Kościół Panny Maryi w Paryżu/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Wiktor Hugo.
KOŚCIÓŁ
PANNY MARYI
W PARYŻU.
(Notre Dame de Paris).
Tom II.
WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.

Дозволено Цензурою.
Варшава, 7 Сентября 1899 года.


Druk W. Dunina i S-ki, Warszawa, Nowy-Świat 35.


KSIĘGA CZWARTA.

I.
Poczciwe dusze.

Szesnaście lat minęło od epoki, w której się dzieje ta historya, kiedy w kościele Panny Maryi, po mszy, w przedsionku, po lewej ręce, wprost wielkiego wizerunku św. Krzysztofa, na który spoglądał klęczący kamienny posąg Antoniego Essarts, rycerza, położono jakąś żyjącą istotę. Tutaj bowiem był zwyczaj kładzenia podrzutków — przy tej kolebce była taca do składania ofiar.
Żyjące stworzenie, leżące w kolebce roku pańskiego 1467, zdawało się obudzać najżywszą ciekawość zgromadzonego tłumu, składającego się po największej części z płci pięknej.
W pierwszym rzędzie, najwięcej schylonym ku kolebce, było kilka kobiet podeszłych i mężczyzna w czarnym i długim stroju. Nie widzę przyczyny, dla którejby historya nie miała podać potomności nazwisk zacnych dam, będących tam obecnemi. Były tam: Agnieszka la Herme, Joanna de la Tarme, Henryka Gaultière i la Violette Gauchere, wszystkie cztery wdowy, służące z klasztoru, które wyszły za pozwoleniem swej przełożonej w zamiarze wysłuchania kazania.
— Co tam takiego, moja siostro? — mówiła Agnieszka do Gauchery, patrząc na małe stworzenie, leżące w kolebce, przestraszone tyloma ciekawemi oczami.
— Co to będzie! — mówiła Joanna — czy to takie teraz dzieci się rodzą?
— Ja nie znam dzieci, — rzekła Agnieszka — ale na takie, to zapewne grzech patrzeć.
— To nie dziecko, Agnieszko.
— To małpa zapewne.
— To potwór — zakończyła Henryka Gaultière.
— Kiedy tak, — zrobiła uwagę Agnieszka — to już trzeci od radośnej niedzieli, bo niema ośmiu dni, jakeśmy widzieli potwór.
— Ale ten to nawet wstrętny — dodała Joanna.
— Nie płacze, ale ryczy — rzekła Gauchere. — Cicho! ty bekso!
— Ja myślę — mówiła Agnieszka la Herme — że to jakieś zwierzę, jakaś mieszanina, która nie może być chrześciańską i którą w wodę albo w ogień wrzucić należy.
— I nikt go zapewne żałować nie będzie — dodała Gaultière.
— Ach! mój Boże! — rzekła Agnieszka — biedne te mamki, które muszą karmić podrzutków, bo co do mnie, to wolałabym upiorowi dać piersi.
— Ja myślę — rzekła Joanna — że ten potwór musi mieć ze cztery lata i wolałby kawałek pieczeni, niż twoją pierś.
W rzeczy samej ten potwór, bo inaczej go nazwać nie możemy, nie był świeżo narodzonym. Był to kawałek mięsa, zawiązany w worku płóciennym, że tylko głowę widać było. Ta głowa była strasznie niekształtna; nic na niej dojrzeć nie było można oprócz gęstych rudych włosów, jednego oka i zębów. Oko płakało, usta krzyczały, a zęby zdawały się chcieć tylko kąsać. Wszystko ruszało się w worku ku wielkiemu zdziwieniu ludu, który się coraz bardziej gromadził.
Pani Aloiza de Gondelaurier, bogata i zacna dama, trzymająca za rękę sześcioletnią dziewczynkę, zatrzymała się przed kolebką i popatrzyła przez chwilę na nieszczęśliwą istotę, podczas gdy jej wnuczka, Florentyna, drobnemi rączkami bawiła się z napisem rzeźbiarskim: Podrzutki.
— W rzeczy samej — mówiła dama, odwracając się z obrzydzeniem — myślałam, że tu tylko dzieci podrzucają.
Odwróciła się, rzucając na tacę srebrną monetę, która głośno zabrzęczała.
Po chwili poważny i uczony Mistricolle, pierwszy notaryusz królewski, przeszedł z żoną pod rękę, trzymając księgę pod pachą.
— Podrzutek — rzecze, przypatrzywszy się leżącemu przedmiotowi — znaleziony zapewne nad rzeką Phlegeto.
— Nie widzę jego drugiego oka — zrobiła uwagę jego żona.
— W miejscu drugiego oka — odparł pan Robert Mistricolle — jest jakaś narość, w której dyabeł siedzi.
— A ty skąd wiesz? — zapytała żona.
— Wiem z pewnością — odpowiedział pierwszy notaryusz.
— Panie, — zapytała Gauchere — co wnioskujesz z tego podrzutka?
— Największe nieszczęście — odpowiedział Mistricolle.
— Ach! mój Boże! — rzekła stara — gdyby chociaż anglicy nie wylądowali w Harefleu.
— A to byłoby przeszkodą do przyjazdu królowej, a i tak handel źle idzie.
— Ja myślę — zawołała Joanna de la Tarme — że lepiejby było spalić to straszydło.
— To byłoby najrozumniej — odpowiedział Mistricolle.
Od niejakiej chwili jakiś młody i wysoki mężczyzna słuchał tej rozmowy; powierzchowność jego była surowa, czoło szerokie i przenikliwe spojrzenie. W milczeniu przecisnął się przez tłum, spojrzał na potwór i wyciągnął doń rękę.
— Biorę to dziecię — rzekł.
Zawinął je w suknię i zabrał. Po chwili wyszedł przez bramę czerwoną, która prowadziła do klasztoru.
Po ostygnięciu z pierwszego zdziwienia Joanna de la Tarme schyliła się do ucha Gaultière.
— Mówiłam ci, moja siostro, — rzecze — że ten Klaudyusz Frollo, to czarnoksiężnik.



II.
Klaudyusz Frollo.

Klaudyusz Frollo nie był pospolitą osobą. Należał on do jednego z rodów średnich, które nazywano obojętnie w języku ostatniego wieku wyższem mieszczaństwem albo małą szlachtą. Familia ta odziedziczyła po braciach Paclet majątek Tirechappe, należący do biskupów paryskich, o którego dwadzieścia jeden domów w trzynastym wieku, ciągłe były spory. Klaudyusz Frollo był potomkiem tego rodu.
Od samego dzieciństwa bardzo polubił nauki; ojciec oddał go do kolegium Torche w Uniwersytecie, gdzie rósł pomiędzy słownikiem a mszałem.
Było to dziecię surowe, poważne, smutne, uczące się gorliwie i prędko; na zabawach uczniów krzyku jego nie można było dosłyszeć, nie wiedział, co to znaczy dare alapus et capillos laniare, nadto nie brał udziału w rozruchach 1463 r., który kronikarze zaznaczają pod tytułem: „Szóste zamieszanie Uniwersytetu“. Nawet nigdy mu się nie trafiło wyśmiewać biednych uczniów z Montaigu, od kapot, kapociarzami nazywanych, ani z kolegium Dormans, którzy chodzili w trójkolorowych sukniach, azurini coloris et bruni.
Za to Klaudyusz Frollo na lekcyach bywał najpierwszy. Kiedy ksiądz St. Pierre de Val usiadł na katedrze i zaczął wykładać prawo kanoniczne, pierwszego zawsze spostrzegał Klaudyusza, który czekał na niego, oparty o kolumnę szkoły Saint-Vendregesile, z kałamarzem u guzika i piórem za uchem. Pierwszym uczniem, jakiego pan Miles d’Jslers, doktór prawa, widział przybywającego do szkoły St. Denis, był Klaudyusz. To też w szesnastym roku życia młody uczeń mógł stawić czoło w teologii mistycznej ojcom kościoła; w teologii kanonicznej ojcom koncylium; w teologii scholastycznej doktorowi z Sorbony. Skończywszy teologię, rzucił się na prawo. Od Nauczyciela wyroków przeszedł do ustaw Karlomana; następnie w swoim zapale naukowym pożerał dekrety za dekretami, jako to: Teodora biskupa z Hispale, Boucharda biskupa z Worms, Ywesa biskupa z Chartres; dalej dekrety Gracyana, które nastąpiły po ustawach Karola Wielkiego; później zbiór ustaw Grzegorza IX, następnie list Super specula Honoryusza III. Obznajmił się z tym obszernym peryodem prawa cywilnego i kanonicznego, który poczyna biskup Teodor roku 618, a kończy papież Grzegorz 1227 roku.
Pochłonąwszy dekrety, rzucił się na medycynę i sztuki wyzwolone. Uczył się nauki ziół, maści i nabrał doświadczenia w gorączkach, puchlinach i rozdęciach. Jakób Espras uznałby go jako doktora fizyka; Ryszard Hellain — jako doktora chirurga. Przebył wszystkie stopnie licencyatu, od magistra aż do doktora sztuki. Uczył się języków: łacińskiego, greckiego, hebrajskiego, wszystkich trzech rzadkich ówcześnie. W ośmnastym roku życia, skończywszy cztery wydziały, młody uczeń wyobrażał sobie, że życie ma jedyny cel — naukę.
Około tej epoki upalne lato 1466 roku spowodowało wielką zarazę, która w wice-hrabstwie Paryża wymiotła przeszło czterdzieści tysięcy ludności, a między innemi, mówi Jan de Troyes, mistrza Arnoul, astrologa królewskiego, człowieka bardzo rozumnego i dowcipnego. Rozeszła się właśnie wiadomość po Uniwersytecie, że ulica Tirechappe najbardziej była przez zarazę wyludniona. Tam mieszkali rodzice Klaudyusza. Młody uczeń pobiegł do rodzicielskiego domu. Kiedy tam wszedł, zastał ojca i matkę zmarłych od wczoraj. Mały jego braciszek, jeszcze w kolebce, krzyczał opuszczony. Tyle tylko pozostało Klaudyuszowi z jego rodziny; wziął więc dziecię na rękę i wyszedł zamyślony. Do tej pory żył tylko nauką, odtąd zaczął żyć w świecie.
Wypadek ten spowodował zmianę w życiu Klaudyusza. Sierota, głowa rodziny, w dziewiętnastym roku ujrzał się nagle powołanym z wrażeń szkolnych do życia rzeczywistego. Zdjęty litością, uczuł mocne przywiązanie do brata; rzecz dziwna, pokochał ludzi, kiedy dotąd kochał tylko książki.
Przywiązanie to w duszy świeżej było jakby pierwszą miłością. Rozłączony od dzieciństwa z rodzicami, których znał zaledwie, zamknięty w książkach, chciwy nauki, wyłącznie zajęty swemi studyami, biedny uczeń nie miał nawet czasu dowiedzieć się, czy ma serce. Mały braciszek, dziecię, spadłe mu z nieba, uczyniło go nowym człowiekiem. Spostrzegł, że, oprócz nauk Sorbony i wierszy Homera, coś innego jest jeszcze na świecie, że człowiek potrzebuje czuć, że bez pieszczoty i miłości jest tylko skrzypiącą, suchą machiną. Lecz wyobraził sobie — bo był w wieku, w którym złudzenia zastępują złudzenia — że związki krwi są tylko potrzebne i że mały braciszek wszystkie mu zastąpi uczucia.
Oddał się więc miłości dla swojego małego Jasia z całą namiętnością charakteru silnego, myślącego i skupionego. Ta biedna, mała, słaba istota — piękny, rumiany blondynek, sierota, mająca ochronę w sierocie, poruszała go do żywego i, jako myśliciel poważny z natury, zaczął zastanawiać się nad losem Jana, troszcząc się czule o niego. Dla dziecka więcej był niż bratem — matkę mu zastąpił.
Mały Jan stracił matkę, kiedy ssał jeszcze; Klaudyusz oddał go na mamki. Oprócz 21 domów przy ulicy Tirchappe, odziedziczył także młyn pod zamkiem Winchestre (Bicêtre) i młynarce oddał do wykarmienia brata. Było to blisko Uniwersytetu i sam zaniósł dzieciaka.
Czując ciężar na sobie, poważnie zaczął myśleć o życiu. Myśl o bracie była nietylko jego spoczynkiem, ale i celem nauk. Postanowił cały poświęcić się dla brata i nie znać innej miłości, jak przywiązanie braterskie — został więc bezżennym, dla nauk zamieszkał przy katedrze Panny Maryi i z nową gorliwością oddał się pracy.
Zatopiony w książkach więcej niż kiedykolwiek, kiedy-niekiedy biegał do młyna, celem odwiedzenia brata, i, pędząc życie pracowite i surowe, powszechny zyskał szacunek. Rzecz szczególna, że świat wszystko w dziwny sposób tłómaczy, to też i naukę Klaudyusza wzięto za czarnoksięstwo.
Pewnego dnia, wychodząc z kościoła Panny Maryi, spostrzegł tłum ludzi, otaczających ławkę podrzutków. Zbliżył się, słyszał rozmowy, przyszedł mu na myśl brat sierota, ulitował się i zabrał z sobą dziecię.
Wyjąwszy dziecię z worka znalazł je bardzo niekształtnem — potwór miał narość na lewem oku, głowę pomiędzy ramionami, kość pacierzową skrzywioną, nogi kulawe, a, chociaż głosu jego zrozumieć było niepodobna, zdawał się być silnym i zdrowym. Litość Klaudyusza tem więcej wzrosła, gdy podziwiał brzydotę potwora; postanowił więc dla miłości brata wychować podrzutka.
Kazał ochrzcić przybrane dziecię i nazwał je Quasimodo, może dla scharakteryzowania jego dziwacznej budowy, gdyż rzeczywiście podrzutek był chyba tylko niby-czemś (quasi-modo).



KSIĘGA PIĄTA.

I.
Immanis pecoris custos, immanior ipse.

W roku 1482 Quasimodo dorósł; — za staraniem Klaudyusza Frollo, swojego opiekuna, który zawsze bawił się naukami, został dzwonnikiem przy katedrze Panny Maryi.
Z czasem jakiś niepojęty urok przywiązał dzwonnika do kościoła. Podwójnie oddzielony od świata, tak przez urodzenie, jak swoją brzydotę, zaklęty w tem podwójnem kole, którego przestąpić nie mógł, biedak przywykł widzieć świat cały w murach kościelnych, które go przyjęły pod swoją ochronę. Kościół Panny Maryi był dla niego w miarę dojrzewania jajem, gniazdem, domem, ojczyzną, światem.
Recz pewna, że był pewien rodzaj tajemniczej harmonii między tą istotą a gmachem. Kiedy był jeszcze małym i czołgał się jak kłębek pod ciemnemi sklepieniami, zdawał się być ropuchą, która lubi żyć w wilgotnych kamieniach muru.
Później, kiedy wdrapał się machinalnie na wieżę, uwiesił się dzwonu i w ruch go wprawił, Klaudyusz Frollo, jego ojciec przybrany, cieszył się, jakby jego syn pierwszy wymówił wyraz.
Tak więc powoli, rozwijając się w murach katedry, żyjąc w niej, śpiąc, nie wychodząc z niej nigdy, wcielił się w nią niejako, stał się do niej podobnym, jakby częścią jej nawet. Jego wystające kości harmonizowały z kątami gmachu: rzec można, że przybrał jego formy, jak ślimak przybiera kształt skorupy. Była to jego jama, jego mieszkanie, jego skorupa. Pomiędzy starym kościołem i nim była jakaś tajemna sympatya, równie lubił go, jak ślimak swoją skorupę. Mury katedry były jego skorupą.
Nie potrzebujemy uprzedzać czytelnika, aby literalnie nie brał naszych porównań; zbytecznem też jest mówić, jak bardzo się przywiązał do murów katedry. Mieszkanie to bardzo mu dogadzało. Nie było w niem głębokości, w którąby się nie spuścił, nie było wysokości, na którąby nie wstąpił. Bywały zdarzenia, że wdrapywał się na sam szczyt fasady, posuwając się po rzeźbach, które mu służyły za stopnie. Wieże, po których się czołgał jak jaszczurka, tak wysokie, tak groźne, nie trwożyły go wcale, ani też odbierały przytomności. Widząc jak go przyciskają do siebie, jak jest z niemi poufały, rzekłbyś, że je poskromił i ułaskawił. Skacząc, czołgając się, wisząc nad przepaściami olbrzymiej katedry, stał się podobnym do małpy, kozy dzikiej, dziecka kalabryjskiego, które pierwiej pływa, niż chodzi, wprzód igra z morzem, niż mówi.
Zresztą nietylko ciało zdawało się uformowane według kształtów katedry, lecz nadto jego umysł. W jakim stanie była ta dusza? Jak się urobiła, jaka formę przybrała pod tą osłoną dzikiego życia? Trudno to określić. Quasimodo urodził się jednooki, garbaty, kulawy. Z wielką trudnością i cierpliwością Klaudyusz Frollo nauczył go mówić. Lecz jakiś fatalizm był przywiązany do biednego podrzutka. Dzwonnik w czternastym roku postradał słuch, bo dzwony rozbiły mu bębenek: jedyne wrota, jakie mu natura na świat otwarła, i te przeznaczenie zawarło.
Duszę biedaka ciemna noc otoczyła — nieuleczalna melancholia opanowała jego duszę, jak niekształtność ciało. Dodajmy, że głuchota uczyniła go niemym, albowiem, nie chcąc się narażać na śmiechy, skazał się na wieczne, że tak powiemy, milczenie. Związał dobrowolnie ten język, który z taką trudnością Klaudyusz Frollo w ruch wprawił. Stąd poszło, że, ilekroć chciał mówić, język jego był tak zdrętwiały i niewprawny, jak brama, której zawiasy oddawna zardzewiały.
Jeżeli teraz zechcemy wniknąć w duszę Quasimoda przez ową korę twardą i gęstą; jeżeli możemy zapuścić się w głąb tej chorowitej organizacyi; jeżeli wolno nam spojrzeć z pochodnią na te nieprzezroczyste organy, wyprowadzić z nich jakie światełko ducha i rzucić je na duszę ukrytą w głębi jaskini, znajdziemy ją zapewne karłowatą, zmalałą, jak u więźniów w Wenecyi, starzejących się w pakach kamiennych.
Rzecz niezawodna, że i dusza niezupełna w niepełnem ciele: Quasimodo czuł zaledwie ślepo kołacącego się ducha. Wrażenia przedmiotów połamały się wprzódy, nim dobiegły do niego. Mózg jego był szczególnym ośrodkiem, a wyobrażenia wychodziły zeń pokrzywione.
Stąd tysiące złudzeń optycznych, stąd mylne sądy, stąd urojenia niedorzeczne i szalone.
Pierwszym skutkiem tego nieszczęsnego organizmu było fałszywe rozumienie otaczających go przedmiotów. Świat zewnętrzny wydawał mu się dalszym, niż innym ludziom.
Drugim skutkiem nieszczęścia była złośliwość. W rzeczy samej był złośliwym, ponieważ był dzikim; był dzikim, albowiem był brzydkim. Miał logikę w swojej naturze, jak my ją mamy.
Nadzwyczajnie rozwinięta siła była nową przyczyną złośliwości. Malus puer robustus, powiedział Hobbes.
Będziemy niesprawiedliwi, gdy powiemy, że złość była mu wrodzoną. Pierwszy stawiając krok pomiędzy ludźmi, uczuł się odepchniętym, wzgardzonym — głos ludzki był zawsze dla niego pośmiewiskiem, albo urąganiem. Rosnąc, tylko nienawiść widział około siebie. Przejął się nią i stał się złośliwym. Ujął za broń, która go raniła.
Odwrócił twarz od ludzi — i katedra wystarczała mu do życia. Była ona pełna marmurowych figur świętych, królów — ludzi, którzy nie wyśmiewali się i patrzyli nań, jak na wszystkich. Inne posągi, jako to, potworów i czartów, były doń podobne, więc się ich nie lękał. Święci byli jego przyjaciołmi i błogosławili go, potwory były to podobne mu istoty. Dlatego rozmawiał z niemi, dlatego całe dnie z niemi przepędzał i kochał je. Gdyby go kto zeszedł był przy nich, uciekłby jak kochanek spłoszony.
Katedra była dlań nietylko towarzystwem, ale światem, ale całą naturą. Nie marzył o innych kwiatach, jak o jej jasnych i pięknych szybach, nie szukał innego cienia, jak jej chłodnych kamieni, innych gór, jak jej kolosalne wieże, innego oceanu, jak Paryż huczący pod jej stopami.
To, co najwięcej ukochał w swojej ulubionej matce, co mu najwięcej kołysało duszę, co go czyniło najszczęśliwszym — były to dzwony. Kochał je, pieścił się z niemi, rozmawiał i rozumiał je — od sygnaturki aż do największego dzwonu dla wszystkich szczególną miał czułość. Dzwonnice były dlań jak trzy wielkie klatki, w których wychowane przez niego ptaki śpiewały tylko dla niego. Przecież te same dzwony ogłuszyły go, lecz matki najwięcej kochają dzieci, przy których najwięcej ucierpiały.
Prawda, ich głos jeszcze tylko mógł słyszeć i z tego względu największy dzwon był mu najulubieńszym; przekładał go nad wszystkie inne, ilekroć brzmiał w uroczyste święta. Dzwon ten nazywał się Marya. Był on sam w wieży południowej z bratem Joanną, mniejszym, zamkniętym w mniejszej niż jego klatce. Dzwon ten był nazwany od imienia kobiety, żony Jana Montagu, który go katedrze darował. W drugiej wieży było sześć innych dzwonów, a nakoniec sześć małych zajmowało dzwonnice nad oknem, wraz z dzwonem drewnianym, w który od południa Wielkiego Czwartku aż do południa Wielkiej Soboty dzwoniono. Quasimodo miał więc piętnaście dzwonów w swoim seraju, jednak dzwon Marya był mu najmilszym.
Trudno wypowiedzieć jego radość w dnie uroczyste. Kiedy astrolog powiedział mu: „Idź“ — wstępował na dzwonicę prędzej, niż kto innyby zeszedł. Zadyszany wchodził pod wielki dzwon, patrzał nań przez chwilę z zamiłowaniem, przemawiał do niego i głaskał jak konia, ktorego ma puścić w drogę. Po pierwszych pieszczotach przywoływał pomocników, będących na niższych piętrach wieży i kazał zaczynać dzwonić. Poruszono serce dzwonu... Quasimodo drżący nań patrzył, a pod nim drżała podłoga. — Dzwoń! — wykrzykiwał z niepomiarkowaną radością. I zabrzmiały wszystkie dzwony; wieża zatrzęsła się, belki, kamienie, wszystko drżało. Dzwon rozigrany wychylał swoją paszczę to w tę, to w ową stronę Paryża, a dźwięk jego rozlegał się na cztery mile wokoło. Quasimodo stawał przed otwartą paszczęką, oddychał jego tchnieniem i z przyjemnością patrzył na ów język żelazny, który mu cosekunda głosy w ucho podawał. Był to jedyny wyraz, jaki mógł dosłyszeć, jedyny ton, który mu przerywał wieczne milczenie. Był swobodny wtedy, jak ptak na słońcu. Nagle jakaś wściekłość go opanowywała: oko jego błyskało i, jak pająk, czatujący na muchę, rzucał się na swój ulubiony dzwon. Wtedy, zawieszony nad przepaścią, miotany z dzwonem na wszystkie strony, chwytał spiżowy potwór za uszy, obejmował jego koronę nogami i jego ruch swoją siłą powiększał. Tymczasem wieża skrzypiała, a on krzyczał i zgrzytał zębami, włosy rude najeżały się okropnie, pierś wzdymała, oko roziskrzało, i rzekłbyś, że to jest upiór, straszydło, okropny centaur, połowa człowieka — połowa dzwonu.
Obecność tej nadzwyczajnej istoty ożywiała niepojętem tchnieniem całą katedrę. Zdawało się, tak przynajmniej twierdził zabobon, że on poruszał odwieczne jej kamienie i że posągi i pomniki tchnęły pod jego okiem. I w rzeczy samej katedra zdawała mu się ulegać, słuchała jego głosu i była napełniona Quasimodem, jak jakim swoim geniuszem. Rzekłbyś, że nim oddychał ogromny gmach, bo on był wszędzie i mnożył się na wszystkich jego punktach. Jużto z trwogą na najwyższej wieży widzieć było można czołgającego się karła, wlokącego na czterech łapach, przeskakującego nad przepaściami — był to Quasimodo, wykręcający gniazda ptasie. Jużto usiadał w najciemniejszym kącie świątyni, patrzył po jej ścianach i rozmawiał z niemi: to był Quasimodo myślący. Jużto, uczepiony na linie, poruszał dzwon i, głowę wzniósłszy dogóry, słuchał jego głosu: to był Quasimodo dzwoniący na Nieszpory albo na Anioł Pański. Często w nocy widywano potworną istotę, jak drapała się po gzemsach wież, albo po koronkowej balustradzie: i to był garbus od Panny Maryi. On był przyczyną, że cały kościół, jak mówili sąsiedzi, przybiera jakiś fantastyczny urok, coś nadzwyczajnego, strasznego: słyszano szczekanie psów, trzask kamieni, szczęk oręży, — i inne tym podobne krążyły brednie. Kiedy w dzień Bożego Narodzenia dzwoniono na Pasterkę, taki cień był roztoczony na fasadzie, że lud z trwogą wchodził do kościoła. Wszystkiego tego przyczyną był Quasimodo. Egipt uważałby go za bożka świątyni, — średni wiek nazwał szatanem.
Dla tych, którzy wiedzą, że kiedykolwiek żył Quasimodo, katedra Panny Maryi jest martwą. Czuje się, że coś zniknęło. Ciało niezmierzone i próżne; to szkielet; duch ją opuścił i puste zostało miejsce. Jest to czaszka, w której widać, że były oczy.



II.
Pies i jego pan.

Pomiędzy żyjącemi istotami była jedna, którą znosił Quasimodo, kochał może, jak swoją katedrę, a tą był Klaudyusz Frollo.
Rzecz naturalna — Klaudyusz Frollo wziął go, wyżywił, wychował. Dzieckiem będąc, uciekał do Klaudyusza, ilekroć psy albo ludzie mu dokuczyli. Klaudyusz nauczył go mówić, czytać i pisać; Klaudyusz Frollo nakoniec zrobił go dzwonnikiem, a zaślubić mu dzwon wielki, byłoto to samo, co dać Romeo Julię.
Wdzięczność więc Quasimoda była szczera, namiętna, bez granic; a chociaż twarz jego opiekuna zazwyczaj była surową, mowa zwięzłą i krótką — uczucia jego nigdy nie stygły. Astrolog w Quasimodo miał najposłuszniejszego niewolnika, najpojętniejszego sługę, psa najczujniejszego. Kiedy biedny dzwonnik ogłuchł, Klaudyusz wymyślił dlań język na migi, tajemniczy, ale zrozumiały obudwom. Tak więc uczony astrolog był jedyną istotą ludzką, która mogła z Quasimodo obcować. Z dwiema rzeczami na świecie miał stosunki: z kościołem i Klaudyuszem Frollo.



III.
Dalszy ciąg Klaudyusza Frollo.

W roku 1482 Quasimodo miał lat dwadzieścia, Klaudyusz Frollo około trzydziestu sześciu. Jeden wyrósł, drugi się podstarzał.
Klaudyusz Frollo nie był zwyczajnym uczniem kolegium Torchi — czułym opiekunem dziecka, młodym filozofem, który choć wiedział wiele, ale nie zawiele. Była to osoba poważna, milcząca, mająca swoje urzędy i znaczenie, swoich podwładnych i swoją władzę.
Pomimo naukowych i urzędowych zatrudnień, Klaudyusz Frollo nie wyrzekł się kształcenia ani wychowywania swego młodszego brata, — owszem były to dwa jego ulubione przedmioty, do których przecież zczasem gorycz się wmieszała. Mały Jehan (Jan) Frollo, przezwany z młyna, z przyczyny miejsca, gdzie był wychowany, nie wzrastał na takiego człowieka, jak Klaudyusz był sobie marzył. Starszy brat spodziewał się, że będzie pojętnym, pobożnym, uczciwym; on zaś, jak owe drzewa, co to zawodzą starania ogrodników i odwracają się ku stronie, z której idzie światło i ciepło, puszczał gałązki ku próżniactwu, ciemnocie i rozpuście. Był to skończony łotr, napastnik, na co Klaudyusz zamykał oczy; jednak pojętny, zdolny, co znów często cieszyło brata. Klaudyusz oddał go do tego samego kolegium de Torchi, w którym sam odbył pierwsze nauki; i żałował tego kroku, bo jakąż to byłą dlań boleścią, że jego imię, dawniej zaszczytnie wspominane, przez brata było zaćmione. Wymawiał to często Janowi, prawił mu długie kazania, a ten ich słuchał cierpliwie. Mimo, że młody hultaj miał dobre serce, jednak, jak się to zdarza w komedyach, a także i w życiu, po kazaniu powracał do dawnych błędów. Zdarzało się, a nawet i często, że nowego do szkoły przybysza obdarł ze wszystkiego na uczty i bankiety, co nawet i dzisiaj młodzieży się przytrafia, że z tłumem kolegów wpadł do szynku, upił się i pobił gospodarza, że sprzedawał suknie i książki, że uwiódł dziewczynę i t. d. Nawet pewnego dnia przysłano Klaudyuszowi od rektora raport o jego bracie z taką uwagą; Rixa; prima causa vinum optimum potatum. Mówiono nakoniec, że hańbą dla szesnastoletniego dzieciaka są częste wycieczki na ulicę Glatigny.
Zasmucony i zawiedziony w swoich uczuciach ludzkich Klaudyusz powracał z uniesieniem na łono nauki, tej siostry, która najmniej z nas urąga i która, chociaż nieraz fałszywą monetą, ale zawsze nasze prace opłaca. Stawał się więc codzień uczeńszym, a stąd wniosek — coraz samotniejszym i smutniejszym. Jest w każdym z nas pewien związek pomiędzy pojęciami, obyczajami i charakterem, który łączy się w pewną całość, a, w różnych warunkach życia, rwie się niekiedy.
Klaudyusz Frollo, który w młodzieńczym wieku przeszedł zakres wiadomości ludzkich, zaczął nowego szukać pokarmu dla nienasyconej wiedzy. Dawny symbol węża zwiniętego przystoi nadewszystko nauce. Wielu zacnych osób twierdzi, że Klaudyusz, wyczerpawszy rzeczy godziwe, śmiał i niegodziwe przenikać. Kosztował, jak to mówią wszystkich jabłek z drzewa wiadomości i, z głodu albo z zepsucia smaku, ugryzł nieraz zakazanego owocu. Miał udział, jak widzieli nasi czytelnicy, w rozprawach teologów w Sorbonie, w dysputach dekretystów, w zgromadzeniu lekarzy i w innych gałęziach nauk. Wszystkie potrawy, jakie uniwersytet mógł jego wiedzy przygotować, spożył i przesycił się, zanim głód zaspokoił. Wtedy zaczął kopać dalej, głębiej, i, poświęcając swą duszę, usiadł w tej ciemni alchemików i astrologów, pomiędzy którymi Averroes, Wilhelm z Paryża i Mikołaj Flamel są sławni w średnich wiekach.
Pewną jest rzeczą, że Klaudyusz Frollo często zwiedzał cmentarz Niewiniątek, gdzie jego ojciec i matka byli pogrzebani wraz z innemi ofiarami z r. 1466; lecz podobno mniej się modlił przy krzyżu, wetkniętym na ich mogile, a więcej badał tajemnicze figury grobowców Flamela i Klaudyusza Pernelle.
Prawda też, że często go widywano jak szedł wzdłuż ulicy lombardzkiej i ukradkiem wchodził do małego domku, przy rogu ulicy Marivaulx położonego. Był to domek, który Mikołaj Flamel w roku 1417 zbudował i w nim umarł, i który, od tego czasu nie zamieszkany, walić się zaczął, tak bardzo hermetycy i inni alchemicy zniszczyli mury, wyrzynając na nich swoje nazwiska. Nawet kilku sąsiadów twierdziło, że widzieli przez szyję od piwnicy, jak Klaudyusz Frollo kopał w piwnicach, w których spodziewano się, że Flamel kamień filozoficzny zakopał. Wielu alchemików przez dwa wieki, począwszy od Magistra aż do Pacyfika, kopali i kopali w tym domu, aż wreszcie runął pod ich nogami.
Prawda i to, że Klaudyusz Frollo szczególniej ukochał symboliczne drzwi kościoła Panny Maryi, tę kartę kamienną, zapisaną przez Wilhelma, biskupa paryskiego, który zapewne jest potępiony za zawieszenie piekielnego znaku na froncie poematu, jakim jest reszta budowli. Mówią, że Klaudyusz pojął także znaczenie kolosu świętego Krzysztofa i tego wielkiego posągu, stojącego w przedsionku, który lud przez szyderstwo nazywał panem Legris. Najbardziej zaś ludzie zwracali uwagę na to, że całe godziny przepędzał, patrząc na rzeźby drzwi — jużto rozpatrując dziewice rostropne, które podług ewangelii przyniosły z sobą oliwę, jużto spoglądając na owego kruka, umieszczonego nad bramą, który dziobem wskazywał ukryty kamień filozoficzny. Szczególniejsze, przyznajmy, było przeznaczenie kościoła Panny Maryi w owej epoce, że był tak ulubionym przez dwie osoby tak bardzo do siebie niepodobne, jak Klaudyusz Frollo i Quasimodo! — przez jednego lubionym był dla swej piękności, poważnej postawy; przez drugiego dla swego znaczenia, dla swojej świętości, dla symbolów porozrzucanych na murach, jednem słowem, dla owej zagadki, którą zawsze rozum ludzki stara się odgadnąć.
I to także prawda, że Klaudyusz Frollo przyrządził sobie w jednej z wież, wychodzących na plac de Grève, małą ukrytą izdebkę, do której bez jego pozwolenia nikomu wejść nie było wolno. Co było w tej izdebce nikt nie wiedział, lecz w nocy widać było z ulicy czerwone światełko, przebijające się przez małe okno, które było raczej pochodnią niż świecą. W ciemności szczególne wrażenie robiło to światło i ludzie mówili: — Otóż czarnoksiężnik piekło porusza.
Żadnych tam przecież nie było czarów, lecz dym, wychodzący z wieży, i nazwisko Klaudyusza usprawiedliwiały podejrzenie. Mówiąc prawdę, nauki egipskie, nekromancya nie miała zaciętszych nieprzyjaciół nad służbę kościoła Panny Maryi i dlatego musimy podziwiać odwagę Klaudyusza, który, mając za służącego Quasimodo, tak podobnego do czarta, tembardziej musiał za czarnoksiężnika uchodzić.
Klaudyusz Frollo, starzejąc się, wykopał przepaści w nauce i we własnem sercu. Tak przynajmniej sądzić należało z jego powierzchowności, przez którą przebijała się niekiedy dusza. Dlaczego wyłysiał, dlaczego pochylił się, dlaczego z jego piersi częste wychodziły westchnienia? Jakaż tajemna myśl gorzki uśmiech na twarz wywoływała, kiedy powieki zbliżały się do siebie, jak dwa rozjuszone byki? Dlaczego reszta włosów mu posiwiała? Jakiż to był ogień wewnętrzny, który wybiegał spojrzeniem wtedy, gdy jego oko podobne było do dziury wybitej w piecu?
Te symptomaty wielkiego moralnego podniecenia wielkiej nabrały wyrazistości w chwili, gdy się obecna dzieje historya. Wielekroć śpiewak z chóru uciekł przestraszony, widząc go samego, błądzącego po kościele; wielekroć zauważono, że ciało jego było podrapane i widziano znaki krwi za paznokciami.
Żył jak zawsze surowo i przykładnie. Zawsze był zdaleka od kobiet i zdawał się je nienawidzieć — dość było, aby która na niego spojrzała, zaraz odwracał oczy. Nawet tyle był przezorny, że, kiedy pani de Beaujeu, córka królewska, w Grudniu 1481 r. chciała zwiedzić klasztor Panny Maryi, najmocniej się temu sprzeciwiał.
Nienawiść jego dla cyganów była w najwyższym stopniu, nawet postarał się u biskupa o zabronienie im tańczenia po ulicach.



IV.
Niepopularność.

Klaudyusz Frollo i dzwonnik bynajmniej nie byli lubieni przez ludność w okolicach katedry. Kiedy wychodzili razem lub przebywali ulice wąskie, ciemne, prowadzące od kościoła Panny Maryi do miasta, ani jeden złośliwy nie odezwał się wyraz, ani jeden szyderczy dowcipek, chyba, że Klaudyusz Frollo nie szedł prosto, groźnie, z czołem wzniesionem do góry.
O, bo wtedy nieraz jaki ulicznik, lekceważący swoją skórę, wybiegał, aby szpilkę wbić w garb dzwonnika, albo dziewczyna pusta, a mniej grzeczna, przebiegała przed oczami astrologa i śpiewała mu:

Precz, precz, dyable precz!

Często gromada ludzi, żebraków, starych, uliczników, wołała na astrologa: — Otóż ten ma taką duszę, jak tamten ciało! — Albo tłum uczniów z kamieniami w ręku witał ich klasycznym krzykiem: — Claudius cum claudo!
Najczęściej na zniewagę nie zważali ani astrolog, ani jego służący. Żeby słyszeć te niegrzeczności — Quasimodo był zagłuchy, a astrolog zanadto zamyślony.



KSIĘGA SZÓSTA.

I.
Opat błogosławionego Marcina.

Sława Klaudyusza rozeszła się daleko. Jej winien był odwiedziny, które długo pamiętał.
Był wieczór — Klaudyusz niedawno wrócił z kościoła Panny Maryi. Mieszkanie jego, oprócz wielu szklanych flaszek i prochu podejrzanego, nic w sobie nie miało tajemniczego. Na ścianach było wiele napisów, lecz wszystkie pobożne, albo naukowe, wyjęte z najlepszych autorów. Astrolog usiadł przy stole pełnym papierów i książek, przed wielkim manuskryptem Honoryusza d’Autun de Praedestinatione et libero arbitrio; przerzucał go z głębokiem zamyśleniem, gdy właśnie zapukano do drzwi.
— Kto tam? — zawołał mędrzec tonem zgłodniałego buldoga, któremu przerwano ogryzanie kości.
Głos z zewnątrz odpowiedział mu:
— Twój przyjaciel, Jakób Coictier.
Poszedł otworzyć.
W rzeczy samej byłto doktór królewski — człowiek pięćdziesięcioletni, z ostrą, podstępną fizyognomią. Towarzyszył mu drugi mężczyzna. Obydwaj mieli na sobie suknie niebieskiego koloru, obłożone futerkiem i takież czapki. Ręce ich nikły w szerokich rękawach, stopy pod długiemi sukniami, a oczy pod czapkami.
— Boże mię skarz — mówił astrolog, wprowadzając gości — jeśli spodziewałem się kogo o podobnej godzinie. — Mówił w ten sposób, chcąc okazać rodzaj grzeczności, a jednocześnie z doktora na jego towarzysza badawcze przenosił spojrzenie.
— Nigdy nie jest późno do odwiedzenia męża tak uczonego jak Klaudyusz Frollo Tirechappe — odpowiedział doktór Coictier, którego akcent franc-comtski ciągnął wyrazy jak suknia ogon królewski.
I zaczęła się pomiędzy doktorem a astrologiem owa wymiana wzajemnych grzeczności, którą zwyczajnie poprzedzano rozmowę pomiędzy uczonymi, i która wcale nie przeszkadzała wzajem się nienawidzieć i obgadywać. Zresztą i dzisiaj ten sam jest zwyczaj.
Klaudyusz Frollo wychwalał zdolności doktora, pomagające mu wyciągnąć korzyść z każdej choroby królewskiej, która jest korzystniejszym interesem nad chemiczne poszukiwanie filozoficznego kamienia.
— Bardzo mię cieszy, panie doktorze Coictier, że twój siostrzeniec został biskupem.
— Tak — odparł Coictier — jestto prawdziwa łaska Boska.
— A jak wyglądał w święta Bożego narodzenia na czele izby obrachunkowej!
— Bogu dzięki! Bogu dzięki.
— Na której ulicy, panie doktorze, masz twój piękny dom, twój Louwr, na którym napisano przez żarty: a l’abri-cotier.
— Piękne to wszystko, to prawda, ale dyabelnie kosztuje — o ile domu przybywa, kieszeni ubywa.
— Alboż nie masz, doktorze, dochodu z więzienia i czynszów z domów. Więzienie to dojna krówka.
— Moja kancelarya w Poissy nic mi nie przyniosła tego roku.
— Ale dzierżawy, Friel, Saint-James, St. Germain, zawsze dobre.
— Dwadzieścia sześć liwrów, ani szeląga więcej.
— Ale masz pensyę od króla: ta nigdy nie zawiedzie.
— Tak, zapewne — ale to przeklęte państwo Poligny, tak przechwalane, w najlepszym roku nie daje więcej nad sześćdziesiąt talarów.
W grzecznościach Klaudyusza było coś szorstkiego, ucinkowego i szyderczego; jego uśmiech smutny i cierpki mówił, że to człowiek zdolny a nieszczęśliwy, który naigrawa się z pomyślności zwyczajnego człowieka. Doktór tego wszakże nie widział.
— Na moją poczciwość — mówił nakoniec Klaudyusz, ściskając gościowi ręce — bardzo mię cieszy, że pana w zdrowiu oglądam.
— Dziękuję, panie Klaudyuszu.
— Apropos, — zawołał Klaudyusz — jakże się miewa wasz królewski chory?
— Nie dobrze płaci — odpowiedział doktór, rzucając spojrzenie na swego towarzysza.
— Czy tak, panie Coictier? — rzekł towarzysz.
Te wyrazy, wymówione tonem podziwu i wyrzutu, zwróciły uwagę astrologa na tę nieznajomą osobę, z której przecież, prawdę mówiąc, od samego wejścia oka nie spuścił. Miał on tysiąc powodów do szanowania doktora Jakóba Coictier, wszechwładnego lekarza Ludwika XI, dla tych samych więc przyczyn musiał być grzecznym i dla jego towarzysza.
— Apropos, — mówił doktór — przyprowadzam ci kolegę, który pragnął cię poznać.
— Pan także jesteś uczonym? — zapytał astrolog, coraz bardziej w nieznajomego wlepiając spojrzenie. We wzroku obcego sobie człowieka nie mógł znaleść przenikliwego i nieufnego wyrazu, albowiem, o ile mógł sądzić przy bladem świetle lampy, byłto starzec sześćdziesięcioletni, niski i chorowity. Profil jego, jakkolwiek miejski, miał coś surowego i poważnego; soczewka błyszczała pod głębokim łukiem, jak światło w głębi jaskini, z pod zwieszonej zaś czapki widzieć można było szerokie płaszczyzny genialnego czoła.
Nieznajomy sam odpowiedział na pytanie astrologa:
— Szanowny panie, dawno wiedziałem o twojej sławie i chciałem się ciebie poradzić. Jestem ubogim szlachcicem z prowincyi, który przed progiem mędrca zdejmuje trzewiki. Trzeba, abyś pan wiedział, że się nazywam ojciec Tourangeau.
— Szczególne nazwisko, jak na szlachcica — pomyślał sobie astrolog; przecież czuł, że jest przed kimś silnym i poważnym. Instynkt jego wyższego rozumu dał mu poznać równie potężny pod czapką ojca Tourangeau, i, gdy patrzył nań, obecność doktora Coictier tłómaczyła zagadkę jego twarzy. Zasiadł nanowo milczący na swojem wielkiem krześle i podparł się łokciem na stole. Po chwili dumania dał znak gościom, aby usiedli, i przemówił do ojca Tourangeau.
— W jakim przedmiocie przyszedłeś pan rady u mnie szukać?
— Szanowny panie, — odpowiedział ojciec Tourangeau — jestem chory, bardzo chory. Mówię, że jesteś wielkim eskulapem i nie odmówisz mi swojej rady doktorskiej.
— Doktorskiej? — rzecze astrolog, potrząsając głowę. Zdawał się zbierać myśli przez chwilę i rzekł: — Ojcze Tourangeau, odwróć głowę, a znajdziesz odpowiedź na murze.
Usłuchał ojciec Tourangeau i przeczytał napis nad głową, wyryty na murze: Medycyna jest urojeniem.
Doktór Jakób Coictier z gniewem słuchał pytania ojca Tourangeau, odpowiedź zaś Klaudyusza powiększyła gniew jego. Schylił się ku ojcu Tourangeau i rzekł cicho, aby go astrolog nie słyszał:
— Uprzedziłem cię, że to głupiec. Chciałeś go widzieć...
— A może on właśnie ma rozum, doktorze Jakóbie! — odpowiedział ojciec tym samym głosem, lecz z gorzkim uśmiechem.
— Jak ci się podoba! — odpowiedział Coictier sucho. Następnie, zwróciwszy się do astrologa, mówił: — Medycyna urojeniem! wszyscy doktorzy i farmaceuci ukamienowaliby ciebie, mój panie. A więc zaprzeczasz wpływu napojów miłosnych na krew, maści na skórę? Zaprzeczasz tego wpływu ziół i kruszców, stworzonych na leczenie słabości człowieka?
— Ja nie zaprzeczam — rzekł Klaudyusz — istnieniu ani farmacyi, ani choroby. Wogóle nie zaprzeczam faktowi, że medycyna istnieje.
— A więc to nieprawda — rzecze znowu Coictier z zapałem — że rana kuli leczy się przyłożeniem myszy pieczonej, że młoda krew, stosownie wlana w żyły starca, powraca mu młodość? Więc to wszystko nieprawda, jak to, że po emprostathonos następuje epistathonos.
Astrolog odpowiedział spokojnie:
— Są pewne rzeczy, o których myślę poswojemu.
Coictier zaczerwienił się z gniewu.
— Tak, tak! mój Coictier! nie gniewajmy się — rzecze ojciec Tourangeau. — Pan Klaudyusz jest naszym przyjacielem.
Coictier, uspokojony nieco, mówił przez zęby:
— Mimo to — głupiec.
— Na Boga! panie Klaudyuszu Frollo, — mówił ojciec Tourangeau po chwili milczenia — miałem ciebie o dwie zapytać rzeczy: jedną — tyczącą zdrowia, drugą — tyczącą mojej gwiazdy.
— Panie, — odparł astrolog — jeżeli taki miałeś zamiar, napróżno fatygowałeś się po moich schodach. Jednakowo nie wierzę w medycynę, jak w astrologię.
— Doprawdy? — rzekł ojciec Tourangeau z podziwem.
Coictier zaśmiał się głośno.
— Widzisz — rzecze cicho do Tourangeau — to głupiec! w nic nie wierzy.
— Podług mnie — mówił Klaudyusz Frollo — każdy promień gwiazdy jest nicią, mającą związek z głową człowieka.
— A więc w cóż wierzysz? — zawołał ojciec Tourangeau.
Astrolog milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć, następnie wymknęły mu się te wyrazy z ponurym uśmiechem: Credo in Deum.
Dominum nostrum — dodał ojciec Tourangeau, robiąc znak krzyża.
Amen! — rzekł Coictier.
— Szanowny panie, — mówił ojciec Tourangeau — bardzo mi przyjemnie widzieć w tobie tyle religii. Lecz jako uczony, czy jesteś tak mądry, abyś w żadną ludzką mądrość nie wierzył?
— Bynajmniej! — odpowiedział astrolog, chwytając za rękę ojca Tourangeau, i błyskawica strzeliła mu z oczu — bynajmniej nie zaprzeczam istnieniu mądrości. Nie napróżno czołgałem się tak długo po ciemniach wiedzy, nie napróżno tyle zażyłem trudu, abym nie spostrzegł światła, odbicia mądrości Boskiej.
— I cóż więc masz za pewne, panie Frollo? — zapytał ojciec Tourangeau.
— Alchemię.
Coictier wykrzyknął:
— Przez Boga! panie Klaudyuszu — alchemia bezwątpienia ma swoją racyę bytu, lecz czemuż ubliżasz medycynie i astrologii?
— Próżność wasza, mądrość niebieska! — rzekł z powagą astrolog.
— Jestto krok Epidaurusa, umiejętności chaldejskiej — odrzekł doktór, zanosząc się od śmiechu.
— Słuchaj, panie Jakóbie. Co powiedziałem — powiedziałem w najlepszej wierze. Nie jestem doktorem królewskim i nie otrzymałem ogrodu Dedala, abym w nim robił obserwacye. Nie gniewaj się i posłuchaj. Ciekawym, jaką prawdę wyciągnąłeś, nie mówię z astronomii, ale z medycyny? powiedz mi, jakie ma przymioty bustrofedon prostopadły, ziruw, albo zefirod.
— Czy zaprzeczysz — rzecze Coictier — sile kabalistycznej?
— Bajki, panie Jakóbie! żadna z waszych formuł nie wiedzie do prawdy, — kiedy alchemia ma swoje odkrycia. Czy pan zaprzeczasz osiągniętym rezultatom? Lód, ukryty w ziemi przez tysiące lat, staje się kryształem? Ołów jest ojcem wszystkich kruszców, bo złoto nie jest kruszcem, ale światłem. Ołów potrzebuje czterech peryodów, każdy po dwieście lat, ażeby przeszedł w stan arszeniku czerwonego, z arszeniku czerwonego w cynę, z cyny w srebro i t. d.
— Ja uczyłem się hermetyki — zawołał Coictier — i twierdzę...
Astrolog-alchemik nie pozwolił mu skończyć.
— I ja uczyłem się medycyny, astrologii i hermetyki. To tylko jest pewne! (tu wziął ze stołu flaszeczkę, pełną jakiegoś prochu) tu tylko jest światło!... Hipokrates to marzenie! Urania sen! Hermes, to myśl! Złoto jest słońcem: zrobić złoto, jestto być Twórcą. Oto jedyna mądrość! I ja badałem medycynę, astronomię i powiadam: próżność! Ciało ludzkie, to ciemność! gwiazdy — także ciemności!
I usiadł na krześle jakby natchniony. — Ojciec Tourangeau patrzył nań w milczeniu. Coictier silił się na uśmiech, wzniósł ramiona i cicho powtarzał:
— To głupiec!
— A więc — rzecze nagle Tourangeau — czy pan zrobiłeś złoto?
— Gdybym je zrobił, — odpowiedział alchemik, pomału wymawiając wyrazy — król francuski nazywałby się Klaudyusz, a nie Ludwik.
Tourangeau zmrużył powieki.
— Co mówię? — rzecze Klaudyusz ze wzgardliwym uśmiechem. — Co mi po tronie francuskim, kiedy mogę przywrócić Cesarstwo wschodnie.
— Wybornie!
— Och! biedny głupcze — cicho szeptał Coictier.
Alchemik mówił dalej, zdając się odpowiadać swym myślom:
— Ale nie, ja jeszcze czołgam się, ranię twarz i kolana o krzemienie drogi podziemnej — ale przeglądam, widzę.
— Lecz kiedy zrobisz złoto?
— Nie wątpię, że zrobię, dnia jednak nie oznaczam.
— Kiedy tak, to Bóg widzi — potrzebuję pieniędzy, i chciałbym umieć czytać w twych księgach. Powiedz mi, zacny mistrzu, czy twoja nauka podoba się Pannie Maryi?
Na to pytanie Klaudyusz odpowiedział ze spokojną wyższością:
— A komuż służę?
— Więc przybierz mię do pomocy.
Klaudyusz przybrał poważną minę Samuela.
— Starcze, długa to droga po tajemniczych ścieżkach. Twoja głowa osiwiała, a z jaskini wychodzi się z włosami białemi, choć się z czarnemi weszło. Nauka umie przywołać bladość, zmarszczki i starość na twarz człowieka, a nie chce, aby jej poświęcano pomarszczone lica. Jeżeli jednak masz chęć w twoim wieku poddać się karności nauki, przyjdź do mnie, a sprobuję. Nie powiem ci, jako staremu, ażebyś zwiedził grobowce, o których mówi Herodotus, ani ceglaną babilońską wieżę, ani świątynię z białego marmuru Eklinga. Nie widziałem, równie jak ty, budowli chaldejskich, wystawionych według świętych form Sikra, ani kościoła Salomona, który jest zniszczony, ani bram kamiennych, ani grobowców królów izraelskich, które zburzono! — poprzestajemy na fragmentach Hermesa, które posiadamy. Wytłómaczę panu znaczenie posągu św. Krzysztofa, symbolu zasiania i dwóch aniołów, będących na drzwiach świętej kaplicy.
Tutaj Jakób Coictier tonem obrażonego mędrca zawołał:
Erras amice Claudi — Symbol nie jest liczbą. Bierzesz Orfeusza za Hermesa.
— Otóż pan jesteś w błędzie — odpowiedział z powagą alchemik. — Dedalus to jest grunt, Orfeusz mur, Hermes budynek — otóż wszystko.
— Przyjdź pan, kiedy mu się podoba, ojcze Tourangeau, pokażę ci kawałeczki złota pozostałe w piecach Mikołaja Flamel i porównasz je ze złotem Wilhelma z Paryża. Następnie nauczę cię znaczenia wyrazu greckiego peristera. Lecz przedewszystkiem nauczę cię marmurowego alfabetu, a następnie granitową pokażę księgę. Pójdziemy razem do bramy biskupa Wilhelma i świętego Jana okrągłego, do domu Mikołaja Flamel na ulicy Marivaulx, do jego grobu na cmentarzu Niewiniątek i do dwóch szpitali na ulicy Montmorency. Nauczę cię czytać hieroglify, znajdujące się na drzwiach szpitala St. Gervais i na ulicy Ferronnerie. Następnie zbadamy fasady św. Kosmy, św. Genowefy, św. Marcina i św. Jakóba.
Oddawna, jakkolwiek przenikliwy, Tourangeau nie mógł zrozumieć Klaudyusza; teraz mu przerwał:
— Jakież, u dyabła, są twoje księgi?
— Oto jedna z nich — odpowiedział alchemik, otworzywszy okno mieszkania, i pokazał kościół Panny Maryi, który ze swojemi ogromnemi wieżami w nocnej porze olbrzymim wydawał się sfinksem.
Alchemik w milczeniu patrzał czas jakiś na gmach, następnie z westchnieniem, kładąc lewą rękę na wydrukowanej księdze, rzekł:
— Niestety! ta tę zabije.
Coictier, zbliżywszy się do księgi, wykrzyknął:
— I cóż w tem tak strasznego? Glossa in epistolas D. Pauli Norimbergae, Antonius Koburger, 1474. To nic nowego.
Klaudyusz, wciąż zamyślony, wyrzekł te tajemnicze wyrazy:
— Niestety! wielkie rzeczy z małych pochodzą przyczyn. Szczur z Nilu zabija krokodyla, mała sztaba zabija wieloryba — i książka gmachy zabije.
Właśnie zadzwoniono na gaszenie ognia, gdy doktór powtórzył ojcu Tourangeau do ucha: — Oszalał! Na to on odpowiedział: — I ja tak myślę.
Dwaj odwiedzający odchodzili.
— Panie, — rzecze ojciec Tourangeau do Klaudyusza Frollo — wogóle poważam uczonych, a dla ciebie mam szczególniejszy szacunek. Bądź łaskaw jutro odwiedzić opata św. Marcina de Tours.
Klaudyusz wrócił osłupiały do siebie, dowiedziawszy się, jakiego miał gościa, i przypomniał ten ustęp: Scilicet rex Franciae, est canonicus de consuetudine et habet parvam praebendam quam habet sanctus Venantius et debet sedere in sede thesaurarii.
Twierdzą, że od tej pory Klaudyusz pozyskał względy Ludwika XI i osłabił kredyt Oliviera le Daim i Jakóba Coictier.



II.
Ta tę zabije.

Czytelnicy zechcą nam wybaczyć, że się zatrzymamy na chwilę nad zrozumieniem myśli, zawartej w zagadkowych wyrazach alchemika: Ta tę zabije: książka zabije gmach.
W naszem rozumieniu myśl ta ma dwie strony. Najwpierw myśl człowieka kasty. Trwoga człowieka interesowanego przed nowym posłannikiem, drukiem — przestrach i olśnięcie człowieka, żyjącego przeważnie myślą, przed światłem wynalazku Guttenberga. Było to słowo wcielone i słowo pisane, uciekające przed słowem drukowanem; coś podobnego do trwogi wróbla, który drży przed rozwiniętemi skrzydłami jastrzębia; był to krzyk proroka, pojmującego wyzwolenie się ludzkości, widzącego podkopane przesądy, przeczuwającego upadek starego porządku; były to przeczucia filozofa, przenikającego tryumf myśli, wybicie się jej z pod narzuconej władzy; była to trwoga żołnierza, patrzącego na okutego barana i mówiącego: baszta upadnie. To znaczyło, że nowa przyjdzie potęga, że druk zabije przemoc.
Ale w tej myśli, oprócz wyżej wymienionych, jest jeszcze inna, nowsza, trudna do spostrzeżenia, łatwa do zbicia, nowy filozoficzny pogląd, pogląd filozofa i artysty. Było to przeczucie, że myśl ludzka, zmieniając formę wyrażania się, nie będzie tym samym materyałem i tym samym porządkiem pisała; że książka kamienna, trwała i twarda, ustąpi książce, choć papierowej, ale trwalszej jeszcze. Pod tym względem myśl Klaudyusza obszerne ma znaczenie — że sztuka zastąpi sztukę, — chciał on przez to powiedzieć: druk zastąpi architekturę.
W rzeczy samej, od początku aż do piętnastego wieku ery Chrześciańskiej włącznie, architektura jest wielką księgą ludzkości, wyobrażeniem człowieka w różnych stanach jego rozwoju, czy to pod względem siły, czy też ducha.
Kiedy pamięć pierwszych pokoleń uczuła się przeciążoną, kiedy przeszłość rodu ludzkiego stała się tak ciężarną, że słowo, lekkie i skrzydlate, mogło się rozproszyć w przelocie, wypisano je na ziemi sposobem najwidomszym, najtrwalszym i najstosowniejszym. Każdą tradycyę utrwalono pomnikiem.
Pierwszemi pomnikami były góry i skały, których żelazo nie tknęło, jak mówi Mojżesz. Następnie architektura zaczęła od alfabetu. Postawiono kamień, to była litera, a każda głoska była hieroglifem, na którym spoczęła myśl, jak na kolumnie kapitel. Tak czyniły pierwsze pokolenia wszędzie, na całej kuli ziemskiej.
Później pisano wyrazy — kładziono kamień na kamieniu, składano sylaby i kombinowano myśli. Dolmen i Kromlech celtycki, Galgach hebrajski — są wyrazami. Niekiedy nawet kładziono kamienie na obszernej powierzchni i pisano zdania. Ogromne nagromadzenie Karnac już jest całą formułą.
Nakoniec pisano księgi. Z podań wyrodziły się symbole, pod któremi podania znikły, jak pień drzewa pod gałęźmi. Wszystkie symbole, do których ludzkość przywiązywała wiarę, powiększały się, rosły i urabiały coraz bardziej. Pierwsze pomniki nie mogły ich pomieścić i musiały wylać nazewnątrz. Symbol wyrósł w gmach. Architektura wtedy rozwinęła się razem z myślą ludzką, wystrzeliła z tysiąca głów i rąk, przybrana w symbole, stała się obrazem ludzkości. Kiedy Dedal, będący siłą, wymierzał, kiedy Orfeusz, będący myślą, śpiewał, — kolumna, będąca literą, arkada — sylabą, piramida — wyrazem, połączone prawami geometryi i poezyi, zaczęły się łączyć, kombinować, zlewać w jedną całość, piętrzyć ku niebu i tworzyć cudowne księgi jak: pagoda Eklinga, Ramseïon egipski, kościół Salomona.
Idea-matka, słowo, nietylko było w samych gmachach, ale także w ich formach. Kościół Salomona, naprzykład, nietylko był oprawą księgi świętej — był samą księgą. Na każdej jego ścianie kapłani mogli czytać wytłómaczone słowo i, postępując coraz dalej, znaleźć ową arkę, która także była dziełem architektury. Tak więc słowo zasklepiło się w gmachu, lecz jego obraz był na powierzchni, jak postać człowieka na mumii.
Nietylko kształt gmachów, ale i miejsca pod nie wybrane podnosiły myśl w nich zawartą. Stosownie do tego czy symbol był miły lub posępny, Grecya wieńczyła swoje góry przyjemną dla oka świątynią, a Indye nadawały stosowne formy swoim pagodom.
Tak więc przez sześć tysięcy lat istnienia świata, od niepamiętnej pagody Indostanu aż do katedry Kolońskiej, architektura była pismem rodzaju ludzkiego. I jest to faktem, że nietylko symbole religijne, ale nawet każda myśl ludzka ma swoją kartę w tej odwiecznej księdze.
Każda cywilizacya zaczyna od teokracyi, a kończy na wszechwładztwie. To odwieczne prawo wypisane jest w architekturze. Nie sądźmy, aby mularstwo zdolne było tylko wznieść świątynię, wyrazić tylko symbol religijny, wypisać tylko hieroglify na stronicach kamiennych. Gdyby tak było, jak dzieje się zwyczajnie w towarzystwie, że dogmat święty zużywa się pod wolną myślą i człowiek wyzwala się z pod powagi, architektura nie mogłaby wydać nowego stanu rzeczy i księga byłaby niezupełną.
Weźmijmy naprzykład wieki średnie, w których, jako nas bliższych, jaśniej czytać możemy. Przez pierwszy ich peryod, kiedy teokracya rządzi Europą, kiedy Watykan wznosi upadły Rzym, kiedy Chrystyanizm buduje posady swojej wielkości, nieznacznie powstaje z pośród chaosu pod ręką barbarzyńców architektura grecko-rzymska, siostra mularstwa teokratycznego Egiptu i Indyi, niewzruszony hieroglif jedności papieskiej. Myśl wtedy była pisana w stylu rzymskim. Wszędzie widać w niej powagę, jedność, władzę samowładną Grzegorza VII; wszędzie kapłaństwo, nigdzie człowieka; wszędzie kastę, nigdzie ludu. Lecz nadchodzą krucyaty. Jestto wielka wędrówka narodów, której jakiekolwiek były cele, dawała ona wolny lot myśli. Nowy odsłania się obraz, powstaje burza, dawne rwą się zapory. Władza się chwieje, jedność rozrywa. Feudalizm walczy z teokracyą, czekając, rychło przyjdzie lud i zażąda swojej lwiej części. Quia nominor leo. Władza panów przebija się przez władzę duchowną, wszechwładztwo przez władzę panów. Postać Europy zmieniona, i architektura zmienia oblicze. Jak tylko cywilizacya odwróciła kartę — duch czasu znalazł ją gotową do zapisania swych myśli. Architektura z krucyat powróciła z łukami, jak narody z swobodą. Kiedy Rzym się rozdziela, architektura rzymska kona, hieroglif ucieka z katedr i przenosi się na feudalne baszty. Katedra, gmach niegdyś tak dogmatyczny, napadnięty przez mieszczaństwo, przez lud, wymyka się z pod władzy duchowieństwa i oddaje artyście. Artysta buduje ją podług swoich myśli. Byle kapłan miał bazylikę i ołtarz, nie ma prawa do reszty się wtrącać: mury do artysty należą. Księga architektoniczna już nie należy do duchowieństwa, do religii — do Rzymu: jest ona własnością imaginacyi, poezyi, ludu. Odtąd poszły szybkie i liczne przekształcenia architektury, której całe istnienie ograniczyło się do trzech wieków, wtedy, gdy architektura rzymska aż sześć ich miała. Sztuka poczyna postępować olbrzymim krokiem, bo geniusz i oryginalność czynią dla niej więcej aniżeli biskupi.
Każde pokolenie, przemijając, zaznacza w tej księdze swoje istnienie; zdrapuje ono stare hieroglify z frontu katedr i, zostawiając tylko dogmat, nowy symbol zakłada. Draperya, zrobiona ręką ludu, zaledwie zostawia pod sobą szkielet przeszłości. Trudno nawet wyobrazić sobie, ile architekci pozwalali sobie dowolnych zmian nawet w budowie samych kościołów. W tej epoce jest podobieństwo wolności myśli w architekturze do tej, jaką dzisiaj w druku widzimy.
Wolność ta idzie daleko. Niekiedy drzwi, albo fasada kościoła przedstawia symbol zupełnie sprzeczny dogmatowi, nawet mu nieprzyjazny. Od trzynastego wieku Wilhelm z Paryża, Mikołaj Flamel w wieku piętnastym pisali karty opozycyjne. Kościół św. Jakóba de la Boucherie jest tego dowodem.
Tylko w tej jednej formie myśl wówczas była wolną i wyrażała się swobodnie w księgach, które nazywamy gmachami. Wyszła w kształcie manuskryptu, ujrzałaby się spaloną przez kata na miejscu publicznem. Nie mając więc innego środka wylania się, w ten sposób rozszerzała się na wszystkie strony. Stąd powstała tak wielka ilość katedr, której trudno nawet uwierzyć. Wszystkie siły materyalne, wszystkie siły umysłowe społeczeństwa skierowały się do jednego punktu — do architektury; tak więc pod pozorem budowania świątyń, sztuka rozwijała się w wielkich rozmiarach.
Wtedy, ktokolwiek rodził się poetą, był architektem. Geniusz rozlany w masach, ścieśniony na wszystkie strony przez feudalizm, jak żółw twardą skorupą, znajdując miejsce wypływu w architekturze, wylewał się tą sztuką i jego Iliady przybrały formy katedr. Wszystkie inne sztuki uległy i poddały się architekturze. Architekt, poeta, mistrz jednoczył w swojej osobie rzeźbę, którą ozdabiał fasadę; malarstwo, którem upiększał szkła; muzykę, którą poruszał dzwony i organy. Nie było, prawdę mówiąc, innej poezyi nad tę, która wegetowała w manuskryptach, i, chcąc się na jaw wydobyć, musiała do architektury się przystosować: tę samą rolę, jaką grały tragedye Eschylesa na świętach kapłaństwa greckiego, Genesis odegrała w kościele Salomona. Aż do Guttenberga architektura jest objawem powszechnym; ta granitowa księga, zaczęta na wschodzie, dalej prowadzona przez starożytność grecką i rzymską, ukończoną została przez wieki średnie. Zresztą ten peryod architektury ludu, następujący po architekturze kasty, odnawia się z uporem w pojęciu ludzkiem w innych epokach historyi. Na wschodzie, w kolebce czasów pierwotnych, po architekturze Hindu, nastąpiła architektura fenicka, ta bogata matka architektury w starożytności; po architekturze egipskiej, której styl etruski i pomniki cyklopskie są tylko urozmaiceniem — architektura grecka, której styl rzymski jest tylko dalszym ciągiem kopuły kartagińskiej; w nowszych czasach, po architekturze rzymskiej — architektura gotycka. Wpatrzywszy się we wszystkie te trzy rodzaje architektury w trzech siostrach: architekturze Hindu, egipskiej i rzymskiej, ten sam napotykamy symbol, to jest: teokracyę, kastę, jedność, dogmat, bóstwo; w trzech siostrach młodszych jako to: w architekturze fenickiej, greckiej i gotyckiej, jakkolwiek różnej co do form, widzimy te same cechy — człowieka, swobodę, lud.
Czy Brahma, Maga, lub Ksiądz — w budowlach Hindu, egipskich, albo rzymskich, zawsze widać kapłana, nic więcej — tylko kapłana. Nie widać tego w budowlach ludu, które są bogate, a mniej święte. W fenickiej czci — kupca, w greckiej — rzeczpospolitą, w gotyckiej — miasto.
Charakterem architektur teokracyjnych jest niewzruszoność form, obawa postępu, zachowanie linij tradycyonalnych, uświęcenie typów pierwotnych i nagięcie całej natury do symbolu. Są to księgi tajemnicze, które umieją odgadywać tylko wcieleni w nie. Zresztą każdy kształt, sama nawet niekształtność ma znaczenie, którego gwałcić niewolno. Nie żądaj od budownictwa Hindu, egipskiego, albo rzymskiego, żeby poprawiły rysunek, albo rzeźby. W nich każde ulepszenie jest bezbożnością. W tych architekturach zdaje się, że twardość dogmatu rozlała się po kamieniu, jak drugie skamienienie. Charakter, znamionujący budowle ludu, zupełnie inny: rozmaitość, postęp, oryginalność, bogactwo i ruch widoczny. Oddzielone od religii, więcej mają swobody myślenia o piękności i o poprawieniu ozdób w posągach i arabeskach. One są dziełami wieków, są dziełem ludzkiem, w które się miesza bóstwo. Stąd gmachy przystępne dla każdego pojęcia, każdej imaginacyi, — prawdy symboliczne, lecz łatwe do zrozumienia, jak sama natura. Pomiędzy architekturą teokratyczną a tą jest taka różnica, jak między językiem świętym a językiem gminu, jak pomiędzy hieroglifem a sztuką, jak pomiędzy Salomonem a Fidyaszem.
Krótko zebrawszy to, cośmy dotąd powiedzieli, będzie: że architektura aż do piętnastego wieku była księgą ludzkości, że do tej epoki nie ukazała światu myśli, że każda idea, jak każde prawo religijne ma swój pomnik, że rodzaj ludzki nic nie pomyślał ważniejszego, czegoby nie wypisał na kamieniu. I dlaczego? Ponieważ myśl każda, bądź filozoficzna, bądź religijna, chce się uwiecznić i pozostawić ślady po sobie. Jakież ślady pozostawi manuskrypt! Żeby zniszczyć słowo pisane, dość miecza Turka; żeby zniszczyć słowo budowane, dość rewolucyi.
W piętnastym wieku wszystko się zmienia.
Myśl ludzka nowy wynajduje środek do uwiecznienia się, nietylko trwalszy od architektury, ale prostszy i łatwiejszy. Architektura upadła. W miejsce kamiennych liter Orfeusza, przychodzą ołowiane litery Guttenberga.
Książka zabija budowle.
Wynalazek druku jest najważniejszym wypadkiem w historyi. Jestto matka zmian. Jestto środek objawiania się ludzkości, jestto myśl ludzka, rozdzierająca swe szaty, a przybierająca nowe, jestto zmiana skóry węża symbolicznego, który od Adama wyobraża rozum.
Pod formą druku myśl jest trwalszą, niż była kiedykolwiek; jest skrzydlata, trudna do pochwycenia i nie ulegająca zniszczeniu. Za czasów architektury piętrzyła się w góry i opanowywała czas i miejsce; teraz, jak gromada ptaków, rozlatuje się na wszystkie strony i zajmuje wszystkie miejsca przestrzeni i czasu.
Zapytujemy raz jeszcze, kto nie uważa jej za trwałą? Z nieruchomej, jaką była, staje się żywą, przechodzi w nieśmiertelność. Można zniszczyć bardzo wiele, lecz niepodobna tego, co wszędzie się rozlało. Niech przyjdzie potop, niech zatopi najwyższe góry, a jedna tylko arka spłynie na powierzchnię wód, książki wypłyną z nią, i nowy świat, który wyjdzie z chaosu, ujrzy myśl swobodną i żyjącą, wznoszącą się nad gruzami.
A kiedy pomyślimy, że ten sposób wyrażania myśli, prócz tego, że jest najłatwiejszym do zachowania, jest prosty, dogodny, dostępny dla wszystkich; kiedy pomyślimy, że nie wlecze za sobą wielkich pak, nie porusza olbrzymich ciężarów; kiedy pomyślimy, że myśl, która się miała gmachem objawić, musiała poruszać góry kamieni, las drzewa, tłum robotników, wiele sztuk i beczki złota, i gdy ją porównamy z myślą w książce zawartą, na którą wystarcza trochę papieru, piór i atramentu; czyż się możemy dziwić, że człowiek dla druku wyrzekł się architektury? Przy łożysku rzeki wykop kanał niższy od niego — łożysko niedługo wyschnie.
Przekonajmy się, jak od chwili wynalezienia druku, architektura powoli wysycha, jak myśl i ludy z czasem ją opuszczają. W piętnastym wieku ostygnięcie jest prawie nieznaczne, bo druk jest jeszcze słaby i zaledwie cokolwiek sił żywotnych odbiera architekturze; ale w szesnastym wieku choroba architektury jest widoczną. Już przestaje ona być odbiciem ludzkości, przemienia się w sztukę klasyczną i zostaje wkońcu pseudo-starożytną. Upadek ten nazywają odrodzeniem. Świetny zaiste upadek, bo stary gotycki geniusz, to słońce zachodzące za prasę Moguncyi, oświetla jeszcze ostatniemi promieniami arkady łacińskie i kolumnady korynckie.
To zachodzące słońce bierzemy za jutrzenkę.
Jednakże od chwili, kiedy architektura została sztuką na równi z innemi, gdy przestała być samowładną — straciła władzę nad niemi: wyzwalają się też z pod jej przewagi, druzgocą jej jarzmo i każda idzie w swoją drogę. Każda ze sztuk zyskuje coś na tym rozdziale. Rzeźbiarstwo staje się sztuką posągów, wizerunek malarstwem, kanon muzyką. Rzekłbyś, że po śmierci Aleksandra państwo się jego rozdziela i prowincye przybierają tytuł królestw.
Stąd Rafael, Michał Anioł, Jan Goujon, Palestrina, te światła szesnastego wieku.
Jednocześnie ze sztukami myśl się wyzwala na wszystkie strony. W szesnastym wieku rozbija się całość religijna, rozdzielenie staje się reformą i druk ją przyśpiesza. Czy to jest zgubą lub reakcyą, dość, że Guttenberg poprzedza Lutra.
Kiedy słońce średnich wieków zapada, kiedy geniusz gotycki gaśnie na horyzoncie sztuki — architektura coraz bardziej blednieje i coraz bardziej upada. Druk jestto robak, toczący budowle. Architektura coraz uboższa, coraz chudnie w oczach naszych, staje się drobiazgową, biedną, żadną nakoniec; nie wyraża żadnej myśli, nawet wspomnienia dawnej sztuki. Zostawiona sama sobie, opuszczona przez inne sztuki, bo myśl ją porzuciła, przywołuje robotników i kilku artystów. Szkło zwyczajne zastępuje różnokolorowe ozdobne szyby, kamieniarz — rzeźbiarza. Jestto ostatek soków żywotnych, oryginalności, własnego życia. Wlecze się jak żebraczka z pracowni do pracowni i kopiuje stare wzory. Michał Anioł, widząc ją umierającą w szesnastym wieku, powziął ostatnią myśl, myśl rozpaczliwą. Ten Tytan sztuki wzniósł Panteon na Partenonie i zbudował kościół św. Piotra. Dzieło wielkie, godne być jedynem, oryginalnem, ostatni objaw samodzielności budownictwa, naznaczone ręką artysty-olbrzyma, zamykające tę olbrzymią księgę kamienną. Po śmierci Michała Anioła cóż robi architektura? Kopiuje kościół św. Piotra i parodyuje go. Aż litość bierze!... Każdy wiek ma swój kościół św. Piotra i wiek siedemnasty wznosi Val de Grâce, a osiemnasty — świętą Genowefę. Każdy kraj posiada kościół św. Piotra. Londyn ma swój, Petersburg swój — Paryż ma ich aż dwa, albo nawet trzy.
Jeżeli z pomników charakterystycznych, któreśmy wymienili, przeniesiemy wzrok na budownictwo w ogólności w siedemnastym i osiemnastym wieku, spostrzeżemy ten sam upadek. Od Franciszka II kształty architektoniczne w budowlach znikają powoli i pozostają tylko nagie formy geometryczne, jak kości w ciele wychudłem. Architektura przecież stara się ukryć swoją nagość, umieszcza fronton rzymski na greckim i nawzajem. Jestto zawsze Panteon w Partenonie, zawsze kościół św. Piotra. Oto domy ceglane Henryka IV z narożnikami kamiennemi przy placu Królewskim i Delfina. Oto kościoły Ludwika XIII ciężkie, karłowate, z wieżami, jakby z garbami. Oto architektura mazaryńska, nędzne pasticcio włoskie. Oto pałac Ludwika XIV, wielkie koszary dla jego kochanek, ciężkie i niesmaczne. Oto nakoniec architektura Ludwika XV najniesmaczniejsza ze wszystkich. Od Franciszka II aż do Ludwika XV choroba idzie w postępie rosnącym; sztuce zostają tylko skóra i kości. Wkońcu nędznie umiera.
Tymczasem, co się dzieje z drukiem? Całe życie architektury weń przechodzi; w miarę jak budownictwo upada, druk rośnie, kapitał sił i myśli, jaki lud składał w budowle, przenosi się na książki. I oto w szesnastym wieku druk wzrasta do potęgi budownictwa, walczy z niem i zwycięża. W siedemnastym wieku druk poczyna być samowładnym, usiada na swoich laurach i gotuje światu wiek literacki. W osiemnastym wieku, wypocząwszy na dworze Ludwika XIV, chwyta miecz Lutra, uzbraja nim Voltaira i uderza na Europę, której wyraz architektoniczny zabija. Z końcem osiemnastego wieku wszystko niszczy doreszty i w dziewiętnastym zaczyna odbudowywać.
Teraz pytamy, która z dwóch sztuk od trzech wieków myśl ludzką objawia? która tłómaczy nietylko literackie i szkolne popędy, ale i wielki, powszechny ruch całej ludzkości? Która wyprzedza ród ludzki, olbrzymim postępujący krokiem? architektura czy druk? Druk; — architektura zamarła oddawna, zabita przez drukowaną książkę — i więcej nie powstanie. Wyobraźmy sobie, jakich potrzeba funduszów na napisanie księgi budowniczej; ile potrzeba wieków, aby przywrócić ową epokę, w której tłum katedr wyrósł na ziemi, jak mówi naoczny świadek: „Rzekłbyś, że ziemia zrzuciła dawne swe szaty, aby się przybrać w białe kościoły.“ Erat enim ut si mundus, ipse excutiendo semet, rejecta vetutustate, candidam ecclesiarum vestem indueret. (Glaber Radulphus).
Książka drukowana rośnie tak prędko, tak mało kosztuje, a tak daleko zajść może. Czemuż się dziwić, że tędy myśl ludzka wypływa? Nie mówimy, aby architektura nie zdobyła się już nigdy na piękny pomnik, na pojedyńcze arcydzieło; być może, że pod władzą druku, cała armia z przelanych armat wzniesie ogromną piramidę, jak za czasów architektury iliadziści i romansopisarze tworzyli rapsody, Mahobaraty i Nibelungi. Wielki geniusz budowniczy może przyjść, choćby w dwudziestym wieku, jak Dante przyszedł w trzynastym. Lecz już architektura nigdy nie będzie sztuką społeczną, sztuką zbiorową, panującą. Wielki poemat, wielki gmach, wielkie dzieło ludzkości już nie będzie zbudowane, ale wydrukowane.
W przyszłości nawet, jeżeli wypadkiem podniesie się architektura, nigdy nie będzie panią. Ulegać będzie literaturze, jak ta jej ulegała przed laty. Prawda, że w czasach budownictwa poematy były rzadkie i podobne do pomników. W Indyach, Vyasa zawikłany, niepojęty, jak pagoda. W Egipcie poezya, równie jak gmachy, ma swoją wielkość spokojną; w Grecyi starożytnej — piękno, pogodę; w Europie chrześciańskiej — powagę katolicyzmu, prostotę ludową i bogatą wegetacyę. To też biblia podobną jest do piramid, Iliada do Partenonu, Homer do Fidyasza. Dante w trzynastym wieku jest to ostatni kościół rzymski, Shakespeare w szesnastym — ostatnia katedra gotycka.
Krótko mówiąc, rodzaj ludzki ma dwie księgi, dwa życiorysy, dwa testamenty: budownictwo i druk, biblię kamienną i biblię papierową. Patrząc na te dwie księgi, trudno nie żałować granitowej: tego olbrzymiego alfabetu kolumn, obelisków, katedr, tych gór, sypanych dłonią ludzkości od wieży Cheopsa aż do Strasburga. Trudno nie podziwiać tej olbrzymiej księgi, lecz trudniej nie uznać wielkości gmachu, zbudowanego przez druk.
Gmach to kolosalny. Nie pamiętam jaki statystyk obliczył, że, kładąc książkę na książce, wyszłe z prasy począwszy od Guttenberga, wznieśćby można słup aż do księżyca; — ale nie o tej wielkości myślimy mówić. Gdy chcemy zebrać w myśli wszystkie płody drukarstwa aż do naszych czasów, zbiór ten jest niezmierzoną budowlą, nad którą ludzkość cała bez przerwy pracuje i której szczyt ginie w chmurach przyszłości. Jestto ul, w który wszystkie geniusze znoszą swój miód; jestto gmach o tysiącu pięter.
Na nimto sztuka wyciska swoje arabeski, swoje rozety i swoje koronki. W nim każde dzieło, na pozór odosobnione i odrębne, ma swoje miejsce i znaczenie. Harmonia wypływa ze wszystkiego. Od katedry Shakespeara aż do meczetu Byrona wszystko się wiąże w tę bazylikę myśli ludzkiej. U jej podstawy umieszczono dawne tytuły, których nie wpisała architektura. Po lewej stronie wejścia wyryto na płaskorzeźbie Homera, po prawej biblię o siedmiu głowach.
Zresztą cudowny gmach jest nieskończony; prasa, ta olbrzymia machina, która ustawicznie pompuje siły żywotne rozumu, nowe wyrzuca materyały. Cały rodzaj ludzki jest na rusztowaniu, każdy umysł jest mularzem, każde usta dziurą, gdzie kamień się wkłada. Niezależnie od oryginalności każdego pisarza, jest pomiędzy niemi tajemny związek. Wiek osiemnasty wydał Encyklopedyę, rewolucya — Monitora. Zaiste, jestto gmach, który wzrasta bez końca; jest w nim, prawda, pomieszanie języków, ale jest praca nieustająca, współubieganie całej ludzkości, tarcza przeciwko nowym barbarzyńcom. Jestto druga Babel rodu ludzkiego.



KSIĘGA SIÓDMA.

I.
Rzut oka na dawne sądownictwo.

Szczęśliwy to był człowiek w r. 1482 ten Robert d’Estouteville, rycerz, pan na Beyne, baron d’Ivry i St. Andry, radca i dworzanin królewski, prewot Paryża. Siedemnaście lat temu jak otrzymał od króla, 7 listopada 1465 roku, urząd prewota, t. j. kasztelana Paryża, raczej tytuł, niż obowiązek. Godność ta, mówi Jan Loemnoeus, quae cum non exigua potestate politiam concernente, atquae praerogativis multis et juribus conjuncta est. Rzecz szczególniejsza w roku 82, żeby tak długo mógł się utrzymać dworzanin króla, którego listy odnoszą się do czasu małżeństwa córki naturalnej Ludwika XI z nieprawym Burbonem. Albowiem tego samego dnia, kiedy Robert d’Estouteville zajmował miejsce prewota po Jakóbie de Villiers, Jan Dauvet zastąpił Helye’go de Thovetes w parlamencie, Jan Jouvenel des Ursins — Piotra Morvilliers w kanclerstwie Francyi, Regnault des Dormans — Piotra Puy w zarządzie królewskiego pałacu. Z iluż to głów przechodziła kolejno godność prewota, nim spoczęła na Robercie d’Estouteville, i jak wogóle w owym czasie krótko urzędy trwały. Powierzoną mu była kasztelania, mówiła nominacya, i godnie ją stróżował. Tak się jej uczepił, tak się w nią wcielił, że uniknął owej burzy zmian, która opanowała Ludwika XI, monarchę nieufnego, czynnego i zmiennego, który przez ciągłe nominacye i odwoływania chciał utrzymać sprężystość swej władzy. Nie dosyć, zacny rycerz otrzymał dla swego syna, po śmierci swej, ten urząd i imię jego figurowało obok ojcowskiego na liście cywilnej. Szczególna łaska! Prawda, że Robert d’Estouteville był dobrym żołnierzem, że wiernie chorągiew swą podniósł przeciwko lidze dobra publicznego i że ofiarował królowej prześlicznego jelenia w konfiturach, w dzień jej wjazdu do Paryża r. 14... Pan ten w wielkiej był przyjaźni z Tristanem l’Hermite, prewotem marszałków królewskich.
Zaiste, słodkie i przyjemne życie było Roberta d’Estouteville! — Najprzód miał znaczne pensye, przywiązane do urzędowań i wiszące jak grona u winnej macicy, dochody z wydziału cywilnego i kryminalnego prewotowstwa, dochody cywilne i kryminalne z Châtelet, nadto mostowe z Maut i Corbeil, wreszcie dochody z młynów i soli. Dodajmy do tego przyjemność, że miał pozwolone utrzymywać sobie milicyę, do wpół ubraną czerwono, nosić mundur wspaniały, który jeszcze dzisiaj można podziwiać na jego grobowcu w opactwie Valmont w Normandyi. Także i to za coś uważać potrzeba, że miał zwierzchnictwo nad sierżantami, nad Châteletem i nad licznemi władzami. Rzecz ważna w życiu człowieka, że wymierzał sprawiedliwość, nakręcał prawo, robił, co mu się tylko podobało.
Nie dosyć, że Robert d’Estouteville wymierzał sprawiedliwość jako prewot i wicehrabia Paryża, lecz jeszcze miał udział w wielkiej sprawiedliwości królewskiej. Nie było głowy hardej, któraby przed katem przez jego nie przeszła ręce. On to przeprowadzał z Bastylii do Halles, z St. Antoine na plac de Grève Nemoura i innych.
Trudno wymagać więcej od życia szczęścia i sławy współcześnie i jeszcze zasłużyć na kartę w historyi prewotów Paryża, która naucza, że Edward de Villeneuve miał dom przy ulicy Boucheries, że Wilhelm de Hangest zakupił wielką i małą Sabaudyę, że Wilhelm Thiboust darował zakonnicom od św. Genowefy swoje domy przy ulicy Clopin i że Hugo Aubriot mieszkał w pałacu Porc-Epic.
Mimo to wszystko pan Robert d’Estouteville dnia 7 stycznia 1482 r. wstał rano w bardzo cierpkim humorze. Dlaczego? on sam pewnie nie umiałby powiedzieć. Czy dlatego, że niebo było pochmurne? albo, że pukiel jego włosów spadał w nieładzie? albo, że pod jego oknami kilku przesunęło się żebraków? albo może przeczuwał, że Karol VIII w następnym roku ma odciąć 370 liwrów z dochodów prewota? Przyczynę złego humoru niech czytelnicy sami sobie wytłómaczą, my zaś powiemy, że dlatego był w złym humorze, że był w takim.
Prócz tego, było to nazajutrz po uroczystości strasznie nudnej, osobliwie nieznośnej dla jego władzy, albowiem musiał oczyścić całe miasto ze śmieci, pozostałych zwyczajnie po uroczystości. Wkońcu, dziś był dzień narady, powszechnie nielubiony przez panów dygnitarzy, w którym swój zły humor koniecznie na kogoś wywrzeć było potrzeba.
Audyencya przecież zaczęła się bez niego. Zastępcy jego tak w wydziale cywilnym, jak kryminalnym, według zwyczaju zabrali się do czynności, a od ósmej rano ze dwunastu mieszczan i tyleż mieszczanek stało ściśniętych w posłuchalni Châtelet, pomiędzy murami i kratkami.
Sala była mała, niska, sklepiona. W głębi stał stół, przy nim ogromne krzesło dębowe, miejsce prewota, dotąd próżne — i ławka nalewo dla słuchaczy. Wprost stołu stał gmin, a przed drzwiami, przed stołem, przy ławie mnóstwo sierżantów w kurtkach kamlotowych fioletowego koloru, z białemi krzyżami. Dwóch woźnych, ubranych czerwono i szafirowo, trzymało straż przed niskiemi, zamkniętemi drzwiami, które widać było w głębi za stołem. Jedyne, wąskie, gotyckie okno, bladem światłem styczniowem oświetlało dwie ogromne figury: kamienny posąg szatana i sędziego, siedzącego w głębi.
W rzeczy samej, wyobraźcie sobie czytelnicy człowieka, siedzącego w tej chwili przy prewotowskim stole, opartego na łokciach, z nogą na ogonie sukni brunatnej, z wielką, czerwoną twarzą w ramach z białego futerka, z okiem przymrużonem — czy nie ma podobieństwa z szatanem? Byłto pan Floryan Barbedienne, audytor w Châtelet.
Audytor był głuchy — mały defekt, jak na audytora! Byle sędzia zdawał się słuchać, to dosyć; to też audytorowi Barbedienne z powodu głuchoty żaden szmer nie przerywał uwagi. Przytem na obliczenie ruchów i gestów doskonałym kontrolerem był Jehan Frollo de Moulin, ów młodzik, którego wszędzie można było spotkać, wyjąwszy przed profesorską katedrą.
— Patrzaj, — mówił do swego towarzysza Robina Poussepain, który śmiał się przy nim i krytykował sceny, przedstawiające się przed ich oczami — oto Jasieczka Buisson, piękna dziewczyna z Cagnard-au-Marché-neuf. Na honor, ten głuchy gotów ją ukarać, bo on tyleż warte ma oczy, co i uszy. Piętnaście soldów, cztery denary paryskie — to trochę zadrogo. A tam co za jeden! Robin Chief de Ville! O przejście granicy miasta. Ha! a tam co za obywatele! Aiglet de Soins i Hutin de Mailly! Ach! Jezus Marya, o cóż takiego? Zapewne grali w kości. Barbedienne ich skarze na zapłacenie czterech liwrów do kasy królewskiej. Ach! przyjemna ta nasza gra! gdybym miał takie, jak mój brat fundusze, grałbym dzień i noc, grałbym do śmierci i przegrał koszulę i duszę. Najświętsza Panno, a tam co za gromada dziewcząt! Jedna za drugą idą duszyczki. Ambrozyna Lécuyère! Izabella la Paynette! Berarda Gironin! znam je jak stary szeląg. Ciekawym co ten głuchy z niemi zrobi? Aha! jeszcze jedna, romansowa Thibauda, to ona! schwytana za wyjście z ulicy Glatigny. Skarać ją, skarać jak przynależy. A tam co nowego prowadzą? Na Boga! to dzik, albo niedźwiedź zapewne. Ach! to nasz wczorajszy garbus, kulas, naczelnik błaznów! to Quasimodo.
Byłto w rzeczy samej Quasimodo — pokrwawiony, pokaleczony, związany i pod dobrą strażą. Kilku sierżantom, którzy go prowadzili, towarzyszył oficer z policyi, mający wyhaftowane na piersiach herby Francyi, a na plecach miasta. Trudno pojąć, czemu tak liczna eskorta otaczała Quasimoda, który był ponury, milczący i spokojny, tylko jego jedyne oko rzucało gniewne spojrzenie na więzy go krępujące.
Rzucił wzrokiem wokoło siebie, lecz wzrok ten był tak przygasłym i sennym, że kobiety pokazywały go sobie palcem, ale tylko dla śmiechu.
Pan Floryan, audytor, przerzucał z uwagą skargę, zaniesioną przeciwko Quasimodowi, którą mu podał pisarz. Pan Floryan był bardzo przezornym; przed przystąpieniem do interesu wiedział imiona, nazwiska, stopień przestępców, gatunek ich winy, a stąd kombinował odpowiedzi i tłómaczenia — i tym sposobem pokrywał swoją głuchotę. Skarga procesu była dlań kijem ślepego. Jeżeli się zdarzało, że zdradził swoje kalectwo przez niestosowne pytanie, jedni uważali to za głębokość myśli, drudzy za głupotę. W obu wypadkach honor sądownictwa nic nie cierpiał, bo lepiej, żeby sędzia uchodził za głębokiego badacza lub niebacznego, niż żeby się wydał z głuchotą. Ukrywał więc tak zręcznie głuchotę przed wszystkimi, że nawet często sam siebie złudził. Rzecz łatwiejsza, aniżeli się wydaje. Wszyscy garbaci noszą głowę dogóry, wszyscy zająkliwi nie perorują, wszyscy głusi mówią cicho. Co do niego, przyznawał nieco nieposłuszeństwa uszom, ale to przed zaufanymi przyjaciółmi.
Rozejrzawszy sprawę Quasimoda, odwrócił głowę i oczy przymrużył, zapewne dla nadania sobie większej powagi i okazania słuszności wyroku. W tej pozie urzędowej zaczął badanie.
— Jak się nazywasz?
Tego wypadku prawo nie przewidziało, aby głuchy badał głuchego.
Quasimodo, któremu nikt nie wytłómaczył zadanego pytania, wytrzeszczył oko i nic nie odpowiedział. Sędzia głuchy, nieostrzeżony o głuchocie obwinionego, sądził, że mu odpowiedziano i mówił dalej ze zwykłym spokojem:
— Ile masz lat?
Quasimodo nic nie odpowiedział. Sędzia, znów zadowolony, mówił:
— Jakiegoś stanu?
Znowu milczenie. Audytoryat spojrzał jednak po sobie.
— Dosyć! — rzekł Floryan, sądząc, że obwiniony odpowiedział na trzecie pytanie. Jesteś oskarżony przez nas, primo — o nocne zamieszki, secundo — o napad na kobietę bezbronną, in praejudicium metricis, — tertio o niesforność i nieposłuszeństwo względem łuczników króla, naszego pana miłościwego. Wytłómacz się co do tych trzech zarzutów. Pisarzu, czyś napisał, co zeznał obwiniony?
Na to niefortuune pytanie głośny śmiech powstał, tak powszechny, tak szalony, że wreszcie i obaj głusi go spostrzegli. Quasimodo odwrócił się, wzruszając garbem z pogardą; pan Floryan zaś, równie jak on zdziwiony i sądząc, że śmiech powstał z nierozsądnej odpowiedzi obwinionego, wykrzyknął z gniewem:
— Co sobie myślisz, hultaju! czy nie wiesz do kogo mówisz?
Ten krok nie zapobiegł powszechnej wesołości; owszem, powiększył się śmiech tak gwałtownie, że nawet ulegli mu i dwaj strażnicy Posłuchalni Mieszczańskiej, stojący u drzwi jak manekiny, podobni do waletów pikowych, na których odzieży nawet jak na całej postaci wyrytą była głupota. Jeden Quasimodo zachował zwykły spokój i powagę, nie wiedząc, co się dzieje wokoło niego. Sędzia zaś coraz bardziej rozgniewany, zaczął mówić donośnie, chcąc natchnąć uszanowaniem dla siebie tak obwinionego jako też widzów.
— Ach! hultaju, jak śmiesz zapominać o uszanowaniu w Châtelet? czy rozumiesz, co to jest ubliżyć urzędnikowi, czuwającemu nad policyą Paryża, mającemu prawo ścigania zbrodni, kontrolowania rzemiosł i monopolu? czy wiesz, co to jest urzędnik, mający w swej pieczy bruki i rynsztoki? czy myślisz, że nic nie znaczy człowiek, który czyści ulice z błota i miasto z zaraźliwych chorób? Wiedz, że się nazywam Floryan Barbedienne, zastępca samego J. W. Kasztelana, kontroler i egzaminator!
Nie było przyczyny, dla którejby głuchy, mówiący do głuchego, zamilkł. Bóg wie, dokądby zaszed pan Floryan w swojej wymowie, gdyby nagle drzwi w głębi nie otwarły się i nie wszedł osobiście pan prewot.
Wejście to nie wstrzymało jego zapału, lecz zręczny nadając obrót i kierując mowę do prewota, rzekł:
— Jaśnie wielmożny panie, racz wymierzyć taką karę, jaka ci się będzie podobała, za brak uszanowania dla władzy i sprawiedliwości na tego oto obwinionego.
I usiadł zadyszany, ocierając wielkie krople potu, toczące się po czole i spadające na papiery. Pan Robert d’Estouteville zmarszczył brwi i dał znak obwinionemu tak groźny, że głuchy nieco go pojął.
— Coś zrobił, hultaju, że cię tu przyprowadzono? — zapytał prewot.
Biedak, myśląc, że prewot pyta o nazwisko, przerwał milczenie i odpowiedział głosem chrapliwym:
— Quasimodo.
Odpowiedź, tak niezgodna z zapytaniem, obudziła śmiech głośny, który rozgniewał prewota.
Żarciki sobie stroisz, hultaju! — zawołał.
— Dzwonnik od Panny Maryi, — odpowiedział Quasimodo, sądząc, że idzie o to, aby powiedzieć sędziemu, co jest za jeden.
— Dzwonnik! — powtórzył prewot, który, jakeśmy powiedzieli, wstał rano w bardzo złym humorze i nie życzył sobie, aby jego gniew podniecano jeszcze w ten sposób. — Dzwonnik! każę ci skórę oćwiczyć. Rozumiesz, hultaju?
— Jeżeli o mój wiek idzie, — mówił Quasimodo — myślę, że na Święty Marcin będę miał lat dwadzieścia.
Prewot nie mógł już dłużej wytrzymać.
— To ty sobie jeszcze żartujesz z władzy kasztelańskiej! Czekajże nędzniku!... Dalej sierżanci! zaprowadzić go na plac de Grève i ćwiczyć przez całą godzinę.
— To mi dopiero sprawiedliwie osądzony! — zawołał ze swego kąta Jehan Frollo du Moulin.
Prewot odwrócił się, iskrzącemi oczyma spojrzał na Quasimoda i rzekł:
— Pisarzu! dodaj w protokule jeszcze karę dwunastu denarów, z których połowa na kościół Świętego Eustachego. Szczególniejsze mam do niego nabożeństwo.
Po napisaniu, podano wyrok prewotowi, który go podpisał i pieczęć położył. Jehan Frollo i Robin Poussepain śmieli się na całe gardło. Quasimodo patrzył wokoło siebie pełen zdziwienia.
W chwili, gdy pan Floryan Barbedienne odczytywał wyrok, pisarz uczuł litość dla biednego garbusa i w nadziei zmniejszenia mu kary, zbliżył się do audytora i rzekł:
— Ten człowiek jest głuchym.
Sądził, że ta wspólność kalectwa obudzi litość dla obwinionego. Lecz wiemy, że pan Floryan Barbedienne nie chciał się przyznać do głuchoty; następnie nie słyszał, co mu mówił pisarz i dlatego odpowiedział:
— Ach! to co innego; zamiast jednej godziny u słupa, niech stoi dwie.
I zmodyfikowany wyrok podpisał.
— Wybornie! — rzekł Robin Poussepain — hultaj nauczy się być spokojnym.



III.
Szczurza-jama.

Teraz czytelnika zaprowadzimy na plac de Gréve, któryśmy wczoraj wraz z Piotrem Grintoire opuścili, aby iść za Esmeraldą.
Jest szósta rano — we wszystkiem czuć wczorajszą uroczystość. Bruk pokryty kawałkami wstążek, piór, gałganów, woskiem i kośćmi. Wielu poczciwych mieszczan, krążących tu i owdzie, poruszają pogaszone po iluminacyi głownie, stają przed domem z filarami i, jako ostatnią przyjemność, patrzą na goździe. Przekupnie trunków toczą swoje puste baryłki, wielu przechodzących przystaje; niektórzy kupcy stoją na progu sklepów. Uroczystość, ambasadorowie, Coppenole, naczelnik błaznów, są na wszystkich ustach, każdy chce więcej od drugiego powiedzieć, uśmiać się więcej.
Czterech sierżantów konnych stanęło przy czterech filarach, przez co nieco ludu, rozproszonego po placu, zgromadzili wokoło siebie, zapewne w nadziei małej egzekucyi.
Jeżeli teraz czytelnik, popatrzywszy na tę żywą i krzykliwą scenę, zechce skierować swoje spojrzenie ku dawnemu, pół-gotyckiemu domowi Tour-Roland, który stanowi narożnik połaci zachodniej i który można poznać po ogromnym brewiarzu na fasadzie, po wystawie na przodzie i kratach w oknach, zobaczy obok tego brewiarza wąskie, małe, gotyckie okienko, zamknięte dwiema żelaznemi sztabami nakrzyż, przez które wchodzi nieco powietrza i światła do małej celki, nie mającej wcale drzwi i pełnej ciszy, tem osobliwszej, że plac zawsze wre i huczy.
Cela ta była sławną w Paryżu od trzech wieków, t. j. odkąd pani Rolande, z Tour-Roland, w żałobie po ojcu, który zginął na krucyatach, kazała w murze ją wykuć, aby się zamknąć nazawsze, zachowując ze swego pałacu tylko to mieszkanie, którego drzwi były zamurowane, a okno zimą i latem otwarte; zresztą cały swój majątek rozdała ubogim. Nieszczęsna dziewica dwadzieścia lat oczekiwała śmierci w tym przedwczesnym grobie, modląc się dzień i noc za duszę swego ojca, sypiając w popiele, odziana w worek czarny i żyjąc z tego, co lud pobożny złożył w otworze okienka. Przy śmierci, kiedy miano ją przenieść do innego grobowca, zapisała swoją celę na wieczne czasy nieszczęśliwym matkom, wdowom i sierotom, które wiele mają do uproszenia u Pana Boga i które chcą się za życia zamknąć w grobie. Biedni, żyjący za jej czasów, piękny sprawili jej pogrzeb z łez i błogosławieństwa, lecz, pomimo ich chęci, biedna pokutnica nie mogła być kanonizowaną. Wielu przecież pozostałe po niej suknie uważali za relikwie, a miasto, chcąc dogodzić ludowi, na jej pamiątkę na fasadzie wyryło brewiarz, aby przechodzący zatrzymywali się przy celi dla modlitwy, aby, modląc się, myśleli o jałmużnie i aby biedne pustelnice, dziedziczące celkę po pannie Roland, nie umarły z głodu i zapomnienia.
Podobne grobowce nie były rzadkie w wiekach średnich. Często napotykać je było można na najwięcej uczęszczanych ulicach, na najbardziej gwarnych targach; w takich celkach, czyli grobowcach, istota żyjąca skazywała się na rozmyślanie, albo na pokutę. Wszystkie uwagi, jakie dziś obudzą ten szczególny widok: ta straszna cela, rodzaj pierścienia, zaślubiającego życie z grobem, miasto z cmentarzem; ta lampa, trawiąca w cieniu ostatnią kroplę oliwy; ten oddech, ten głos, ta wieczna modlitwa, ta twarz odwrócona od świata, to oko wlepione w grób, ta dusza uwięziona w ciele — wszystko to wówczas nie przejmowało podziwem tłumu. Pobożność owych czasów, mniej wyrozumowana i subtelna, nie umiała ocenić wielu stron tego czynu religijnego. Brała rzecz wprost — czciła, poważała, lecz nie litowała się nad cierpieniami. Przynosiła nędzny posiłek pokutującej, zaglądała do nory, czy żyje jeszcze, nie wiedziała ani jej nazwiska, ani czasu, jaki w odosobnieniu spędziła i tylko pytającym odpowiadała: „to pustelnik“ — jeżeli byłto mężczyzna lub „to pustelnica“ — jeżeli była kobieta.
Wtedy jeszcze na wszystko patrzano gołem okiem, bez uniesień, bez szkieł powiększających. Mikroskopu nie znano wówczas, ani dla oczu, ani dla ducha.
Mimo, że mało wzbudzał podziwienia ten rodzaj odosobnienia, jakeśmy dopieroco mówili, był bardzo pospolitym. W Paryżu wiele było cel podobnych — do pokuty, albo do rozmyślania, i wszystkie były zawsze zajęte. Prawda, że i duchowieństwo myślało nad ich zapełnieniem, gwoli podtrzymania ducha religijnego — i, w braku ochotników, zamykało w nie trędowatych. Oprócz celi przy placu de Grève, była podobna w Montfaucon i przy cmentarzu Niewiniątek — i wiele innych w różnych miejscach, gdzie dziś tradycye tylko o nich pozostały. Uniwersytet miał także swoje cele pustelnicze. Na górze św. Genowefy, pewien rodzaj Hjoba przez 37 lat śpiewał psalmy magna voce per umbras; i dzisiaj jeszcze starożytnik przypomina sobie ten głos, wchodząc na ulicę Puits-qui-parle.
Wracając do izdebki w Tour-Rolad, winniśmy powiedzieć, że nigdy nie była pustą. Wciąż do niej przychodziły kobiety, opłakujące rodziców, kochanków lub swoje błędy. Złośliwość paryska mówi, że chyba tylko wdówek tam nie widziano.
Według ówczesnej mody, łacińska legenda, wypisana na murze, uprzedzała przechodzących o przeznaczeniu celi. Zwyczaj zachował się do szesnastego wieku, że nad bramą gmachu treściwy napis tłómaczył jego cel. Tak więc nad bramą więzienia w Tourville czytamy: Sileto et Spera; w Irlandyi pod herbem nad bramą zamku Tortescue — Forte scutum, solus duetem; w Anglii nad wejściem do gościnnego gniazda hrabiów Cowper — Tuum est. W owym czasie każdy gmach był myślą.
Ponieważ nie było drzwi u celi w Tour-Roland — położono napis nad okienkiem:

Tu, Ora.

Że zaś lud rzadko ma tyle subtelności, żeby mógł rozumieć głębsze znaczenie wielu rzeczy, i ten napis wytłómaczył sobie: Trou aux rats (jama szczurza). Tłómaczenie niezbyt wzniosłe, ale malownicze.



IV.
Historya placka z rozczynu kukurydzy.

W chwili obecnego opowiadania, cela w Tour-Roland była zajętą. Jeżeli czytelnik chce wiedzieć przez kogo, niechaj posłucha trzech kumoszek, które obecnie zwróciły się z placu de Grève w tę stronę.
Były one ubrane jak mieszczanki paryskie — miały na sobie cienkie białe kołnierzyki, spódnice w pasy czerwone i białe, pończochy haftowane, obcisłe trzewiki ze skóry niewyprawnej i czepki pełne wstążek, jakie dziś noszą kobiety w Szampanii. Nie były to kobiety ubogie, a przecież nie miały na sobie ani pierścionków, ani krzyżyków złotych, z obawy opłacania kar. Z ułożenia jednej z nich i włożenia na siebie stroju widać było, że odniedawna była w Paryżu. Pozostałe dwie szły krokiem, po którym się poznaje paryżanki. Parafianka prowadziła za rękę chłopca, który trzymał placek.
Przykro nam powiedzieć, że dziecko to, z przyczyny zimy, języka używało zamiast chustki.
Dziecko trzeba było ciągnąć, cochwila bowiem potykało się. Prawda, że częściej patrzyło na placek, niż na bruk, więc matka, chcąc je uwolnić od cierpień Tantala, odebrała mu placek.
Kobiety te rozmawiały z sobą.
— Śpieszmy się — mówiła Mahietta, jedna z nich. — Lękam się, abyśmy nie przybyły zapóźno; w Châtelet powiedziano nam, że go zaraz poprowadzą do słupa.
— Ale dwie godziny ma stać pod pręgierzem, — odrzekła druga — to w sam czas staniemy.
— Czyś kiedy, Mahietto, widziała kogo u słupa?
— Tak, widziałam w Reims.
— Co to za słup w Reims? zapewne tylko chłopów przy nim stawiają.
— Chłopów! ja wcale przystojnych widziałam zbrodniarzy, nawet takich, co ojca lub matkę zabili. Chłopów! i za kogóż mię uważasz?
Prowincyonalistka widocznie gniewać się chciała o honor swego słupa. Na szczęście, towarzyszka jej, Edwarda Musnier, zmieniła przedmiot rozmowy.
— Apropos, Mahietto, co myślisz o posłach flamandzkich? czy także widziałaś w Reims podobnych?
— Co do tego przyznaję, że tylko w Paryżu można widzieć coś podobnego.
— Czyś widziała w ambasadzie owego ogromnego szewca?
— Widziałam; wygląda jak Saturn.
— A tego drugiego, co taki gruby? albo tego małego z czerwonemi oczkami, albo tego z czerwoną głową?
— Prześliczne włosy!
— Ach! moja droga, — przerwała prowincyonalistka Mahietta, przybierając ton wyższości — ciekawam, cobyś powiedziała, gdybyś w 61 roku widziała na koronacyi w Reims króla i książąt? Gdybyś widziała ich suknie z aksamitu, lamy, futer, a wszystkie pełne złota i srebra!
— To nie ma żadnego związku z włosami flamandczyków, ani z tem, że wczoraj wieczerzali u prewota kupców w ratuszu i że im podano migdały smażone, hypokras i inne osobliwości.
— Co też prawisz, moja droga! oni wieczerzali u kardynała Bourbon.
— Bynajmniej; w ratuszu.
— Przeciwnie; u kardynała.
— W ratuszu, powtarzam, i doktór Scourable miał do nich mowę połacinie, która im się bardzo podobała. Mój mąż, który jest przysięgłym księgarzem, to opowiadał.
— Otóż u kardynała; wiem nawet, czem ich częstowano. A wiem to wszystko od mojego męża, który jest w służbie u kardynała i który porównywał posłów flamandzkich z posłami cesarza Trebizondy, przybyłymi za ostatniego króla.
— A ja ci powiadam, że jedli w ratuszu, i nigdy nie widziano podobnej wystawy mięsa i korzeni.
— A ja powiadam — u kardynała.
— A ja powtarzam — w ratuszu.
— U kardynała, gdzie oświetlono wyraz Nadzieja, będący nad wielką bramą w Petit-Bourbon.
— Powiadam, że nie.
— Ja zaś, że tak.
Dłużej byłyby się sprzeczały, gdyby Mahietta nie zawołała:
— Patrzaj, ilu tam ludzi u mostu; musi tam być coś ciekawego.
— Wistocie, słyszę bęben. To zapewne Esmeralda tańcuje ze swoją kozą. Prędzej, prędzej, Mahietto, ciągnij twojego chłopca. Przybyłaś, aby widzieć ciekawości Paryża; wczoraj widziałaś flamandczyków, dzisiaj zobacz cygankę.
— Cygankę! — rzekła Mahietta, przytulając chłopca do siebie. — Boże mię zachowaj! gotowaby ukraść mi dziecko.
I zaczęła biedz ku placowi de Grève tak szybko, że aż dziecko upadło. Towarzyszki ją dogoniły.
— Skąd ci się przywidziało — rzecze Gerwaza — żeby cyganka miała ci ukraść dziecię?
Mahietta potrząsła głową.
— To szczególniejsza — rzecze Edwarda — że pustelnica to samo myśli o cyganach.
— Co to za pustelnica, Mahietto?
— Co?... siostra Gudala.
— Zaraz widać, że jesteś z Reims i nie wiesz o niczem. To pokutnica ze Szczurzej-Jamy.
— Jakto! ta kobieta, dla której placek niesiemy?
Na znak potwierdzenia Edwarda kiwnęła głową.
— Naturalnie; zobaczysz ją w okienku przy placu de Grève. Ona tak samo jak ty uważa cyganów, i niewiadomo skąd się u niej wzięła ta nienawiść. Ale ty, Mahietto, dlaczego boisz się cyganów?
— Ach! — mówiła Mahietta, ściskając chłopca — nie chcę, aby mi się przytrafiło coś podobnego, jak Pakiecie Chante-fleurie.
— O! tę historyę musisz nam opowiedzieć — mówiła Gerwaza, biorąc ją za rękę.
— Najchętniej; ale to szczególniejsza, że wy te go nie wiecie! Opowiem więc wam — ale niema potrzeby przystawać. Kiedy Pakietta Chante-fleurie miała jak ja lat osiemnaście — sama sobie winna, że w trzydziestym roku życia nie ma, jak ja, męża i dzieci — była ona córką Guybertota, minstrela w Reims, tego samego, który grał przed Karolem VII w czasie koronacyi. Gdy umarł ojciec, Pakietta była dziecięciem i pozostała jej tylko matka, siostra Mateusza Pradon, mieszkającego w Paryżu, przy ulicy Pasin-Garlin, który umarł w przeszłym roku. Widzicie więc, moje panie, że z pięknej pochodziła familii. Matka jej, bardzo dobra kobieta, nauczyła ją trochę haftować, co nie było wystarczającem na kawałek chleba; obiedwie mieszkały w Reims, przy ulicy Folle-Peine. To co teraz powiem, zapamiętajcie dobrze, bo stąd poszło nieszczęście Pakietty. W roku 61, w czasie koronacyi królewskiej, Pakietta była tak wesołą i piękną, że ją nazywano Chante-fleurie (śpiewajacym kwiatem). Biedna dziewczyna! Miała śliczne zęby i lubiła się śmiać, aby je pokazywać; dziewczyna zaś, która śmiać się lubi, będzie płakała — ładne ząbki gubią piękne dziewczęta. To się też stało i z Chante-fleurie. Obie z matką ciężko pracowały na wyżywienie, bo strasznie podupadły po śmierci ojca. Haft niewiele przynosił im zysku, zaledwie wyżyć zeń mogły. W zimie, a było to tego samego roku 61, biedne nie miały ani światła, ani opalu, a zima była ciężka i mróz rumienił policzki Pakietty. Mężczyznom się to podobało i nazwali ją Różą a my widzieliśmy, że była zgubioną, bo w niedzielę przyszła do kościoła ze złotym krzyżykiem na szyi. Miała wtedy lat czternaście, pomyślcie tylko! Kochał się w niej najprzód vice-hrabia Cormontreuil, który ma swój zamek o trzy mile od Reims; następnie pan Henryk de Triancourt; później Chiart de Beaulion, sierżant; dalej Guery Aubergeon, służący króla; po nim Macé de Fupus, cyrulik Delfina. Spadała coraz bardziej, aż wkońcu dostała się Thierremu de Mer, latarnikowi. Biedna Chante-fleurie była dla wszystkich — i straciła wszystko co miała.
— To bardzo zwyczajna historya; — rzekła Gerwaza — jeszcze nie widzę przyczyny, dlaczego nienawidzi cyganów.
— Cierpliwości! zaraz usłyszysz. — W 66 roku, a miała wtedy lat szesnaście, powiła dziewczynkę. Biedaczka bardzo była szczęśliwą, bo dziecka pragnęła. Matka jej, poczciwa kobieta, która na wszystko zamykała oczy, umarła. Pakietta nie miała już nikogo ktoby ją kochał i kogoby kochała. Była samą, opuszczoną, wytykaną palcami, wyśmiewaną i na ulicach obryzgiwaną błotem. Wreszcie przyszło i lat dwadzieścia, wiek późny dla miłośnic. Zmarszczki zaczęły się ukazywać na twarzy, a z przybytkiem zmarszczek, ubywało talarów. Przyszła zima ciężka — i głód i zimno dokuczały. Nie mogła pracować, bo przywykła do lekkiego życia, rozleniwiała; cierpiała wiele, bo była zupełnie zniewieściałą. Otóż to dlaczego ksiądz w Reims powiada, że takim kobietom zimniej niż innym.
— Zapewne; — zrobiła uwagę Gerwaza — ale cóż cyganie?
— Cierpliwości! — rzekła Edwarda — gdyby wszystko było powiedziane na początku, cóżby zostało na koniec? Mów dalej, Mahietto.
Mahietta mówiła dalej.
— Była bardzo smutna, bardzo nieszczęśliwa, i smutek poorał jej lica. Ale w hańbie i opuszczeniu myślała nieraz, że byłaby mniej godną pożałowania, gdyby ją kto prawdziwie kochał, albo gdyby ona kochała. Doszła do tego przekonania, kochając złodzieja, jedynego człowieka, który jeszcze chciał z nią wejść w stosunki; lecz i złodziej nią pogardził. Kobietom tego rodzaju koniecznie potrzeba kochanka albo dziecięcia dla zapełnienia czczości serca; inaczej bardzo są nieszczęśliwe. Nie mogąc mieć kochanka, całą miłość zwróciła na dziecię, którego pragnęła, a ponieważ nie przestała być nabożną, modliła się o nie ustawicznie. I Bóg ulitował się nad nią — dał jej córeczkę. Dziecię było dla niej roskoszą: całowała je, pieściła i obmywała łzami. Karmiła je własnemi piersiami, szyła pieluchy i nie czuła już głodu ani zimna. I znowu odmłodniała. Stara panna jest młodą matką. Znowu powróciło do niej szczęście i miała za co sprawiać dziecięciu czepeczki, koszulki i trzewiczki i nie myślała o sobie. Mała Agnieszka (pod tem imieniem ochrzczono dziewczynkę) była owiniętą we wstążki i hafty, jak mały Delfinek. Między innemi cackami miała trzewiczki, jakich pewnie nie miał i Ludwik XI: Pakietta sama je wyhaftowała złotem. Były to najpiękniejsze jak tylko być mogą trzewiczki, tak małe, jak wielki palec, w których noga dzieciny prześlicznie wyglądała. Była też to śliczna dziecina! bom ją widziała w czwartym miesiącu. Miała oczki cudownie ładne, czarne, kręcące się włosy; matka kochała ją aż do szaleństwa — pieściła ją, całowała, myła, ubierała, i omało nie zjadła. Osobliwie piękne nóżki miała dziecina i matka ze szczególną przyjemnością obuwała je w małe trzewiczki.
— Wszystko to dobre i piękne; — przerwała Gerwaza — ale gdzież są cyganie?
— Zaraz, zaraz — odrzekła Mahietta. — Pewnego dnia do Reims przybył szczególny rodzaj ludzi. Byli to złodzieje i włóczęgi, prowadzeni przez swego księcia i hrabiów. Cerę mieli śniadą, kręcące się włosy i kolczyki srebrne w uszach. Kobiety były jeszcze brzydsze od mężczyzn. Miały twarze czarne, nędzne łachmany na ciele i włosy jak końska grzywa. Dzieci, które się za niemi włóczyły, małpy mogłyby przestraszyć. Wszystko to szło z niższego Egiptu do Reims przez Polskę. Papież, jak powiadają, wyklął ich i za karę przez siedem lat kazał błąkać się po świecie. Zdaje się, że przedtem byli Saracenami i że wierzyli w Jowisza. Gdy przybyli do Reims, zaczęli opowiadać cuda o królu algierskim i cesarzu niemieckim. Łatwo pojąć, że takich ludzi nie chciano wpuścić do miasta i że cała banda musiała stanąć obozem pod bramą Braine. Jednak całe Reims szło ich oglądać, a oni patrzyli na ręce i dziwne prawili rzeczy. Mimo to wszystko, rozmaite o nich chodziły wieści: że kradli dzieci, że obrzynali kieszenie, i że jedli mięso ludzkie. Mądrzy mówili głupim: „Nie chodźcie tam, bo to czarownicy.“ — Sam kardynał dziwił się ich wróżbom, a matki cieszyły się przepowiednią szczęścia dla dzieci. I biedną Chante-fleurie wzięła ciekawość, i ona chciała wiedzieć, czy czasem mała jej Agnieszka nie będzie cesarzową Armenii. Zaniosła ją więc do cyganów, którzy dalej pieścić i chwalić dziecię, które zaledwie rok miało. Śliczny aniołek uśmiechał się do nich. Matka, uradowana, powróciła na ulicę Follepeine, myśląc, że na rękach niesie królowę. Nazajutrz, kiedy dziecię usnęło, pozostawiwszy drzwi otwarte, pobiegła opowiedzieć wszystko sąsiadce na ulicę Sechesserie. Wracając, gdy nie słyszała płaczu dziecięcia, mówiła: „Dobrze, śpi jeszcze.“ Wychodząc, pozostawiła drzwi otwarte — i z powrotem biedaczka nie zastała dziecka. Łóżeczko było puste! — i tylko po niem jeden pozostał trzewiczek. Wybiegła z pokoju i, bijąc głową o mur, wołała: „Moje dziecię! moje dziecię! kto mi zabrał moje dziecię?“ — W domu nie było nikogo, na ulicy pusto, i nikt jej nie mógł powiedzieć, co się stało z dziecięciem. Obiegła miasto, spędziła na szukaniu dzień jeden i drugi i ustawicznie wołała: „Moja córka! moja mała dziecina!... kto mi ją wróci, będę jego służącą, wierną jak pies.“ — Spotkała proboszcza z St. Remy i mówiła doń: „Panie, będę ci paznokciami rolę uprawiała, ale powróć mi dziecię!“ Och! to było okropne! Widziałam jak prokurator Ponce Lacabre, tak nieczuły, płakał. Biedna, nieszczęśliwa matka! Wieczorem powróciła do siebie. W czasie jej nieobecności jedna z sąsiadek widziała wchodzące pokryjomo dwie cyganki do mieszkania i wychodzące napowrót z pośpiechem. Po ich wyjściu słychać było u Pakietty krzyk dziecka. Szczęśliwa matka wstępuje na schody, wchodzi do ubogiej izdebki i, zamiast swojej lubej Agnieszki, znajduje potwora brzydkiego, kulawego, ślepego. Z obrzydzenia biedaczka zasłoniła oczy. — „Ach! — rzecze — czy czarownice zmieniły moje śliczne dziewczątko w obrzydliwego potwora?“ Było to wistocie bardzo szkaradne dziecko, które jakaś cyganka na świat wydała. Zdawało się ono mieć około lat czterech, mówiło jakimś językiem, którego zrozumieć było niepodobna, Chante-fleurie rzuciła się na mały trzewiczek, jedyny skarb, jaki po jej dziecku pozostał. Była długo nieruchoma, niemą, bez oddechu, jakby umarła. Nagle zadrżała na całem ciele, ucałowała swój skarb, i tak mocno łkać zaczęła, jakby jej serce pękało. Mówiła: — Och! moja córko, och! moja córko, gdzie jesteś? — Kiedy o tem wspomnę, to teraz jeszcze na płacz mi się zbiera, bo dzieci, to szpik naszych kości. Mój mały Eustachy, jaki on jest ładny! A gdybyście wiedziały jaki grzeczny! Wczoraj mówił do mnie: „Chcę być rycerzem.“ O, mój Eustasiu, gdybym ja ciebie straciła! — Chante-fleurie nagle powstała i zaczęła biegać po całem Reims, wołając: — Dalej, dalej na cyganów! spalić ich czarownice! — Cyganie już wyszli — noc zapadła i ścigać ich nie było można. Nazajutrz o 2 mile od Reims znaleziono ogniska, przy nich kawałki wstążek dziecięcia Pakietty i kilka kropel krwi. Było to z soboty na niedzielę i wszyscy mówili, że cyganie na szabas zjedli dziecinę. Kiedy Chante-fleuri dowiedziała się o tem, nie krzyczała i nie płakała, bo usta jej były nieruchome, ale nazajutrz włosy jej osiwiały i znikła.
— Ach! to smutna historya — rzecze Edwarda — nawet Burgundczyk zapłakałby nad nią.
— Teraz się nie dziwię — dodała Gerwaza — że tak się lękasz cyganów.
— I bardzoś dobrze zrobiła — ze swej strony rzekła Edwarda — żeś się schroniła przed niemi, bo to są podobno polscy cyganie.
— Bynajmniej! — mówią, że są z Hiszpanii i Katalonii — rzekła Gerwaza.
— Z Katalonii? to być może; — mówiła Edwarda — Polska, Katalonia i Walencya — zdaje mi się, że jedno. To tylko pewna, że to są cyganie.
— I że dzieci zjadają — dodała Gerwaza. — Ja wcale się nie dziwię tej Esmeraldzie, że się krzywi na cyganów, bo co to smacznego dzieci.
Mahietta szła w milczeniu. Była zatopioną w dumaniu, które zwykle jest skutkiem przykrego opowiadania i które dopiero ustaje, gdy przeniknie wszystkie zakątki serca.
Gerwaza przemówiła do niej:
— A co się stało z Chante-fleurie?
Mahietta nic nie odpowiadała. Gerwaza powtórzyła pytanie i trąciła ją w rękę. Mahietta zdawała się przebudzać z zamyślenia.
— Co się stało z Chante-fleurie? — rzecze, powtarzając machinalnie usłyszane wyrazy — nigdy jej już nie widziano.
A po niejakiej chwili dodała:
— Jedni mówią, że wyszła z Reims przez bramę Flechembault; inni — że przez bramę Brasée; jedni mówią, że wieczorem, a drudzy, że o świcie. Pewien ubogi znalazł jej krzyżyk złoty, zawieszony na kamiennej figurze, która stoi na rynku. Ten krzyżyk, który ją zgubił w roku 61. Był to dar vice-hrabiego Cormontreuil, jej pierwszego kochanka. Pakietta, jakkolwiek biedna, nigdy się go pozbyć nie chciała. Tak więc, skorośmy zobaczyli jej skarby, byliśmy pewni, że już nie żyje. Jednak byli ludzie, którzy mówili, że boso szła do Paryża, ale kiedy tak, to musiałaby wyjść bramą Vesle, i jedno z drugiem się nie zgadza. Być może, że wyszła przez bramę Vesle, ale w drogę do inego świata.
— Nie rozumiem cię, Gerwazo.
— Vesle — odpowiedziała Mahietta z uśmiechem melancholicznym — to rzeka.
— Biedna Chante-fleurie! — rzekła Edwarda, drżąc — utopiła się!
— Utopiła się! — powtórzyła Mahietta — i któżby powiedział dobremu ojcu Guybertaut, kiedy przechodził pod mostem Tinqueaux, śpiewając, w swojej burce, że kiedyś jego Pakietta będzie tam przebywała bez łodzi i bez pieśni.
— A mały trzewiczek? — zapytała Gerwaza.
— Znikł wraz z matką — odpowiedziała Mahietta.
— Biedny trzewiczek! — rzekła Edwarda.
Edwarda, gruba i czuła kobieta, była zadowoloną ze wzdychania razem z Mahiettą; lecz ciekawsza Gerwaza nie poprzestała na tych pytaniach.
— A potwór? — zapytała nagle Mahietty.
— Jaki potwór?
— Mały potworek cygański, zostawiony przez czarowników u Chante-fleurie. Cóż ona z nim uczyniła? Powinna była utopić.
— Bynajmniej — odpowiedziała Mahietta.
— Zatem spaliła; to słuszniej! bo to dziecko czarownicy.
— Ani jedno, ani drugie, Gerwazo. Pan arcybiskup zainteresował się tem cyganiątkiem, kazał mu dyabła z ciała wypędzić i odesłać do Paryża, do katedry Panny Maryi, żeby go podrzucono.
— A w Paryżu co z niem zrobiono? Spodziewam się, że nikt go wziąć nie zechciał.
— Nie wiem; właśnie w tym czasie mój mąż kupił kawałek ziemi pod Bern, wynieśliśmy się z Reims i zapomnieli o całej tej historyi.
Tak rozmawiając, zacne mieszczanki przybyły na plac de Grève. W roztargnieniu przeszły, nie zważając, około Tour-Roland i skierowały się machinalnie ku słupowi, który rosnący cochwila tłum otaczał. Być może, że ten widok kazałby im zupełnie zapomnieć o Szczurzej-Jamie i o spoczynku, jaki w tem miejscu miały odprawić, gdyby sześcioletni Eustachy nie zawołał:
— Mamo, czy teraz mogę zjeść kawałek placka?
— Ach! prawda, — zawołała Mahietta — zapomnieliśmy o pustelnicy. — Pokaż mi ową Szczurzą-Jamę, niechaj jej placek zaniosę.
Trzy kobiety zawróciły i, gdy przybyły pod Tour-Roland, Edwarda rzekła:
— Nie trzeba wszystkim trzem patrzeć, żeby nie spłoszyć pokutnicy. Udajcie, że czytacie napis u góry, a ja tymczasem zajrzę do okna — pustelnica zna mię cokolwiek; dam wam znać, kiedy możecie przyjść.
I poszła sama do okna. W chwili, gdy w celę wzrok zatopiła, jej wesołe rysy zmieniły się nagle, oko łzą zaszło i twarz wykrzywiła się, jakby płaczem. Po chwili położyła palec na ustach i dała znak Mahiecie, żeby się zbliżyła.
Mahietta wzruszona, w milczeniu i na palcach zbliżyła się krokiem, jakim się podchodzi do konającego.
Smutny widok przedstawił się dwom kobietom, patrzącym przez okienko celi.
Celka była bardzo szczupła, więcej szeroka niż długa, sklepiona i podobna do wklęsłości infuły. Na gołej podłodze, w kącie, siedziała skulona kobieta, mająca brodę opartą na kolanach i ręce skrzyżowane na piersiach. Odziana w czarny worek, który ją okrywał szerokiemi fałdami, podobna była do owych straszydeł, jakie się we śnie nam pojawiają. Jej postać nie była ani kobiecą, ani męską, ani podobną do żadnej istoty żyjącej; byłto cień, coś fantastycznego i urojonego. Pod zwojem siwych włosów zaledwie dojrzeć było można twarz wychudzoną, a z pod fałd sukni wychylającą się bosą i pomarszczoną nogę. To widmo grobowca przejmowało trwogą.
Postać ta, jakby przybita do podłogi, zdawała się być bez ruchu, bez myśli, bez oddechu. W chłodnem ubraniu, na kamiennej podłodze, bez ognia, w styczniu, w celi, w okna której wiatr dmuchał, zdawała się nie cierpieć, a nawet nie czuć. Sądzićby można, że stwardniała na kamień i zmarzła na lód w tej zimnej porze roku. Na pierwszy rzut oka wziąć ją było można za widziadło, na drugi — za posąg.
Jednak niekiedy jej sine usta, otwierając się do oddechu, drżały; lecz były tak martwe i machinalne, jak liście, któremi wiatr pomiata.
Z ócz jej smutnych padało niekiedy spojrzenie złowróżbne, wciąż wlepione w jeden róg celi, spojrzenie, które zdawało się wiązać wszystkie ponure myśli do jednego tajemniczego przedmiotu.
Taką była istota, którą z przyczyny mieszkania nazywano pustelnicą, a z przyczyny ubioru — pokutnicą.
Trzy kobiety, bo Gerwaza połączyła się z Mahiettą i Edwardą, patrzyły przez okienko. Głowy ich zakryły światło, ale i to nie zwróciło na nie uwagi pokutnicy.
— Nie przeszkadzajmy jej! — rzecze Edwarda — modli się pewnie.
Jednak Mahietta ze szczególnym uporem patrzyła na tę głowę uwiędłą i na te oczy zalane łzami.
— To byłoby szczególne — mówiła cicho.
Wychyliła głowę przez kraty okna i posłała spojrzenie aż w kąt, w który pustelnica była wpatrzoną.
Kiedy ją cofnęła napowrót, twarz jej była łzami zalaną.
— Jak nazywacie tę kobietę? — zapytała Edwardy.
— Nazywamy ją siostrą Gudulą.
— A ja — odparła Mahietta — nazywam ją Pakiettą Chante-fleurie.
I dała znak osłupiałej Edwardzie, aby uważniej patrzyła w okienko.
Edwarda spojrzała i zobaczyła, że w tym kącie, w który pustelnica miała wzrok wlepiony, był trzewiczek, haftowany złotem i srebrem.
Po Edwardzie Gerwaza wychyliła głowę za kratę, i wszystkie trzy, patrząc na nieszczęśliwą matkę, płakać zaczęły.
Jednak ani ich spojrzenia, ani łzy nie zwróciły uwagi pustelnicy. Jej ręce były wciąż złożone, oczy nieruchome w zachwycie, a kto wiedział smutną historyę, temu widok trzewiczka rozdzierał serce.
Kobiety czas dłuższy nie rzekły ani słowa: nie śmiały mówić nawet cicho. To milczenie, ta boleść, to zapomnienie, w którem wszystko znikło, prócz jednego przedmiotu, miało coś wzruszającego. Milczały, dusze ich wznosiły się i były gotowe paść na kolana. Zdawało im się, że weszły do świątyni podczas rozpamiętywania męki Chrystusa.
Nakoniec Gerwaza, najciekawsza, a tem samem najmniej czuła, spróbowała przemówić do pustelnicy:
— Siostro! siostro Gudulo!
Powtórzyła te wyrazy potrzykroć, coraz mocniej głos podnosząc. Pokutnica ani się ruszyła, ani spojrzała, ani westchnęła, ani dała znaku życia.
Edwarda odezwała się łagodniejszym głosem:
— Siostro, siostro, święta Gudulo!
Toż samo milczenie.
— Szczególna kobieta! — zawołała Gerwaza — onaby bombardowania nie słyszała.
— Może ogłuchła — rzekła Edwarda z westchnieniem.
— Może oślepła — dodała Gerwaza.
— Może umarła — zakończyła Mahietta.
To pewna, że, jeżeli dusza nie opuściła tego letargicznego ciała, przynajmniej ukryć się musiała w największą głębię organów.
— Trzeba — mówiła Edwarda — zostawić placek w okienku; bo jakże ją ocucić?
Eustachy, którego dotąd zajmował wózek, przez psa ciągniony, spostrzegł, że jego matka i dwie panie patrzą przez okienko; powodowany więc ciekawością, zawołał:
— Mamo, niechaj i ja zobaczę.
Na ten głos dziecięcia dźwięczny, świeży, pustelnica wzdrygnęła się — odwróciła głowę z trudnością, chudemi rękami odgarnęła włosy z czoła i spojrzała na dziecię z wyrazem gorzkiej rozpaczy. To spojrzenie było błyskawicą.
— Ach! Boże! — zawołała nagle kryjąc głowę między kolana — przynajmniej niech obcych dzieci nie widzę.
— Dzień dobry, pani — rzekło dziecię z powagą.
Na ten głos drżenie przeszło po ciele pustelnicy; zęby jej szczęknęły, wzniosła głowę, rękami dotknęła stóp i rzekła:
— Och! jakże zimno!
— Biedaczko! — mówiła Edwarda z litością — może chcesz ognia?
Wstrząsnęła głową na znak odmowy.
— A więc — mówiła Edwarda, podając jej flaszeczkę — oto hypocras, który cię rozgrzeje: napij się.
Potrząsnęła głową, spojrzała na Edwardę i odpowiedziała:
— Wody.
Edwarda nalegała.
— Napij się hypokrasu i zjedz placka z ryżu, któryśmy umyślnie dla ciebie upiekły.
Odepchnęła placek, który jej Mahietta podawała i rzekła:
— Chleba czarnego.
Wtedy Gerwaza, zdejmując z siebie chustkę wełnianą, rzekła:
— To przynajmniej odziej twoje skostniałe ramiona.
Podobnie jak placka i flaszki odmówiła wzięcia chustki i odpowiedziała:
— Worek.
— Ale musisz wiedzieć — mówiła Edwarda — że wczoraj było święto.
— Wiem — rzekła pokutnica — bo z tego powodu od dwóch dni nie miałam kropli wody.
Po chwili milczenia zaś dodała:
— Święto — i zapomniano o mnie. Dlaczegóż świat ma o mnie pamiętać, gdy ja o nim nie myślę? Któż wspomni o zgasłym węglu, o zimnym popiele?
A jakby strudzona mówieniem, opuściła głowę na kolana.
Litościwa Edwarda, sądząc, że jeszcze się skarży na zimno, zapytała:
— A więc chcesz ognia?
— Ognia! — rzekła pokutnica ze szczególniejszym wyrazem — a czy go skrzeszecie z tej małej, co jest pod ziemią już od lat piętnastu?
Wszystkie jej członki zadrżały, oczy zaświeciły i wstała na kolana; następnie wyciągnęła wychudłą rękę ku dziecku, które na nią patrzało.
— Weźcie to dziecię! — zawołała — cyganka się zbliża.
Upadła twarzą na ziemię i biła o podłogę czołem, jakby kamieniem o kamień. Po chwili podczołgała się do kąta, w którym był mały trzewiczek. Kobiety nie śmiały na nią patrzeć, lecz słyszały tysiączne pocałunki i tysiączne westchnienia, pomieszane z odgłosem jakby uderzenia czołem o mur — po jednem z gwałtowniejszych uderzeń wszystko ucichło.
— Czy się zabiła? — rzekła Gerwaza, wychylając głowę przez okienko. — Siostro! siostro Gudulo!
— Siostro Gudulo! — powtórzyła Edwarda.
— Ach! Boże, ona się nie rusza — mówiła Gerwaza — Gudulo! Gudulo!
Mahietta, zaledwie mogąca oddychać, rzekła z wysiłkiem:
— Czekajcie! — następnie, schyliwszy się do okienka, zawołała: — Pakietto! Pakietto Chante-fleurie!
Dziecię, które nierozważnie zapaliło petardę, nie więcej się przestrasza, jak się ulękła Mahietta, skutkiem wyrzeczonych wyrazów.
Pustelnica zadrżała, podniosła się na nogi i podskoczyła ku okienku ze wzrokiem tak iskrzącym, że wszystkie trzy kobiety uciekły.
Straszna postać pustelnicy stała w oknie i wołała:
— Ach! to cyganka mię woła.
W tej chwili scena, dziejąca się u słupa, zwróciła jej uwagę. Czoło jej zmarszczyło się, wyciągnęła kościste ręce i głosem chrapliwym krzyczała:
— Ha! to ty, cyganko, złodziejko dzieci, ty mię wołałaś. Bądź przeklętą nawieki!



V.
Łza za kroplę wody.

Wyrazy, wyrzeczone przez pustelnicę, były, można powiedzieć, punktem połączenia dwóch scen, odbywających się jednocześnie — każda na oddzielnem miejscu. Ta, którą znają czytelnicy, w Szczurzej-Jamie, i ta, którą mają odczytać na drabinie słupa. Świadkami pierwszej były trzy kobiety, z któremi czytelnik się poznał; druga odbyła się wobec licznych widzów, zgromadzonych na placu de Grève, około słupa i szubienicy.
Ten tłum, któremu postawieni przy słupie sierżanci obiecywali jakąś egzekucyę, choć nie powieszenie, ale biczowanie, tak nagle wzrósł, że musiano użyć dla utrzymania porządku zwykłych bijących przypomnień.
Lud, karny w oczekiwaniu egzekucyj publicznych, nie objawiał żadnej niecierpliwości. Bawił się, patrząc na słup, rodzaj pomnika prostego, złożonego z bryły, wysokiej na stóp osiemnaście i wydrążonej wewnątrz. Schody bardzo przykre, nazwane l’echelle, prowadziły na wierzch słupa, nad którym widać było koło dębowe. Przywiązywano występnego do tego koła za kolana i ręce. Maszynerya wewnątrz słupa poruszała koło, i tym sposobem ukazywała oblicze winowajcy wszystkim stronom widzów. To nazywało się obracać zbrodniarza.
Jak widzimy, słup na placu de Grève znacznie mniej był zajmującym od słupa na placu Halles. Nie widziałeś w nim ani sztuki budowniczej, ani nic pomnikowego. Nie miał ani krzyża żelaznego, ani latarni ośmiokątnej, ani rzeźby, ani żadnej ozdoby.
Trzeba było poprzestać na tem, co było.
Nakoniec przybył winowajca, przywiązany tyłem do wózka. Kiedy go wzniesiono na wierzch słupa i kiedy go widzieć było można ze wszystkich stron, krzyk pomieszany ze śmiechem rozległ się po placu. Poznano Quasimoda.
Szczególna zmiana! Przywiązany do koła pręgierza, karany na tem samem miejscu, gdzie go przedtem witano jako naczelnika, jako głowę błaznów, gdzie go wiódł tłum ludu i bił mu oklaski. To pewna, że nie było w tym tłumie człowieka, któryby zrobił sobie tę uwagę. Nie było Piotra Grintoire i jego filozofii na tem widowisku.
Wkrótce Michał Noiret, trębacz przysięgły królewski, dał znak milczenia i ogłosił wyrok, według rozkazu prewota. Następnie schował się ze swoimi towarzyszami za wózek.
Quasimodo, jakby nieczuły, nie zmrużył nawet powieki. Widział, że wszelki opór daremny, bo powrozy i łańcuchy powpijały się w jego ciało.
Pozwolił się prowadzić, pchać, nieść, bić i wiązać. Na jego twarzy tylko zdziwienie można było wyczytać. Wiedziano, że był głuchym, teraz, rzekłbyś, że jest i ślepym.
Kazano mu stanąć na desce okrągłej — stanął; kazano mu zrzucić koszulę — zrzucił; podciągnięto go pod system krępowań — poddał się im. Tylko kiedy-niekiedy zadął mocno, jak cielę, mające zwieszoną głowę z woza, gdy je wiozą na rzeź.
— Ach hultaj, bez ambicyi! — mówił Jehan Frollo do swego przyjaciela Robina Poussepain (dwaj smarkacze oczywiście musieli być obecni przy egzekucyi) — teraz dopiero pozna, co to jest pręgierz!
Dziki śmiech powstał w tłumie, gdy zobaczono nagi garb Quasimoda, jego pierś i ramiona nacechowane kalectwem. W czasie tej wesołości, mężczyzna w miejskiej liberyi, silny, ale niski, wstąpił na deskę i stanął przy winowajcy. Jego nazwisko zaczęło krążyć w tłumie. Był to pan Pierrat Torterue, kat przysięgły z Châtelet.
Położył najwpierw na rogu słupa worek czarny, którego jedna połowa napełniona była piaskiem czerwonym i temu pozwolił się wysypać, była to klepsydra; następnie zdjął z siebie kurtkę, wziął w prawą rękę bat o wielu rzemieniach, przy końcach których świeciły się kulki metalowe; nakoniec zawinął aż po ramię koszulę.
Tymczasem Jehan Frollo, z wzniesioną dogóry jasną, ufryzowaną głową, krzyczał, wszedłszy na ramiona Robina.
— Patrzcie, panowie i panie! oto mają ćwiczyć garbusa Quasimodo, dzwonnika od Panny Maryi, który jak dzwonnica ze swojemi garbami wygląda.
Kat uderzył nogą. Koło zaczęło się obracać. Quasimodo zachwiał się pod powrozami, krępującemi go; osłupienie, malujące się na twarzy biedaka, powiększyło śmiech tłumu.
Nagle, w chwili kiedy koło ukazało panu Pierratowi grzbiet górzysty Quasimoda, ten podniósł rękę, metalowe kulki zaświstały w powietrzu i padły na grzbiet biedaka.
Quasimodo skulił się, jakby ze snu przebudzony. Zaczął pojmować, o co rzecz chodzi: gwałtowna boleść wykrzywiła twarz jego, ale nie wydał najmniejszego jęku. Tylko obracał głową to wtył, to naprawo, potem nalewo, wstrząsając nią, jak byk, ukąszony przez osę.
Po pierwszem uderzeniu, drugi raz nastąpił, później trzeci i tak dalej, bez liku. Koło nie przestawało się obracać, a razy spadać. Wkrótce krew trysnęła, rozlała się strumieniem po czarnych ramionach garbusa, a kulki metalowe, świstając ustawicznie w powietrzu, obryzgiwały nią motłoch.
Quasimodo, jak się na pozór zdawało, odzyskał zwyczajną swoją nieczułość. Próbował, ale nieznacznie, rozerwać więzy: oko jego zabłysło, muskuły nabrzmiały, członki zwinęły się i łańcuchy się wyprężyły. Wysilenie było potężne, rozpaczliwe; ale więzy prewota zasilne: skrzypnęły, zatrzeszczały, ale się nie zerwały. Quasimodo padł osłabiony. Na jego twarzy wypiętnowały się boleść i zupełne zwątpienie. Zamknął jedyne oko, spuścił głowę na piersi i zdawało się, że skonał.
Od tej chwili ani się ruszył. Nic nie robiło na nim wrażenia: ani krew, płynąca strumieniem, ani podwojony zapał razów, ani złość kata, ani wkoncu świstanie bata w powietrzu.
Nareszcie odźwierny z Châtelet, ubrany czarno, na karym koniu, stojący przy stopniach pręgierza od początku egzekucyi, wyciągnął laseczkę hebanową ku klepsydrze. Koło się zatrzymało i Quasimodo powoli oko otworzył.
Biczowanie skończono. Dwaj pomocnicy kata obmyli z krwi ramiona winowajcy, natarli, Bóg wie, jaką maścią i obwinęli szmatami. Tymczasem Pierrat Torterue zasypywał krople krwi na ziemi.
Jeszcze nie koniec cierpień biednego Quasimody. Pozostała mu jeszcze godzina słupa, którą Floryan Barbedienne dodał do wyroku Roberta d’Estouteville, na większą sławę igraszki słów Jana de Cumène: Surdus absurdus.
Obrócono klepsydrę i postawiono garbusa na desce, aby się wypełniła sprawiedliwość. Lud, mianowicie w wiekach średnich, tem jest w społeczeństwie, czem dziecię w rodzinie. Dopóki zostaje w stanie niewiadomości intelektualnej i moralnej, można o niem powiedzieć to samo co o dziecięciu:

Jestto wiek bez litości.

Mówiliśmy już, że Quasimodo powszechnie był nienawidzony, bez najmniejszej przyczyny. Nie było zapewne nikogo w tłumie, któryby się na biednego garbusa mógł rzeczywiście żalić; radość przecież była powszechna, że go widziano u pręgierza i okropna kara, zamiast rozczulić widzów, wywoływała urągania i śmiechy.
Po nasyceniu zemsty publicznej, jak ją dziś jeszcze nazywają kwadratowe czapki, to jest adwokaci, przyszła kolej na złość osobistą. Tutaj, równie jak w wielkiej sali, mianowicie kobiety wybuchły. Wszystkie coś cierpiały do niego, jedne za jego złośliwość, drugie za brzydotę. Ostatnie były najzłośliwsze.
— Ach! portrecie antychrysta — mówiła jedna.
— Ach! czupiradło! — wołała druga.
— Toć to głowa błaznów, wczoraj tak królował.
— Oto widzieliśmy go przy słupie, ciekawam jak będzie wyglądał na szubienicy? — rzekła jakaś staruszka.
— Ach! kiedyż cię nareszcie twój dzwon przygniecie nawieki?
— A przecież to on dzwoni na Anioł Pański.
— O! głuchy! ślepiec! potwór!
— Lepszy do poronienia płodu, niż wszystkie apteki i lekarstwa.
Dwóch zaś z młodzieży, Jehan du Moulin i Robin Poussepain, śpiewało na całe gardło dawną gminną zwrotkę:

Une hart
Pour le pendard
Un fagot
Pour le magot.

Złorzeczenia, krzyki, śmiechy, obelgi i kamienie padały, jakby gradem.
Quasimodo był głuchy, lecz widział dobrze, a zapał ludu nietylko się w głosie objawiał. Nadto kamienie dobitnie tłómaczyły znaczenie śmiechu.
Cierpliwy pod batem kata, oburzał się na te ukłucia owadów. Wół asturyjski, nie zważający na ciosy Pikadora, gniewa się na psy i szczenięta.
Spojrzał najprzód groźnie. Lecz, skrępowany, nie miał siły, aby muchy z ran oczami spędzić. Tymczasem krzyk i śmiech wzmagały się.
Nieszczęśliwy, nie mogąc porwać więzów, uspokoił się; tylko kiedy-niekiedy gniewne westchnienie wzdymało jego piersi. Na jego twarzy nie było rumieńca wstydu. Był zbyt oddalonym od towarzystwa, a zanadto zbliżonym do natury, aby rozumiał, co to jest wstyd. Prócz tego, w tym stopniu poniżenia, czy hańba cokolwiek boli? Lecz gniew, nienawiść, rozpacz, cochwila większą na twarz napędzały ponurość i coraz więcej zbierały elektryczności do oka.
Ta noc jego oblicza rozjaśniła się nieco, gdy ujrzał muła, niosącego alchemika. Zdaleka ujrzał obudwu i twarz jego łagodniejszy przybrała wyraz. Uśmiech łagodny, błagający, ubrał mu usta, a w miarę jak się alchemik zbliżał, stawał się coraz więcej promienistym i ufnym. Jednak, gdy muł zbliżył się do słupa tak, że alchemik mógł poznać swojego sługę — zawrócił naprawo i odjechał.
Ciemna chmura znowu zawisła na czole Quasimoda. Uśmiech mieszał się z nią czas jakiś, lecz uśmiech gorzki, zwątpiały, smutny.
Czas mijał. Biedak był już od półtory godziny bity, krwawiony, wyśmiewany i wyklinany.
Nagle targnął się w więzach tak mocno, że słup poruszył i krzyknął głosem chrapliwym, strasznym, podobnym prędzej do ryku lwa, niż do głosu ludzkiego:
— Wody!
Ten krzyk boleści, zamiast natchnąć litością, był nowym przedmiotem uciechy ludu paryskiego, który, wzięty wogóle, podobnym był do truandów, to jest włóczęgów, których już znają czytelnicy. Ani jeden głos nie wzniósł się około biedaka, któryby się nad nim litował — wszystkie szydziły i przeklinały. Prawdę mówiąc, biedny Quasimodo nigdy nie był powabnym, a w owej chwili, kiedy po licach jego lał się pot krwawy, usta były zapienione z gniewu i cierpienia, oko obłąkane i język wywieszony — był wstrętnym do najwyższego stopnia! Należy dodać jeszcze, że gdyby w tłumie znalazł się jaki mieszczanin lub mieszczanka, któraby nieszczęśliwemu chciała podać kroplę wody, lęk wyszydzenia, przesąd wstydu i hańby odepchnęłyby dobrą Samarytankę.
Po kilku minutach Quasimodo powiódł po tłumie wzrokiem pełnym rozpaczy, i bardziej jeszcze rozdzierającym zawołał głosem:
— Wody!
I znowu śmiech tylko powstał.
— Pij! — zawołał Robin Poussepain, rzucając gąbkę uwalaną w błocie. — Masz garbusie! jestem twoim dłużnikiem.
Jakaś kobieta rzuciła mu kamień na głowę:
— Oto masz — rzecze — za twoje po nocach dzwonienie.
— A ślepcze! — zawył jakiś żebrak, chcąc go dosięgnąć kulą — a będziesz na nas rzucał czary z kościoła Najświętszej Panny?
— Wody! — powtórzył poraz trzeci Quasimodo.
W tej chwili lud się rozstąpił. Młoda dziewczyna, dziwacznie ubrana, wyszła zeń — za nią szła biała koza ze złoconemi rogami, a ona niosła w ręku bębenek.
Zaiskrzyło się oko Quasimoda. Była to cyganka, którą zeszłej nocy chciał porwać, i za którą obecnie był karany. Wokoło ludzie, którym nic złego nie uczynił, dokuczali mu, — cóż ona mu uczyni, mając powód do zemsty?
Weszła śpiesznie na schodki. Złość dusiła go, chciałby trząsnąć słupem i zrzucić cygankę. Lecz ona zbliżyła się doń i, wyjmując manierkę z za pasa, przyłożyła ją do ust nieszczęśliwego.
Wtedy w tem oku, tak suchem i gorącem, zabłysła łza, która powoli spadła na twarz potworną, napiętnowaną rozpaczą. Była to może pierwsza łza wdzięczności.
Ze wzruszenia zapomniał, że pić mu się chciało. Cyganka skrzywiła się i przyłożyła flaszkę do ust biedaka. Pił długo, bo straszne miał pragnienie.
Gdy skończył, wyciągnął zsiniałe usta, chcąc zapewne ucałować dobroczynną rękę. Lecz dziewczyna, zrażona nocnym napadem, cofnęła rękę, jakby ją dziki zwierz chciał ukąsić.
Garbus spojrzał nań z wyrzutem i smutkiem. Rozrzewniającym był widok tej pięknej dziewczyny, świeżej, czystej, a słabej zarazem, przychodzącej z pomocą cierpieniu, brzydocie i złośliwości.
To też podobało się to nawet ludowi i zaczął klaskać w ręce, wołając:
— Wiwat! zuch dziewczyna!
W tej chwili pustelnica spostrzegła cygankę na pomoście pręgierza, i wyzionęła owe straszne przekleństwo.



VI.
Koniec historyi placka.

Esmeralda zbladła; chwiejąc się, zstąpiła ze schodków, a głos pokutnicy ścigał ją jeszcze:
— Zejdź, zejdź, nędznico; wejdziesz ty na szubienicę.
— Pokutnica wpadła w swoją zwykłą wściekłość — mówił lud szemrząc.
Lękano się wówczas tego rodzaju kobiet, bo był to czas, kiedy szanowano tego, kto się dnie i noce modlił.
Godzina minęła. Odwiązano Quasimoda i lud się rozszedł.
Przy wielkim moście Mahietta, wracając ze swemi towarzyszkami, zatrzymała się:
— Eustachy, — rzecze — a co zrobiłeś z plackiem?
— Moja mamo, — odpowiedział chłopiec — kiedyś rozmawiała z tą panią w okienku, przyszedł pies i ugryzł go kawałek, ja zaś zjadłem resztę.
— Jakto! wszystko zjadłeś?
— To nie ja, to pies; mówiłem mu, żeby nie ruszał, ale nie chciał słuchać.
— Ach! to straszna rzecz z tym chłopcem; — rzecze matka — taki apetyt u dzieciaka! Ale to zapowiada, że będzie dobrym żołnierzem.



KSIĘGA ÓSMA.

I.
Niebezpieczeństwo powierzania tajemnicy kozie.

Upłynęło wiele tygodni. Przyszły pierwsze dni Marca; słońce, którego chociaż Dubartas nie nazwał był jeszcze wielkim księciem świec, jasne rzucało promienie. Byłto jeden z dni wiosennych, które tyle mają uroku dla Paryżan, rozproszonych po placach i przechadzkach. Podczas tych jasnych dni jest pewna godzina, w której najlepiej podziwiać można drzwi kościoła Panny Maryi. Jestto chwila, w której słońce, skłaniające się do zachodu, wprost oświetla katedrę. Jego promienie, coraz więcej horyzontalne, powoli podnoszą się z bruku i wstępują na fasadę, a wtedy wielka środkowa rozeta rzeźbiona błyszczy jak oko cyklopa.
Właśnie w takiej tu chwili jesteśmy.
Wprost wysokiej katedry, zaczerwienionej zachodzącem słońcem, na balkonie kamiennym, nad drzwiami gotyckiego domu, położonego przy ulicy Parvis, stało kilka młodych dziewic, wesoło się śmiejących i gwarzących. Po długich zasłonach, spadających od ubrania głowy, ozdobnego perłami, aż do stóp; po cienkości koszul, okrywających ramiona; po białości dziewiczych piersi; po bogactwie spódnic, po gazie, jedwabiu, aksamicie, a nadewszystko po białości rączek, dowodzących nieczynności, odgadnąć w nich było można szlachetne i bogate dziedziczki. Była to w rzeczy samej Florentyna Gondelaurier i jej towarzyszki: Dyanna de Christeuil, Amelotta de Montmichel, Kolomba de Gaillefontaine i mała Champchevrier, wszystkie dobrego urodzenia i przybyłe do pani Gondelaurier w celu widzenia jego wysokości pana de Baujeu i jego żony, mających przybyć do Paryża celem wybrania dam honorowych dla żony Delfina, Małgorzaty. Wszystka szlachta na trzydzieści mil wokoło pragnęła tego szczęścia i wcześnie do Paryża pozwoziła córki. Te, któreśmy widzieli na balkonie, były powierzone zacnej damie Aloizie de Gondelaurier, wdowie po mistrzu łuczników królewskich, mieszkającej z jedyną córką w domu, przy ulicy Parvis, wprost katedry Panny Maryi w Paryżu.
Balkon, na którym stały młode dziewice, łączył się z pokojem, wybitym bogato skórą flamandzką koloru czerwonawego w liście złote. Belki, równolegle przecinające sufit, bawiły oko tysiącem dziwacznych rzeźb malowanych i złoconych. Na kufrach, ozdobionych rzeźbą, mieniły się tu i owdzie świetne emalie; łeb niedźwiedzi z fajansu wznosił się nad krzesłem o dwóch stopniach, co oznaczało, że pani domu była żoną, albo wdową po baronecie. W głębi, obok wysokiego komina, ozdobionego herbami od góry do dołu, siedziała w bogatem krześle, obitem aksamitem czerwonym, pani Gondelaurier, której pięćdziesiąt lat życia równie z twarzy jak ze stroju można było wyczytać. Przy niej stał młody mężczyzna dość okazałej postawy, chociaż nieco próżnej i nadętej, jeden z owej młodzieży, która zwykle podoba się kobietom, a na widok której rozumni ludzie wzruszają ramionami. Ten młody kawaler miał na sobie mundur kapitana łuczników królewskich, bardzo podobny do stroju Jowisza, którego w pierwszej księdze tej powieści można było podziwiać.
Panny zajmowały część pokoju i część balkonu, siedząc jedne na stołkach aksamitnych, drugie na ławeczkach dębowych, zdobnych w rzeźbione kwiaty i figury. Każda z nich trzymała na kolanach kawałek ręcznej krzyżowej roboty, nad którą pracowały wspólnie i której jeden koniec leżał na dywanie pokrywającym posadzkę.
Rozmawiały z sobą owem wesołem szczebiotaniem i śmiechem, jak zwykle rozmawiają młode dziewczęta, kiedy młody kawaler jest pomiędzy niemi. Młodzieniec, który obudzał miłość własną wszystkich tych dziewcząt, zdawał się mało dbać o nie i bawił się spokojnie rękawiczką.
Niekiedy stara pani pocichu zwracała do niego mowę, on zaś odpowiadał z pewnym rodzajem grzeczności wymuszonej i niezgrabnej. Z uśmiechów i z poruszenia ócz pani Aloizy, z przenoszenia ich z córki na kapitana, domyślać się było można, że rzecz szła o jakieś zaręczyny i bliskie zaślubienie. Z obojętności oficera łatwo znowu było odgadnąć, że nie był rozkochanym. Całe jego ułożenie wyrażało znudzenie i przymus, co nasi dzisiejsi garnizonowi porucznicy bez ceremonii daliby poznać ziewaniem.
Poczciwa dama, zajęta córką, jak wszystkie matki, mało zważała na chłód i obojętność oficera i starała się zwrócić jego uwagę na wdzięk, z jakim jej Florentyna igłę trzyma.
— Patrzaj, patrzaj kuzynku, — mówiła, ciągnąc go za rękaw — patrzaj, jak teraz się schyla.
— W rzeczy samej — odpowiedział oficer i wpadł w obojętne milczenie.
Po chwili pani Aloiza znowu się nachyliła i mówiła:
— Czyś widział kiedy zgrabniejszą figurkę, niż twojej narzeczonej? Czy można być bielszą? mieć więcej blond włosy? ręce tak utoczone i szyję prawdziwie łabędzią? Nieraz sobie myślę — jaki ty jesteś szczęśliwy, żeś się urodził mężczyzną, hultaju! Czy nie prawda, że moja Florentyna warta, żeby za nią szalano?
Zapewne — odpowiedział, myśląc o czem innem.
— Mówże z nią! — rzekła pani Aloiza, popychając go — powiedz jej cokolwiek; ach! jakiś nieśmiały!
Możemy zaręczyć, że nieśmiałość nie była ani przymiotem, ani wadą kapitana. Próbował przecież uczynić to, co mu rozkazano.
— Piękna kuzynko, — rzecze, zbliżając się do Florentyny — i cóż przedstawia krzyżowa robota, nad którą pracujesz?
— Piękny kuzynku, — odpowiedziała Florentyna z gniewnym akcentem — jużem ci trzy razy powiedziała, że to grota Neptuna.
Widocznie Florentyna lepiej od matki rozumiała przymus kapitana. On ze swej strony czuł potrzebę rozmowy.
— Dla kogo ta cała Neptunerya? — zapytał.
— Do opactwa świętego Antoniego des Champs — odpowiedziała Florentyna, nie podnosząc oczu.
Kapitan wziął do ręki kawałek roboty.
— Moja kuzynko, cóż to za rycerz, który całą siłą dmie w trąbę?
— To Tryton — odrzekła.
Krótkie odpowiedzi Florentyny ciągle brzmiały tonem urazy.
Młodzieniec zrozumiał, że trzeba powiedzieć jej do ucha coś grzecznego, choć nic nie znaczącego — zwyczajnego w podobnych zdarzeniach. Nachylił się więc ku narzeczonej, lecz, w swojej myśli nie mogąc znaleźć nic lepszego, rzekł:
— Dlaczego mama pani nosi suknie stare jak nasze babki z czasów Karola VII? Powiedz jej, kuzynko, że to niemodnie i że jej obręcz i laur, któremi ubiera spódnicę, czynią ją podobną do chodzącego ekranu od komina.
Florentyna wzniosła oczy pełne wyrzutu.
Jednak poczciwa pani Aloiza, widząc schylonego kawalera, mówiła, bawiąc się książką do nabożeństwa:
— Jaki czuły obraz miłości!
Kapitan, coraz bardziej zakłopotany, rzekł:
— Prawdziwie śliczna robota.
Na te wyrazy Kolombina Graillefontaine, także piękna jasna blondynka, rzekła do Florentyny, spodziewając się, że kapitan jej odpowie:
— Moja droga, czyś widziała krzyżowe roboty w pałacu Roche-Gruyon?
— Czy to nie ten pałac, przy którym jest Louvre? — zapytała, śmiejąc się Dyanna de Christeuil, mająca piękne ząbki i dlatego ustawicznie się śmiejąca.
— Tam, gdzie jest dawna wieża murów Paryża? — dodała Amelotta Montmichel, piękna, świeża brunetka, która miała zwyczaj wzdychania sama nie wiedząc dlaczego.
— Moja droga Kolombino, — odparła pani Aloiza — czy chcesz mówić o pałacu, należącym do pana Bacqueville za Karola VI? W rzeczy samej, śliczne tam są obicia.
— Karol VI, Karol VI — mruczał przez zęby kapitan, muskając wąsy. — Mój Boże, jakże dawne czasy staruszka pamięta!
Pani Glondelaurier mówiła dalej:
— Rzeczywiście, piękne są tam obicia, coś osobliwego.
W tej chwili Berangera Champchevrier, wysmukła, siedmioletnia dziewczynka, patrząca z balkonu, zawołała:
— Patrz, Florentyno, cyganka z bębenkiem tańcuje na placu wpośród ludu.
Rzeczywiście słychać było bębenek.
— Cyganka — rzekła Florentyna, zwracając się machinalnie w stronę placu.
— Patrzmy, patrzmy! — wołały towarzyszki i wszystkie wybiegły na balkon.
Florentyna, dumająca zapewne o obojętności swego narzeczonego, szła wolno za niemi; kapitan zadowolony z przerwania uciążliwej rozmowy, wszedł do pokoju, swobodnie oddychając, jak żołnierz zluzowany ze służby. Przyjemną kiedyś i jemu była służba przy młodej i pięknej pannie; przecież obecnie inną wydawała się ona kawalerowi, który, na myśl o bliskim ślubie, chłódł coraz bardziej. Prócz tego kapitan Febus był nader niestałym i smak miał bardzo zwyczajny. Chociaż z szlacheckiego rodu, na siodle żołnierskiem nabył przyzwyczajeń gminnych. Najbardziej lubił szynk, grube żarty i swobodę kawalerską. Z rodzicielskiego domu wyniósł jakie takie wychowanie, lecz wcześnie wszedłszy pomiędzy żołdaków, pozbył się poloru, a oblekał w szorstkość. Będąc przy Florentynie, doznawał przymusu, albowiem, rozpraszając miłość po całem mieście, mało zachowywał jej dla niej; następnie, będąc pomiędzy przyzwoitemi damami, lękał się, aby jego usta, przywykłe do nieobyczajności, nie wyrzuciły jakiego karczemnego wyrazu.
Mimo to kapitan miał pretensye do elegancyi i dobrego tonu. Niech kto, jak chce, pogodzi te sprzeczności.
Stał od kilku minut oparty o kominek, gdy Florentyna przemówiła do niego:
— Mój kuzynku, mówiłeś, żeś uratował jakąś cygankę, będąc na patrolu, z rąk złodziei.
— Tak, moja kuzynko — odpowiedział kapitan.
— Może to ta, co tańcuje na rynku? pójdź, kuzynku Febusie, zobaczyć ją.
W mowie jej i wezwaniu przebijała się chęć pojednania. Kapitan Febus de Châteaupers (bo on to był) wolnym krokiem zbliżył się do balkonu.
— Patrzaj, — rzecze Florentyna, kładąc rękę na ramieniu Febusa — może poznasz tę małą, czy to nie ona?
Febus spojrzał i rzekł:
— Tak, poznaję ją po kozie.
— O! jaka ładna koza! — mówiła Amelotta, składając ręce.
— Czy jej rogi rzeczywiście złote? — zapytała Berangera.
Nie powstając z krzesła, pani Aloiza odezwała się:
— Czy to nie jedna z tej bandy cyganów, co to przeszłego roku przybyli przez bramę Gribard?
— Moja mamo, — odpowiedziała łagodnie Florentyna — ta brama dzisiaj nazywa się Piekielną.
Panna Florentyna wiedziała, jak razi jej narzeczonego przestarzała mowa jej matki. W rzeczy samej kapitan Febus zaczął sobie cicho powtarzać:
— Brama Gribard! brama Gribard, za Karola VI!
— Kuzynko! — zawołała Berangera, która niedawno zwróciła oczy na wieże kościoła Panny Maryi. — Co to za czarny mężczyzna stoi tam wysoko?
Dziewice podniosły oczy. Wistocie jakiś mężczyzna stał oparty na wieży północnej, wychodzącej na plac de Grève. Można było rozpoznać jego strój i widzieć twarz, wspartą na rękach. Stał jak posąg: oczy miał wlepione w plac — i był podobnym do medyolańczyka, który wynalazł gniazdo wróbli.
— To alchemik — rzecze Florentyna.
— Dobry masz wzrok, kiedyś go poznała — mówiła panna Gaillefontaine.
— A jak patrzy na cygankę! — zawołała Dyanna.
— Biada cygance! — odezwała się Florentyna — nie lubi on cyganów.
— Szkoda, że na nią patrzy! — dodała Amelotta — ona tak prześlicznie tańcuje.
— Mój kuzynku, — odezwała się Florentyna — ponieważ ją znasz, każ jej tu przyjść: zabawi nas.
— Tak, tak! — zawołały dziewice, klaszcząc w ręce.
— Ale ona pewnie mnie zapomniała — odpowiedział Febus. — Jednak, kiedy panie żądacie, spróbuję. I, wychyliwszy się z balkonu, zawołał: — Mała!
Cyganka nie bębniła w tej chwili. Zwróciła głowę w stronę, z której głos szedł, wzrok jej padł na Febusa i zatrzymała się.
— Mała! — powtórzył kapitan i ręką dał znak, aby przyszła.
Dziewczyna spojrzała, zarumieniła się i, biorąc bębenek pod pachę, przez tłum widzów skierowała się ku domowi, z którego Febus ją przywoływał.
Pochwili drzwi się uchyliły i cyganka ukazała się na progu — zmieszana, zarumieniona, z oczami spuszczonemi i nie śmiejąca postąpić kroku.
Berangera klasnęła w ręce.
Tancerka wciąż stała nieruchoma na progu. Jej ukazanie się dziwne sprawiło na dziewicach wrażenie. Rzecz niezawodna, że niejasna chęć podobania się pięknemu oficerowi ożywiała je wszystkie razem, że świetny mundur był punktem przyciągającym dla nich wszystkich, że był celem przymileń i że kapitan był przedmiotem tajnej rywalizacyi. Przecież, gdy wszystkie zarówno były piękne, równą walczyły bronią i każda z nich pewną była zwycięstwa. Przybycie cyganki naruszyło równowagę. Była ona tak piękną, że z chwilą swego wejścia wniosła jakiś tajemny urok do ciemnej komnaty, i tu, wpośród obić i rzeźb, była stokroć bardziej niżeli na placu czarującą. Była to pochodnia, którą w cień wniesiono i która szlachetne panny olśniła. Każda w piękności uczuła się obrażoną. W jednej chwili, nie mówiąc słowa, zmieniły front i porozumiały się cudownie. Instynkty kobiet prędzej się pojmują, niż rozumy mężczyzn. Przybyła im nieprzyjaciółka — i wszystkie ją poczuły. Na zafarbowanie szklanki wody dosyć kropli karminu, na zepsucie humoru kobiet dosyć pięknej twarzyczki — osobliwie kiedy tylko jeden mężczyzna obecny.
To też przyjęcie cyganki było bardzo zimne. Patrzyły na nią, spoglądały na siebie i rozumiały się wzajem. Ona czekała, aby do niej przemówiono, i nie śmiała oczu podnieść.
Kapitan pierwszy przerwał milczenie.
— Na honor, — rzecze — śliczna kobieta! cóż ty na to, kuzynko?
Uwaga ta nie mogła rozproszyć kobiecej zawiści.
Florentyna odpowiedziała z pewnym rodzajem lekceważenia i wzgardy:
— Nieszpetna.
Inne śmiać się zaczęły.
Nakoniec pani Aloiza, zawistna o córkę, odezwała się do tancerki:
— Zbliż się, mała.
— Zbliż się, mała — powtórzyła Berangera z komiczną powagą, jakby osoby dorosłej.
Cyganka postąpiła ku szlachetnej damie.
— Piękne dziecię, — rzecze z nadętością Febus, zbliżając się do niej — nie wiem, czyś mię poznała?
Odpowiedziała, uśmiechając się i podnosząc oczy z niewypowiedzianym wdziękiem:
— Tak, panie.
— Dobrą ma pamięć — zrobiła uwagę Florentyna.
— Aleś wtedy — mówił Febus — potężnego użyła strachu. A mnie czy się przelękłaś?
— Bynajmniej — odpowiedziała cyganka.
Było coś w odpowiedziach cyganki, co bolało Florentynę.
— Zostawiłaś mi, moja kochanko, — mówił kapitan, którego język zaczął się rozwiązywać przy kobiecie z ulicy — wzamian za siebie, dziwnego potwora, garbusa, ślepca, jak mi się zdaje dzwonnika od Panny Maryi. Cudowne rzeczy o nim mi opowiadano, a jak się nazywa, to nawet trudno spamiętać. I on cię chciał porwać!... bardzom ciekawy na co?
— Nie wiem — odpowiedziała.
— Ach! to śmiałość! — mówił kapitan. — Jakiś dzwonnik porywa się na zwierzynę dla nas przeznaczoną! Ale drogo to opłacił, moja droga. Mistrz Torterue tęgi chłop, i mogę powiedzieć na twoją pociechę, że mu dyabelnie podziurawił skórę.
— Biedny człowiek! — rzekła cyganka, przypominając sobie scenę u słupa.
Kapitan roześmiał się nagłos.
— Do dyabła! toż litość potrzebna, jak dziura w moście. A niech mię...
Wstrzymał się nagle:
— Przepraszam panie, o mało mi się głupstwo nie wyrwało.
— Ach! fe! — zawołała panna Gaillefontaine.
— Mówi do tej dziewczyny jej właściwym językiem, więc niema się co dziwić — rzekła Florentyna, której gniew wzrastał.
Złość ta nie zmniejszyła się wcale, gdy widziała kapitana, kręcącego się koło dziewczyny i powtarzającego:
— Na honor, śliczna dziewczyna.
— Ależ dziwacznie ubrana! — rzekła Dyanna Christeuil — pokazując piękne ząbki.
Uwaga ta rzuciła światło w ich umysł. Ujrzały nareszcie stronę ujemną cyganki i, nie mogąc ugryźć piękności, na jej strój się rzuciły.
— Moja mała, — mówiła Montmichel — jak możesz w takim stroju biegać po ulicach?
— Taka krótka spódnica! — dodała Gaillefontaine.
— Moja mała, — mówiła z cierpkością Florentyna — dla twojego złotego pasa gotowi cię sierżanci zaaresztować.
— Gdybyś nosiła rękawy, jak każe przyzwoitość, — zakończyła Christeuil — ręce nie takby ci ogorzały.
Dla więcej badawczego widza niż Febus, był to widok godny uwagi, jak te piękne dziewice z ostrym językiem wiły się około tancerki, jak na nią patrzyły i chciały kąsać. Śmiechy, żarty, upokorzenia, bez końca, gradem spadały na cygankę.
Rzekłbyś, że to są damy rzymskie, wbijające szpilki w pierś niewolnicy. Mógłbyś powiedzieć, że to są charcice, zadyszane za łanią, którą chcą pożreć.
Czemże była wobec zacnych dam dziewczyna z ulicy? Za nic ją miały! mówiły przy niej i o niej głośno, jakby o jakim nieczystym, obrzydliwym przedmiocie.
Cyganka czuła te ukłucia szpilek. Niekiedy zaczerwieniła się ze wstydu, niekiedy błyskawica gniewu zapaliła jej oczy, niekiedy wyraz złośliwy skonał na jej ustach i niekiedy warga właściwym jej pogardliwym sposobem obwisła; ale pozornie była spokojną i smutnie spoglądała na Febusa. Szczęście, czułość i boleść były razem w tem spojrzeniu. Rzekłbyś, że dlatego się hamuje, aby jej nie wypędzono.
Febus śmiał się i bronił cyganki z pewną zuchwałością i politowaniem.
— Niech sobie mówią, co chcą, moja mała — mówił, brzęcząc ostrogami. — Zapewne, że twój strój bardzo dziwaczny, aleś i tak ładna, więc cóż ci to szkodzi?
— Mój Boże! — zawołała jasnowłosa Gaillefontaine, wyciągając swoją łabędzią szyję z gorzkim uśmiechem — widzę, że panom oficerom straży królewskiej podobają się oczy cyganek.
— Dlaczegóżby nie? — odrzekł Febus.
Na tę odpowiedź, rzuconą bez zastanowienia, Kolombina śmiać się zaczęła, Dyanna i Amelotta towarzyszyły jej, Florentynie zaś łzy w oczach stanęły.
Cyganka, która na wyrazy panny Gaillefontaine spuściła oczy ku ziemi, teraz podniosła je rozpromienione radością i dumą, i pełne miłości w Febusa wlepiła. Była piękną w tej chwili.
Stara dama, uważająca tę scenę, czuła się obrażoną i nie mogła znieść tego dłużej.
— Najświętsza Panno! — zawołała — a tam co takiego depcze mię po nogach. Ach! przeklęte zwierzę!
Była to koza, która, szukając swej pani, wpadła do pokoju i zawadziła rogami o fałdy sukni damy, spadające do ziemi.
Cyganka, nie mówiąc słowa, usunęła zwierzątko.
— Kózka ma i kopytka złocone! — zawołała Berangera, skacząc z radości.
Cyganka przyklękła i pieścić kozę zaczęła. Rzekłbyś, że ją za zapomnienie przeprasza.
Tymczasem Dyanna schyliła się do ucha Kolombiny.
— Ach, mój Boże! — rzecze — szkoda, że zapomniałam; ta koza ma umieć cudowne sztuki.
— Moja mała, — rzecze Kolombina — niech nas teraz twoja koza zabawi.
Dyanna i Kolombina nalegały na cygankę.
— Każ kozie pokazać jaki cud.
— Nie wiem czego panie żądacie — odpowiedziała tancerka.
— Sztuki magiczne, cudy, czary!
— Nie rozumiem — odpowiedziała i zaczęła pieścić kozę, powtarzając: — Dżali! Dżali!
W tej chwili Florentyna spostrzegła woreczek skórzany, zawieszony na szyi kozy i zapytała:
— Co to jest?
Cyganka spojrzała na nią i odpowiedziała z powagą:
— To moja tajemnica.
— Chciałabym wiedzieć twoją tajemnicę — pomyślała sobie Florentyna.
Tymczasem zacna dama powstała z gniewem.
— Jeżeli ani ty, ani twoja koza nie tańcujecie, — rzekła — nie masz tu co robić.
Cyganka, nic nie odpowiedziawszy, skierowała się ku drzwiom. Lecz im bardziej do nich się zbliżała, tem bardziej zwalniała kroku. Spojrzała na Febusa i stanęła.
— Na Boga! — zawołał kapitan — tak się nie odchodzi. Powróć i zatańcz. Moja kochanko, powiedz, jak ci na imię?
— Esmeralda — odrzekła tancerka.
Na to dziwaczne imię śmiech powstał między pannami.
— Szczególne imię, jak na pannę — rzecze Dyanna.
— Powiadam ci, — mówiła Amelotta — że to czarownica.
— Moja kochanko, — mówiła pani Aloiza — widać, że twoi rodzice nie skąpali w chrzcielnicy twego imienia.
Tymczasem Berangera, korzystając, że od kilku minut nie zważano na nią, znęciła kozę ciasteczkiem. W krótkim czasie zaprzyjaźniły się. Ciekawe dziecię odwiązało woreczek z szyi kozy, otworzyło go i wyjęło tabliczki drewniane, na których były litery. Zaledwie te tabliczki położyła na dywanie, gdy koza zaczęła je przebierać nogą, i w jakiś układać porządek. Nakoniec powstał wyraz, na którego widok Berangera krzyknęła:
— Florentyno, Florentyno! patrzaj.
Florentyna przybiegła i zadrżała, bo koza ułożyła wyraz:

FEBUS

— Czy to koza ułożyła? — zapyta zmieszana.
— Tak, moja droga — odpowiedziała Berangera. Trudno było o tem wątpić, bo dziecię nie umiało złożyć wyrazu.
— Otóż tajemnica! — pomyślała Florentyna.
Na głos dziecięcia wszyscy przybiegli — i panny, i cyganka, i oficer.
Cyganka spostrzegła niedorzeczność kozy — zarumieniła się, później zbladła i zaczęła drżeć przed kapitanem, który na nią spoglądał z uśmiechem zadowolenia.
— Febus! — mówiły dziewice — to imię kapitana!
— Wyborną masz pamięć — mówiła Florentyna do cyganki. Później, łkając, zawołała: — To czarownica! I usłyszała głos tajemny w sercu, który jej mówił: to rywalka. Upadła zemdlona.
— Moja córka! moja córka! — wołała przelękniona matka. — Idź do piekła, cyganko!
Esmeralda w milczeniu zebrała litery, dała znak Dżali i wyszła jednemi drzwiami, gdy drugiemi wynoszono Florentynę.
Kapitan Febus, pozostawszy sam, wahał się długo, gdzie się udać — i wkońcu poszedł za cyganką.



II.
Co innego alchemik, co innego filozof.

Mężczyzna, którego młode dziewice spostrzegły na wieży północnej, schylonego ku placowi i patrzącego uważnie na cygankę, był to alchemik, Klaudyusz Frollo.
Nasi czytelnicy jeszcze nie zapomnieli o tajemniczej izdebce, którą sam dla siebie zbudował. (Nie wiem, czy to nie jest ta sama, której wnętrze dziś jeszcze widzieć można przez małe kwadratowe okienko, wychodzące z wieży; izdebka ta, teraz pusta, niewybielona, ma na swoich ścianach nędzne rysunki, przedstawiające fasadę katedry. Sądzę, że tę norę zamieszkują nietoperze i pająki — i biednym muchom podwójną wypowiadają wojnę).
Codziennie, przed zachodem słońca, alchemik wchodził na schody wieży, zamykał się w izdebce i niekiedy całe tam przepędzał noce. Tego dnia, w chwili, gdy stanął przed drzwiami i dobył z kieszeni klucz sztuczny, dźwięk bębna i kastanietów wpadł mu do ucha. Ten dźwięk pochodził z placu Parvis. Klaudyusz Frollo, włożywszy napowrót klucz do kieszeni, wszedł na szczyt wieży, gdzie go owe panny spostrzegły.
Stał tam poważny, nieruchomy, zatopiony w patrzeniu i myślach. Cały Paryż był pod jego nogami z tysiącem wież i dachów, z rzeką płynącą pod mostami i z ludem rozlanym po ulicach. Lecz alchemika w całym tym grodzie jeden punkt tylko zajmował — plac Parvis, jedną widział osobę w tem mrowisku ludzkiem — cygankę.
Trudno określić naturę jego spojrzenia i ognia, który z oczu mu tryskał. Spojrzenie to było nieruchome, a przecież pełne burz i niepokoju. Z nieruchomości całego ciała, które tylko niekiedy drżało, jak drzewo poruszone przez wiatr, ze skamieniałego uśmiechu, który wykrzywiał twarz, rzecby można, że w Klaudyuszu Frollo wszystko zamarło i tylko oczy żyły jeszcze.
Cyganka tańczyła — lekka, zwinna, wesoła, nie czuła strasznego spojrzenia, spadającego jej na głowę.
Tłum roił się koło niej; kiedy-niekiedy mężczyzna, ubrany w kurtkę żółtą z czerwonem, ustawiał publiczność w kółko i powracał, by usiąść na stołku o kilka kroków od tancerki. Ten człowiek zdawał się być towarzyszem cyganki. Klaudyusz Frollo z wysokiej wieży, na której się znajdował, nie mógł rozpoznać jego rysów.
Jak tylko alchemik spostrzegł tego nieznajomego, podzielił swoją uwagę między tancerkę i jej towarzysza i twarz jego stała się jeszcze posępniejszą. Wyprostował się nagle i dreszcz przeszedł po jego ciele.
— Co to za jeden? — mówił do siebie — zawszem ją widywał samą.
Spuścił się po krętych schodach i zeszedł na dół. Przechodząc koło dzwonnicy, ujrzał drzwi od niej wpół otwarte i Quasimoda także spoglądającego na plac. Biedak tak patrzył uważnie, że nie poznał przybranego ojca. Dzikie jego oko szczególniejszy przybrało wyraz — tchnęło słodyczą i łagodnością.
— A to osobliwsza! — szepnął do siebie Klaudyusz — czyżby się tak przypatrywał cygance?
W kilka minut potem alchemik wyszedł na plac.
— Co się stało z cyganką? — spytał, mieszając się z tłumem widzów, których zgromadził był bębenek.
— Nie wiem — odpowiedział jeden z nich — dopieroco znikła. Zdaje się, że poszła naprzeciwko, gdzie ją zawołano.
W miejscu cyganki, na tym samym dywanie, gdzie jej cudowny odbywał się taniec, alchemik ujrzał mężczyznę w żółto-czerwonej kurtce, który dla zarobienia kilku groszy obchodził koło widzów, podparty pod boki i trzymał w zębach stołek — na tym stołku był przywiązany kot, który miauczał niemiłosiernie.
— Najświętsza Maryo! — zawołał alchemik, kiedy kuglarz pocił się najokropniej — to pan Piotr Grintoire.
Surowy głos alchemika tak zmieszał biedaka, że z całym swoim budynkiem stracił równowagę — i kot, i stołek upadły na głowy widzów, wśród okropnego krzyku tłumu.
Być może, że pan Piotr Grintoire w niemałym byłby kłopocie za potłuczenie głów publiczności, gdyby, korzystając z zamieszania, nie był się schronił do kościoła, gdzie go alchemik przywołał.
Katedra była już ciemna i pusta. Nawy zaległo milczenie, a lampy w kaplicach zdawały się jak gwiazdeczki. Tylko różnobarwna rozeta fasady, oblana promieniami zachodzącego słońca, świeciła jak pęk dyamentów i jasność swą odbijała na murach.
Zrobiwszy kilka kroków, Klaudyusz oparł się o filar i wzrok utopił w Piotrze Grintoire. W spojrzeniu tem nie było wyrzutu za przywdzianie błazeńskiego stroju, ale były powaga, spokój i przenikliwość.
Alchemik pierwszy przerwał milczenie.
— Pójdź tutaj, Panie Piotrze, masz mi wytłómaczyć wiele rzeczy. A najprzód, co to znaczy, że cię od dwóch miesięcy nie widziałem i obecnie spotykam w tym osobliwszym stroju?
— Panie, — zaczął pokornie Grintoire — szczególne wypadki! — oto widzisz mię tak chętnie chodzącego w tym stroju, jak kota z pęcherzem. Wiem o tem, że to źle bardzo narażać panów sierżantów patrolowych na bicie pod tą kurtką filozofa pitagorejskiego. Ale cóż chcesz, mój zacny mistrzu? mój dawny ubiór tak się podarł, że musiał pójść do kosza gałganiarza. Cóż począć? Cywilizacya jeszcze nie doszła do tego stopnia, aby ludzie nago chodzili, jak pragnął Dyogenes. Dodajmy, że on bardzo chłód chwalił, a tej przyjemności w styczniu zanadto. Ta kurtka nadarzyła mi się w porę, bo właśnie moja suknia podarła się w kawałki. Takie to zmiany na świecie!... W szak Apollo u Admeta pasł trzodę.
— Śliczne sobie obrałeś rzemiosło — rzekł alchemik.
— Zgadzam się, mój mistrzu, że lepiej filozofować i poetyzować, dmuchać na płomień wychodzący z pieca, niż sztuki z kotem pokazywać na placu; ale trzeba koniecznie żyć i, kiedy wiersze Aleksandryjskie nie dają chleba, coś innego robić należy. Wszak wiesz, że dla Małgorzaty Flamandzkiej napisałem sławny dyalog; przecież miasto nie płaci mi zań i mówi, że to nie żadne arcydzieło, a ja za cztery talary nie mogę pisać tragedyi jak Sofokles. Już właśnie miałem umierać z głodu, gdy przyszło mi na myśl wypowiedzieć owe głębokie: Ale te ipsum. Banda łotrów, z którymi się zaprzyjaźniłem, nauczyła mię sztuk herkulesowych i teraz tym sposobem zarabiam na kawałek chleba.
Klaudyusz słuchał w milczeniu. Nagle spojrzał na Piotra Grintoire tak przenikliwie, że ten uczuł się jakby przeszytym do głębi duszy.
— Wszystko to bardzo dobrze, mój panie Piotrze Grintoire, ale skąd zaprzyjaźniłeś się z tą cyganką?
— Dlatego, że ona jest moją żoną, a ja jej mężem.
Zamglone oko alchemika zapłonęło.
— Jakto, nędzniku! — zawołał, silnie chwytając Piotra za rękę — jak to śmiałeś...
— Na honor, — odpowiedział drżący Grintoire — ja... jeżeli pana to niepokoi... ja... ja bardzo od niej zdaleka.
— A cóż mówisz o mężu i żonie?
Grintoire o ile mógł najtreściwiej opowiedział alchemikowi, co już wie dobrze czytelnik, to jest przygodę swoją w okręgu cudów i małżeństwo przy stłuczeniu dzbanka. Jak również, że ten dziwaczny ślub nie miał zwyczajnych następstw i że małżonka conoc znikała mężowi.
— Przykre to i bardzo przykre, — rzekł, kończąc — lecz czemuż przeznaczenie skazało mię na nieszczęście zaślubienia tak czystej dziewicy, jak nowonarodzone dziecię!
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał alchemik, który po tem opowiadaniu cokolwiek się uspokoił.
— Trudno wytłómaczyć — odpowiedział poeta. Jestto zabobon. Moja żona, jak mi opowiadał stary drab, którego u nas nazywają księciem Egiptu, jest dziecięciem znalezionem, albo podrzutkiem. Ma ona na szyi woreczek, który ma własność, że z jego pomocą wynajdzie rodziców, ale wtedy, gdy swoją cnotę zachowa. Dlatego oboje jesteśmy bardzo cnotliwi, aż zabardzo.
— A więc — odparł Klaudyusz, którego czoło coraz bardziej się rozjaśniało — ta dziewica nigdy nie zbliżyła się do nikogo?
— A cóż kto zrobi z uprzedzeniem? Szkoda! ale bardzo poważam tę cnotę, tak rzadką pomiędzy cygankami, które się łatwo obłaskawiają. Prócz tego ją trzy rzeczy strzegą: książe Egiptu, pod którego jest opieką, całe jej pokolenie, które ją szczególnie poważa, i mały sztylecik, który zawsze nosi przy sobie. Ach! to straszna osa!
Alchemik nowe zadawał pytania.
Esmeralda była w pojęciu Piotra Grintoire istotą piękną, naiwną, namiętną, nieświadomą wszelkiego zła, nie znającą dotąd różnicy między kobietą i mężczyzną, rozmiłowaną w tańcu, zabawie i swobodzie, w świeżem powietrzu — rodzaj pszczoły, mającej skrzydełka u nóg i żyjącej w czarownym wirze. Usposobienie to winną była koczującemu życiu, jakie wiodła. Dziecięciem przebiegła Katalonię, Hiszpanię i Sycylię; opowiadał też, że jakoby z karawaną zingarów zwiedziła Algier, Achaję, Albanię i Grecyę. To pewna, że Esmeralda bardzo młodo przybyła do Francyi, z różnych krajów przyniosła pojęcia, dyalekt i pieśni, że strój jej był wpołowie afrykański; zresztą, że lud tych miast, w których przebywała, lubił ją dla jej wesołości, grzeczności, tańca i pieśni. I tu w całem mieście była lubioną, dwie tylko osoby nienawidziły ją i o nich często ze strachem wspominała: pustelnica z Tour-Roland, która ją wyklinała ilekroć przechodziła około jej okienka, i mężczyzna, czarno ubrany, który, ilekroć ją spotkał, tak patrzył okropnie, że aż drżała biedaczka.
Ta ostatnia uwaga zmieszała alchemika, lecz Grintoire, zajęty opowiadaniem, nie zauważył tego. Dalej opowiadał poeta, że Esmeralda niczego się nie lęka, że nie skarży się na nikogo, że jego samego uważa za brata, a nie za męża. Każdego poranku wychodził z nią, pomagał zarabiać po ulicach i powracali wieczorem do domu, aby spocząć snem sprawiedliwego. Byt jego, jak mówił, jest przyjemny i sprzyja dumaniu. Zresztą, powiadał, że, jako filozof i chrześcianin, nie bardzo jest skłonnym do miłości dla cyganki. Równie lubił jej kozę, jak ją samą. Miłe stworzenie — pojętne, wierne, dowcipne. Nic zwyczajniejszego w średnich wiekach, jak podobne zwierzęta, które podziwiano i które często swych panów wiodły na stos. Przecież czary kozy ze złoconemi rogami nie były szkodliwe. Grintoire opowiedział je alchemikowi i bardzo go zajęły. Często dość było kozie podać bębenek, aby zrobiła sztukę, której żądano. Cyganka szczególny miała talent wyuczania kozy i dokazała, że we dwa miesiące doskonale składała wyraz Febus.
Febus? — rzekł alchemik — dlaczego Febus?
— Tego nie wiem — odpowiedział Grintoire. — Być może, że to jest wyraz, mający jaką własność magiczną. Nawet ten wyraz i ona często powtarza, kiedy jest samą.
— A czy jesteś pewnym, — zapytał Klaudyusz — że to jest wyraz, a nie imię?
— Czyje imię? — rzekł poeta.
— Alboż ja wiem — odparł alchemik.
— Ja myślę, że cyganie są trochę Gwebrami i czczą słońce. Otóż stąd Febus.
— To mi się nie wydaje tak jasnem, jak tobie.
— Niech sobie jak chce będzie, to tylko pewna, że Dżali mię tyleż kocha, co i ona.
— Co to za Dżali?
— Koza.
Alchemik podparł brodę na dłoni i zdawał się dumać. Nagle odwrócił się do Grintoira:
— I przysięgasz mi, że się do niej wcale nie zbliżyłeś?
— Do kozy?
— Nie, do tej kobiety.
— Do mojej żony? nie.
— A często bywasz z nią sam na sam?
— Co wieczór.
Klaudyusz zmrużył powieki.
— Och! och! Solus cum sola non cogitabuntur orare Pater noster.
— Na moją duszę; mógłbym zmówić i Pater, i Ave Maria, i Credo in Deum Patrem omnipotentem, a ona nie spojrzałaby na mnie. Teraz, zacny mistrzu, ja mam ci zadać jedno pytanie.
— Mów.
— Co ciebie to wszystko obchodzi?
Blada twarz alchemika zapłoniła się jak lice młodej dziewicy, — przez chwilę nic nie odpowiedział, wkońcu rzekł pomieszany:
— Słuchaj, panie Piotrze Grintoire. Wiem, że jeszcze nie jesteś złym człowiekiem — i chciałbym, aby ci było dobrze. Pamiętaj, że ciało gubi duszę. Biada ci, jeśli się zbliżysz do tej kobiety.
— Próbowałem — rzecze Grintoire, drapiąc się w głowę. — Było to pierwszej nocy.
— Jakto! śmiałeś?
Czoło alchemika zachmurzyło się.
— Drugi raz — mówił poeta z uśmiechem — widziałem ją przez dziurkę od klucza; cud kobieta!
— Idź do dyabła! — zawołał alchemik ze strasznem spojrzeniem i, pchnąwszy Piotra Grintoire, cofnął się pod najciemniejszą arkadę katedry.



III.
Dzwony.

Od owego ranka pod pręgierzem, sąsiedni mieszkańcy kościoła Panny Maryi zauważyli ostygnięty zapał w dzwonieniu Quasimoda. Dawniej ustawiczne dzwonienie rozlegało się od wschodu jutrzenki — poczynając od prymaryi, rosnące w coraz wspanialszy koncert z wychodzącemu mszami i wotywami, mieszało się w powietrzu rozlicznym głosem dzwonów i sygnaturek. Stary kościół, cały drgający i rozbrzmiały, rozpływał się naprzemian to jękami skarg podczas pogrzebów, to hymnami radości przy ślubach; czuć w nim było można jakiegoś ducha dźwięku, który wyśpiewywał przez te wszystkie usta spiżowe. Teraz ten duch jakby zniknął; katedra była ponurą i milczącą; święta i pogrzeby miały tylko zwyczajne dzwonienie — suche i nagie, wedle rytuału. Rzekłbyś, że wszystko zamilkło, że dzwonnica straciła swego kapelmistrza. Quasimodo był tam przecież; ale cóż się z nim stało? Czyżby wstyd i rozpacz, jakich doświadczył u pręgierza, mieszkały jeszcze w jego sercu? czy razy kata powtarzały się dotąd w jego duszy? i czyżby gorycz hańby stłumiła w nim nawet miłość do dzwonów?
W roku 1482 Zwiastowanie Panny Maryi przypadło 25 Marca. Tego dnia powietrze było tak świeże i czyste, że w sercu Quasimody odezwała się znowu namiętność do dzwonów. Wchodził więc raźno na szczyt wieży północnej, gdy jednocześnie zakrystyan otwierał ogromne drzwi obite miedzią.
Przyszedłszy do najwyższej klatki dzwonniczej, smutnie spojrzał na sześć wiszących tam dzwonów, jakby ubolewając, że coś pomiędzy jego sercem a ulubieńcami stanęło. Lecz kiedy je poruszył, kiedy ujrzał to grono dzwonów, chwiejące się pod jego rękami, uczuł się nanowo szczęśliwym, zapomniał o wszystkiem, i wesołość wróciła mu na twarz.
Klaskał w ręce, szedł od sznura do sznura, zachęcał sześciu śpiewaków gestami i głosem, jak dyrektor muzyki wiedzie umiejętnych grajków.
— Dalej Gabryelu, — mówił — grzmij! to dzisiaj święto. Tyboldzie nie próżnuj! czego tak wolniejesz? dalej, dalej, czyś zardzewiał, próżniaku? Dalej, dalej! bijcie wszystkie razem, ogłuszcie ich, jakeście mnie ogłuszyły. Wilhelmie! tyś największy, a Paskier lepiej od ciebie bije. Załóżmy się, który z was głośniejszy? Dalej, dalej Gabryelu! A wy, dwa wróble, co tam robicie?... czyście przyszły cieszyć się z święta? Biedny Wilhelmie, coś się zadyszałeś?
Gdy tak pieścił się z dzwonami, spojrzał z wysokości wieży i ujrzał młodą dziewczynę, dziwacznie wystrojoną, którą koło widzów otoczyło niebawem. Ten widok ostudził jego zapał muzyczny. Przystanął, odwrócił się tyłem do dzwonów i wlepił w tancerkę ów wzrok zadumany i czuły, który niegdyś zdziwił alchemika. Tymczasem dzwony zwolna, jeden po drugim ucichły, ku wielkiemu żalowi amatorów dzwonienia, którzy chętnie słuchali tej muzyki spiżowej; porozchodzili się też zawiedzeni, jak pies, któremu pokazano kość, a rzucono kamień.



IV.
ΑΝ’ΑΓΚΗ.

Pewnego pięknego poranku w miesiącu marcu, sądzę, że to było 29, w sobotę, w dzień św. Eustachego, nasz młody przyjaciel, Jehan Frollo du Moulin, spostrzegł, ubierając się, że jego kieszeń żadnego dźwięku metalicznego nie wydaje.
— Nędzna kiesko, — rzecze, wydobywając ją z kieszeni — niema w tobie ani grosza, bo kości, piwko, winko i Wenus wszystko zabrały. Jakżeś pusta i biedna, nieboraczko. Pytam was, moi panowie, Cycero i Seneko, co mi przyjdzie z waszej mądrości, kiedy szeląga nie mam w kieszeni? Och! konsulu Cycero, z tej kieski peryfrazą trudno się wykręcić!
Ubierał się smutny. Gdy zawiązywał trzewiki, jakaś myśl przyszła mu do głowy, ale ją odrzucił zpoczątku; następnie powrócił do niej, włożył kamizelkę nawywrot, czego nawet nie zauważył, i, rzucając czapkę na ziemię, zawołał:
— Niechaj się co chce dzieje, pójdę do brata; prawda, usłyszę kazanie, ale zarobię talara.
Włożył na siebie kurtkę, podszytą futrem, podniósł czapkę, i wyszedł śpiesznie, jakby go kto gonił.
Przez ulicę la Harpe skierował się ku Cité. Przechodząc koło ulicy Huchette poczuł zapach pieczeni, które tam ustawicznie obracają na rożnach, nie mając przecież za co zjeść śniadania, z głębokiem westchnieniem wypadł przez bramę małego Châtelet, tego ogromnego gmachu wież, strzegącego wejścia do Cité.
Nie miał czasu rzucić kamienia na posąg Perineta Leclerc, który poddał Paryż Anglikom, za co jego wizerunek od trzech wieków, bity kamieniami i błotem, stał jakby wiecznie u pręgierza.
Przeszedłszy Mały-Most, nową ulicę św. Genowefy, Joannes de Molendino stanął przed kościołem Panny Maryi. Jakaś wątpliwość odbiła mu się w sercu; przeszedł kilkakroć około posągu pana Legris, powtarzając z westchnieniem:
— Kazanie pewne, a talar wątpliwy.
Zatrzymał jakiegoś zakrystyana, wychodzącego z klasztoru.
— Gdzie jest pan Klaudyusz Frollo?
— Zapewne na wieży; — odpowiedział zakrystyan — musi być zajęty, więc, jeżeli pan nie masz ważnego interesu, nie radzę tam chodzić.
Jan klasnął w ręce.
— Oto doskonała sposobność zobaczenia tej piekielnej jaskini.
Podniecony tą myślą, wszedł śmiało pod małą, czarną bramę i zaczął się drapać na wyższe piętra wieży.
— Na honor, — mówił — raz przecie zobaczę tę jego celkę, którą tak starannie ukrywa; musi to być rzecz bardzo ciekawa. Powiadają, że pali tam ognie piekielne i szuka kamienia filozoficznego. Niechaj mię piorun trzaśnie, jeżeli więcej cenię kamień filozoficzny, niż każdy inny, i jeżeli, zamiast jego szukania, nie wolałbym ugotować tłustej jajecznicy.
Doszedłszy do galeryi kolumn dyszał, i klął wysokie schody wieloma milionami wozów dyabłów; następnie skierował się przez wąskie drzwi do wieży północnej, dzisiaj zamkniętej dla publiczności. Minąwszy dzwony, pod niskiem sklepieniem ujrzał ogromne okucie drzwi i potężne zamki. Osoby, ktoreby dzisiaj miały sposobność widzieć te drzwi, mogą je poznać po tym napisie, wyrytym czarno na murze. Uwielbiam Koralię, 1823 (podpisano) Eugieniusz. Podpisano jest w oryginale.
— Uf! to tu zapewne — klucz jest w zamku. — Pchnął drzwi i wetknął głowę.
Czytelnicy widzieli zapewne dzieła Rembrandta, tego Szekspira malarstwa. Pomiędzy cudownemi rycinami jest jedna aqua forte, przedstawiająca Fausta, która widza olśniewa swoją pięknością. Wyobraża ciemną izbę; pośrodku stoi stół obciążony dziwnemi przedmiotami: trupie głowy, globy, retorty, alembiki, kompasy, papiery i hieroglificzne znaki. Przed stołem siedzi czarnoksiężnik, w czarną odziany suknię, w futrzanej czapce, naciśniętej na głowę. Powstał on dopołowy z ogromnego krzesła, oparł się pięściami na stole i patrzy ciekawie, a zarazem z trwogą na jasne koło, uformowane z czarodziejskich liter. To czarodziejskie światło zdaje się drżeć na ścianie i napełnia tajemniczą jasnością izdebkę mroczną. Obraz ten piękny i straszny zarazem.
Było coś podobnego do celi Fausta w tem, co się przedstawiło Janowi, gdy wetknął głowę we drzwi napół otwarte. Byłto pokoik równie pogrążony w mroku i zaledwie oświetlony. Miał także wielkie krzesło, stół, kompas, retorty, szkielety zawieszone u sufitu, globy, czaszki trupie, wielkie księgi, słowem wszelkie śmiecie naukowe pokryte pyłem i pajęczyną. Brakowało tylko kabalistycznego koła i czarnoksiężnika zapatrzonego w nie, jak orzeł w słońce.
Cela jednak nie była pustą. Jakiś mężczyzna siedział w krześle, schylony nad stołem. Ponieważ siedział tyłem, Jan twarzy jego nie widział, tylko ramiona i tył czaszki łysej, z czego wnosił, że należy do jego brata.
W rzeczy samej on to był sam; drzwi otworzone były tak cicho, że nie ostrzegły Klaudyusza o wejściu brata. Ciekawy Jehan skorzystał z tego, aby obejrzeć izdebkę. Szeroki piec, którego nie zauważył na pierwszy rzut oka, stał nalewo od krzesła pod oknem. Promień światła dziennego, przebijający się przez ten otwór, przechodził przez sieć pajęczą, w środku której sam budowniczy wisiał nieruchomy, jak punkt tego koronkowego koła. Na piecu były nagromadzone w nieporządku rozmaite naczynia: flaszki, retorty i tygle z węglami. Jehan zauważył, że ognia w piecu nie było i ani jednej patelni.
— Toż mi dopiero kuchnia i statki kuchenne! — pomyślał sobie.
Maska szklana, którą Jehan spostrzegł pomiędzy alchemicznemi sprzętami i która strzegła od szkodliwych wyziewów oblicze alchemika podczas niebezpiecznych doświadczeń, leżała w kącie okryta pyłem i zapomniana. Obok leżał równie zakurzony mieszek, a na jego wierzchniej stronie literami miedzianemi było napisane: Spira, spera.
Na ścianach wiele było napisów, jedne kreślone atramentem, a drugie ostrzem metalowem. Napisy te były w rozmaitych językach i bezładnie pomieszane. Były tam porzucane krótkie zdania filozoficzne, przykazania religijne, uwagi np.: Unde? inde? — Homo homini monstrum. — Astra, castra, nomus, numus. — Μεγα βιβλιον, μεγα κακον. — Sapere aude. — Flat ubi vult. Niektóre zdawały się żadnego nie mieć znaczenia np. Αναγκοφαγια; niektóre zawierały w sobie maksymy karności kościelnej np. Celestem dominum, terrestrem dicito domnum. Były tam także i napisy hebrajskie, których nie rozumiał, figury ludzkie, zwierząt i wiele brył geometrycznych, co czyniło mur podobnym do kawałka papieru, po którym małpa kreśliła piórem, umaczanem w atramencie.
Zresztą ogólny widok izdebki przedstawiał obraz opuszczenia, zaniedbany zaś stan porozrzucanych i zakurzonych narzędzi, uprzedzał, że mistrz oddawna czem innem się zajmuje.
I rzeczywiście mistrz, schylony nad obszernym manuskryptem, ozdobionym dziwnemi malowidłami, zdawał się być dręczony jakąś myślą, która mu mieszała porządek dumań. Tak przynajmniej Jan mógł wnioskować z przerwanego ciągu głośno wypowiadanych myśli.
— Tak Manu mówi, i Zoroaster tak nauczał! Słońce powstaje z ognia, księżyc ze słońca; ogień jest duszą wszystkiego; jego atomy rozlewają się na świat cały. W punktach, gdzie jego promienie przecinają się na niebie, powstaje światło; w punktach przecięcia ich na ziemi, powstaje złoto. Światło i złoto, to jedno. Ogień ma stan skupienia. Różnica widzialnego i dotykalnego, płynnego i stałego, jest ta sama, co między parą i lodem. To nie urojenia, to prawa natury. Ale jak wyciągnąć z natury to prawo powszechne? — To światło, oblewające moją rękę, to złoto! idzie tylko o to, aby te rozproszone atomy skupić według pewnego prawa. Jak sobie postąpić w tym względzie? Jedni utrzymują, że potrzeba zakopać w ziemi promień słoneczny. Averroës, tak, Averroës zakopał go w meczecie Korduby; lecz nie można otworzyć piwnicy wcześniej, aż za ośm tysięcy lat.
— Do dyabła! — rzecze Jan do siebie — długo trzeba czekać na talar.
— Inni myśleli, — mówił zamyślony alchemik — że lepiej działać z promieniem Syryusa. Lecz trudno otrzymać ten promień czystym, z powodu innych gwiazd, łączących swoje promienie z jego światłem. Flamel utrzymuje, że lepiej działać za pomocą ognia ziemskiego. Flamel, jakież malownicze nazwisko! Flamma! Tak, ogień — i basta. Dyament jest w węglu, złoto zaś w ogniu. Ale jak je wydobyć? Magistri twierdzi, że są imiona kobiet, mające tajemniczą władzę, które dobrze w czasie działania wymawiać. Czytajmy, co o tem mówi Manu: „Gdzie kobiety są poważane, tam bóstwo cześć odbiera; gdzie są lekceważone, daremnie się modlić. Czyste usta kobiety, to źródło ożywcze, to promień słońca. Imię kobiety powinno być mile brzmiące, łagodne i kończyć się na długie samogłoski...“ Tak, mędrzec ma słuszność — w rzeczy samej, Marya, Zofia, Esme... Przekleństwo!... zawsze ta myśl.
I zamknął gwałtownie księgę.
Położył rękę na czole, jakby chciał odpędzić niepokojącą go myśl; następnie wziął ze stołu gwóźdź i młotek, którego trzonek miał kabalistyczne napisy.
— Od niejakiego czasu — rzecze z gorzkim uśmiechem — wszystkie moje doświadczenia nie wiodą mi się — idą namarne! jedna mię myśl opanowała i mózg mi pali. Nawet nie mogłem odszukać tajemnicy Kassyodora, którego lampa pali się bez oliwy i knota. Rzecz jednak tak prosta!
— Do licha! — rzekł Jan do siebie.
— Dosyć jednej myśli — mówił alchemik — ażeby człowiek ogłupiał. Och! jakby mię wyśmiewał Klaudyusz Pernelie, który niczem Flamela od wielkiego przedsięwzięcia nie mógł odwrócić. Jakto!... Wszak mam w moim ręku magiczny młotek Zechiela, którym ilekroć uderzył w ścianę, przybijał nim nieprzyjaciela, choćby o dwa tysiące mil odległego. Wszak mam gwóźdź i młotek w ręku. Jednak wprzódy trzeba wynaleźć wyraz magiczny, który Zechiel powtarzał.
— Mniejsza o to — pomyślał Jan.
— Sprobójmy! — mówił alchemik. — Jeżeli mi się uda, zobaczę iskrę na końcu gwoździa. Emen-Hetan! Emen-Hetan. Nie to. Sigeani! Niech ten gwóźdź otworzy grób dla tego, który się nazywa Febus. Ach! piekło! zawsze ta sama myśl?
I rzucił z gniewem młotek. Następnie rozparł się na krześle i konwulsyjnie wargi wykrzywił. Nakoniec wziął cyrkiel i napisał na murze ten wyraz grecki:

ΑΝ’ΑΓΚΗ.

— Mój brat zwaryował! — rzekł Jan do siebie — prościej byłoby napisać Fatum; wszak nie wszyscy rozumieją pogrecku.
Alchemik znowu zasiadł na krześle, oparł głowę na rękach, jakby go ona paliła.
Jan patrzył na brata ze zdziwieniem. Nie wiedział on, który na świat wywieszał swoje serce, jak na pokaz, on, który szedł za natchniami przyrody, on, który pozwalał wypływać swobodnie namiętnościom, u którego jezioro wzruszeń było zawsze suche... nie wiedział z jaką gwałtownością morze namiętności ludzkich burzy się, kiedy mu tamują odpływ, jak się wzdyma, wylewa, nurtuje serce, wydziera łkaniem, łamie tamy i opuszcza łożysko. Powierzchowność surowa i zimna Klaudyusza zawsze myliła Jana. Wesoły młodzik nigdy nie myślał o owej gorącej lawie, huczącej pod śnieżnem czołem Etny.
Nie wiemy, czy sobie zdał rachunek z tej myśli; lecz, chociaż wogóle mało zastanawiający się, zrozumiał, że zobaczył to, czego nie powinien był widzieć że zeszedł braciszka w niezwykłym mu stanie duszy, i że Klaudyusz o tem wiedzieć nie powinien. To też cofnął się do drzwi niedomkniętych i zaczął suwać nogami, żeby uprzedzić brata o swojem przybyciu.
— Wejdź! — zawołał alchemik z wewnątrz swej celi — czekałem cię, panie Jakóbie, i dla ciebie drzwi zostawiłem otworem.
Jan wszedł śmiało. Alchemik, dla którego podobna i w tem miejscu wizyta była nieprzyjemną, rzucił się na krześle.
— To ty, Janie?
— Zawsze J — odpowiedział Jan śmiało, zaczerwieniony i wesoły.
Twarz Klaudyusza przybrała surowy wyraz.
— Co tutaj robisz?
— Mój bracie, — odrzekł, starając się przybrać minę przyzwoitą, skromną i pobożną — przyszedłem ciebie prosić...
— O co?
— O radę, której potrzebuję. — Jan nie śmiał powiedzieć o pieniądze, których najbardziej potrzebował. Po tem zdaniu zamilkł.
— Mój kochany, — mówił obojętnie alchemik — jestem z ciebie niezadowolony.
— Ach! — westchnął Jan.
Klaudyusz obrócił się na krześle i spojrzał na Jana.
— Jednak dobrze, żem cię zobaczył.
Była to straszna przemowa. Jan przygotował się na atak.
— Janie, zawsze mi coś o tobie złego donoszą. Powiedz mi, co znaczy ta zaczepka małego wicehrabiego Ramonchamp?
— A czemuż — odpowie Jan — ten głupiec najeżdżał koniem na naszych żaków.
— A dlaczegoś Mahietowi Fargel rozdarł odzież? Tunicam dechiraverunt, jak opiewa skarga.
— Nędzna kapota! — odrzekł Jan.
— Skarga mówi tunicam, a nie cappotam. Czy nie umiesz połacinie?
Jan nic nie odpowiedział.
— Tak! — mówił alchemik, potrząsając głową. — Oto teraz widzę, że nic nie umiesz. Połacinie zaledwie rozumiesz, syryjskiego nie znasz zupełnie, greckiego nie lubisz...
Jan śmiało podniósł oczy.
— Mój bracie, — rzecze — czy pozwolisz, abym ci wytłómaczył wyraz, napisany na murze?
— Jaki wyraz?
— ΑΝΑΓ’ΚΗ.
Lekki rumieniec powlókł lica alchemika, jak dym, wychodzący z wulkanu, objawia ukryte w jego głębi wrzące pierwiastki.
— A więc... cóż znaczy ten wyraz?
Fatalizm.
Klaudyusz zbladł, a Jan mówił dalej:
— Wyraz zaś pod spodem Αναγνεία znaczy nieczystość. Widzisz więc, że umiem pogrecku.
Alchemik milczał. Ta lekcya greckiego w zadumę go wprawiła. Mały Jaś, mający przebiegłość zepsutego dziecięcia, osądził tę chwilę za stosowną do wyrażenia swej prośby; głosem więc łagodnym zaczął:
— Mój kochany bracie, czy mię znienawidziłeś za to, że kilku uliczników pobiłem? Ale widzisz, mój bracie, że umiem pogrecku.
Jednakże pieszczotliwa ta obłuda nie zrobiła zwyczajnego skutku i czoło alchemika nie wypogodziło się wcale.
— Więc czegóż chcesz? — rzekł tonem suchym.
— Czego chcę? — powtórzył Jan śmiało — potrzebuję pieniędzy.
Na to pewne oświadczenie, fizyognomia alchemika przybrała wyraz nauczycielski i ojcowski.
— Wiesz, mój Janie, że nasz majątek Tirechappe tylko trzydzieści dziewięć liwrów czyni dochodu. Prawda, to dwa razy więcej jak za braci Paclet, ale to zawsze niewiele.
— Potrzebuje pieniędzy! — rzekł śmiało Jan.
— Wiesz, że z tego jeszcze znaczne trzeba opłacać podatki i na nie dotąd nie zebrałem potrzebnej sumy.
— Potrzebuję pieniędzy — powtórzył trzeci raz Jan.
— A na co?
To pytanie obudziło nadzieję w sercu Jana, przybrał więc minkę kocią i łagodną.
— Mój bracie, Klaudyuszu, — rzecze — nie udawałbym się do ciebie w złym zamiarze. Potrzebuję pieniędzy bynajmniej nie na rospustę, ani na hulanki, ale jedynie na dobry uczynek.
— Jaki dobry uczynek? — zapytał Klaudyusz zdziwiony.
— Dwóch moich przyjaciół chciałoby nająć mamkę dla dziecięcia biednej wdowy; ma to kosztować trzy floreny i chciałbym też mieć w tem udział.
— A jak się nazywają ci dwaj przyjaciele?
— Piotr Assommeur i Jan Croque-Oison.
— Śliczne nazwiska i dużo obiecujące dobrego.
Prawda zaiste, że Jan złe wybrał nazwiska i zapóźno to spostrzegł.
— A potem — dodał przebiegły Klaudyusz — cóż to za mamka, która ma kosztować trzy złote?
Jan odezwał się nareszcie.
— Kiedy tak, to powiem szczerze. Dziś wieczór chcę być u Izabelli Thierrye w Val-d’amour.
— Jakto! hultaju — zawołał alchemik.
— Αναγνεία — rzekł Jan.
Ta cytata, złośliwie pożyczona z muru, szczególniejsze zrobiła wrażenie. Alchemik przygryzł usta i gniew ukrył w rumieńcu.
— Idź precz! — rzekł do Jana. — Oczekuję tu pewnej osoby.
Młodzieniec raz jeszcze próbował szczęścia.
— Bracie Klaudyuszu, daj mi przynajmniej cokolwiek na życie.
— Jak daleko postąpiłeś w dekretach Gracyana? — zapytał go Klaudyusz zamiast odpowiedzi.
— Zgubiłem kajety.
— A jak stoisz w łacinie?
— Ukradziono mi Horacyusza.
— A co się dzieje z Arystotelesem?
— Na honor, mój bracie, jakiś ojciec kościoła utrzymuje, że Arystoteles jest winien wszystkim herezyom i dlatego nie myślę różnić się z religią.
— Młodzieńcze, — odparł alchemik — podczas ostatniego wjazdu króla był w jego orszaku rycerz, który miał na czapraku napisane: Qui non laborat, non manducet; życzę ci o tem pomyśleć.
Młodzieniec milczał przez kika minut, drapiąc się w głowę i oczy wlepiwszy w ziemię. Nagle zwrócił się do brata.
— A zatem — rzecze — odmawiasz mi kawałka chleba?
Qui non laborat, non manducet.
— Na tę nieubłaganą odpowiedź alchemika Jan zakrył twarz rękami i wykrzyknął ze łkaniem:
— Ο-τοτοτοτοτοϊ!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Klaudyusz.
— Co to ma znaczyć? — odpowiedział, wytrzeszczając oczy zaczerwienione od tarcia. — Eschiles tak pogrecku wyraża boleść.
I parsknął tak komicznym śmiechem, że aż alchemik się uśmiechnął. Było to rzeczywiście winą Klaudyusza, że zepsuł chłopca zbytniemi pieszczotami.
— Mój bracie Klaudyuszu, — odezwał się Jan ośmielony uśmiechem — patrz, jak podarłem buty! czy na świecie jest tragiczniejsze obuwie, jak mój but, którego podeszwa język wywiesza?
Alchemik prędko powrócił do pierwotnej powagi.
— Przyślę ci nowe buty, ale pieniędzy nie dam.
— Choć kilka groszy, mój bracie; — mówił Jan prosząco — nauczę się Gracyana napamięć, będę się modlił! i jak Pitagoras będę wzorem umiejętności i cnoty. Czy chcesz, żeby głód straszny, czarny, chudy pochłonął mię swoją paszczęką.
Klaudyusz zmarszczył czoło i mówił:
Qui non laborat...
Jan nie pozwolił mu skończyć.
— Kiedy tak, — zawołał — pójdę do szynku, będę się bił, tłukł szklanki i kieliszki i umizgał do dziewcząt.
Rzucił czapkę o ścianę i klasnął palcami.
Alchemik spojrzał nań ponuro.
— Janie, ty nie masz duszy.
— A zatem, według Epikura, brak mi czegoś, co nazwać trudno.
— Janie, trzeba się poprawić.
— Do dyabła! — zawołał Jan, rozglądając się po izdebce — tu wszystko razem pomieszane, flaszki i myśli.
— Janie, na złej drodze jesteś. Czy wiesz, gdzie ona prowadzi?
— Do szynku — odpowiedział Jan.
— Szynk zaś na szubienicę.
— Szubienica a latarnia — to jedno, i być może, że z taką Diogenes znalazłby człowieka.
— Ale szubienica prowadzi do piekła.
— A w piekle dobry ogień.
— Janie, Janie, zły tego będzie koniec.
— Ale początek dobry.
W tej chwili odgłos kroków dał się słyszeć na schodach.
— Ciszej! — rzekł alchemik, kładąc palec na ustach — mistrz Jakób nadchodzi. — Słuchaj Jehanie, — dodał cicho — niech cię Bóg zachowa, abyś powiedział przed kim o tem, co tu zobaczysz, albo usłyszysz. Schowaj się pod piec i siedź cicho.
Młodzik wsunął się pod piec; — tu przyszła mu myśl wyborna.
— Bracie Klaudyuszu, — rzecze — daj złotówkę, to będę siedział cichutko.
— Ciszej! dam, dam.
— Ale zaraz.
— Bierz do dyabła! — rzekł alchemik i rzucił mu pod piec srebrną monetę. Jehan wsunął się w głąb swego ukrycia, a wtem drzwi się otwarły.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.