Ożenić się nie mogę/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Ożenić się nie mogę
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom VII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OŻENIĆ SIĘ NIE MOGĘ.
KOMEDYA
W TRZECH AKTACH.

Drogo kupuje, kto niepokojem
dokłada.
And. Max. Fredro.
OSOBY:
PAN GDAŃSKI.
HERMENEGILDA, jego żona.
JULJA.
PAN FLORJAN FLOREK.
PAN MILDER.
MACIEJ, służący p. Gdańskiego.
URZĘDNIK.


Rzecz dzieje się w Warszawie w domu Pana Gdańskiego i w Hotelu Drezdeńskim.

OŻENIĆ SIĘ NIE MOGĘ.


AKT I.
(Salon w domu Pana Gdańskiego.)


SCENA I.
Gdański, Maciej.
(Maciej w pół ubrany sprząta i kurz ściera, za nim rozmawiając krok w krok chodzi Pan Gdański. — Pan Gdański gruby, czerwony, brwi duże, włos kędzierzawy, często pot sobie obciera czerwonym fularem — surdut jego leży na krześle.)
Gdański.

I gdzież byłeś na mszy?

Maciej.

U szwiętego Krzyża.

Gdański.

I Pani tam była zapewne?

Maciej.

A była.

Gdański.

Widziałeś?

Maciej.

A widziałem.

Gdański.
Wyszliście razem.
Maciej.

Razem. Pani jednemi, a ja drugiemi drzwiami.

Gdański.

Rozumiem, ty sam i ona sama?Maciej.

Maciej.

Ja szam, ale Pani nie szama. (Mruga na stronie.)

Gdański.

Z Panią Kotecką?

Maciej.

Nie z Panią Koteczką.

Gdański.

Ze starym Turkiewiczem?

Maciej
(mruga na stronie jakby mówił: Wiém o co idzie).

Nie.

Gdański.

Z kimże?

Maciej.

Z jakimszik młodym egelantem.

Gdański.

Znasz go?

Maciej.

Ż widżenia.

Gdański.

Gdzie?

Maciej.

Był tu pare raży jak Jegomoszci doma nie było.

Gdański.
A wiém, wiém... jakże wygląda?
Maciej.

Z czarnemi wąszami.

Gdański.

To Pan Karol... z wąsami i bródką?

Maciej.

Nie. Ż fajworytami.

Gdański.

To jéj kuzyn Leon... tak... niskiego wzrostu.

Maciej.

Nie, wyszoki... Ot ten Panie co to zawsze jeździ kariorką, chudemi końmi.

Gdański.

Chudemi?.. Nie wiém. Szedł zatém z Panią, a ty za niemi.

Maciej.

Ż daleka ża niemi.

Gdański.

A oni?

Maciej.

Szli przedemną — prowadzili się pod pachę.

Gdański.

A ty ciągle za niemi?

Maciej.

Cziągle przeż Szaszki dżiedżiniec — potém oni poszli szobie na ogród, a ja na wierzbowę.

Gdański.

Czemużeś nie szedł za niemi?

Maciej.
A po czo?
Gdański (p. k. m.).

Prawda — po co? — Macieju, szkoda że ty taki głupi.

Maciej.

O proszę Jemgoszci, są głupszejsi odemnie.

Gdański.

Doprawdy?

Maciej.

Ot nasz Ignaczy — ożenił się, teraz szobie palcze gryżie.

Gdański.

Dlaczego gryzie?

Maciej (na stronie mrugając).

Bo żonka młoda, firtacz się lubi, a on żażdroszny. Choczbym ja żawsze miał szposzób na żonę, niechby tam była jaka bądź.

Gdański.

Jakiżto szposzób, mądry Maciusiu?

Maciej (pokazując bicie).

Szmarować, szmarować, żawsze szmarować, proszę ja Jegomoszci... a dobrze się pojedzie.

Gdański (do siebie p. k. m.).

Smarować... hm!.. nieuchodzi... prostak.

Hermenegilda (wchodząc, do Macieja).

Cóż to? — W pół rozebrany chodzisz po pokojach? — Wieleż to razy trzeba ci powtarzać, abyś zawsze o pierwszej był już w liberyi i w przedpokoju. Lada chwila może kto z wizytą przyjechać. Słyszałeś?(Maciej odchodzi.)





SCENA II.
Hermenegilda, Gdański.
Hermenegilda.

Prawdziwie, że to jest pod wodą płynąć, chcieć naszemu domowi dać jaki taki pozór przyzwoitości. Lokaje chodzą rozmamani po salonach, jak gdzieś jaka czeladź po warsztacie.
I niema się co dziwić... Pan pierwszy daje przykład.

Gdański (wdziewając surdut).

Tak gorąco kochanko...

Hermenegilda.

To siedź w swoim pokoju, ale mój salon szanuj z łaski swojéj. Zachowuj się przyzwoicie... a zwłaszcza nie strzepuj mi popiołu z cygarów po meblach i na posadzkę, bo prawdziwie trudno już daléj wytrzymać.

Gdański.

Jest! kwotidjanka. Zdaje się moja Hermenegildo, że nie miałabyś apetytu do obiadu, gdybyś się rano nie wykłóciła ze mną.

Hermenegilda.

Wykłóciła!.. Przekupki się kłócą.

Gdański.

A ty predygujesz?

Hermenegilda.
Na puszczy zawsze, niestety! Daremnie proszę cię i błagam, abyś chciał pozbyć się swoich kramarskich nałogów.
Gdański.

Kramarskich, kramarskich... Lepiéj pozbyłabyś się Wać Pani swoich wielkopańskich tonów... kramarskie nałogi dają pieniądze... a tony co?

Hermenegilda.

O pieniądze, pieniądze masz, ale tyle téż twego. Co zaś do tonów: Wiedziałeś w jakim świecie urodziłam się i wzrosłam. Wiedziałeś że nie mam majątku. Znałeś mój sposób myślenia, kiedy dla przypodobania mi się zamknąłeś swój handel. Czemuż mi teraz wymawiasz, a raczéj dlaczego ożeniłeś się ze mną szanowny Kasprze?

Gdański.

Głupstwo zrobiłem.

Hermenegilda.

Grzecznie.

Gdański.

Ale szczérze.

Hermenegilda.

I cóżbym ja powinna powiedzieć?

Gdański.

Pewnie nie toż samo.

Hermenegilda.

Tak myślisz?

Gdański.

Słuchaj Hermenegildo. Kiedy cię zaślubiłem przed dwoma laty, miałem szczérą chęć a co więcéj i przekonanie, że cię uszczęśliwić potrafię. W uniesieniu tego przekonania dałem ci zapis... (nosisz go przy sobie, jak relikwią, wiém). Zapis, którym obowiązuję zapłacić ci pięćdziesiąt tysięcy w razie gdyby kiedy przyszło między nami do sądowéj separacyi... (z mojéj winy, rozumié się.) Głupstwo zatem zrobiłem, ufając za wiele swojéj dobréj chęci. — Możesz że ty z twojéj strony toż samo powiedzieć? — Nie chcę a muszę posądzać cię, że twoim jedynym celem był ten zapis i że wstępując do domu męża, już oglądałaś się za temi drzwiami, któremiby z niego wyjść można jak najprędzéj.

Hermenegilda.

Pomysł czysto handlarski.

Gdański.

Jakże inaczéj tłómaczyć...

Hermenegilda.

Dobrze!.. teraz plujesz na dywan.

Gdański.

Jakże inaczéj tłómaczyć...

Hermenegilda.

I czemu tak krzyczysz?

Gdański.

Jakże inaczéj tłómaczyć postępowanie twoje? Zdajesz się wyszukiwać pilnie wszystko co mi jest najboleśniejszém.

Hermenegilda.

Świat mnie szanuje, uwielbia prawie, w domu tylko jestem kłótnicą i podłą intrygantką.

Gdański.

Świat, świat! świat suknia, a dom koszula.

Hermenegilda.
Lube porównanie.
Gdański.

Ile razy kto z moich dawnych przyjaciół przyjdzie do nas, odchodzi okryty pociskami twego dowcipu, albo milczeniem pańskiéj wzgardy. Ile razy tu zgromadzisz ten twój tak nazwany wielki świat, jestem zawsze celem przycinków, żartów, w których przyznać trzeba moja najukochańsza małżonka rej wodzi. — Jeżeli zatém upokarzasz mnie w twoim świecie, ja ci w moim domu oddaję wet za wet.

Hermenegilda.

Jedném słowem nie zgadzamy się nigdzie i w niczém.

Gdański.

A więc separować się trzeba. O nie moja Pani, możesz mieć w moim domu życie spokojne albo nieznośne — jedno z dwojga; innego nie osiągniesz, bądź pewna. Wierz mi, ja jestem...

Hermenegilda (kończąc).

Despota.

Gdański.

Z despotami... Ale jestem...

Hermenegilda.

Zazdrosny.

Gdański.

Prawda. Ale...

Hermenegilda.

Gwałtowny.

Gdański.
Prawda. Ale pomimo tego jestem, śmiało mogę powiedzieć, dobrym człowiekiem.
Hermenegilda.

W sekrecie.

Gdański.

Chcieć, korzystając z wad moich, chcieć doprowadzić mnie do jakowego czynu, któryby uprawniał separacyą, jest, wierz mi, grą bardzo niebezpieczną, (zapalając się coraz więcéj) bardzo niebezpieczną.. ostrzegam cię!

Hermenegilda.

Cóż szanowny Otello, zadusisz mnie?

Gdański.

Chybaby przypadkiem.

Hermenegilda.

A więc nie jestem pewną życia.

Gdański.

O! O! nie udawaj przestraszonéj. Wiesz dobrze, że jesteś w zupełném bezpieczeństwie... Ale o twoich drabantach w żółtych rękawiczkach... tego nie powiém... (coraz gwałtowniéj) Niech się strzegą! Niech mi z drogi schodzą! bo jak którego chwycę, to go ścisnę jak to krzesło... (Podnosi krzesło i kruszy go w ręku.)

Hermenegilda (z razu przestraszona — potém z powagą).

Kasprze!

Gdański.

Przepraszam cię, przepraszam... uniosłem się zbytnie.

(Hermenegilda spojrzawszy na niego z góry, odchodzi poważnie. Na zadzwonienie i wskazanie Gdańskiego, Maciej sprząta krzesło złamane, mrugając na stronie — potém odchodzi.)
Gdański (sam).

I powiedzieć, że ja tę kobietę kocham szalenie! Gryzę się... wściekam się... (podnosząc kamizelkę) schudłem o pięćdziesiąt procent, a jednak kocham szalenie... O miłości! miłości!





SCENA III.
Gdański, Florjan.
(Florjan ma jasne długie włosy, jasną bródkę, jasny półfraczek i takież spodnie, niebieską chustkę na szyi, skórzany kaszkiecik, trykotowe rękawiczki)
Florjan (we drzwiach odtrącając Macieja).

Cóż u djabła!.. ten to tego... jak się zowie...

Gdański.

Co widzę! Florjan! Florjan! Jakże mi się miewasz? (ściskając go) Bardzo, bardzo się cieszę, że cię uściskać mogę.

Florjan.

Nie ściskaj tak mocno... I ja się cieszę... Ale cóż to ten tego... jak się zowie...

Gdański.

Zawsześ widzę wymowny.

Florjan.

Nie, nie... to ten tego emocja... nie dekoncertuj mnie... Jak się raz rozgadam, to już potém idzie gładko ten to tego.

Gdański (powtarzając).
Ten to tego. — Zkądże przybywasz?
Florjan.

Zkąd? — Zewsząd... Ale powiédz pierwéj co to znaczy... handel zamknąłeś... lokaj w przedpokoju, w liberyi... chce gwałtem anonsować?

Gdański.

Tak, tak mój poczciwy Florjanie, różne zmiany zaszły... bo znasz dawne przysłowie: kto się ożeni, ten się odmieni.

Florjan.

Ożeniłeś się? — szczęśliwy człowieku! Ja od dziesięciu lat przebiegam wszystkie części świata szukając żony i ożenić się nie mogę.

Gdański.

Szczęśliwy człowieku!

Florjan.

Wyraźne fatum: ożenić się nie mogę.

Gdański.

Ale wszakże pisałeś do mnie z Węgier podczas wojny: „W ten moment wracam od ślubu... jutro więcéj napiszę etc. etc...?“

Florjan.

Prawda, prawda wróciłem od ślubu... I podczas wojny... O! wojna to rzecz straszna... słuchaj zaślubiłem ten to tego...

Gdański.

Pozwól, że ci przerwę. (dzwoni) Zjesz ze mną dziś obiad, prawda?

Florjan.
I dwa, jeśli każesz.
Gdański (do Macieja).

Powiédz Pani, że będziemy mieli gościa na obiad...

Florjan (poprawiając).

Gości. Bo Pan Milder, który ze mną ze Lwowa jechał, ma do ciebie listy rekomendacyjne. Wkrótce pewnie nadejdzie, więc wypadnie go może na obiad zatrzymać.

Gdański.

Powiédz więc, że będzie dwie osób. Tak. Teraz słucham cię kochany Florjanie. (Maciej odchodzi.)

Florjan.

Kochany Kasprze... nie ściskaj tak.

Gdański.

Siadaj, słucham.

Florjan.

Otóż ten to tego jak się zowie w Eperies.... (Eperies albo Przeszów wszystko jedno) w Eperies zaślubiłem baronównę Genowefę Tömecz-Körecz.

Gdański (powtarzając).

Tomasz Deresz.

Florjan.

Tömecz-Körecz... wielka familia... O pół głowy wyższa odemnie...

Gdański.

Familja?

Florjan.

Nie. Genowefa — piękna kobieta! Wróciłem od ślubu szczęśliwy jak cesarz Marokański... Ale przy wieczerzy poddano mi zaprawnego pewnie wina... gałgany!.. Ja piję bona fide... Nareszcie tak się ten to tego, jak się zowie...

Gdański.

Spiłem.

Florjan.

Tak jest, spiłem się podług wszelkiego prawdopodobieństwa, bo końca wieczerzy nie pamiętam... gałgany!.. Nazajutrz, budzę się — wiész gdzie?

Gdański.

W łożu pod adamaszkową kotarą — co?

Florjan.

Tak, w łożu, piękne łoże! Budzę się... słuchaj... na wozie i w kajdanach.

Gdański.

Czy być może?

Florjan.

Na wozie, przy mnie kozak brodaty na straży. Odezwałem się do niego uprzejmie: „Proszę Wać Pana Dobrodzieja...“ A on na to: „Małczy Sukinsyn!“ — Ja jeszcze wtenczas po rosyjsku nie umiałem, dopiero późniéj nauczyłem się, że Małczy znaczy: milcz, a sukinsyn...

Gdański.

Rozumiem.

Florjan.

Niegrzecznie? Co? Ale nie mogłem się gniewać, bo jednego pogodnego poranku ofuknąwszy się nieco dostałem przez plecy pletnią... (Pletnia jest to ten

to tego...)
Gdański.

Nahaj, wiem.

Florjan.

Djable boli. Nie mogłem się więc gniewać?

Gdański.

Oczywiście.

Florjan.

Przez kilkanaście dni byłem ciągle oddawan, odsełan, przekazywan od ręki do ręki tak dalece, że wkrótce jak ja tak i nikt nie wiedział za co, kiedy, przez kogo zostałem wolności pozbawion.

Gdański.

Przykre położenie.

Florjan.

Arcyprzykre, honorem ręczę. Zwłaszcza, że lubo ja jeszcze wtenczas nie umiałem po rosyjsku, zrozumiałem jednakże, że byli tacy, którzy doradzali aby mnie jako niepewne indywiduum ten to tego jak się zowie...

Gdański.

Powiesić.

Florjan.

Jak gdybyś tam był. — Chcieli mnie powiesić... rzecz przykra, ale Bóg ustrzegł mnie od téj nieprzyzwoitości, dlatego zapewne abym się jeszcze kiedyś ożenił. Koniec końców odséłan od miasta do miasta, przybyłem nareszcie do Kijowa. Tam doznałem wiele

względów i tam przeżyłem kilka miesięcy. Tam poznałem Pannę Teodorę Babinosów...
Gdański.

Babinosów?

Florjan.

Babinosów — piękna kobieta o głowę wyższa odemnie. Byłbym mógł ożenić się...

Gdański.

Jakto? Będąc żonatym?

Florjan.

Ale nie. Mówię byłbym mógł, gdybym był z Genowefą ślubem nie związan. Bo Panna Teodora zdawała się być mi przychylną... Ale inaczéj los zrządził. Nadszedł dzień mego uwolnienia... Odjeżdżam, pędzę na perekładnej... Wiesz co to jest perekładne?

Gdański.

Wiem.

Florjan.

Djable trzęsie. — Przybywam do Eperies (Eperies albo Przeszów, wszystko jedno), biegnę do domu Barona Tömecz-Köresz... wchodzę przez ogród... postrzegam moją żonę... piękna kobieta, o pół głowy wyższa odemnie, postrzegam stojącą we drzwiach salonu — skradam się z tyłu... spinam na palce i cmok ją w szyję. Byłem uprawnion, co?

Gdański.

Niezawodnie.

Florjan.

Otóż bardzo zawodnie, bo żona moja krzyknęła i zemdlała, a z ciemnego kąta powstał ten to tego jakiś olbrzym z rudą brodą i bez żadnéj przemowy jak mnie nie schwyci! jak mną nie wstrząśnie! aż mi ten tego sto świeczek w oczach zaświeciło i padłem bez zmysłów. Otrzeźwiono mnie, otrzeźwiono moję żonę... piękną kobietę... przyszło do objaśnień... bo objaśnienia trzeba było? Co?

Gdański.

Oczywiście.

Florjan.

Kiedy w dzień ślubu wyszedłem z domu, jakim sposobem dostałem się do obozu rosyjskiego, stojącego za ogrodem, nikt nie wiedział i nie wié. Szukano mnie trzy miesiące, trzy miesiące wzywano ten to tego jak się zowie... edyktalnie, a nie osiągnąwszy żadnych wiadomości, małżeństwo moje zostało anihilowane, — tém łatwiéj, że małżeństwo nie było tam to tego jak się zowie...

Gdański.

Rozumiem.

Florjan.

I moja żona poszła za tego honweda z rudą brodą. Człowiek wielkiéj siły... Spiesznie jéj było? ale miała prawo? co?

Gdański.

Niezawodnie.

Florjan.

Niezawodnie. Ja téż nacisnąwszy czapkę na uszy, wróciłem do domu. Tam w samotności przypominam sobie Pannę Teodorę. Pędzę do Kijowa na perekładnej... wiesz co to?..

Gdański.
Wiem, wiem.
Florjan.

Djable trzęsie. Przybywam, pytam się o Pannę Teodorę... O fatum! Teodora przed dwoma tygodniami...

Gdański.

Poszła za mąż.

Florjan.

Nie. Umarła.

Gdański.

Umarła?

Florjan.

Umarła w połogu.

Gdański.

A!

Florjan.

Fatum, prawda. — Biorę furmana, jadę do Lwowa, ztamtąd do Krakowa Eilwagenem — wiesz co to Eilwagen?

Gdański.

Wiem.

Florjan.

Brudna kareta. Dla mnie jednak była niebem, bo się w niéj znalazłem z młodą, piękną, bogatą wdową z Bukowiny... Jechał z nami i Pan Milder, który ma listy do ciebie... krótko mówiąc pokochaliśmy się.

Gdański.

Z Panem Milderem?

Florjan.
Ach gdzież tam! Z wdową. A jeżeli teraz się nie ożenię, to już nigdy.
Gdański.

Tak ci pilno? — Ach kochany Florjanie, nie wszystko złoto co się świeci.

Florjan.

Miałżebyś ten to tego jak się zowie...

Gdański.

Nie być szczęśliwym? — Tak jest... mówiąc ściśle między nami... nie jestem szczęśliwy. Pokochałem młodą, piękną osobę znamienitéj familii. (z westchnieniem) Ożeniłem się. Towarzystwo mojéj żony inne, a moje inne. Jéj gusta inne, moje inne.

Florjan.

Jeden do sasa drugi do lasa. Rozumiem.

Gdański.

Przytém, przytém... (biorąc go za rękę) ale o tém ani słowa, rozumiesz ani słowa.

Florjan.

Ten to tego... Nie ściskaj tak...

Gdański.

Przytém zazdrość mię dręczy... zabija... schudłem jak szczypce.

Florjan.

No, tak dalece...

Gdański.

Jestem zazdrosny o wszystkich... bo trzeba ci wiedzieć, że moja Hermenegilda...

Florjan (zadziwiony nazwiskiem).
Hermenegilda?
Gdański.

Miała przed kilku laty iść za niejakiego Marskiego, pędziwichra, urwisza na wielki kamień... ale pomimo wzajemnéj miłości, wzajemnéj rozumiesz, rzecz do skutku nie przyszła.

Florjan.

To dobrze.

Gdański.

Dobrze. Ale ja tego Marskiego nigdy nie widziałem. W każdym więc młodzieńcu zbliżającym się do mojéj żony, lękam się jéj dawnego kochanka... Pojmujesz ty tę mękę?

Florjan.

Niekoniecznie.

Gdański.

Niedawno dowiaduję się, że jest w Poznaniu. Biorę pocztę, pędzę jedynie aby go zobaczyć. — Już był wyjechał. Staram się, chcę przepłacić jego portret, nadaremnie. Mówiono że w Neapolu był pchnięty sztyletem.

Florjan.

O! ten to tego...

Gdański.

I ja mam prawdę wyznać cieszyłem się...

Florjan.

Ale to mnie, mnie nie Marskiego jakiś Makaroni pchnął sztyletem... przez omyłkę prawda, wziął mnie za kogo innego... ale ja przerwałem rozpoczętą konkurencyą... bo straciłem fiducyą.. i wyjechałem czém prędzéj... Piękna kobieta!.. Ale nie chcę ci przerywać... Dźgnął mnie... brygant! słucham! Bodaj go djabli wzięli!.. słucham...

Gdański.

Koniec końców ten Marski jest wrogiem mojéj spokojności, nieustającą zmorą, nieuchwyconą marą. A przytém żona moja nie stara się przekonywać mnie o swojéj miłości.

Florjan.

Może ty ją nie dość ten to tego jak się zowie...

Gdański.

Nie dość kocham? Szanuję? — Ach Florjanie, kocham ją szalenie!

Florjan.

Nie ściskaj tak.

Gdański.

Jest jeszcze inna okoliczność, która jak skała wisi nademną. Ale tego powierzyć ci nie mogę, bo lubo jesteś moim najdawniejszym przyjacielem, jesteś jak to mówią malekowaty.

Florjan.

Malekowaty?

Gdański.

Czego się tkniesz, popsujesz.

Florjan.

Prawda, prawda, ale nie znałem tego wyrazu, malekowaty, malekowaty.

Maciej (cicho do Gdańskiego).
Proszę Jegomości... jakasz tam Pani chcze do Pana.
Gdański.

Pani? do mnie? — jak się zowie?

Maciej.

Nie chcze powiedzieć. (mrugając) I chcze się widżieć z Jegomoszcią szam na szam.

Gdański.

Jakaś kwesta.

Maciej.

Otóż masz! kweszta! To jakasz egelantka aż sztrach, ale jéj barżo pilno.

Gdański.

Któż to być może? Florjanie wejdź proszę cię do mojego pokoju — zapal cygaro, zaraz ci służyć będę... Jakaś dama chce ze mną mówić. (do Macieja) Proś, niech wnijdzie.

(Maciej odchodzi w środkowe a Florjan we drzwi na lewo.)




SCENA IV.
Gdański, Julja.
Julja (rzucając się w jego objęcie).

Kochany Ojcze!

Gdański.

Julka! — Przez Boga żywego co ty tu robisz?

Julja.

Przyjechałam do ciebie.

Gdański.
Idź, idź czémprędzéj... jednéj chwili pozostać tu nie możesz.
Julja.

Także mnie Ojcze przyjmujesz?! Także mię kochasz?!

Gdański (oglądając się niespokojnie).

Kocham, kocham, jak Boga kocham, kocham, ale znasz moje położenie.

Julja.

Właśnie dlatego że znam, chcę abyśmy z niego wyszli jak najprędzéj.

Gdański.

Ależ moja żona jeszcze nic nie wié.

Julja.

To się dowié.

Gdański.

Co ty mówisz!

Julja.

I dlaczegóż mam się bać macochy?

Gdański.

Ach ty nie wiesz...

Julja.

Od trzech miesięcy nie odbierając od ciebie kochany Ojcze odpowiedzi na pilne i ważne moje listy, musiałam przyjechać, aby się przekonać co to znaczy.

Gdański.

Musiałaś, musiałaś! Czyliż ci na czém brakowało?

Julja.
Na niczém z wdzięcznością wyznaję, ale teraz nie o tém mowa.
Gdański.

Słuchaj Julko. Niepomyślne a zatém i niedługie było moje pożycie z twoją matką. Ona została we Lwowie, ja osiadłem w Warszawie. Kiedy przed trzema laty umarła, pojechałem do ciebie i umieściłem cię u Pani Szarmantowiczowej. Źleż ci tam było?

Julja.

Bardzo dobrze, ale Pani Szarmantowiczowa poszła za mąż. Dłużéj przy niéj bawić nie mogłam. Tém więcéj (całując go w rękę) że i ja chciałabym pójść...

Gdański (oglądając się niespokojnie).

Pójdziesz, pójdziesz moje dziecię, tylko teraz ztąd pójdź precz, o to cię proszę.

Julja.

Ale ja za mąż pójść nie mogę, póki moje położenie w świecie wyjaśnioném nie będzie.

Gdański.

Wyjaśnioném! Alboż ja tego nie pragnę?

Julja.
Żeniąc się kochany Ojcze, napisałeś do mnie, że musisz taić przed swoją narzeczoną, że jesteś wdowcem i ze masz córkę już dorosłą, bo młoda Hermenegilda nie chciałaby za nic w świecie zostać macochą, — ale zapewniałeś razem, że po ślubie wszystko da się łatwo ułożyć; prosiłeś mnie przeto, abym czekała cierpliwie. Otóż dwa lata już mija a macocha, jak mówisz, o niczém jeszcze nie jest uwiadomioną.
Gdański.

Bo uwiadomić było niepodobieństwem.

Julja.

Dlaczego?

Gdański.

Bo w zatajeniu, że byłem wdowcem, znalazłaby teraz powód do separacyi.

Julja.

Alboż jéj pragnie?

Gdański.

Niestety?

Julja.

Nie wielka więc miłość, zatém troska zbyteczna.

Gdański.

Najprzód miłość wielka... z mojéj strony, powtóre w razie separacyi musiałbym jéj zapłacić pięćdziesiąt tysięcy.

Julja.

A! A!

Gdański.

Widzisz więc, że i twój w tém interes, aby węzeł rozwiązywać z wszelką oględnością.

Julja.

Rozwiążemy kochany Ojcze, spuść się na mnie.

Gdański.

Nie znasz twojéj macochy.

Julja.
Poznam ją. Nie boję się.
Gdański.

Ale ja.

Julja.

Co?

Gdański.

Bać się — nie boję... ale to charakter twardy... pomówimy o tém... A teraz idź... idź... Ach już zapóźno.

(Słychać głos Hermenegildy i Macieja w pokoju; kiedy Gdański pomieszany zbliża się do środkowych drzwi, Florjan wychodzi na scenę.)




SCENA V.
Gdański, Julja, Florjan, później Hermenegilda.
Florjan (na stronie).

Ten głos... Ha! moja wdowa.

Julja (do Florjana prędko).

Ani słowa, że mnie Pan znasz.

Florjan.

Ani ten to tego?

Julja.

Szczęście moje od tego zawisło. Przyrzekasz?

Florjan.

Ależ ten to tego?

Julja.

Milczenie — albo mnie już nigdy nie ujrzysz.

Florjan.
Zrobię jak Pani każesz.
Gdański (wracając się).

Idzie... idzie... (biorąc za ręce Florjana i Julię — sam we środku) Słuchajcie... a milczcie... w waszém milczeniu mój los.

Florjan.

Co? Co? I ten to tego...

Gdański (do Florjana).

Cicho; (idąc z niemi na spotkanie Hermenegildy) Kochana żono, prezentuję ci Pana Florjana Florka... Barona Florka.

Florjan.

Barrrrr...

Gdański.

Mego najdawniejszego przyjaciela... i jego małżonkę...

Florjan.

Ten to tego... (przysiadając z bólu) Nie ściskaj tak... jak się zowie.

Gdański.

Z domu Hrabiankę Temecz-Prziskoczil.

Florjan.

Jak? Co?

Gdański (do Florjana na stronie).

Cicho!

Hermenegilda.

Dawni znajomi mego męża są zawsze miłymi dla mnie gośćmi... Niechże Państwo usiądą, z łaski swojéj.

(Damy siadają na kanapie.)
Pani Baronowa dawno w Warszawie?
Julja.

Od kilku godzin.

Hermenegilda.

Jeżeli mogę jéj być do czego pomocną, proszę rozkazać.

Julja.

Jako zupełnie obca w Warszawie, z wdzięcznością przyjmuję jéj opiekę. Muszę jednak pierwéj przeprosić, że tak nagle bez poprzedniego zezwolenia wstąpiłam do jéj salonu. Ale mojemu mężowi tak pilno było uściskać Pana Gdańskiego, że musiałam uledz jego niecierpliwości. Mężu powiedzże słowo... Weź aby część winy na siebie.

Florjan.

O! tak, tak, ten to tego jak się zowie.

Hermenegilda.

Nie trzeba, nie trzeba najmniejszego uniewinnienia. Owszem, wyznam szczérze, iż odebrawszy uwiadomienie, że mamy gości na obiad...

Gdański (na stronie).

Otóż masz!.. zginę...

Hermenegilda.

Nie spodziewałam się tak zaszczytnego towarzystwa. Najmilsza zatém niespodzianka.

Maciej (wchodząc).

Już dano do stołu.

Hermenegilda (podając rękę Florjanowi).
Służę. Mężu, podajże rękę Pani Baronowej. Co za roztargnienie — złe dasz wyobrażenie o gościnności naszéj.
Julja.

O! proszę Pani uważać nas jako dawnych przyjaciół i domowych.

(Odchodzą.)
Koniec aktu I.
AKT II.

(Salon pierwszego Aktu.)

SCENA I.
Julja, Hermenegilda, Florjan, Gdański.
(Od prawéj strony 1sza Julja, 2ga Hermenegilda, 3ci Florjan, 4ty Gdański. — Damy na kanapie, Mężczyzni trochę oddaleni siedzą tuż koło siebie — piją czarną kawę.)
Hermenegilda.

Taką więc rzeczą Państwo Baronowstwo jesteście jeszcze bardzo świeżém małżeństwem.

Julja.

Kilkomiesięczném łaskawa Pani. Mężu, którego to był ślub?

Florjan.

Ślub?.. A to ten to...

Gdański (na stronie do Florjana).

Gadajże.

Julja.

Czternastego czy piętnastego lutego? Co? zawsze się mylę.

Gdański (jak wyżéj).
No!
Florjan.

Piętnastego... piętnastego.

Julja.

A jesteśmy otoczeni liczną familijką.

Hermenegilda.

Jakto?

Julja.

Poszłam za wdowca. (Gdański krząka niespokojny.)

Florjan.

O! O!..

Gdański (na stronie do Florjana).

Cicho!

Hermenegilda.

Jakto? Pani poszłaś za wdowca?

Julja.

Dlaczegóż nie miałabym pójść za wdowca.

Hermenegilda.

I wdowca z dziećmi?

Julja.

Z czworgiem dzieci.

Florjan.

Och! Och!

Gdański (na stronie do Florjana).

Cicho!

Hermenegilda (na stronie).

Szkaradzieństwo!

Julja.
Co Pani mówisz?
Hermenegilda.

Ja nic nie mówię.

Julja.

Zdawało mi się...

Hermenegilda.

Dziwię się, nic więcéj.

Julja.

Dziwisz się Pani? Dlaczegóż to proszę?

Hermenegilda.

O kochana Pani, nie pytaj się, jestem nadto szczérą.

Julja.

Tém lepiéj. Zdanie oświeconéj osoby jest zawsze pożądaném.

Hermenegilda.

Nie, nie... jest to przedmiot, o którym z zimną krwią rozmawiać nie umiem.

Julja.

Ależ daję Pani słowo, że ani ja, ani mój mąż jéj zdania za złe nie weźmiemy.

Hermenegilda.

A więc wyznam, że pojąć nie mogę, aby będąc młodą, piękną, dobrego urodzenia, iść za wdowca. (coraz z większym zapałem) Za ojca dzieci... Tegobym ja nigdy, przenigdy nie uczyniła.

Gdański (zgniata filiżankę).
O! O! stłukła się... nic to... bardzo przepraszam. (Obciera chustką siebie i Florjana i znowu siadają.)
Hermenegilda.

Pas de fête sans verres cassés, mówi francuzkie przysłowie. U nas dzisiaj jeżeli nie kieliszek, to za to dwa talerze i filiżanka.

Julja.

Tak więc tedy Pani jesteś nieprzebłaganą nieprzyjaciółką wdowców.

Hermenegilda.

Nieprzyjaciółką — nie... ale wolałabym umrzeć starą Panną, jak pójść za wdowca i jeszcze wdowca z czworgiem dzieci... Ach, dajmy temu pokój.

Julja.

Ja zaś zupełnie przeciwnego jestem zdania. Zdaje mi się, ze powiększam miłość mego męża wdzięcznością, którą mi winien, jako przybranéj matce swoich dzieci.

Hermenegilda.

Piękne życie! krzyki, mazgajstwa, nudy, kłopoty bez żadnéj nagrody.

Julja.

Dlaczego bez nagrody?

Hermenegilda.

Czyliż gdzie, kiedy jaka macocha była kochaną? (coraz z większym zapałem) Czyliż już sama nazwa macocha nie mieści coś złego, strasznego, szkaradnego?...

Julja.

Ja w mojéj pasierbicy znalazłam prawdziwą przyjaciółkę.

Hermenegilda.
Jakto? Jest zatém już w wieku?
Julja.

Ma lat szesnaście.

Florjan.

O! O!

Julja.

Prawda mężu — szesnaście?

Gdański (na stronie do Florjana).

Mówże.

Florjan.

Ten to tego... szesnaście.

Hermenegilda.

Okropnie! Zatém Pani możesz wkrótce zostać babunią?

Julja.

Czyliż mnie to starszą uczyni?

Hermenegilda.

Ależ o mój Boże! — dlaczegóż młoda osoba idąc za mąż, nie ma jeszcze używać swobodnéj, świeżéj młodości życia? Wszak poziome kłopoty żony i matki nie miną jéj pewnie w przyszłości, dlaczegóż, dlaczegóż pytam się biegnąć na tychże spotkanie?

Julja.

Zapewne lepiéj na nie w miejscu czekać, ale każda prawda ma dwie strony. Bo jeżeli wdowiec jest pozbawiony uroku... że się tak wyrażę... uroku świeżości w stosunkach małżeńskich, daje on z drugiéj strony, jako ojciec familii, większą rękojmię stateczności.

Hermenegilda.
Mumja taką rzeczą daje jeszcze większą.
Florjan (do Gdańskiego).

Mumja, wiész co to jest mumja? to jest egipska...

Gdański.

Cicho.

Hermenegilda.

Nie, nie kochana Pani Baronowo. Winszuję Pani, życzę niezmiennéj pogody w jéj pożyciu, ale w sposobie widzenia rzeczy nigdy z nią się nie zgodzę. Od najmłodszych lat miałam wstręt do wdowców.

(Gdański stęknął.)
Florjan.

Co?

Gdański.

Nic.

Julja.

Nie tracę nadziei, że lepiéj się zrozumiemy, jak się lepiéj poznamy. Pozazdrościsz mi jeszcze Pani mojéj przysposobionéj familii.

Hermenegilda (ironicznie).

Pasierbicy szesnastoletniéj?

Julja.

Pewnie.

Hermenegilda.

Która wkrótce za mąż pójdzie?

Julja.

Spodziewam się.

Hermenegilda.

I Panią to wszystko cieszy?

Julja.
Bardzo.
Hermenegilda.

Nie do pojęcia! (ironicznie) A reszta dziatek?

Julja.

Trzech chłopaczków.

Florjan.

Ten... ten... ten...

Julja.

Najmłodszy bęben tyci! — prawda mężu?

Florjan.

O! ten tego... tyci... tyci!..

Hermenegilda.

Trzech chłopców! — O na miłość Boską skończmy tę rozmowę... trudno wytrzymać... I wszystko to biega za Panią z zamurdzanemi paflami i woła Mamo, Mamuniu, Mamuńciu?

Julja.

Aniołki, istne Aniołki — prawda mężu?

Florjan.

O! O! Aniołki.

Hermenegilda.

Uczucie Pani wypływa z niedoświadczenia jak i z pięknego usposobienia jéj duszy. Dziwię się — nie potępiam. Ale ty Panie Baronie... muszę wypowiedzieć... jesteś dla mnie nie do pojęcia.

Florjan.

Ja? Ten to tego... jak się zowie...

Hermenegilda.

Jakto? — Ojciec trzech synów i córki na wydaniu, nie czułeś, że twojém powołaniem jest i było poświęcić się wyłącznie ich wychowaniu? Nie miałżeś Pan więcéj doświadczenia jak młoda osoba, którą zaślubiałeś? Albo téż może kładłeś na nią bezwzględnie jarzmo nieznośnych macoszych obowiązków?

Gdański (na stronie do Florjana).

Odpowiedzże przecie.

Hermenegilda.

Trzech synów Pan masz?

Florjan.

To jest, ten to tego.. tego...

Gdański (na str. do Flor.).

Czegóż się jąkasz?

Florjan (na str.).

Czego? — jeszcze się pyta!

Hermenegilda (ironicznie).

Trzech więc chłopaczków?

Florjan (pokazując).

Małych... malutkich... maciupsich...

Hermenegilda.

Szkaradzieństwo! — przebaczcie Państwo moje uniesienie, wyznaję niezbyt grzeczne... ale byłam poniekąd zmuszoną do rozmowy, która zawsze rozdrażnia moje nerwy do najwyższego stopnia. Prawdziwie, gdybym krajem rządziła, to wszystkich wdowców, zwłaszcza mających dzieci i dorosłe do tego, a chcących się żenić z młodemi osobami, kazałabym do domu warjatów zamykać.

(Gdański, który prawą ręką trzymał się poręczy krzesła Florjana, a lewą ręką obcierał czasem pot z czoła, łamie poręcz — Florjan zrywa się — Damy wstają.)
Hermenegilda.

Cóż to znowu?

Gdański.

Florjan złamał krzesło...

Florjan.

Ja?.. ten tego... Jak Boga kocham...

Maciej (wchodząc).

Proszę Jegomoszci, przyszedł z wiżytą Pan... Pan... Pan... a bodajże przepadł, żapomniałem... (Odchodzi.)

(Julja zbliża się ku drzwiom — Hermenegilda na przodzie sceny zdaje się robić wymówki Gdańskiemu — Florjan stara się naprawić krzesło)

Maciej (wchodząc).

Pan Milderr... Milderrr...

Gdański.

Prosić!(Maciej wychodzi.)





SCENA II.
Ciż sami, Milder.
Julja (do Mildera na stronie szybko).

Jestem Baronowa, żona Florjana... o interesie z ojcem jeszcze nie mów.

Florjan (na stronie).

Sekreta... ten to tego.

Hermenegilda (siadając na kanapie zadąsana).

Gburowstwo nie do przebaczenia... Co sobie Baronowa pomyśli?!..

Milder (do Florjana).
Panie Baronie!
Florjan (na stronie).

Barr... I ten tego...

Milder.

Chciejże przedstawić mnie Panu Gdańskiemu.

Florjan.

Panie Kasprze. Pan Milder, o którym ci wspominałem.

Gdański.

A tak, tak, bardzo się cieszę.

Milder (oddając list).

List od Pana prezesa Tareckiego.

Gdański.

A tak, tak, od Pana prezesa Tareckiego.

Milder.

Uniewinni natrętność moją.

Gdański.

O! bardzo proszę. Nie natrętny ale łaskawy, kto raczy wstąpić w niskie progi moje — za pozwoleniem.

(Otwiera list i czyta przy lewéj stronie sceny, tymczasem Florjan prowadzi Mildera do Hermenegildy.)
Florjan.

Pozwól Pani zaprezentować sobie ten to tego jak się zowie...

Milder (poddając).

Milder.

Florjan.

Pana Mildera.

Hermenegilda (spostrzegłszy Mildera).
Ha! (Cofa się pomieszana — wszyscy ją otaczają.)
Wszyscy.

Co to jest? — Co się stało?

Hermenegilda (trzeźwiąc się).

Nic, nic... noga... źle stąpiłam.

Julja.

Siadajże Pani... wody kolońskiéj...

Hermenegilda.

Nie trzeba... niczego nie trzeba...

Gdański.

Zbladłaś... posłać może po doktora Fatis?

Hermenegilda (z niecierpliwością).

Powiadam, że niczego nie trzeba.

Florjan (dobywszy dużą flaszkę z kieszeni).

Lavande double.

Hermenegilda (odtrącając flaszkę).

Dajże mi Pan pokój.

Florjan (do Mildera).

Lavande double.

Hermenegilda.

Źle stąpiłam... nic więcéj...

Florjan (do Julji).

Lavande double.

(Julja odprowadza rozmawiając Florjana w głąb sceny. On rozprawia bardzo gorliwie, ona się śmieje, nie spuszczając z oka innych aktorów. Gdański po lewéj stronie czyta list z trudnością — rozmowa Hermenegildy i Mildera szybka i półgłosem.)
Hermenegilda.
Tu, u mnie? co za bezczelność!
Milder (z ukłonem).

Konieczność, przywiozłem wiadomy depozyt.

Hermenegilda.

Można było odesłać.

Milder.

Czy oddam, jeszcze pytanie.

Hermenegilda.

Panie!

Milder (zawsze jak gdyby grzeczności mówił).

Bez gniewu — ręka rękę myje — potrzebuję pomocy piękna Hermenegildo!

Hermenegilda.

Chcesz ją kupić?

Milder.

Tak jest.

Hermenegilda.

Haniebnie.

Milder.

Musimy pomówić ze sobą.

Hermenegilda.

Nie chcę.

Milder.

To pomówię z mężem.

Hermenegilda.

Gadzina!

(Gdański przeczytał list, Julja zbliża się do Hermenegildy.)
Gdański (do Mildera).

Panie Dobrodzieju, zbyt wiele winien jestem Panu prezesowi Tareckiemu, aby każde jego polecenie nie było dla mnie rozkazem. Starać się będę być Panu pomocnym, ile tylko odemnie zależyć będzie. Pierwszy zatém interes jest, aby Panu dozwolono kilkodniowego tu pobytu. Wszak tak?

Milder.

Nie inaczéj. Skompromitowanym nie jestem w żadnym względzie, bo jeżeli pojedynek o który mnie oskarżają...

Gdański.

Nic, nic, nie chcę wiedzieć. Udam się z rekomendacyą Pana Tareckiego do przyjaciół naszych i spodziewam się, że za ich wstawieniem się otrzymasz Pan żądane pozwolenie.

Milder.

Bardzo będę wdzięczny.

Gdański.

Co zaś do drugiego interesu, Pan prezes pisze mi, że go Pan chcesz ustnie przełożyć. Jeżeli łaska, proszę do mojego pokoju, tam będziemy mogli spokojniéj pomówić.

Milder.

Służę. (na stronie) Nie kazała mówić o interesie — cóż mu teraz powiem?

(Odchodzą w lewe drzwi.)




SCENA III.
Hermenegilda, Julja, Florjan.
Julja.
Pozwolisz łaskawa Pani, aby mój mąż odszedł?
Florjan.

Ale dlaczegóż ten to tego?..

Julja.

Po jedzeniu musi być zawsze czas jakiś na świeżém powietrzu, inaczej dostaje migreny. (do Florjana) Już cierpisz? co?

Florjan.

Ja? Ten to tego...

Julja.

W saméj rzeczy pobladłeś. — Idź, idź kochanku, nie rób ceremonii. Wszak Pani pozwolisz?

Hermenegilda.

Co? jak?

Julja.

Pozwolisz, aby mój mąż odszedł i wrócił za chwilę?

Hermenegilda.

Ach i owszem.

Julja.

I owszem, słyszysz? — Idź więc. (z przyciskiem) Idź.

Florjan.

Ale dlaczegóż ten to tego?

Julja (zniecierpliwiona na stronie).

Idźże Pan, kiedy mówię. (głośno) Za pół godziny wrócisz, nie baw się. (na stronie) Nie spiesz się Pan.

(Florjan odchodzi niechętnie.)




SCENA IV.
Hermenegilda, Julja.
Hermenegilda.

Pani Baronowo.

Julja.

Pani?

Hermenegilda.

Znasz więc tego Pana?

Julja.

Którego?

Hermenegilda.

Jakże go Baron nazwał?

Julja.

Milder.

Hermenegilda.

Milder?.. tak Milder... znasz go Pani?

Julja.

Znam.

Hermenegilda.

Od dawna?

Julja.

Nie — poznałam go niedawno, ale mój mąż...

Hermenegilda.

On nie zowie się Milder.

Julja.

Nie?

Hermenegilda (oglądając się i cicho).
To jest Wacław Marski.
Julja.

Wacław Marski?

Hermenegilda.

Człowiek niedobry, bardzo niedobry. — Jego wejście do mego domu jest bezczelnością i przejmuje mnie trwogą.

Julja.

Pani więc zdajesz się go znać lepiéj.

Hermenegilda.

Niestety! — Słuchaj... potrzebuję pomocy... jesteś młodą... szlachetnie myślącą... Nareszcie kobiety łatwo pojąć i zrozumieć się mogą... Ten Marski, człowiek najgorszych obyczajów.

Julja.

O! O!

Hermenegilda.

Gracz.

Julja.

O! O!

Hermenegilda.

Utracjusz... burda... bezbożnik.

Julja.

Czy nie za wiele...

Hermenegilda.
Jeszcze mało. Bez czci wiary jedném słowem. Przed kilku laty miał on się żenić ze mną. Umiał, ze wstydem wyznaję, układnością nieodgadniętą obudzić pierwsze uczucie serca mego. Bóg i rodzice moi czuwali nademną. Małżeństwo, jak widzisz, nie przyszło do skutku.
Julja.

Winszuję Pani. — Ale czegóż się lękasz?..

Hermenegilda.

Ach kochana, droga Pani... Byłam młoda... nierozważna... pisywałam do niego...

Julja.

Aha!.. I on ma listy?

Hermenegilda.

Niestety!

Julja.

Przecież zwrotu nie odmówi.

Hermenegilda.

Odmawia. — W jakim celu, nie wiem.. Że w nieszlachetnym, wątpić nie mogę. Wszystko każe mi się lękać, aby moje stanowisko w wielkim świecie jakiego uszczerbku nie doznało. Jestem przełożoną czystego zjednoczenia moralnych Reformistek. Z urzędu więc nie mogłam być pobłażającą... musiałam ostro karcić najmniejszą nierozważność młodzieży... najlichsze usterki umiałam różnemi środkami wytaczać przed sąd opinii publicznéj... A teraz... teraz... O! mój Boże! któż mnie zasłoni od pocisków odwetu? Ach okropnie!.. Ja tego nie przeżyję.

Julja.

Uspokój się Pani. Najpierwéj trzeba wiedzieć czego żąda.

Hermenegilda.

W tém właśnie żądam twojéj pomocy. Pan Baron

jest z nim w przyjaźni.
Julja.

W przyjaźni, nie powiem, ale znają się dobrze.

Hermenegilda.

Nie mógłżeby go wybadać?

Julja.

Dlaczego nie, ale jeżeli mam szczérze powiedzieć, mój mąż jest trochę... ten... bardzo dobry... ale cokolwiek... nareszcie po co mężczyzn mieszać tam, gdzie się bez nich obejść może?

Hermenegilda.

Chceszże sama?..

Julja.

To jeszcze gorzéj.

Hermenegilda.

Dlaczegóż? O mój Boże!

Julja.

Na Ambasadora jestem za młodą... mój mąż zazdrośny trochę...

Hermenegilda.

A mój, ogromnie, wściekle... i to zwiększa moją trwogę... Co tu robić?

Julja.

Mów Pani z Marskim.

Hermenegilda.

Okropnie!

Julja.

Nie ma innego sposobu.

Hermenegilda.
Ale jak?.. gdzie?.. kiedy?..
Julja.

Sposobność znajdzie się... a czasu nie tracić.

Hermenegilda.

Czego, czego on żąda odemnie? Już raz prosiłam go listownie o zwrócenie moich listów — nie odpisał. Dziś jak kamień z Nieba spada... Będzie warunki narzucał... Ach Pani... ja głowę tracę.





SCENA V.
Hermenegilda, Julja, Gdański, Milder.
(Julja cofa się w głąb sceny, do niéj zbliża się Gdański — na przodzie szybka rozmowa śród ciągłych ukłonów Mildera.)
Milder.

Hotel Drezdeński.

Hermenegilda.

Nie.

Milder.

Numer czternasty.

Hermenegilda.

Nie.

Milder.

Do ósmej czekam.

Hermenegilda.

Daremnie.

Gdański (do Julji).

Gdzie mieszkasz?

Julja.
W Hotelu Wileńskim.
Gdański.

Czekaj tam na mnie — teraz idź, idź!

(Julja wychodzi.)
Milder.

Albo jutro, ja tu... rozważ. (głośno) Nie będę dłużéj drogich chwil zajmował... (do Hermenegildy) Składam moje najgłębsze uszanowanie. (do Gdańskiego) A Panu tysiączne dzięki.

Gdański.

Nie ma jeszcze za co... Zaraz jadę i wkrótce Panu służyć będę; spodziewam się, że z pozwoleniem zabawienia tu dni kilka, z czego zapewnie i my korzystać będziemy... prawda kochanko?.. (Hermenegilda skłania głowę) Gdzie Pan mieszkasz?

Milder.

Proszę nie trudzić się do mnie, ja tu wstąpię wieczorem.

Gdański.

Co się zaś tyczy interesu względem sukcesyi... jest nieco mocno zawiły... nie będąc prawnikiem trudno radzić, jestem jednak zawsze na jego rozkazy.

Milder.

Do nóg upadam.(Odchodzi)

Gdański.

Uniżony sługa. (wracając ode drzwi) Słowa nie zrozumiałem.





SCENA VI.
Hermenegilda, Gdański.
Hermenegilda.

Gdzież Pani Baronowa?

Gdański.

Kazała cię pożegnać... Mąż na nią czekał.

Hermenegilda (p. k. m.)

Kasprze, ty się na mnie gniewasz?

Gdański.

Ja?.. bynajmniéj... To ty raczéj.

Hermenegilda.

Przebacz, jeżeli się czasem zniecierpliwię, bo bądź przekonany, że ja zawsze chcę jak najlepiéj dla siebie i ciebie.

Gdański.

Kochana Hermenegildo!.. każde twoje dobre słowo jest dla mnie największą pociechą.

Hermenegilda.

Miejmy dla siebie wzajemne pobłażanie.

Gdański.

Tak... tak... wzajemne pobłażanie... co było, to było.

Hermenegilda.

Hm?

Gdański.

Co?

Hermenegilda.
Mówisz?..
Gdański.

Tak dalece.. nic... powtarzałem twoje słowa.

Hermenegilda.

Wspomniałeś o przeszłości.

Gdański.

A... tak... co się stało, trudno zmienić.

Hermenegilda.

Prawda. Miejmy wiarę w naszą miłość.

Gdański.

Niczém niezachwianą.

Hermenegilda.

A im daléj z sobą drogą życia postępować będziemy, tém nam gładszą zdawać się będzie.

Gdański.

Tak, tak, co było to było, a nadal pójdzie gładko... (całując ją w rękę) Najdroższa... najprzykładniejsza małżonko.

Hermenegilda.

Poczciwy Kasprze... Czuję się trochę zmęczoną... Położę się wcześnie... a więc aż do jutra kochanku.

(Odchodzi.)
Gdański (sam).

Kochanku, kochanku powiedziała... czy nie chora... Godna małżonka! Kobieta najpierwszéj sorty... Co za rozum, co za powaga, co za ton!.. Jakie szlachetne znalezienie się w świecie. To mi żona... Takiéj mi trzeba było... kochanku powiedziała. Ale... jednak... wszelako... pomimo tego... nie ma co jeszcze dowierzać. Ostrożnego Pan Bóg strzeże... Dobrze, że trochę słaba, mam wolne ręce. Korzystajmy z czasu.(Chce odejść)





SCENA VII.
Gdański, Florjan.
Florjan (zadychany).

Uf! Gdzie moja wdowa?

Gdański.

Jaka wdowa?

Florjan.

A prawda... ten to tego... nie wdowa... ale żona?..

Gdański.

Czyja żona?

Florjan.

Moja... A raczéj którą moją nazwałeś?

Gdański.

Odeszła.

Florjan.

Gdzie? gdzie?

Gdański.

Alboż ja wiem? I ja odejść muszę. Bądź zdrów.

Florjan.

Czekaj, czekaj... jedno słówko.

Gdański.

Potém... potém.

Florjan.
Tylko słówko. Dlaczego zrobiłeś mnie baronem?
Gdański.

Nie zgadujesz?

Florjan.

Nie. Daremnie sobie głowę łamię, aż mi ten to tego trzeszczy.

Gdański.

Czy myślisz, że moja żona byłaby was tak uprzejmie przyjęła... gdyby nie twój tytuł... lubo moja żona jest najgodniejszą, najszanowniejszą białogłową a ja najszczęśliwszym mężem! jak się o tém przed chwilką dowiedziałem.

Florjan.

A! A! A! Teraz rozumiem.

Gdański.

Bogu dzięki!.. Adieu!

Florjan.

Zaraz, zaraz... Ale dlaczego powiedziałeś, że jestem mężem mojéj... to jest téj Pani.

Gdański.

Tego jeszcze powiedzieć nie mogę.

Florjan.

Czemu ta Pani mówiła, że jestem ojcem dorosłéj córki... i trzech, trzech... Och! Och! trzech bębnów?

Gdański.

Dowiész się późniéj.

Florjan.
I ja musiałem wszystkiemu potakiwać — miałem pewnie głupią minę, co?
Gdański.

W saméj rzeczy — ale teraz nic nie powiem, bo mógłbyś wszystko popsuć.

Florjan.

A może i naprawić... bo widzisz... Jabym chciał z moją udaną żoną naprawdę skojarzyć się węzłem małżeńskim.

Gdański.

Chcesz się skojarzyć?

Florjan.

Chcę się skojarzyć.

Gdański.

Podobała ci się?

Florjan.

Aż mi w nosie wierci.

Gdański.

I gotów jesteś...

Florjan.

Gotów jestem na wszystko.

Gdański (p. k. m.).

Ha!.. Wiész co... może się to da zrobić.

Florjan.

Kasprze! nie żartujesz?

Gdański.

Nie żartuję.

Florjan.

I ty, ty możesz to zrobić?

Gdański.
Ja.
Florjan.

I ona zechce?

Gdański.

Zechce.

Florjan.

Pewnie?

Gdański.

Ręczę. Ale pod jednym warunkiem, to jest, że zaraz z nią wyjedziesz z Warszawy.

Florjan.

Choćby i dzisiaj... i téj godziny. Po ślubie zatém...

Gdański.

Nie — ślub weźmiesz w Krakowie lub we Lwowie.

Florjan.

Więc ten to tego a ślub potém... ale jak ją nakłonić?

Gdański.

Spuść się na mnie.

Florjan.

Drogi przyjacielu! (Rzuca się w objęcia, ale prędko się wysuwa, podaje mu rękę, ale ją cofa.) Mam zatém twoje słowo?

Gdański.

A ja twoje.

Florjan.

Słowo jak skała.

Gdański.

Gdzież stoi?

Florjan.
Skała?
Gdański.

Nie... Ona... A prawda, w Hotelu Wileńskim... A Milder?

Florjan.

W Drezdeńskim.

Gdański.

A ty?

Florjan.

Ja, jeszcze nigdzie.

Gdański.

Do zobaczenia.

Florjan (wychodząc z Gdańskim).

Zatém powiadasz, ślub w Krakowie... O Kasprze! Ten to tego jak się zowie... Ożenię się przecie.

Koniec aktu II.
AKT III.

(Pokój w Hotelu. Drzwi jedne w głębi, drugie na prawo; kanapa, na środku stolik dywanikiem przykryty — krzesełka.)

SCENA I.
Milder, Julja.
(Milder leży na kanapie, cygaro pali — Julja w zielonym szalu i kapeluszu wchodzi środkowemi drzwiami, które na klucz zamyka za sobą, — potém kładzie kapelusz na stoliku i siada na krześle przy Milderze.)
Julja.

Nowe zjawiają się przeszkody.

Milder (obojętnie).

A! — przeszkody.

Julja.

Nieprzewidziane.

Milder (puszczając dym w górę).

Doprawdy?

Julja.

Mój ojciec był u mnie przed godziną i oświadczył mi jak najsolenniéj... wiész co?

Milder.
Że mu się podobałem... mam szczęście do ludzi.
Julja (ironicznie).

Nie wątpię, że kto cię ujrzy, zachwycony tobą być musi... Ale nieszczęściem nie o tobie była mowa.

Milder.

Nie o mnie? to mnie dziwi.

Julja.

Mój ojciec chce bez zwłoki wydać mnie za mąż?

Milder (puszczając dym).

Bez zwłoki? — patrzcie!

Julja.

I za kogo? Za naszego Florjana.

Milder.

Rzadki exemplarz męża. Cóż ty na to?

Julja.

Cóż. Nie przystawałam, nie odmawiałam, wykręcałam się jak mogłam.

Milder.

Trzeba było korzystać ze sposobności i oświadczyć także jak najsolenniéj szanownemu Panu Gdańskiemu, że pomimo najszczerszéj chęci pozostania córką zawsze posłuszną, za mąż iść nie możesz, mając już męża w mojéj czcigodnéj osobie.

Julja.

Czcigodnéj! Ach czcigodnéj!.. Żadna jeszcze żona nie słyszała podobno tego o swoim mężu, co ja musiałam słyszeć z ust twojéj dawnéj oblubienicy i narzeczonéj.

Milder (zawsze obojętnie).
Fulminowała z górnych stref swoich... poczciwa Hermenegilda!
Julja.

Czci, wiary na tobie nie zostawiła, aż mnie strach przejmował.

Milder.

Pah! — kochała mnie jednak szalenie.

Julja.

Dajmy temu pokój.

Milder.

Alboż to ona jedna?!..

Julja.

Jeszcze!

Milder.

Ale to wszystko należy już do historyi.

Julja.

Piękna historya!

Milder.

Dziedzina potomności.

Julja.

Biédna potomność!

Milder.
Byłem zawsze we wszystkiém wzorowym. Nic sobie nie mam do zarzucenia. Lubiłem płeć piękną, bo mnie płeć piękna do tego zmuszała. Straciłem majątek, prawda, ale ja chciałem tracić a nie stracić; że się nitka urwała, czyż moja wina? Grałem, prawda. Jeden gra na skrzypcach, drugi na basetli, ja w karty — różne są gusta. Robiłem długi — bo w świecie coś robić trzeba. Nareszcie brać a nie oddawać, jest to tworzyć bogactwa — czysta ekonomja polityczna.
Julja.

Ach, ach, dosyć, dosyć.

Milder.

Nie przydrwiwaj więc mojéj historyi, bo każdy człowiek ma przecie swoję miłość własną... Cóż u licha!..

Julja.

Dobrze, dobrze, a teraz wróćmy do naszego interesu.

Milder (p. k. m.)

Nic zatém ojcu nie wspomniałaś?

Julja.

Na cóż by się było zdało? wygrajmy pierwéj batalją z macochą.

Milder.

Wygramy.

Julja.

Myślisz, że przyjdzie?

Milder (patrząc na zegarek).

Niezawodnie. Tylko co jéj nie widać.

Julja.

Ja na jéj miejscu pewniebym nie przyszła.

Milder.

Bardzo mnie to cieszy, ale ona przyjdzie. Należy bowiem do rzędu tych osób, co więcéj czczą pozór niż istotę rzeczy. Opinia świata u niéj wszystkiém. Byle téj nie naruszyć, wszystko wolno; mam nadzieję, że ją poprawię.

Julja (śmiejąc się).
Może własnym przykładem.
Milder.

Własnego przykładu nie potrzeba... Wszyscy jesteśmy ludźmi... ale ja jéj wskażę drogę cnoty... (Słychać lekkie pukanie do drzwi w głębi sceny.) Otóż i ona.

(Julja bierze kapelusz i wybiega we drzwi na prawo. Milder rzuca cygaro i otwiera drzwi w głębi.)




SCENA II.
Milder, Hermenegilda.
(Hermenegilda w zielonym szalu, podobnym jak Julji, Milder ukłoniwszy się z uszanowaniem, zamyka drzwi na klucz.)
Hermenegilda.

Pan zamykasz?

Milder.

Nie zamknąć? (p. k. m.) Może kto nadejść.

Hermenegilda.

Zamknij Pan. (Rzucając się na kanapę.) Jestem więc. Czy dosyć upokorzenia, co?

Milder.

Hermenegildo!..

Hermenegilda.

Do rzeczy, do rzeczy mój Panie. Czego żądasz? pieniędzy? co? wiele?

Milder.

Jeżeli z tego tonu zaczniemy, trudno będzie dojść do harmonii, której nam potrzeba. Już raz przekonałem cię, że wzgardy znieść nie umiem. Ztąd wynikłe moje późniejsze postępowanie (co bezwzględnie wyznaję) stało się przewinieniem, którego mi przebaczyć nie możesz. Dziś nietylko tego nie żądam, ale przeciwnie chcę ci dać sposobność zemszczenia się godnie.

Hermenegilda.

Każdym stosunkiem z Panem, nawet zemstą gardzę.

Milder.

Daję sposobność zemsty, która cię wzniesie, a mnie poniekąd upokorzy. Zemścij się oddając dobre za złe.

Hermenegilda.

Dużoby trzeba dobrego, bo dużo było złego.

Milder.

Chwilkę cierpliwości, chwilkę uwagi, a potém rozstrzygniesz jak zechcesz.

Hermenegilda.

Słucham.

Milder.

Poznałem we Lwowie młodą, osieroconą osobę, osieroconą lubo los nie pozbawił jéj zupełnie rodziców — pokochaliśmy się.

Hermenegilda.

Cóż mnie to obchodzi?

Milder.

Pisaliśmy do ojca, prosząc o zezwolenie. Trzy miesiące powtarzaliśmy prośby nasze, trzy miesiące nie odebraliśmy żadnéj odpowiedzi. A kiedy położenie w świecie téj młodéj osoby stawało się coraz przykrzejsze... zaślubiłem ją.

Hermenegilda.
A! Winszuję.
Milder.

Po ślubie dopiero, więc już za późno dowiedzieliśmy się dlaczego ojciec nie odpisywał. Służący mój darł nasze listy a pieniądze chował. Nie było zatém innego środka, jak przyjechać do ojca i otrzymać...

Hermenegilda (kończąc sens).

Posag.

Milder.

Niech i tak będzie, posag ale razem i przebaczenie nietyle winy ile pośpiechu.

Hermenegilda.

I cóż ten romantyczny ustęp obchodzić mnie może?

Milder.

Bardzo, bardzo wiele, gdyż w dalszém rozwinięciu tego, jak nazwałaś romansu, główną rolę raczysz przyjąć.

Hermenegilda.

Pan zawsze lubisz żartować dowcipnie.

Milder.

Bynajmniéj. Przekonasz się, że nie ma żartu, jak ci powiem, że moją żoną jest Julja, ta, którą dziś u siebie poznałaś pod imieniem Baronowej...

Hermenegilda.

Co słyszę!

Milder.

A jéj ojcem jest mąż Wać Pani Dobrodziejki.

Hermenegilda.
Mój mąż ma córkę!
Milder.

Z pierwszego małżeństwa.

Hermenegilda.

Fałsz! kłamstwo, mój mąż nie miał innéj żony...

Milder.

Mylisz się łaskawa Pani, miał żonę najdokładniejszą i żeniąc się z tobą był wdowcem.

Hermenegilda.

Wdowcem! wdowcem!

Milder.

Najczystszym. Potrafił to jednak zataić... tym tylko bowiem sposobem mógł otrzymać rękę uwielbionéj Hermenegildy.

Hermenegilda.

Ależ to zdrada! Podłe oszukaństwo! To powód do separacyi!

Milder.

Prawda, jest powód, ale z niego korzystać nie będziesz.

Hermenegilda.

Będę, za to ręczę.

Milder.

A ja ręczę, że nie.

Hermenegilda.

Któż mi zabroni?

Milder.

Ja. Tak jest ja, troskliwy o twoją dobrą sławę.

Hermenegilda.

Dziękuję, moja dobra sława nie potrzebuje opieki. I pewnie nie ucierpi na tém, że porzucę tego, który mnie zwiódł, skłamał, zdradził haniebnie. Sumienie nawet każe mi nie pobłażać oszukaństwu.

Milder.

Czyliż świat wierzyć będzie tym powodom... Nie będzieże szukał innéj przyczyny?

Hermenegilda.

Reputacya moja niezachwiana.

Milder.

Może być zachwianą, wiész to dobrze i dlatego boisz się.

Hermenegilda.

Ja się boję?

Milder.

Byłażebyś ty u mnie, gdybyś się nie bała? Gotowaś zawsze i rzeczywiście źle zrobić, byle pozór ocalić.

Hermenegilda.

Pozór! Cnota moja niepozorna. Spoczywa Bogu dzięki na silnych zasadach.

Milder.
Być może, ale pozwól sobie powiedzieć, że u jednéj Pani cnota jest jak rumieniec, przybywa i trzyma się bez jéj wiedzy i chluby. U drugiéj zaś jest ona tylko zwycięztwem nad sobą, z ciężkim trudem wywalczoném; dlatego ta zwycięzka szanowna dama każe sobie ciągle opłacać indemnizację kosztów wojennych — staje się biczem bożym, chłoszcze bez względu i litości małe i nie małe usterki, bo ich w głębi serca zazdrości.
Hermenegilda.

O!.. O!..

Milder.

Dlatego taka szanowna dama nie pobłażając nigdy i nikomu, pobłażania spodziewać się nie może — dlatego szanowna dama wykrada się z domu do niegdyś swojego ulubionego.

Hermenegilda.

Och!

Milder.

Och czy Ach, ale kochałaś mnie szanowna Pani i skrycie przychodzisz do mnie — a prawdę mówiąc jest to krok nierozważny i naganny, robisz go jedynie, aby przytłumić wcześnie rozgłos mniemanéj dawnéj przewiny. Bo że kochałaś, nic złego. Że pisywałaś, nie występek. Że dałaś swój portret, nie zbrodnia. Działasz więc teraz źle istotnie, aby tylko uniknąć jak najmniejszego sporu z opinją publiczną.

Hermenegilda.

Co to ma do rzeczy? Mąż mnie zwiódł, zdradził, a ja żądać będę separacyi — w tém lękać się opinji świata nie mam przyczyny.

Milder.

Ale świat śledzić będzie za trochę ważniejszą, trochę rozsądniejszą przyczyną, i dowié się koniec końców, że Pan Gdański przejął korespondencyę swojéj żony... bez daty, proszę pamiętać.

Hermenegilda.

Ależ Pan Gdański nie przejął.

Milder.
Przejąć może.
Hermenegilda.

Jakim sposobem?

Milder.

Jak mu oddam, mieć będzie.

Hermenegilda.

Jakto? Mógłbyś to uczynić? w jakimże celu podłości tyle?

Milder.

Powoli, powoli, nie zapalajmy się, jeszcze nie skończyłem. Masz zapis pewnéj sumy w razie separacyi. Ten zapis jest twojém istotném nieszczęściem, każdą przykrość domową nie starasz się znieść, załagodzić, ale przeciwnie powiększasz, chcąc jéj użyć do osiągnienia wolności, z którą potém nie wiedziałabyś co począć. Zedrzej zapis, nie miej ciągle pokusy, a znajdziesz spokojność w pożyciu domowém.

Hermenegilda.

Mam się wyrzec jedynéj rękojmi bezpieczeństwa osobistego.

Milder.

O! O! O!.. nie róbże z grubego dobrodusznego Gdańskiego, krwi łaknącego Sinobrodę.

Hermenegilda.

Teraz zaczynam rozumieć sens długiéj przemowy. Mam za moje listy oddać zapis.

Milder.

Tak jest. Przez zwrot zapisu zapewnisz męża, że nadal o separacyi myśleć nie będziesz. Mąż twój odbierając z rąk twoich zabezpieczenie swojéj przyszłości, chętnie przemieni wiecznie go straszącego rywala w zięcia, a ja zwróciwszy listy, co więcéj drogi mi portret, wyjadę z Warszawy. Tak wszystko skończy się z powszechném zadowolnieniem i pozostaniesz nadal nieskazitelną przełożoną czystego zjednoczenia moralnych Reformistek.

Hermenegilda.

Panie Marski, zapomniałeś, że mojém godłem (wzniośle) Złamać się mogę — ugiąć nigdy.

Gdański (za drzwiami).

Czy tu mieszka Pan Milder?

Hermenegilda.

Mój mąż!

Milder.

Czegóż się lękasz?

Hermenegilda.

Tak gwałtowny i moja tu bytność.

Milder.

Stanie się pierwszym stanowczym krokiem do separacyi. (Pukanie do drzwi silne) Mam otworzyć?

Hermenegilda.

Nie, nie — nie ma ztąd drugiego wychodu?

Milder (z flegmą).

Niema.

Hermenegilda.

Przez ten pokój?

Milder.

Mój sypialny? nie, niema.

Hermenegilda.
Skryję się tam... w tym pokoju.
Milder.

W moim sypialnym? — Jak Pani chcesz.

Hermenegilda (wracając od drzwi).

Pan mnie zdradzisz.

Milder (wyniośle).

Hermenegildo! ugiąć się mogę — złamać nigdy.

(Hermenegilda odchodzi w drzwi na prawo, zostawiwszy na kanapie swój szal zielony — pukanie do drzwi.)




SCENA III.
Milder, Gdański.
Milder (otwierając).

Przepraszam łaskawego Pana, nie słyszałem, byłem w drugim pokoju.

Gdański (do siebie).

Uf! Ledwie żyję... schudnę jak szczypa... pozwól odpocząć. (Rzuca się na kanapę.)

Milder.

Nie wiem prawdziwie, jak mam podziękować.

Gdański.

Nie ma za co, mój Panie, nie ma za co. Moje i przyjaciół moich starania nic osiągnąć nie mogły jak tylko podpis paszportu i przestrogę, przestrogę tajemną, abyś z niego jak najspieszniéj korzystał, inaczéj możesz być jeszcze téj nocy aresztowany.

Milder.

Ale za co? — Dlaczego?

Gdański.

Nic nie wiem... nic wiedzieć nie chcę. Człowiek rozsądny unika tajemnic jak powietrza... Mój pojazd stoi przed bramą... Zbierz się prędko... zastaniesz jeszcze ostatni pociąg kolei żelaznéj i szczęśliwéj podróży.

Milder.

Tak jest, czasu tracić nie mogę, więc w jak najkrótszych słowach muszę nasz wzajemny interes przełożyć — we Lwowie poznałem...

(Florjan wbiega zadychany z czarnym plastrem na twarzy.)

Czy go djabli tu przynoszą!..





SCENA IV.
Milder, Gdański, Florjan.
Florjan.

Panie!.. ten to tego, jak się zowie... Pan... Pan jesteś zdrajca.

Milder.

A Pan nadto natrętny. Proszę mi nie przeszkadzać.

Florjan.

A tak... nie przeszkadzać. Właśnie chcę i będę przeszkadzać.

Milder.

Pan widzę upadłeś na głowę.

Florjan.

Upadłem ale nie na głowę.

Milder.
Czegóż chcesz?
Florjan.

W całéj naszéj podróży ze Lwowa do Warszawy zdradzałeś mnie ciągle, utrzymywałeś w błędzie, rozdmuchiwałeś moje miłosne zapały... Robiłeś mi niby interesa u niéj... a tymczasem sam z nią zostajesz w tajemnych stosunkach.

Milder.

Z kim? Co? jak?

Florjan.

Pan bardzo dobrze rozumiesz o kim mówię, z tą która tu jest teraz u Pana... z moją wdową.

Milder.

Pan jesteś szalony.

Florjan.

Panie! ja się ożenić muszę. Panie, ja wdowy nie odstąpię — Panie, ja Pana ten to tego...

Milder (tym samym tonem).

Panie, idź Pan do djabła!

Florjan.

Do djabła?

Milder.

Do djabła.

Florjan.

Nie do djabła pójdę, ale do tego pokoju.

Milder (chwyta go za rękę i odtrąca na środek pokoju).

Czy w istocie oszalałeś, czy guza szukasz? Jakiém prawem nachodzisz pomieszkanie moje? Jakiém prawem śledzisz czynności moje? Mogłem dotychczas żartować, ale mogę w potrzebie i schody

tobą przeliczyć.
Florjan (który w ciągu powyższéj mowy nie mógł znaleźć słowa i coraz głośniéj krzyczał: ten to tego tupając nogami).

Schody przeliczyć? Moją osobą. (do Gdańskiego) Jestem zagrożon.

Milder.

Łaskawy Panie Gdański chciej z łaski swojéj uspokoić swego przyjaciela i wyprawić go ztąd jak najprędzéj. Mam z tobą pomówić o ważnych rzeczach z polecenia Pana prezesa Tareckiego... I przykroby mi było, gdybym został przymuszony, dla niestracenia drogiego mi czasu, tego Pana przez okno wyrzucić. Jak odejdzie, wrócę.

(Odchodzi w drzwi na prawo.)




SCENA V.
Florjan, Gdański.
Florjan.

Przez okno? (do Gdańskiego) Przez okno. Jestem obrażon.

Gdański.

Ale cóż i ty wyrabiasz do stu kaduków? Przed dwoma godzinami oświadczasz mi, że chciałbyś ożenić się z Julją. Dajesz mi słowo, a teraz ścigasz znowu jakąś wdowę.

Florjan.

Ach! Kasprze! Wszakże ona jest... (na stronie) małczy suk... jak mówią... ten to tego... przykazała.

Gdański.
Fe, Florjanie, jesteś lekkomyślny, wstydź się.
Florjan.

Nie, nie... Kasprze... jestem ciężkomyślny, ale mówić mi nie wolno, a tymczasem jestem zwiedzion, jestem zdradzon.

Gdański.

Nareszcie zkąd pewność, że ta wdowa jest u niego?

Florjan.

Zkąd? zkąd? — Byłbym z nią wszedł razem, gdybym się był na zakręcie nie pośliznął, nie upadł i szyby głową nie wybił. Patrz, jestem uszkodzon.

Gdański.

Tylko spokojnie, spokojnie... Wszakże w tym Hotelu nietylko Pan Milder mieszka.

Florjan.

O!.. o... o... oto jest dowód niezaprzeczony. Oto jéj szal zielony, za którym szedłem krok w krok nie spuszczając z oka... bo zaczynałem się czegoś domyślać... Wątpisz teraz?

(Podsuwając przed oczy szal Hermenegildy. — Gdański przypatruje się coraz uważniéj wziąwszy do ręki, potém chwyta Florjana za piersi.)
Florjan.

Oj! oj! gwałtu! Kasprze! (wyrwawszy się) Cóż u licha! tak ściskać!.. Honwed, czy co?

Gdański.

To jest szal... mojéj żony... mojéj żony!

Florjan.

Twojéj żony?.. co za siła?..

Gdański.
Florjanie!
Florjan (odsuwając się).

Jestżeś pewny?

Gdański.

Własną ręką zapłaciłem za niego dwa tysiące.

Florjan.

Miałżebym się omylić?

Gdański.

Florjanie! Moja żona jest tu u niego... Florjanie, ja go zabiję.

Florjan.

Kasprze, uspokój się ten tego dla Boga.

Gdański.

Florjanie! trzymaj mnie, bo go zabiję.

Florjan.

Tak, trzymaj. Alboż to ja słoń, abym cię mógł zatrzymać? Ale zastanów się Kasprze... Kasprze, słuchasz mnie?

Gdański (który w osłupieniu wpatruje się w szal).

Słucham!

Florjan.

Chcesz go zabić?

Gdański.

Chcę.

Florjan.

A potém?

Gdański.

Będzie zabity.

Florjan.
A potém?
Gdański.

Co?

Florjan.

Będzie zabity — a ty?

Gdański.

Hę?

(Florjan pokazuje powieszenie — Gdański p. k. m. mówi łagodniéj.)

Florjanie, ja się zemścić muszę.

Florjan.

Zemścimy się obadwa. Każemy go zamknąć.

Gdański.

Nie. Wyzwę go.

Florjan.

Na co?

Gdański.

Na palną broń.

Florjan.

Umieszże ty strzelać?

Gdański.

Co to znaczy?

Florjan.

Ależ on twego brzucha jak stodoły nie chybi i ze zamkniętemi oczyma... Cóż więc zyskasz? Żona twoja owdowieje a on ten to tego jak się zowie...

Gdański.

Cicho! cicho! nie kończ Florjanie! — Nie zabiję, nie zastrzelę, ale go poturbuję troszeczkę.

Florjan.
Winszuję mu. Ale Kasprze, ty jesteś nadto silny zamiast zabić umyślnie, udusisz niechcący.
Gdański.

A więc i uściskać go nie mogę. O szkaradnie! haniebnie!.. Ja mu paszport wyrabiam a on tymczasem... Ach Florjanie! pęknę z żalu.

(Zakrywa twarz szalem, którego nie porzuca aż do końca.)




SCENA VI.
Gdański, Florjan, Urzędnik policji.
Urzędnik (stając między dwoma niepostrzeżony).

Pan Milder jest w domu?

Gdański (podnosząc głowę, słabym głosem).

Ha! To ty Panie Janie. Jak się masz? Co cię tu sprowadza?

Urzędnik.

Slużba. Mam rozkaz zabrać papiery Pana tak nazwanego Milder, potém odwieźć go i koleją żelazną w towarzystwie żandarma za granicę wyprawić. Ale gdzież jest?

Florjan.

Tu, tu... tam jest.

Gdański.
Stójcie! Czekajcie! (na stronie) Zastanie go z moją żoną... explikacya... szkandał... (głośno) Panie Janie, kochany Panie Janie, zrób mi wielką łaskę, będę ci wdzięczny całe moje życie... zostaw nas samych, na dziesięć minut. Innego prócz tych drzwi wychodu niema... znam to pomieszkanie... ujść nie może... rozstaw straże... ale na Boga cię zaklinam, zostaw nas samych.
Urzędnik.

Kochany Panie Gdański, to być nie może, — papiery muszą być schwycone znienacka.

Gdański.

Schwycę znienacka — znienacka Jasiu, oddam ci wszystkie, na mój honor wszystkie.

Urzędnik.

Ależ to sprzeciwia się moim obowiązkom.

Gdański.

Patrz, wyrobiłem mu paszport.

Urzędnik.

Wiém, wiém, a ja tu mam inny. (Kładzie papiery na stolik, do którego zbliża się i Gdański obrócony ku drzwiom pokoju Mildera.) Wierz mi kochany Panie, nie potrzebnie się kłopoczesz. Ten Pan Milder nie wart twojéj przyjaźni. Jest to człowiek jak się zdaje podejrzany — każe nazywać się Milder a jest rzeczywiście Wacław Marski.

Gdański (uderzając pięścią w stół, aż się załamuje).

Marski! — Mój wróg... mój wąż... tu i z nim?!.. Marski! Marski!

Milder.

Jestem, kto mnie woła?





SCENA VII. i ostatnia.
Gdański, Florjan, Urzędnik, Marski, Julja,
potém Hermenegilda.
Florjan (do urzędnika).

Użyj Pan siły zbrojnéj, bo będzie kapa... kaka... katastrofa.

(Gdański i Marski wpatrują się w siebie w milczeniu.)
Gdański.

A więc... A więc... Pan... Pan... jesteś Marski?

Marski.

Tak jest, Wacław Marski i twój zięć szanowny Panie Gdański.

Florjan.

Ten to tego...

Julja.

Twój zięć, kochany Ojcze.

Gdański.

Moja córka?

Florjan.

Ten.. ten... ten... ten...

Marski.

Twoja córka, moja żona.

Florjan (do Urzędnika).

Ten to tego... jak się zowie...

Urzędnik.

Nie wiem.

Hermenegilda.

I mnie w spisek wciągnięto — wstawiam się za niemi.

Gdański.

Wiesz zatém?

Hermenegilda.

Zapewne, że wiem.

Gdański.
O Hermenegildo! (Przerzuca szal na drugą rękę.)
Hermenegilda.

Dobrze, dobrze.

Gdański.

Przebaczasz mi?

Hermenegilda.

Przebaczam, przebaczam.

Marski.

Na dowód czego zwraca zapis. Nie chce nadal innéj rękojmi jak miłość męża.

Gdański (przerzucając szal).

O Hermenegildo! Hermenegildo!

Marski.

A ja oddaję przezemnie otrzymany ten zapis w zamian przebaczenia i błogosławieństwa.

Julja.

Kochany Ojcze...

Gdański.

Dobrze... dobrze. (na stronie przerzucając szal) Przecie z macochą nie zechce... (głośno) Moja żona anioł... wierzę jéj... (do Marskiego) Daj zapis.

Hermenegilda.

Państwo Marscy dziś odjadą.

Marski (wskazując Urzędnika).

Za to ręczy Jegomość Dobrodziej.

Florjan.

Cóż ja pocznę?

Gdański.
Żeń się z twoją wdową z Bukowiny.
Florjan.

Ach Kasprze! Wszak to ona moja wdowa, jego córka, twoja żona.

Gdański.

Co? Co?

Florjan.

Koniec końców ten to tego.. jak się zowie... Ożenić się nie mogę.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.