski wstyd chroniących zwleczoną, za miasta mury, któremu mistrzowi lud, sprawiedliwością pałając, słusznem urąganiem i śmiechem trafnym, naigrawaniem, szydnością a zgrzytem na siostrzyczkę moją, szatańską oblubienicę, wielce pomaga.
W jamę mistrz głęboką, od drabów pilnie wykopaną, latawcową gamratkę, z powrozów statecznych rozwiązaną, pięścią strąci mocarną, a plugastwo jej ziemią nieszczędnie przywalać pocznie. Czemu pospólstwo cnotliwe, ile sił, a wszakże wedle reguły od mistrza wskazanej, poratunek niesie, kamień na niecnotę i one skiby gliny pracowicie miotając. Próżno latawiec, jako to na oczy wielu widziało, nad jamą nietoperzem krąży, ziemię na fryjerce wstrząsa i glinę nad wypowiedzenie ciężką z niej dźwiga, — to jej ku nozdrzom powietrza podsunie, — to krzyk z niej żałościwy wypuści, — powiek jej uniesie, rękę z błaganiem udźwignie ku ludziom...
Mocny hetmanie!
Wstań!
Prawa dopilnuj!
Czyś słyszał zgrai ten krzyk?
Skarbne wozy zakują, z siodeł strącają wojenników, co od męki konając, stoją w nocy na czatach.
Karzmy srogo zbuntowaną czerń!
Ścinajmy nikczemne łby bez litości, gdyż rozpleni się złe na motłoch cały, zgnoi nam lud!
Wypleńmy bunt, gdyż zginie od zegadeł ojczyzna!
Przeklinajmy ich pokolenia, żeby się przenigdy dusza ich odmienić nie mogła!
Nienawidźmy ich, obozowi towarzysze!
Nienawidźmy ich po nocy, za dnia, z wieczora i o poranku, kiedy chrapią po uczcie!
Czekajmy!
Czyhajmy!
Gotujmy w rękawie cios za matki nasze skopane ich żelaznemi butami!
Nadejdą na nich jeszcze gorsze chwile.
Nadejdą chwile, gdy ich obskoczy i zmoże wróg.
Nadejdą chwile, gdy ich nieprzyjaciel położy.
Nieprzyjaciel ich, to nasz przyjaciel, sojusznik zemsty naszej.
Ich sprawa, — to sprawa nie nasza.
Tylko cichaczem, tylko razem, tylko tłumem, obozowi towarzysze!
Mocny hetmanie!
Ratuj sprawę!
Ucisz się obozie polski!
Słyszałem był okrzyk roty świętej w podziemiach Colosseum.
Daj mi przypomnieć, — szaleństwo polskie, — tekst okrzyku świętego, gdyż roztrzaskana jest głowa moja, a myśl w niej płomieniem gore!
Na twarz przed tobą upadam, — szaleństwo polskie...
Daj, niech ucichnie w duszy mojej gniew.
Ma złożyć dusza moja najtrudniejsze, przypowiednie słowo, ma ze siebie wydać uniwersał złoty do wielkiej polskiej legii...
Nie waż się uroczem słowem podniecać człowieka przez ludzi podeptanego do bohaterstwa czynu.
Sam umrzyj, jeśli wola.
Pokaż przykład, jak bohater powinien umierać.
Jakże nędzne są dłonie, spoczywające w bezpieczeństwa namiocie, gdy na odwagę idzie i śmierć ponosi bohater, któremu przyłbicę Aresa z czatującą chimerą złoty uniwersał wdzieje na skroń!
Hetmanie!
Krzykiem nocnym pogardzaj.
Kto buduje Malpagę, zamek wielkości, co pod gwiazdy wynosi wieże uniesienia człowieka, musi rzucać w mur bryły wyrwane z trzewiów gór.
Nie bohatera otaczaj pieczą, lecz sprawę.
Przyda się zawżdy ludzkości bohaterstwo, choć stokroć opryszek je skradnie i suknię sobie zań złotem tkaną kupi.
Korzystaj z bohaterów, jak ze złomów głazu, leżących w górze ludzkości.
Jeśli ty skonasz w rzędzie lakonów, któż sprawę wykonaniem spełni? Rozpryśnie się sprawa wielkości w wydmy piaszczyste, rozpłaszczy się w niziny, zarosłe trzciną.
Przez dziedziniec wawelski hetman w nocy przechodzi.
Nogi jego, jakoby kosą podcięte.
Serce ustało.
W kościach czaszki myśli ogniem goreją.
Księżyc świeci na niebie.
Cisza w zamczysku.
Ruina wszędy.
Pustka głucha.
Echo przedrzeźnia każdy krok.
Każde westchnienie z kątów odrzuca i — wyśmiane — kamieniem w ucho ciska.
W podziemia na lewą rękę wziął się wódz, w krużganki wysokie wstąpił po schodach kamiennych.
Ciemnemi korytarzami, szlakiem młodości, drogą omacną idzie w mroku ociężale.
Na dół go wiedzie kamienny chodnik — w górę zmusza dźwigać stopy.
Wreszcie u ślepego końca — drzwi, — w głuchym murze.
Uderza dłoń w okucia raz, drugi raz i trzeci.
Serce w piersiach kołace, jako ta ręka w królewskie drzwi.
Nierychło szczękną zawory, — zazgrzyta rygiel rzawy.
Znowu sień głucha, z której przeszywający oddech pleśni wieje, jak ze sklepów grobowych.
U końca sieni, — nareszcie, — owe zamczyste, znane, cedrowe podwoje.
Rozwarły się same przed gościem, — cicho, — wraz.
Sklepiona, głucha, wielka komnata.
W gotyckie okno księżyc świeci.
Na kamieniach posadzki smugi leżą świetliste.
Mdłe światło w srebrnem naczyniu połyska.
Pustka.
Cisza.
W głębi, pomiędzy dwoma filary z białego marmuru.
Na wzniesieniu szkarłatnem — stołek...
Postać...
Światło miesięczne, z okna spływając, na czarnych, kędzierzawych, krótko strzyżonych włosach lśni.
Płaszcz długi z jasnego atłasu grubemi fałdy spada na ziemię w blaskach łamanych.
Sandał czerwony przerywa świetlistą strunę poświaty.
Drzwi się zatrzasły.
Radość senna w sercu hetmańskiem, radość głęboka, niewysłowiona, radość kresu.
Oto już przyszedł...
Patrzą weń nieruchome królewskie oczy.
Spojrzenie ich żelazne, surowe, posępne.
Królewskie oczy widzą szmaty spękanych w boju łachmanów, podarty pas, rude od zaschłej krwi, kurzem przysute szczątki zbroi, rzemień, co w spuchłe nogi wrósł, — miecz u boku potrzaskany, — odarte pierze kołpaka.
Od okrucieństwa zamigotały króla Stefana srogie oczy.
Martwa twarz krwi się powlekła rdzą.
Niełaska okuła usta.
Milczy.
Z pod nawisłych głucho powiek w ukos na ziemię spogląda.
Wodzu niezłomny!
Do ciebiem gnał, do ciebie nocą, co koń skoczy.
Daj twardy rozkaz.
Spracowana moja głowa ostatnio zgubiła myśl.
Siła zetlała w ręku.
Któż przybrać zdoła munsztuka plemieniu temu?
Kto strzyma na wędzidle tę wykiełznaną samowolę?
Wysiepał wszelkie wodze z rąk ten szalony panów lud.
Na kieł wędzidło wziął i w przepaść poniósł bezdenną.
Sądź mnie, wodzu!
Karz mnie!
Jam winien.
Jam takisam, jak wszyscy oni.
Karz mnie, na co jeno twe serce stać!
Milczy król.
Oczu od kamiennych nie oderwał płyt.
Nieruchoma, zawzięta jego twarz myśli skrytej nie wydaje.
Przyszedłem do ciebie na sąd.
Sądź, lecz daj radę.
Zanoszę skargę na wszystko, lecz za wszystkiem się wstawiam.
Wszystko sądź, któryś, jako orzeł karpacki, z wysoka na nas spoglądał.
Pozwól, niech ci zdam sprawę.
Służyłem ci wiernie, przysięgle, ja żołnierz stały.
Dla ciebie — siebiem się zaparł.
W tobiem zobaczył szczęście polskie, ojczyznę naszą.
Tak, jakoś rzekł, wierzyłem: «moja chwała — wasza chwała, a wasza chwała — moja chwała».
O, wielki śnie, wielki śnie polskiego rodu!
Rado nasza!
Rozumie nasz!
Ramię spiżowe, któreś nas miłością objęło i chciało dźwignąć na kapitolińską górę potęgi.
Jam już ostatni z rady twej, sekretnej, do której z nas, polaków, jeno czterech przypuściłeś.
W niwecz poszły sekretne praktyki przez Andrzeja kardynała.
Sixtus Quintus Pontifex Maximus i król hiszpański Filip Wtóry, Doża wenecki i Wielkie xiążę toskańskie, a ty na czele trzydziestu tysięcy kopij, piętnastu tysięcy arkabuzów, pięćdziesięciu tysięcy pieszego żołnierza i wielkiej, ćwiczonej strzelby.
Ty, wodzu, sprawiasz siły lądowe Europy, a Xiąże Parmy rozkazuje morskiej armadzie i wszystkim morskim siłom, płynącym na greckie piany.
Idziemy warneńskim tropem przez Wołochy, w ziemiach naddunajskich wyrywamy zamki, jako kły z paszczy tureckiej, w Serbach osadzamy w fortalicyach zbudzonych rycerzy Kosowego pola, którym słowiański przypasujem miecz.
Przechodzimy Dunaj, mostami spięty, i śnieżne kopy Bałkanu. Za nami plemię Serbów i plemię Bułgarów z martwych zbudzone, — przed nami Grecyi prastarej cheronejskie pola.
Szczęknąć tam miało polskiego konia kopyto, gdy idziemy grobowisko niewoli odwalać, a potomka Lakonów rozwiązywać z łyka.
Wrzask trąby naszej zagrzmieć miał nad wodami.
Nad Archipelagu zielonem morzem, między Tracyą i Azyi wybrzeżem, ponad Cyklady, Sporady, Salaminę, Eubeę i Samotrace paść miało nasze hasło.
Z Kandyi, Lemnos, Samos, Chios i Rodos mieli uderzyć we wiosła galer greccy żeglarze, ku Bosforu dążąc cieśninie.
Tam sułtana ogrody chyżą stopą przebiegą i zakratowane okna seraju herkulesową wyłamią dłonią.
Mieliśmy tureckiego najezdnika opugnować w jego siedlisku, gdzie się po skałach nad morzem cyprys kołysze, — w sadach jego za wysokimi mury, gdzie pachną róże, fijołki i giętki kwiat hyjacyntu.
Mieliśmy cześć powrócić świętym świata popiołom, a głos dać znowu greckiej mądrości, pieśni, legendzie.
Mieliśmy z Aji Sofii polskim szczerbcem ściąć półksiężyc, a z twego czoła, transylwański wojewodo, zmyć piętno hołdownicze...
Jam rady tej, jak żywot długi, na jedno nie zapomniał źrenicy mgnienie.
Hasło twoje i dziś hasło me: «we trzech dniach wojsko gotowe, a we trzynastu z wrogiem się ścina».
Mów powieść o dobrej sławie swej.
Wszystka ma powieść — twej wielkiej pieśni odgłos powinny.
Gdy z pod Połocka, gdy przez płomienie Wielkich Łuk posępnieś patrzał w bory dalekie i gdyś krótkie rzucał słowo, że na Carogród przez Moskwę wiedzie szlak wojenny, — jam w duszy sępie twoje spojrzenie i twe skrzydlate, dziejowe słowo pod sercem chował.
Po nocach dumę snułem głęboką.
A każdą twoją sekretną myśl, czterem zwierzoną, do cna pamiętam.
Tyś dawno wiedział, że płaszcz Jadwigi królowej, w którego fałdach nasze dobro i Europy światłość leży, winien okryć zręby Rusi świętej, toporem Groźnego Iwana mocno ciosane, — straszliwe rany jej i szeroko rozlaną kałużę krwi.
Wodzu!
Otom był nareszcie rozkaz otrzymał.
Pokułem konie, czeladź zwołałem ze wsi.
Wozym naprawił i z pod Smoleńska w mą drogę!
Siedm tysięcy żołnierza było podemną.
Gorąca, lipcowa noc.
Przez Carewo Zajmiszcze, Borysa cara groblą szeroką ruszyli moi rycerze.
Grobla carska szeroka: sto koni na czoło idących zmieści.
Na falkonetu strzał za stawiskiem gródek stał bukowy Wałujewa Hrehora.
Cna bitwa piesza wstrzyma mię dzień, — gracka utarczka, — po której na wielką możajską drogę!
Gródek kozaki obsadzon.
Przeciwko mnie kniaź Dymitr Szujski, Wasyla brat samego, okólną drogą, na Kłuszyn, groźnym ciągnął pochodem.
Wojsko z nim straszne, wszystka ruska siła.
Karolusa Sudermańczyka przy nim rycerze, za srebrny rubel najemnicy: Jacobus Pontus, Krzysztof Szumm i Edward Horn.
Od Rżewa tamci na mnie szli.
Wilków i hijen cudzoziemskich, — francuzów, niemców, anglików, szkotów i szwedów niemała pod ich buławą colluvies.
Więc padnie, — oczywista, — w szeregi moje szarańcza szeptu i szerzyć się pocznie sława, że świat mi zmierzł, skoro tę garstkę szlacheckiej krwi rozlać zamyślam pod kopytami tak przemożnego nieprzyjaciela.
Dawno, — wodzu, — gorzkim poznałem rozmysłem tę duszy polskiej cechę główną, że ją jeno eventus dobry przekonać zdoła o dobrej sprawie.
Więc miałem w sobie rzecz zawartą — z Moskiewskim szczęścia skusić.
A skupiał, skupiał roty swoje kniaź Dymitry.
Podeszło k’niemu francuskie wojsko Hornowe.
Podszedł agmen Pontusa.
Wszyscy wraz od Carowa Zamiszcza pociągnęli u Kłuszyna nocować.
Na godzin dwie przed słońca zachodem, bez uderzenia bębenisty, ani nie trąbiąc, na piśmie do pułkowników rozkaz dzienny wysłałem.
Siedemset jazdy, królewską piechotę i zastęp kozacki, pohrebiszczański do strzeżenia Wałujowego gródka zostawiam, a sam silenti agmine w ciemną noc!
Idziemy po rosach, lasem kisnącym, głuchym ruskim ostępem mil wiele.
O ciemnej jutrzni strudzony hufiec mój stanął nad wojskiem nieprzyjaciela.
Śpiący był kilkadziesiąttysięczny obóz Dymitrów.
Dwa falkonety zawaliły naszą ciasną, leśną drożynę.
A między puszczą naszą i wielkim ich obozem, gdzie spał rusin, legły dwa sioła w poprzek, opłotkami powygradzane.
Musiałem naprzód płoty rozgrodzić, a wioski spalić przed bitwą.
Gdy buchnął płomień, przecknie się wróg.
Stanął w sprawie pułk Zborowski, Olesia Samuelowego, — na prawem skrzydle.
Ku niemu przyrósł halickiego pana pułk, Strusia Mikołaja.
Wyszedł pułk podolski czcigodnego Kazanowskiego Marcina i Ludwika Wajherów, nad którym Samuel Dunikowski.
Z lewego skrzydła pomknął na czoło mój pułk, nad którym Janusz xiążę Koreckie.
W pośrodku roty piesze, — kozactwo pohrebiszczańskie.
Wskażę buławą!
Uderzył do potkania znak.
Wzięło szwedzkie, pontusowe wojsko prawą, — moskiewskie lewą rękę.
Kniaź Dymitr wiódł.
Wielkimi otwory, pomiędzy opłotki złamane, poczną wypadać nasze hufce.
A skoro poszli skrzydlaci w pełny cwał, we wszystek chorągwiany pęd, — nie strzymała Moskwa razu. Uciekać!
Nasi gonić chmary rozpierzchłe co tchu w bachmacie!
Lewe skrzydło weprze ostrogę, skoczy ze schyloną kopią w niemców, francuzów.
Dopadłszy, — w nich koncerzami!
Z ramienia!
Poczną i ci w ogromny obóz tył podawać.
Uciekł Pontus i uciekł Horn.
Stał jeszcze zdala trzechtysięczny oddział francuski na skraju leśnym.
Ten się dał z dobrej woli.
Uciekł z obozu książę Andrzej Golicyn i Daniło Mezecki.
Sam Dymitr kniaź tyłami wioski przez środek obozu uszedł ku lasom.
Zbył konia w błotach, obuwie zrzucił i boso, na lichej zagrodnika szkapie uciekł przez Możajsk do monasteru.
Pomknęły w trop usarskie roty w pogoń lotną, szybkonogą.
Siedm zdobyto falkonetów, kilkadziesiąt chorągwi, a w pośród nich Szujskiego adamaszkową.
Kniazia Dymitra wzięto szablę, szyszak, buławę.
Kosztowne sprzęty, srebrne czary, szaty, mnóstwo soroków soboli w namiotach znaleziono.
Zaprzęga żołnierz polski moskiewskie kolasy i z łupem wraca niezmiernym.
I uzbierało się kolas tych więcej, niż wojska, które na mnie w przeddzień, że je zgubić zamyślam, szemrało.
W Możajsku, dostawszy butów i ścigłego bieguna, pomknie kniaź Dymitr przed siebie i nie oprze się aż w Moskwie stolicy.
A na wsiadanem Możajszczanom rozkazał, żeby u mnie łaski prosili.
Więc wyprawili do mnie Możajszczanie posły, imieniem swym i zamków: Borysowa, Werehi, Ruzy z ofiarowaniem poddaństwa.
Następnych dni poddał się gródek Wałujowy.
Wiarę królowi przysięgli tameczni ludzie.
Przystali żołnierze gródkowi do wojska mego, wiernie służyli i nieśli do stolicy uniwersały pokoju.
A na mej drodze pylnej, dalekiej ku Moskwie miastu, powzięło serce moje dumę niespaną o wielkim czynie!
Och, gdybyś wtedy był siedział nad nami!
Wchodziłem w pośrodek siół, pod kurne strzechy, w ludzki mir, za częstokół zamkowy, pod malowane cerkwi sklepienie, w zagrodę pustyni mniszej, w bojarskich dzieci koło.
Przysłuchałem się był skardze ruskiej i głębokiej, zawodzącej, żałosnej pieśni.
Deptał zorane niwy, potem skiby polane polski rezolut.
Cerkwie znieważył i wyłupił, zamki wyłamał i osiadł, w perzynę puścił sioła, w pustkę zagony.
Ręką swą dusił mieszkańca tej ziemi, unurzanego we krwi.
Oszustwo w polskim orszaku, polskiemi osłonione szablami, wilczym skokiem wdarło się na czczony tron.
A gdy oszustwo zdławiła pycha, pycha zniszczyła wszelką radę.
Jęk wionął pustkowiem pól.
Trwoga gnała lasami bezdomne tłumy.
Ciemny pogłos, szept straszący opętał rozum gromadzki.
A płacz niedoli ludu omywał trudy zwycięskiej polskiej nogi.
Serce moje skruszył żal.
Głęboka litość do czynu mnie pchnęła.
Rzekłem w duszy swej: pójdę w stolicę!
Krótkim kordem na gardle skarzę szalbierze, zmiażdżę pychę kondotyerów, uczynię ład, wskrzeszę prawo — i na wieki zbratam tę ziemię olbrzymią z rodzoną ziemią.
Ja spełnię, — rzekę, — coś zamierzył.
Ja wykonam, co straszna twoja śmierć zniweczyła.
A gdy tę myśl głęboko w sobie ważę, przylata wieść, że wielki kniaź Wasyl Szujski, z państwa zepchnięty i w Cudownym Monastyrze na zakonnika ostrzyżon.
Wonczas roześlę listy mnogie, nader mnogie, do bojarów, że idę do miasta ich, nie jako nieprzyjaciel, lecz jak przyjaciel, nie jak stojący na zdradzie, lecz jak doradca, nie jako Łże-Dimitrowy poplecznik, lecz jako sędzia na Rostrygę.
Zapewniłem słowem hetmańskiem, że nie będzie ziemi ich deptał, niweczył, rwał złodziej tuszyński, ani Sapieha, Zarudzki, ani Lisowski, Rożyński ani Zborowski, Wiśniowiecki ani Tyszkiewicz.
Moskwa nareszcie przed nami!
Wyszli naprzeciwko mnie bojarowie.
W obliczu Dziewiczego Monasteru na polu dziewiczem rozbito namioty.
Dawszy zakładnika głowa za głowę, w równej liczbie jechali moskiewscy i polscy rycerze.
Spotkawszy się na polu, pokłon sobie oddali.
Zsiadłszy z kulbaki, powitali się dwornie.
Za mną, hetmanem, stali pułkownicy, rotmistrze.
Ze stolicy przybyli kniaziowie: Feodor Mścisławski, Wasyl Golicyn, Feodor Szeremetjew i Daniło Mezecki.
Z nimi dumne djaki — Wasyl Telepniow i Tomiło Ługowski.
Ci w namiocie zasiadłszy, solidarnie oświadczą, że chcą mieć za cara Zygmuntowicza Władysława.
Tam się spełniła twoja myśl, którąś Haraburdzie polecił, żeby król polski siadł na tronie Ruryka.
(A za moim namiotem zmawiał się w chwili tej żołnierz polski w konfederacyę i, jak w kotle, kipiała sedycya wojskowa, gdyż nie miałem czem kwarty zapłacić).
W ręce wydany mi został Wasyli Szujski, przeszły car, i bracia jego Dymitr i Iwan.
Chciałem zaś jeszcze impostora w garście wziąć, z moskiewskiej ziemi wyrwać i wynieść.
Wonczas, zmówiwszy się z wodzami Moskwy, postanowiłem na tuszyńskiego wyprawę czynić.
Mścisławski kniaź z pułkowniki swoimi witał mię, jak rozkazodawcę-prawitela w tej naszej wspólnej sprawie.
Nie zawahałem się na Sapiehę i na braci tylu, co z łotrem pacta zawarli, miecz przypasać.
I przystąpiła do mnie polska Sapiehy cnota.
Odszedł złodzieja.
Wyszło trzydzieści tysięcy bojarskich dzieci z Moskwy w pole, a moje wojsko polskie weszło w stolicę.
A Moskwa była pusta.
Zamki jej bez obrony.
Mogłem zamki zdradą osiąść.
Lecz, skorom słowo dał, więc przez bezbronne szedłem miasto i nie zająłem zdradą stolicy.
Powziął wiadomość carzyk tuszyński, że nań ciągnę z moskwicinami i uciekł z panią swą, z Maryną.
Pomnę ucztę na polu dziewiczem, którą dla bojarów sprawiałem.
Dary im dałem, wszystko, com miał, konie i szable, zbroje i czary.
A gdy zabrakło darów cennych i gdym ze siebie zewlókł pas i dał, brałem z rąk braci, co kto w obozie miał.
Szczodrze my przyjaźń zawierali.
A we dwa dni Mścisławski kniaź gościł nas w domu swym, — miodem prastarym nas poił, darzył bez rachuby cennym sobolem.
Wtedy na imię cara Władysława dawać się jęły zamki i krzyża całowaniem składać wierności przysięgę: — Nowgorod Wieliki, Czaranda i Ustjug, Perejasław Riazański, Jarosław, Wołogda, Biełoziero i wszystek olbrzymi trakt ku portowi archangielskiemu.
Przysięgła mu riazańska ziemia aż do Niżniego Nowgorodu, Kołomna, Tuła, Sierpuchowo, ziemie nad Wołgą i nad Oką.
Na usilną prośbę bojarów, cicho, ze zwiniętą chorągwią zajęły wojska moje Moskwę miasto.
Pułk Alexandra Zborowskiego stał w Kitajgrodzie, pana Kazanowski i Wajherów w Biełgorodzie.
W Dziewiczym Monasterze — Alexander Gąsiewski. Jam zasię stanął w Kremlu, we dworze Borysa cara Godunowa.
Klucze od wszystkich bram białokamiennych w mym były ręku.
Drogi z Wołogdy, z Jarosławia, z Kołomny były w mej władzy.
Miałem w dłoni swej skarb carów moskiewskich i skarb ich carstwa.
A wysiliłem wszystkę praktykę i rozum cały, żeby pozyskać to plemię.
Schyliłem się aż do ziemi przed wiarą ludu, przed obyczajem, przed patryarchą przestarzałym, nieufnym. Zjednywałem dobrymi sposoby wojsko strzeleckie, dzieci bojarskie, kler i lud czarny.
A gdym za dnia i po nocy rozplątywał supły i węzły przez pana Mniszcha namotane, gdym rozwiązywał pętle stryków pana Sapiehy, Lisowskiego, Wiśniowieckiego i tylu innych, — widziało mi się, że ręce moje wspiera przedziwne pocałowanie dziesiątków, setek lat...
Widziało mi się w omdleniach duszy, że na mą pracę bezsenną czyhają jęki więzień głębokich, że za nią wzdychają drogi jakowychś straszliwych pochodów.
W nocach drżała dusza moja, abym nie ustał przed krzykiem jakowymś głuchym...
Ścichł, złagodniał, zmalał moskiewskiego ludu gniew.
Skłonił ku mnie ucho mir.
Patrzał mi w oczy wszystek naród: wróg li jestem, czyli zaiste przyjaciel w niedoli.
Zamilkł sam podejrzliwy patryarcha.
Tak wielki trud, tak bezcenny mozół, rękoma w samotności tworząc, serce ścierpłe w piersi dźwigałem, bom już za sobą dobrze czuł polski nasz gwar rozjuszony.
Musiałem, wodzu, z pośrodka pracy, z Moskwy iść, żegnany błogosławieństwem, — pytać się, czy chcą panowie rada mą sprawę zgodą zatwierdzić.
Byli przecie przy Zygmuncie królu panowie Potoccy, — pan Jan bracławski i Stefan, królewski zausznik.
Żebym zaś wszystkiej sławy nie pożarł, zdało się panom Potockim, żeby lepiej z moskiewskiego zamysłu nic nie było.
Więcem do Moskwy więcej nie wrócił.
Miasto przymierza wiecznego, przepaść się, zemstą przenigdy nienasyconą hucząca, rozwarła.
Ja na te pola posłany dzikie z garścią zbuntowanego żołnierza przeciw wszystkiej tureckiej potędze.
(Ręce królewskie splecione.
Zwisła posępnie głowa).
Tyś jeden, wodzu, mocen był za ramiona porwać ich ducha i trząść, iżby się opamiętał.
Tyś czekanem bez wahania ciskał w łeb rozjuszony.
Tyś w senatorskiem płaczącem kole w Warszawie sądu na zdrajcę pałasz wyrwał po słowie zuchwałem Ossolińskiego.
Tyś się, przychodniu, nie uląkł rzeczy straszliwej: — z ramion strącić Zborowskiej głowy, wziąć jej za włosy bujne i w nie same, w źrenice wolności polskiej głowy dotąd patrzeć, aż przed spojrzeniem cudzoziemskiego twojego prawa na śmierć struchlały.
My zaś wszyscy, szlachta, jesteśmy ludzie wolni.
Każdym z nas rządzi jego samowola, a nami wszystkiemi rządzi pogłos tłumnej Zgody.
Wpośród nas zasiada niewidzialna nasza wieczna królowa Zgoda.
Ona jedna trzyma nas i w naród spaja.
Kto naszej królowej Zgody pojąć nie może i uznać nie chce, — nie jest Polakiem.
A Zgoda nasza narodowa jest w tem wszystkiem co ani jednemu z nas w niczem nie wadzi, ani jednego z nas na nic nie naraża, a wszystkim nam korzyść przynosi.
Na to jest nasza pospolita zgoda.
Tę okrzykujemy dziarskim, tłumnym pokrzykiem.
Wszystko, z czego wyrastać ma poświęcenie, wszystko, co się będzie sprzeciwiało któregokolwiek z nas korzyści, wszystko, coby stanowić miało wielką odmianę starodawnego dopasowania każdego wygody do wszystkich zgody, — to my zadeptujemy tłumnym pospólstwa naszego krzykiem i niszczymy ze zdrową pasyą.
Oto jest sekret bytu tej Rzeczypospolitej.
Myśmy, szlachta koronna, tę najjaśniejszą rzecz stworzyli.
W nas ona jest rozpuszczona.
Myśmy, szlachta koronna, w zdrowiu swem rozpuścili moc królewską i my także rozpuścimy w sobie ogrom tej mocy czarnego motłochu, który mię we śnie straszył krzykami.
Nasz sejm jest niewątpliwie stolicą sprawiedliwości i wolności.
Kiedy się wzruszy senatorska izba, albo rycerskie koło, kiedy na skutek czyjegoś natchnienia, porwie nas uniesienie gromadzkie, paść może prawo niewiadome, jakiego nie widział orbis terrarum.
Możemy wszyscy co do jednego korzyść ujrzeć w wyrzeczeniu się dla ojczyzny ostatniej koszuli i ostatniego pacholęcia.
Możemy, jeśli zechcemy, na takim akcie pieczęć naszej zgody położyć.
Na piersiach każdego z nas, ludzi wolnych, leży prawo nowego porządku, pod którego złotym ryngrafem bije bezpiecznie serce złotej wolności.
A ja oto przyszedłem wzdychać ku twojej, Bolesława Chrobrego, nad nami samowoli i żelaznej przemocy...
Wzdychać przychodzisz wierny żołnierzu...
Prawdę powiem!
Szalone były moje oczy od widoku tej krwi, co z Samuelowego rzygnęła kadłuba, gdym na cios miecza z blanki patrzał, a głowa ta trzykroć skoczyła ku stopom przemyskiego starosty.
Zetnie szlachcic szlachcica, najdzie dworzyszcze, zrabuje zamczyste komory, rozmiecie sieroty, lecz niedotykalną i niedotknioną szyję pańską pod goły miecz hajduka na pniaku położyć!...
Na tom ja przyszedł.
Z sułtanowego hołdownika waszym się, ludzi wolnych, stałem królem.
Poznałem cenę waszą.
Skoczyłem w nurt waszego szaleństwa, skąpałem się w radosnej jego toni.
Dotknąłem stopami dna.
Ujrzałem wasze dno.
I poczułem się w duchu, że ja was wyrwę z otchłani.
Stanąłem z waszą duszą o nią do boju, jako Jakób z Aniołem.
Wdeptała wasza masa trupa mego w ziemię.
I osinowym kołem piersi upiorowi przebodła, żeby już przenigdy zamysł wielkiego czynu wpośród was nie powstał.
(Słychać gwałtowne, ciężkie, zuchwałe kołatanie w tajne małe drzwi w głębokim murze.
Drzwi się z trzaskiem rozwarły).
(Na sobie ma żupan z materji złotej. Smugi i pasy krwi we wsze strony od szyi na żupanie zastygły. Przewiązany jest na biodrach chustą z kaszmiru. Na żupanie ma wdzianą szkarłatną z aksamitu ferezyą, rysiami podbitą i bogato obłożoną sobolem. Brzeg dołmy tej, cały zwalany we krwi, po ziemi się wlecze. Widmo olbrzymi katowski miecz oburącz ciągnie. Udźwignęło miecz i z zamachem ciśnie go pod stopy szkarłatne króla. Z łoskotem, szczękiem upadł miecz).
Odnoszę ci trofeum twoje, Jakubie...
Nie tyś jest Anioł!
Aza — ty, nocny, kanclerski ceklarzu?
Po rozkaz, po rozum, męstwo i radę przyszedłem do króla! Krótki jest mój czas. Odejdź! Musi wódz we mnie ducha swojego tchnąć, gdyż przepaść się otwiera!
Splamiłeś polską godność. Cuchniesz zdala zaszczytami. I to ty chcesz połknąć wszystkę duszę królewską? Umiałeś dawniej cichaczem podchodzić w nocy pod dwór szlachecki uprzywilejowany, gdy wszystek spał.
Tak jest. Podszedłem cichaczem w nocy.
Tyś jeden wiedział najlepiej, jak tylne wyrąbać drzwi, którędy do sypialni się włamać.
Tak jest. Do sypialni się twojej włamałem.
Rycerzu do wiązania postronkiem nagiego męża bez broni! Słyszę jeszcze ten krzyk, że Oleś, synaczek mój, zabit przez was, zbiry, po nocy! Och, gdyby nie ten krzyk, który mi serce obcęgami ukąsił, jeszczebym był nagi z ukrycia na waszą wyszedł zgraję! Jeszczebyście, królewscy dorobkiewicze, poznali moje szpony zborowskie!
Pozwól mi pilny rozkaz otrzymać! Koń mój rży!
Niemasz sprawy pilniejszej nad moją, bo krew z mego kadłuba płynie i płynie bez końca. Tyś to na mnie z blanki patrzał, gdy mię na śmierć z izby przedzgonnej wiódł Urowiecki. Delią tę ze mnie zdejmować chciał pan brat Drohojowski, żeby mi lżej było na pniaku głowę kłaść, — a tyś się spokojnie patrzał, kanclerski zauszniku!
Zdrajcą byłeś ojczyzny.
Pod Toropcem zmawiałeś się z Moskiewskim.
Niżowceś na ojczyznę sposobił, poprzedniku Nalewajka, żeby się trójcy waszej Krzychnikowi, Andrzejowi i tobie samemu przydały.
Łupiłeś prywatne domy.
Napadałeś na drogach i gwałciłeś niewiasty.
Shańbiłeś prawo gościnności podłą krzywdą cudzoziemca.
Króla znieważyłeś panującego.
Kto jest król?
Z mojej tu zasiadł woli.
Jam go na stołku polskim posadził, sułtanowego hołdownika.
Wyższa była potęga zborowskiego domu, niż wszystek jego wojewódzki tron.
Nie schyliłbym przed nim i dziś mojej przez braci kochanych do kadłuba przyszytej głowy, gdyby nie to, że się przez śmierć ze mną i z tobą zrównał, — boś i ty już tak, jakoby beze łba...
Radźmyż tedy, towarzysze, tajna rada!
(Schyla się hetman. Podnosi katowski miecz. Odda królowi. Na wielkiej, krzyżowej głowni oparł spokojnie król Stefan ręce. Patrzą w Samuela głuche jego oczy).
Ja się tego miecza nie lękam.
W herbie noszę znak — wilcze kły.
Nie brakło mi władzy, ni szczęścia w słonecznej mojej ojczyźnie, zanimem na tę ziemię przyszedł.
Patrzałem zdala na dzieje waszych wyuzdań.
Zostałem przez was wezwany na ten tron.
Przyszedłem.
A skorom wdział na skronie bezcenne dyadema i prastary na się strój polskich królów, — jam był wasz król!
Mój się stał rozkaz i sceptrum nad wami.
Nie wasz rozkaz nad moją wolą.
Powziąłem był cudowny o was sen, któregoście sami, wszyscy razem, nie wyśnili.
Widziałem był plemię wasze zwycięskie i dobrodziejskie.
Przez Moskwę chciałem iść na waszem czele w Carogrodu bramy.
Chciałem Europy dobro waszemi rękoma wciągnąć przemocą w puszczę Rusi, — królowej Jadwigi płaszcz swobody rozpostrzeć po lądach, między morzami.
Chciałem drzewce chwały waszej wywyższyć nad wszystek świat.
I oto zajrzałem w ślepia waszemu losowi.
Przyjrzałem się doli waszej.
I pokochałem się w doli naszej.
Jam jeden, przychodzień, ujrzał wszystkę naszą polską niemoc, czego sami, wszyscy razem, nie widzicie.
Ujrzałem pod złotym ryngrafem ranę, którędy ujdzie was krew.
I zapragnąłem podać wam kordyał ratunku.
Tyś mnie, waszą moc, wyzwał, synu złotej wolności rozszalały, a jam cię przez katowskie ręce ściął.
Nadymasz się bezsilnym jadem przeciwko mojej potędze!
Jam był u siebie.
A takich, jako ja, prywatnych osób, Rzeczpospolita jest ogromna.
Tyś tu — kto?
To jest nasz wieczny król!
Prawo nasze, rada nasza, moc i honor, powróz, który nas w naród wiąże.
Tyś jest banita!
Ja? Ze Zborowa, z Rytwian, z Szydłowieckiego zamku, z Oleśnice, ze Staszowa, ze wzgórz moich kurozwęckich, z nad rzeki mojej Czarnej, z lasów moich ku Połańcu, jam banita? Cha — cha — cha!
Śmieję się z was!
Gdym we trzysta koni ku Krakowu jechał, podcierając ku osiedlom, gdzie nocował wielki kanclerz, takem się oto z was wszystkich śmiał.
Wielki kanclerz siły polskiej w Sandomierzu, to ja nad nim w Zawichoście, — on w Opatowie, ja w Ossolinie, — on do Krakowa w drogę, ja odeń o milę, o pół mili nocleg zakładam.
On do Proszowic, a ja do Piekar.
Po swojej jeździłem ziemi!
A ona pod kopytami mych koni radośnie pojękiwała i do mej duszy śmiechem matczynym mówiła.
Król z za karpackich gór z łaskawości mojej osadzony w Krakowie, miał mnie, Samuelowi, zabraniać być pod Zborowem i na staszowskich drogach, gdzie wszystko moje: — połysk Wisły w oddali i sine lasy i łęgi me ku Wiślicy?
Trawy moje młode, w podwiośnia na pochyłych z góry zborowskiej błoniach ku rzece-matce, lasy moje senne kurozwęckie, rytwiański mój bór, stawy moje oleśnickie!
Tam ja wśród nich, w strzemionach, na łęku urosłem...
Tamem wilka imał w ostępie, kordelasem rzezał dzikie odyńce i lotnego ścigał jelenia.
Dom mój, ród mój!
Moja jest ta ziemia polska, moja własna, Samuelowa, na wieki.
Do mnie jednego należy!
I moja jest ta ojczyzna!
Do mnie jedynego, taksamo jak do ciebie jedynego, należy.
Jam ją tobie wydrzeć musiał ze szponów.
Bom jest urząd ojczyzny.
To też my chcieli bracia trzej wyjść z tej, skoroś tu siadł, ziemi i gdzieindziej szukać króla wdzięcznego, — gdzieindziej ufundować zborowski dom. Chciałem w słoneczną włoską stronę obrócić końskie kopyto i tam zapomnieć o cuchnącej waszej ze mną równości.
Każdego miałem tu czcić, kto jeno polskiem gada słowem.
Każdy mi pan brat czcigodny, chociażby nie wart był, żebym go pięścią pchnął.
Każdy nikczemnik, zbir, nędznik, podchlebca, fundujący swój dobry byt na wychwalaniu gromadzkiej głupoty, każdy tchórz, chowający się w motłoch, jak w futro, przed zimnem ostrego męstwa, przed samotnem wystąpieniem, dla tego miał mi być czcigodnym bratem, że nędzę swojej duszy w polskiej objawia mowie!
Gardziłem nędzą i tchórzostwem w was i wyzywałem was wciąż z pośrodku tłumu na ostre.
Stawiałem moje drzewo w szrankach z wyzwaniem.
Wyście mnie pokonali nie bronią równą mojej, lecz nikczemnemi powrozami i jakimś waszym sądem.
Prawdę mówisz: gdybym się był znudził do cna waszą nędzną demagogją padewskiej normy, — waszemi kupami mazowieckiego mrowia, viritim na rozkaz byle czyj wrzeszczącego, — waszą posturą zleniwiałą, noszącą u boku oręż, a uciekającą od placu boju...
Byłbym może przejechał się po waszych wsiach w kozackim moim zastępie.
Wyrzekłeś, Coleonie, któremu szatan wyłupał mózg!
Szlachetnie zrodzone ciało moje miałożby cierpieć tu cudze okrucieństwo, gdzie od wieka Bóg ojców moich nad domem naszym, kuchnią wszystkich w Polsce chudych pachołków, czuwał?
Stara i starożytna familja nasza miałażby być bezkarnie zakrwawiona od miecza katowskiego?
Musi być między nami Prawo!
Jam szukał prawa mej duszy między wolnemi kozaki.
Rwałem ich za sobą w dzikie wyprawy po lądzie i po morzu.
Tureckie galery na morskim odmęcie czajkami osaczałem.
A żem, nie schlebiał tłuszczy, z tego widać, że mię chciała, piasku za pazuchę nasuwszy, z dłońmi założonemi na grzbiet puścić na Dniepru piany, żebym popływał samotnie.
Zdychałem z mołojcami tymi z głodu, po kilka dni jadłem jeno żołądź, jeślim ją znalazł, zdobyte w dzikiem polu jelenie rogi i kopyta, co od kilku lat leżały.
Prawdę mówisz: kochali mię mołojce za wolność moją.
Węgierski Baalu, co się panem nazywałeś tak chętnie, choć nie byłeś panem z rodu, a wszystko sobie chciałeś przywłaszczyć, — ja ci nie dam wolności naszej prastarej!
Gdyś głowę moją uciął, zdało ci się, że moją moc zakopiesz w ziemi.
Nie ściąłeś wolności polskiej!
Twardy jest i bardzo gruby jej kark.
Groźbę cisnąłeś w kraj, że jeśli trumnę moją na sejm u Warszawy przywiozą bracia i w kole rycerskiem wystawią, — w Wisłę trumnę rzucić każesz...
Otóż ci mówię, obcy tyranie, że ani ziemia rodzinna mnie nie pochłonie i w sobie nie rozpuści, ani Wisły woda żywa z ojczyzny mnie nie wyniesie i nie wymyje.
Na brzegu mię swym wystawi woda, bom ją z maleńkości miłował i rączynami pacholęcemi w nią plaskał.
Jam jest wieczny w ojczyźnie.
Na bystrym koniu mój trup upiorem po niej przejeżdżać będzie hardo, szumnie, szatno, strojnie, z tętentem, który zagłuszy każdy nie-mój głos, z gromkim okrzykiem.
Wieczny będę miał poczet chudych pachołków, orszak hajduków, gromadę zborowskich sług.
Tak, jakem wielkiemu kanclerzowi zajeżdżał drogę, tak, jakem każdą polską drogę swoją uczynił, taksamo póki zechcę, czynić będę.
Każdą polską sprawę — swoją uczynię sprawą.
W każdej radzie zasiądę, — ja wygnany, — i jeśli przeciw mojej woli toczyć się zechce, splączę ją, zmieszam, zniweczę, w kłótnię jednostek, w war ambicyi, we wściekłą zwadę zamienię.
Tam gdzie ma wola, obrócę krok.
Bo moje jest to królestwo.
Po za niem szukać będę sojuszu.
A jeśli zajdzie potrzeba, przeciwko niemu przywiodę obcego władcę.
Ty zaś na mnie, na Samuelowego upiora, nijakiej nigdy rady nie znajdziesz.
Bo jam jest, jako wszystka Polska olbrzymi.
Aż przyjdzie moja straszliwa noc w więzieniu, aż przyjdzie mój całonocny płacz do samego świtania.
Śni ci się w trumnie podły sen.
Nadejdzie kiedyś inny, nie twój czas.
Jam tu był dostał, oprócz doczesnej korony wieczysty indygenat.
Ziemia ta moja jest także!
Szczerbym nie przydał polskiej tarczy.
Stałem u Gdańska na złotym piasku kaszubskim i piersiami wciągałem srogi wiatr morza.
Siadłem na wasz koń, szablę wziąłem, nabiłem armatę waszą ognistemi kulami i ostrzelałem granicę na Rygę, Połock, Psków.
Zajrzałem przez płonące zamki dębowe w najgroźniejsze od początku świata oczy, w okrutnika oczy wielkoksiążęce.
I zląkł się karpackich oczu moich.
Alem ja jeden drugą sprawił naszą polską rzecz.
Przyłożyłem pod Pskowem ucho do niezmierzonej ruskiej ziemi i wyczułem, wysłuchałem mądrość wielkokniaziową, — cnotę Iwana Szujskiego, posłuszeństwo dla ojczyzny Szeremetjewa, milczące aż do śmierci, jako ta ziemia nieżywa.
I inny wtedy w moim orszaku duch, obok ciebie, rycerz polski nowy na koń siadał.
(Zamilkł król. Na mieczu ręce wsparłszy, w zadumie głuchej spoczął.)
Samuelu!
Chustę ostatnią, od cara perekopskiego dar, we krwi swej namoczyć kazałeś, synowi przesłać pamiątkę. A syn, szaleństwo głowy twojej po obcych nosząc ziemiach, pod moją przecie przyszedł buławę i u mojego walczył boku w kłuszyńskiem polu.
Ucisz się duchu!
Przez miłość syna rodzonego.
Niechaj przepada waśń zborowska!
Jam musiał.
Bez miłosierdzia hetmańską mocą wbijałem wywołańców na pal — Karwackiego, Kąckiego, — ćwiertować kazałem na lwowskiem przedmieściu Skipora i Borowskiego kniazika, ścinałem banitów, gdy się w kupy zjeżdżali i przeciwko Rzeczypospolitej związani, darli mienie obywatelskie.
Jestem żołnierz ojczyzny...
Jużem cię dwakroć pchnął oczami...
Pierwszy raz, gdyś do mej izby z wielkim kanclerzem przychodził, — szablę w ręku niosąc gołą, kiedym ja miał łokcie w postronkach.
Drugi raz w furtce tej, którędy na śmierć się wychodzi.
Idź odemnie.
Moja ostatnia noc!
Leżałem na ziemi krzyżem aż do godziny świtania.
Łamałem w ciągu nocnych godzin ręce bezsilnie.
Strwożyło się ciało moje w tę noc i duch się we mnie po raz pierwszy przeląkł, — nie przed śmiercią, bom w bitwach strokroć bywał, lecz przede śmiercią haniebną.
Czyli ty wiesz, co słowo takie w sobie mieści?
Pociło się ciało moje, nieustraszone w zwadach, w walkach, w turniejach, w bitwach tylu.
Darmom je tysiąckroć obcierał.
Skrucha zewnętrzna runęła na serce moje, — podobnie jak burza sroga pada na lasy samowładne, na pola samym sobie kwitnące, na łąki bujne.
Jakowyś wielki płacz, na życie całe jeden, skruszył skaliste serce moje, porył je w skazy i rozsadził.
Lały się z oczu moich łzy, a wypłynęło ich tyle z oczu oślepłych od boleści, aż podłoga w izbie więzienia mokra się wszystka, zlana stała i ciemna.
I zadumałem się był, że tyle może być boleści w duszy i łez w twardym człowieku.
Do ostatniej wytoczyły się ze mnie wszystkie na wzór tej krwi, co do ostatniej kropli wyciekła.
A we łzach toczył się ze mnie żal za ciężkie, straszne uczynki moje.
Och, na dnie serca zdruzgotanego poruszona, żądzo!
O, podeptane przez ludzi, zepsute samochcąc, — jam jest! — które samo siebie kąpało i myło we łzach!
Dusiły mię czyny moje dawne za gardło, leżały wokół mnie na ziemi.
Po stokroć, po tysiąckroć w tajnię sumienia zaglądały.
Po stokroć serce imał wspomnienia krzywdy szpon.
Aż zwolna zelżał, zmalał, ustał żal.
Stało się w sercu ciszej.
Ktoś pod głowę upadłą spokój podsunął, jakgdyby rękę ojca czułą.
Zdało mi się w onej minucie, żem przede śmiercią w onym głębokim umarł żalu.
Zwidziało mi się, że zakwitnę na podobieństwo gałęzi bzowej w rytwiańskim sadzie, kiedy ją deszcz niebieski zlał i kiedy zamiast czarnej pławiny stała się pieśnią żyjącej duszy.
Zwidziało mi się, że spłukał z naju, — z ziemi tej i ze mnie, którzy jedno jesteśmy, — wylew mych łez proch zestarzały, brud starodawny, z któregom sobie uszył delią, — i że oto wyjdę nagi, wydziedziczon, radosny banita, nowy do cna patrzeć, na blask oleśnickich stawów, na fale co się gonią po wczesnych żytach, słuchać pokrzyku czajek nad mokremi łąkami...
A wyście na moją straszliwą skruchę i na przedziwną moją chwilę łaską polską nie wejrzeli.
Wyście mnie wskrzeszonego na duchu nie wypuścili na świat, lecz trzymali w izbie straszliwej.
Wywlekliście mię, — bracia, — na pniak, gdym był oczyszczon, we łzach, żywot rodzących, skąpany.
O, katowie!
Słudzy «prawa» — gdy byłem obmyty z samego siebie i hyzopem pokropiony, a gotów w ciało swe przyjąć czyn niezmierzony, trud straszliwy odkupienia.
Poznałem wtedy, kto wy jesteście!
Wonczas to nowy gniew, gniew wyższy, iście szatański we mnie się wzniecił, spłonął, rozpętał.
Tyś go zażegł!
Ty!
Nie król, dla którego byłem kąsającym psem, zgładzenia jeno godnym.
Nie kanclerz, szkolarz padewski, smołę chudopacholską pochlebnem słowem rozgrzewający, żeby się za nim naokół wlekła, któremu zawadzałem w jego podróży do śpichlerza dostojeństw.
Lecz ty, boś przysięgłem sercem czynił, i w cnotę swego postępku bez żadnej wierzył rachuby.
W oblicze moje wtedy, gdy tamten z kościoła wyszedł i ze złożonemi biegł dłońmi, strwożony, czy mu przebaczę, — tyś spokojnie, zimno patrzał.
A nie zobaczyłeś nic.
Szat moich oczyma dotknąłeś.
Dołmę ze mnie, na blance stojąc, skinieniem zewlec kazałeś, żeby katowi sposobniej było dzieła dokonać.
A kat, pomnisz, kat rzucił miecz!
Ujrzał może czystość moją i do kościoła uciekł w trwodze śmiertelnej od pniaka...
(Słania się hetman. Chwieją się jego nogi stare. Gną kolana. Splatają się i łamią ręce. Runął na ziemię. Wyciągnął dłonie z jękiem i nogi strasznego Widma objął szlochając. Do butów we krwi staplanych usty się czołga, usty przywiera.)
Poznał hetman w krótkiem ocknieniu, że ustami ziemię całuje, a dłonią próżnię objął. Westchnienie uciśnionemu sercu ulgę przyniosło, a nowy, głuchy sen w dal niesie samowiedzę.
Kędyś daleko...
Namiot bogaty w polu, pod Moskwą na górze.
Wokół jałowiec dziki rośnie. Wśród niego droga błotnista się wije. Widać w oddali miasto opasane wzrębem z drzewa, daleką i szeroką ogrodą. Wznoszą się na wierzchu parkanów ostre wieże i uzbrojone palanki. Nad Nieglinną rzeką połyska białemi ściany z kopanego kamienia Cargorod i jeży się groźnemi wieżami.
Nad Moskwą rzeką sterczy dziki Krymgorod, — główny zamek. W pośrodku miasta, osobnym obwiedziony murem, — Kitajgorod. Lśnią na słońcu kopuły świątyń murowanych, złocistą krytych blachą. Widać ciemne, o wysokich świetlicach dwory magnackie. Jak przyłbica zawarta, czernieją tam Frołowskie wrota, wiodące na «Łobnoje miesto», wzgórze czerwone od krwi.
Sto dzwonów w Moskwie bije.
Spełnił już hetman wszystko swe. Po rozkaz wraca do króla pod Smoleńsk. A gdy przez miasto Moskwę w drogę swą jechał, zabiegał mu lud czarny drogę, — który latami od wojny tyle wycierpiał, a pod hetmańską buławą ciszy zaznał, — «mirem» go, w pas kłaniając się, żegnał a krzyżem błogosławił. Prosili go mężowie rady, ażeby nie odchodził z miasta i ażeby cugle siły a prawa w dłoni trzymał.
Teraz za miastem daleko rozbili namiot w polu i wielka ciżba ostatniem go żegna słowem.
W złotogłowych dołomach, w czerwonych z aksamitu kopieniakach, szubami sobolemi podbitych, stoją tłumem bojarowie, okolniczy, dworzanie. Na głowach mają szłyki białe, rysie, a przez każdy szłyk dwa łańcuchy, — na nogach buty białe. We dwa szeregi stanęli u wejścia namiotu. Cudne za nimi konie pod kapy złotolitemi i pod siodłem szkarłatnem.
Za dworzanami strzelcy i straż zbrojna w berdysze. Dalej olbrzymi lud...
Zamilkły trąby. Ucichła wrzaskliwa muzyka. Stanęły hetmańskie chorągwie. Do wnętrza namiotu wszedł książę Feodor Iwanowicz Mścisławski, — sam.
Giermak na nim biały, haftowany, na ramionach wielka delia.
Oczy kniazia ciche, mądre, głębokie.
Patrzy długo w hetmańskie oczy.
Wstrząsnął głową kędzierzawą.
Ręce złożył na piersiach.
Rzecze:
— Och, ty cny jesteś, Stanisław Stanisławowicz,
Jaśnie wielmożny pan hetman Żółkiewski!
Oto wyszedł wszystek prawosławny lud,
Na dachy wstąpił, z okien wygląda,
Krzyczy ze szczerej, z moskiewskiej piersi,
Pozdrowienie ci śle, żal, pożegnanie,
Krzyżem cię żegna i w goście prosi,
W goście ciebie prosi, żebyś wrócił znów
W rozwarte wrota Moskwy macierzy
W Kremla złotego pałac wysoki...
Prosi ciebie w goście, obcego wroga,
Polskich najeźdźców wodza, hetmana...
A na wysokiej wieży kremlowej
Bije dzwon wielki, car wszystkich dzwonów,
Żebyś w drodze słyszał żal, pożegnanie,
Żebyś w drodze pomnił, że ci się kłania,
Nisko ci się kłania prawosławny lud
I za służbę twoją śle ci pochwałę.
Służyłeś ty sprawie na Rusi dobrej,
Nie jak cudzoziemiec, nie jak chytry wróg.
Lecz jak przyjaciel, mądry doradzca:
Przeciw łotrom ostry przypasałeś miecz,
Przeciw rozpustnym wstąpiłeś w strzemię,
Mocną prawicą uśmierzyłeś zgiełk,
W otworzone zamki wszedłeś bez gwałtu,
W dworzyszczu carskiem siadłeś bez pychy.
Skłoniłeś czoło przede czcią Rusi,
Straszną jej klęskę uszanowałeś,
Przed patryarchą zgiąłeś się nisko,
Zrzucone-ś z tronu cary osłonił,
Szablą swą krótką mocno-ś zastawił
Cara Wasyla strzyżoną głowę.
Stały skrzydlate twoje chorągwie
Na dziewiczem polu stały błyszczące,
Ostremi trzaskając w pochwy mieczami.
(Niecierpliwy jest polski najezdnik...)
A za Moskwą rzeką pan Sapieha stał,
Niełacne panię, dumny swawolnik,
Tuszyńskiego carzyka pułkownik srogi.
Groził zasie pułkownik pan Sapieha Jan,
Że zwali zamki białokamienne,
Że wywróci pałac Kremla złotego,
Że nie przepuści moskiewskim mężom,
Starcom, ni dzieciom, ni dziewkom młodym.
A wyjeżdżasz ty, panie Hetmanie,
Na koniu wronym, srebrnostrzemiennym
Przeciw pana Sapiehy wojska mężnego.
A wyzywasz ty pana Sapiehę
Na rozmowę polską, tajną, sekretną.
Jaśni panowie, wodzowie dzielni,
Dosiedli koni w pośrodku pola,
A pułkownicy w giętych kolczugach
Krążą zdaleka dokoła wodzów.
I wysokie twoje żółkiewskie słowo
Pokona hardą złość sapieżyńską!
Skłonił się tobie Strusiów buzdygan
I wyciągnął precz na twoje słowo
W siewierską ziemię Sapieha krwawy.
Pierzchnął zpod Moskwy Tuszyński złodziej.
Sława tobie, hetmanie, panie Żółkiewski!
Od wszystkiej ziemi pokłon ci niosę,
Iż niema w Rusi szalbierzów śmiałych.
Ja kniaź najstarszy w Ruryka rodzie,
Między książęty przedniejsza głowa
Kłaniam się nisko — weź pokłon ziemny —
Dla cara naszego, dla Władysława
Żygimontowicza, księcia jasnego
Weź patryarszej pokłon pokory,
Metropolitów, arcybiskupów,
Archimandrytów, biskupów cichych,
Od ihumenów wszego soboru,
Od dworzan starych wszelkiego stopnia,
Od okolniczych, stolników, strapczych,
Od głów strzeleckich, przykaznych ludzi
I od wszej Rusi dzieci bojarskich...
Przyszedłem tu świadectwo złożyć przed wami o Polsce.
Ninie odchodzę.
Czołem Rusi świętej za gościnę!
Przypatrzyliście się pilnie grzechowi naszemu i cnocie naszej.
I oto splotły się ręce wrogie w mocnym uścisku.
Pokłon wasz odniosę królewiczowi.
A my ciało rozszarpane Hryćka Rostrygi
Na wysokim, na szerokim stosie palili,
A my popiół jego ciemny mnicha oszusta
W szmatę, którą brud się zbiera, pilnie zbierali.
I w armatę popiół jego podły nabity
Wielkim wyciorem puszkarskim zaszpuntowany.
A wystrzelą puszkarze popiół Gryszki Rostrygi
W zachodnią stronę, w stronę daleką,
Gdzie za siódmą górą, za siódmą rzeką
Polska kraina szumi sejmami.
— Słyszałem głośny strzał, mocny głos waszej ziemi.
I przyszedłem na strzał przez ciasne kłuszyńskie pole od polskich wolnych ludzi prawdę wam rzec.
I ugościli my ciebie chlebem i solą,
Na pienistego miodu ruskiego czarę prosili.
Napoili my konie twoje w Nieglinnej rzece,
Prowadzili my je w carski podwórzec
I na czerwony plac, na Łobne miejsce.
Bo na Łobnem miejscu od krwi czerwonem
Nasze dzieje tajemnicze wsiąknięte w ziemię...
Wychodził groźny kniaź Iwan Wasilewicz
Orlemi patrzeć oczami, jak topór świeci,
Jak spada głowa starobojarska,
Jak wsiąka w ziemię stara swoboda.
A kiedy ściągnął jeno brwi sobolowe,
Drżał potomek zacny książąt udzielnych,
Drżał bojarski rząd i dworzanów koło
I bogaty gość kupiec swobodny.
Po kamiennych schodach wyciekała krew,
Siadła na progu zdrada okrutna.
O północy szedł opryczeniec chwat,
Do małżeńskiej górnej wchodził sypialni...
Łamał groźny pan Iwan Wasilewicz
Ostatnią piosnkę o dawnej doli,
O dawnej chwale, dawnej równości.
Zapłonęła Ruś ogniem czerwonym,
Głucho szczęknęła o pniak siekiera,
Niszcząc w ojczyźnie rody odwieczne...
Ostrzygł srogi car Borys Godunow
Ojca mojego czcigodną głowę,
Zamknął ją w ciemnym lochu klasztornym,
A rankiem ściął ją na pniaku hańby.
Porwał mi srogi car Borys Godunow
Siostrę rodzoną, dziewicę jasną.
Przemocą wtrącił w mury klasztoru.
Porwał mi zięcia car Borys srogi,
Jasne mu oczy kazał wyłupić.
A ja z Ruryka krwi ród swój wiodę,
Z udzielnych książąt jestem szeregu
I mógłbym zasiąść na carskim tronie,
A byłem chłopem groźnego cara
I chłopem stał się każdy dworzanin.
Z senatorskiego polskiego koła
Przychodził do nas pan bardzo możny
Dumny pan Mniszech, rada królewska.
Słała go do nas nie wasza władza,
Doczesna władza, królewska, radna,
Lecz go wysłała żądza dusz waszych,
Ażeby gniew nasz wyzwał na rękę.
A chciał pan Mniszech ziemianin polski
Na chłopskich barach usiąść okrakiem,
Na chłopskich barach udzielnych książąt,
Co się pańskiemi stali chłopami,
A stopy weprzeć w uralskie skały
I w lodowate poglądać morze...
Przybyła do nas wasza niewiasta,
Wielce nadobna polska dziewica,
Bo zapragnęła dusza jej czysta
W dalekiem mieście nad Wisłą rzeką,
Żeby na szczycie carskiej wierzchnicy,
Na majestacie usiąść złocistym,
Na krześle pańskiem w srebrze kowanem.
I zapragnęła cudna dziewica,
Żeby zamczystą kniaziów koronę,
Którą Jarosław w mądrości począł,
Którą Monomach kamieńmi zdobił,
A którą mocny car Wasilewicz
Skuwał obuchem swego Topora
Włożyć na swoje dziewicze włosy.
I zapragnęła cudna Maryna,
Żeby się odziać dołomą carską,
Co łez perłami gęsto usiana,
Wzdychań szafirem czarnych wsi ruskich
Przez bardzo długie wieki sadzona.
I zapragnęła cudna dziewica
Na palec wsunąć pierścień z rubinu,
A w rękę ująć sceptrum wszechwładne.
I stała się wasza cudna dziewica
Dziewką każdego łotra Rostrygi.
Za nią przyjechał siepacz okrutny
Lisowskoj pan junak i Sapieha Jan —
Srogi wilk, Zborowski, sokół bujawy,
Adam Wiśniowiecki kniaź, zdradny Zarucki,
Rożyński pan, kamienne ramię,
Narymuntowicz kniaź, Tyszkiewicz Samuel.
I poczęli rąbać plemię zrąbane,
I poczęli palić wsie, zamki, dwory,
Pochwy pałaszów odrzucili precz,
W wielkie doły walą pobitych ludzi,
Kopce nad nimi wznoszą wysokie.
Pan Lisowski pędzi aż pod Astrachań
I pod szerokie Kaspijskie morze,
A zalewa krwią Miedwieże brody,
A obryzga krwią Troicką skałę,
W cerkwi Rostowa naród morduje,
Przez Kostromę, Jarosław, Uglecz, Wołogdę
Dopadł lodowych morza wybrzeży,
Gdzie się z bałwanem zamróz mocuje,
Gdzie góry lodu ze zgrzytem, z trzaskiem
Wojnę ze sobą toczą na głębi.
Gromią polskie chorągwie Wasyla cara,
Palą zamki dębowe, ludzi sieką w pień.
A gdzie stały miasta, wiatr dmie perzyną,
W lochach kości krwawe opłakuje deszcz...
Ubroczyła się szabla do rękojeści,
Rąbiąc ciało Boga w ludzie nieszczęsnym...
Ubroczyła się szabla do rękojeści
Rąbiąc ciało Boga w ludzie nieszczęsnym...
Spracowało się szalone ramię.
A obłąkana dłoń ustała z trudu.
Krwawy dym wzbijał się przed moje oczy, kiedym tu do was szedł.
Pod kopytami mego rumaka jęczała głucho spustoszona ziemia.
Książę tego narodu, w którego sercu mieszka rada i głęboko sięgający czyn!
Książę, którego serca nie przejęła żądza korony!
Niech prędko w ziemię wsiąka krew przelana!
Niech kłosy, trawy i święte kwiaty rodzi.
Zapach niech płynie na miejscu, gdzie od skonu ucichł jęk.
Kwiecie na kopcach usiądzie, w których spoczęły kości krwawe.
Pieśń w ramionach poniesie bezdrożem dalekiem głowę junacką ze zgasłemi oczyma.
Podanie w dzbanek święty zbierze matczyne łzy.
Lecz twoje oczy nie do łez się zrodziły.
Ręce twoje nie na to, żeby je rozpacz łamała.
Ty zacznij nowotny trud!
Ja trud nowotny zacznę!
Młodą znowu niechaj się stanie dusza twoja jako dusza pasterza Dawida, wstępującego na ścieżkę pańską.
Młodą niechaj się stanie dusza moja.
Otwórz wrota przed ciżbą zawarte.
Niech oddech, pośpiech, gwar, płacz i śmiech żywota nowego wstępuje w progi!
Och, ty cny jesteś, Stanisław Stanisławowicz,
Jaśnie wielmożny pan hetman Żółkiewski!
Patrzyła dusza moja, wzdychało serce,
A patrzyła dusza moja w najcięższą dobę
I w ciemne moje noce pilnie patrzyła,
Jak za siódmą górą, za dziewiątą rzeką
Złota wolność wasza szumi skrzydłami,
Złota wolność wasza, lackich prawda dusz...
A wstawałem ja o ciemnej jutrzni
I łamałem ręce, mur tłukłem głową,
Czyli znajdę w Polsce, Rusi zbawienie.
Zgiął się w pałąk grzbiet cięciwą zgięty,
Wielkie na czołach guzy wyrosły
Od pokłonów ziemnych, od bicia czołem, —
A zawżdy niska jest ta ruska ziemia,
A zawżdy dzika, lasem zarosła,
Zawżdy zlana krwią, ogniem spalona.
Więc głęboką dumę usnułem w sercu:
Pójdę ja w zachód szukać nauki,
Nie przestraszę się polskiej elekcyi,
Ani rozgwaru lackiego sejmu,
Nie przestraszę się namów koronnych
A przypatrzę się, jak żyją wolni,
W dalekich stronach, w ziemiach odmiennych,
Jak uczą młodzież, budują miasta,
Stawiają gmachy, kunszty kształtują.
I serce moje dumę tę chowa,
Z czarnej gałęzi pąk znów wystrzeli
W ruski poranek, chłodny, kwietniowy,
Powieje polem wiater z zachodu,
Ubarwi pole kwieciem radosnem.
Och, tęskni dusza do szczęścia ziemi!
Siądzie Żygmuntowicz na wysoki tron
I okoli go wierny ruski sejm
I otoczy go serc ruskich rada,
Ludzi prawych dusz, podźwignionych czół...
A po miastach tryśnie światło nauki,
Nie będzie wiedza grzechem na Rusi,
Za czytanie ksiąg nie zapłonie stos...
Dźwięknie znowu topór w lesie drzemiącym,
Dźwignie znowu sioło na popielisku,
Zabuduje miasto kamieniem białym
I ogrodzi zamek wzrębem dębowym...
Lecz zaprzysiąż, jasny panie hetmanie,
Prawdę o Polsce z serca wyjętą!
Książę! Miałem tu przeraźliwy sen...
Pragnę wywrócić ten sen, odeśnić wszystkie zjawy stare, w przepaść je strącić nicości!
Wiem ja o nowym polskim śnie...
Krąży nademną w mrokach rozległych, w głębinach duszy mojej zaległ...
Słychać li tylko echo po rosie piosenki jego nowośpiewanej...
Jakże sen zmusić wolą żelazną, żeby się stał?
Taki to trud o aniele ojczyzny powieść ogłaszać, jak wolą z nocy zwoływać sen!
Oto me słowo!
Ujmę miecz, nie pożałuję zdobytej sławy, nie zapłaczę za szczęściem dobrego bytu, będę rąbał z ramienia wrota przemocy!
Wyrwę sztylet i drzeć nim będę larwę oszustwa.
Jest w orszakach ludzi polskich geniusz lotny, jest od przemocy zamęczona czcigodna wola.
Są ludzie nowotnej Polski o duszy niebiańskiej, motyle cudnoskrzydłe rodu człowieczego, kwiaty cudowne w rubasznem pustkowiu.
Przez trud tych dusz w Polsce samotnych przysięgam, iż wydźwignie się anioł jej wewnętrzną mocą swoją z cielesnej poczwary!...
Kędyż to koniu, w jaki kraj wiuga cię straszna poniosła?
Noc jeszcze wkoło.
Ledwie szarzeje świt.
Gna polami miecielica.
Uderza w lasy taran wichru.
Schyla się z trzaskiem puszcza jodłowa.
Śniegu na niej łapy olbrzymie zamieć poddyma.
Wdryga się rozległe pole i w tumanie śnieżnym leci.
Kurniawa powleka świat.
Kopie się w głębokich zaspach zdyszany hetmański koń.
Sam jeden mknie bezdrożami.
Staje strwożony, z grzywą rozwianą w świstach polnych i w pustkowie leśne rży. Rżeniu końskiemu wilcy puszczańscy jakoby echo wtórują.
Starą krew wodza ścina mróz.
Kurzawa śnieżna oczy zaślepia.
Chichoce z jeźdźca chachaica, w otchłani mórz lodowatych poczęta, w błotach zamarłych wychowana.
Wichura niesie daleki gwar.
Stanął w pustce rumak zdyszany...
Błędne w dali zjawiny śniegami brną.
Posępne widziadła kolumn człowieczych, legie, sapieżyńskim tropem w północ pędzone.
Golone w pół głowy ich szmata skrwawiona okrywa.
Staplane sukmany od burzy chronią grzbiet.
U rąk, u nóg dzwoni żelazo.
Krucy nad nimi kraczą czarni i chytre wrony kołują stadem.
Wyją na nich wilki w borach.
Skostniałe oczy legionu patrzą się w sępa męczarni, co w chmurach nad nim leci.
W ten wzrok nieustraszony zapadła się wola święta.
W lica wychudłe, żółte, nalane — pogarda cierpienia.
Jak jeden człowiek idą tłumem, ciągnąc świat.
Dojrzeli jeźdźca we mgłach...
Okrzyk, tensam, co z lochów cyrku Dawida witał, pozdrowił serce upadłe.
Zsiadł hetman z konia.
Pobiegł ku nim...
Padł przed braci legią z rozkrzyżowanemi ramiony na twarz.
Leży w szlochach przed widokiem pohańbienia ojczyzny, w jęku piersi łamiącym.
Zgrabiałe palce w śnieg się wbiły.
Serce umiera z żalu...
Aż oto nagły błysk gniewu rozdarł mrok ducha.
Prawica głowni miecza dopadła.
Senny krzyk — nie pozwalam! — który zmora garścią dusi, szarpie się z piersi w ostatnim tchu...
Stał tabor bezsilny w czwartem miejscu wytchnienia.
Nie chciał, gdyż nie mógł iść.
Lecz, mało wiele mieszkając, rzuci się ciżba do niesprawy.
Natychmiast, w temże miejscu, ledwie wytchnąwszy, chcieli panowie odzyskać wszystko dobro, ze skarbników przez ciury skradzione.
Tu na tymże placu chcieli karać drapieżność rabusiów.
Atoli większość rycerzy uszła już była z obozu albo od ciosów nieprzyjaciela poległa.
I stało się, że ciurów więcej już było, aniżeli rycerstwa.
Z głodu, pragnienia i z zemsty oddawna narosłej zaczęli znowu ciurowie żakować, rznąć skóry wozów i wywłóczyć dobytek, pętlą imać na arkan z zasadzki walczących na szańcu rycerzy, konie chwytać, objuczać je mienia ostatkiem i w noc czarną uchodzić.
Czując nad sobą sąd za Dniestrem i śmierć prędką, poczęła tłuszcza wrzeć szaleństwem i bezrozumnie pędzić w rozsypkę.
A skoro hetman polny sprawił tabor i sił ostatek wytężył, żeby dalej uchodzić, swar szalony panów z ciurami nie dał rządu dokonać.
Rycerze w kupę się zbili w przednim kącie taboru, — ciurowie w poślednim.
Uszedł spodkolasia i chyłkiem z obozu zdrajca do wroga i sprzedał za pieniądz wieść o tem, co się dzieje w taborze, Kantymirowi.
Więc, jako skrzydła obłoków gradowych, poczną się rozciągać, rozwłóczyć, wytężać nieprzyjaciela zagony.
Czekał wróg nieomylnie, że ludzie w obozie jedni drugich czekanami wyrąbią, strykami wyduszą, jedni drugich szablami z ramienia rozsieką, jedni drugich porzną znienacka nożami, jedni drugich włócznią przebiją.
Aż o godzinie sobie wiadomej zacznie wróg bić ze strzelby, z janczarek, z samopałów w tył taboru, w spieszony lisowski ostatek i w polnego hetmana wytrwałą ochotnika chorągiew.
Im bardziej się wzmagała natarczywość napaści, tem okrutniej bestwiła się wewnętrzna wrzawa walki w tłuszczy oszalałej.
Ten i ów z rycerzy, spracowany niespaniem, chodem, bitwą i dziełem, ogarnięty paniczną rozpaczą i pozbawiony rozumu, wypadał w noc z rzędu wozów, gnał ku Dniestru, między staborzone, czyhające na zdobycz tłumy wołochów.
Najwyższy wszczął się tumult.
Huk strzelby i samopałów.
Tętent koni, ze stepu na obóz przypadających.
Ocknął się kanclerz ze snu twardego.
Siadł na posłaniu i rozważał — sen-li to jeszcze?
Usłyszał za namiotem krzyk, żeby zmniejszyć tabor wozów i małą kupą uchodzić.
Poznał Marcina Kazanowskiego głos.
Usłyszał inny krzyk, żeby wszystko porzucić i komunikiem, co siły w koniach, gnać do rzeki.
Usłyszał trzeci krzyk, żeby wozy zostawić, zsiąść z koni, konie sprządz, czyli zbatożyć, i poza końmi, jakoby za taborem, ostrzeliwując się iść do kraju na los.
I posłyszał hetman w krzykach tych, zrozumiał trzeźwo, że to już złamane jest wszystko i że nadchodzi śmierć.
Zdrętwiało jego serce, wzniosło się od modlitwy i wzmogło.
Wstał z łoża, — szablę przypasał.
Wdział kołpak.
Wyszedł.
A był już obóz rozerwany.
Tatarzyn łańcuchy wozów tam i sam rozrąbał, w tabor się włamał i w wyrwach siekł się w pałasze z obroną.
Ze wszech stron tworzyły się dziury w zaszczycie.
Ci, co jeszcze kolas bronili, padali od miecza, inni w stryki wołochów.
Najśmielszych rąbało ostrze na śmierć, upadłych tratowały kopyta pędzących bachmatów.
Kantymir uderzył teraz tysiącami i zbierał rozbitych wojskiem, jak ptaki siecią.
Znalazł się kanclerz z hetmanem polnym w przedzie taboru.
A koni przy nich jeszcze trzysta.
Bokami końskiemi się zwarli i tamę postawili nawale tatarskiej.
Przeciw nim wszystka siła Kantymira.
Powtórnie ozwie się rada: — wszyscy z koni!
Konie batować!
I posłuchali wszyscy, jako rozkazu.
Kanclerz, zsiadłszy ze swego, ręką mu kark przez chwilę gładził...
A wraz rozparł się w nogach starych, szabli dobył, przebił nią bok i serce konia drogiego z mocą dawną, — na znak, że nie będzie uchodził.
Padł wierny koń.
Na przednich wsparł się nogach i zarżał ostatni raz waletę panu.
Lecz już nie spojrzał pan.
Już go nie słyszał.
Szedł w swoją daleką drogę.
A szedł w gronie coraz mniej licznem na kilkoro strzelenia z łuku.
Syn przy nim i towarzysze wybrani, — dusze polskie.
Kto jeszcze konia mógł dopaść, w noc uchodził.
Aż zostało towarzystwa dziesięciu mężów: Kazanowski Marcin, Bałłaban, Żółkiewski Łukasz, Potocki wojewodzic, Ferensbach, Silnicki i Strzyżowski rotmistrze, Maliński, Kurzawski i Złotopolski Abraham.
Syn hetmański jedenasty, hetman polny dwunasty, kanclerz trzynasty.
Tak we trzynastu, niedobrej liczbie, w odważną puszczą się drogę.
Prosili go towarzysze, żeby na koń siadł i uchodził.
Konia pojmanego z taboru syn mu przywiódł.
W milczeniu odtrącił strzemię, — przydając, — że miło mu będzie razem z takimi umierać.
Spojrzał po hufcu i nie dostrzegł nikogo z tych, co odeń odebrali przysięgę, że z obozu nie ujdzie.
Gorzkim się śmiechem zachłysnął.
Z nocy na idących runęła wielka wojsk fala.
Zawyją w szaleństwie radości tatarzy.
Ujrzy hetman przed sobą, daleko, w blasku kagańców, — w łykach syna jedynego, jak go na uździenicy konie wleką po ziemi.
Więc pocznie się z zastępy wrogów siec sam, — na śmierć, — za imię polskie.
Ciosy w boju padają na głowę, na piersi i na ręce.
Jeden i drugi napastnik od jego szabli na placu pozostał.
Odrąbał dziki z Azjej barbarzyńca w ramieniu rękę z szablą wrośniętą w dłoń.
Odsiekł ją, jakoby gałęź od pnia.
Padło walczące ramię, co sławy polskiej nie puściło z dłoni.
A ściął inny wysoką głowę.
Zleciała, jako dla wilków przynęta, żeby się nad nią zabawili, załoga bezpieczeństwa Rzeczypospolitej z granic jej wyniesiona, — iżby dalej spać mógł naród, — ostatni dar dla ojczyzny, i harde skwitowanie panom Potockim ze zniewag odbioru.
Porwał ją trzeci żołdak, wbił na spisę ku wiecznemu postrachu i czci polskich pokoleń.
Krew poplątanemi strugami drzewce wysokie oplotła.
Zasnęły oczy zniechęcone.
Przed namiotem głowę wroga Iskiender basza wystawi.
Padyszachowi w darze ją pośle.
U bramy drewnianej seraju, którą sułtan do meczetu chadza, na włóczni zawiśnie przez lata.
Aż jej ptacy, gnieżdżący się w wieżach Aji Sofii, o której marzył wydarciu, źrenice wydziobią.