Kościół Panny Maryi w Paryżu/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu | |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) | |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego | |
Data wyd. | 1900 | |
Druk | W. Dunin i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Marceli Skotnicki | |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Варшава, 7 Сентября 1899 года.
Przed kilkoma laty, zwiedzając albo raczej plądrując po kościele Najświętszej Panny Maryi, autor tej książki, w ciemnym zakątku jednej z wież, znalazł na murze wyryty ten wyraz:
Te głoski greckie, zczerniałe ze starości i głęboko werznięte w kamień, noszące na sobie piętna kaligrafii gotyckiej i przypominające, że ręka ze średnich wieków je kreśliła, nadewszystko znaczenie ich złowróżbne i straszne, mocno uderzyły autora.
Pytał sam siebie, pragnąc odgadnąć, jakaż to dusza cierpiąca nie mogła opuścić świata, aby nie zaznaczyć zbrodni, albo nieszczęścia na czole starej świątyni?
Jak tylko zaczęto mazać i drapać mury, znikł napis. Albowiem tak postępują od dwustu lat z cudownemi średnich wieków kościołami. Zmiany ze wszech stron oblegają je, z wierzchu i wewnątrz, — ksiądz je obiela, architekt odrapuje, a lud przychodzi i burzy.
Oprócz słabej pamiątki, jaką autor pozostawił w tej książce, niema śladu z owego ponurego napisu w kościele Najświętszej Panny Maryi w Paryżu, równie jak ze smutnego przeznaczenia osoby, która treściwie los swój skreśliła. Człowiek, piszący na murze, zniknął od kilku wieków, wyraz nakreślony zniknął z kościelnego muru, a sam kościół wkrótce może zniknie z powierzchni ziemi.
Z tego wyrazu napisano książkę: „Kościół Najświętszej Panny Maryi w Paryżu“.
Jest temu trzysta czterdzieści ośm lat, sześć miesięcy i dziewiętnaście dni, kiedy paryżanie obudzili się na dźwięk wszystkich dzwonów, bijących w potrójnym okręgu: Cité, Uniwersytetu i Miasta.
Nie jest to dzień pamiętny w historyi 6 stycznia 1482 r. Żaden znakomity wypadek nie poruszał od rana śpiżów i Paryżan, — albowiem nie był to ani szturm Pikardczyków lub Burguinionów, ani uroczyste polowanie, ani bunt studentów w winnicy Laas, ani wjazd groźnego i potężnego króla, ani nawet powieszenie łotrów i łotrzyc w sprawiedliwości paryskiej, — nawet nie było to przybycie, tak częste w piętnastym wieku, nadętej i szumnej ambasady. Zaledwie dwa dni minęły od ostatniego wjazdu jednej z kalwakat tego rodzaju posłów flamandzkich, mających zawrzeć małżeństwo Delfina z Małgorzatą flamandzką, wjazdu, który znudził kardynała Bourbon, zmuszonego, dla podobania się królowi, uśmiechać do nieokrzesanych burmistrzów flamandzkich, przyjmować ich w swoim pałacu de Bourbon, pięknym moralnym dyalogiem i wesołą krotochwilą, w czasie, gdy ulewny deszcz moczył mu przed bramami prześliczne kobierce.
Szóstego stycznia, który poruszał całą ludność Paryża, jak mówi Jan de Troyes, podwójna była uroczystość, połączona od niepamiętnych czasów, to jest obiór króla migdałowego i święto błaznów.
Dnia tego miał być fajerwerk na placu de Gréve, umajenie w pałacu de Braque i dyalog w pałacu sprawiedliwości. Ogłoszono to przy dźwięku trąb po ulicach i placach przez dworzan prewota, ubranych w piękne fiolety z białemi krzyżami na piersiach.
Tłum mieszczan, zamknąwszy domy i sklepy, zdążał w jedno z tych trzech wspomnianych mjejsc, — każdy jakąś obrał sobie drogę: ten na fajerwerk, ten na umajenie, a ten na dyalog. Trzeba przyznać na pochwałę gawronów ówczesnych, że większa ich część udała się na sztuczny ogień tak stosowny do pory roku, albo na dyalog, mający się odbyć w wielkiej sali pałacu, dobrze osłonionej i zamkniętej, i że ciekawi pozwolili swobodnie marznąć umajeniu pod niebem styczniowem, przy cmentarzu kaplicy de Braque.
Wszystkiemi przystępami lud napływał do pałacu sprawiedliwości, albowiem wiedziano, że ambasadorowie flamandzcy, przybyli zaonegdaj, mieli być obecni na dyalogu i na obraniu naczelnika błaznów, które również w wielkiej sali odbyć się miało.
Nie tak to było łatwo tego dnia dostać się do wielkiej sali, uważanej podówczas za największy budynek (prawda, że Sauval nie zmierzył jeszcze sali w zamku Montargis). Miejsce przed pałacem, napchane ludem, przedstawiało się z okien ciekawym jak morze, w które pięć albo sześć ulic, jak ujścia rzek, co moment wylewały potoki głów. Bałwany te, co chwila rosnące, potrącały się o węgły domów, postępowały tu i owdzie z ulic, jakby z przylądków, i wpadały w zatokę nieforemną napchanego placu. W środku wysokiego, gotyckiego przodu pałacu, wielkie schody, na które ustawicznie tłumy wchodziły i zstępowały z nich, rozpryskiwały na dwie boczne strony brzemienne bałwany ludzi; schody te mówię, tryskały ustawicznie na plac, jak fontanna w sadzawkę, krzyki, śmiechy, tupanie, mieszały się w gwar i hałas. Niekiedy ten hałas wzrastał nadzwyczaj, a tłumy jedne o drugie potrącały się, mieszały i burzyły. Były to chwile, kiedy jaki łucznik, albo sierżant konny, chciał przywracać porządek użyciem władzy, którą prewotowie przekazali konetablom, konetable marszałkom, a marszałkowie dzisiejszej żandarmeryi paryskiej.
We drzwiach, oknach, na dymnikach i dachach wiły się głowy poczciwych mieszczan, spokojne, dobre, spoglądając na pałac, na tłumy — i nie pragnąc nic więcej; bo lud paryski poprzestaje na widoku widzów i dla niego bardzo jest ciekawą rzeczą stać za murem, za którym krzyk się rozlega.
Gdyby nam było wolno, ludziom z roku 1830, pomieszać się myślą z paryżanami z piętnastego wieku i wyjść, jak oni, popychani, bici, deptani, w wielką salę pałacu 6 stycznia 1482 r., widok niemniej miałby powabu i rzeczy nas otaczające zupełnie byłyby dawnym podobne.
Jeśli czytelnik pozwoli wyobrazić sobie wrażenie, jakiegoby doznał, przebywając z nami próg wielkiej sali, w pośród tłumu w różnobarwnych strojach, poważemy się przywołać je.
A naprzód szum w uszach, olśnięcie oczów. Nad głowami podwójne sklepienie obite rzeźbami drewnianemi, pomalowanemi na niebiesko, wyzłoconemi w wielu miejscach; pod stopami posadzka z czarnego i białego marmuru. O kilka kroków od nas ogromna kolumna, następnie druga, dalej trzecia, a w całej sali aż siedem kolumn, podpierających sklepienie. Około czterech pierwszych kolumn sklepy przekupniów, błyszczące szkłem i świecidłami, około trzech innych ławki drewniane, wytarte od częstego siadania powodów i prokuratorów. Wokoło sali, wzdłuż wysokiego muru, we drzwiach, oknach, pomiędzy kolumnami, nieskończony szereg posągów królów francuskich, począwszy od Faramonda, królów drzemiączków z założonemi rękami i spuszczonemi oczyma, królów wojowniczych i mężnych z głową i rękami wzniesionemi do góry. Następnie w oknach sklepionych szyby różnokolorowe, a we wchodach bogato rżnięte drzwi i odrzwia; wszystko zaś — sklepienia, kolumny, ściany, obicia, drzwi, posągi — osłonięte z góry do dołu powłoką błękitną i złotą, która, choć nieco zapylona ówcześnie, znikła w roku łaski 1549, w którym Breuil podziwiał ją tylko z podania.
Wyobraźmy sobie teraz tę wielką podługowatą salę, oświetloną bladym promieniem styczniowego dnia, nabitą wchodzącym tłumem, który kręci się około kolumn wzdłuż ścian, a będziemy mieli choć niedokładne pojęcie obrazu, którego podać pragniemy szczegóły.
Rzecz niezawodna, że gdyby Ravaillac nie przyśpieszył zgonu Henryka IV, nie byłoby dowodów czynów, złożonych w pałacu sprawiedliwości, następnie zaś nie byłoby powodu, aby wspomniane papiery znikły; stąd zaś wniosek, że nikt nie miałby przyczyny podpalać pałacu sprawiedliwości, dla zniszczenia papierów, i nie byłoby pożaru w roku 1618. Gdyby pałac sprawiedliwości stał jeszcze, a w nim i wielka sala, mógłbym powiedzieć czytelnikowi: Pójdź — zobacz ją! tym zaś sposobem i od opisu byłbym wolny. Wniosek oczywisty, że wielkie wypadki mają nieobliczone następstwa.
Rzecz podobna, że Ravaillac mógł nie mieć wspólników; następnie, jeśli ich nie miał, że oni nie przyczynili się do pożaru 1618 r. Jeszcze dwa punkty do wytłómaczenia: naprzód wielka, gorejąca gwiazda, szeroka na stopę, wysoka łokieć, która spadła, jak wiadomo, 7 marca po północy na pałac; powtóre zwrotka Teofila:
Zaiste szkoda nielada!
Że sprawiedliwość w Paryżu,
Najadłszy się z pieprzem ryżu,
Ogień pod pałac podkłada.
Niech sobie kto co chce myśli o tem potrójnem wytłómaczeniu pożaru pałacu w roku 1618 — fakt jest pewny, bo pałac zgorzał. Z przyczyny tego wypadku, następnie z licznych przebudowań tego, co ogień oszczędził, mało dziś pozostaje z tej pierwszej siedziby królów francuskich, z tego starszego brata Luwru, już i tak starego za Filipa pięknego, że napróżnoby szukano śladów wspaniałych budowli, wystawionych przez króla Roberta, a opisanych przez Helgaldus’a. Co stało się z izbą kanclerską, gdzie Ludwik święty brał ślub? z ogrodem, w którym wymierzał sprawiedliwość, ubrany w kurtce wielbłądziej, w płaszczu bez rękawów i leżący na murawie z Joinvillém? Gdzie jest izba cesarza Zygmunta? Izba Karola IV, Jana bez ziemi? Gdzie schody, z których Karol VI ogłosił edykt ułaskawienia? Kamień, na którym Marcel zarznął wobec Delfina, Roberta de Clermont i marszałka Champagne? Furtka, skąd ogłaszano bulle anti-papy Benedykta? i wielka sala ze złoceniami, lazurem, sklepieniami, posągami i ogromnemi kolumnami? i lew kamienny leżący przy drzwiach, z głową spuszczoną, ogonem między nogami, jak lwy Salomona w pozie pokory, tak przyzwoitej dla siły przed sprawiedliwością? i piękne drzwi i piękne okna? i ślusarskie prześliczne roboty Biscornetta i stolarszczyzna Hancy?... Co zrobił czas, co zrobili ludzie z tych cudów? Cóż nam dano za to wszystko, za całą historyę Galii, za całą sztukę gotycką? — Ciężkie płaskorzeźby Bross’a, tego niezgrabnego architekta przedsionku Saint-Gervais! otóż co nam dano za sztukę; co zaś do historyi — bajeczne wspomnienia o wielkiej kolumnie, jeszcze głośne w sprzeczkach uczonych.
Mniejsza o to, — powróćmy do sali dawnego pałacu.
Dwa krańce tego olbrzymiego równoległoboku były zajęte: jeden przez sławny stół marmurowy, z jednej sztuki tak długiej, tak szerokiej i grubej, jakiej nigdy nie widziano, według stylu Gargantua, który ją nazywa odłamem świata; drugi przez kaplicę, w której Ludwik XI kazał się wyrobić z kamienia, klęczący przed Najświętszą Panną, i gdzie kazał przenieść, nie troszcząc się, że rozerwie szereg posągów królewskich, statuy Karola Wielkiego i św. Ludwika, dwóch władców, których być sądził potężnymi i w niebie. Kaplica ta, nowa jeszcze, bo zbudowana przed sześcioma laty, była w smaku delikatnej architektury, miała cudowne rzeźby, głębokie a cienkie inkrustacye, co oznacza koniec architektury gotyckiej i uwiecznia się w fantazyjnych odrodzenia dziełach. Mała rozeta przezroczysta nad drzwiami była arcydziełem delikatności i wdzięku i rzec o niej można: była to koronkowa gwiazda.
W środku sali, wprost wielkich drzwi, było wzniesienie, okryte bogatą materyą złotą i przysunięte do muru, z którego był wchód do pokoju złotego, a wystawione dla posłów flamandzkich i innych znakomitych osób, zaproszonych na dyalog.
Na stole marmurowym, według zwyczaju, miał być przedstawiony dyalog. Przygotowania poczyniono od rana, wielka marmurowa tablica, porysowana gwoździami obuwia, dźwigała drewnianą wyniosłą klatkę, której część wyższa, dostępna wszystkich spojrzeniom, miała służyć za scenę; wnętrze zaś, okryte obiciem, za garderobę dla osób grających. Nie było zapewne tak nieprzezornego człowieka, któryby, chcąc, nie mógł się tam dostać. Błogosławione dzieciństwo sztuki!
Kilku sierżantów komendanta pałacu, zwyczajnych stróżów zabaw ludu w święta i w dni ekzekucyi, stało w rogach marmurowego stołu.
Z uderzeniem dwunastej godziny na zegarze pałacu sztuka miała się zacząć. Była to godzina mniej stosowana na teatralne przedstawienia, ale do posłów należało się zastosować.
Prócz tego tłumy czekały od samego rana; wielu bardzo poczciwych ciekawców szczękało zębami od świtu przed pałacem, a znaczna liczba i noc tam przepędziła, aby sobie miejsca zapewnić. Tłum rósł co chwila, i, jak rzeka wychodząca z koryta, zaczął napełniać mury, obtaczać kolumny i w każdem rozlewać miejscu. Utrudzenie, niecierpliwość, znudzenie, szalona wolność, kłótnie o udeptanie butem albo trącenie łokciem, przed przybyciem posłów, szczególnie cierpki nadawały wyraz temu ludowi, ściśnionemu, natłoczonemu, a zawsze ciekawemu. Słychać było skargi i wyrzekania przeciwko Flamandczykom, kardynałowi de Bourbon, oficerowi pałacu, Małgorzacie austryackiej, sierżantom, zimnu, gorącu, biskupowi paryskiemu, naczelnikowi błaznów, posągom, kolumnom, zamkniętym drzwiom i otwartym oknom. Wszystko z wielką radością uliczników i lokai rozsianych w tłumie, którzy do nieukontentowania ogólnego mieszali swoje figle i kłuli, rzec można, rozdrażnione nerwy.
Pomiędzy innemi była grupa tych wesołych szaleńców, którzy, usiadłszy na poręczach okien, stamtąd rzucali spojrzenia i żarciki wewnątrz i zewnątrz sali. Z wesołych, a śmiesznych ruchów, z krzykliwych głosów, któremi się odzywali do swoich towarzyszów, w innych będących miejscach, łatwo wnieść było można, że nie podzielają powszechnego znudzenia i że wybornie umieją korzystać z czasu i wyciągnąć przyjemność, gdzie ją tylko znaleźć podobna.
— Na moją poczciwość, to ty Joannes Frollo de Molendino! — zawołał jeden z nich, mały blondynek, z ładną, złośliwą twarzyczką, uczepiony u kapitela kolumny — właściwie ciebie nazywają Jehan de Moulin, bo twoje ręce i nogi wyglądają jak skrzydła od wiatraka. Jak dawno już tu jesteś?
— A niech dyabli!... — odpowiedział Joannes Frollo — więcej niż cztery godziny i myślę, że mi je na tamtym świecie za czyściec policzą. Słyszałem ośmiu śpiewaków króla sycylijskiego, którzy o siódmej godzinie śpiewali na wotywie w kaplicy.
— Piękni śpiewacy! — odparł inny — głosy ich więcej śpiczaste niż czapki. Zanim mszę zakupiono do świętego Jana, trzeba się było dowiedzieć, jak wygląda łacina w prowensalskim dyalekcie.
— Masz słuszność panie Idzi Lecornu, kuśmierzu królewski — odrzekł ulicznik, siedzący na kapitelu.
Ogólny śmiech powitał nazwisko kuśmierza królewskiego.
— Lecornu! Idzi Lecornu! — mówili jedni.
— Cornutus et hirsutus — wołali drudzy.
— He! zapewne — mówił mały dyabełek z kapitela — cóż tak śmiesznego? Zacny Idzi Lecornu, brat Jehana Lecornu, intendenta królewskiego pałacu, syn Mahieta Lecornu, pierwszego drwala z Vincennes: wszyscy mieszczanie paryscy, wszyscy żonaci — i ojciec i synowie.
Śmiech powstał nanowo. Kuśmierz, nie odpowiedziawszy słowa, chciał się ukryć przed wymierzonemi nań spojrzeniami, lecz tylko się pocił i sapał. Nie mogąc znaleźć stosownego kąta, wlepił w ramiona sąsiadów swoją szeroką i czerwoną twarz, która rychłą zapowiadała apopleksyę. Nakoniec jegomość gruby, krótki i zacny jak on, przyszedł mu na pomoc.
— A to co! Panowie niedorostki zanadto sobie pozwalają; za moich czasów oćwiczyliby ich jak kotów.
Tłum młodzieży parsknął śmiechem.
— Hola! hola! a to co za jeden?... a to śmiałek! — wołali.
— Znam ja go! — odezwał się jeden — to pan Andrzej Musnier.
— Hardy, bo jest jednym z czterech przysięgłych księgarzy uniwersytetu — rzekł inny.
— Wszystkiego po cztery w tym sklepie — odezwał się trzeci: cztery narody, cztery święta, czterech prokuratorów, czterech wyborców i czterech księgarzy.
— I cóż — odparł Jehan Frollo — niech ich wszystkich czterech!...
— Musnier, spalimy twoje książki.
— Musnier, pobijemy twojego lokaja.
— Musnier, obłocimy twoją żonę.
— Poczciwa panna Oudarde.
— Tak świeża i wesoła, jakby była wdową.
— A niech was piorun trzaśnie! — mówił przez zęby Andrzej Musnier.
— Panie Andrzeju! — zawołał Jehan zawsze siedzący na swoim kapitelu — milcz, albo ci na łeb zlecę.
Pan Andrzej wzniósł oczy, zdawał się mierzyć wysokość kolumny, ciężkość figlarza i, podwoiwszy kwadrat z ciężkości przez wysokość, umilkł.
Jehan, pan placu, mówił z tryumfem:
— Zobaczysz, choć jestem bratem uczonego alchemika.
— Panowie! to lud z uniwersytetu!... nie umieją nawet praw naszych szanować; w mieście jest umajenie i fajerwerk, dyalog i ambasadorowie w Cité — w uniwersytecie zaś nic!
— Przecież plac Maubert jest dość obszerny — odezwał się jakiś młodzik uwieszony na stole.
— Precz z ich zabawami — krzyczał Jan.
— Trzeba dziś wyprawić fajerwerk na polu Gaillard — odezwał się inny — i popalić książki pana Andrzeja.
— I stół jego pisarzy!
— I rózgi sierżantów!
— I stoły przekupniów.
— I ławki rektora.
— Precz z panem Andrzejem, z księgarzami, pisarzami, teologami, lekarzami i uczonymi.
— A to koniec świata!... — szemrał pan Andrzej, trąc uszy.
— Otóż jeden uczony... teraz właśnie przez plac przechodzi — zawołał jeden z uliczników w oknie siedzący.
I odwrócił się do placu.
— Czy w rzeczy samej nasz zacny mistrz Thibaud? — zapytał Jehan Frollo du Moulin, który, siedząc na kapitelu kolumny, nie mógł widzieć, co się na placu dzieje.
— Tak, to on! to on! — odpowiedzieli inni — to on, mistrz Thibaud.
W rzeczy samej, uczeni i wszyscy dygnitarze uniwersytetu wyszli uroczyście naprzeciw posłom i w tej chwili przechodzili przez plac pałacu. Ulicznicy, cisnąc się w okna, przyjęli ich oklaskami, których znaczenie zapewne oni pojęli. Thibaud, idący na czele, pierwszy się zbliżył i był powitany.
— Dzień dobry, panie Thibaud! hola he! dzień dobry.
— Ah! i ty tutaj, stary szulerze? dawnoś kości porzucił?
— Patrzcie, jak cwałuje na ośle!... prawda, krótsze ma uszy od niego.
— Hola! dzień dobry, panie Thibaud — Tybalde aleator.
— Gdzie idziesz, Tyboldzie?... Tybalde ad dados, zdążasz, jak widzimy, ku miastu.
— Zapewne idzie szukać mieszkania na ulicy Thibautodé — krzyczał Jehan de Moulin.
Cała czereda powtórzyła dowcipek hucznie i z klaskaniem w ręce.
— Panie Thibaud, idziesz szukać mieszkania na ulicy Thibautodé?
Kolej przyszła na innych.
— Precz z uczonymi!...
— Powiedz nam Robinsonie Poussepain, co to za jeden?
— To Guilbert de Suilly, Gilbertus de Soliaco, kanclerz kolegium z Antun.
— Weź mój trzewik, tobie lepiej, rzuć go mu na łeb.
— Saturnalitias mittimus ecce nuces.
— Precz i z tamtymi w białych sukniach.
— Aha! myślałem, że to sześć białych gęsi, które miastu św. Genowefa podarowała.
— Precz z doktorami!
— Precz dysputy i kłótnie kardynalskie!
— Precz z kanclerzem od św. Genowefy.
— He—he! Panie Joachimie de Ladehors! Ho—he! Ludwiku Dahuille!... Ho—he Lambercie Hoctemart!
— Niech ich piorun trzaśnie!
— I tamtych z ich szaremi kapami; cum tunicis grisis!
— Sen de pellibus grisis furralis!
— Hola!... panowie mistrze, w czarnych i czerwonych kapeluszach.
— Thibaud z jakim ogonem!
— Wygląda jak doża wenecki, mający zaślubiać morze.
— Czy to kanonicy od św. Genowefy?
— Aha!
— Aha! doktór Klaudyusz Choart!
— Czy idzie za Maryą la Giffarde?
— Ona na ulicy Glatigny.
— Uścieła łoże panu.
— I bierze cztery denary; quatuor denarios.
— Aut unum bombum.
— Koledzy! Pan Szymon Sanguin, wyborca z Pikardyi, który z tyłu na koniu żonę wozi.
— Post equititem sedat atra cura.
— Śmiało, panie Szymonie.
— Dzieńdobry, panie rektorze!
— Dobranoc, pani rektorowo.
— Muszą być bardzo kontenci — mówił wzdychając Joannes de Molendino, zawsze tkwiąc na swoim kapitelu.
Tymczasem przysięgły księgarz uniwersytetu, pan Andrzej Musnier, skłonił ucho do królewskiego kuśmierza, pana Idziego Lecornu.
— Mówię ci, panie, że koniec świata. Nigdy nie widziano podobnego rozpuszczenia dzieciaków; to te przeklęte wynalazki wszystko niszczą. Artylerya, kule, bomby, a nadewszystko druk, oh! to przeklęta niemiecka zaraza! To koniec świata, panowie.
— Wolałbym, żeby lepsze materye wyrabiali — odpowiedział kuśmierz.
W tej chwili dwunasta uderzyła.
Młodzież umilkła. Następnie powstał ruch okropny, poruszenie głów i nóg, chrząkanie, kichanie i kaszel. Każdy umieścił się, wyprostował i wzniósł głowę do góry. Po chwili milczenia, szyje się wyciągnęły, gęby rozwarły i choć nic widać nie było, wszystkie oczy zwróciły ku marmurowemu stołowi. Czterech sierżantów stało wciąż nieruchomych, jak cztery kamienne figury. Później oczy zwróciły się ku wzniesieniu, przeznaczonemu dla posłów flamandzkich. Drzwi były wciąż zamknięte i wzniesienie puste. Tłumy od rana na trzy rzeczy czekały: na południe, posłów i dyalog. Samo południe przyszło o swojej porze.
Czekano dwie, trzy, pięć minut, kwadrans, i nikt nie przybywał. Wzniesienie było puste i scena cicha. Po zniecierpliwieniu nastąpił gniew. Gniewne wyrazy zaczęły się tu i owdzie wyrywać i głowy szumieć. Burza, która zaczynała huczyć, wznosiła się nad tłumem. Jehan de Moulin pierwszy podłożył iskierkę.
— Dyalog! dyalog! precz z flamandczykami — zawołał z całych piersi, kręcąc się jak wąż na swoim kapitelu.
Tłum klasnął w ręce.
— Dyalog! dyalog! — powtórzył — a całą Flandryę niech piorun trzaśnie.
— Dyalog! natychmiast — powtórzył ulicznik — bo inaczej powiesimy rządcę pałacu zamiast komedyi i morału.
— A to zuch! — krzyczał lud — zacznijmy od sierżantów.
Głośny nastąpił okrzyk. Czterej sierżanci spojrzeli na siebie i zadrżeli. Tłum ruszył się i lekka balustrada, przedzielająca ich, uległa sile.
Położenie było krytyczne.
— Na powróz! na powróz! — wołano ze wszech stron.
W tej chwili obicie garderoby, wyżej przez nas opisane, podniosło się i dało przejście osobie, której ukazanie się samo zmieniło gniew w ciekawość.
— Milczenie! milczenie!
Osoba ta, niepewna i drżąca, postąpiła aż na brzeg marmurowego stołu, kłaniając się tak nisko, jakby zginała kolana.
— Panowie mieszczanie — rzecze — i panny mieszczanki, będziemy mieli przyjemność przedstawić przed jego eminencyą kardynałem dyalog bardzo moralny pod tytułem: Sąd Najświętszej Panny Maryi. Ja w tej sztuce będę grał Jowisza. Jego eminencya towarzyszy w tej chwili posłom księcia austryackiego i słucha mowy rektora uniwersytetu przy bramie Baudets. Skoro jego eminencya przybędzie, zaczniemy.
Zaiste, wdania się Jowisza było potrzeba dla ocalenia czterech sierżantów i rządcy pałacu. Jeżeli my byliśmy tak szczęśliwi, żeśmy wymyślili ten wypadek i mamy być zań odpowiedzialni krytyce, nie można przeciw nam przywołać klasycznej prawdy: Nec deus intersit. Zresztą ubiór Jowisza był bardzo piękny i niemało przyczynił się do uspokojenia gniewu, zwracając na siebie uwagę. Jowisz był w spencerku z czarnego aksamitu ze złotym haftem; na głowie miał kapelusz dwurożny ze złotemi guzikami i wielką brodę, kryjącą mu połowę twarzy; w rękach miał coś, co miało wyobrażać pioruny, a nogi okręcone tasiemkami; zgoła wyglądał jak łucznik bretoński pana de Berry.
Gdy mówił, zadowolenie i podziw, obudzone strojem, znikły przed głosem; a kiedy przybył do tego niezręcznego zakończenia: „Skoro jego eminencya kardynał przybędzie, zaczniemy“, głos jego utonął w chaosie krzyku.
— Zaczynajcie natychmiast! dyalog! dyalog natychmiast! — wołał lud. I wśród mnóstwa głosów odznaczał się Joannes Molendino, przebijający morze krzyku jak pikulina. — Zaczynajcie natychmiast — wołał Jan.
— Precz z Jowiszem i dyalogiem — wołali Robin Poussepin i inni jego towarzysze, umieszczeni w oknie.
— Dyalog natychmiast! — powtórzył tłum — zaraz natychmiast! powróz dla komedyantów!
Biedny Jowisz, przestraszony i blady pod swoim różem, o mało na posadzkę nie upuścił pioruna, zdjął swój dwurożny kapelusz, pokłonił się nisko i z jąkaniem mówił: — Jego eminencya... ambasadorowie... Małgorzata flamandzka... Nie wiedział, co powiedzieć, w duszy może się lękał.
Być powieszonym przez lud, że czeka, być ukaranym przez kardynała za nieczekanie, z obudwu stron przepaść, a każda okropna.
Na szczęście ktoś wywiódł go z ambarasu.
Jakiś jegomość, stojący przy przegrodzeniu sceny, którego dotąd nie widziano, albowiem cień kolumny zupełnie go osłaniał, ten jegomość, mówimy schylony, blondyn, ze zmarszczkami na licach i czole z oczami iskrzącemi i ustami śmiejącemi się, odziany w czarną kurtkę, połataną i błyszczącą z wytarcia, zbliżył się do stołu i dał znak biednemu aktorowi, który nie zważał nań przecież.
Jegomość ten krok jeszcze dalej postąpił.
— Jowiszu — rzecze — mój drogi Jowiszu!
Aktor jeszcze nie słyszał.
Nakoniec, znudzony i zniecierpliwiony, krzyknął na całe gardło:
— Michale Giborne!
— Kto na mnie woła? — zapytał Jowisz jakby przebudzony ze snu.
— Ja — odpowiedziała osoba, czarno ubrana.
— Ah! — rzekł Jowisz.
— Zaczynajcie — mówił ów jegomość. Trzeba zaspokoić publiczność, ja biorę na siebie uspokoić rządcę pałacu, a on kardynała.
Jowisz odetchnął.
— Panowie mieszczanie — zawoła z całych piersi do tłumu huczącego — zaczniemy zaraz.
— Evoe, Jupiter! Plaudite, cives! — zawołali ulicznicy.
— Zaraz, zaraz — wołał lud.
Poklaski i krzyki rozlegały się wokoło, gdy Jowisz ukrył się za obiciem.
Nieznajomy, który tak cudownie burzę w pogodę zmienił, jak mówi stary i zacny Corneille, wcisnąwszy się w cień kolumny, byłby tam długo niewidziany, niemy i nieruchomy pozostał, gdyby go nie pociągnęły dwie młode kobiety, będące w pierwszym rzędzie widzów, które widziały jego rozmowę z Jowiszem.
— Panie — mówiła jedna z nich, dając mu znak, aby się zbliżył.
— Byłabyś ciszej, moja droga Lienardo — mówiła jej sąsiadka ładna, świeża i dumna ze świątecznego stroju — to nie duchowny, ale świecki, i nie trzeba mówić... Tymczasem nieznajomy zbliżył się do balustrady.
— Co panny odemnie żądacie? — zapytał z pośpiechem.
— Oh! nic, nic, panie — mówiła pomieszana Lienarda — moja sąsiadka Gisquetta la Gencienne chce z panem mówić.
— I ja nie — odparła Gisquetta, rumieniąc się — to Lienarda do ciebie, panie, mówiła.
Obiedwie panny spuściły oczy. Inna, która chciała tylko zawiązać rozmowę, patrzyła z uśmiechem.
— A więc nic nie macie mi panny powiedzieć?
— Bynajmniej — odpowiedziała Gisquetta.
— Nic, a nic — dodała Lienarda.
Nieznajomy chciał się oddalić; lecz dwie ciekawskie puścić go nie miały ochoty.
— Panie — rzekła z żywością Gisquetta — wszak znasz tego żołnierza, który w dyalogu ma grać rolę dziewicy.
— Chcesz pani powiedzieć zapewne, rolę Jowisza?
— Tak, tak — odrzekła Lienarda — ah! jaka ona niedorzeczna! czy pan znasz Jowisza?
— Michała Giborne — odrzekł obcy — tak, pani.
— Piękną ma brodę — mówiła Lienarda.
— Czy to piękne, co będą mówili? — zapytała bojaźliwie Gisquetta.
— Bardzo piękne — odrzekł bez wahania nieznajomy.
— A co to będzie takiego? — zapytała Lienarda.
— Sąd Najświętszej Panny. Dyalog bardzo moralny.
— Ah! to co innego — odparła Lienarda.
Nastąpiło krótkie milczenie, które nieznajomy przerwał.
— To jest dyalog zupełnie nowy, pierwszy raz grany.
— A więc to nie ten — mówiła Gisquetta — co grali przed dwoma laty, w dzień przybycia legata, w którym trzy piękne występowały dziewice.
— Syreny — mówiła Lienarda.
— Zupełnie nagie — dodał mężczyzna.
Lienarda ze wstydem spuściła oczy, Gisquetta spojrzała na nią, uczyniła toż samo, mówiła przecież z uśmiechem:
— A to było pocieszne. Dzisiejszy dyalog jest napisany umyślnie dla Małgorzaty Flamandzkiej.
— Czy będą śpiewać sielanki? — zapytała Gisquetta.
— Broń Boże! — rzekł nieznajomy — w dyalogu nie trzeba mieszać rodzajów. Żeby to była komedya.
— Szkoda — odparła Gisquetta. Wtedy przy fontannie Ponceau byli ludzie i kobiety dzikie, którzy walczyli i śpiewali sielanki.
— To co przystoi dla legata, nie wolno księżniczce.
— I przy nich — dodała Lienarda — grali na wielu instrumentach.
— A dla ochłodzenia przechodzących — mówiła Gisquetta — fontanna trzema otworami wyrzucała wino, mleko i hypokras, które pił każdy, kto chciał.
— Nad Ponceau zaś — mówiła dalej Lienarda — pod Trójcą świętą, była pasya z osób milczących.
— Ah! pamiętam, pamiętam — zawołała Gisquetta. Bóg na krzyżu pomiędzy dwoma łotrami po lewej i po prawej.
Tutaj obiedwie znajome, przypominając sobie wjazd legata, zaczęły mówić razem.
— A dalej pod porte aux peintres były inne osoby bardzo bogato ubrane.
— Pod źródłem świętego Inocentego strzelec ścigał łanię z psami i przy odgłosie trąbek.
— A w jatkach paryskich rusztowanie, przedstawiające bastylię w Dieppe.
— A kiedy legat przechodził, pamiętasz Gisquetto, dano znak do sturmu i wszystkim anglikom popodrzynano gardła.
— I przy bramie Chatelet bardzo piękne były osoby.
— A na moście Zamiany, który cały był przykryty.
— I, kiedy legat przechodził, wypuszczono na most więcej niż dwieście gatunków rozmaitych ptaków; ah! to było śliczne, Lienardo.
— Dziś będzie jeszcze piękniej — odparł nieznajomy, zdający się słuchać ich cierpliwie.
— Pan nam przyrzekasz, że dyalog będzie bardzo piękny?
— Bez wątpienia — odpowiedział; następnie dodał z nadętością:
— Moje panny, ja jestem jego autorem.
— Czy tak? — zapytały wytrzeszczywszy oczy.
— W rzeczy samej! — odpowiedział poeta nieco się nadymając:
— Dwóch nas szczerze pracowało: Jehan Marchand, który ciosał deski i stawiał teatr, i ja, który sztukę pisałem. Nazywam się Piotr Grintoire.
Autor Cyda mniejby miał dumy.
Czytelnicy mogli zauważyć, że pewien czas już upłynął od chwili, kiedy Jowisz wszedł pod obicie, a autor dyalogu naiwnie objawił swoje nazwisko Gisquecie i Lienardzie. Rzecz szczególna, tłum, przed kilku minutami tak niespokojny i groźny, na słowo komedyanta czekał cierpliwie; to przekonać nas powinno, że najlepszy środek uspokojenia czekającej publiczności jest oświadczyć jej, że zaraz się zacznie.
Jednak Jan nie zaspał gruszek w popiele.
— Hola, he! — wołał, przerywając spokojne oczekiwanie — Jowiszu, dyabelscy kuglarze, prędzej, prędzej sztukę zaczynać, albo my zaczniemy.
Nie trzeba było więcej.
Muzyka z dętych i rzniętych instrumentów złożona, dała się słyszeć wewnątrz rusztowania; obicie podniosło się i wyszły cztery osoby, które przeczołgały się po scenie, stanęły rzędem przed publicznością, pokłoniły się i symfonia umilkła.
Po otrzymaniu hojnych za ukłony oklasków, cztery wyszły osoby wpośród religijnego milczenia i zaczęły prolog, który wyobraźni czytelników pozostawiamy. Zresztą, co się i dzisiaj przytrafia, publiczność więcej się zajmowała ubiorami, niż rzeczą. Wszystkie cztery osoby były ubrane w suknie pół-białe, pół-żółte, różniące się tylko gatunkiem materyi — pierwszej była z lamy srebrnej i złotej, drugiej jedwabna, trzeciej wełniana, a czwartej płócienna. Pierwsza z osób miała w prawej ręce miecz, druga klucz złoty, trzecia ważki, czwarta zaś rydel; dla dokładniejszego zrozumienia alegoryi, wyhaftowano na sukniach czarnym jedwabiem: na sukni lamowej — szlachetność; na sukni jedwabnej — duchowieństwo; na sukni wełnianej — handel; na sukni płóciennej — uprawa roli. Płeć dwóch alegoryj męzkich można było poznać z krótszych sukien i z ubioru na głowie.
Trudno było nie pojąć mimo ciemności alegoryi, że Uprawa roli była zaślubioną Handlowi, a Duchowieństwo Szlachetności i że obiedwie pary posiadały złotego delfina, który miał być przysądzony najpiękniejszej. Szli więc po szerokim świecie, szukając tej piękności i odrzuciwszy królowę Golkondy, księżniczkę Trebisondy, córkę Hana tatarskiego i t. d. Uprawa roli i Duchowieństwo, Szlachetność i Handel przyszli go złożyć na marmurowym stole w pałacu sprawiedliwości, tyle prawiąc morałów i maksym, że wszystkich licencyatów można było od egzaminów uwolnić.
Wszystko to było prześliczne.
W tym tłumie, na który alegorye wylewały się potokiem, nie było uważniejszego ucha, serca mocniej bijącego, oka więcej wlepionego, szyi więcej wyciągnionej, jak oko, ucho, szyja, serce aktora-poety, poczciwego Piotra Grintoire, który przed chwilą nie mógł się wstrzymać od objawienia swego nazwiska dwóm młodym pannom. Oddalił się od nich o kilka kroków, stanął za kolumną, słuchał, patrzał i smakował. Przychylne oklaski, któremi przyjęto prolog, brzmiały mu wciąż w uszach i wnętrznościach, a był cały zatopiony w uniesieniu, w jakiem autor spogląda na płynące swe myśli z ust aktora. Poczciwy Piotr Grintoire!
Przykro nam mówić, lecz prędko był rozczarowany. Zaledwo zbliżył usta do czarodziejskiej czary tryumfu i radości, w napój gorzka wmieszała się kropla.
Obdarty żebrak, niepostrzeżony w tłumie i nie mogący zwrócić na siebie uwagi, szuka miejsca, z któregoby lepiej był widziany i hojne zyskał jałmużny; w czasie pierwszych wierszy prologu, podsunął się aż do samego stołu i tam, usiadłszy, błagał o litość, pokazując swoje łachmany i ranę na prawej ręce. Zresztą, nie wyrzekł i słowa.
Milczenie, które zachował, pozwalało odmawiać bez przeszkody prolog i żaden nie byłby przerwał go wypadek, gdyby Jan ze szczytu kolumny nie wskazał żebraka. Płochy śmiech opanował szaleńca, bez względu, że przerwie widowisko i zakłóci uwagę, wołał wesoło:
— Patrzajcie, żebrak czeka na jałmużnę!
Ktokolwiek rzucił kamień w kupę żab, albo wystrzelił w stado ptaków, pojąć zdoła, jaki skutek sprawiły te wyrazy w pośród powszechnej uwagi. Grintoire zadrżał, jakby go iskra elektryczna przenikła. Prolog został zawieszony i wszystkie głowy zwróciły się tłumnie do żebraka, który nie zmieszany, widział w tym wypadku żniwo dla siebie i zaczął mówić tonem ubolewania, zamykając wpół oczy:
— Litości! litości!
— Na moją poczciwość — znowu mówił Jan — to Clopin Trouille-fou. Hola, przyjacielu, widać rana dokuczała ci na nodze, skoroś ją przeniósł na rękę.
To mówiąc, ze zręcznością małpy w kawałku bibuły rzucił drobną monetę, po którą żebrak chorą wyciągnął rękę. Przyjął jałmużnę i szyderstwo i tonem żałosnym wołał znowu: litości! litości!
Ten epizod zupełnie przerwał uwagę słuchaczy; wielu z nich — Robin Poussepain i wielu świeckich dali żebrakowi poklaski.
Grintoire bardzo był niekontent. Przyszedłszy do siebie, zawołał na cztery osoby, będące na scenie:
— Grajcie! co tam u dyabła? grajcie! i nie spojrzał nawet na przerywających sztukę.
W tej chwili uczuł jak go coś ciągnie za suknię; odwrócił się nieco zły i, chociaż niechętnie, ale się uśmiechnął.
Była to piękna rączka Gisquetty la Gencienne, która, podsunąwszy się do balustrady, tym sposobem zwracała autora uwagę.
— Panie — rzecze młoda dziewica — czy będą dalej grali?
— Bez wątpienia — odrzekł niechętnie autor.
— Kiedy tak, bądź pan łaskaw wytłómaczyć mi...
— To, co mają mówić? — przerwał Grintoire — więc pani uważaj!
— Nie, ja to chcę, co już mówili.
Grintoire wzdrygnął się jak ten, kogo w ranę dotknięto.
— Czy licho nadało tę głupią gęś! — mówił przez zęby.
Od tej chwili Gisquetta wiele straciła w jego pojęciu.
Aktorzy usłuchali napominania i publiczność, chcąc nie chcąc, musiała słuchać; straciła przecież wiele piękności sztuki, nie mogąc związać dwóch przeciętych jej części. Dobrze to rozważał Grintoire. Powróciła przecież spokojność; młodzik umilkł, żebrak liczył jałmużnę i sztuka szła dalej.
W rzeczy samej było to bardzo piękne dzieło, które i dzisiaj przy niejakich zmianach podobaćby się mogło. Wstęp, chociaż przydługi i czczy, był bardzo prosty i Grintoire najwięcej go podziwiał. Jak domyśleć się snadno, cztery alegoryczne osoby, zwiedziwszy trzy części świata i nie mogąc się pozbyć delfina złotego, musiały być niepoślednio strudzone. Następnie pochwała cudownej ryby z bardzo delikatnemi apostrofami do Małgorzaty flamandzkiej, która smutnie siedziała w Amboise i nie spodziewała się, że rolnictwo i handel, duchowieństwo i szlachetność tak wielką dla niej drogę odbyli. Wspomniany delfin, młody, piękny, silny (nadewszystko wzór cnót panujących), był synem lwa Francyi. Przyznać potrzeba, że ta metafora jest bardzo śmiałą i że historya naturalna teatru nie obraża się wcale, aby delfin był synem lwa. Cudowne, pindaryczne mieszaniny często wielkie robią wrażenia. Przecież, dla lepszego objaśnienia, poeta winien to był przynajmniej we dwustu wierszach wyłożyć.
Prolog miał trwać od południa aż do czwartej godziny, według rozkazu prewota, i musiano coś mówić — przytem słuchano cierpliwie.
Nagle wśród sprzeczki pomiędzy handlem i szlachetnością, w chwili, gdy uprawa roli mówiła: Nie widać w naszych borach szlachetnego zwierza! drzwi wzniesienia aż dotąd zamknięte, otworzyły się, i donośny głos odźwiernego oznajmił: Jego eminencyę kardynała de Bourbon.
Biedny Grintoire! huk wszystkich petard u świętego Jana, wystrzał dwudziestu kul, pęknięcie kamienia w wieży de Billy, w czasie oblężenia 29 września 1465 r., który zabił siedmiu burgundczyków odrazu, eksplozya prochu zamkniętego w Temple, mniejby mu słuch naruszyły w tej chwili uroczystości dramatycznej, niż te wyrazy odźwiernego: Jego eminencya kardynał de Bourbon.
Piotr Grintoire ani się lękał kardynała, ani go lekceważył. Nie był słabym, ani tak zuchwałym. Prawdziwy katolik jakby powiedziano dzisiaj, Grintoire miał ducha mocnego, wzniosłego, umiejącego środek zachować (stare in dimidio rerum), który godzi filozofię z potrzebą i wszystko znieść umie. Nieoszacowany skarb podobny umysł, który jakby za pomocą kłębka Aryandy umie się wycofać z labiryntu namiętności ludzkich. Zawsze go można napotkać, wszędzie tym samym, to jest według czasu i potrzeby. Nie licząc Piotra Grintoire, który był godny reprezentować podobne umysły w piętnastym wieku, podobny duch zapewne ożywiał ojca de Breul, kiedy pisał w szesnastym wieku słowa godne każdego czasu: „Jestem paryżaninem z rodu i z mowy, bo parrhisia z greckiego znaczy wolność mówienia, której ja używałem w mowach do kardynałów, wuja i brata księcia de Conty, ilekroć mogłem nie obrazić nikogo.“
Widoczna więc, że ani bojaźń kardynała, ani jego nienawiść nie zrobiła nieprzyjemnego wrażenia na Piotrze Grintoire. Przeciwnie, nasz poeta zanadto miał zdrowego rozsądku i suknię zanadto połataną, aby nie przywiązywał wartości, żeby jego prolog, a mianowicie wysławienie delfina, syna lwa Francyi nie było wysłuchane przez jego eminencyę. Lecz nie zawsze interes przemaga w szlachetnych skłonnościach poetów. My sądzimy, że całość poety można wyobrazić przez dziesięć; zrobiwszy rozbiór chemiczny tej liczby, jak mówi Rabelais, znajdzie się jedna część interesu, a dziewięć miłości własnej. Prócz tego, w chwili gdy drzwi otwarto dla kardynała, dziewięć części miłości własnej poety Grintoire tak nagle wzrosły, że cząsteczka dziesiąta pozostała niewidzialną, a nawet rozpierzchła się zupełnie. Grintoire pragnął widzieć, jak publiczność czuje, widzi, dotyka jego dzieło, a chociaż to publiczność Bóg wie jaka, mniejsza o to. Sądzimy, że uwielbiał swoją pracę i na przekor la Fontainowi, który na przedstawieniu Florentyny zapytał: czyja to rapsodya? gotów był zagadnąć sąsiada: czyje to arcydzieło? Z tego wnieść można, jakie na poecie zrobiło wrażenie przybycie kardynała.
Czego się było lękać potrzeba, ziściło się. Wejście jego eminencyi pomieszało słuchaczy. Wszystkie głowy zwróciły się ku wzniesieniu. Kardynał! kardynał! wszystkie powtarzały usta i nieszczęśliwy prolog drugi raz był przerwany.
Kardynał zatrzymał się przez chwilę na progu wzniesienia. Kiedy wiódł wzrokiem po słuchaczach, pomieszanie wzrastało. Każdy chciał lepiej go widzieć, każdy pragnął wznieść głowę nad innych.
Była to zaiste ważna osoba i widok jej wart komedyi. Karol, kardynał de Bourbon, arcybiskup i hrabia Lioński, prymas Galii, był spokrewniony z Ludwikiem XI przez brata, Piotra, posiadacza de Beaujeu, który zaślubił starszą córkę królewską, i powinowatym Karola lekkomyślnego (Temeraire) z matki, Agnieszki Burgundzkiej.
Najwydatniejszym charakterem prymasa Galii był duch dworski i poszanowanie władzy. Można z tego wnosić ile mu przykrości sprawiało to podwójne pokrewieństwo i ile stawiało niebezpiecznych skał, pomiędzy któremi musiał kierować łódź swojego interesu, aby nie trącić ani Ludwika, ani Karola, aby ujść Scylli i Charybdy, które pochłonęły Nemoura i Konnetabla de St-Pol. Dzięki opatrzności tak unikał jednej i drugiej, że bez szwanku przybył do Rzymu. Ale jakkolwiek był już u portu, a nawet i w porcie, nigdy spokojnie nie mógł sobie wspomnieć przygód życia politycznego, tak kłopotliwego i niebezpiecznego niegdyś. Dla tego zwykł był mawiać, że rok 1476 był dla niego czarnym i białym, co miało znaczyć: że w tym roku stracił matkę, księżniczkę z domu Bourbon i krewnego, księcia burgundzkiego, i że żałobą pocieszył się po żałobie.
Zresztą był to dobry człowiek — wiódł życie wesołe jak kardynał, bawił się dobrze, nie nienawidził nikogo i dawał jałmużny, chętniej młodym niż starym, za co Paryż bardzo go lubił. Ilekroć wychodził, był otoczony dworem biskupów i opatów strojnych, grzecznych i jak on sam uprzejmych; wieczorem można było słyszeć przed jego pałacem wesołe głosy, te same, które śpiewały rano psalmy.
Zapewne temu postępowaniu przypisać należy, że przy wejściu nie powitał go jaki ucinek ze strony ludu, niecierpliwiącego się i usposobionego do nieuszanowania. Przytem paryżanie nie są zawzięci i, kiedy popieszczą się władzą, sami ją potem oddają.
Kardynał de Bourbon był pięknym mężczyzną, miał na sobie piękną czerwoną suknię, dobrze leżącą, — i tym sposobem połowa słuchaczy już było za nim. Nawet byłoby niegrzecznie syczeć na kardynała, który jest przystojnym i który piękną ma suknię czerwoną.
Wszedłszy, powitał obecnych uśmiechem, który odziedziczył po przodkach, a który tak się podoba ludowi; wolno postąpił do krzesła czerwonym obitego aksamitem i usiadł, myśląc zupełnie o czem innem a nie o sztuce. Jego orszak, złożony z biskupów i opatów, wszedł za nim, powiększając zamieszanie i ciekawość pomiędzy słuchaczami. W orszaku tym byli: biskup Marsylski Alaudet, opat z St. Denis., Robert Lespinasse, opat z St. Germain des-Prés, brat kochanki Ludwika XI.
Po wejściu ich rozległ się głośny śmiech. Bo to dzień uroczystości uliczników, błaznów, ludu; jednem słowem saturnalia, w które wszystko wolno i wszystko uchodzi. W tłumie słuchaczy były i kobiety znane z mniej porządnego życia, np. Szymona Quatrelivres, Agnieszka Gadine, Robina Piedebou i inne. W takiej mieszaninie ludu wszystkiego się można spodziewać, i Ludwik święty nie bardzo byłby kontent, że w jego pałacu sprawiedliwości podobne odbywają się sceny.
Przytoczyć rozmów i ich szczegółów nie możemy, bo one nikły w ogólnym hałasie, a chociaż wolne słowa wówczas były w modzie, powtarzać je nie uważamy za stosowne.
Kardynał, chociaż lubił wesołość, był smutny, bo widać piekielnie mu ciążyła ambasada flamandzka.
Nie dla tego aby był głębokim politykiem i aby obliczał następstwa z ożenienia swego kuzyna z Małgorzatą Burgundzką, żeby go obchodziło jak długo potrwa pozorna zgoda Francyi z arcy-księciem austryackim, lub jak król angielski przyjmie pogardę swej córki, lecz innego wcale rodzaju miał nieprzyjemność. Powiedzieliśmy na wstępie, że ów Karol de Bourbon, kardynał, arcybiskup, prymas Galii musiał przyjmować ambasadę flamandzką, złożoną z ludzi nieokrzesanych, lubiących piwo i fajki, a musiał ich przyjmować publicznie. Była to zapewne przykrość, a musiał ją podjąć dla króla.
Kiedy odźwierny donośnym zawołał głosem: Panowie, posły arcy-księcia austryackiego, obrócił się ku drzwiom jak tylko mógł najwdzięczniej, a zbyteczne mówić, że cała sala to samo uczyniła.
Weszli podwóch z powagą, która szczególną tworzyła sprzeczność z wesołym orszakiem Karola de Bourbon; byli w liczbie czterdziestu ośmiu posłów Maksymiliana austryackiego, a na ich czele czcigodny ojciec w Bogu, Jehan, opat z St. Bertin, kanclerz złotego runa i Jakób de Goy, pan Dauby, prezydent z Gand. W zgromadzeniu zrobiło się wielkie milczenie, przerywane stłumionemi śmiechami, ilekroć odźwierny wyrzucał ze swoich ust imiona, nazwiska i tytuły każdego z posłów, po przyzwoitem ich skaleczeniu. W izbie posłów byli: Loys Roelof, zawiadujący policyą w Louvain, Clays, Etuelde, taki sam z Brukselli, Paweł de Baeust, Voirmizelle, prezydent Flandryi, Jehan Coleghens, burmistrz z Antwerpii, Jerzy Moere, zawiadujący policyą z Gand, Gheldolf vander Hage, Bierboeque, Jehan Pinnock, Jehan Dymaerzelle i t. d., prezydenci, burmistrze, policyanci, wszyscy niezgrabni, ubrani w aksamity i adamaszki, dobre flamandzkie głowy, pochodzące z tej rodziny, której głowy Rembrandt na ciemnem tle malował, wszyscy mający wypisane to na czole, co Maksymilian w swoim manifeście wyrażał, że się powierza ich doświadczeniu, wierności, przychylności i znajomości ludzi.
Jeden z nich był niejakim wyjątkiem. Była to twarz szczupła, przenikliwa, przebiegła, przed którą kardynał zrobił trzy niskie ukłony; poseł ten nazywał się Wilhelm Rym, radca i pensyonarz miasta Gand.
Dwie tylko osoby wiedziały co to jest Wilhelm Rym. Rzadki geniusz, który w czasie zaburzeń wypłynął na wierzch wypadków; lecz w piętnastym wieku, skutkiem piekielnych intryg, był zmuszony osiąść na błotach, jak mówi ksiądz de St. Simon. Zresztą był wysoko ceniony przez Ludwika XI, z którym nieraz radził i którego tajnym zaradzał potrzebom. Wszystko to, co zmuszało kardynała do nadzwyczajnej grzeczności, było obcem dla ludu.
Kiedy pensyonarz z Grand i jego eminencya nisko się wzajem kłaniali i cichą prowadzili rozmowę, wysoki mężczyzna, szerokiej twarzy, wysokich ramion, stanął przy Wilhelmie Rym, rzekłbyś że buldog przy lisie. Jego dwurożny pilśniowy kapelusz i kamizelka skórzana dziko odbijały pomiędzy aksamitami. Sądząc że to jaki masztalerz, odźwierny go zatrzymał.
— Hola! stój, niewolno, przyjacielu.
Mężczyzna w kamizelce skórzanej odepchnął go ramieniem.
— Co chce odemnie ten głupiec? zawołał tak głośno, że całej sali na siebie zwrócił uwagę. Czy nie widzisz kto jestem?
— Jak się pan nazywasz? — zapytał odźwierny.
— Jakób Coppenole.
— Pański stopień?
— Jestem szewc, pod znakiem Trzech Łańcuchów w Gand.
Odźwierny cofnął się — ogłaszać burmistrzów, policyantów, to jako tako, ale szewca, to trudno. Kardynał siedział jakby na szpilkach — lud słuchał i patrzył — od dwóch dni jego eminencya obrabiał tych niedźwiedzi flamandzkich, żeby ich przecież na jaw pokazać, a oto masz!... Wilhelm Rym z fałszywym uśmiechem zbliżył się do odźwiernego.
— Ogłoś pana Jakóba Coppenole, obywatela miasta Gand — szepnął mu cicho.
— Odźwierny — zawołał głośno kardynał — ogłoś pana Jakóba Coppenole, obywatela miasta Gand.
— Bynajmniej! — zawołał głosem piorunującym Jakób Coppenole — szewc — ani mniej, ani więcej. Na Boga, alboż to co złego?... Sam arcyksiążę nieraz u mnie kupował trzewiki.
Śmiechy i oklaski razem się ozwały. Dowcip zawsze zrozumieją w Paryżu i poklask mu oddadzą. Dodajmy że Coppenole był z gminu i gmin go w koło otaczał; zatem porozumienie się snadne i niedługie. Dumna postawa szewca flamandzkiego, upokarzając ludzi dworskich, obudziła we wszystkich duszach plebejuszów uczucie godności, chociaż nie zdeterminowane w piętnastym wieku. Przyjemnem było dla nich widzieć w szewcu człowieka, dla nich, którzy z uszanowaniem patrzyli na sierżantów i policyę.
Coppenole z dumą powitał jego eminencyę, który grzecznie się skłonił. Następnie, kiedy Wilhelm Rym, człowiek rozumny i poczciwy, jak mówi Filip de Comines, patrzył na nich z uśmiechem szyderstwa i wyższości, każdy zajął swe miejsce, kardynał nieukontentowany i zgryźliwy, Coppenole spokojny i nadęty, myślący zapewne, że jego tytuł szewca tyle wart co inny i że Marya Burgundzka, matka tej Małgorzaty, którą dziś miał Delfin zaślubiać, więcej jego aniżeli kardynała się lęka, bo nie kardynał poburzył obywateli Gand przeciwko ulubieńcom córki Karola lekkomyślnego, że nie kardynał natchnął odwagą lud, kiedy panna Flamadzka przyszła go prosić pod rusztowaniem i że on za jednem podniesieniem ręki strącił głowy dwóch znakomitych panów Guya d’Hymberoourt i Wilhelma Hugonet.
Nie tu był koniec trosk dla biednego kardynała; kielich goryczy musiał spełnić aż do dna.
Zapewne czytelnik nie zapomniał śmiałego żebraka, który w czasie prologu podczołgał się aż pod samo kardynalskie wzniesienie; przybycie znakomitych gości zupełnie go nie zmieszało, i, kiedy prałaci, oraz ambasadorowie zasiedli w ławkach, on sobie swobodnie na krzyż nogi założył. Zuchwalstwo to niepraktykowane niczyjej nie zwróciło uwagi, albowiem gdzieindziej ona była skierowaną. Żebrak ze swojej strony, jakby nikogo w sali nie było, kiwał głową z neapolitańskiem lekceważeniem, powtarzając niekiedy machinalnie: litości! litości! Zaiste, on może jeden w całem zgromadzeniu nie wiedział o zajściu odźwiernego z Coppenolem. Nie dosyć na tem, przypadek mieć chciał, że szewc z Grand, z którym lud tak żywo sympatyzował i na którego wszystkich się oczy zwróciły, zasiadł w pierwszym rzędzie wzniesienia, nad samym żebrakiem i że po przyjacielsku trącił go po ramieniu, okrytem łachmanami. Żebrak odwrócił się, zadziwił, twarz jego przybrała wyraz wylania i zadowolenia; następnie, nie zważając na widzów, szewc i żebrak zaczęli z sobą cicho rozmawiać, trzymając się za ręce.
Niezwyczajna ta scena tak ożywiła całą salę, że kardynał nie mógł jej nie dostrzedz; przechyliwszy się wpół, a nie mogąc z miejsca gdzie siedział nic dostrzedz, spostrzegł tylko brudną czapkę żebraka Trouille-fou, wyobraził sobie naturalnie, że żebrak żądał jałmużny i oburzony jego śmiałością zawołał:
— Panie rządco pałacu, wyrzuć tego hultaja.
— Na Boga! świątobliwy kardynale — zawołał Coppenole, nie puszczając ręki Clopina — to jest mój przyjaciel.
— Bravo! bravo! — wołał lud.
Od tego czasu pan Coppenole w Paryżu, równie jak w Gand miał wielki kredyt u ludu, jak mówi Filip Commines.
Kardynał przygryzł usta, przechylił się ku blisko siedzącemu opatowi od świętej Genowefy i rzekł półgłosem:
— Szczególnych ambasadorów przysyła nam arcyksiążę dla zapowiedzenia pani Małgorzaty.
— Wasza eminencya — odpowiedział opat — przy tych Flamandczykach utraci swój pobór Margaritas ante porcos.
— Powiedz raczej — odpowiedział kardynał z uśmiechem — Porcos ante Margaritam.
Cały dwór podziwiał tę grę wyrazów, — kardynałowi lżej się nieco zrobiło, bo i on równie jak Coppenole oklask otrzymał.
Teraz niechaj ci z czytelników, którzy mają talent przyswojenia sobie obrazów, pozwolą się zapytać, czy wyobrażają sobie widowisko, jakie przedstawiał równoległobok wielkiej sali w pałacu? W środku przytykająca do ściany zachodniej trybuna, albo wzniesienie, do której weszli uroczyście dygnitarze, wprzód objawieni przez odźwiernego. Na pierwszych ławkach wiele zasiadło figur przybranych w szkarłat i aksamit. Wokoło wzniesienia, które pozostaje ciche i milczące, wprost, z tyłu, niżej — tłum i szmer. Tysiące spojrzeń ludu na każdą twarz wzniesienia, tysiące szyderczych śmiechów na każde nazwisko. Zaiste widok bardzo ciekawy i godny uwagi widzów. Cóż to za rusztowanie tam dalej o czterech nogach na wierzchu i czterech pod spodem? cóż to za człowiek przy tem rusztowaniu w sukni czarnej i z bladą twarzą? Niestety! ten człowiek, to Piotr Grintoire! ta szopa, to prolog.
Wszystkośmy zapomnieli, a on tego najbardziej się lękał.
Od chwili kiedy kardynał wszedł, Grintoire rzucał się na wszystkie strony, aby go powitać prologiem. Naprzód przeszedł do aktorów, napominał ich aby głośniej mówili, udzielał instrukcyj i układał figury; następnie, widząc, że nikt nie słucha, zatrzymał ich, kazał gry zaprzestać i tupał nogą, dając znak milczenia; wkońcu udał się do panien Gisquetty i Lienardy, aby namawiały swoich sąsiadów do wywołania nanowo prologu. Wszystko napróżno. Nic nie potrafiło poruszyć ani kardynała, ani ambasady, ani trybuny, jedynego punktu, w który wszystkie skierowały się oczy. Mówiąc szczerze, a przykrem to dla nas, prolog zaczął nieco nudzić publiczność. Mimo to w trybunie, jak równie na stole marmurowym, ten sam był widok: Rolnictwo i Duchowieństwo, Szlachetność i Handel; wielu zaś wolało na nie patrzeć w naturze, tak w ambasadzie flamandzkiej, jak we dworze biskupim, tak pod suknią kardynała jak i zacnego Coppenola, niż na figury napuszone, nienaturalne, mówiące wierszem: jednem słowem na takie, jakiemi je uczynił Grintoire.
Jednak gdy nasz poeta widział nieco przywróconą spokojność, użył wybiegu.
— Panie — rzecze, zwracając się do jednego ze swoich sąsiadów — szanowny panie, czy można zacząć?
— Co takiego? — rzekł sąsiad.
— Prolog — mówił Grintoire.
— Jak się panu podoba — odparł zapytany.
To wpółzezwolenie dostateczne było dla Piotra Grintoire, który losu swego nie chcąc komu obcemu powierzać, zmieszał się z tłumem i zaczął wołać na całe gardło. Prolog! prolog, nanowo.
— Co tam u djabła! — mówił Jan de Molendino, czego oni tak krzyczą? (Grintoire krzyczał za czterech) koledzy, czy dyalog nie skończony?.. Co oni chcą zaczynać nanowo?
— Nie, nie — zawołali ulicznicy — precz z dyalogiem, precz!
Grintoire nic na to nie zważał i krzyczał coraz mocniej: zaczynać nanowo! zaczynać nanowo!
Krzyki zwróciły uwagę kardynała.
— Panie rządco pałacu — rzecze do mężczyzny czarnego, który o kilka kroków od niego siedział — czy ci szaleńcy powaryowali?
Rządca pałacu był to rodzaj urzędnika amfibii, rodzaj nietoperza, pół-myszy, pół-ptaka, pół-sędzia i pół-żołnierz.
Zbliżył się do jego eminencyi i, nie lękając się gniewu, wytłomaczył wzburzenie ludu mówiąc: że południe przed jego eminencyą przybyło i że aktorzy byli przymuszeni zacząć bez kardynalskiej mości.
Kardynał rozśmiał się na głos.
— Na honor! i rektor uniwersytetu mógł to samo uczynić; cóż o tem mówisz panie Wilhelmie Rym?
— Cieszmy się — odpowiedział Rym — żeśmy połowy komedyi uniknęli; to zawsze korzyść.
— Czy ci hultaje mogą grać dalej? — zapytał rządca.
— Niech sobie grają, albo nie grają, to mi wszystko jedno; ja tymczasem wolę mój brewiarz.
Rządca pałacu postąpił na brzeg trybuny i dawszy znak ręką, aby się uciszono, zawołał:
— Mieszczanie i gbury, aby zadowolnić i tych, którzy chcą początku i tych, którzy chcą końca, jego eminencya kardynał każe grać dalej.
Trzeba się było poddać losowi, jednak autor i niektórzy z publiczności dziko spojrzeli na kardynała.
Osoby, będące na scenie, przybrały dawne postawy i Grintoire myślał, że przynajmniej resztę dyalogu wysłucha publiczność. Nadzieja ta, równie jak inne złudzenia, zawiodła; bo chociaż milczenie powróciło na chwilę, przybycie nowych dygnitarzy zajęło powszechną uwagę, a ich imiona, dobitnie wygłaszane przez odźwiernego, mieszały się ze średniówkami i rymami autora, naprzykład:
— Pan Jakób Charmolue, prokurator królewski w wydziale duchownym.
— Jehan de Harlay, koniuszy i utrzymujący straż nocną Paryża.
— Pan Galiot Genoilhac, kawaler, mistrz artyleryi królewskiej.
— Pan Dreux Ragnier, inspektor wód i lasów królewskich.
— Pan Ludwik de Graville, radca i szambelan królewski, admirał Francyi.
— Pan Denis le Mercier, inspektor domu ociemniałych i t. d. i t. d. i t. d.
Musiało to być nieznośne.
Ten krzyk, który nie pozwalał postępować sztuce, oburzał tembardziej Piotra Grintoire, że prolog najwięcej był interesujący w tym punkcie.
Cztery osoby prologu skarżyły się, gdy właśnie Wenus, która się osobiście przedstawiła, zażądała delfina dla najpiękniejszej. Jowisz, którego piorun dał się słyszeć w garderobie, popierał sprawę Wenery, gdy małe dziecię, ubrane w białą suknię i mające w ręku stokrotkę (Margueritte), przyszło się spierać z Wenerą. Po przywiedzionej kłótni, Wenus i Małgorzata zgodziły się na sąd Najświętszej Panny. Oprócz tych osób, był tam także Don Pedro, król Mezopotamii; lecz w tylu przerwach trudno było zrozumieć po co się wmieszał.
Wszystko daremne, żadnej piękności nie zrozumiano, ani pojęto. Przy wejściu kardynała, rzec można, że niewidzialna siła przeciągnęła wszystkie spojrzenia ze stołu na trybunę, z południowego końca sali na zachodnią. Nic nie mogło oczarować słuchaczy, wszystkich oczy tam były zwrócone i twarze nowoprzybyłych, i ich przeklęte nazwiska, i ich ubiory były przedmiotem ciągłej ciekawości. Ah! to okropność, to rozpacz. Oprócz Gisquetty i Lienardy, które wciąż się zwracały ku scenie, ilekroć Grintoire pociągał je za rękawy, wyjąwszy ich otyłego sąsiada — nikt nie słuchał, nikt nie chciał patrzeć na nieszczęśliwy dyalog.
Z jakąż goryczą patrzał na walący się po kawałku budynek sławy i poezyi! Wspomnieć o tem, że lud chciał wieszać sierżantów za opóźnienie dyalogu, a potem oczy od niego odwrócił, to aż złość bierze. Otóż to przypływ i odpływ humoru i łask ludu.
Niegrzeczne monologi odźwiernego ustały i można było mieć nadzieję, że spokojność potrwa, a nawet sam Grintoire odetchnął, licząc, że sam dyalog żadnej nie dozna przeszkody; gdy oto pan szewc Coppenole nagle powstaje i tę obrzydliwą ma mowę:
— Panowie mieszczanie i kołtuny paryscy, dyabli wiedzą, co tu będziemy robili. Widzę, że ci hultaje w szopie niedługo bić się będą. Nie wiem, co wy nazywacie dyalogiem, ale dalibóg to dyablo nudne; od kwadransa czekam, rychło który kozła wywróci, ani się dopatrzyć! Patrzeć na naszych kuglarzy w Roterdamie, a — to wcale co innego!... Gdyby przynajmniej jaki cygański pokazali taniec, a tu tylko gadają i gadają. W Gand na uroczystości błaznów bawimy się jak należy i otóż opowiem, jak to idzie. Zgromadza się kupa ludzi, jak tutaj, później każdy zkolei wyściubia łeb i wykrzywia się na wszystkich; ten, który się najokropniej wykrzywi, zostaje naczelnikiem, albo głową błaznów. Otóż to tak, to zabawne. Czy chcecie, panowie, na nasz sposób obrać sobie głowę błaznów? Zaręczam wam, to daleko lepiej, niż słuchać tych bredni. I cóż wy na to, panowie mieszczanie? Widzę tutaj wiele prześlicznych do wykrzywiania twarzyczek, — i nasze flamandzkie nie będą ostatniemi.
Grintoire chciał odpowiedzieć, lecz osłupienie, gniew i oburzenie odjęły mu władzę mowy. Zresztą, projekt szewca był przez mieszczan z takim zapałem przyjęty, może dla tego, że ich kołtunami nazwał, że wszelki opór był daremny. Trzeba było uledz przemocy. Grintoire zakrył twarz rękami, nie mając płaszcza.
W mgnieniu oka wszystko było gotowe do wykonania myśli Coppenola. Mieszczanie, studenci, żebracy, wszyscy się jęli do dzieła. Mały budynek, położony wprost marmurowego stołu, był wybrany na teatr wykrzywiań. Stłuczona szyba w rozecie nad drzwiami miała służyć do wytykania głów na publiczność. Żeby się tam dostać, postawiono dwie beczki jedna na drugiej, Bóg wie skąd wywleczone, i miano po nich się czołgać. Podług ustawy, każdy kandydat, kobieta lub mężczyzna, bo nawet płeć żeńska mogła zostać głową błaznów, nawet i słusznie, miał sobie przykrywać twarz i być ukrytym w kaplicy, aż do chwili ukazania się. W jednej minucie kaplica była pełna współzawodników i zamknęła się przed natrętnymi.
Coppenole ze swego miejsca wszystkiem zarządzał, wszystkim dawał rozkazy. W czasie rozruchu przygotowań kardynał, równie jak Grintoire nieukontentowany, pod pozorem nieszporów wyniósł się z całym swoim orszakiem, a gmin tak baczny na jego przybycie, bynajmniej tego nie zauważył. Wilhelm Rym sam tylko spostrzegł odwrót jego eminencyi. Uwaga ludu równie jak słońce przenosi się z miejsca na miejsce; najprzód utkwiona w jednym rogu sali, zatrzymała się we środku — i teraz jest na drugim krańcu. Stół marmurowy, trybuna — miały swoją porę, a teraz przyszedł czas na kaplicę Ludwika XI. Otwarto pole dla wszystkich szaleństw, bo zostali tylko flamandczykowie i gmin.
Zaczęto wykrzywiania. Pierwsza figura, jaka się ukazała, miała powieki wywrócone, gębę otwartą i wykręconą jak mordę, czoło tak zmarszczone jak buty huzarskie z czasów cesarstwa; śmiech z niej powstał tak trudny do powściągnienia, że Homer byłby go godnym uznał Iliady. Przecież wielka sala była także Olimpem, a Jowisz i Grintoire musieli to wiedzieć najlepiej. Nastąpiło drugie i trzecie wykrzywienie, następnie czwarte i piąte, a za niemi śmiechy i oklaski. Było coś w tem widowisku tak nadzwyczajnego, tak upajającego, że czytelnikom naszym tego wyjaśnić nie możemy. Prosimy tylko wyobrazić sobie szereg twarzy przedstawiający wszystkie geometryczne figury, od trójkąta aż do trapeza, od ostrosłupa aż do wielościanu, wszystkie wyrazy twarzy, wszystkie wieki, od zmarszczek nowonarodzonego, aż do karbów umierającego; wszystkie fantasmagorye religijne od Fauna aż do Belzebuba; wszystkie zwierzęce profile, od mordy aż do dzioba, od twarzy aż do pyska. Prosimy wyobrazić sobie wszystkie potwory, wszystkie straszydła, wszystkie maski karnawału weneckiego, zgoła cały kalejdoskop fizyognomij ludzkich.
Zabawa stawała się coraz więcej flamandzką; Teniers zaledwie podobny dałby jej obraz. Wszystko się pomieszało bez ładu, wszystko zniknęło w tłumie; nie widać ani uczniów, ani posłów, ani mieszczan, ani kobiet; gdzież się podzieli Clopin Trouille-fou, Idzi Lecornu, Marya Quatrelivres, Robin Poussepain? Jednym wyrazem — wszystko zlało się w jedno. Wielka sala zmieniła się w piec dowcipu i głupstwa, gdzie każde usta krzyczały, każde oczy iskrzyły się, każda twarz wykrzywiała, a wszystko wrzeszczało i wyło. Twarze, które kolejno ukazywały się w rozecie, były jak pochodnie rzucone w ognisko, a cały tłum krzykiem niezgodnym zagłuszał sam siebie.
— Ha! ha! ha!
— Patrz, patrz, patrz.
— Źle, źle, nic nie warto.
— Puszczaj drugiego.
— Wilhelmino Maugerepuis, patrz na ten łeb byczy, tylko mu rogów brakuje, czy to nie twój mąż czasem?
— Otóż drugi!
— Do jasnych piorunów! a to co znaczy?
— Hola! hola! to oszukaństwo, to wcale nie twarz.
— Ha! ha! ha! pociesznie.
— Uduszę się ze śmiechu.
— Otóż temu uszy przez dziurę przejść nie mogą, i t. d. i t. d. i t. d.
Naszemu przyjacielowi Jehanowi musimy oddać słuszność. W pośród tych saturnaliów widzieć go było można wciąż siedzącego na kolumnie, jak mech na dębie. Gęba jego, ustawicznie otwarta, wydawała tony, które swoją wysokością wypływały na wierzch morza krzyku.
Co zaś do Piotra Grintoire, gdy pierwsza chwila udręczenia minęła, odzyskał zwykłą cierpliwość. Był zahartowany w przeciwnościach. — Grajcie dalej! — krzyknął na swoich komedyantów, maszyny gadające; następnie, przechodząc koło marmurowego stołu, przyszła mu chęć pokazania się w rozecie kaplicy, choćby dla tego, aby się na niewdzięczny lud wykrzywić. — Lecz to nie godne poety! — mówił do siebie — zemsta cechą dusz małych, walczmy do końca; władza poezyi nie ma granic i użyć jej muszę. Zobaczymy kto zwycięży, czy literatura, czy wykrzywianie?... Wielka zagadka!...
Niestety! sam pozostał jedynym widzem swej sztuki. Wszyscy odwrócili się tyłem, tylko poczciwiec otyły patrzał na scenę, a Gisquetta i Lienarda wyniosły się oddawna.
Grintoire żywo uczuł tę wierność swojego widza, zbliżył się do niego i, lekko ściskając rękę, rzekł:
— Panie, bardzo ci dziękuję.
— Za co? — odpowiedział otyły, ziewając na całe usta.
— Wiem, co pana gniewa! — mówił poeta — ten hałas nie pozwala panu słuchać dogodnie. Lecz bądź pan spokojny; twoje imię przejdzie do potomności. — Jak godność pańska?
— Renauld Chateau, pieczętarz więzienia paryskiego, do usług pańskich.
— Panie, ty sam w tem miejscu jesteś muz reprezentantem.
— Pan jesteś zanadto grzeczny — odrzekł pieczętarz.
— Pan tylko sam godnie wysłuchałeś sztuki — odrzekł Grintoire — i jakże ją znajdujesz?
— Ha! ha! — odpowiedział gruby urzędnik nieco ocucony — dosyć wesoła.
Grintoire musiał poprzestać na tej pochwale, albowiem grzmot oklasków, zmieszany z tysiącem krzyków, przerwał rozmowę. Głowa błaznów była obraną.
— Wiwat! wiwat! — wołał lud ze wszystkich stron.
W rzeczy samej, cudowne wykrzywienie ukazało się w rozecie. Po wszystkich pięciokątach, ośmiokątach, wielokątach, które po sobie następowały, trzeba było coś nadzwyczajnego i właśnie to się ukazało. Sam pan Coppenole przyklasnął, a Clopin Trouille-fou, którego brzydkość nie miała porównania, uznał się pokonanym. My uczynimy to samo. Spróbujemy dać czytelnikom obraz tego nosa złożonego z trzech trójkątów, tej twarzy podobnej do podkowy, tego oka lewego oszańcowanego rudemi kłakami, tych zębów nierównych wyszczerbionych i tu i owdzie, jak wały warowni, tych ust szerokich, na których jeden, ogromny jak u słonia, opierał się ząb, całej twarzy, na której złość, cierpienie, smutek, udręczenia były rozlane. Niech kto, jak mu się podoba, całość z tego utworzy.
Okrzyk był powszechny, wszyscy pośpieszyli ku kaplicy. Wyprowadzono z niej głowę błaznów. Teraz zdziwienie było nad miarę, bo wykrzywienie pozostało na twarzy.
Raczej cała osoba była wykrzywieniem. Wysoka głowa, najeżona rudemi włosami; pomiędzy dwoma ramionami, na przodzie i na tyle garb ogromny; system goleni i nóg tak uorganizowany, że tylko w kolanach schodzić się mogły i wyglądały jak dwie kosy; szerokie nogi, ręce ogromne, wszystko niekształtne i potworne, jednak objawiające siłę, zwinność i zręczność. Szczególny wyjątek z ogólnego prawidła, które wymaga, aby siła, równie jak piękność, z harmonii wypływała. Takiego błazny wybrali sobie naczelnika.
Rzekłbyś, że to jest podruzgotany olbrzym.
Kiedy ten rodzaj cyklopa ukazał się na progu kaplicy, nieruchomy i tak szeroki jak wysoki, carré par la base, jak pewien wielki człowiek powiedział — z kurtki koloru czerwonego i fioletowego, z dzwonkami, nadewszystko ze szkaradności, gmin poznał go natychmiast i zawołał:
— To Quasimodo, dzwonnik, Quasimodo garbus od Panny Maryi, Quasimodo jednooki, Quasimodo kulas. — Vivat! vivat!
Widzimy, że biedak miał nazwisko do wyboru.
— Ostrożnie, ciężarne panie — wołali swawolnicy.
— Albo te, które niemi być chcą — dodał Jan.
Kobiety w istocie twarze zakryły.
— Ach! małpa — mówiła jedna.
— Równie zła, jak brzydka — dodała druga.
— To dyabeł — zakończyła trzecia.
— Na nieszczęście mieszkam pod Panną Maryą i często w nocy słyszę go chodzącego.
— Z kotami.
— Na naszych dachach.
— I straszy nas w kominach.
— Kiedyś wieczorem zajrzał do mnie oknem, takem się zlękła!
— Kiedyś miotłę zostawił mi pod drzwiami.
— Ach! jaki szkaradny!
— Ach! paskudny!
— Bah!
Mężczyźni, przeciwnie, byli uradowani i poklaskiwali; Quasimodo, przedmiot zajęcia, stał wciąż we drzwiach kaplicy, ponury, z groźnem spojrzeniem, i pozwalał się podziwiać.
Jeden z młodzieży (sądzę, że Robin Poussepain) roześmiał mu się pod nosem i bardzo zbliska. Quasimodo wpół go pochwycił i rzucił na ziemię, nie mówiąc słowa.
Pan Coppenole, ucieszony, zbliżył się doń.
— Przez Boga ukrzyżowanego! — zawołał — w życiu mojem nie widziałem podobnej brzydkości. Warteś być głową błaznów tak w Rzymie, jak w Paryżu.
To mówiąc, oparł się na jego ramieniu.
— Jesteś zuch — rzecze znowu szewc, — z którym upić się mam wielką ochotę — i cóż ty na to?
Quasimodo nic nie odpowiedział.
— Na Boga! — zawołał szewc — czyś głuchy?
W rzeczy samej był głuchy.
Quasimodo, zniecierpliwiony poufałością, Coppenola, zwrócił się nagle ku niemu i zgrzytnął tak okropnie zębami, że olbrzym flamandzki cofnął się jak buldog przed kotem.
Wokoło osoby Quasimoda zrobiło się koło piętnastu kroków średnicy trwogi i uszanowania. Pewna stara kobieta wytłómaczyła Coppenolowi, że głowa błaznów był głuchy.
— Głuchy! — powtórzył szewc z głośnym śmiechem flamandzkim.
— Na rany Chrystusa! doskonały naczelnik błaznów.
— Ach! znam cię — zawołał Jan, który zeszedł z kolumny, aby się Quasimodowi lepiej przypatrzeć — ach! to dzwonnik od Najświętszej Panny. Jak się masz, Quasimodo?
— Ach! to dyabelec — mówił Robin Poussepain — ach! to garbus! ach! to kulas. Patrzajcie, jednooki; mówcie do niego, głuchy! ah! to szczególna!
— Mówi kiedy chce; — rzekła stara — ogłuchł od dzwonów, ale nie jest niemy.
— Tegoby jeszcze brakowało — zrobił uwagę Jehan.
— Ma jedno oko — dodał Robin Poussepain.
— Jednooki jest większym kaleką niż ślepy, bo wie, czego mu brakuje.
Żebraki, lokaje, rzezimieszki, połączeni z ulicznikami, zaczęli szukać po szafach tyary papierowej, przeznaczonej dla głowy błaznów. Quasimodo pozwolił się w nią ubrać z pewnym rodzajem dumy — jakaś gorzka i pełna wzgardy radość rozlała się po twarzy cyklopa. Następnie procesya według zwyczaju powiodła go po galeryach pałacu, a stamtąd po ulicach.
Z przyjemnością powiemy czytelnikom, że w czasie całej ten sceny Grintoire i jego sztuka dotrwali placu. Aktorowie, przytrzymywani przez niego, musieli kończyć komedyę, a on jej słuchał. Nie było nadziei zwabienia już publiczności, tem pewniej, że za Quasimodem cała wyległa czereda. W mgnieniu oka sala była pusta.
Prawdę mówiąc, kilku zostało widzów rozpierzchniętych tu i owdzie, albo zgrupowanych około kolumn; kobiety, starcy i dzieci wyjść nie zdążyli. Kilku studentów siedziało w oknach, patrząc na plac.
— Wybornie — pomyślał sobie Grintoire — jest ich tyle, ile potrzeba na wysłuchanie dyalogu. Mało ich, prawda, ale wybrani, wszyscy ludzie nauki.
Za chwilę muzyka, która miała odegrać symfonię, spóźniła się, albowiem artyści poszli za głową błaznów.
— Opuścić — rzekł obojętnie Grintoire.
Zbliżył się do kilku mieszczan, którzy zdawali mu się o dyalogu rozmawiać — otóż co podchwycił z ich rozmowy.
— Czy znasz, panie Chaneteau, pałac nawarski, należący do księcia Nemours?
— Znam; wprost kaplicy Braque.
— Otóż ten pałac skarb wynajął Wilhelmowi Alixandrowi, historykowi, za sześć soldów paryskich rocznie.
— Jakże mieszkania drożeją!
— Dalej, dalej — mówił do siebie Grintoire z westchnieniem — idźmy słuchać.
— Koledzy! — zawołał jeden z młodzieży w oknie — Esmeralda, Esmeralda na placu.
Wyraz ten cudowne zrobił wrażenie. Wszystko, co było w sali, rzuciło się do okien, powtarzając: Esmeralda! Esmeralda!
W tej chwili grom oklasków dał się słyszeć.
Co to ma znaczyć Esmeralda? Pytał Grintoire, załamując ręce.
— Ach! mój Boże, teraz widzowie na oknach.
Zwrócił się ku marmurowemu stołowi i ujrzał przerwany dyalog. Było to właśnie w chwili, gdy Jowisz wyszedł z piorunem.
— Michale Giborne — zawołał rozgniewany poeta — a ty, czyś tu potrzebny?
— Niestety — rzekł Jowisz — jeden z tych młodych panów zabrał mi drabinę.
Grintoire spojrzał i przekonał się, że komunikacya między sceną a garderobą była przerwaną.
— Ach! to cios okropny! — zawołał Grintoire — niech was dyabli wezmą! — rzekł do komedyantów — jaka praca, taka płaca.
Obrócił się jak wódz pobity w odwrocie.
Szedł przez schody pałacowe i mówił: — Podły gmin paryski, przychodzi na dyalog, a nie słucha go wcale. Wszystko i wszystko go zajmuje: Clopin Trouille-fou, kardynał, Coppenole, Quasimodo i dyabeł. — Ach! gdybym wiedział, byłbym wam ucztę sprawił, gawrony! Ach! ja nieszczęśliwy, pisać dla takich hebesów!... Prawda, Homer żebrał po przedmieściach greckich i Nazon umarł u Scytów. Niech mię piorun trzaśnie, jeżeli wiem, co oni chcą od tej Esmeraldy.
Co to za nazwisko przeklęte?...
W styczniu noc wcześnie zapada. Na ulicach było już ciemno, gdy Grintoire wyszedł z pałacu — noc była dlań przyjemną, bo szukał jakiej ciemnej uliczki, żeby swobodnie podumać, żeby mu filozofia przyłożyła plaster na poetyczną ranę. Filozofia była dlań jedyną ucieczką, bo nie wiedział, gdzie się nawet schronić. Po niepowodzeniu teatralnem nie śmiał wracać do mieszkania wynajmowanego od Wilhelma Doulx-sire, albowiem winien mu był komorne za pół roku, wynoszące dwanaście soldów paryskich, sześć razy więcej niż warte jego suknie, cały składające majątek. Namyśliwszy się chwilę pod furtką więzienia Sainte-Chapelle, gdzie dawniej zauważył kamień, wyborny na poduszkę dla żebraka albo poety; podziękował za tę myśl Opatrzności, puścił się w kręte uliczki, prowadzące do Cité, jako to: Barillerie, Vielle-Draperie, Savaterie, Juiverie i t. d. Tam napotkał procesyę głowy błaznów, która wyszła z pałacu i przy odgłosie trąb, oraz blasku pochodni, obchodziła miasto. Widok ten nanowo podrażnił jego miłość własną — poszedł dalej, przepełniony goryczą swego niepowodzenia. Chciał udać się na most świętego Michała, lecz tłum dzieci biegł w tamtą stronę z racami i pochodniami.
— A niech was piorun trzaśnie z waszem oświetleniem! — zawołał i przystanął. Na domu, sąsiednim mostowi, powiewała chorągiew, wyobrażająca króla, Delfina i Małgorzatę Flamandzką; w innych miejscach widać było sześć chorągiewek, na których był arcyksiążę austryacki, pan Beaujeu, Joanna Franciszka i nieprawy Bourbon — wszystko to, oświetlone pochodniami, tłuszcza podziwiała.
— Szczęśliwy malarz Jehan Fourbeault — rzekł z ciężkiem westchnieniem i odwrócił się tyłem do chorągiewek. Jakaś uliczka była przed nim; znalazł ją tak opuszczoną i ciemną, że spodziewał się ujść przed wszelkiemi uroczystościami. I wszedł na nią. Zrobiwszy kilka kroków, nogi jego napotkały jakąś przeszkodę; zachwiał się i upadł. Była to wiązka zielonych gałązek, którą lud złożył rano przed prezydentem parlamentu, na cześć uroczystości dnia. Grintoire mężnie zniósł tę przeszkodę, podniósł się i udał nad brzeg wody. Zostawiwszy nad sobą wieżę cywilną i kryminalną i, idąc wzdłuż muru ogrodów królewskich, po placu niebrukowanym i pełnym błota, przybył w stronę zachodnią Cité. Popatrzył czas jakiś na małą wysepkę Przejście krów, która znikła przed koniem bronzowym i nowym mostem. Wysepka zdawała mu się w cieniu czarną osłoną oddzielona od białej wody. Poznać ją było można po małem światełku w chacie, gdzie pasterze na noc mieli schronisko.
— Szczęśliwi pasterze! — pomyślał sobie Grintoire — wy nie marzycie o sławie i nie tworzycie dyalogów! Nic was nie obchodzą monarchowie, którzy się żenią i księżniczki burgundzkie. Wy znacie tylko stokrotki, któremi kwiecień ustraja pola. A ja, ja poeta, drżę z zimna, dłużny jestem dwanaście sous i mam buty podarte. Oh! pasterze, dla waszej chaty zapomniałbym Paryża!
Z lirycznego uniesienia przebudził go podwójny wystrzał petardy, pochodzący z pastuszej chaty. A więc i pasterze mieli udział w uroczystościach dnia tego.
— Przeklęty dniu! — zawołał — dokądże ścigać mię będziesz?
Spojrzał na Sekwanę i okropna myśl do głowy mu przyszła.
— Ah! — rzecze — chętniebym się utopił, gdyby woda nie była zimna. Zrobił więc krok rozpaczy. Nie mogąc ujść przed głową błaznów, chorągiewkami Jana Fourbeault, umajeniem, ogniem i petardami, postanowił udać się w sam środek zabaw, aż na plac de Grève.
— Tam przynajmniej — pomyślał sobie — rozgrzeję się przy ogniu i może pożywię przy jakim stole publicznym.
Nic dzisiaj nie pozostaje z dawnej powierzchowności placu de Grève oprócz wieży, zajmującej północny kąt placu, którą zapewne niedługo zatopi morze nowych domów, niszczących stare facyaty Paryża.
Osoby, które, jak my, nie przechodzą przez plac de Grève nie spojrzawszy z litością na biedną wieżycę, duszoną pomiędzy dwiema ruderami z czasu Ludwika XV, łatwo mogą wystawić sobie w myśli zbiór dawnych budowli i odszukać cały plac gotycki piętnastego wieku.
Był to, równie jak dzisiaj, nieregularny trapez, zakończony z jednej strony uliczką, a z trzech innych szeregiem domów wysokich, wąskich i ciemnych. W dzień podziwiać można było rozmaitość budowli, wszystkie ze sztukateryami, przedstawiającemi próbki rozmaitej architektury średnich wieków, od jedenastego aż do piętnastego, od krucyat, które strąciły sklepienia, aż do arkad rzymskich. W nocy, w tej masie budowli, poznać tylko było można kształty dachów, roztaczających swoje łańcuchy, bo jedyna różnica miast tegoczesnych i dawnych leży w tem, że dzisiaj facyaty patrzą na place i ulice, a wówczas patrzały na kończaste ściany.
W środku strony zachodniej placu wznosiła się ciężka budowla, złożona z trzech mieszkań, jedne na drugich położonych. Nazywano ją trzema imionami, które tłómaczą jej historyę, przeznaczenie i architekturę: dom Delfina, ponieważ Karol V, Delfin, tam mieszkał; Ratusz, albowiem na to służył, i dom z filarami (domus ad piloria), z przyczyny mnóstwa kolumn, które trzy piętra podpierały. W tym domu miasto znajdowało wszystko, co było potrzeba dobremu miastu, jak Paryż: kaplicę do modlitwy, sąd dla pogodzenia sporów i arsenał pełen broni. Albowiem mieszczanie paryscy wiedzą z doświadczenia, że niedosyć modlić się i skarżyć, lecz potrzeba mieć w jakim kącie ratusza chociażby zardzewiałą kuszę.
La Grève miał wtedy ten przykry widok, jaki dziś obudza jego wspomnienie i ratusz Dominika Bacador, który zastąpił dom z kolumnami. Prawdę mówiąc szubienica i jedna pozostała kolumna nie zmniejszały przykrych uczuć placu, na którym tyle istot pełnych życia, skonało; lecz gorączka Saint-Vallier, ta straszna choroba rusztowań, najgorsza ze wszystkich, bo pochodząca od ludzi, a nie od Boga, obmierziła go na zawsze.
Pocieszająca to jest myśl wspomnieć sobie, że kara śmierci, która przed trzechset latami zalegała tyle placów, tyle szafotów, szubienic: na placu de Grève, Halles, placu Delfina, Krzyża du Trahoir, Targu na świnie, Monfaucon, Rogatkach Sierżantów, placu Kotów, przy bramie St. Denis, przy bramie św. Jakóba, nie licząc mnóstwa szubienic prewotów, biskupów, Opatów i innych władz; przyjemnie jest pomyśleć, że po utracie praw feudalnych, szubienica osiadła na placu de Grève drżąca, trwożna i czekająca cochwila swojego końca.
Kiedy Piotr Grintoire przybył na plac de Grève, drżał z zimna jak listek; przeszedł przez most młynarzy, aby uniknąć na moście zamiany chorągiewek Jana Fourbeault, lecz młyny biskupie zmoczyły jego suknie i zdawało mu się, że upadek sztuki jeszcze uczyniły przykrzejszym. Zbliżył się więc z radością do ognia, gorejącego na środku placu, który niezliczony tłum otaczał.
— Przeklęte gawrony! — rzekł do siebie (bo jako dramatyczny poeta lubił monologi) — otóż i ogień obstąpili! Przecież i ja potrzebuję ognia, abym wysuszył zmoczone suknie i wylał wodę z moich butów. Czy go dyabli nadali z młynami? ciekawym, co mu po młynach, czy młynarzem zostanie? Przeklęte gawrony, grzeją się jak w najlepsze — piękny widok!
Bliżej się przypatrzywszy spostrzegł, że koło, otaczające ogień, było większe, niż potrzeba i że nie sama ciekawość oświetlenia była przyczyną tego napływu.
W przestrzeni, pozostawionej wolną, tańczyła młoda dziewczyna.
Czy ta młoda dziewczyna była ludzką istotą, czarownicą, aniołem, tego Grintoire, jakkolwiek filozof, sceptyk, poeta ironiczny, w pierwszej chwili nie zdołał powiedzieć, tak go olśniło nadspodziewane zjawisko.
Nie była wysoką, lecz taką się być zdawała, bo jej szczupła figurka podnosiła ją w górę. Była brunetką, lecz w dzień ciało jej powinno mieć barwę złotą andaluzek, albo rzymianek. Stopka jej także była andaluzyjska i ślicznie wyglądała w zgrabnem obuwiu. Tańczyła na starym kobiercu perskim, niedbale porzuconym pod stopy, a ilekroć zwracała ku komu spojrzenia, oczy jej czarne rzucały błyskawice. W nią wszystkie spojrzenia były wlepione, ku niej wszystkie usta otwarte. W rzeczy samej, przy dźwięku bębna gdy tańczyła, dwie jej ręce okrągłe i białe wznosiły się nad głową; lekka, żywa jak osa, w gorsecie haftowanym złotem, sukni krótkiej, z gołemi ramionami, z nogami zgrabnemi, które się ukazywały niekiedy, z włosami czarnemi i ognistem spojrzeniem, była nadzwyczajną istotą.
— W istocie — myślał Grintoire — to jest salamandra, nimfa, bogini, bachantka z Mont-Ménaléen.
W tej chwili pukiel włosów salamandry oderwał się i z blaszką miedzianą padł na ziemię.
— Nie — rzecze — to cyganka.
Całe złudzenie znikło.
Zaczęła znowu tańczyć; wzięła z ziemi dwa miecze, które końcami oparła na czole i z niemi odbywała zwroty; była to prawdziwa cyganka. Mimo że Grintoire był rozczarowany, cały ten obraz nie był dla niego bez ułudy — ogień oświetlał brunatną twarz dziewczyny, a w głąb placu rzucał cień z jednej strony na dom z filarami, z drugiej zaś na ramię szubienicy.
Pomiędzy tysiącem twarzy, które szkarłatem malowało światło, była jedna, która więcej niż inne zdawała się być zatopioną w tancerce. Była to postać mężczyzny surowa, spokojna, ponura. Mężczyzna ten, którego strój zakrywał tłum wokoło otaczający, nie zdawał się mieć więcej nad lat trzydzieści pięć; jednak był łysy i zaledwie na skroniach miał nieco siwych włosów; czoło jego było szerokie i pomarszczone: w oczach przecież błyszczał ogień młodości, życie pełne ognia i żywe namiętności. Patrzył wciąż na cygankę i kiedy młoda szesnastoletnia dziewczyna tańcem wszystkich bawiła, jego zadumanie cochwila zdawało się więcej ponure. Kiedy niekiedy uśmiech albo westchnienie spoczywało na jego ustach, przecież uśmiech zdawał się być przykrzejszym od westchnienia.
Dziewczyna zadyszana zatrzymała się nakoniec, a lud dał jej z serca oklaski.
— Dżali! — rzekła cyganka.
Wtedy Grintoire widział jak do niej przybiegła koza biała, wesoła, żywa, wyczesana, ze złoconemi rogami i kopytami, mająca na szyi kolię złotą i dotychczas spokojnie leżąca na kobiercu.
— Dżali — rzekła tancerka — na ciebie kolej.
I, siadając zręcznie, podała kozie bębenek.
— Dżali, — rzecze — który miesiąc teraz mamy?
Koza podniosła nogę i raz uderzyła w bębenek. Rzeczywiście był styczeń. Gmin dał oklaski.
— Dżali — znowu mówiła dziewczyna, obracając bębenek z drugiej strony — który dzień mamy?
Dżali podniosła wyzłocone kopyto i sześć razy uderzyła w bębenek.
— Dżali — znowu mówiła cyganka, nowy obrót nadając bębenkowi — którą mamy godzinę?
Dżali uderzyła siedm razy. W tej samej chwili zegar na domie pod filarami siódmą uderzył.
Lud unosił się z radości.
— To czary — odezwał się głos w tłumie. Był to głos łysego mężczyzny, który wzroku nie spuszczał z cyganki. Zadrżała, odwróciła się; lecz oklaski ozwały się nanowo i zaćmiły niechętny wykrzyknik.
I w jej myśli musiały rozjaśnić przykrość wrażenia, bo znowu kozę zapytała:
— Dżali, jak pan Guichard Grand-Remy, kapitan pistolierów chodzi?
Dżali stanęła na tylnich nogach i zaczęła beczeć, idąc z taką powagą, że całe koło widzów śmiało się na głos z tej powagi.
— Dżali — mówiła młoda dziewczyna, ośmielona tem powodzeniem — jak prawi Jakób Charmolue, prokurator?
Koza usiadła i beczeć zaczęła z takiemi gestami, że oprócz złej francuzczyzny i złej łaciny, gęsta, akcent, postawa, wszystko było podobne.
Gmin klaskał bez końca.
— Bluźnierstwo! profanacya! — zawołał łysy mężczyzna.
Cyganka jeszcze się raz zwróciła.
— Ah! — rzecze — nikczemny człowiek! i, zwiesiwszy dolną wargę, wykręciła się na pięcie, a następnie zaczęła zbierać na talerzyk mosiężny dary, które jej ofiarowano.
Gradem padała rozmaita moneta. Naraz stanęła przed Piotrem Grintoire. Poeta przez zapomnienie włożył w kieszeń rękę. — Do dyabła — rzecze — znajdując rzeczywistość w kieszeni, to jest pustkę. Że zaś dziewczyna wielkiemi nań patrzyła oczyma, Grintoire krwawo się pocił.
Gdyby bogactwa Peru miał był w kieszeni, zapewne dałby je był tancerce; lecz Peru mieć nie mógł, bo i Ameryka nie była wówczas odkrytą.
Szczęściem wypadek niespodziewany przyszedł mu na pomoc.
— Czy nie pójdziesz precz, czarownico egipska? — zagrzmiał głos, pochodzący z ciemnego kąta placu. Młoda dziewczyna odwróciła się trwożna. Jednak nie był to głos łysego mężczyzny, ale głos złośliwej kobiety.
Zresztą krzyk, który strwożył cygankę, rozweselił rój dzieci, tam się wijący.
— To pustelnica z wieży Roland — zawołało wiele głosów naraz — to pokutnica mruczy. Czy dziś nie jadła? zanieśmy jej co z publicznych stołów.
Wszyscy rzucili się ku domowi z kolumnami.
Grintoire skorzystał z pomieszania tancerki, aby jej zejść z oczu. Krzyk dzieci przypomniał mu, że i on nie jadł, pobiegł więc do publicznych stołów; lecz młodziki lepsze mieli od niego nogi i przybywszy pierwej, wszystko zjedli.
Przykra rzecz kłaść się spać, nie jedząc, przykrzejsza i nie jeść i nie wiedzieć, gdzie się położyć. Grintoire w tem był położeniu — ani chleba, ani kąta; konieczność i potrzeba ze wszech stron, a obiedwie nie najgrzeczniejsze. Oddawna odgadł tę prawdę, że Jowisz w jakimś napadzie gniewu stworzył ludzi, że przez całe swoje mądre życie trzyma ich los na wodzy swojej filozofii. Co do siebie, czuł się oblężonym i słyszał jak żołądek bije pobudkę, dlatego nie uważał za stosowne, aby głodem można wziąć filozofię.
To melancholiczne dumanie zajmowało go całego, kiedy dziwaczny śpiew, ale pełen słodyczy, ocucił go. To cyganka śpiewała.
Głos jej był tak piękny jak taniec, jak ona sama. Było to coś trudnego do opisania, czystego, dźwięcznego, powietrznego, skrzydlatego, że tak powiemy. Były to ciągłe rulady, melodye, spadki; następnie rozrzucone myśli, później gamy, mogące walczyć ze słowikiem, w końcu ondulacye oktaw, które się wznosiły i spadały, jak pierś młodej śpiewaczki. Jej piękna twarz wyrażała myśl śpiewu z całą godnością. Można ją było uważać raz za obłąkaną, drugi raz za królowę. Wyrazy, jakiemi śpiewała, były w języku obcym dla poety Grintoire; być może, że język ten obcym był i dla śpiewaczki, co wnosić można było ze zwrotki:
Un cofie de gran riqueza
Hallaron dentro un pilar,
Dentro del, muevas banderas,
Con figuras de espantar.
Alarabes de cavallo
Siu poderse menear,
Con espadas, y los cuellos,
Ballestas de buen echar.
Grintoire czuł, jak mu łzami zachodzą powieki. Jednak śpiew dziewicy tchnął radością, bo ona nuciła jak ptaszek ze swobody i z natury.
Śpiew cyganki zmieszał dumanie Piotra Grintoire, jak łabędź zakłóca wodę. Słuchał go z zajęciem i z zapomnieniem o wszystkiem; od kilku chwil już nie cierpiał zupełnie.
Lecz krótko to trwało.
Głos kobiety, który przerwał taniec, pomieszał śpiew także.
— Będziesz ty cicho, dyablico? — zawołała donośnie ze swego ciemnego kąta.
Cyganka umilkła. Grintoire rzekł:
— Przeklęta piła szczerbata, która druzgocze lutnię.
I inni widzowie również szemrali: — Do dyabła pokutnico! — mówił jeden. Pustelnica mogła pożałować za swoje napaści na cygankę, gdyby w tej chwili nie nadeszła procesya głowy błaznów, która, przebywszy place i zaułki, wylała się na plac de Grève z krzykiem i pochodniami.
Procesya ta, którą widział czytelnik wychodzącą z pałacu, powiększyła się w drodze wszystkiemi włóczęgami i próżniakami; dlatego, przybywając na plac de Grève, poważną miała postać.
Naprzód szedł Egipt. Książę egipski na czele konno, ze swymi hrabiami pieszymi, trzymającymi cugle; za nimi cyganie i cyganki pomieszane i niosące dzieci nagie na ramionach; wszyscy dygnitarze i lud w gałganach i łachmanach. Następnie szło królestwo Argot, to jest wszyscy złodzieje, podzieleni na stopnie dostojeństwa. Szli po czterech ze znakami swojej godności, jedni kulawi, drudzy chorzy na ręce, inni zgarbieni, jedni mający rany, inni tylko poobwijani w łachmany, wszyscy jednak z tytułami, ci sieroty, ci ubodzy, ci nieszczęśliwi, ci kalecy i t. d. i t. d. W pośrodku nich rozpoznać można było króla Argot, jadącego na małym wózku, ciągnionym przez dwa psy. Za temi dwoma państwami następowało Galilejskie królestwo. Wilhelm Rousseau, władca cesarstwa Galilejskiego, szedł poważnie w purpurowej sukni, poplamionej winem; przed nim skoczki, kuglarze, śpiewacy i rozmaity gatunek ludzi. Nakoniec szedł rząd urzędników parlamentu, umajonych w kwiaty, ubranych w suknie czarne, z muzyką godną szabasu i z wielkiemi, żółtemi, woskowemi świecami. W pośród tłumu konfraternia błaznów niosła na ramionach nosze, a na nich nową głowę błaznów, dzwonnika od Najświętszej Panny, garbusa Quasimodo.
Każdy z oddziałów tej szczególnej procesyi miał oddzielną muzykę. Cyganie grali na bębenkach i dzwonkach; Argotczycy, rasa mało muzykalna, na rogach, dudach i kobzie; królestwo Galilejskie niżej jeszcze stało, bo zaledwie widać u niego było trójkącik, pierwiastkowy instrument. Około głowy błaznów rozlało się morze ówczesnej harmonii — rogi, trójkąty, flety, talerze, wszystko głuszyło. Czytelnicy raczą sobie przypomnieć, że to muzyka Piotra Grintoire.
Trudno wyobrazić stopień dumy, która smutna i obrzydła twarz Quasimoda jaśniała w czasie pochodu z pałacu na plac de Grève. Pierwszy raz w życiu doświadczył zadowolenia miłości własnej. Do tej chwili znał tylko upokorzenie i wzgardę dla swego stanu, obrzydzenie dla siebie. Teraz, choć głuchy, cieszył się oklaskami ludu, którego nienawidził dlatego, że sam nie był od niego lubiony. Chociaż lud ten składał się z głupców, ze złodziei i żebraków, mniejsza o to, zawsze to lud, on zaś jego władcą. Dlatego za dobre przyjmował szydercze oklaski, oddawane uszanowanie dla pośmiewiska, do którego mieszało się nieco bojaźni, bo garbus był silny, kulas zręczny, a głuchy złośliwy. Trzy te przymioty zmniejszały śmieszność.
Czy jako naczelnik błaznów umiał sobie zdać rachunek z uczuć, których doświadczał i któremi widzów natchnął, nie umiemy powiedzieć. Dusza, która zamieszkiwała w jego ciele, była niezupełna i to, co doświadczał, było niepewne i pomieszane. Radość tylko biła z jego czoła, duma nim miotała, około ponurej i nieszczęśliwej jego twarzy było zadumanie. Nie mało to zadziwiło wszystkich, kiedy Quasimodo w tem upojeniu radości przechodził koło domu z kolumnami, że mężczyzna jakiś przebił się z tłumu i z gniewem wydarł mu z rąk miotłę złoconą, oznakę naczelnictwa.
Ten mężczyzna, szaleniec, był to ten sam łysy, który, w czasie tańca cyganki, straszył ją swemi groźbami. Miał on na sobie szeroką suknię czarną. W chwili, kiedy wybił się z tłumu, Grintoire go poznał. — Patrzajcie — rzecze z zadziwieniem — to mój nauczyciel, Dom Klaudyusz Frollo, astrolog. Co on chce od tego ślepca?... czy czasem pożreć go nie ma ochoty?
Rozległ się krzyk trwogi. Straszny Quasimodo zeskoczył z noszów; kobiety odwróciły oczy, bojąc się, aby w sztuki nie rozdarł astrologa.
Astrolog zerwał mu tyarę, złamał miotłę i zrzucił kapę. Quasimodo ukląkł, skłonił głowę i złożył ręce.
Nastąpiła pomiędzy nimi rozmowa na migi i znaki, albowiem ani jeden, ani drugi nie rzekł i słowa. Astrolog stojący, rozgniewany, grożący, dumny; Quasimodo błagający i pokorny. To jednak pewna, że Quasimodo mógł jednym palcem pokonać astrologa.
Nakoniec Klaudyusz Frollo, wstrząsając ramieniem Quasimody, dał znak, aby się podniósł i szedł za nim.
Quasimodo się podniósł.
Wtedy bractwo błaznów, przyszedłszy do siebie z osłupienia, chciało bronić swojego naczelnika. Cyganie, Argotczycy i cała czereda zaczęła wyć około astrologa.
Quasimodo stanął przed astrologiem, wyprężył muskuły swej silnej ręki i patrzył na tłum, zgrzytając zębami.
Astrolog ze zwykłą powagą dał znak Quasimodowi, aby się oddalił. Szedł przed nim, rozpędzając lud.
Kiedy przebyli cały plac, tłum ciekawych próżniaków chciał iść za nimi. Quasimodo zaczął iść z tyłu i opędzał pospólstwo spojrzeniem, albo gestami.
Pozwolono im wejść w ciemną i wązką uliczkę, gdzie nikt iść nie miał ochoty.
— A to cuda! — mówił Grintoire — ale gdzież u dyabła jeść dostanę?
Grintoire na traf udał się za cyganką. Widział jak z kozą poszła przez ulicę Coutelierie.
— Dla czegóż iść nie mam? — mówił do siebie.
Grintoire, filozof praktyczny, uważał, że nic bardziej nie sprzyja dumaniu, jak iść za piękną kobietą, nie wiedząc, gdzie ona idzie. Jest w tem wyrzeczeniu się swej woli, w tej fantazyi poddającej się chimerze drugiego, jakaś mieszanina niezawisłości i ślepego posłuszeństwa, trzymająca środek pomiędzy niewolą i samodzielnością, która podobała się Piotrowi Grintoire, lubiącemu dwie ostateczności, niszczące jedna drugą, to zawieszenie woli ludzkiej. Mimowolnie, idąc, porównywał się do trumny Mahometa, przyciąganej przez dwa magnesy z góry do dołu i z dołu do góry i wiszącej pomiędzy zenitem i nadirem.
Gdyby Grintoire żył za naszych czasów, ciekawa rzecz, jakiby obrał środek między klasycznością a romantyzmem; lecz nie mógł żyć trzysta lat wprzódy i to wielka szkoda.
Zresztą iść za ładną dziewczyną wieczorem — doskonały środek, gdy kto spać gdzie nie ma.
Szedł za dziewczyną i myślał; ona biegła i pędziła kozę przed sobą. W tej chwili zamykano szynki, jedyne sklepy dnia tego.
— Musi gdzieś mieszkać, — pomyślał sobie poeta — cyganie dobre mają serca. Kto to wie?
I ta myśl miała niejaki powab dla niego.
Gdy przechodził około domów, które zamykano, kiedy niekiedy wpadła mu w uszy jakaś część rozmowy; naprzykład dwóch starców mówiło:
— Panie Tybolcie Fernicle, czy wiesz, że zimno?
(Grintoire wiedział o tem od początku zimy).
— Tak, panie Bonifacy Disome! czy taką zimę będziemy mieli, jak przed trzema laty, kiedy sążeń drzewa kosztował 8 soldów?
— Albo jak w roku 1407, kiedy mróz trwał od św. Marcina aż do Wielkiego piątku, tak, że pióra zamarzały komornikom i musieli czynność zawieszać.
Dalej w oknach rozmawiały sąsiadki, którym wiatr świece pogasił.
— Czy mąż opowiadał ci przygodę panny la Boudrague?
— Nie, cóż to za jedna?
— Koń pana Idziego Godin, notaryusza w Chatelet, który się zląkł Flamandczyków i ich procesyi, wywrócił Filipa Avrillot.
— Doprawdy?
— A to pięknie.
— Koń mieszczański, ach! zgroza! gdyby to koń kawaleryjski, to co innego.
Okna zamknięto — przecież Grintoire nie mógł powiązać swych myśli.
Szczęściem znalazł ich wątek, dzięki cygance i kozie, które ustawicznie szły przed nim; obiedwie miłe stworzenia, mające kształtne nóżki, zwinność i zgrabność.
Ulice poczęły być coraz ciemniejsze i coraz puściejsze. Na gaszenie ognia przedzwoniono oddawna i tylko kiedy-niekiedy słyszeć się dawały kroki przechodzących; gdzie-niegdzie widać jakie światełko. Grintoire wszedł za cyganką w labirynt uliczek i zaułków, których nazwać niepodobna. — Otóż rozumna ulica — mówił Grintoire, idąc na traf po nieznanych sobie miejscach, po których jednak cyganka postępowała krokiem pewnym, a nawet coraz szybszym; on zaś nie wiedział, gdzie się znajduje. Na zakręcie jednej z uliczek ujrzał wysokiego mężczyznę w czarnym stroju i przy świetle jednego z domów mógł zauważyć jego rysy.
Oddawna cyganka widziała go za sobą; kilkakroć nawet niespokojnie zwróciła się ku niemu i, rzuciwszy okiem, szła dalej.
Grintoire, gdy nań patrzyła, widział na jej twarzy uśmiech wzgardliwy. Opuścił więc głowę, zaczął liczyć kamienie w bruku i iść cokolwiek zdala. Gdy stracił ją z oczu, usłyszał krzyk przeraźliwy.
Pośpieszył.
Ulica była ciemna. Przecież przy świetle lampy, która gorzała w latarni przed wizerunkiem Najświętszej Panny, umieszczonym na jednym z domów, poznał rysy cyganki, wydzierającej się z rąk dwóm mężczyznom, którzy, dla stłumienia głosu, chcieli zatkać jej usta. Biedna koza, przestraszona, żałośnie beczała.
— Panowie, do mnie! — krzyknął Grintoire i śmiało naprzód postąpił. Jeden z mężczyzn, trzymających dziewczynę, zwrócił się ku niemu. Była to obrzydła postać Quasimoda.
Grintoire nie cofnął się, ale i nie postąpił kroku.
Quasimodo przystąpił doń, porwał, rzucił o ziemię i skrył się w cieniu, unosząc cygankę, owiniętą o jego ramię, jak szarfa jedwabna. Jego towarzysz szedł za nim, i biedna koza tuż zaraz, becząc żałośnie.
— Rozbójnicy! rozbójnicy — krzyczała cyganka.
— Stój, nędzniku! i puszczaj tę dziewczynę! — nagle ozwał się głos piorunujący jeźdźca, który wysunął się z sąsiedniego zaułka.
Był to kapitan łuczników królewskich, uzbrojony od stóp do głowy z pałaszem w ręku.
Wyrwał cygankę z rąk Quasimoda osłupiałego i wsadził ją na swoje siodło. Kiedy garbus przyszedł do siebie i rzucił się na oficera, aby swoją zdobycz odebrać, piętnastu albo szesnastu łuczników stanęło w obronie kapitana. W nocy był pozbawiony najstraszniejszej broni — swojej brzydoty.
Jego towarzysz znikł w czasie walki.
Cyganka wyprostowała się na siodle oficera, objęła rękami szyję młodego człowieka i patrzyła nań wdzięcznie, jakby dziękując za daną jej pomoc. Następnie, przerywając milczenie, odezwała się głosem łagodnym:
— Jak się nazywasz, panie oficerze?
— Kapitan Febus de Châteaupers, moja piękna.
— Dziękuję.
Kiedy kapitan muskał swego wąsa, ona ześlizgnęła się z siodła i, jak lekka sarna, uciekła.
Błyskawica prędzej nie znika.
— Do pioruna! — rzekł kapitan, trzymając Quasimoda. Wolałbym tę dziewczynę.
— Co mówisz, kapitanie? — rzekł łucznik — czeczotka uciekła, a nietoperz pozostał.
Grintoire, pozbawiony przytomności, leżał na bruku przed wizerunkiem Najświętszej Panny. Powoli odzyskał zmysły; lecz pozostał przez chwilę w jakiemś odurzeniu, w którem się mieszała cyganka i jej koza. Uczuwszy zimno, udzielające się od kamieni, ocknął się i przywołał rozum na pomoc. Dlaczego tak mi mokro? Spostrzegł, że leżał w rynsztoku.
— Przeklęty garbus! — mówił do siebie i chciał się podnieść, lecz, potłuczony i strudzony, nie miał siły. Mając rękę wolną pomacał nos i zrobił postanowienie.
— Błoto paryskie — pomyślał sobie (bo był przekonany, że leży w rynsztoku) — błoto paryskie wiele ma w sobie amoniaku i siarki. Tak przynajmniej utrzymuje Mikołaj Flamel.
Tu przypomniał sobie Klaudyusza Frollo. Cała scena porwania cyganki stanęła mu przed oczyma i astrolog jak równie Quasimodo zajmowali myśl jego. I zaczął tworzyć domysły, budować domek z kart. — Ach! jakże mi zimno! — zawołał.
W rzeczy samej w rynsztoku dłużej zostać było niepodobna. Każda kropla wody wykradała cieplik z jego ciała i temperatura rynsztoka z temperaturą poety zaczęły się równoważyć.
Nowa przykrość nagle go zaskoczyła.
Tłum dzieci wpół-nagich, które pod nazwiskiem uliczników wiecznie szlifują bruki Paryża, które i za naszych czasów na wychodzących ze szkoły rzucały kamienie za to, że suknie nasze nie były podarte; tłum taki, mówię, przybiegał właśnie na miejsce, gdzie leżał Piotr Grintoire, krzycząc i śmiejąc się na całe gardło. Ciągnęli oni za sobą jakiś worek.
— Aha! Hannequin Dandeche; aha! Jan Pincebourde, stary Eustachy Moubon, słuchajcie: kowal, wasz sąsiad, umarł i z jego sienika ogień sobie zrobimy. Wszak dzisiaj święto. W tym samym czasie jeden z nich zapalił trochę słomy u lampy, palącej się przed Najświętszą Panną.
— Na rany Chrystusa! — mówił Grintoire — teraz będzie mi ciepło.
Chwila była krytyczna. Być pomiędzy wodą i ogniem, to rzecz straszna; zrobił nadzwyczajne wysilenie, podniósł się, odrzucił sienik na stronę i uciekł.
— Najświętsza Panno! — krzyknęły dzieci — kowal ożył!
I wszystkie też uciekły.
Na polu bitwy został tylko sienik.
Biegnąc, ile mu sił stało, nie wiedząc gdzie, przeskakując rynsztoki, potykając się o kamienie, nasz poeta zadyszany zatrzymał się, jakgdyby go ktoś porwał za kołnierz. — Zdaje mi się, Piotrze Grintoire — mówił do siebie, obcierając czoło — że lecisz jak szalony. Ulicznicy także się ciebie ulękli i mogłeś słyszeć, jak uciekali ku północy. Przy tem oni uciekli, a zostawili sienik, który powinieneś uważać jako dar opatrzności, abyś na nim spoczął, albo żebyś z niego ogień sobie zrobił. Bądźcobądź sienik ten jest darem nieba. Najświętsza Panna może umyślnie śmierć zesłała kowalowi, a ty uciekasz jak Pikard przed francuzem — ach! jakiżeś głupi, panie Piotrze Grintoire.
Odwrócił się i chciał znaleźć sienik — napróżno. Błądził długo po ciemnych i krętych uliczkach, nakoniec zawołał:
— Przeklęte zaułki, chyba was dyabeł budował!
Ten wykrzyknik pocieszył go nieco, a różowe światełko, które ujrzał na rogu uliczki, podniosło jego ducha. — Bogu dzięki! — rzecze — otóż mój sienik się pali — i zanucił: salve maris stella!
Czy odnosił ten śpiew do Najświętszej Panny, czy do sienika — nie wiemy.
Zaledwie zrobił kilka kroków wzdłuż ulicy, która była spadzista i niebrukowana, a nadto pełna dołów i błota, ujrzał rzecz szczególniejszą. Ulica nie była pustą: tu i owdzie, jak długa, czołgały się jakieś brudne i niekształtne istoty, wszystkie skierowane ku niepewnemu na rogu ulicy światełku — jak owe robaki, które się roją w trawie.
Nic nie czyni usposobienia więcej awanturniczem, jak niepewność legowiska. Grintoire postąpił ku nim i spotkał larwę, która najopieszałej ciągnęła za innemi. Zbliżając się, spostrzegł, że to był żebrak, idący na rękach i nogach. Gdy przechodził koło tego pająka z twarzą ludzką, ten zanucił głosem żałosnym: La buona mancia, signer, la buona mancia.
— Niech cię dyabli porwą i mnie z tobą — rzekł Grintoire — jeżeli wiem, co mówisz.
I przeszedł.
Znowu napotkał inną istotę. Był to kaleka bez nóg i bez rąk, tak kulawy, że system szczudeł i kul zdawał się rusztowaniem. Grintoire, lubiący porównania klasyczne, w myśli znalazł w nim podobieństwo do żyjącego trójnoga wulkanu.
Ten trójnóg powitał go, zdejmując kapelusz, i krzyknął: Senor caballero, para comprar un pedaso de pan.
— I ten także mówi, — rzecze do siebie Grintoire — ale to język szczególniejszy i dyabli go rozumieją.
Później, uderzając się w czoło, dodał: — Prawda, ten hultaj dziś rano z Esmeraldą rozmawiał.
Chciał podwoić kroku, lecz po raz trzeci ktoś mu drogę zastąpił. Był to ślepy z twarzą i brodą żydowską, macający wokoło kijem, którego pies wiódł naprzód, a on mówił akcentem węgierskim: Facitote caritatem!
— Otóż, choć jeden mówi po chrześciańsku — rzekł Piotr Grintoire. Muszę mieć bardzo pańską minę, kiedy się tak umizgają do mojej pustej sakiewki. Mój przyjacielu — mówił, zwracając się do ślepego — przeszłego tygodnia sprzedałem ostatnią koszulę, czyli, ponieważ rozumiesz cyceroński język: Vendidi hebdomade nuper transita meam ultimam chemisam.
— Caritatem! — śpiewał ślepy.
— La buona mancia! — powtarzał żebrak na szczudłach.
Kulawy zaś wynosił nutę muzykalną: Un pedaso de pan.
Grintoire zatkał sobie uszy. — O wieżo Babel! — zawołał. Zaczął biedz, a za nim ślepy, na szczudłach i kulawy.
W miarę, jak się zapuszczał w ulice, wili się przed nim ślepi, kulawi, bez rąk, pokaleczeni, wychodząc z bud i ukryć, jak ślimaki po deszczu.
Grintoire, ścigany przez swoich trzech prześladowców i nie wiedząc, co dalej się stanie, biegł, nie zważając na jednych, wywracając drugich i bijąc trzecich.
W końcu przyszła mu myśl odwrócić się. Myśl ta była niewczesną. Cały legion zamknął się za nim i trzej żebracy pochwycić go mogli.
Dobiegł do końca ulicy, która wychodziła na ogromny plac, a na nim widać było, przyćmione mgłą nocną, liczne światełka. Grintoire rzucił się nań, licząc na szybkość swoich nóg.
— Onde was, hombre! — krzyknął kaleka, rzucając swoje szczudła i biegnąc za poetą, jak tylko można najlepiej. Tymczasem dwóch innych patrzyło nań iskrzącemi oczyma.
— Gdzież jestem? — zapytał przestraszony poeta.
— W okręgu cudów — odpowiedziało czwarte straszydło, które go już dościgło.
— Na honor — odparł Grintoire — widzę ślepych, którzy patrzą, chromych, którzy biegają, ale nie widzę cudotwórcy.
Głośny śmiech ozwał się zamiast odpowiedzi.
Biedny poeta spojrzał wokoło siebie. W rzeczy samej znajdował się w Okręgu cudów, gdzie nigdy człowiek uczciwy nie zabłąkał się o późnej godzinie; w czarodziejskiem kole, w które oficerowie z Chatelet i sierżanci policyjni wstąpić się boją; w siedlisko złodziei i zbrodniarzy, skąd każdego ranka wylewa się potok występku, żebractwa i oszustwa; w potwornym ulu, w który się zbiegają wieczorem szerszenie towarzyskiego porządku; w miejscu, gdzie cygan, oszust, złodziej rozmaitych narodów, hiszpan, włoch, niemiec, żyd, chrześcianin, mahometanin, bałwochwalca, okryty łachmanami żebrak w dzień, w nocy zmieniał się w rozbójnika; w ogromnej garderobie, gdzie przebierali się aktorowie tej odwiecznej komedyi — kradzieży, oszustwa, i rozboju, jaką odgrywają na paryzkim bruku.
Był to obszerny, nieregularny plac i źle wybrukowany, jak wszystkie ówczesne place w Paryżu. Dwa ogniska, około których wiły się tłumy, błyszczały tu i owdzie. Wszystko szło, biegło, krzyczało. Słychać było śmiech mężczyzn, płacz dzieci i głosy kobiet. Ręce, głowy tego tłumu, czarne na tle jasnem, tysiące dziwacznych przedstawiały poruszeń. Niekiedy na ziemi, gdzie drżący przesuwał się cień, widzieć było można psa, podobnego do człowieka i człowieka, podobnego do psa. Mężczyźni, kobiety, zwierzęta, płeć, wiek, zdrowie, choroby, wszystko zdawało się być wspólne u tego ludu; wszystko było razem pomieszane i każdy miał udział we wszystkiem.
Przy blasku ognisk Grintoire mógł rozeznać wokoło placu mnóstwo starych domów, których pochylone dachy z ogromnemi dymnikami zdawały mu się głowami kobiet starych, ustawionemi w rząd i patrzącemi przez zamróżone oczy.
Był to świat zupełnie nowy, nieznany, błotny, fantastyczny, szkaradny.
Grintoire, ujęty przez trzech żebraków jak w troje kleszczy, obstąpiony przez tłum szkaradnych twarzy, które krzyczały i wyły, chciał przywołać odbiegłą przytomność umysłu i przypomnieć sobie, czy to była sobota. Daremnie; nić jego pamięci i myśli była przerwaną, a wątpiąc o wszystkiem, co widział i uczuwał, zadał sobie pytanie: Jeżeli żyję, czy to wszystko, co widzę, rzeczywistem być może? jeżeli tak jest, czy żyję?
W tej chwili wyraźny krzyk dał się słyszeć.
— Prowadzimy go do króla, prowadzimy go do króla.
— Najświętsza Panno! — szepnął sobie Grintoire — król tutaj! to chyba jaki kozioł.
— Do króla! do króla! — wiele powtórzyło głosów.
I zaczęto go ciągnąć. Trzech nowych żebraków zaczęło go ciągnąć, mówiąc: To nasz! to nasz!
Suknia poety, już i tak cierpiąca, w tej walce o mało nie wyzionęła ducha.
Gdy przechodził straszny plac, złudzenie jego znikło i smutna ukazała się rzeczywistość. W pierwszej chwili z jego poetycznej głowy, albo raczej z prozaicznie pustego żołądka uniósł się wyziew, który, owionąwszy otaczające go przedmioty, pozwalał mu widzieć tylko straszydła. Po chwili wzrok jego mniej był obłąkany i mniej powiększający. Rzeczywistość rozjaśniła się przed nim, uderzyła w oczy, trąciła po ciele i powoli rozszarpała całą poezyę. Musiał spostrzedz, że wszedł nie w Styks, lecz w błoto, że go szarpali nie szatani, ale złodzieje, że tu nie idzie o jego duszę, ale poprostu o życie (bo nie miał owego talizmanu, który godzi złoczyńcę z uczciwym człowiekiem — kieski). Nakoniec, przyglądając się bliżej, widział wszystko, jak jest.
Okręg cudów był zbiorem rabusiów, zaczerwienionych krwią i winem.
Widok, jaki się przedstawił jego oczom, kiedy go przywiedziono do celu drogi, nie mógł go natchnąć poezyą chociażby piekielną. Był to najprozaiczniejszy szynk. Gdybyśmy opisywali nie piętnasty wiek — powiedzielibyśmy, że Grintoire zstąpił z Michała Anioła na Gallota.
Przy ogniu, który gorzał na szerokiej blasze, stało kilka stołów, w nieporządku, jak się zdarzyło, postawionych. Na tych stołach błyszczało kilka dzbanów z winem i miodem, a przy nim wiele twarzy czerwonych. Jeden z nich, mężczyzna z ogromnym brzuchem, ściskał otyłą i czerwoną kobietę. Drugi był niby żołnierzem, gwiżdżąc, rozwijał bandaże z fałszywej rany i wyprostowywał zdrowe i silne kolano, obwiązane od rana tysiącem szmat. Przy nim, jakby na sprzeczność, inny obwiązywał zdrową nogę i gałgany krwią polewał, aby większą litość obudzić. Przy drugim stole siedział młody oszust, którego inny uczył udawać wielką chorobę, żując w ustach kawałek mydła, aby się pienił. Dalej siedział żebrak i kłócił się z dwiema kobietami o ukradzione wieczorem dziecko. Wszystkie te szczegóły, we dwa wieki później, zdawały się śmieszne na dworze, jak mówi Sauval i służyły dla zabawienia króla i za przedmiot do baletu p. t. „Noc“, podzielonego na cztery części i danego w teatrze Mały Bourbon. Nigdy, dodaje naoczny świadek z 1653 r., nagłe zmiany z Okręgu Cudów nie były lepiej przedstawione. Benserades przygotował nas do nich przez ładne wiersze.
Wszędzie głośny śmiech lub bezwstydna piosnka dźwięczała — każdy krzyczał, klął lub śpiewał, nie słuchając sąsiada.
Wielki pies, siedzący na tylnich łapach, patrzał na ogień; kilkoro dzieci wmieszało się w tę biesiadę — a dziecię skradzione krzyczało i płakało. Inne, czteroletnie, siedziało przy stole na ławie ze spuszczonemi nogami. Trzecie palcem rozprowadzało po stole wylany łój ze świecy. Ostatnie, siedząc w miedzianym kotle, który cegłą czyściło, wydobywało zeń głos, któregoby pewno nie zniósł Stradivari.
Przy ogniu była także i beczka, a na niej żebrak. Był to król na tronie.
Trzech, którzy przyprowadzili Piotra Grintoire, przywiedli go przed beczkę i w tej chwili wszystko umilkło, prócz dziecka w kotle.
Grintoire nie śmiał oddychać, ani wznieść oczów.
— Hombre, quita tu sombrero? — rzekł jeden z trzech, i, nim go Grintoire zrozumiał, drugi wziął mu kapelusz. Prawda, że nędzny, ale na słotę albo deszcz przydatny.
Król z wysokości swojej beczki przemówił:
— Co to za włóczęga?
Grintoire zadrżał. Ten głos, jakkolwiek groźny, przypomniał mu inny, ten, co to pierwszy cios zadał jego sztuce, wołając przez nos: litości, litości! Podniósł głowę i poznał Clopina Trouille-fou.
Clopin Trouille-fou, chociaż przybrany w oznaki królewskie, był zawsze w łachmanach, tylko rana z ręki mu znikła. Miał w ręku bat z surowca, jakiego wówczas używali sierżanci na rozpędzenie ludu i który nazywano boullayes. Na głowie miał coś okrągłego i spiczastego, czego ani czapką, ani koroną nazwać nie można.
Grintoire, nie wiedząc dlaczego, odzyskał nadzieję, poznając w królu Okręgu Cudów żebraka z wielkiej sali.
— Panie — wyjąkał — jaśnie oświecony... Najjaśniejszy panie... Jakże cię mam nazywać, mówił nakoniec, przyszedłszy do najwyższego punktu crescendo i nie wiedząc, jak spuścić z tonu.
— Mów, jak ci się podoba, ale się śpiesz. Co masz powiedzieć na swoją obronę?
— Na moją obronę! — pomyślał sobie Grintoire — a to mi się podoba!... I znowu się zająkał: Jestem... ten sam... co rano...
— A mnie co to obchodzi — przerwał Clopin — twoje nazwisko, włóczęgo. Słuchaj, jesteś tu przed trzema mocarzami: przedemną, Clopinem Trouille-fou, królem Tunów, następcą wielkiego Coësra, władcą królestwa Argot; Maciejem Hungadi Spicali, księciem Egiptu i Czech; i tym oto starym, co go widzisz na boku, Wilhelmem Rousseau, władcą Galilei, tym grubym, co nas nie słucha i pieści dziewkę. My jesteśmy twoimi sędziami. Wszedłeś w królestwo Argot, nie będąc argotczykiem i zgwałciłeś przywileje naszego miasta; musisz być ukaranym, tem pewniej, że nie jesteś ani capon, ani franc-mitou, ani rifodé, to jest: nie jesteś ani złodziejem, ani żebrakiem, ani włóczęgą. Usprawiedliwiaj się, pokaż, co umiesz.
— Niestety! — odpowiedział Grintoire — nie mam tego honoru. Jestem autorem.
— To dosyć — przerwał Trouille-fou. Będziesz wisiał. Rzecz bardzo prosta: jak się obchodzicie z nami, tak i my z wami. Jak wy truandom[1], tak i wam truandzi. Trzeba, żeby i uczciwy człowiek, jak się nazywacie, spróbował konopnego postronka. Dalej przyjacielu, podziel twoje łachmany pomiędzy dziewczęta; każę cię powiesić dla zabawy kolegów, a ty im za to oddasz kieskę na wódkę. Jeżeli chcesz, możesz się pomodlić; mamy tu klęcznik, któryśmy ukradli w St. Pierre aux-Boeufs, masz czasu cztery minuty.
Okropna przemowa.
— Na moją poczciwość! dobrze mówi Clopin Trouille-fou, prawi jak uczony — zawołał władca Galilei.
— Panowie władcy i króle — mówił z zimną krwią Grintoire (nie wiemy skąd nabrał tej siły ducha) — nazywam się Piotr Grintoire, jestem poetą, którego dyalog dziś przedstawiono w wielkiej sali pałacu.
— Ach! to ty! — rzekł Clopin. Byłem na nim; lecz za to, żeś nas rano wynudził, godzien jesteś szubienicy.
— Trudno mi się wywinąć — pomyślał Grintoire. Zrobił przecież jeszcze jedno usiłowanie.
— Nie pojmuję — rzecze — dlaczego poetów nie policzono do truandów. Ezop był włóczęgą, Homer był żebrakiem, a sam Merkury złodziejem.
Clopin przerwał.
— Widzę, że chcesz nas zrównać z bazgraczami. Życzę ci, daj pokój! i dalej na szubienicę.
— Za pozwoleniem waszej królewskiej mości — odrzekł Grintoire, nie chcąc ustąpić kroku. Czyż na śmierć zasłużyłem? Zapewne mnie nie ukarzecie bez wysłuchania.
Jego głos zdał się być stłumiony. Chłopiec czyścił kocioł silniej niż przedtem, a na dobitkę stara baba wstawiła na ogień tygiel z tłustością, która niemiłosiernie skwierczała.
Clopin Trouille-fou zdał się rozmawiać przez chwilę z księciem Egiptu i cesarzem Galilejskim, który był pijany. Następnie krzyknął donośnie: — Milczenie! — Że zaś kocioł i rynka nie przestawały swego duetu, zeskoczył z beczki, uderzył nogą w kociołek, że się o dziesięć kroków z dzieckiem potoczył, następnie wywrócił rynkę i zasiadł znowu na swoim tronie, nie zważając na płacz dziecka i krzyk starej baby.
Trouille-fou dał znak i książę z cesarzem stanęli około niego w podkowę, w środku umieściwszy Piotra Grintoire. Było to półkole łachmanów, obmierzłych twarzy i nagich rąk. W środku Clopin Trouille-fou, jak doża wenecki, spoglądał ze szczytu swej beczki dumnie, ponuro, strasznie.
— Słuchaj — rzecze do Piotra Grintoire, pieszcząc się swoim podbródkiem, — nie widzę przeszkody do powieszenia ciebie. Prawda, że ci to nieprzyjemnie, bo wy, mieszczanie, nie jesteście do tego przyzwyczajeni i wielką rzecz sobie z szubienicy robicie. Jeden jest środek ocalenia. Czy chcesz do nas przystać?
Można zrozumieć jakie wrażenie zrobiła ta propozycya na Piotrze Grintoire, który widział jak mu się życie wymyka i utrzymać go nie miał środka.
— Przystaję — rzecze.
— Przystajesz — mówił Clopin — i chcesz się zaciągnąć pod sztandary małej pochodni?
— Tak — odpowiedział Grintoire.
— I uznajesz się za członka prawdziwego mieszczaństwa.
— Poddanym królestwa Argot?
— Królestwa Argot.
— Truandem?
— Truandem.
— Duszą i ciałem?
— Duszą i ciałem.
— Jednak — uprzedzam cię — mówił jeszcze Clopin, że zawsze będziesz powieszonym.
— Jak to!
— Tylko później nieco, z większą ostentacyą, i kosztem poczciwego miasta Paryża, na szubienicy murowanej i przez uczciwych ludzi. I to także korzyść.
— Jaka korzyść?
— Widoczna! jako prawdziwy mieszczanin nie będziesz płacił ani latarniowego, ani ulicowego, co muszą opłacać poddani Paryża.
— A więc niech się stanie — rzekł poeta. Przystaję. Będę truandem, argotczykiem, poddanym małej pochodni, wszystkiem, czem chcecie, panie królu Tunów, omnia in philosophia, omnes in philosopho continentur.
Król Tunów zmarszczył czoło.
— Za kogo mnie bierzesz, przyjacielu? jakim śpiewasz językiem? Kto jest bandytą, niekoniecznie ma być żydem. Ja jestem więcej niż złodziejem, bo rozbijam.
Grintoire chciał się tłómaczyć i rzekł: — To nie żydowski język, to połacinie.
— Powtarzam ci, — odparł Clopin z gniewem — że nie jestem żydem i każę cię powiesić, równie jak tego hultaja, który stoi przy tobie.
To mówiąc, pokazał palcem małego żydka węgierskiego, który witał Piotra Grintoire swoim facitote caritatem i który, nie znając innego języka, patrzał z podziwianiem na króla Tunów, nie śmiejąc się doń zbliżyć.
Nakoniec Clopin uspokoił się i rzekł do naszego poety:
— Łotrze, więc chcesz być truandem?
— Tak jest — odpowiedział poeta.
— Nie dosyc chcieć! — odrzekł Clopin — nie dosyć woli, aby gęś upiec, i nie dosyć woli, aby się dostać do raju, a Argot i raj to — jedno. Żebyś tu był przyjętym, trzeba dowieść, że jesteś zdolny do czegoś i wprzódy musisz obmacać manekin[2].
— Obmacam; — rzekł Grintoire — wszystko uczynię, co każecie.
Clopin dał znak. Kilku argotczyków wyszło i powróciło niebawem. Wnieśli belkę ogromną z dwiema dziurami na końcach; następnie dwie inne, które w pierwszej utkwili, a wkońcu trzecią, którą umieścili na wierzchu. Była to przenośna szubienica, która w mgnieniu oka stanęła przed poetą. Nic jej nie brakowało, nawet i postronka.
— Co oni myślą uczynić? — zapytał siebie Grintoire z niejakim niepokojem. Dźwięk dzwonków, który zaraz dał się słyszeć, powiększył jego ciekawość; był to manekin, rodzaj straszydła na ptaki, w czerwonej sukni, pełnej dzwonków i grzechotek, który truandowie za szyję powiesili. Powieszona figurka zabrzmiała we wszystkie dzwonki, chwiała się długo i, przyszedłszy nakoniec do równowagi, umilkła.
Clopin w tej chwili wskazał małą ławeczkę, chwiejącą się i stojącą pod manekinem.
— Wejdź.
— Ale — zrobił uwagę Grintoire — ja kark skręcę twoja, panie, ławeczka chwieje się na wszystkie strony.
— Wejdź! — powtórzył Clopin.
Grintoire uległ naleganiom i po wielu oscylacyach wynalazł przecież środek ciężkości.
— Teraz — mówił dalej król Tunów — obróć się na prawej nodze i stań na palcach lewej.
— Bracie, — rzecze Grintoire — chcesz koniecznie, żebym kark skręcił?
Clopin potrząsnął głową.
— Słuchaj, przyjacielu, mówisz zawiele. W dwóch wyrazach powiem ci o co chodzi: staniesz, jak ci mówię, na palcach, tak, żebyś dostał do kieszeni manekina i wyjął zen kieskę. Jeżeli przy tej czynności nie zrobisz hałasu, będziesz truandem, i wówczas tylko ci skórę oćwiczymy.
— Ach! przez Boga, — rzekł Grintoire — a jeżeli poruszę dzwonki?
— Będziesz powieszony.
— Nie rozumiem — odpowiedział Grintoire.
— Słuchaj raz jeszcze. Jeżeli obmacasz manekin i wyjmiesz sakiewkę — będziesz żył; gdy trącisz choć jeden dzwonek — będziesz powieszony. Czy teraz pojmujesz?
— Bardzo dobrze. Ale...
— Jeszcze raz: jeżeli wyjmiesz sakiewkę, a nie poruszysz dzwonka — zostaniesz truandem i będziesz bity wciąż przez osiem dni. Rozumiesz teraz?
— Nie, panie. Jakaż tu korzyść? w jednym razie być powieszonym, a w drugim bitym.
— A być truandem, to nic nie znaczy? bić cię będziemy dla twego własnego dobra, aby cię do kijów przyzwyczaić.
— Bóg zapłać — odpowiedział poeta.
— Śpiesz się — mówił król, uderzając nogami w beczkę, aż strasznie zahuczała. Dalej, obmacuj manekin, a śpiesz się! pamiętaj jednak, że kiedy jeden dzwonek posłyszę — po tobie.
Tłum złodziei przyklasnął słowom Clopina i stanął wokoło szubienicy, a śmiał się tak wesoło, że Grintoire myślał: — To żarty! — Postanowił więc zaryzykować się, pomodliwszy się wprzódy o spokój dzwonków manekina. Mnóstwo dzwonków zdawało się tysiącem języczków gadu, które syczą i kąsają zarazem.
— Ach! — mówił do siebie — czy to być może, aby moje życie zawisło od najmniejszego poruszenia dzwonka? Ach! — dodał, składając ręce — dzwonki, nie dzwońcie, grzechotki nie grzechoczcie!...
I powrócił jeszcze do Clopina Trouille-fou.
— A jeżeli wiatr powieje? — zapytał.
— Będziesz wisiał — odrzekł ten bez wahania.
Widząc, że niema środka, wziął się do dzieła; obrócił się na prawej nodze, stanął na palcach lewej i wyciągnął rękę... lecz w chwili, gdy dotknął manekina, zachwiał się na ławce, a, chcąc się oprzeć na manekinie, stracił równowagę i upadł na ziemię.
— Zginąłem! — krzyknął padając, i jak trup leżał.
Nad jego głową tysiące dzwonków zabrzmiało i rozległ się śmiech szyderczy truandów, a Clopin zawołał:
— Podnieście go i powieście natychmiast!
Podniesiono go i odwiązano od szubienicy manekin.
Postawiono na ławie poetę, założono powróz na szyję, mówiąc: — Bądź zdrów, przyjacielu, niema dla ciebie ratunku.
Wyraz łaski skonał na ustach poety; spojrzał wokoło siebie i żadnej nie widział nadziei, bo wszyscy się śmieli.
— Bellevigne de l’Etoile! — rzekł król Tuuów do ogromnego truanda, który na przód wystąpił — wejdź na wierzch szubienicy.
Bellevigne de l’Etoile wszedł na szubienicę i Grintoire zobaczył obmierzłą jego twarz nad sobą.
— Teraz rzecze Clopin Trouille-fou — kiedy klasnę w ręce, Andrzej Czerwony poderwie ławkę, Franciszek Chante-prune uwiesi się u jego nóg, a ty zaś, Bellevigne, porwiesz go za ramiona. Tylko razem, rozumiecie?
Poecie włosy stanęły na głowie.
— Czyście gotowi? — zapytał Clopin.
Biedny Grintoire konał w męczarniach. Tymczasem król Tunów rozłożył ręce.
Lecz zatrzymał się z klaśnięciem, jakby mu jakaś myśl przyszła.
— Aha! chwilkę jeszcze, zapomniałem... Zwyczaj jest u nas, że przed powieszeniem mężczyzny pytamy kobiet, czy która go nie chce. Kolego, jeszcze jeden ratunek: trzeba abyś zaślubił truandkę, albo powróz.
To prawo cygańskie, jakkolwiek dziwnem zapewne wydaje się czytelnikowi, jest umieszczone w prawodawstwie angielskiem. Patrz Burington’s Observations.
Grintoire odetchnął. W przeciągu pół godziny drugi raz, powracało doń życie. Ufać w to jednak nie miał ochoty.
— Hola! — krzyknął Clopin — kobiety, dziewki, czy niema której pomiędzy wami, począwszy od czarownicy aż do dziewczyny, któraby chciała tego hultaja? Hola! Kolleto la Charenne, Elżbieto Trouvain, Szymono Jodouyne, Maryo Piedebou, Michalino Genaille, Klaudyno Ronge-breille, Maturyno Girorou, Izabello Thierrye — pójdźcie, zobaczcie tego hultaja.
Grintoire w tym stanie nie był bynajmniej ponętnym.
Truandki mało okazały zajęcia i odpowiedziały: — Nie chcemy; powiesić go, będzie dla wszystkich zabawka.
Trzy jednak wyszły z tłumu. Pierwsza otyła, z kwadratową twarzą, obejrzała suknie filozofa, skrzywiła się i rzekła:
— Stary grat.
Po chwili zaś dodała:
— A twój kapelusz?
— Zabrano mi — odparł Grintoire.
— Twoje buty?
— Bez podeszew.
— Twoja kieska?
— Nie mam ani grosza.
— Niech cię powieszą, kiedy tak — rzekła, odwracając się, truandka.
Druga czarna, stara, obrzydła, obejrzała poetę i również się skrzywiła, mówiąc: — Taki chudy!
Trzecia była młoda, świeża i nie bardzo brzydka.
— Ocal mnie — mówił do niej cicho Grintoire.
Spojrzała na niego z litością, spuściła oczy i zamilkła. Była to ostatnia nadzieja.
— Nie mogę! — rzekła niebawem — Wilhelm Longue-jou biłby mnie. I zmieszała się z tłumem.
— Kolego, — rzecze Clopin — jesteś nieszczęśliwy.
Następnie, stając na beczce, zawołał: — Nikt go nie chce? po raz pierwszy zapytuję, drugi, trzeci — a więc przybito.
Bellevigne de l’Etoile, Andrzej Czerwony i Franciszek Chante-prune zbliżyli się do Piotra Grintoire.
W tej chwili powstał krzyk pomiędzy argotczykami: Esmeralda! Esmeralda!
Grintoire obejrzał się w tą stronę, skąd krzyk pochodził. Tłum się rozstąpił i przepuścił piękną, młodą istotę. Była to cyganka.
— Esmeralda! — mówił bezprzytomny Grintoire wpośród wzruszenia, do którego obraz czarodziejski się przyczynił.
Ta śliczna dziewczyna zdawała się nawet i w Okręgu Cudów wpływ swój wywierać. Argotczycy spojrzeli na nią z uszanowaniem i wejście ułatwili.
Lekko zbliżyła się do poety. Koza szła za nią.
— Czy macie wieszać tego człowieka? — zapytała z powagą.
— Tak, siostro! — odpowiedział król Tunów — chyba, że go weźmiesz za męża.
Spuściła oczy i rzekła: — Biorę.
Grintoire pomyślał sobie, że marzy od rana i teraz sen go dręczy.
Przejście, jakkolwiek przyjemne, jednak zagwałtowne.
Odwiązano postronek i zsadzono poetę z ławki.
Książę egipski, nie mówiąc słowa, wzniósł gliniany dzbanek; cyganka podała go poecie, mówiąc: — Stłucz.
Dzbanek upadł na ziemię i potłukł się w kawałki.
— Bracie! — rzekł wtedy książę egipski — oto twoja żona; siostro — oto twój mąż! Idźcie na cztery lata.
Niedługo potem nasz poeta znalazł się w małej sklepionej stancyjce, dobrze zamkniętej i dobrze ogrzanej; zasiadł przed stołem, na którym brakowało tylko wieczerzy i marzył o wygodnem łóżku, sam na sam z młodą dziewczyną. Wypadek był czarodziejski. Zaczął się uważać za jedną z osób w powieściach czarodziejskich i rzucał wokoło siebie oczyma, jakby szukał rydwanu, zaprzężonego dwiema skrzydlatemi chmurami, który tylko był zdolnym przenieść go z piekła do raju. Kiedy niekiedy spoglądał na swoją podartą suknię, aby się upewnić, że jeszcze jest na ziemi. Rozum jego pomieszał się i wątku myśli trudno było odszukać.
Młoda dziewczyna zdawała się na niego nie zważać, chodziła, poprawiała sprzęty, rozmawiała z kozą, i wkońcu usiadła przy stole, gdzie Grintoire mógł się na nią dowoli napatrzeć.
Czytelniku, byłeś młodzieńcem i może jeszcze nim jesteś. Może ci się zdarzyło (bo ja to nieraz całe dnie najswobodniej spędzałem) iść od krzaku do krzaku po nad brzegiem czystej wody, w piękny dzień, za jaką dziewicą, biało albo zielono ubraną, biegnącą po gajach i obrywającą z pustoty zielone listki. Przypominasz sobie zapewne, z jaką ciekawością twoje myśli i twoje spojrzenia goniły ten wiaterek, w pośród którego przesuwała się postać skrzydlata, — ta postać powietrzna rysowała ci się niepewnie przed oczyma w kształtach lekkich, niedotykalnych. Lecz, kiedy dziewica spoczęła, kiedy mogłeś, zatrzymując oddech, patrzyć na jej suknię, na dwoje kryształowych oczu, nie doświadczałżeś trwogi, aby ta dotykalna istota nie zniknęła przed tobą? Przypomnij sobie te wrażenia, a pojmiesz, co się działo w duszy poety, gdy swobodnie patrzył na Esmeraldę, którą przedtem widział tylko zdaleka.
Zatopiony był coraz więcej w dumaniu. — Otóż — rzecze, ścigając ją oczyma — to ta Esmeralda, anielska istota!... tańcująca po ulicach i nic więcej!... Onato rano zadała cios mojej sztuce i wybawiła mię od śmierci wieczorem. Mój zły i dobry geniusz! Na honor, piękna kobieta! i musi mię kochać, skoro za męża wybrała. Nie wiem — myślał, podnosząc się — jak się to stało, ale jestem jej mężem.
Z tą myślą w głowie i oczach zbliżył się do dziewicy tak poufale, że ta się cofnęła.
— Co pan chcesz odemnie? — rzecze.
— I ty mię o to pytasz, Esmeraldo? — odpowiedział Grintoire z wyrazem tak namiętnym, że samby się zadziwił, gdyby go widział.
Cyganka rozwarła wielkie oczy i mówiła: — Czego pan chcesz odemnie?
— Jak to! odparł Grintoire, zapalając się coraz więcej i myśląc, że ma do czynienia z jedną z cnót Okręgu Cudów — alboż nie jestem twoim? a ty nie jesteś moją?
I objął jej kibić.
Gorset cyganki wyślizgnął mu się z rąk, jak skóra węża. Zerwała się i pobiegła na drugi koniec stancyjki i, zanim Grintoire mógł przyjść do siebie, stała groźna ze sztyletem w dłoni. Usta jej nabrzmiały, nos zaczerwieniał, policzki ogniem płonęły i oczy rzucały błyskawice. W tym czasie koza stanęła przed nią i, stawiając poecie opór, wystawiła naprzód złocone rogi. Wszystko to się stało w mgnieniu oka.
Dziewica była jak osa i ukłuć chciała.
Nasz filozof osłupiał i patrzył to na kozę, to na dziewczynę.
— Najświętsza Panno! — rzecze nakoniec, kiedy wzruszenie pozwoliło mu mówić — otóż dwie czarownice!
Cyganka przerwała milczenie ze swojej strony.
— Zabardzoś śmiały, mój paniczu!
— Bardzo przepraszam, moja panienko, — rzekł Grintoire z uśmiechem — ale na co wzięłaś mię za męża?
— Więc trzeba było pozwolić, aby cię powieszono?
— A więc to dlatego? — mówił poeta, rozczarowany z myśli miłosnych — więc tylko chciałaś mię od szubienicy uchronić?
— A jakiż inny zamiar mieć mogłam?
Grintoire przygryzł usta. — A więc — rzecze — nie jestem tak szczęśliwy, jak sądziłem. Ale na cóż, moja droga, stłuczono dzbanek?
Sztylet Esmeraldy i rogi kozy wciąż były przygotowane do obrony.
— Panno Esmeraldo, — rzecze poeta — ułóżmy się. Nie obcy jestem w Chatelet i nie będę od tego, abym cię w każdem zdarzeniu nie bronił; wiesz, że Lescrivaina potępiono za to, że nosił sztylet. Ja przysięgam na raj, że bez twojego pozwolenia nie zbliżę się do ciebie, tylko daj mi co zjeść.
Grintoire w gruncie nie był lubieżny. Nie był z tego rodzaju rycerzy, co szturmem biorą młode dziewczęta. W miłości, jak w każdej innej rzeczy, umiał być umiarkowanym i dobra wieczerza z ładną dziewczyną zdawała mu się doskonałym prologiem.
Cyganka nic nie odpowiedziała. Zwiesiła wargę, wyprostowała główkę i roześmiała się nagłos. Tymczasem sztylet znikł z jej ręki tym samym niewidzialnym sposobem, jak się do niej dostał.
Po chwili ukazał się na stole chleb żytni, kawałek słoniny, kilka jabłek i butelka wiśniaku. Grintoire chciwie jeść zaczął. Słysząc szczęk widelca i noża rzecby można, że jego miłość zmieniła się w apetyt.
Młoda dziewica, siedząc naprzeciw niego w milczeniu, widocznie innemi była zajęta myślami, uśmiechała się niekiedy i drobną rączką głaskała kozę, opartą o jej kolana.
Świeca woskowa oświetlała tą scenę żarłoctwa i dumania.
Po nasyceniu żołądka Grintoire zawstydził się, że tylko jedno jabłko zostawił. — Ty nie jesz, panno Esmeraldo? — rzecze. Odpowiedziała kiwnięciem głowy i wzrok utopiła w sklepienie.
— O czem ona, u dyabła, myśli? — mówił do siebie Grintoire. To być nie może, żeby ten karzeł, wymalowany na suficie, całą jej zajął uwagę. Przecież i ja mógłbym się z nim porównać.
I odezwał się: — Panno!
Zdawała się go nie słyszeć.
Zaczął jeszcze raz: — Panno Esmeraldo. — Daremnie. Dusza dziewczyny była gdzieindziej i głos poety nie mógł jej przywołać. Na szczęście koza się w to wmieszała, ciągnąc lekko swoją panią za rękaw.
— Czego chcesz, Dżali? — zapytała cyganka, jakby ze snu zbudzona.
— Jej się zapewne chce jeść — rzekł Grintoire, rad, że zawiązuje rozmowę.
Esmeralda zaczęła kruszyć chleb, który Dżali jadła z jej dłoni.
Grintoire nie pozwolił Esmeraldzie powrócić do dumania i delikatnie zapytał:
— Więc mię nie chcesz za męża?
Młoda dziewczyna spojrzała nań i odpowiedziała:
— Nie.
— A za kochanka? — zapytał Grintoire.
Skrzywiła się i znowu rzekła:
— Nie.
— Za przyjaciela? — mówił Grintoire.
Wlepiła wzrok w niego i odpowiedziała po chwili rozwagi:
— Może.
To może, tak drogie filozofom, ośmieliło poetę.
— Czy wiesz, co to jest przyjaźń? — zapytał.
— Tak! — odpowiedziała cyganka — jestto być bratem i siostrą: dwiema duszami, które się z sobą nie łączą, jak dwa palce u ręki.
— A miłość? — znowu rzekł Grintoire.
— Och! miłość! — rzekła, a głos jej zadrżał i oko zabłysło — jestto to, że dwie dusze są jedną — mężczyzna i kobieta, którzy się zmieniają w anioła. — To niebo!
Uliczna tanecznica w tej chwili zdawała się poecie czarującej piękności. Usta jej różane wpół się uśmiechały; czoło jej czyste i pogodne przesuwało po sobie myśli, jak zwierciadło oddech; czarne i długie rzęsy, opuszczone na dół, zaledwie pozwalały wypływać czarownemu światłu i tworzyły ów ideał piękności, który Rafael tylko umiał przelewać na płótno.
Grintoire mówił dalej:
— Jakim sposobem można ci się podobać?
— Być mężczyzną.
— A ja czem jestem? — rzecze.
— Mężczyzna powinien mieć kaszkiet na głowie, pałasz u boku i ostrogi u butów.
— A więc mężczyzna bez konia, to nie mężczyzna?
— Czy pan kochasz?
— A ty kochasz?
Zamyśliła się przez chwilę i rzekła ze szczególniejszym wyrazem: — Namyślę się, powiem później.
— Dlaczegóż nie dzisiaj? — zagadnął czule poeta. Dlaczegóż nie mnie?
Spojrzała nań poważnie i rzekła:
— Tylko tego będę kochała, kto będzie moim obrońcą.
Grintoire zarumienił się, bo sądził, że dziewica zrobiła mu wymówkę za wypadek, w którym nie przyniósł jej pomocy. Przypomniawszy to sobie, uderzył się w czoło.
— Przebacz mi, moja droga, roztargnienie — mówił. Jakżeś wyszła ze szponów Quasimoda?
To pytanie dreszczem przejęło cygankę.
— Okropny, prawda, ale jakim sposobem ujść mu zdołałaś?
Esmeralda uśmiechnęła się, westchnęła i milczała.
— Czy wiesz dlaczego szedł za tobą — mówił Grintoire, chcąc znowu wrócić do tego samego przedmiotu.
— Nie wiem; — odpowiedziała dziewica i dodała z żywością — i ty także szedłeś za mną, a po co?
— Ja sam nie wiem.
Nastało milczenie. Grintoire rysował nożem po stole, dziewczyna się uśmiechała; nagle zaczęła śpiewać głosem przerywanym:
Quando las pintadas aves.
Mudas estan, y la tierra.
Przerwała nagle i zaczęła pieścić się z kozą.
— Ładną masz kozę — rzekł Grintoire.
— To moja siostra — odpowiedziała.
— Dlaczego nazywają cię Esmeraldą? — zapytał poeta.
— Ja nie wiem.
— Ale przecież?
Wyjęła z za gorsu mały podłużny woreczek, zawieszony na łańcuszku z paciorek; woreczek ten wydawał zapach kamfory, a w nim było szkło zielone, naśladujące szmaragd.
— Może dlatego — rzecze.
Grintoire chciał wziąć woreczek, lecz go ukryła.
— Nie dotykaj pan tego, mógłbyś odjąć mu własność, albo onby tobie zaszkodził.
Ciekawość poety wzrosła.
— Kto ci go dał? — zapytał.
Położyła palec na ustach i woreczek starannie ukryła.
Grintoire zadawał jeszcze pytania, lecz niechętnie na nie odpowiadała.
— Co znaczy wyraz Esmeralda?
— Nie wiem — rzekła.
— A w jakim on jest języku?
— Zapewne w cygańskim.
— Więc nie jesteś z Francyi?
— I tego nie wiem.
— Czy masz rodziców?
Zaczęła śpiewać dawną piosnkę:
Moim ojcem jest ptaszyna,
Moją matką jest samica;
Wpław przebywam wszelkie wody,
Nie znam trwogi, nie znam szkody,
Poi mię czysta krynica,
Schronieniem lada krzaczyna.
— Wybornie! — rzecze Grintoire — w jakim wieku przybyłaś do Francyi?
— Bardzo mała.
— A do Paryża?
— Przeszłego roku. Kiedyśmy wchodzili przez papieską bramę, widziałam kurkę wodną, a było to w sierpniu, i mówiłam: zima będzie bardzo ciężka.
— I była: — rzekł Grintoire — przez całą zimę chuchałem w palce; jak uważam, masz dar przewidywania.
Odpowiedziała ze zwykłym sobie lakonizmem:
— Nie.
— Ten człowiek, którego nazywacie księciem Egiptu, jest zapewne naczelnikiem waszego pokolenia.
— Tak.
— To on nas zaślubiał — uczynił bojaźliwie uwagę poeta.
Spuściła wargę na dół, zwyczajny jej grymas, i rzekła: — Nawet nie wiem pańskiego nazwiska.
— Mojego nazwiska? Piotr Grintoire, do usług.
— Ja znam daleko piękniejsze — rzekła.
— Czy moje złe? ale mniejsza o to, nie łatwo mię, moje życie, rozgniewasz: będziesz mię kochała, kiedy lepiej poznasz. Opowiadałaś mi swoją historyę, muszę ci i moją dać poznać. Wiesz, że się nazywam Piotr Grintoire i że jestem synem dzierżawcy tego nazwiska. Ojca powiesili mi Burgundczycy, a matkę przebili Pikardowie w czasie oblężenia Paryża, będzie temu lat dwadzieścia. Jak wyrosłem do lat szesnastu — nie wiem. Handlarka owoców dawała mi po gruszce, piekarz po bułce i sypiałem, gdzie się zdarzyło. W zimie grzałem się na słońcu. W szesnastym roku chciałem sobie stan obrać — i byłem pokolei wszystkiem. Wszedłem do wojska, ale byłem tchórzem; chciałem zostać księdzem, ale nie byłem nabożny; z rozpaczy poszedłem do cieśli, ale znowu nowe nieszczęcie — nie miałem siły. Wszędzie i zawsze wolałem być nauczycielem niż uczniem; prawda, nie umiałem czytać, ale cóż to jedno drugiemu przeszkadza? Po niejakim czasie spostrzegłem, że jestem do niczego niezdolny — i zostałem poetą, rymownikiem. Jest to stan, w którym zawsze włóczyć się można, a lepiej pisać, niżeli kraść, jak mię synowie jednego złodzieja uczyli. Pewnego dnia poznałem uczonego człowieka, alchemika, astrologa, Bóg wie, jak go nazwać, Klaudyusza Frollo, który jakieś urzędowanie u Panny Maryi sprawuje; on wykierował mnie na prawdziwie uczonego człowieka, nauczył połacinie, poezyi, rymów, miary i rozmaitych rzeczy. Otóż ja to jestem autorem dyalogu, który dziś przedstawiano i który tak świetne miał powodzenie w wielkiej sali pałacu. Prócz tego napisałem ogromną, o 1465 kartach, książkę, która opiewa cudowną kometę, nad badaniem której pewien uczony zwaryował. Oprócz tego i w innych zawodach mam moje zasługi: np. byłem czynny przy bombardowaniu mostu Charenton, przy którym padło dwudziestu czterech ludzi. Przekonaj się więc, moja piękna, że wcale nie jestem złą partyą. Umiem wiele sztuczek, których twoją kozę wyuczę; za moją sztukę będę miał pieniądze. Zresztą, moja droga, ja, mój rozum, moja nauka, wszystko jest na twoje rozkazy i będziemy żyli szczęśliwie, jeżeli ci się podoba, jak mąż i żona, jeżeli nie, to jak brat z siostrą.
Umilkł, czekając odpowiedzi; dziewczyna w ziemię patrzyła. — Febus — mówiła półgłosem. Później zwróciwszy się do poety, zapytała: — Co to znaczy Febus?
Grintoire, nie pojmując jaki związek z rozmową miało to pytanie, chciał pokazać swoją erudycyę — odpowiedział też z niejaką nadętością: — Jestto wyraz łaciński i znaczy słońce.
— Słońce! — powtórzyła.
— Jestto nazwisko sławnego strzelca, który był bożkiem (Apollo).
— Bożkiem! — powtórzyła cyganka, a w jej głosie było coś namiętnego i pełnego zamyślenia.
W tej chwili jedna z jej bransoletek odpięła się i upadła. Gdy Grintoire schylił się, by ją podnieść, dziewczyna skorzystała z tej chwili i zniknęła wraz z ulubioną kozą. Słychać było trzask zasówki. Zapewne sąsiedni, ukryty pokoik służył za sypialnię cyganki.
— Czy mi przynajmniej łóżko zostawiła? — rzekł filozof.
I obszedł wokoło pokoik. Nie było w nim żadnego stosownego sprzętu oprócz dużego kufra, którego wieko było ozdobione wypukłemi rzeźbami; na ten widok zachmurzył się poeta i zapewne doznał podobnego wrażenia jak Mikromages, kiedy jak długi kładł się na Alpach.
— Cóż robić! — rzecze — szczególniejsza noc po ślubie. Szkoda! coś naiwnego i poetycznego było w tem stłuczeniu dzbanka.
Nawet dzisiaj wspaniały i wzniosły jest kościół Panny Maryi w Paryżu. Lecz jakkolwiek, starzejąc się, pięknym jest jeszcze, trudno nie westchnąć, wspomniawszy na tyle zmian, którym podlegał — tak od czasu, jak i od ludzi, poczynając od Karola Wielkiego, który położył jego kamień węgielny, a kończąc na Filipie Auguście, który położył ostatni.
Na froncie tej starej królowej katedr, po zrysowaniu zawsze pozostaje blizna. Tempus edax, homo edacior, cobym tak wytłómaczył: czas ślepy, człowiek głupi.
Gdybyśmy mieli czas wraz z czytelnikiem obejrzeć rozmaite ślady zniszczenia, pozostałe na starych murach kościoła, przekonalibyśmy się, że czas zrządził najmniejsze, większe ludzie, a największe artyści. Mówię artyści, bo są ludzie, którzy się samowolnie porobili architektami i zowią artystami, osobliwie w dwóch ostatnich wiekach.
Bezwątpienia mało jest równie pięknych stronic architektury, jak owa fasada, mieszcząca razem troje wielkich drzwi, łańcuch wyhaftowanych nisz królewskich, ogromną rozetę, której towarzyszą dwa okna boczne, jak księdzu dwóch dyakonów, wielką, lekką galeryę z arkadami, nakoniec dwie czarne i ciężkie wieżyce. Wszystkie te harmonijne części jednej całości, ułożone w pięć pięter olbrzymich, tłumnie przedstawiają się oku ze swemi niezliczonemi posągami, rzeźbą i sztukateryą, i zlewają w spokojną wielką całość. Wszystko — wielka symfonia z kamienia, że się tak wyrazimy; dzieło kolosalne człowieka i całego ludu, całość i pełność bez zarzutu; owoc sprzężenia sił epoki, w której każdy kamień wystrzelił w tysiące fantazyj pod okiem geniuszu artysty. Jednym wyrazem, twór ludzki dzielny i potężny, jak twórczość boska, której podwójny przybrał charakter: rozmaitość i jedność.
Co mówimy o fasadzie, musimy powiedzieć o całym kościele; co zaś o katedrze paryskiej, musimy powtórzyć o wszystkich chrześciańskich świątyniach średnich wieków. Wszystko tak rozmaite, powiązane z sobą w tej sztuce, jest logiczne i proporcyonalne.
Powróćmy do fasady katedry, takiej, jaką się nam dziś przedstawia, która pobożnych widzów strachem przejmuje, albo, mówiąc z kronikarzami: quae mole sua terrorem incutit spectantibus.
Trzech rzeczy ważnych dzisiaj tej fasadzie brakuje: najwpierw schodów o jedenastu stopniach, które ją podwyższały od ziemi; następnie niższego rzędu posągów, które zajmowały nisze przy drzwiach; nakoniec, dwudziestu ośmiu posągów najdawniejszych królów francuskich, począwszy od Childeberta aż do Filipa Augusta.
Schody czas zniszczył, wtrącając je w ziemię i wznosząc grunt; lecz za ten ujęty wdzięk rozlał na ową fasadę barwę wieków, która, piętnując pomniki starością, odziewa je szatą piękności.
Ale kto strącił podwójny rząd posągów? kto wypróżnił nisze? kto obciosał drzwi środkowe? kto ośmielił się wstawić bękarcie drzwi drewniane przy arabeskach Biscornetta? Ludzie — architekci, artyści naszych czasów!
A gdy wejdziemy we wnętrze budynku: kto wywrócił ten kolos świętego Krzysztofa, sławny pomiędzy posągami, jak wielka sala pałacu, jak wieża Strasburgska? i te tysiące posągów, które zapełniały świątynię, chór, kaplice — owe posągi klęczące, stojące, konne — ludzi, kobiet, dzieci — z marmuru, złota, srebra, miedzi, a nawet wosku.
Kto postawił na miejsce starego gotyckiego ołtarza, wspaniale napełnionego relikwiami, ten ciężki sarkofag marmurowy z anielskiemi główkami i chmurami, który zdaje się być próbką z Val-de Gràce, albo od inwalidów? Kto tak niedorzecznie wyciosał ten ciężki anachronizm z kamienia na posadzce Karlowingów — Hercandusa? Czy to nie Ludwik XV, wypełniający wolę Ludwika XIII?
Kto wstawił te zimne, białe szyby zamiast tych szkieł o jasnych kolorach, które czarowały oczy naszych przodków? Coby powiedział jaki subdyakon z szesnastego wieku, gdyby zobaczył wasze żółte malowania, któremi zeszpeciliście katedrę? Zapewne wspomniałby sobie, że to był kolor, którym kat powlekał miejsca zbrodnią splamione; zapewne przypomniałby sobie pałac Mały-Bourbon, cały zażółcony po zdradzie Konnetabla, „tak żółty, mówi Sauval, że pomimo upływu wieku, nie mógł stracić swego koloru;“ możeby sądził, że pański przybytek został skażony: i uciekłby z niego.
A gdy spojrzymy na wierzch katedry, nie wspominając o różnych innych, licznych barbarzyństwach, czyż serce się nam nie rozkrwawi, gdy wspomnimy, co się stało z ową ładną dzwoniczką, która opierała się na punkcie przecięcia okien, która nie mniej śmiała jak jej sąsiadka, wieża kaplicy, ginęła w obłokach przed wszystkiemi innemi wieżami, wysmukła, śpiczasta, głośna, wystrzelała ku niebu? Pewien architekt wytwornego smaku (1787 r.) obciął ją, i sądził, że zagoi ranę przyłożeniem plastru, wyglądającego jak fartuch kuchcika. Tak obchodzono się z cudowną sztuką wieków średnich prawie we wszystkich krajach, a nadewszystko we Francyi. Z ruin można wyczytać trzy rodzaje blizn, wszystkie mniej-więcej głębokie: najwpierw czas, który pomału szczerbi i rdzą powierzchnię powleka; następnie rewolucye polityczne i religijne, które, zaślepione, namiętne, wpadły tłumnie na gmach i szarpały jego bogate odzienie, jego rzeźby, jego arabeski, jego posągi, raz dla korony, to znowu dla pastorału; nakoniec mody, codzień niedorzeczniejsze, codzień więcej bez smaku, które od czasu nieporządnych a świetnych form Odrodzenia następowały po sobie, aż do zupełnego upadku architektury. Ostatnie jeszcze więcej uczyniły złego, niż rewolucye. One uderzyły w serce, one napadały na szkielet sztuki, one cięły, rąbały święte budowle zarówno w formach jak i w symbolach, w logice jak i piękności. A później gruzy chciano odbudować! dzika pretensya, której nie zna czas, ani rewolucye. Pozawieszano z dobrego smaku na ranach architektury gotyckiej niestosowne ozdoby: owe wstążki marmurowe, owe metalowe blaszki — prawdziwa zaraza, która poczynała toczyć oblicze sztuki w modlitewni Katarzyny de Medicis, a zgon jej spowodowała w buduarze Dubarry.
Z tego, cośmy powiedzieli, wnieść można, że trzy rodzaje zniszczeń zeszpeciły architekturę gotycką. Zmarszczki i popękania na wierzchu — to dzieło czasu. Zmiany, obciosania, zwalenia — to dzieło rewolucyi od Lutra aż do Mirabeau. Przekształcenia, restauracye — to dzieło mody. Do czasu i do rewolucyj, które niszczą z jakąś powagą wielkości, przyłączył się rój architektów szkolnych, opatentowanych, przysięgłych i chwalonych, mających prawo zepsucia smaku, podstawienia w miejsce piękności mierność, uderzenia kopytem lwa konającego. Sztuka, jak stary dąb, który wieńczy zieloność, opadnięta jest zewsząd przez gąsienice. Jakże daleko od epoki, w której Robert Cenalis, porównywając kościół Najświętszej Panny Paryskiej z głośną świątynią Dyany w Efezie, którą unieśmiertelnił Erostrat, znalazł katedrę galijską dłuższą, szerszą i wspanialszą w budowie.
Kościół Najświętszej Panny Maryi nie można nazwać pomnikiem zupełnym, skończonym, klasycznym. Nie jest to kościół rzymski, a tembardziej gotycki. Budowla ta nie ma jednostajnego typu. Kościół Najświętszej Panny nie ma, jak opactwo de Tournus, tej ciężkiej powierzchowności, tej okrągłości i szerokości łuków, tej zimnej nagości, tej prostoty budowli, jaką mają łuki wogólności. Nie ma on, jak katedra w Bourges, tej lekkości, tego skupienia, tej rozmaitości form. Nie można go pomieścić między owe kościoły ponure, tajemnicze, pełne hieroglifów, symboli, duchowości, więcej mających w ozdobach gzygzaków niż kwiatów, więcej kwiatów niż ludzi i więcej zwierząt niż obrazów człowieka. Niepodobna także policzyć naszą katedrę pomiędzy owe kościoły wysokie, powietrzne, bogate w szyby i rzeźby, smagłe formami, śmiałe postawą, zwyczajne i mieszczańskie — jak symbole polityczne, swobodne, kapryśne — jak sztuka, noszące na sobie piętna artystyczne, postępowe, ludowe, — będące dziełem architektury, zaczynającej się w czasie krucyat, a kończącej za Ludwika XI. Nasz kościół Najświętszej Panny nie jest ani czystego porządku rzymskiego, jak pierwsze, ani czystego porządku arabskiego, jak drugie.
Jestto budowla przejścia. Zaledwie architekt saksoński postawił pierwsze filary, kiedy łuki, przybyłe z krucyatami, rozłożyły się, jak zdobywca, na szerokich rzymskich kapitelach. Łuki, wówczas panujące, dokończyły reszty kościoła. Jednak bojaźliwe i nieśmiałe na pierwszym wstępie, potem są śmielsze, ale nie do tego stopnia, by wystrzelić w niebo, jak to w późnejszych uczyniły świątyniach. Rzekłbyś, że czują bliskie sąsiedztwo ciężkich rzymskich kolumn.
Mimo to, budowle przejścia z smaku rzymskiego na gotycki, wielką mają wartość. Wyrażają one odcienie sztuki, któraby bez nich upadła.
Nasza katedra jest ciekawą próbką tej rozmaitości. Każda ściana, każdy kamień szanownego pomnika jest kartą nietylko historyi krajowej, ale historyi sztuki i umiejętności. Tak więc, weźmijmy tylko główne szczegóły: kiedy mała brama Czerwona sięga krańców piętnastego wieku — kolumny objętością swą i powagą cofają się do Karlowingów opactwa St. Germain des Prés. Sądzićby można, że pomiędzy bramą i kolumnami jest przedział sześciu wieków. Widzimy więc, że opactwo rzymskie, kościół filozoficzny, sztuka gotycka, sztuka saksońska, ciężkie okrągłe kolumny, przypominające Grzegorza VII, jedność, rozdzielenie, St. Germain des Prés, Saint-Jacques de la Boucherie — wszystko jest połączone w kościele Najświętszej Panny w jedną harmonijną, piękną całość. Ten główny kościół jest pomiędzy innemi pewnym rodzajem chimery; ma albowiem głowę jednego, członki innego, a coś ze wszystkich.
Raz jeszcze powtarzamy: ta zbiorowa budowla nader jest interesującą dla artysty, antykwaryusza, jest sztuką pierwotną (co okazują piramidy egipskie, olbrzymie pagody hindu); że największe płody architektury mniej są dziełem pojedyńczych osób, lecz raczej zbiorowem, raczej poczęciem ludów, aniżeli wytryskiem geniuszu, skarbem, który przechowuje naród, zbiorem, jaki gromadzą wieki, odbiciem idei socyalnych: jednym wyrazem — jego historyą. Każdy przypływ czasu narzuca swój muł, każde pokolenie nową warstwę przynosi, każdy pojedyńczy człowiek składa swój kamień. Tak robią bobry, pszczoły — i ludzie. Babel, symbol architektury, jest ulem.
Wielkie budowle, jak wielkie góry, są dziełem wieków. W czasie ich dokonania sztuka się przekształca, i według tego przekształcenia bywają dokańczane. Nowa sztuka buduje pomnik — gdzie może, wciela się w niego, na nim rozwija swoją fantazyę i kończy — jeżeli może. Rzecz spełnia się powoli, bez wysileń, bez oddziaływania, według prawa naturalnego i spokojnego. Zaiste, wielki przedmiot do napisania historyi, która dzisiaj, porozrywana, czeka geniuszu, aby ją w jedną wielką całość połączył. Człowiek, artysta, pojedyńcza osoba nikną z tych wielkich mas bez nazwiska autora; rozum ludzki tutaj się skupia i w jedną całość zwija. Czas jest architektem, lud tylko mularzem.
Przedstawiając sobie architekturę europejsko-chrześciańską, tę młodszą siostrę mularstwa wschodniego, ujrzymy ją jako ogromną formacyę, podzieloną na trzy porządki: porządek rzymski, porządek gotycki i porządek odrodzenia, który chętnie nazwiemy grecko-rzymskim. Warstwa rzymska, najdawniejsza i najgłębsza, obejmuje arkady, które ukazują się w stylu nowym odrodzenia, podparte kolumnami. Łuki środkują pomiędzy niemi. Budowle, należące wyłącznie do jednego z tych trzech stylów, są wydatnie wyraźne. Takiem jest opactwo Jumieges, katedra Reims, św. Krzyż w Orleanie. Lecz gdy trzy style mieszają się z sobą, jak kolory w tęczy, wówczas mamy pomniki i budowle z odcieniami z przejścia. Bywają rzymskie z podstawy, gotyckie ze środka. a grecko-rzymskie ze szczytu. Rozmaitość ta rzadka i wypływa stąd, że długo je budowano. Wieża Etampes jest próbką. Lecz pomniki podwójnych form częściej się napotykają. Nasz kościół Najświętszej Panny, budowla o łukach, przekształca się w pierwsze filary stylu rzymskiego, w którym są wykonane drzwi St. Denis i nawa w St. Germain des Prés. W pięknej sali gotyckiej Bocherville w połowie styl rzymski spostrzegamy. Katedra w Rouen byłaby gotycką, gdyby jej wieża nie przechodziła w styl odrodzenia.
Zresztą wszystkie odcienia, wszystkie różnice przedstawiają się na powierzchni budowli. Sztuka zmienia tylko skórę, wnętrze zostawia nietykalnem; też same wiązania, ta sama logiczność rozkładu. Jakakolwiek będzie osłona — katedra zawsze jest rzymską bazyliką i rozwija się na gruncie według praw sobie właściwych. Zwyczajnie dwie nawy przecinają się na krzyż, a część ich wyższa, zaokrąglona, formuje chór; boczne strony, przeznaczone na procesye i kaplice, są niejako odnogami całości. Liczba kaplic, drzwi, dzwonic, wież dochodzi do nieograniczonej liczby, według fantazyi wieku, ludu i sztuki. Byle służbę Bożą zapewniono, architekturze wszystko wolno: posągi, okna, rozety, arabeski — wszystko ma na swoje rozkazy. Stąd taka cudowna różnica budowli zewnątrz, gdy w środku panuje taki porządek i jedność. Pień drzewa jest niewzruszony — zieloność kapryśna i dowolna.
Staraliśmy się odbudować w oczach czytelnika godny podziwu kościół Najświętszej Panny. Wymieniliśmy znaczniejsze jego piękności w piętnastym wieku i te, których mu brak dzisiaj; opuściliśmy jednak rzecz najważniejszą, to jest widok Paryża, jaki się odsłania z wysokich wież katedry.
W rzeczy samej, wdrapawszy się po krętych schodach na jedną z wysokich wież, cudowny na wsze strony roztaczał się widok, widok sui generis, który łatwo sobie przedstawić mogą ci, którzy widzieli kiedykolwiek miasto gotyckie, całe, zupełne, jakich jeszcze kilka się znajduje: Norymberga w Bawaryi, Wittoria w Hiszpanii, albo i drobniejsze nawet, jak: Vitré w Bretanii, Nordhausen w Prusach.
Paryż przed trzystu pięćdziesięciu laty był już miastem olbrzymiem. Co do obwodu, sądząc, że się bardzo powiększył, bardzo się wszyscy mylimy. Paryż od czasów Ludwika XI zaledwie wzrósł o jedną trzecią część. Zaiste i przez to tyle stracił na piękności, ile na obszarze skorzystał.
Paryż, jak wiadomo, wyrósł z owej kolebki, którą nazywają Cité. Plac tej wyspy był pierwszym jego obwodem, Sekwana pierwszą fosą. Paryż przez wiele wieków był wyspą, mającą dwa mosty, jeden na północ, a drugi na południe, na których były zarazem bramy i warownie. Następnie, kiedy królowie pierwszej dynastyi nie mogli się w nim pomieścić, Paryż przekroczył wodę. Wtedy za wielkim i małym Chatelet wzniósł się mur i zajął pola po obydwóch brzegach Sekwany. Z tego dawnego obmurowania w ostatnim wieku jeszcze widziano ślady, dzisiaj pozostało z nich tylko wspomnienie i tradycya, oraz brama Baudetr albo Baudoyer, porta Bagoda. Cochwila potok domów, pędzony z wewnątrz miasta, wylewa i obrywa dawny jego obwód. Filip August nową temu położył tamę. Ujął on Paryż w łańcuch wysokich wież silnych i mocnych. Przez wiek cały domy się gromadzą, cisną i wznoszą, jak woda w rezerwoarze. Poczynają się wznosić, piętrzyć i tryskają wysoko, wznosząc głowy jedne nad drugie. Ulice coraz bardziej się ścieśniają, wężeją i place giną jeden po drugim. Nareszcie domy przeskakują mur Filipa Augusta i wesołe rozpościerają się na równinach. Od 1367 r. miasto tak się rozlewa na przedmieścia, że przychodzi potrzeba nowego zamknięcia, osobliwie na prawym brzegu — i Karol V je zbudował. Lecz miasto ciągle wzrastało. Takie, jak Paryż, musi być koniecznie stolicą. Są to ścieki, w które się gromadzą widoki polityczne, moralne, przemysłowe kraju, skłonności ludu; są to studnie cywilizacyi, że tak powiem, gdzie handel, przemysł, wszystko, co tchnie życiem, gromadzi się nieustannie, ścieka kropla po kropli przez wiele wieków. Obwód Karola V doznał losu Filipa Augusta. Przy końcu XV wieku i przedmieścia były wcielone do miasta, a Paryż już potrzykroć był murem obwiedziony. Potężne miasto poczęło zrzucać swoje pieluchy, jak dziecię, które poczuwa siły. Za Ludwika XI z owego morza domów poczęły wystrzelać stare wieże obalonych murów, jak szczyty wzgórz w czasach wylewu, jak archipelag wysp.
Od tego czasu bardzo się Paryż zmienił, lecz jeden tylko przekroczył obwód, mur Ludwika XV, zbudowany z błota i chrustu, godny króla, który go stawiał i poety, który go opiewał, mówiąc:
Mur Paryż otaczający, czyni Paryż szemrzącym.
W piętnastym wieku Paryż był jeszcze podzielony na trzy miasta oddzielne, różne od siebie tak swoją powierzchownością, jak obyczajami, zwyczajami, przywilejami i historyą: Cité, Uniwersytet i Miasto. Cité, zajmujące wyspę, najdawniejsze, najmniejsze, najwięcej ścieśnione, było matką dwóch innych i stało między niemi, jak pomiędzy dwiema córkami. Uniwersytet, rozciągający się na lewym brzegu Sekwany od Tournelle aż do wieży Nesle, dwóch punktów, gdzie znajduje się w dzisiejszym Paryżu Targ na wino i Mennica. Obwód jego wyszczerbił dość szeroko owo pole, na którem Juljan miał swoje łaźnie. Góra św. Genowefy w nim była zamknięta. Punktem najwięcej wystającym tego muru była brama Papieska, położona prawie w tem miejscu, gdzie później wzniesiono Panteon. Nowe-miasto, największe z trzech części Paryża, było na prawym brzegu. Główna jego ulica, przecięta w wielu miejscach, szła wzdłuż Sekwany od wieży Billy aż do wieży du Bois, to jest od miejsca, w którem jest dzisiaj Śpichierz Obfitości aż do Tuilleries. Cztery punkty, w których Sekwana przecinała obwód miasta, Tournelle, wieża Nesle, Billy i du Bois nazywały się czterema wieżami Paryża. Najwyższemi punktami w obrębie miasta były bramy St. Denis i św. Marcina, których miejsce się nie zmieniło.
Jakeśmy powiedzieli, każda z trzech części Paryża była miastem, lecz miastem niezupełnem, czyli zupełnie odrębnem, tak, że żadne z nich bez dwóch innych obyć się nie mogło. Powierzchowność ich też była zupełnie różną. Cité obfitowało w kościoły, Miasto w pałace, a Uniwersytet w kolegia. Nie wchodząc w drobne szczegóły prawodawstwa, lecz uważając rzeczy z ogólnego stanowiska, widzimy, że wyspa należała do zarządu biskupa, brzeg prawy do prewota, brzeg zaś lewy do rektora. Cité miało katedrę Najświętszej Panny, Miasto Louvre i szpital, a Uniwersytet Sorbonę. Przestępstwa uczniów, popełniane na lewym brzegu, sądzono na wyspie w pałacu sprawiedliwości, a karano na prawym brzegu w Montfaucon, chyba byłoby inaczej, gdyby rektor poczuł słabość króla, a swoją siłę, bo studenci mieli prawo do własnej szubienicy.
Większa część przywilejów, nawet znacznie ważniejszych od tego, zostały wśród zamieszek odebrane panującym. Jestto stare jak świat, że władza wykonawcza wtedy popuszcza, gdy lud ją siłą wydziera. Stare prawo bardzo otwarcie i naiwnie mówi o tem: (Civibus fidelitas inreges, quae tamen aliquoties seditionibus interrupta, multa peperit privilegia).
W piętnastym wieku Sekwana obmywała pięć wysp w obwodzie Paryża: wyspę Louvier, na której były drzewa; wyspę Krowią i wyspę Najświętszej Panny, obiedwie puste i należące do biskupa; wyspę Cité i Przejście Krów, którą zastąpił Nowy-Most. Cité miało wówczas pięć mostów: trzy po prawej stronie — Najświętszej Panny i Zamiany z kamienia, i most Młynarski z drzewa; — dwa po lewej stronie: Mały-Most z kamienia i św. Michała drewniany. Uniwersytet miał sześć bram, zbudowanych przez Filipa Augusta, mianowicie zaczynając od Tournelle: bramę św. Wiktora, następnie t. zw. Bordelle, Papieską, św. Jakóba, św. Michała i św. Germaina. Miasto miało także sześć bram, zbudowanych przez Karola V, to jest: od strony Billy brama św. Antoniego, potem Kościelna, św. Marcina, St. Denis, Montmartre i św. Honoryusza. Wszystkie te bramy były silne i piękne. Szeroka i głęboka fosa otaczała mury Paryża, a Sekwana dostarczała mu wody. Na noc zamykano bramy, przeciągano łańcuchy przez rzekę i miasto spało spokojnie.
Gdy się patrzyło zgóry, trzy części: Cité, Uniwersytet i Miasto przedstawiały się oku jako bezład pomieszanych ulic. Jednak przy bliższej uwadze poznać było można, że wszystkie części jedną składają całość. Widziało się odrazu dwie równoległe ulice, nieprzerwane niczem, długie, idące w prostej linii, które przerzynały trzy miasta z południa na północ, prostopadle do Sekwany, i wiecznie przelewały przez siebie tłumy ludu. Pierwsza z tych ulic szła od bramy św. Jakóba do bramy św. Marcina i nazywała się ulicą św. Jakóba w Uniwersytecie, ulicą Żydowską w Cité, a ulicą św. Marcina w Mieście; przebiegała ona wodę podwakroć: przez Most-Mały i most Najświętszej Panny. Druga, która się nazywała la Harpe na lewym brzegu, mostem św. Michała na odnodze Sekwany, a mostem Zamiany na prawym brzegu, szła od bramy św. Michała w Uniwersytecie aż do bramy St. Denis w Mieście. Zresztą, choć różnie zwane, były to tylko dwie ulice-matki, dwie główne żyły Paryża. Wszystkie inne szły od nich, albo w nie wpadały.
Niezależnie od tych dwóch głównych ulic, przerzynających Paryż z jednego na drugi koniec, Miasto i Uniwersytet miały swoje właściwe pryncypalne ulice, idące równolegle do Sekwany i przecinające owe główne, wszechstołeczne. I tak: w Mieście szło się w prostej linii od bramy św. Antoniego do bramy św.
Honoryusza; w Uniwersytecie od bramy św. Wiktora do bramy św. Germaina. Te dwie drogi, przecięte przez dwie pierwsze, tworzyły siatkę ulic paryskich, które rozbiegały się w rozmaite strony ku mostom i ku bramom.
Teraz będziemy się starali powiedzieć, jak się przedstawi ten widok ze szczytu wież Najświętszej Panny w 1482 r.
Kiedy zadyszany widz dostał się na tę wysokość, najprzód olśniewały go niezliczonem mnóstwem dachy, ulice, kominy, mosty, place, wieże i dzwonice. Wszystko naraz porywało uwagę: tu dach śpiczasty, tu wieżyca zawieszona u węgłów muru, tu piramida kamienna z jedenastego wieku, tu obelisk z piętnastego, tu wieża okrągła warowni, tu kwadratowa, wysoka, szczupła — świątyni. Wzrok ginął w tym labiryncie, w którym wszystko miało swoją oryginalność, swoją przyczynę, swoją piękność i swój geniusz; wszystko było dziełem sztuki, począwszy od najmniejszego domku z niskiemi drzwiami, małemi oknami, aż do królewskiego Louvru, który miał wtedy kolumnadę wież. Lecz oto główne widoki, jakie oko rozpoznawało po oswojeniu się z natłoczeniem gmachów.
Najprzód Cité — wyspa Cité, która, jak mówi Sauval, mimo swojego nieładu, ma coś pięknego w stylu, która podobna jest do okrętu, puszczonego na wodę. Jużeśmy to powiedzieli, że w piętnastym wieku okręt ten przywiązanym był do brzegów Sekwany pięciu mostami. Kształt ten okrętowy zwrócił uwagę heraldyków i stąd zapewne pochodzi, że Favyn i Pasquier nazywają Paryż okrętem, i że okręt zdobi herbowy dawny znak miasta. Kto umie czytać w średniowiecznych księgach, dla tego herb jest algebrą i językiem zarazem. W herbach jest wypisana historya drugiej połowy średnich wieków, podobnie jak pierwsza ich połowa — w kościołach rzymskich. Są to hieroglify feudalizmu po czasach teokracyi.
Cité przedstawiało się oczom zwrócone przodem na wschód, a tyłem na zachód; patrząc ku przodowi, widać było mnóstwo starych dachów, nad któremi wznosiła się wieża św. Kaplicy, jak na słoniu, obładowanym towarami, mały chiński kiosk. Wieża ta była najśmielszą, najwysmuklejszą ze wszystkich sióstr swoich. Przed kościołem Najświętszej Panny trzy ulice wybiegały na plac ogromny, obstawiony staremi domami. Ze strony południowej placu wychylała się porysowana fasada szpitala i dach jego pokryty dymnikami. Na prawo, na lewo, na wschód i na zachód, w obrębie tym tak szczupłym Cité, piętrzyły się dzwonice dwudziestu jeden kościołów z różnych czasów, różnej formy i rozmaitej wielkości, począwszy od skromnej i niskiej dzwoniczki St. Denis du pas (Carcer Glaucini) aż do wykwintnych strzał Saint-Pierre aux-Boeufs i de St. Landry. Za katedrą Najświętszej Panny roztaczał się na zachód klasztor z gotycką galeryą, na południe pałac pół-rzymski biskupa. W tym tłumie domów oko dostrzegało jeszcze, poznając po wysokich mitrach kamiennych przezroczystą koronką przeświecających, wieńczących dach, a nawet okna, pałac, darowany przez miasto za Karola VI Juwenalisowi od Ursynów; dalej baraki targu Palus, a jeszcze dalej dwa punkty św. Hermana Starszego, przedłużone w roku 1458 aż do końca ulicy Febres; następnie targ pełen ludu, kolumnę na rogu ulicy, piękny i dobrze zachowany kawałek bruku Filipa Augusta. Nakoniec po prawej stronie św. Kaplicy, ku wschodowi, pałac sprawiedliwości roztaczał nad brzegiem wody liczne swe wieżyce. Ogród królewski, na zachodniej stronie Cité, zasłaniał wysepkę Przejścia. Z wież Panny Maryi wody widać nie było, bo Sekwana nikła pod mostami, a mosty za domami.
Przeskakując okiem mosty i spojrzawszy ku Uniwersytetowi, najprzód napotykało się budynek z ogromnemi wieżami — mały Chatelet; później, przebywszy rzekę ze wschodu na zachód — Tournelle i wieżę Nesle, pomiędzy któremi znajdowało się mnóstwo domów, wyciągniętych rzędem i otoczonych podwórzami i ogrodami. Na tem wybrzeżu było pięć pałaców, począwszy od Zajazdu Lotaryngskiego, który wespół z Bernardynami zajmował znaczny plac sąsiedni, od Tournelle aż do pałacu Nesle; tego zaś ostatniego wieża główna była krańcem Paryża, a dachy przez trzy miesiące w ciągu roku zasłaniały słońce.
Ta część nadbrzeża Sekwany była najmniej handlową i uczniowie na niej najwięcej robili hałasu. Reszta brzegów albo była pustą, jak za Bernardynami, albo napełniona domami, stłoczonemi pomiędzy dwa mosty.
Tu była wielka ilość praczek, krzyczących i śpiewających od rana do wieczora, które nad brzegiem rzeki prały bieliznę — jak za naszych czasów. Jestto jedna z przyjemności Paryża.
Uniwersytet na oko zdawał się być ze wszech stron zamkniętym. Tysiące dachów wyniosłych, śpiczastych, przedstawiawiających się jakby jednego typu geometryczne figury, zdawały się być, patrząc zwysoka, mineralogicznem skrystalizowaniem jakiej materyi. Kapryśny parów ulic nie przecinał tego ciasta domów na kromki nieproporcyonalne. Czterdzieści dwa kolegia były rozsiane równo i miałeś je wszędzie. Rozmaite i zabawne wierzchołki tych pięknych budynków były wytworem tej samej sztuki, co i proste dachy rozłożone poniżej i były prawie tego samego kształtu, urozmaicały więc całość, nie naruszając jej, i dopełniały, nie przeładowując. Geometrya jest harmonią. Kilka pałaców tu i owdzie wystrzelało na lewym brzegu: hotel de Nevers, hotel Rzymski i Reims, które znikły i pałac Cluny, który dotychczas istnieje na pociechę artysty, tylko jego wieżę przed kilku laty zwalono nie wiadomo dlaczego. Blisko Cluny, pałacu z pięknemi arkadami, były łaźnie Juliana. Było tam także wiele opactw piękności pobożnej, wielkości poważnej, lecz niemniej powabnych, jak pałace. Te, które uderzały na pierwszy rzut oka, były: Bernardynów o trzech dzwonicach; św. Genowefy, której kwadratowa wieża, do dziś istniejąca, reszty każe żałować; Sorbona, wpół kolegium, a wpół klasztor, po której pozostała nawa prześliczna; piękny klasztor Maturynów; sąsiadujący z nim św. Benedykta, w którego murach ostatniemi czasy zbudowano teatr; Franciszkanów z trzema ogromnemi kopułami — i wreszcie klasztor Augustyański, którego smagła, strzelista, koronkowa wieżyczka, po wieży Nesle, najwyżej się wznosiła. Kolegia, będące ogniwem przejściowem od klasztoru do świata, środkowały w rzędzie pomników pomiędzy pałacami i opactwami, posiadając lżejsze rzeźby od pałaców i architekturę mniej poważną od klasztorów. Na nieszczęście nic nie pozostało z tych pomników, w których sztuka gotycka godziła bogactwo ze skromnością. Kościoły (a były liczne i świetne w Uniwersytecie i odnosiły się do rozmaitych wieków) panowały nad wszystkiemi gmachami i, jako najwyższa harmonia w tej harmonii ogólnej, wybiegały nad wszystkie szczyty kopuł swemi dzwonicami i przezroczystemi wieżyczkami.
Powierzchnia Uniwersytetu była górzystą. Góra św. Genowefy ze wschodu na zachód była jak żółw ogromny i ciekawą było rzeczą widzieć ze szczytu Najświętszej Panny to mnóstwo ulic wąskich i krętych, te grona domów rozsypanych na wyniosłościach, staczających się prawie w wodę, zdających się upadać, albo drapać do góry. Ciągły napływ głów zdawał się wszystko poruszać — był to lud, zdaleka widziany.
W przedziałach pomiędzy dachami, wieżami i kopułami, które się tłumnie przedstawiały oku, widzieć było można gdzieniegdzie odłam muru, jakby warowni, był to obwód Filipa Augusta. Za tym murem zieleniały łąki, rozbiegały się drogi, ciągnąc za sobą domy przedmieść, tem rzadsze, im bardziej oddalone. Niektóre z tych przedmieść były nawet i ważne, naprzykład: Przedmieście św. Wiktora z mostem arkadowym, opactwem, gdzie był nagrobek Ludwika Grubego, epitaphium Ludovici Grossi, kościół z ośmiokątną wieżą, otoczoną czterema dzwoniczkami, podobną jak w Etampes; następnie przedmieście Saint-Marceau, mające trzy kościoły i klasztor; dalej, pozostawiwszy na lewo młyn Gobelinów i jego cztery białe mury, było przedmieście św. Jakóba z pięknym krzyżem na rynku; kościół św. Jakóba starszego, wówczas gotycki, wzniosły i piękny; St. Magloire, z którego Napoleon zrobił magazyn na zboże; Najświętszej Panny Polnej, gdzie była mozajka bizantyjska. Nakoniec, pominąwszy klasztor Kartuzów i wielki budynek pałacu sprawiedliwości, oko padało na zachód na trzy rzymskie kopuły św. Hermana des Prés. Przedmieście św. Hermana już wtedy było wielkie, składało się bowiem z piętnastu albo dwudziestu ulic, a wieża św. Sulpicyusza zdaleka je odznaczała. Obok czworokątny rynek św. Hermana, następnie okrągła wieża opactwa, a dalej Fuillerie, ulica Four. Najbardziej wszakże ściągało uwagę samo opactwo. Była to poważna i wspaniała bardzo budowla — tak kościół, jak samo mieszkanie opatów; pałac opacki, w którym biskupi paryscy chętnie noc przepędzali, odpowiadał pięknością katedrze i miał wspaniałe ogrody, zwodzone mosty, liczne dziedzińce, na których często słychać było szczęk oręża i widzieć świecące od złota rycerstwo.
Gdy po długim rozglądzie w Uniwersytecie, spojrzysz na prawy brzeg ku Nowemu Miastu, widok nagle zmienia charakter. Miasto, daleko większe od Uniwersytetu, mniej było jednolite. Na pierwszy rzut oka zdawało się dzielić na wiele oddzielnych części. Od wschodu, w części, biorącej nazwisko od bagien, w które Camulogerus wpędził Cezara, był tłum pałaców. Cztery pałace, prawie przyległe sobie: Jouy, Sens, Barbeau, Zajazd Królowej, odbijały w Sekwanie swoje wysokie dachy i wieżyce. Cztery te budynki zapełniały przestrzeń od ulicy Nonaindieres do opactwa Celestynów, którego wieża tak wdzięcznie wybiegła ku niebiosom. Kilka nizkich, zielonym mchem porosłych chat, rozłożonych przed pałacami, nie zasłaniały wspaniałych fasad, pięknych okien i posągów. Za temi pałacami w rozmaitych kierunkach rozciągał się ogromny i różnokształtny obwód pałacu św. Pawła, gdzie król francuski mógł wygodnie pomieścić czterdziestu czterech książąt wraz z dworzanami i służbą, nie licząc wielu innych panów. Musimy tu powiedzieć, że mieszkanie każdego takiego księcia składało się z jedenastu sal, nie mówiąc o galeryach, łaźniach i garderobach. Dodajmy do tego kuchnie, ogrody, oficyny, miejsca zabaw, bibliotekę, arsenał i ogromne mnóstwo jeszcze innych budynków i komnat. Oto czem był ówcześnie pałac królewski, Louvre, pałac św. Pawła. Miasto w mieście. Z wieży, na którejśmy stanęli, pałac św. Pawła, mimo, że ukryty pomiędzy licznemi budowlami, godzien był podziwu. Widzieć tam było można przylegające trzy pałace, które Karol V wcielił do poprzedniego: pałac de petit Muce z balustradą prześliczną; pałac opata St. Maur, mający ogromne baszty, strzelnice i na bramie herb opata; pałac Etampes, którego baszta, zrujnowana u szczytu, wyglądała jak grzebień koguta.
Przenosząc wzrok po piętrach tego amfiteatru pałaców, i przebywszy parów uformowany przez ich dachy z ulicy św. Antoniego, widziało się mieszkanie Angouleme, obszerną budowlę wielu wieków, której niektóre części nowe i białe, zupełnie się odróżniały swoją barwą od całości. Wysoki dach tegoczesnego pałacu, ozdobiony rynnami wyrobionemi z wielką fantazyą, mile się wznosił z pośrodka czarnych ścian starej budowli, której wielkie baszty waliły się ze starości i zdawały się grozić upadkiem. Za tym pałacem wznosiły się liczne wieże Tournelles. Nic nad ten widok niema piękniejszego, i ani Chambrod, ani Alhambra, nie przedstawiają nic więcej magicznego, więcej czarodziejskiego, jak pęk owych baszt, wież, dzwonic, kominów, dymników, balkonów — zgoła rozmaitej wielkości i kształtu wieżyc.
Naprawo od Tournelles, tego zbioru wież poczerniałych od starości, wychodzących jedne z drugich, widzieć się dawała olbrzymia baszta, więcej mająca strzelnic niż okien, ze zwodzonym mostem i wokoło otoczona murami — to Bastylia. Te czarne dzioby, które z murów ciekawie wyglądają — to działa. U stóp Bastylii — brama św. Antoniego, broniona dwiema wieżami.
Za Tournelles aż do muru Karola V rozwijały swą bogatą roślinność kobierce ogrodów królewskich, z pośrodka których wyglądał sławny Dedalus, który Ludwik XI darował Coictierowi. Obserwatoryum doktora wznosiło się jak wielka kolumna, mająca domek za kapitel. Niejedna straszna przepowiednia astrologiczna spełniła się w tem miejscu. Dzisiaj jest tu pałac królewski.
Jakeśmy powiedzieli, część pałacu, którą chcieliśmy czytelnikom przedstawić, zapełniała róg obwodu Karola V. Środek miasta zajmowały domy ludu. Zbiór domów mieszczańskich, ściśniętych, jak komórki woskowe w plastrze miodu, miał swoją piękność. Dachy w stolicach podobne do bałwanów morskich. Najwpierw ulice, krzyżujące się wokoło placów, wyglądały jak gwiazdy o tysiącu promieni. Ulice Saint-Denis i św. Marcina z swemi licznemi ramionami wpadały jedna w drugą, jak dwa wielkie, sąsiednie drzewa mieszają swoje gałęzie; następnie kręte uliczki Platrerie, Verrerie, Tixeranderie i t. d. wiły się naokoło. Były tu także piękne budynki, które wychylały swe czoła na wierzch sąsiednich dachów. I tak: przy Moście Zamiany, za którym Sekwana się pieniła pod Mostem Młynarskim, widać było Chatelet z wieżą feudalną z trzynastego wieku; bogatą dzwonicę kwadratową św. Jakóba de la Boucherie z kątami nabitemi rzeźbą cudowną, chociaż jeszcze niewykończoną w piętnastym wieku. (Brakowało jej wówczas czterech potworów, dzisiaj sterczących na dachu, wyglądających jak Sfinksy, które każą Paryżowi rozwiązywać zagadkę swojej przyszłości. Rault, rzeźbiarz, postawił je w roku 1526 i otrzymał 20 franków za swoją pracę); dalej dom z filarami, wychodzący na plac de Gréve, któryśmy poprzednio opisali; St. Gervais, którego gustowne drzwi później zeszpecono; Saint-Mery, którego sklepienia były jeszcze jak rzymskie arkady; św. Jan z piękną przysłowiową wieżą, i dwadzieścia innych równie pięknych pomników, które na umieszczenie siebie nie gardziły wąskiemi uliczkami. Dodajmy do tego krzyże wyrobione z kamienia, gęściej wówczas rozrzucone po placach, niż szubienice; cmentarz Niewiniątek, który widać było zdaleka; kolumnę na placu Halles; krzyż du Trahoir na placu zawsze czarnym od ludu; wybrzeża ze sklepami; Sekwanę pełną statków — a będziemy mieli mniej-więcej dokładne pojęcie, czem był środek miasta w r. 1482.
Obok tych dwóch części Miasta — pałacowej i mieszczańskiej, była trzecia, składająca się z opactw, które szły od wschodu na zachód i były jakby wałem opasującym Paryż. I tak: obok parku Tournelles, między ulicą św. Antoniego i starą ulicą Kościelną, było opactwo św. Katarzyny z ogromnym obrębem, kończącym się wraz z murami Paryża. Pomiędzy starą i nową ulicą Kościelną było opactwo Templaryuszów, uzbrojone w wieże i oddzielone obszernym obwodem. Pomiędzy ulicą Nowokościelną a ulicą św. Marcina, było opactwo św. Marcina w pośród ogrodów, z wieżami warownemi, w niczem nie ustępujące w sile i świetności św. Hermanowi des Prés. Pomiędzy dwiema ulicami św. Marcina i St. Denis rozciągał się obwód Trójcy świętej. Nakoniec pomiędzy ulicą St. Denis i Montorgueil — Panny Miłosierdzia. W pobliżu widać było pogniłe dachy, plac niebrukowany i brudny. Było to jedyne ogniwo nieprawe, bo świeckie, wmieszane w łańcuch klasztorów — był to Dziedziniec Cudów.
Czwarta nakoniec część, odróżniająca się w nagromadzeniu dachów na prawym brzegu, która zajmowała kąt zachodni obwodu — byłto nowy węzeł pałaców i hoteli, cisnących się do stóp Louwru. Stary Louwr Filipa Augusta, ten olbrzymi budynek, którego ogromna baszta dwadzieścia trzy mniejszych sióstr zgromadziła naokoło siebie, zdawał się być wprawionym między hotel Alençon i mały Burbon. Ta hydra wież, olbrzymia strażnica Paryża z dwustu czterema najeżonemi głowami, zamykała wschodnią stronę Nowego-Miasta.
Tak więc ta ogromna wyspa, jak ją nazywali Rzymianie, kupa domów mieszczańskich, otoczona pałacami naprawo i nalewo, uwieńczona z jednej strony Louwrem, a z drugiej Tournelles, opasana na północ szeregiem opactw i klasztorów, których wieże, dzwonice i baszty wybiegały z pośrodka tłumu, była Miastem w piętnastym wieku.
Za murami kilka przedmieść cisnęło się do bram, lecz mniej liczne i więcej rozrzucone, niż przedmieścia Uniwersytetu. Za Bastylią było ze dwadzieścia chat, skupionych około krzyża Faubin i opactwa św. Antoniego Polnego; dalej Popincourt, ginące w zielonych zbożach; następnie Courtille — wesoła wioseczka; przedmieście św. Wawrzyńca z kościołem, którego dzwonica zdaleka zdawała się należeć do bramy św. Marcina; nareszcie za bramą Montmartre przedmieście tego nazwiska, pełne młynów i kościołów, z których pierwsze się tylko zachowały, albowiem lud więcej cielesnego, niż duchowego pragnie chleba. Z tamtej strony Louwru, na przedmieściu św. Honoryusza widać było zieleniejącą Małą-Bretanię i Plac-Świński, wpośród którego było więzienie fałszerzów monety. Pomiędzy Courtille i św. Wawrzyńcem oko widza mogło rozróżnić budynek, podobny do walących się kolumn. Nie był to przecież ani Partenon, ani świątynia Jowisza Olimpijskiego — było to Moutfaucon.
Teraz, jeżeli wyliczenie tylu budowli nie mogło się pomieścić w umyśle czytelnika, w kilku wyrazach skreślimy obraz starego Paryża. W środku wyspa Cité, podobna do olbrzymiego żółwia, wystawiająca, jak żółw łapy, ona swoje mosty kamienne; po lewej stronie najeżony trapez — to Uniwersytet; po prawej obszerne półkole Miasta, pełne ogrodów i pomników. Trzy warownie: Cité, Uniwersytet i Miasto, przerżnięte ulicami bez liczby. Przez nie Sekwana, matka Sekwana, jak ją nazywa de Breul, pełna wysp, mostów i statków. Wokoło miasta całego piękne wioseczki; na lewo: Jssy, Vanvres, Vaugirard, Gentilly i t. d. Na prawo dwadzieścia innych, począwszy od Conflans aż do Biskupiego miasta. Na wschód sznur pagórków, rozłożonych wokoło, jak brzeg miednicy. Nakoniec daleko na wschód — Vincennes i jego siedem wież kwadratowych; na południe Bicêtre ze swemi śpiczastemi wieżyczkami; na północ Saint-Denis ze swą dzwonicą; na zachód St. Cloud. Otóż Paryż, jakim go kruki z wysokości wież Najświętszej Panny podziwiać mogły w roku 1482.
Takiem było miasto, o którem Voltaire powiedział, że przed Ludwikiem XIV cztery tylko piękne posiadało pomniki: Kopułę Sorbony, Val de Grâce, Louwr nowy i czwarte nie pamiętam, ale może Luxemburg. Na szczęście, że Voltaire, chociaż geniusz pod innym względem, piękniej śmiał się śmiechem szatańskim, niż pojmował sztukę.
Powróćmy do Paryża w piętnastym wieku. Paryż w tym czasie nietylko był pięknem miastem, ale był zarazem płodem architektonicznym i historycznym średnich wieków, kroniką kamienną. Było to miasto, złożone z dwóch warstw: rzymskiej i gotyckiej. Rzymska znikła oddawna i ślad jej w łaźniach Juliana pozostał. Architektury celtyckiej nawet w kopanych studniach trudno śladu napotkać.
W pięćdziesiąt lat później, kiedy odrodzenie wmieszało się w tę jedność poważną, a przecież rozmaitą i przyniosło z sobą olśniewający zbytek swoich fantazyj i systematów, swoje kolumny greckie i niskie łuki gotyckie, swoje arabeski i poganizm architektoniczny Lutra — Paryż był może piękniejszym, chociaż mniej harmonijnym dla oka i dla myśli. Ta chwila nie długo trwała: odrodzenie zaczęło być samowładnem; niedosyć, że chciało budować, ale burzyło. Tak więc Paryż tylko przez chwilę był gotyckim. Zaledwie skończono św. Jakóba de la Boucherie, zaczęto rozwalanie starego Luwru.
Od tego czasu miasto poczęło się cochwila wyradzać. Paryż gotycki, pod którym znikł rzymski, ustąpił zkolei, lecz czy mamy powiedzieć, jaki go zastąpił?
W Tuilleriach jest Paryż Katarzyny de Medicis; w Ratuszu Henryka II; w pałacu królewskim, w trzech kolorowych domach, Paryż Henryka IV; w Val de Grâce Ludwika XIII; w Inwalidach Ludwika XIV bogaty, złocony i zimny; Paryż Ludwika XV w świętym Sulpicyuszu i w drobnostkach; Paryż Ludwika XVI w Panteonie i Paryż Rzeczypospolitej w Szkole lekarskiej. Nędzny gust rzymski i grecki, podobny do Kolizeum albo Partenonu, jak konstytucya roku III do praw Minosa. Paryż Napoleoński na placu Vendome, ten jest wielki; nakoniec Paryż restauracyi uczepił się Giełdy — w niej wszystko kwadratowe, a kosztowało dwadzieścia milionów.
Przy każdym z tych charakterystycznych pomników mnóstwo jest budowli podobnego smaku, które oko znawcy rozróżni i epokę ich oznaczy. Kto umie czytać — pozna charakter pana z młotka u jego drzwi.
Dzisiejszy Paryż nie ma jednostajnej powierzchowności. Jest to zbiór próbek rozmaitych wieków, z których najpiękniejsze znikły. Stolica wzrasta w domy, lecz w jakie domy! Krokiem, jakim dziś postępuje, będzie się zmieniał co lat pięćdziesiąt i typ jego historyczny zniknie zupełnie. Pomniki w nim codzień stają się rzadszemi i zdaje się, że je doreszty spekulacye pochłoną. Nasi ojcowie mieli Paryż kamienny, naszym synom zostawimy gipsowy.
O tegoczesnych pomnikach Paryża z chęcią przemilczymy — nie dlatego, abyśmy ich nie podziwiali. Święta Genowefa pana Souflot jest najpiękniejszym Sabaudzkim plackiem, jaki kiedykolwiek wybudowano z kamienia. Pałac Legii honorowej jest także znakomitą sztuką pasztetnictwa. Kopuła na targu zboża jest pięknym dżokiejskim kaszkietem — tylko na wielką skalę. Wieże św. Sulpicyusza — są to dwa wielkie klarynety, jest to kształt równie dobry jak inne. Fronton wspaniały św. Rocha porównać można chyba z drzwiami u św. Tomasza z Aquinu. Jest tam także Kalwarya w piwnicy i słońce ze złoconego drzewa. Latarnia w ogrodzie botanicznym jest bardzo dowcipna. Co do Giełdy, która jest grecką przez kolumnadę, rzymską przez arkady, drzwi i okna, z czasów odrodzenia przez obniżone łuki — jestto pomnik bardzo poprawny, na dowód czego powiemy, że cały gmach może być wszystkiem, czem kto zapragnie: pałacem królewskim, izbą deputowanych, ratuszem, szkołą, rajtszulą, akademią, trybunałem, świątynią, grobowcem i teatrem; jednakże jest tylko giełdą. Że zaś budowla powinna być zastosowaną do klimatu, tedy widocznie postawiona jest na nasze niebo zimne i dżdżyste. Ma dach tak płaski, jak na wschodzie, że w zimie trzeba śnieg z niego zmiatać. Prawda, architekt niemało zadał sobie pracy, aby zegar ukryć przed oczami widzów i zachować czystość linij fasady; lecz za to przywołał kolumnadę bardzo wygodną, aby pod nią krążyły tłumy agentów i spekulantów.
Zaiste, są to pyszne pomniki! Dodajmy do nich zabawne i rozmaite ulice, jak naprzykład Rivoli, a spodziewam się, że spojrzawszy na Paryż z balonu, można ujrzeć przepych w prostocie i niespodzianki w pięknie, które cechują szachownicę.