Kościół Panny Maryi w Paryżu/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Wiktor Hugo.
KOŚCIÓŁ
PANNY MARYI
W PARYŻU.
(Notre Dame de Paris).
Tom III.
WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.

Дозволено Цензурою.
Варшава, 7 Сентября 1899 года.


Druk W. Dunina i S-ki, Warszawa, Nowy-Świat 35.


KSIĘGA DZIEWIĄTA.

I.
Dwaj mężczyźni czarno ubrani.

Osoba, która weszła, była ponurą i czarno ubraną. To przede wszystkiem uderzyło naszego przyjaciela Jehana, (który, jak się domyślacie, tak się ulokował, aby wszystko widział i słyszał). Przecież, pomimo ponurości twarzy, jakaś łagodność rozlaną była w tej twarzy, słodycz kota, albo prawnika — chytra, słodziutka. Siwy, pomarszczony, miał około sześćdziesięciu lat, przymrużał oczy i wargę zwieszał. Kiedy Jehan spostrzegł, że, sądząc z wyglądu, nie był to ani lekarz, ani urzędnik i że miał odległy nos od ust, co oznacza głupotę, rozpostarł się w swoim kącie, zawiedziony, pewny zupełnych nudów.
Alchemik nie w stał nawet przed tym mężczyzną. Dał mu znak, aby usiadł na ławie przy drzwiach, i, po niejakiej chwili milczenia, rzekł doń:
— Dzień dobry, panie Jakóbie.
— Dzień dobry — odpowiedział mężczyzna czarno ubrany.
Ze sposobu wymówienia tych wyrazów wyczytać można było różnicę osób. Rzekłbyś, że przybyły jest uczniem, a Klaudyusz nauczycielem.
— I cóż! — odezwał się alchemik po chwili nowego milczenia — czy ci się powiodło?
— Niestety! mój mistrzu, — rzekł przybyły z gorzkim uśmiechem — wciąż dmucham: popiołu mam dosyć, ale ani kropelki złota.
Klaudyusz poruszył się niecierpliwie.
— Nie o tem mówię, panie Jakóbie Charmolue, ale o procesie twojego czarnoksiężnika. Wszak nazywa się Marek Cenaine? rachmistrz izby obrachunkowej? czy poskutkowało badanie? czy się przyznał do czarnoksięstwa?
— Niestety! nie, — odpowiedział pan Jakób zawsze ze smutnym uśmiechem — nie mamy tej pociechy. Ten człowiek jest twardym krzemieniem i nic od niego nie można się dowiedzieć. Nic nie szczędziliśmy dla osiągnienia celu — żadnych środków; już się był nieco rozgadał; jużeśmy użyli wszystkich ziół świętojańskich, jak mówi Plautus: Adversum stimulos, laminas, crucesque, compedesque, nervos, catenas, carceres, numellas, pedicas, bojas. Nic nie pomogło. Okropny to człowiek — i szkoda tylko próżnej pracy.
— I nic nowego nie znalazłeś w jego domu?
— Nic, oprócz tego kawałka pargaminu. — Są na nim wyrazy, których nie rozumiemy. Pan adwokat kryminalny, Filip Lheulier, umie troszkę po hebrajsku, czego się poduczył podczas procesu żydów z ulicy Kantersten w Brukselli.
To mówiąc, pan Jakób rozwijał pargamin.
— Dawaj! — rzekł alchemik, a spojrzawszy na ten szpargał, zawołał: — To czysta magia, panie Jakóbie! Emen-Hetan! to głos strzyg, kiedy na szabas przybywają. Per ipsum, et cum ipso, et in ipso! to zaklęcie zamyka czarta w piekle. Hax, pax, max! to medycyna: formuła przeciw wściekliźnie. Panie Jakóbie, jesteś prokuratorem królewskim w sprawach kościelnych: pargamin to ohydny!
— Trzeba znów więźnia wziąć na spytki. — Oto — dodał pan Jakób, znowu szukając po kieszeniach — tośmy jeszcze znaleźli u Marka Cenaine.
Byłoto naczynie podobne do naczyń Klaudyusza, leżących na alchemicznym piecu.
— Ach! — rzecze Klaudyusz — to tygiel alchemiczny.
— Przyznam się, — mówił pan Jakób z uśmiechem bojaźliwym — że próbowałem go na moim piecu, ale nic nie wskórałem.
Alchemik zaczął opatrywać naczynie.
— Cóż tam wyryte na tym tyglu? Och! och! ten wyraz odpędza pchły. Ten Marek Cenaine sam nie wie, co posiada. Złota tem nie zrobi, ale w lecie spać może spokojnie.
— Ponieważ mówimy o błędach, — rzekł prokurator królewski — więc powiem ci, że uczę się ciągle i błądzę, może więc pozwolisz, mistrzu, zadać ci jedno pytanie: czy pewnym jesteś, panie Klaudyuszu, że początek fizyki wyobrażony jest od strony Szpitala-Głównego, i że z siedmiu nagich figur, które są u stóp kościoła Panny Maryi, ta ze skrzydłami u nóg wyobraża Merkurego?
— Niezawodnie! — odpowiedział alchemik — Augustyn Nypho, doktór włoski, który miał zaklętego dyabła, powiadamiającego go o wszystkiem, pisał o tem. Zresztą możemy zejść na dół, to wszystko wam wytłómaczę na tekście.
— Bardzo dziękuję — rzekł Charmolue, kłaniając się aż do ziemi. — Apropos, kiedyż mam przytrzymać tę małą czarownicę?.
— Jaką czarownicę?
— Tę cygankę, która się włóczy po placach mimo urzędowego zakazu; posiada ona kozę, opętaną przez złego ducha, która czyta, pisze i zna matematykę jak Picatrix. Wszystko do procesu gotowe i krótko załatwić się z nią możemy. Piękna dziewczyna, na honor, ta cyganka. — I kiedyż z nią zaczniemy?
Alchemik zbladł.
— Dam znać ci potem, panie Jakóbie — odrzekł przerywanym głosem.
Następnie mówił z wysiłkiem:
— Zajmij się wprzódy tym Markiem Cenaine.
— Bądź spokojnym, mistrzu, — rzekł z uśmiechem Charmolue. — Ale to dyabeł nie człowiek; zmęczy samego nawet Pierrota Torterue, który ma większe ręce od moich. Jak mówi dobry Plautus: Nudus vinctus, centum pondo, es quando pendes per pedes.
Klaudyusz zdawał się roztargnionym; zwrócił się jeszcze do Charmolue.
— Panie Pierrot..., chciałem mówić panie Jakóbie, zajmij się Markiem Cenaine.
— Tak, tak, mistrzu Klaudyuszu. Biedny człowiek! wiele cierpi. Ale bo jaka też myśl na rachmistrza izby obrachunkowej, który powinien wiedzieć o tekście Karola Wielkiego, Stryga vel masca! Co zaś do tej małej, tej Esmeraldy, jak ją nazywają, będę oczekiwał twoich rozkazów. — Przechodząc koło bramy wytłómaczysz mi, co znaczy ogrodnik na samem wejściu do kościoła namalowany? Czyby to był Siejbiarz?... Ale nad czem się tak, mistrzu, zamyśliłeś?
Klaudyusz, zatopiony w swoich myślach, nic nie słyszał. Charmolue, idąc za jego spojrzeniem, ujrzał wzrok jego utopiony w pajęczej sieci, rozciągniętej w okienku. W tej chwili mucha, szukająca marcowego słońca, chciała przebić sieć i uwięzła w niej. Za poruszeniem nici, ogromny pająk wyszedł z ukrycia, rzucił się na muchę, pochwycił ją nogami, a pyszczek utopił w jej głowie.
— Biedna mucha! — rzekł prokurator, i podniósł rękę na obronę muchy.
Alchemik, jakby zbudzony ze snu, z drżeniem konwulsyjnem zatrzymał jego rękę.
— Panie Jakóbie! — rzecze — nie mieszaj się do wyroków przeznaczenia.
Prokurator odwrócił się zdumiony, sądząc, że kleszcze pochwyciły jego rękę. Spojrzenie alchemika było jakby obłąkane i wciąż wlepione w muchę i pająka.
— Ach! tak, — mówił głosem wychodzącym jakby z wnętrzności — oto symbol wszystkiego. Latała wesoła, radosna, ciesząc się wiosną i słońcem, a oto wyszedł pająk, pochwycił ją w sieci i zabija przedwcześnie. Panie Jakóbie, niechaj się spełni jej przeznaczenie. Niestety, Klaudyuszu, i ty jesteś pająkiem; ale zarazem jesteś i muchą. Biegłeś za nauką, za światłem, za słońcem; pragnąłeś dostać się na wolne powietrze, na światło prawdy wiecznej: ale rzuciwszy się ku olśniewającemu światłu, ku wiedzy, ślepa mucho, zarozumialcze, nie spostrzegłeś rozciągniętej sieci przeznaczenia — rzuciłeś się w nią i teraz trzepoczesz skrzydłami i nie możesz wydobyć się z kleszczów przemocy. Panie Jakóbie, niechaj pająk spełni przeznaczenie.
— Upewniam cię, — mówił Charmolue, nie pojmujący szału alchemika — nic jej nie zrobię, nie tknę, ale puszczaj mi rękę, boś ją ujął jak w kleszcze.
Alchemik nic nie słyszał.
— Och! szalony! — mówił, ustawicznie patrząc w okno. — A gdybyś nawet przerwała ową sieć straszną, czy sądzisz, że dobiegłabyś światła. Niestety! to szkło, chociaż oddalone, to przezroczyste ciało, jestto mur kryształowy, twardszy od spiżu, który oddziela wszystkich filozofów od prawdy — jakże go przebijesz? O nauko niedościgła! iluż mędrców o ciebie czoło rozbija? Ileż systematów rozbija się o to szkło wieczne!
Umilkł. Ostatnie zdania, skierowując uwagę z jego osoby na wiedzę, zdawały się nieco go uspakajać. Jakób Charmolue bardziej jeszcze oprzytomnił go, zadając to pytanie:
— Mój mistrzu, kiedy mi pomożesz zrobić złoto?
Alchemik kiwnął głową z gorzkim uśmiechem.
— Panie Jakóbie, czytaj Michała Psellusa: Dialogus de energia et operatione daemonum. To, co czynimy, niezupełnie jest rzeczą niewinną.
— Ciszej, mistrzu! I ja o tem nie wątpię, — rzekł Charmolue — ale koniecznie coś robić trzeba, będąc tylko prokuratorem z trzydziestu talarami rocznej pensyi. Ale mówmy ciszej.
W tej chwili odgłos gryzienia i mlaskania, pochodzący z pod pieca, zwrócił uwagę pana Jakóba.
— Co tam takiego? — zapytał.
To Jehan, znudzony siedzeniem pod piecem, wynalazł kawałek zeschłego sera, który na pociechę gryźć zaczął.
— To mój kot, — rzekł alchemik — chrupie zapewne złapaną myszkę.
To tłómaczenie uspokoiło gościa.
— W rzeczy samej, mój mistrzu, — odpowiedział z uśmiechem pełnym uszanowania — wszyscy filozofowie mają upodobanie do jakiegoś zwierzęcia. Wiesz, co powiedział Servius: Nullus enim locus sine genio est.
Ostrzeżony przez brata Klaudyusz, lękając się nowego figla z jego strony, przypomniał gościowi, że mają drzwi obejrzeć. Nareszcie Jan odetchnął, gdy wyszli, i wyprostował strudzone niewygodą członki.



II.
Skutek siedmiu zaklęć.

Te Deum laudamus! — zawołał pan Jan, wychodząc ze swego ukrycia — przecie wyszły te dwie sowy. Och! och! Hax, pax, max! precz pchły!... aż mi w głowie szumią te głupstwa. Pożywiłem się serem, ale tego niedosyć; — trzeba przejrzeć sakiewkę pana brata i zmienić ją na butelki.
Czule spojrzał wewnątrz sakiewki, poprawił włosy, obtarł buty, otrzepał z kurzu suknie, zagwizdał, wykręcił się na pięcie, obejrzał na wszystkie strony, czy nie znajdzie jeszcze czego do wzięcia, z pieca wziął kilka szkiełek alchemicznych, żeby je ofiarować jako klejnoty Izabelli la Thierrye, trzasnął drzwiami i wybiegł swobodny, jak ptaszek z klatki.
Na schodach potrącił coś łokciem; sądził, że to Quasimodo, co mu się wydało tak zabawnem, że zeszedł, śmiejąc się do rozpuku — i jeszcze, wyszedłszy na plac, śmiał się serdecznie.
Tupnął nogą, ujrzawszy się nareszcie na bruku.
— Błogosławiony bruk paryski, — rzecze — a przeklęte wszystkie schody, choćby prowadzące do raju. Ach! musiałem się drapać tak wysoko, żeby zjeść ten marny ser i zdobyć sakiewkę mego brata.
Przeszedłszy kilka kroków, spostrzegł owe dwie sowy, to jest Klaudyusza i Jakóba Charmolue, podziwiających rzeźby nad drzwiami. Zbliżył się do nich na palcach i usłyszał, jak alchemik mówił cicho do pana Jakóba.
— To Wilhelm paryski kazał wyryć Hioba na tym kamieniu lapis-lazuli, złoconym po brzegach. Hiob wyobraża kamień filozoficzny, który musi być wypróbowanym, aby stał się doskonałym, jak mówi Rajmond Lulle: Sub conservatione formae specificiae salva anima.
— Takie rzeczy mię nie obchodzą! — zawołał Jan — kiedy mam sakiewkę w kieszeni.
W tej chwili usłyszał głos silny i donośny, który powoli wygłaszał straszne zaklęcia.
— A żeby was piekło pochłonęło! do szatana! do stu piorunów! na Belzebuba! na duszę! na zbawienie! — na wieczne męki wolałbym się skazać!
— Na honor, to pewno kapitan Febus.
Imię Febus doszło do uszu alchemika, gdy właśnie wykładał prokuratorowi znaczenie smoka kąpiącego ogon. Zadrżał, przerwał mowę, odwrócił się i spostrzegł, jak jego brat zbliża się do wysokiego mężczyzny, przy drzwiach mieszkania pani Gondelaurier.
W rzeczy samej byłto kapitan Febus de Châteaupers, który stanął pod domem narzeczonej i klął jak poganin.
— Na honor, kapitanie, — mówił Jan, biorąc go za rękę — ze szczególniejszym klniesz zapałem.
— Niech cię piorun trzaśnie! — odpowiedział kapitan.
— Niech cię samego trzaśnie! — odrzekł Jan — ale skądże to, szanowny kapitanie, taki wylew grzeczności?
— Przebacz, mój kolego, Janie! — zawołał Febus, ściskając młodzikowi rękę — rozpędzony koń nie zatrzymuje się w jednej chwili. Ilekroć wychodzę od tych gęsi, pełne mam usta przekleństw, i muszę je wypluć, abym się nie udusił.
— A może się czego napijesz? — zapytał Jan wesoło.
Kapitan uspokoił się natychmiast.
— Chętnie, ale nie mam pieniędzy.
— Ale ja mam.
— To dobrze. Ale skądże?
Jan ukazał sakiewkę z powagą i prostotą. Tymczasem alchemik, pożegnawszy Jakóba Charmolu, podszedł do nich i bacznie uważał.
Febus mówił:
— Sakiewka u ciebie, to jak księżyc w wodzie. Założyłbym się, żeś tu nakładł kamieni.
Jan odpowiedział obojętnie:
— Takiemi kamykami naładowywam swoje kieszenie.
I wypróżnił na dłoń sakiewkę z dumą Rzymianina, który ocalił ojczyznę.
— A, na Boga! — zawołał Febus — talary! prawdziwe, białe talary! To aż oczy olśniewa!
Jan stał nieporuszony. Kilka sztuk monety upadło w błoto, które w zapale kapitan chciał podnieść. Jan zatrzymał go.
— Fe, kapitanie!
Febus liczył monetę i, odwracając się z powagą do Jana, mówił:
— Ciekawym, kogoś dziś oporządził?
Jan cofnął się krok w tył i, patrząc ze wzgardą, odpowiedział:
— Nie ma potrzeby oporządzać ludzi ten, kto ma brata bogatego — i durnia.
— Prawda, poczciwy człowiek!
— A zatem chodźmy! — mówił Jehan.
— Ale gdzie? — zapytał Febus. — Może pod Jabłko-Ewy?
— Dajże mi pókój, kapitanie, ja wolę pod Starą-Naukę.
— Ale zmiłuj się, Janie, tam nic niema dobrego.
— A niech tam będzie i pod Jabłko-Ewy — rzekł młodzik, biorąc pod rękę kapitana.
Dwaj przyjaciele udali się w stronę Jabłka-Ewy. Zbytecznem byłoby mówić, że wpierw odszukali wysypane pieniądze i że alchemik poszedł za nimi.
Szedł za nimi zły i ponury. Czy dlatego, że imię Febus od czasu rozmowy z Grintoirem ustawicznie mieszało się do jego myśli? tego nie wiemy; to tylko pewne, że to magiczne imię Phoebus wiodło go za nimi, że podsłuchiwał każdy wyraz ich rozmowy i uważał na najmniejsze poruszenie. Zresztą nic było łatwiejszego jak słyszeć ich rozmowę, bo mówili głośno, nie zważając na przechodzących. Mówili zaś o pojedynkach, o dziewczętach, pijatyce i innych tym podobnych głupstwach.
Na zakręcie jednej z ulic doszedł ich odgłos bębenka.
Klaudyusz posłyszał, jak oficer mówił do młodzieńca.
— Dalej, przyśpieszmy kroku.
— Dlaczego, Febusie?
— Lękam się, aby mię cyganka nie zobaczyła.
— Jaka cyganka?
— Ta, co ma kozę.
— Esmeralda?
— Tak, ona — zawsze zapominam jej imię. Dalej, nie chcę, żeby mię poznała i zaczepiała na ulicy.
— Alboż ją znasz?
Tu alchemik usłyszał, jak Febus nagłos się rozśmiał, i widział jak, schylony, mówił coś do ucha Jana.
— Czyż doprawdy? — zapytał Jan.
— Na honor! — odpowiedział Febus.
— Tego wieczora?
— Dzisiaj.
— A czyś pewny, że przyjdzie?
— Czyś oszalał? tu żadnej niema wątpliwości.
— Kapitanie, szczęśliwym jesteś rycerzem.
Alchemik słyszał całą rozmowę. Zaciął zęby i drżenie przeszło po całem jego ciele. Zatrzymał się chwilę, wsparty do ściany pobliskiego domu, jak człowiek pijany, a po chwili znowu dążył za nimi.
Kiedy się do nich zbliżył, już o czem innem mówili.



III.
Nieznajomy.

Szynk pod Jabłkiem-Ewy był położony w okręgu Uniwersytetu, przy rogu ulicy Rondelle i Battonier. Byłato izba na dole, dość obszerna i niska, w środku której wznosił się filar, podpierający sklepienie, żółto pomalowany. Wokoło stały stoliki, a przy nich siedzieli mężczyźni i kobiety. Okna tej izby wychodziły na ulicę, a nad oknami była wymalowana kobieta z jabłkiem, i to było znakiem owego szynku.
Noc zapadła; ulica była ciemna; szynk oświetlony jaśniał w ciemności, jak kuźnia; przez stłuczone szyby w oknie słychać było szczęk szklanek, kłótnie, klątwy. Przez parę, osiadającą na szybach, widać było snujące się roje osób, których głośny śmiech rozlegał się daleko. Przechodnie, śpieszący za interesami, mijali szynk nie spojrzawszy nawet na szyby, lecz zato tłum obdartych chłopaków wspinał się za oknami na palcach i ulice krzykiem napełniał.
Przed huczącym szynkiem jakiś mężczyzna przechadzał się wolnym krokiem i ustawicznie weń spoglądał. Cały był szczelnie zakryty. Płaszcz, który go odziewał, kupił zapewne u sąsiedniego tandeciarza, bojąc się marcowego zimna, albo dla ukrycia swej twarzy. Kiedy-niekiedy stawał przed oknem, słuchał, patrzył i tupał nogami.
Nakoniec drzwi szynku otwarły się. Tego ów mężczyzna zdawał się oczekiwać. Dwaj pijacy wyszli zeń. Promień światła, wychodzący przez drzwi otwarte, zaczerwienił ich rozbawione twarze. Mężczyzna czekający przeszedł na drugą stronę ulicy.
— Do pioruna! — rzecze jeden z pijaków. — Niedługo siódma godzina, a to czas mojej schadzki.
— Powtarzam ci, — mówił jego towarzysz, któremu język strasznie się plątał — że nie mieszkam przy ulicy Lżących-Wyrazów, indignus qui inter mala verba habitat. Mieszkam przy ulicy Jean-Pain-Mollet, in vico Joannis-Pain-Mollet. Każdy wie, że kto nastąpił raz na niedźwiedzia, to się go już nie boi, ale ty, jak uważam, wąchasz tylko łakocie?
— Janie, mój przyjacielu, tyś pijany! — mówił drugi.
— Niech sobie i tak będzie! — odrzekł towarzysz ale to pewne, że Platon był do ogara podobnym.
Czytelnik zapewne poznał w dwóch przyjaciołach znajomych naszych, kapitana i żaka.
Zdaje się, że człowiek, czatujący na nich, poznał ich także, bo szedł za nimi po liniach krzywych, jakie zakreślali nogami. Słuchając uważnie, człowiek w płaszczu podchwycił następującą ich rozmowę:
— Idź prosto, mój kochany; wiesz, że cię muszę pożegnać. Siódma niedługo i pewna kobieta na mnie czeka.
— Puszczaj mnie! widzę gwiazdy i światła, to trafię do domu.
— Jasiu, czy ty masz jeszcze pieniądze?
— No i cóż?
— Jasiu, mój przyjacielu, mówię ci, że mam schadzkę z ładną kobietą przy moście świętego Michała u wdowy Falourdel i, jeżeli ty mię nie poratujesz... Przecież muszę wdowie zapłacić za stancyjkę.
— Kiedy się dobrze najadło i napiło...
— Ale powiedz mi, czy masz pieniądze? Na honor, jeżeli mi nie dasz — będę zgubiony; albo pozwól, ja sam poszukam.
— Mój panie, ulica Galiache wychodzi na ulicę Verrerie i Tiéxeranderie.
— Dobrze, dobrze, mój przyjacielu, ale wytrzeźwij się nieco. Powiadam ci — potrzeba mi pieniędzy, a to siódma za pasem.
— Ciszej, ktoś śpiewa.
— Ach! co mię tam śpiew obchodzi! Bodaj cię wszyscy dyabli wzięli! — zawołał Febus i puścił Jana, który potoczył się i padł na bruk Filipa Augusta. Z miłości braterskiej, która nigdy nie opuszcza pijaka, Febus popchnął Jana nogą ku tej poduszce, którą Opatrzność zawsze przygotowuje dla biednych, a którą bogaci nazywają kupą błota. Jan zaczął natychmiast chrapać, a kapitan mówił:
— Niechaj cię wszyscy dyabli wezmą, niech ci łeb wozy zdruzgoczą!
I odszedł.
Człowiek w płaszczu chwilkę zatrzymał się przed młodzieńcem, jakby się namyślał, co począć; następnie, westchnąwszy, poszedł za kapitanem.
I my pozostawimy Jana, śpiącego pod szczęśliwą gwiazdą, a pójdziemy za kapitanem.
Wychodząc na ulicę świętego Andrzeja des Ares, kapitan Febus spostrzegł, że ktoś za nim idzie. Zatrzymał się — i osoba za nim idąca również stanęła. Zadrżał nieco, ale po chwili mruknął:
— Czegóż się mam lękać? wszak nie mam ani szeląga przy duszy.
Przed kolegium d’Autun, skutkiem studenckiego przyzwyczajenia, przystanął i zaczął się wpatrywać w posąg kardynała Piotra Bertrand. Ulica była zupełnie pustą. W chwili, kiedy odwiązywał chustkę z szyi, aby się nieco ochłodzić, cień jakiś przesunął się przed jego oczami. Podszedłszy doń, przystanął i był tak nieruchomy, jak posąg kardynała; wlepił wzrok w kapitana, ale tak iskrzący, jak oczy kota.
Kapitan był mężnym i nie lękał się napaści ręcznej; przecież ten idący posąg, ten człowiek kamienny zmieszał go mocno. W tym czasie chodziła wieść po Paryżu o mnichu zaklętym, włóczędze nocnym — i to przyszło mu na myśl. Osłupiały przez chwilę, przerwał nakoniec ciszę, starając się przy tem uśmiechnąć.
— Panie, — rzecze — jeżeli jesteś złodziejem, jak się spodziewam po twojej minie, daremnie się trudzisz, bom goły jak święty turecki. Jestem synem upadłej rodziny, a więc lepiej gdzieindziej próbuj szczęścia. Zdaje mi się, że w kaplicy kolegium jest krzyż srebrny, to lepiej go obedrzyj.
Cień z pod płaszcza wysunął rękę i oparł ją na ramieniu Febusa; ręka ta była jak szpony orła. Jednocześnie przemówił:
— Kapitanie Febusie de Châteaupers!
— Co u dyabła! — rzekł Febus — on zna moje nazwisko.
— Nietylko znam twoje nazwisko, — mówił cień — ale wiem także, że dzisiaj masz schadzkę.
— Tak — odpowiedział osłupiały Febus.
— O siódmej.
— Za kwadrans.
— U Falourdelowej.
— U niej samej.
— Przy moście świętego Michała.
— Michała Archanioła.
— Z kobietą?
Confiteor.
— Która nazywa się...
— Smeralda, — rzekł Febus wesoło, albowiem trwoga ominęła go zupełnie.
Na to imię ręka nieznajomego zatrzęsła ramieniem kapitana.
— Kapitanie Febusie de Châteaupers, kłamiesz!
Ktoby mógł zobaczyć w tej chwili rozognioną nagle twarz kapitana, gwałtowny skok jego w tył, za pomocą którego się wyrwał z rąk cienia, dumną postawę z jaką pochwycił pałasz, ktoby to wszystko widział, byłby się przestraszył. Było to coś podobnego do walki Don Juana z posągiem komandora.
— Do pioruna! — krzyknął kapitan — podobnemi wyrazami nie przemawia się do Châteaupersów. Spróbuj raz jeszcze powtórzyć.
— Kłamiesz bezecnie! — rzecze cień obojętnie.
Kapitan zgrzytnął zębami. Upiór, straszydło, zabobony — wszystko znikło mu z przed oczu. Widział tylko człowieka i zniewagę.
— A więc dobrze! — zawołał, zapieniony od gniewu. Wydobył pałasz i mówił: — Tu, natychmiast, obrazę tylko krew zmywa.
Cień się ani ruszył. A kiedy spostrzegł, że ten nie na żarty zaperzony, rzekł obojętnie:
— Kapitanie, zapominasz o schadzce.
Uniesienia ludzi takich, jak Febus, podobne są do kipiącego mleka, które kroplą wody uspokoić można. Ten jeden wyraz rozbroił go i miecz opuścił z dłoni.
— Kapitanie, — mówił dalej nieznajomy — jutro, pojutrze, za tydzień, miesiąc, albo za kilka lat, znajdziesz mię gotowym do podcięcia ci gardła, ale teraz idź na swoją schadzkę.
— W rzeczy samej, — mówił Febus, chcący wzajemnej zgody — przyjemne to są rzeczy — zarówno dziewczyna jak i pojedynek; ale nie widzę potrzeby wyrzekania się jednej dla drugiego, kiedy i tę i to posiąść mogę.
I włożył pałasz w pochwę.
— Idź na twoją schadzkę — mówił nieznajomy.
— Panie, — odpowiedział Febus z niejakiem zmieszaniem — dzięki ci za twoją grzeczność. Zawsze mi miło, że godzinę słodko spędzić mi pozwalasz. Sadziłem, że się i z tobą załatwię i na sam czas przybędę na umówioną schadzkę, chociaż nic złego, jeżeli w takich razach kobieta na nas trochę poczeka. — Tu Febus podrapał się po głowie. — Ach! nieszczęście, zapomniałem pieniędzy.
— Oto je masz.
Febus uczuł, jak z zimnej ręki nieznajomego gruba sztuka monety w dłoń mu się wślizgnęła. Nie mógł się wstrzymać, aby nie wziąć monety i nie uścisnąć ręki, która mu ją dawała.
— Na Boga! — zawołał — a to zacny z ciebie człowiek, mój przyjacielu.
— Ale jeden warunek — rzecze nieznajomy. — Dowiedź mi, że rzeczywiście cię obraziłem, to jest, że mówisz prawdę. Ukryj mię w jaki kącik, abym się przekonał, czy to będzie ta sama kobieta, której imię wymieniłeś.
— To mi wszystko jedno — odpowiedział Febus. — Weźmiemy pokój, przy którym jest komórka, z której wszystko dobrze będziesz mógł widzieć.
— A więc pójdź.
— Jestem na twoje usługi, — rzekł kapitan. — Możeś ty dyabeł, tego nie wiem, ale na dzisiaj bądźmy przyjaciółmi. Jutro wypłacę ci długi — pieniężny i honorowy.
I zaczęli iść śpiesznie. W kilka minut potem szum wody dał im znać, że byli na moście świętego Michała.
— Najprzód ciebie wprowadzę, — rzecze kapitan — następnie pójdę po nią, bo ma mię czekać przy małym Châtelet.
Towarzysz nic nie odpowiedział; od chwili, jak szli razem, nie wyrzekł ani słowa. Febus zatrzymał się przed niskim domkiem i zapukał potężnie we drzwi; światło pokazało się przez szczeliny ściany.
— Kto tam? — zawołał głos ochrypły.
— Do milion dyabłów! — odpowiedział kapitan.
Drzwi rozwarły się natychmiast i ukazały starą kobietę z równie starą lampą w ręku, drżące obiedwie. Stara była zgarbiona, odziana w łachmany, pomarszczonej twarzy, szyi i rąk; górna warga, porosła białym włosem, czyniła ją podobną do kota. Wnętrze izdebki było tak obdarte jak ona; ściany biało malowane, ale brudne, plamy czarne na suficie, komin bez kapy i pajęczyna wszędzie. Z tej izdebki było wyjście do małej alkowy, równie brudnej i opuszczonej. Wchodząc do tej jaskini, tajemniczy towarzysz Febusa podniósł kołnierz płaszcza dogóry, żeby ukryć twarz. Tymczasem kapitan, klnący jak Saracen, talarem rozjaśnił słońce.
Stara zaczęła go tytułować jaśnie panem i talar schowała starannie do szafy. Była to moneta, pochodząca od mężczyzny w płaszczu. Kiedy się stara odwróciła, bawiący się w popiele mały chłopiec obdarty, którego goście wchodząc nie zauważyli, zręcznie otworzył szafę, wziął talar i na jego miejsce położył liść suchy.
Stara dała znak gościom, aby szli za nią i weszła pierwsza na drabinkę. Wstąpiwszy na wyższe piętro, postawiła lampę na stole, a Febus, obeznany z miejscem, otworzył ciemną komórkę.
— Wejdź tam, mój przyjacielu, — mówił do towarzysza. Nieznajomy był posłusznym; drzwi za nim zamknięto i światło znikło.



IV.
Użytek okien na rzekę.

Klaudyusz Frollo (bo sądzimy, że czytelnik jest domyślniejszym niż Febus i w nieznajomym poznał alchemika), Klaudyusz Frollo, mówimy, macał przez czas niejaki po ciemnej klicie, w której go zamknął kapitan. Byłto rodzaj strychu, który słusznie psiarnią nazwał kapitan; nie było w nim okna, ani żadnego otworu, a był tak niski, że stanąć w nim było niepodobna. Klaudyusz skulił się i przysiadł w śmieciach i wapnie, które opadało pod jego nogi, macając zaś, znalazł kawałek szkła, które dla ochłodzenia przyłożył do pałającego czoła.
Co w tej chwili działo się w duszy alchemika, Bóg tylko wie.
Jakim porządkiem snuli się w myśli Esmeralda, Febus, Jakób Charmolue, ukochany brat, porzucony przez niego w błocie, jego życie przeszłe, jego sława — nie umiemy powiedzieć. To tylko pewne, że te myśli strasznie były zmieszane i bezładne.
Czekał dopiero kwadrans, a zdawało mu się, że wieki. Nagle usłyszał skrzypienie schodów: ktoś wchodził. W drzwiach jego celi była szpara; przyłożył doń oko. Naprzód ukazała się stara ze światłem, następnie Febus muskający wąsy, wkońcu młoda i piękna Esmeralda. Alchemik zadrżał, jakiś mrok padł mu na oczy, pulsy poczęły bić mocno, przedmioty kręcić się wkoło — i nic już nie widział.
Kiedy przyszedł do siebie, Febus i Esmeralda byli sami; siedzieli na kufrze przy lampie, której blade światełko rzucało cień na ich twarze. Obok kufra było okno, przez które widzieć było można kawałek obłoków i księżyc kiedy-niekiedy.
Młoda dziewica była zapłoniona, drżąca. Długie spuszczone rzęsy nie pozwalały widzieć jej oczu; oficer zaś, na którego nie śmiała spojrzeć, był promieniejący. Machinalnie kreśliła końcem palca na ławie tajemnicze linie i patrzyła na palce. Koza leżała u jej stóp.
Kapitan był bardzo ładnie ubrany; na kołnierzu i mankietach miał złote hafty — wielka ówczesna elegancya.
Klaudyusz nie mógł dosłyszeć co mówili, bo krew w nim wrzała i serce strasznie biło.
(Rzecz nudna, rozmowa miłosna. „Kocham cię wiecznie“, muzyka nieznośna dla obojętnych słuchaczy; Klaudyusz nie był przecież obojętnym).
— Ach! — mówiła młoda dziewczyna, nie podnosząc oczu — nie pogardzaj mną, panie! Wiem, że to, co czynię, jest złem.
— Tobą pogardzać, moje dziecię! — odpowiedział czule oficer — tobą pogardzać? i dlaczego?
— Żem poszła z tobą.
— Jeżeli ci o to idzie, moja droga, nie rozumiemy się wcale. Nie powinienem tobą pogardzać, ale cię raczej mógłbym nienawidzieć.
Dziewczyna spojrzała nań z trwogą.
— Mnie nienawidzieć! i cóżem takiego panu uczyniła?
— Dałaś się tak długo prosić.
— Niestety! — rzekła — jeżeli nie dotrzymam ślubu... nie znajdę już moich rodziców. Ale cóż mię to obchodzi?... Teraz nie potrzebuję ojca i matki.
To mówiąc, wlepiła w kapitana swe wielkie, czarne oczy, zwilżone radością i czułością.
— Nie rozumiem cię — rzekł Febus.
Esmeralda milczała; następnie z oka trysnęła jej łza, z piersi wydarło się westchnienie i rzekła:
— Ach! panie, kocham cię!
Młoda dziewica tyle w sobie miała woni czystości, tyle wdzięku cnoty, że Febus był przy niej nieśmiałym. Przecież odezwał się:
— Kochasz mię! — I objął z uniesieniem jej kibić.
Alchemik widział to, i końcem palca dotknął sztyletu, który trzymał ukryty pod płaszczem.
— Febusie, — mówiła łagodnie cyganka, odpychając ręce kapitana — ty jesteś dobrym, wspaniałym i pięknym; ty mię ocaliłeś z niebezpieczeństwa, mnie, biedną sierotę. Och! ja dawno marzyłam o rycerzu, któryby mi ocalił życie. Ja o tobie marzyłam, mój drogi, zanim cię znałam; w marzeniu widziałam cię w takim samym stroju, ze szpadą, z tą samą wspaniałą postawą. Febus! Ach! jak ja lubię twoje imię, twoje ostrogi, twój pałasz. Mój drogi, wyjmij twój pałasz, niech go zobaczę.
— Dziecinną jesteś! — mówił kapitan, i odpiął z uśmiechem pałasz.
Cyganka przyglądała się rękojeści, ostrzu; wreszcie pocałowała miecz, mówiąc:
— To miecz walecznego rycerza, którego kocham.
Febus skorzystał z chwili, aby pocałować dziewczynę, która się zaczerwieniła jak wiśnia. Alchemik w ciemności zgrzytnął zębami.
— Febusie, — mówiła cyganka — pozwól mi mówić. Przejdź się troszkę, niech się przypatrzę twojej figurze, niech mi zabrzęczą twoje ostrogi. Ach! jakiś ty piękny!
Kapitan powstał i z uśmiechem zadowolenia rzekł:
— Ach! jakżeś dziecinna!... A czyś mnie widziała w paradnym mundurze?
— Nie — odpowiedziała.
— Tamten, to dopiero piękny.
Febus znowu siadł przy niej, ale bliżej, niż przedtem.
— Słuchaj, moja droga...
Cyganka z gracyą przytknęła rękę do jego ust.
— Nie, ja cię słuchać nie będę. Czy mię kochasz? Ja chcę, żebyś mi tylko powiedział, czy mię kochasz?
— Czy cię kocham, mój aniele! — zawołał kapitan wpół przyklękając. — Moje ciało, moja krew, moja dusza, wszystko dla ciebie i za ciebie. Kocham cię, jak nigdy nie kochałem.
Kapitan po wielokroć powtórzył to zdanie, aż oddech jego stał się stłumionym. Na to namiętne oświadczenie cyganka spojrzała nań wzrokiem anielskim i mówiła cicho:
— Febusie mój, teraz chciałabym umrzeć.
Febus znowu ją pocałował, a alchemik zadrżał w swej kryjówce bardziej jeszcze, niż pierwiej.
— Umrzeć! — zawołał kapitan — co mówisz, mój aniele? Właśnie teraz żyć potrzeba, kiedy nas czeka szczęście i roskosz. Słuchaj, moja Similar... Esmeraldo... przebacz, jakieś saraceńskie masz imię, na którem język się łamie: niepodobna go wymówić.
— Ach! mój Boże, a ja sądziłam, że to imię ładne, choćby dlatego, że niezwykłe; ale kiedy ci się nie podoba, nadaj mi inne.
— Mniejsza o imię; gdy się do niego przyzwyczaję, będzie równie dobre, jak każde inne. Słuchaj mię, moja droga Similar: kocham cię, kocham namiętnie! Znam jedną panienkę, która za to aż się wścieka ze złości.
— Ze złości! i któż to taki? — przerwała.
— I co nas to obchodzi! — rzekł Febus — czy kochasz mię?
— Ach! — rzekła tylko.
— Więc dosyć. Przekonasz się, jak ja cię kocham również. Niech mię dyabli wezmą, jeżeli cię nie uczynię najszczęśliwszą. Będziemy mieli ładny, mały domek; każę łucznikom przechadzać się pod twemi oknami, będę cię prowadził na widowiska i będę się starał o wszelkie przyjemności dla ciebie.
Dziewczyna, zatopiona w uroczych myślach, marzyła przy dźwięku jego głosu, nie słysząc wyrazów.
— O! będziesz bardzo szczęśliwą — mówił kapitan i jednocześnie odpinał pas cyganki.
— Co robisz? — krzyknęła z żywością; śmiałość ruchu tego zbudziła ją z marzeń.
— Nic, — odpowiedział Febus — mówiłem, że gdy będziesz ze mną, będziesz musiała porzucić ten strój dziwaczny.
— Gdy będę z tobą, mój drogi — powtórzyła czule dziewica. I znowu umilkła i zamyśliła się.
Kapitan, ośmielony powolnością, objął jej kibić, zaczął ją pieścić, a jednocześnie rozpinał stanik; alchemik ze swej kryjówki widział wychylające się nagie ramiona cyganki, jak księżyc z obłoków.
Ona nie zwracała na to uwagi, pogrążona w zadumie, nagle odwróciła się ku niemu:
— Febusie, — rzekła z wyrazem nieskończonej miłości — naucz mię twojej religii.
— Mojej religii! — zawołał kapitan, zanosząc się od śmiechu. — Ja cię mam uczyć mojej religii? Cóż przyjdzie ci z mojej religii?
— Żebyśmy się pobrać mogli — odpowiedziała.
Twarz kapitana przybrała wyraz zdziwienia, pogardy i namiętności rozpustnej.
— Tere, fere! A któż tu mówi o ożenieniu?
Dziewczyna zbladła i pochyliła głowę na piersi.
— Moja kochanko, — znowu rzekł czule Febus — cóż to za dzieciństwo? wielkie rzeczy małżeństwo! alboż to nie można kochać bez tego?
Klaudyusz widział i słyszał wszystko. Drzwi były ze spróchniałych desek i tworzyły szczeliny zanadto wielkie dla jego sępiego oka. Alchemik, żyjący dotąd w ścisłej czystości, wrzał wobec tej sceny — młoda i piękna dziewczyna z pełnym zapału młodzieńcem roztopiony ołów lała w jego żyły. Wewnątrz namiętne nurtowały go wzruszenia; jego oko gorzało, serce wyrywało się z piersi. Ktoby mógł widzieć w tej chwili postać nieszczęśliwego, znalazłby w nim podobieństwo do tygrysa, patrzącego z klatki, jak szakal pożera gazelę. Źrenice jego gorzały jak świeca przez szczeliny drzwi.
Naraz Febus zerwał szybko z jej piersi zasłonę. Biedna dziewczyna, blada i zamyślona, ocknęła się nagle; cofnęła się na drugi koniec izdebki, spojrzała na nagie ramiona i piersi, i, zarumieniona ze wstydu, skrzyżowała ręce na łonie. Gdyby nie płomień, którym gorzały jej lica, widząc ją milczącą i nieruchomą, sądziłbyś, że to jest posąg Wstydliwości.
Kapitan, zdzierając z niej stanik, odkrył tajemniczy woreczek, który miała na szyi.
— Co to masz na piersiach? — rzekł, znajdując pozór zbliżenia się do obrażonej dziewczyny.
— Nie ruszaj pan tego! — odrzekła żywo — to mój anioł-stróż, który da mi możność wynalezienia rodziców. Och! panie kapitanie, odejdź! Matko, moja biedna matko, gdzie jesteś? Panie Febusie, oddaj mi zasłonę.
Febus cofnął się i rzekł obojętnie:
— Widzę, że mię nie kochasz.
— Ja go nie kocham! — zawołała biedna dziewczyna, i w tej samej chwili uwiesiła się na szyi kapitana. — Ja cię nie kocham, mój Febusie! Ach! jak możesz rozdzierać mi tak serce? A więc weź mię, jestem twoją! Co mię obchodzi matka? wszak ty jesteś moją matką, bo ciebie kocham. Febusie, mój najukochańszy Febusie, spojrzyj na mnie; wszak nie odepchniesz od siebie tej, która cię kocha? Moja dusza, moje życie, ja cała jestem twoją. Kiedy ci się nie podoba żenić, to się obejdzie i bez ślubu; zapomniałam, że jestem biedną ulicznicą, a ty, mój Febusie, szlachcicem. Śliczna rzecz, aby ulicznica szła za oficera! Nie, Febusie, nie, ja nie zastanowiłam się nad tem. Będę twoją kochanką, twoją pieszczotą, czem sam chcesz tylko. Wszak od urodzenia jestem wzgardzoną, samą, opuszczoną — i cóż mi to znaczy, kiedy kocham? Należąc do ciebie, będę dumną i najszczęśliwszą. A kiedy się zestarzeję, albo zbrzydnę, Febusie, kiedy mię nie będziesz mógł kochać — pozwolisz, że ci będę służyła. Inne będą cię pieściły, a ja, biedna służąca, wyczyszczę twoje ostrogi, wytrzepię twoje suknie i podam obuwie. Wszak prawda, że ty będziesz miał litość nademną? Nam, cygankom, niewiele też potrzeba: swoboda, powietrze i miłość! tego dosyć.
To mówiąc, zarzuciła mu ręce na szyję; patrzała nań z uśmiechem i z płaczem zarazem. Pierś jej dziewicza obcierała się o sukno i hafty. Kapitan, upojony szczęściem, przytknął gorejące usta do pięknych afrykańskich ramion. Dziewica, przechylona wtył, drżała pod tym pocałunkiem.
Nagle nad głową Febusa inną ujrzała głowę, o rysach śniadych, pozieleniałych ze wzruszenia, ze wzrokiem potępieńca, — a przy tej twarzy była dłoń, trzymająca sztylet. Była to twarz i dłoń alchemika, który wyłamał drzwi i wyszedł. Dziewczyna zlodowaciała na to straszne zjawisko, jak gołąb, gdy w jego gniazdo tchórz zajrzy.
Nie zdążyła nawet krzyknąć. Sztylet wzniósł się nad Febusem, zniknął i ukazał skrwawiony.
— Przekleństwo! — zawołał kapitan, i upadł.
Ona zemdlała.
W chwili, gdy się jej oczy zwierały, gdy z niej czucie ulatywało, zdawało jej się, że jej ust ogień dotyka, że ją rozpalone żelazo kata piętnuje.
Gdy odzyskała zmysły, patrol ją otaczał; wynoszono ciało kapitana, widziadło straszne znikło; okno izdebki, wychodzące na rzekę, było otwarte. Gdy podnoszono czarny płaszcz, leżący przy niej, sądząc, że należał do kapitana, słyszała wokoło siebie szepty:
— To czarownica, która zasztyletowała kapitana z pocztu łuczników królewskich.



KSIĘGA DZIESIĄTA.

I.
Talar przemieniony w liść suchy.

Grintoire i cały Okrąg-Cudów w śmiertelnym byli niepokoju. Od miesiąca nie wiedziano co się stało z Esmeraldą, co zasmucało bardzo księcia Egiptu i wszystkich jej przyjaciół z pośród truandów; nie wiadomo też było, co się stało z kozą tancerki, a dla poety była to podwójna boleść. Pewnego wieczoru dziewczę znikło — i odtąd o niej ani słychu. Wszystkie poszukiwania były daremne. Kilku włóczęgów mówiło Grintoirowi, że ją widzieli przy moście świętego Michała, idącą z oficerem; lecz ten „modny mąż cygański“ był niedowiarkiem w tym razie, zanadto bowiem był przekonanym o czystości swej żony, znając ją z osobistego doświadczenia.
Nie umiał więc wytłómaczyć sobie jej zniknięcia. Biedak cierpiał okropnie i byłby schudł niewątpliwie, gdyby to przy jego niepomiernej chudości było jeszcze możliwem. Z rozpaczy zapomniał o wszystkiem, nawet o swoich pracach naukowych i o dziele De Figuris regularibus et irregularibus, które za pierwsze pieniądze, jakie mu wpadną do ręki, zamierzał drukować (albowiem i on marzył o druku od chwili ujrzenia dzieła świętego Wiktora, wydrukowanego pismem Spóra).
Pewnego dnia, kiedy smutny przechodził około Tournelle kryminalnej, spostrzegł tłum ludu przed pałacem sprawiedliwości.
— Cóż to tam takiego? — zapytał młodego człowieka, który stamtąd wychodził.
— Nie wiem — odpowiedział młodzieniec. — Mówiono mi, że sądzą jakąś kobietę, która zabiła oficera. Jak się zdaje — i czary tam być muszą, bo ze strony biskupa oficyał wdał się w sprawę, a nadto mój brat, który jest sławnym prawnikiem. Właśnie chciałem się z nim w ważnym interesie rozmówić, lecz nie mogłem się docisnąć; to mi nie na rękę, bo bardzo potrzebuję pieniędzy.
— Niestety! — rzekł Grintoire — chętniebym panu pożyczył; dziurawe mam jednak kieszenie i to bynajmniej nie od talarów.
Nie śmiał powiedzieć młodemu człowiekowi, że znał jego brata alchemika, do którego nie zajrzał od owej sceny pod kościołem.
Jan poszedł w swoją drogę, a Grintoire udał się za tłumem, który się cisnął do wielkiej izby. Uważał, że nie ma lepszego lekarstwa na naprawienie złego humoru, jak iść na sądy kryminalne i napatrzyć się twarzom sędziów dowoli. Lud, pomiędzy który się wmieszał, popychał się i szedł w milczeniu. Po przebyciu ciemnego korytarza, który szedł przez pałac; jak kanał nieczystości przez miasto, doszedł do niskich drzwi, przez które zajrzał do sali ponad mnóstwem głów ludzkich.
Sala była obszerną i ciemną, i z tego powodu wydawała się jeszcze większą, niż była. Dzień zapadał; podłużne gotyckie okna zaledwie przepuszczały światło, tak, że ten niezliczony tłum ludzi rzucał cień na ściany. W sali wiele świec, palących się tu i owdzie na stołach, oświetlały głowy pisarzy, zatopionych w papierach. Przednią część sali zajmował lud; po prawej i po lewej stronie stali mężczyźni; w głębi, na wzniesieniu mnóstwo sędziów, których ostatnie szeregi niknęły w ciemnościach. Nad sędziami widać było ogromny krzyż, na wszystkie strony sterczały włócznie i halabardy, w których odbijały się płomienie świec.
— Panie, — zapytał Grintoire jednego z sąsiadów — co to za ludzie zgromadzeni jak prałaci na radę?
— To radcy wielkiej izby — naprawo, radcy skarbowi — nalewo, mieszczanie w sukniach czarnych, a panowie w czerwonych.
— A nad nimi, co to za jeden czerwono ubrany, co się tak poci?
— To prezydujący.
— A za nimi ci, ztyłu? — mówił dalej Grintoire, który nie lubił stanu sądowniczego.
— To są inkwizytorowie królewscy.
— A ten przed nimi?
— To pisarz parlamentu.
— A ten naprawo?
— Pan Filip Lheulier, prokurator królewski nadzwyczajny.
— A naprawo, ten czarny?
— Pan Jakób Charmolue, prokurator kościelny, przy nim zaś oficyały.
— A co oni robią, ci panowie?
— Sądzą.
— A kogo sądzą? nie widzę obwinionego.
— To kobieta, panie; nie możesz jej widzieć, bo odwróciła się tyłem i tłum ją zasłania. Patrzaj pan, oto tam, gdzie stoją halabardziści.
— Co to za kobieta? — zapytał Grintoire. — Czy pan znasz jej nazwisko?
— Nie, panie; dopieroco przybyłem; sądzę, że sprawa jest o jakieś czary, bo oficyał obecny.
— A więc czekajmy, — rzekł nasz filozof — zobaczmy jaki koniec nieszczęśliwej. Jestto widowisko równie dobre, jak każde inne.
— Panie, — uczynił uwagę sąsiad — czy nie uważasz, jak łagodną minę ma pan Jakób Charmolue?
— Tak; — odpowiedział Grintoire — jednak nie wierzę w łagodność osób, które mają nos haczykowaty i wąskie usta.
Tu sąsiedzi nakazali milczenie dwóm rozmawiającym, albowiem ważne składano zeznanie.
— Jaśnie wielmożni panowie, — mówiła ze środka sali stara kobieta, której twarzy nie można było widzieć, tak ją osłaniały łachmany — moi jaśnie wielmożni panowie, to tak pewne co powiem, jak, że się nazywam Falourdel, że jestem zamieszkałą od lat czterdziestu na moście świętego Michała, płacącą regularnie podatki i nic nikomu nie jestem winną. Biedna staruszka dzisiaj, dawniej byłam młodą i piękną. Jaśnie wielmożni panowie! Kilka dni temu mówiono mi: „Nie prządź, moja Falourdelowo, tak długo w wieczór, bo dyabeł lubi targać kądziel starych kobiet. To pewne i niezawodne, że upiór przeklęty, który dawniej się pokazywał od strony Templaryuszów, teraz naszą część miasta nawiedza. Falourdelowo, strzeż się, żeby nie zajrzał do ciebie“. Pewnego wieczoru przędłam na kołowrotku, gdy do drzwi zapukano. Pytam, kto? aż tu zaklęło strasznie. Otworzyłam i weszło dwóch mężczyzn: jeden czarny, a drugi piękny oficer. Żądali odemnie pokoju i dali mi talara. — Chowam owego talara do szafy i mówię: „Dobrze, będzie za co kupić jutro mięsa na obiad“. Kiedyśmy weszli na górę, ów czarny zniknął i to mię trochę zdziwiło. Oficer, który wyglądał jak jaśnie wielmożny, zszedł ze mną — poszedł na miasto i może w kwadrans powrócił z piękną, młodą dziewczyną. Miała ona z sobą kozła, wielkiego kozła czarnego czy białego, nie pamiętam. Pomyślałam sobie: „Dziewczyna jak dziewczyna, ale kozioł...“ Nie lubię tych zwierząt, bo mają brody i rogi. Przytem to pachnie sobotą. Ale nic nie powiedziałam, bom wzięła talara. To słuszne, wszak prawda, panowie sędziowie? Zaprowadziłam oficera i dziewczynę na górę, zostawiłam ich samych, czyli raczej z kozłem, i zeszłam na dół prząść dalej. Trzeba panom wiedzieć, że mój domek ma dół i pierwsze piętro; okna jego wychodzą na rzekę, jak i innych domów przy moście. Przędłam sobie w najlepsze i niekiedy myślałam o przeklętym upiorze, którym kozioł nabił mi głowę, i o pięknej dziewczynie, dziwacznie ubranej. Nagle słyszę krzyk na górze, upadnięcie i otwarcie okna. — Biegnę do okienka w mojej izdebce i widzę jak coś czarnego wpada w wodę. Był to upiór. Księżyc świecił i widziałam go bardzo dobrze — płynął ku Cité. Drżę cała i wołam na patrol. Ci panowie wchodzą i, nie wiedząc o co rzecz idzie, mnie biją; wytłómaczyłam im, co się święci i prowadzę na górę. Cóż tam znajdujemy? Cały mój pokój krwią zalany, kapitan rozciągnięty na podłodze ze sztyletem w szyi, dziewczyna półnaga też leży omdlała, a kozioł skacze jak szalony. „Dobrze — myślę sobie — z piętnaście dni trzeba będzie myć podłogę, skrobać i drapać“. Wynieśli oficera i dziewczynę. — Czekajcie panowie. Najgorszem ze wszystkiego jest to, że, gdy nazajutrz chciałam z szafy wyjąć talara, znalazłam liść suchy na jego miejsce.
Stara umilkła. Szmer powstał powiędzy słuchaczami.
— Ten upiór, ten kozioł, to wszystko tchnie czarami — rzekł sąsiad Grintoira.
— A ten liść suchy? — dodał drugi.
— Niema żadnej wątpliwości, — mówił trzeci — ta czarownica ma stosunki z upiorem, i wspólnie obdzierają oficerów.
Sam nawet Grintoire widział w tem coś niepojętego, a jednak prawdziwego.
— Kobieto Falourdel, — rzekł prezydujący z powagą — czy nie masz więcej nic do powiedzenia?
— Nie, panie, — odpowiedziała stara — chyba tylko to, że w raporcie nazwano mój dom budą walącą się. Prawda, domy nad mostem nie mają wspaniałej powierzchowności, ale mieszczą w sobie wielu ludzi porządnych, którzy nie mieszkaliby w lada lepiankach czy budach.
Jeden z urzędników powstał i zawołał:
— Ciszej! Proszę uważać, że sztylet znaleziono przy obwinionej. Kobieto Falourdel, czyś przyniosła ten liść, w który się talar przemienił?
— Mam, — odpowiedziała — oto jest.
Odźwierny podał liść suchy urzędnikowi, który wręczył go prezydującemu, ten prokuratorowi królewskiemu, i tak dalej liść obiegł salę całą.
— To liść brzozowy — rzekł pan Jakób Charmolue. Nowy dowód czarnoksięstwa.
Radca odezwał się do Falourdelowej:
— Dwóch mężczyzn razem weszło do ciebie: czarny, któregoś później widziała na Sekwanie i oficer; — który z nich dał ci talara?
Stara pomyślała chwilę i rzekła:
— Oficer.
Szmer powstał w tłumie.
— Ach! — pomyślał sobie Grintoire — to zachwiewa moje przekonanie.
Tymczasem pan Filip Lheulier, adwokat nadzwyczajny królewski, wystąpił.
— Przypominam prześwietnym sędziom, że w zeznaniu przedśmiertnem zamordowany oświadczył, jako czarny mężczyzna nalegał nań, aby się prędzej z obwinioną zeszedł, że był bez pieniędzy i że otrzymał od niego talara, którym opłacił Falourdelowę. Tak więc talar jest piekielną monetą.
Ta uwaga rozproszyła wszelkie wątpliwości sceptyków, a nawet Piotra Grintoire.
— Panowie, mamy dowody w ręku, — rzekł adwokat królewski siadając — możemy więc osądzić sprawę Febusa de Châteaupers.
Na to imię obwiniona powstała; głowa jej górowała nad tłumem. Grintoire przerażony poznał Esmeraldę.
Była jak trup bladą; włosy jej, niegdyś ślicznie zaczesane i pełne cekinów, dziś spadały w nieładzie; usta miała zsiniałe i oczy zapadłe... Niestety!
— Febus! — rzekła jakby z obłąkaniem — gdzie on jest? O! panowie, zanim mnie zabijecie, powiedzcie, czy on żyje?
— Milcz! — odpowiedział prezydujący — to do ciebie nie należy.
— Przez litość, powiedzcie, panowie, czy żyje? — powtórzyła, składając wychudzone ręce.
— A więc — rzekł adwokat królewski — właśnie umiera. Czyś zadowolona?
Nieszczęśliwa padła na ławę bez głosu, bez łzy, blada jak figura woskowa.
Prezydujący schylił się ku człowiekowi stojącemu u jego stóp, który miał czapkę złotą i czarną szatę, łańcuch na szyi i laskę w ręku.
— Odźwierny! każ wprowadzić wspólniczkę obwinionej.
Oczy wszystkich zwróciły się ku małym drzwiczkom, z których wyszła koza ze złoconemi kopytkami i rogami. Śliczne zwierzę zatrzymało się chwilę na progu i wyciągnęło szyję. Nagle spostrzegła cygankę i, przeskakując stół, padła u nóg swej pani, prosząc o wyraz albo pieszczotę. Obwiniona nie poruszyła się i nie spojrzała nawet na kozę.
— Ach! to ta szkaradna bestya! — mówiła stara Falourdelowa — teraz obiedwie poznaję.
Jakób Charmolue odezwał się.
— Jeżeli panowie pozwolicie, przystąpimy do wybadania kozy.
W rzeczy samej, byłato druga obwiniona. Nic zwyczajniejszego w owym czasie, jak proces przeciwko zwierzęciu, obwinionemu o czarnoksięstwo. Między innemi, w rachunkach prewotowstwa za rok 1466 znajdujemy szczegółowy wypis kosztów procesu Idziego Soulart i jego pstrąga, obudwu straconych w Corbeil. Są tam nawet wydatki na chleb i wino dla biednego pstrąga w ostatniej przedzgonnej chwili. Nawet dalej niekiedy rzecz posuwano, niż proces ze zwierzętami. Kapitularze Karola Wielkiego i Ludwika Debonnaire naznaczają srogie kary na pojawiających się upiorów i widma płomieniste.
Prokurator królewski odezwał się uroczyście:
— Jeżeli szatan, który opanował tę kozę, opiera się egzorcyzmom, uprzedzamy, że musimy użyć przeciwko niemu szubienicy, albo stosu.
Grintoire uczuł pot zimny na sobie. Charmolue wziął ze stołu bębenek cyganki i podał go kozie, pytając:
— Która godzina?
Koza spojrzała nań pojętnem okiem, podniosła złocone kopytko i uderzyła siedem razy. W rzeczy samej siódma była godzina. Trwoga przebiegła po tłumie. Grintoire już nie zdołał wytrzymać:
— Sama się gubi — biedne stworzenie! — zawołał głośno — wszak widzicie, że sama nie wie, co czyni.
— Proszę o spokój, panowie! — wołał z cierpkością odźwierny.
Jakób Charmolue kazał kozie wiele innych sztuk pokazywać, pytając o godziny, miesiące i dnie. Niestety! ci sami widzowie, których koza bawiła na publicznych placach, pod sklepieniem pałacu sprawiedliwości bali się jej złości szatańskiej. Kozę uważano za dyabła.
Cóż dopiero mówić o wrażeniu, jakiem przejął publiczność widok, kiedy prokurator królewski wypróżnił woreczek, który Dżali miała zawieszony u szyi, a koza z rozrzuconych liter ułożyła imię „Febus“. Czary, których kapitan miał się stać ofiarą, zdały się usprawiedliwione w oczach wszystkich, i cyganka, ta czarująca tancerka, obecnie była dla nich tylko straszną strzygą.
Ona sama nie dawała żadnego znaku życia; ani przymilenia kozy, ani groźby urzędników, ani złorzeczenia słuchaczy nie doszły jej uszu.
Aby ją ocucić, potrzeba było, aby sierżant wstrząsnął gwałtownie jej ramieniem, a prezydujący donośnie się odezwał:
— Dziewczyno, pochodzisz z rodu cyganów, zaprzedanego szatanowi. Sprzymierzyłaś się z kozą opętaną i w nocy 29 marca za pomocą czarów zamordowałaś łucznika królewskiego, Febusa de Châteaupers. Czy zaprzeczasz temu?
— Rozpaczy! — zawołała dziewczyna, zakrywając twarz rękami. — O mój Febusie! mój Febusie!
— Czy zaprzeczasz? — zapytał obojętnie prezydujący.
— Czy zaprzeczam! — jęknęło dziewczę ze straszną rozpaczą.
Powstała, oko jej płonęło.
Prezydujący mówił dalej:
— A więc jak usprawiedliwisz się z winy na tobie ciążącej?
Odpowiedziała głosem przerywanym:
— Już powiedziałam! Nie wiem... To czarny, którego nie znam; to czarny, który mię wszędzie ściga.
— To on, — odparł sędzia — to upiór zaklęty.
— Jaśnie wielmożni panowie, miejcie litość nad biedną...
— Cyganką — dodał sędzia.
Jakób Charmolue przemówił łagodnie:
— Zważając na opór oskarżonej, oddaję ją inkwizycyi.
— Zgadzam się — rzekł prezydujący.
Nieszczęśliwa zadrżała. Podniosła się przecież na rozkaz halabardzistów, i szła krokiem dosyć pewnym za Charmolue i oficyałami przez podwójny szereg ludzi zbrojnych; drzwi ukryte otwarły się przed nią i, gdy weszła, zamknęły. Grintoire te drzwi porównał do paszczy pochłaniającej biedną istotę. Gdy znikła, płaczliwa dała się słyszeć skarga. Byłto płacz Dżali.
Zawieszono sądy. Jeden z radców wniósł, że tortury długo potrwają i że na obiad iść trzeba; lecz prezydujący odpowiedział:
— Urzędnik powinien poświęcić się dla powinności.
— Przykra powinność czekać na obiad! — rzekł jeden z podeszłych wiekiem prawników.



II.
Dalszy ciąg o talarze, przemienionym w liść suchy.

Zeszedłszy z kilku stopni i przebywszy ciemny korytarz, Esmeralda, otoczona złowróżbnym orszakiem, weszła do strasznej izby. Izba ta, okrągłego kształtu, zajmowała dół jednej z ogromnych wież, które i dziś jeszcze sterczą nad tegoczesnym Paryżem; nie było w niej okien zupełnie, ani żadnego innego otworu, prócz wejścia niskiego, zamykanego żelaznemi drzwiami. Światła jednak w niej nie brakło, bo w murze był piec i gorzał w nim ogień, który napełniał izbę czerwonem światłem i przyciemniał blask świecy, stojącej w kącie. Przy tem świetle biedaczka widziała mnóstwo porozrzucanych wszędzie narzędzi, których użytku nie pojmowała. Po środku izby leżał materac skórzany, mający długą taśmę ze sprzączką, przeciągniętą przez kółko wbite w suficie; obcęgi, szczypce, blachy zapełniały piec i czerwieniły się rażąco. Krwawe światło pieca szczególniej oświetlało te narzędzia okropne.
To Tartarum nazywało się skromnie izbą, badań, albo inkwizycyą.
Na łóżku siedział niedbale pan Pierrat Torterue, torturnik przysięgły. Jego pomocnicy, dwa karły, w spodniach w pasy, w skórzanych fartuchach, poruszali żelaza w piecu.
Biedna dziewczyna napróżno przywoływała odwagę; co spojrzała, dreszcz ją przejmował.
Sierżanci stanęli z jednej strony, urzędnicy z drugiej — pisarz miał stół swój w rogu. Pan Jakób Charmolue zbliżył się do cyganki z miłym uśmiechem.
— Moja droga, — rzekł — a więc i teraz zaprzeczasz?
— Tak — odpowiedziała głosem stłumionym.
— Kiedy tak, — rzekł Charmolue — przykro nam będzie użyć przymusowych środków. Usiądź, kochanko, na tem łóżku. Mistrzu Pierrat, ustąp miejsca pannie i drzwi zamknij.
Pierrat powstał mrucząc:
— Jeżeli drzwi zamknę, ogień mi zgaśnie.
— A zatem zostaw je otworem.
Esmeralda wciąż stała. To łoże skórzane, na którem tylu cierpiało — i ją trwożyło. Przestrach dreszczem ją przechodził i traciła przytomność. Na znak Charmolue dwóch pomocników wzięło ją i posadziło na łóżku. Jeszcze nic złego jej nie uczynili, lecz, kiedy ciałem dotknęła skóry, uczuła jak krew napływa jej do serca. Zdawało się jej, że wszystko zbliża się ku niej, aby ją kąsać i szczypać, że wszystkie narzędzia, jakie widziała, będą użyte.
— Gdzie jest lekarz? — zapytał Charmolue.
— Tutaj — odpowiedział mężczyzna czarno ubrany, którego dotąd nie widziała.
Przejął ją dreszcz śmiertelny.
— Panno, — odezwał się łagodny głos prokuratora kościelnego — po raz trzeci cię zapytuję, czy zaprzeczasz popełnieniu zbrodni?
Tym razem tylko głową znak dała, bo głosu jej niestało.
— Zaprzeczasz! — rzekł Charmolue. — A więc z wielką przykrością muszę spełnić moją powinność.
— Panie prokuratorze, — rzekł Pierrat — od czego zaczniemy?
Charmolue wahał się niepewny, jak poeta, który rymu szuka.
— Od nóg — rzekł nakoniec.
Nieszczęśliwa, czując się opuszczoną przez Boga i ludzi, skłoniła głowę na piersi.
Torturnik i lekarz zbliżyli się doń. Jednocześnie dwóch pomocników zaczęło grzebać w obmierzłym arsenale. Na szczęk żelaztwa biedaczka drgnęła, jak żaba, którą galwanizują.
— Ach! — mówiła cicho — to dla ciebie, mój Febusie.
Później wpadła w nieczułość i milczenie. Ten widok każde powinienby poruszyć serce. Rzekłbyś, że szatan w przedsionku piekła dręczy biedną duszyczkę. To nędzne ciało, które miano poddać męczarniom, było słabem, wątłem i delikatnem, ciałem równie słabej istoty, rzuconej na pastwę losu, w ręce tych siepaczy.
Twarde ręce pomocników Pierrata dotknęły nagich stopek, które niegdyś czarowały mieszkańców Paryża.
— Szkoda! — rzekł przez zęby torturuik, przyglądając się wdzięcznym kształtom nóżki.
Gdyby tu był alchemik, przypomniałby sobie muchę i pająka. Wkrótce ujrzała nieszczęśliwa przez mgłę, zasłaniającą jej oczy, jak się ku niej zbliża rodzaj trzewika morderczego i jak straszne to żelazo obejmuje jej stopę. Przestrach powrócił jej siły.
— Zdejmijcie! — krzyknęła. — Łaski! łaski!
I zeskoczyła z łóżka, żeby się rzucić do nóg prokuratora, lecz noga jej była ujętą w żelaza i drzewce, więc padła jak pszczoła, której do skrzydeł kawałek przyczepiono ołowiu.
Na znak Charmolue znowu położono ją na łóżku i dwie potężne ręce przykrępowały ją pasem.
— Przyznaj się do wszystkiego — mówił Charmolue ze szczególną słodyczą w głosie.
— Jestem niewinną.
— A więc usprawiedliw się z zarzutów, wytłómacz okoliczności.
— Panie, kiedy nic nie wiem.
— A więc zaprzeczasz?
— Wszystkiemu.
— Dalej, Pierracie, — rzekł Charmolue — zaczynaj.
Pierrat zakręcił śrubę, żelazny trzewik się ścieśnił, i dziewica wydała przerażający krzyk, na określenie którego niema wyrazu w żadnym języku.
— Dosyć — mówił Charmolue. — Czy się przyznasz, cyganko?
— Do wszystkiego! — zawołała nieszczęsna, targana bólem. — Przyznaję! przyznaję się!
Nie obliczyła sił swoich, przychodząc do inkwizycyi. Biedne dziecko, którego życie było dotychczas wesołe, swobodne, pierwsza zmogła boleść.
— Ludzkość zmusza mię do powiedzenia ci, — zrobił uwagę prokurator — że, przyznawszy się, tylko śmierci możesz już oczekiwać.
— Wiem o tem. — I padła na łoże skulona, prawie umierająca.
Jakób Charmolue podniósł głos.
— Cyganko, a więc przyznajesz się do czarów, sabatów, stosunków z piekłem, upiorami i strzygami?
— Przyznaję — odpowiedziała tak cicho, że głos ginął w jej piersiach.
— Przyznajesz, żeś widziała Belzebubowego barana, którego tylko czarownicy widują?
— Tak.
— Przyznajesz, żeś czciła głowy Bofonuta, te bałwany Templaryuszów.
— Tak.
— Żeś miała stosunki z dyabłem pod postacią kozy.
— Tak.
— Nakoniec zeznajesz, żeś za pomocą czarta, znanego pod nazwiskiem zaklętego upiora, zamordowała kapitana Febusa de Châteaupers?
Spojrzała wkoło osłupiałemi oczyma i odpowiedziała machinalnie:
— Tak.
Widocznem było, że wszystkie sprężyny poznania były w niej zdruzgotane.
— Napisać to całe zeznanie — mówił Charmolue do pisarza, a zwracając się do oprawców, rzekł: — Odwiązać obwinioną i wyprowadzić do sądu.
Kiedy zdjęto żelazny trzewik, prokurator obejrzał jej stopę zbolałą.
— Nic ci się złego nie stało! — rzekł — mogłabyś jeszcze tańczyć. Możesz nam oddać słuszność, moja kochanko, żeśmy z tobą postępowali łagodnie.



III.
Dokończenie o talarze, przemienionym w liść suchy.

Kiedy Esmeralda weszła do sali blada jak śmierć i kulejąc, powszechny szmer zadowolenia ją przyjął. Ze strony słuchaczy byłoto zadowolenie niecierpliwości, jakiej się doświadcza w teatrze przed rozpoczęciem ostatniego aktu; ze strony sędziów zaś nadzieja rychłego obiadu. Koza zabeczała także z radości; chciała pobiedz do swojej pani, ale była uwiązaną u ławy.
Noc nadchodziła. Świece, których liczby nie powiększono, tak mało rzucały światła, że ścian nie było widać. Ciemność oblekła mgłą wszystkie przedmioty, tak, że niepodobna było dojrzeć twarzy sędziów. Wprost nich, w końcu długiej sali, drobna, biała postać wynurzała się z cieniu. To obwiniona.
Z trudem przyciągnęła się na miejsce, a, kiedy Charmolue zasiadł na swojem krześle, rzekł, starając się ukryć dumę z uwieńczonego powodzeniem dzieła:
— Obwiniona wszystko wyznała.
— Cyganko, — odezwał się prezydujący — więc wyznałaś wszystkie twoje sprawki i morderstwo Febusa de Châteaupers?
Serce jej się ścisnęło i łkać zaczęła.
— Wszystko, czegoście żądali, — rzekła — ale mię prędzej dobijcie.
— Panie prokuratorze, — rzekł prezydujący — izba jest gotową słuchać twych wniosków.
Pan Charmolue rozwinął kajet i zaczął czytać z afektacyą mowę łacińską, pełną uczonych cytat. Żałujemy, że nie możemy podać czytelnikom w całości tej sławnej mowy. Mówca pocił się nad nią niepoślednio, a wygłaszał ją z coraz większem przejęciem, lecz, kiedy był w najwyższym ferworze, nagle w środku pięknie brzmiącego okresu zatrzymał się i wzrok jego, zazwyczaj łagodny, nawet słodki, zapłonął niebywałym ogniem i stał się groźnym.
— Panowie! — wykrzyknął pofrancusku, bo tego nie było w kajecie. — Szatan tak się wmieszał w tę sprawę, że nawet w czasie sądów z nas urąga. Patrzajcie!
To mówiąc, wskazał kozę, która, siedząc na tylnych nogach, naśladowała ruchy prokuratora. Ten dowód wielkie zrobił wrażenie. Związano kozie rogi i prokurator dalej miał mowę. Była ona bardzo długą i świetną. Oto jej zakończenie: Ideo, Domini, coram stryga demonstrata, crimine patente, intentione criminis existente, in nomine sanctae ecclesiae Nostrae Dominae Parisiensis, quae est in saisina habendi omnimodam altam et bassam justitiam in illa hac intermera-Cttaiviatis insula, tenore praesentium declaramus nos requirere, primo, aliquamdam pecuniariam indemnitatem; secundo, amendationem honorabilem ante portalium maximum Nostrae Dominae, ecclesiae cathedralis; tertio, sententiam in virtute cujus, ista stryga cum sua capella, seu in trivio vulgariter dicto „la Grève“, seu in insula exeunte in fluvio Secanae, juxta pointam jardini regalis, executatae sint!
Włożył czapkę i usiadł.
— Ehe! — westchnął Grintoire — bassa latinitas!
Drugi mężczyzna, czarno ubrany, podniósł się; byłto adwokat obwinionej. Głodni sędziowie zaczęli szemrać.
— Panie adwokacie, mów krótko — rzekł prezydujący.
— Panie prezydujący, — odpowiedział adwokat — ponieważ obwiniona wyznała winę, obowiązany tylko jestem przytoczyć prawo salickie: „Jeżeli strzyga pożarła człowieka, obowiązana zapłacić osiem denarów, czyli dwieście su“.
— To tekst skrócony, — rzekł adwokat nadzwyczajny.
Nego, — odparł pierwszy.
— Do głosowania! — zawołał jeden z radców. — Zbrodnia wielka i nie cierpi zwłoki.
Zaczęto głosować. Widać było jak głowy sędziów odkrywają się jedna po drugiej, w miarę, jak ich prezydujący zapytywał. Biedna obwiniona zdawała się na nich patrzeć, ale nic nie widziała.
Następnie pisarz zabrał się do pisania; wkrótce prezydującemu podał pergamin. Wtedy nieszczęśliwa usłyszała, jak się lud porusza, włócznie szczęk wydają i zimny głos przemówił do niej:
— Córko cygańska! w dniu, który Jego Królewskiej Mości oznaczyć się podoba, w godzinie południowej, będziesz zaprowadzoną w śmiertelnej koszuli, boso, z powrozem na szyi, przed wielkie drzwi kościoła Panny Maryi, abyś z gromnicą w ręku prosiła o odpuszczenie grzechów; stamtąd pójdziesz na plac de Grève wraz z twoją kozą i zapłacisz za twoje zbrodnie trzy liwry złotem. Niech Bóg zlituje się nad twoją duszą.
— Czy to sen? — mówiła cicho Esmeralda i uczuła, jak silne ręce chwyciły ją i wyprowadziły.



IV.
Żadnej nadziei.

W średnich wiekach, kiedy gmach był skończony, był prawie taki sam w ziemi, jak na jej powierzchni. W katedrach byłto rodzaj katedry podziemnej, niskiej, ciemnej, tajemniczej i milczącej: niekiedy służyła ona za cmentarz. W pałacach bywało pod ziemią więzienie, niekiedy rodzinne groby, albo jedno i drugie razem. Te potężne budowle, których wzrost gdzieindziej opisywaliśmy, rozszerzały swoje gałęzie podziemne, równie jak gmach na wierzchu. Tak więc kościoły, twierdze i pałace ówczesne do pasa były w ziemi, a górną połową wychylały się nazewnątrz.
W Bastylii świętego Antoniego, w pałacu Sprawiedliwości, w Louwrze, te podziemne gmachy służyły za więzienia. Piętra tego więzienia, coraz głębiej zapuszczając się w ziemię, były coraz szczuplejsze i ciemniejsze. Czem głębiej, tem były straszniejsze. Dante nic lepszego nad nie na piekło nie mógł wynaleźć. Te ciemnice kończyły się zazwyczaj na samym spodzie małemi klitami, w których Dante umieścił szatana, a w których ludzie osadzali skazanego na śmierć. Nędzna istota, pogrzebiona tam, żegnała się ze światłem, powietrzem, życiem, wszelką nadzieją; wychodziła stamtąd tylko na stos, lub szubienicę. Niekiedy gniła tam żywcem, a ludzka sprawiedliwość zwała to zapomnieniem. Nieszczęśliwych oddzielały od ludzi kamienie i strażnicy, a więzienie całe było ogromnym zamkiem, odcinającym od świata.
W jednej z takich ciemnic osadzono Esmeraldę, skazaną na szubienicę.
Opatrzność i ludzie zawiele czynili wysiłku na zdruzgotanie tak słabej istoty.
Została tam zamurowaną, pogrzebioną w ciemnościach. Ktoby ją tam zobaczył, a widział dawniej, zadrżałby. Chłodna jak noc, zimna jak śmierć, bez powietrza, bez głosu stóp ludzkich, bez światła dnia i słońca, obciążona kajdanami, położona na słomie, nie mogła nawet czuć już cierpienia. Febus, słońce, południe, ulice paryskie, tańce z oklaskami; następnie czarny mężczyzna, sztylet, krew, tortury, szubienica — wszystko to przechodziło jej przez myśl, jak straszne widziadła, jak sen męczący. Od chwili, jak tu weszła, nie spała, ani myślała: w więzieniu nie mogła odróżnić snu od życia, dnia od nocy. Wszystko się dla niej zmieszało, zlało w jeden chaos cierpienia. Nie czuła już, nie wiedziała o niczem, nie myślała i nie marzyła. Nigdy chyba istota żyjąca tak prędko w nicość nie przeszła.
Skulona, zlodowaciała, zaledwie dwa, albo trzy razy usłyszała łoskot otwierających się drzwi nad sobą, przez które wrzucano jej chleb czarny i suchy. Była to jedyna komunikacya z ludźmi, jedyne odwiedziny — strażnika. Jedyny tylko szmer machinalnie zajmował jej ucho: byłato wilgoć nad jej głową, która sączyła krople wody i spuszczała je na ziemię.
Ta spadająca kropla wody była jedynym koło niej ruchem, jedynym kompasem, mierzącym czas, jedynym łoskotem, jaki się nad nią rozlegał.
W tem błotnistem i wilgotnem więzieniu czuła niekiedy przechodzące ją zimno i drżała strasznie.
Jak dawno się tam znajdowała, nie wiedziała zupełnie. Słyszała, że wyrzeczono wyrok śmierci na kogoś, czuła, że ją wyniesiono — i obudziła się w nocy w lodowatem milczeniu; podczołgnęła się na rękach, a wtedy pierścienie kajdan obtarły jej z nóg skórę i łańcuchy zadzwoniły. Poznała wtedy, że mur wokoło ją otacza, że sklepienie wilgotne i słoma zmoczona. Siadała to na słomie, to na stopniach schodów i chciała liczyć minuty przez spadanie kropel; lecz wkrótce smutna praca znękanej głowy znudziła ją.
Nakoniec w dzień, czy w nocy (bo południe i północ jednakowe były w tym grobowcu) usłyszała mocniejszy łoskot, niż zwyczajnie sprawiany przez odźwiernego, przynoszącego jej chleb i wodę. Podniosła głowę i ujrzała różowe światło. Jednocześnie zaskrzypiało ciężkie okucie, drzwi się rozwarły i ujrzała latarnię, a dalej ciała dwóch ludzi. Światło tak ją raziło, że zmrużyła oczy.
Kiedy je otworzyła nanowo, drzwi były zamknięte i mężczyzna jakiś stał przed nią. Czarna zasłona okrywała go całego, że ani twarzy, ani rąk widać nie było. Utkwiła oczy w to widziadło, jednak nic doń nie rzekła. Rzekłbyś, że dwa posągi wzajem na siebie patrzały. Tylko dwie rzeczy zdawały się żyć w grobowcu: knot lampy, który trzeszczał od wilgoci, i kropla wody, monotonnie ze sklepienia spadająca.
Uwięziona pierwsza przerwała milczenie:
— Kto jesteś?
— Znajomy.
Wyraz, ton jego wymówienia, głos tego człowieka dreszczem ją przejęły.
Mężczyzna rzekł ponuro:
— Czy jesteś przygotowaną?
— Na co?
— Na śmierć.
— Ach! — rzecze — czy zaraz?
— Jutro.
Jej głowa, która się była podniosła radośnie, znów opadła na piersi.
— Tak długo czekać, — rzekła — i dlaczegóż nie dzisiaj?
— A więc jesteś bardzo nieszczęśliwą? — zapytał po chwili milczenia.
— Zimno mi — odpowiedziała.
Dotknęła rękami nóg i szczęknęła zębami.
Mężczyzna przez swój kaptur zdawał się rozglądać po więzieniu.
— Bez światła! bez ognia! bez wody! ach! to okropne — rzekł.
— Tak — odrzekła zdziwiona. — Dzień jest dla wszystkich, dlaczegóż dla mnie noc tylko?
— A czy wiesz — zapytał mężczyzna — dlaczego tu jesteś?
— Zdaje mi się, że wiedziałam, — mówiła, macając się po skroniach, jakby pomagała pamięci — teraz już nie wiem, zapomniałam.
Nagle zaczęła płakać jak dziecię.
— Panie, jabym chciała stąd wyjść. Tak mi zimno, tak czegoś się lękam i coś mi chodzi po ciele.
— A więc idź za mną.
To mówiąc, mężczyzna wziął ją za rękę. Chociaż była zlodowaciałą, jednak dotknięcie tej ręki chłodem ją przejęło.
— O! — zawołała — to zimna ręka śmierci! Panie, kto jesteś?
Mężczyzna podniósł kaptur. Ukazała się twarz złowróżbna, która ją ścigała oddawna, ta sama głowa szatana, która u Falourdelowej ukazała się jej nad głową Febusa; to samo oko, przy którem sztylet zabłysnął.
Widziadło tak dla niej straszne, wiodące z nieszczęścia w nieszczęście, wyrwało ją z osłupienia. Zdawało jej się, że zasłona, pokrywająca jej pamięć, rozdarła się. Wszystkie szczegóły, od nocnej przygody u Falourdelowej, aż do jej potępienia w Tournelle, przyszły jej na myśl, nie mgliste i niewyraźne jak dotychczas, ale dobitne, drgające, straszne. Wszystkie te wspomnienia, zaciemnione boleścią, straszna postać mężczyzny odnowiła, jak za przytknięciem do ognia występują niewidzialne litery, nakreślone sympatycznym atramentem. Zdawało jej się, że wszystkie rany jej serca otwarto nanowo i że krew z nich płynie.
— Ach! — zawołała, zasłaniając oczy rękami — to on!
Następnie opuściła ręce, skłoniła głowę, oczy utopiła w ziemię i tak siedziała niema i drżąca.
Mężczyzna spoglądał na nią okiem jastrzębia, który długo krążył nad skowronkiem, ukrytym w trawie, aż naraz, zwężywszy koło swego lotu, wpada na swoją ofiarę i drgającą trzyma w swych szponach.
Nieszczęśliwa zaczęła szeptać ledwie dosłyszanym głosem:
— Dokończ! dokończ! zadaj ostatni raz! — i skuliła głowę w ramiona, jak owca, czekająca uderzenia rzeźniczego obucha.
— Więc się mnie boisz? — odezwał się nakoniec.
Ona nic nie odpowiedziała.
— Masz do mnie wstręt? — powtórzył.
Usta jej zwarły się, jakby się uśmiechała.
— Tak — rzekła — kat żartuje z potępionego. — Od dwóch miesięcy mię ściga, grozi, przestrasza. Gdyby nie on, o! mój Boże! jakżebym była szczęśliwą!... To on wtrącił mię w przepaść, to on go zabił!... mego Febusa!
Tu, zalewając się łzami, wzniosła oczy na mężczyznę i wyrzekła:
— Nędzniku, cóż ci uczyniłam? za co mię nienawidzisz? co masz przeciwko mnie?
— Kocham cię! — zawołał mężczyzna.
Łzy jej zatrzymały się nagle, spojrzała z osłupieniem. On zaś padł przed nią na kolana.
— Czy słyszysz? ja ciebie kocham! — zawołał powtórnie.
— Jakaż to miłość! — rzekła nieszczęsna ze drżeniem.
Czarny człowiek odparł:
— Miłość potępieńca.
Oboje zamilkli, przywaleni ciężarem wzruszeń, on szalony, ona półprzytomna.
— Słuchaj, — rzekł nakoniec z dziwnym spokojem — i dowiedz się wszystkiego. Powiem ci to, czego nie śmiałem wyrzec nawet przed sobą, to, co kryłem przed własnem sumieniem. Słuchaj, nim cię poznałem, byłem szczęśliwym.
— I ja także — westchnęła lekko.
— Nie przerywaj mi. Tak, byłem szczęśliwym, albo nim się mieniłem. Byłem czysty i miałem spokojną duszę, nie było głowy, któraby się dumniej wznosiła niż moja. Nabożni przychodzili zasięgać mej rady w sprawach moralnych, uczeni w nauce; nauka była moją kochanką i wystarczała mi. Z wiekiem inne przychodziły mi myśli; nieraz krew zawrzała na widok kobiety, a ta siła krwi, którą tłumiłem, nieraz zachwiała mną. Ale post, modlitwa, nauka, umartwienia nowej dodawały mi siły i wracały przewagę duszy. Przytem dosyć było abym otworzył książkę, aliści nieczyste wyziewy mózgu pierzchały przed obliczem nauki. W kilka minut znikały mi rzeczy ziemskie z przed oczu i odzyskiwałem spokój, owionięty wonią prawdy. Tak więc, póki szatan zsyłał mi pokusy lekkie, pokonywałem je. Słuchaj. Pewnego dnia...
Tu zatrzymał się, i uwięziona słyszała, jak z jego piersi ciężkie wydobyło się westchnienie.
I znowu mówił:
— Pewnego dnia stałem oparty o okno i czytałem... Cóż ja wtedy czytałem? Tak wszystko teraz miesza się w mojej głowie. Okno to wychodzi na plac. Słyszę odgłos bębenka; spoglądam i widzę... Było wtedy południe i słońce świeciło jasno. Otóż, mówię, widzę jakąś istotę tańczącą, istotę tak piękną... Miała oczy czarne, pełne ognia; niektóre zpośród czarnych jej włosów błyszczały jak złoto; stopy jej znikały w powietrzu, jak promienie koła w ruch wprawionego. Suknia jej, haftowana złotem, mieniła się jak w nocy pogodne niebo; ręce jej nagie wiły się około kibici, jak lekka szarfa; całe jej ciało było prześliczne. Niestety! tą piękną dziewicą ty byłaś. Zdziwiony, upojony, oczarowany patrzyłem, nie mogąc wzroku oderwać od ciebie. Patrzyłem bez końca, aż zadrżałem nagle z przestrachu, bo czułem, że los mię porywa.
Tu, zdyszany, zatrzymał się nieco, a potem znów mówił:
— Nawpół oczarowany, chciałem się uczepić czegoś, aby nie upaść, i przypomniałem sobie zasadzki, jakie szatan na mnie zastawiał. Istota, którą miałem przed oczyma, miała coś w sobie nadludzkiego, co musiało z nieba, albo z piekła pochodzić, bo nie była to zwyczajna dziewczyna, ulepiona z gliny i oświetlona promieniem duszy kobiecej. Byłto anioł, lecz anioł ciemności; byłto płomień, ale nie światło. Gdy to myślałem, ujrzałem przy tobie kozę; słońce gorzało w jej rogach, i pomyślałem sobie — to szatan, a ta kobieta, to jego zasadzka na moją zgubę. W tom wierzył.
Tu spojrzał w twarz uwięzionej i dodał zimno:
— W to wierzę jeszcze... Czary działały powoli: twój taniec głowę mi zawracał i czułem, że tajemniczy czar spełniał się we mnie. Wszystko, co powinno było czuwać, zasnęło w mej duszy, i, jak ci, którzy umierają w śniegu, przywoływałem snu. Nagle zaczęłaś śpiewać. Cóż miałem czynić nieszczęśliwy? Twój śpiew był jeszcze piękniejszym niż taniec. Chciałem uciekać. Niepodobna. Byłem jakby przybity, jakby wrosły w ziemię, zdawało mi się, że posadzka marmurowa dochodziła mi aż do kolan. Musiałem dostać do końca. Nogi mi zlodowaciały, głowa gorzała. Nakoniec ulitowałaś się nad mojemi cierpieniami — przestałaś śpiewać, zniknęłaś. Odbicie czarownego widzenia, pieszczące echo muzyki pomału oddalały się i znikły dla mych zmysłów. Wtedy upadłem w oknie sztywny i martwy jak posąg. Dzwon nieszporny przebudził mię. Powstałem, uciekłem; niestety! było coś we mnie, co upadło i podnieść się nie mogło, coś przyciągającego, przed czem nie mogłem uciekać.
Przerwał i znowu mówił:
— Tak, od tego dnia byłem człowiekiem zupełnie innym. Chciałem użyć wszelkich leków: modlitwy, pracy, nauki. O! jak nieznośną nauka, gdy w sercu gore namiętność. Czy wiesz, co zawsze stało przedemną? Ty, twój cień, twój obraz. — Ale ten obraz nie zawsze był jednakim, często był okropnym, ponurym, ciemnym, jak czarne koło, które się przedstawia oku nierozsądnego, długo spoglądającemu w słońce.
„Nie mogąc się go pozbyć, słysząc ciągle twoją piosnkę w uszach, widząc twoje nogi, tańczące bezustannie po moich książkach, czując cię zawsze przy sobie — we śnie i na jawie, chciałem cię znowu widzieć, dowiedzieć się kto jesteś, może roztrzaskać moje marzenia o rzeczywistość. Zawsze sądziłem, że nowe wrażenie zagładzi pierwsze, a pierwsze było dla mnie nieznośnem. Szukałem cię — i widziałem. Nieszczęście! widząc cię dwa razy, chciałem cię widzieć tysiące, zawsze. Wtedy... ale jak odmalować drogę do piekła? wtedy nie mogłem sobą zawładnąć. Stałem się podobnym tobie: nieczynnym, włóczącym się ustawicznie. Szukałem cię po placach, po ulicach, z wysokości mej wieży. Każdego wieczora powracałem do siebie coraz bardziej oczarowany, coraz więcej rozpaczający i opętany.
„Dowiedziałem się, żeś cyganka, jakże miałem wątpić o czarach? Słuchaj. Sądziłem, że proces uwolni mię od czarów. Podobna tobie oczarowała Brunona d’Ast; kazał ją spalić i to go uleczyło. Wiedziałem o tem i chciałem spróbować podobnego lekarstwa. Najprzód kazałem ci zabronić tańczyć na placu Panny Maryi, sądząc, że cię prędzej zapomnę, nie widząc. Nie zważałaś na to i przyszłaś. Wtedy opanowała mię myśl porwania ciebie. Właśnie miałem wykonać ten zamiar, gdy przybył ten nędznik, oficer, który ciebie uwolnił, i w ten sposób dał początek twojemu, swojemu i mojemu nieszczęściu. Nie wiedząc nakoniec, co z tobą mam począć, zaskarżyłem cię do sądu. Myślałem, że będę uleczony jak Bruno d’Ast; liczyłem na to, że cię w więzieniu posiądę, że stąd wymknąć mi się nie zdołasz. Kiedy kto robi złe, niech robi do końca. Szaleństwem byłoby zatrzymywać się w połowie złej drogi. Koniec zbrodni jest najrozkoszniejszym szałem.
„Mimo, że wszystko przygotowałem na twoją zgubę, jednak się jeszcze wahałem. Mój zamiar miał strony okropne i te mię wstrzymywały.
„Może wyrzekłbym się mej myśli, gdyby jej wykonanie, jak sądziłem, w każdej chwili odemnie zawisło. Ale wszelka zła myśl jest nieubłaganą i musi się w czyn zamienić; tam, gdzie się sądziłem potężnym, przeznaczenie było silniejszem odemnie. Niestety! ta myśl jest wykonaną i spełnienie jej niedalekie. Słuchaj!... już kończę.
„Pewnego dnia... słońce tak pięknie świeciło... widzę przed sobą człowieka, który wymawia twe imię ze śmiechem, i w którego spojrzeniu bezwstyd się malował... Poszedłem za nim. Już wiesz resztę“.
Umilkł. Młoda dziewczyna nie mogła znaleść innego wyrazu jak tylko:
— O mój Febusie!
— Nie wymawiaj tego imienia! — krzyknął mężczyzna, chwytając ją za rękę gwałtownie. Precz z tem imieniem! bo ono nas zgubiło, — albo raczej myśmy się sami zgubili przez jakieś niepojęte przeznaczenie! Ty cierpisz, wszak prawda? zimno ci, noc cię oślepia, więzienie cię otacza, lecz może w duszy twej tli jeszcze iskierka życia, choćby dlatego, że kochasz człowieka, który igrał z twem sercem. A we mnie?... w duszy mej ciemno, serce lodowacieje w rozpaczy. Czy wiesz, co ucierpiałem? Byłem obecnym przy twoim procesie. Widziałem każdego świadka, słyszałem każdy dowód, wszystkie oskarżenia, i czułem brzemię swojej zbrodni, ciążące na tobie. Lecz nie przewidywałem tortur. Słuchaj, byłem i w izbie pytałkowej. Widziałem, jak cię rozbierano i jak cię dotykały ręce oprawców. Widziałem twoją stopę, na której pragnąłbym złożyć pocałunek i umrzeć — widziałem, jak ją ściskał żelazny trzewik. Patrząc na twoje cierpienie, miałem przy sobie sztylet i kaleczyłem nim piersi. Na krzyk, jakiś wydała, zatopiłem go w ciało. Na drugi krzyk ten sztylet przeszyłby mi piersi. Patrzaj, jeszcze są znaki krwi.
I odpiął suknię. W rzeczy samej pierś była podrapaną, jakby łapą tygrysa — i krwawiła się świeża rana.
Uwięziona cofnęła się ze wstrętem.
— Ach! — mówił mężczyzna — dziewczyno, miej litość nademną! Ty mienisz się nieszczęśliwą, ale wistocie jeszcze nie wiesz, co to jest nieszczęście. O! kochać, a być nienawidzonym! kochać z całym zapałem duszy, czuć, że za jeden uśmiech oddałoby się krew, wnętrzności, sławę, zbawienie, wieczność, życie obecne i przyszłe; żałować, że się nie jest potężnym, aby jej zhołdować świat cały, — a ona kocha innego, kocha świecidełka żołnierza! Być obecnym, jak ona niewdzięcznikowi oddaje skarby swojego serca, widzieć to ciało, które cię pali, te piersi, które są dla cię świętością, to łono, mające tyle roskoszy, widzieć drgające i rumieniące się pod pocałunkami innego. O! wierzaj mi, stokroć szczęśliwszy, kogo piłują na dwie połowy, kogo mają rozszarpać końmi. Dziewico, ulituj się nademną! Za twoje wszystkie cierpienia jedną ręką szarp moje wnętrzności, udręczaj swoją srogością; ale popieść drugą ręką, nagrodź jednem spojrzeniem. Dziewico, ulituj, ulituj się nademną!
Ona słuchała i patrzyła. Kiedy osłabiony i zadyszany umilkł, powtórzyła słabym głosem:
— O mój Febusie!
Nędzarz podczołgał się do niej na kolanach.
— Zaklinam cię, — zawołał — nie odpychaj mię od siebie. O! ja cię kocham! jestem nieszczęśliwy, godny politowania. Kiedy wymawiasz to nienawistne mi imię, zdaje mi się, że zębami szarpiesz muskuły mego serca. Ulituj się! jeżeli jesteś z piekła, ja tam z tobą pójdę. Wszak wszystko dlatego uczyniłem, aby być z tobą. Piekło będzie dla mnie rajem, twój widok największem szczęściem. O! powiedz, że mię nie nienawidzisz chociaż. O! gdybyś chciała, bylibyśmy bardzo szczęśliwi! Ucieklibyśmy. Jeżeli chcesz, pójdziemy, zaprowadzę cię, gdzie jest więcej słońca, czystsze powietrze i więcej drzew. Będę cię kochał, duszę moją w ciebie przeleję, i w żarze miłości nieugaszone nasze pragnienia koić będziemy.
Ona przerwała mu głośnym, okropnym śmiechem.
— Patrzaj pan! krew masz na palcach.
Mężczyzna osłupiał i oczy utkwił w swe ręce.
— Tak! — rzekł łagodnie — śmiej się ze mnie, lżyj mię, depcz po mnie, ale pójdź ze mną! Śpieszmy się! Wszak wiesz, że jutro niedalekie i szubienica na placu de Grève zawsze gotowa. Ach! jak to okropne widzieć cię w tym ponurym grobowcu! Zmiłuj się, zmiłuj! Nigdy dotąd nie wiedziałem, jak silnie cię kocham. Pójdź za mną! Będziesz mię kochała, przekonawszy się, żem cię od śmierci uratował. Nawet nienawidź mię, jeżeli chcesz, ale pójdź, pójdź ze mną! Jutro czeka cię szubienica. Miej litość nad sobą i nademną!
Obłąkany, wziął ją za rękę i ciągnął za sobą.
Ona wlepiła weń wzrok i spytała:
— Co się stało z moim Febusem?
— Ach! ty nie znasz litości! — rzekł, puszczając jej rękę.
— Co się stało z Febusem? — powtórzyła obojętnie.
— Umarł! — odpowiedział.
— Umarł! — mówiła zlodowaciała i nieruchoma — więc cóż mnie po życiu?
On nie słuchał jej.
— O! tak, — mówił jakby do siebie — już nie żyje. Żelazo poszło głęboko; zdaje mi się, że czułem serce pod sztyletem.
Młoda dziewczyna rzuciła się nań jak wściekła tygrysica i pchnęła go na stopnie schodów z nadzwyczajną siłą.
— Idź precz, potworze! precz, morderco! pozwól mi spokojnie umierać! — Niech krew nasza wypiętnuje ci na czole wieczystą hańbę. Ja mam być twoją! ja twoją! Nigdy! nigdy! piekło nas nawet nie połączy.
Mężczyzna powstał ze schodów, odwinął nogi z fałd swej sukni, wziął latarnię i powoli, otworzywszy drzwi, wyszedł. Nagle Esmeralda ujrzała znów jego głowę. Strasznym był wyraz jego twarzy, a usta z rozpaczą i wściekłością krzyknęły:
— Powiadam ci, że umarł.
Skazana upadła twarzą na ziemię, i w więzieniu nic znowu słychać nie było, oprócz spadania kropli wody ze sklepienia.



V.
Matka.

Sądzę, że niema przyjemniejszej myśli dla serca matki nad tę, jaka się budzi na widok trzewiczka dziecięcia; mianowicie, kiedy ten trzewiczek jest świąteczny, niedzielny, albo też w którym dziecię ochrzczono; trzewiczek wyhaftowany cały, w którym dziecię jeszcze nie zrobiło kroku. Trzewiczek ten, tak mały i wdzięczny, zdaje się matce zupełnie przypominać dziecię. Uśmiecha się doń, całuje go, przemawia i, patrząc nań, wyobraża sobie całą słabą istotę. Jest pewna, że widzi swe dziecię wesołe, delikatne, z okrągłą główką, maluchnemi rączkami i błękitnemi oczkami. Jeżeli to zima, a dziecię czołga się po kobiercu, matka drży, aby się nie zbliżyło do ognia. Jeżeli lato — dziecię bawi się na dworze, w ogrodzie zrywa kwiatki, łapie owady, przygląda się psom i koniom. Wszystko się uśmiecha, wszystko błyszczy, wszystko igra wokoło niego, jak i ono samo. Trzewiczek przypomina to wszystko matce i, jak ogień wosk, roztapia jej serce.
Lecz kiedy dziecię zginie, tysiące śmiejących się obrazów tyleż wywołuje bolesnych wspomnień. Mały haftowany trzewiczek jest narzędziem cierpienia, które ustawicznie nurtuje serce matki.
Pewnego ranka, kiedy słońce majowe wzniosło się na czystym błękicie, jakiego Garofolo używał na tło do swoich obrazów, przedstawiających zdjęcie z krzyża, pustelnica z Tour-Roland posłyszała turkot wozów, tętent koni i szczęk żelaztwa na placu de Grève. Mało na to zwracała uwagi; włosami obwinęła uszy, aby mniej słyszeć i, ukląkłszy, zaczęła się wpatrywać w przedmiot, który od piętnastu lat czciła. Mały trzewiczek, o którymeśmy mówili, był dla niej całym światem; jej myśli w nim były zamknięte i z niego dopiero z jej śmiercią miały się wyzwolić. Ile posłała ku niebu gorzkich wyrzekań, bolesnych skarg, łkań i płaczu, patrząc na to haftowane cacko, tylko mury jej celi wiedzą. Nigdy nie wylano więcej łez rozpaczliwych na przedmiot tak drobiazgowy. Tego poranku zdawało, się, że boleść jej jest jeszcze gwałtowniejszą, niż zwykle, i z ulicy nawet słychać było żałosne jej wyrzekania i płacz, rozdzierający serce.
— O! moja córko, — mówiła — moja córko, moje biedne dziecię, już cię więcej nie ujrzę! a przecież zdaje mi się, że cię dopiero wczoraj utraciłam. Mój Boże, kiedyś miał tak prędko mi ją odebrać, na co mi ją dawałeś. Ty wiesz, o Boże, że dziecię matce najmilsze i że to jedyna jej na świecie pociecha i, kiedy je utraci, nie dba więcej o życie. Ach! ja nieszczęsna, nacóżem wychodziła dnia tego! O! Panie, Panie, chyba, że nigdy nie widziałeś, kiedym ją ogrzewała na mojem łonie, kiedym ją własną piersią karmiła, kiedym ją po małych całowała nóżkach! O! gdybyś, Panie, to widział, nie byłbyś mię jej pozbawiał, nie byłbyś tylu i tak ciężkich zsyłał na mnie boleści. Niestety! oto trzewiczek, a gdzie jest nóżka, gdzie moje dziecię? Panie, powróć mi moje skarby. Wszak przez piętnaście lat, kalecząc kolana, pokutująca, modliłam się do Ciebie, Panie! Powróć mi ją na jedną godzinę, na minutę! a potem potęp mię na wieki. Panno Maryo, królowo niebios, dzieciątko Jezus, ulitujcie się nademną, powróćcie mi moje dziecię. Panie, ja nie chcę rozkoszy tego świata, skaż mię na wszelkie cierpienia, udręczaj głodem i pragnieniem, ale powróć mi moje dziecię. Boże, ja byłam grzesznicą; lecz ona czyniła mię pobożną: ją kochając, kochałam ciebie, w jej uśmiechu widziałam otwarte niebo i ciebie błogosławiłam. O! gdybym raz jeszcze mogła zobaczyć moje dziecię, umarłabym z rozkoszą, wysławiając ciebie, o Matko Boża! Piętnaście lat! ileż to łez! i ty się nie ulitowałeś, o Panie!
Nieszczęśliwa rzuciła się na trzewiczek, już teraz jedyną jej pociechę, i rozpacz, od tylu lat ją nękająca, szarpała boleśnie jej wnętrzności, jak pierwszego dnia straty. Bo boleść matki po utracie dziecięcia nie starzeje, bo, chociaż drą się suknie żałobne, serce czuje jednako.
W tej chwili świeże i wesołe głosy dziecięce odbiły się o celę. Ilekroć widziała, albo słyszała dzieci, tylekroć kryła się w najciemniejszy kącik, aby ich nie widzieć, ani słyszeć. Tym razem wyprostowała się i chciwie słuchać zaczęła. Jeden z chłopców mówił:
— To cygankę dziś będą wieszali.
Jak pajak, czatujący na muchę, pobiegła do okienka, które, jakeśmy powiedzieli, wychodziło na plac de Grève. W rzeczy samej stały schodki przy szubienicy i mistrz zawieszał łańcuch. Wokoło tłum zaczął się zgromadzać.
Gromadka dzieci była już daleko. Pokutnica szukała oczyma, kogoby mogła zapytać. Oko jej padło na mężczyznę, czarno ubranego, który, mając książkę pod pachą, patrzał na szubienicę; byłto Klaudyusz Frollo.
— Panie, — zapytała pokutnica — kogoto mają wieszać?
Mężczyzna nic nie odpowiedział; powtórzyła pytanie, na które dopiero odrzekł:
— Nie wiem.
— Dzieci tutaj mówiły, że cygankę.
— Zapewne — odpowiedział.
Pakietta Chante-fleurie roześmiała się jak hyena.
— Moja siostro, — rzekł Klaudyusz — jak widzę nie lubisz cyganów?
— Nie cierpię, bo to są upiory, wiedźmy, które pożerają dzieci. Oni mi porwali dziecię, jedyne moje dziecię! i, razem z nią, serce moje zjedli.
Straszną była; mężczyzna patrzał nań obojętnie.
— Jedną z nich szczególniej przeklinam, — mówiła — jednej najbardziej nienawidzę; to ta młoda dziewczyna, w której wieku byłaby moja córka, gdyby jej matka nie była ją pożarła. Ilekroć ta jaszczurka przechodzi około mej celi, aż krew wre we mnie i wszystkie wnętrzności się przewracają.
— A więc ciesz się, moja siostro, — rzekł Klaudyusz — tę małą zobaczysz dziś na szubienicy.
Głowę skłonił na piersi i oddalił się powoli.
— Przepowiedziałam jej to! Bóg ci zapłać, panie, za tę radosną nowinę.
I zaczęła szybkim krokiem chodzić po celi, jak lwica wygłodzona, której mają żer podać.



VI.
Trzy różne serca.

Febus jednak nie umarł. Ludzie jemu podobni silne mają życie. Kiedy Filip Lheulier, adwokat nadzwyczajny królewski, mówił biednej Esmeraldzie: umiera, byłto błąd, albo żart. Kiedy alchemik powtórzył potępionej: umarł, mówił naprawdę nic nie wiedząc, a tylko mając nadzieję, że się stanie tak, jak sobie tego gorąco życzył. Przykroby mu było umiłowanej dobre przynieść wieści o swoim rywalu. Każdy mężczyzna na jego miejscu tosamoby uczynił.
Rana Febusa nie była ciężką, lecz ją Klaudyusz taką być sądził. Lekarz, do którego przenieśli rannego patrolowi żołnierze, przez osiem dni lękał się o jego życie i powiedział mu to połacinie. Przecież młodość wzięła górę i, mimo przepowiedni, jak się często przytrafia, natura ocaliła chorego. Leżącego jeszcze na słomie u owego lekarza, Filip Lheulier i jego pomocnicy wynudzili potężnie swojemi badaniami. To też w kilka dni, czując się lepiej, wzamian za ziółka oddał lekarzowi złote ostrogi, a sam umknął. Mimo to żadna w procesie nie zaszła zmiana; ówczesna sprawiedliwość mniej jeszcze niż dzisiaj troszczyła się o sumienne wyprowadzenie śledztwa. Byle obwinionego powiesić, to dosyć, o resztę nie dbano. Sędziowie mieli dowody przeciwko Esmeraldzie, sądzili, że Febus umarł: był czyn i winowajca.
Febus ze swej strony niedaleko uciekał; powrócił do garnizonu, stojącego w Queue-en-Brie, w hrabstwie Ile de France, w pobliżu Paryża.
Nic mu na tem nie zależało, aby osobiście stawać w sądzie, a przytem czuł, że niezbyt rycerską odegrał w tej sprawie rolę, bał się nawet czy nie śmieszną. W gruncie sam nie wiedział, co o tem wszystkiem myśleć. Bezbożny a zabobonny, jak każdy żołnierz, który jest tylko żołnierzem, kiedy się zastanawiał nad swoją przygodą, nie był pewnym ani kozy, ani spotkania Esmeraldy, ani nieznajomego, który odgadł jego miłość: czy to były upiory, czy dyabły, czy sztuki magiczne. Przeczuwał w tej historyi więcej czarów, niż miłości, coś tajemniczego, co go na śmiech i na ból naraziło. Kapitan doznawał rodzaju wstydu, o którym Lafontaine powiedział:

Zawstydzony jak lis, który wziął kurę.

Prócz tego spodziewał się, że sprawa nie będzie rozgłoszoną i zostanie w Tournelle i że imię jego, nieobecnego, mniej będzie powtarzanem. W tym względzie nie mylił się, bo wówczas nie było Gazette des Tribunaux, a nie minął tydzień żeby nie palono fałszerza monet, nie wieszano czarownicy i rozmaitych nie egzekwowano winowajców; Paryż tak był przyzwyczajonym do widzenia Temidy na swoich placach z obnażonemi rękami i postronkiem, że nie zwracał już na nią uwagi. Wyższy świat zaledwie wiedział nazwisko traconego, a lud poprzestawał na widowisku. W owym czasie egzekucya była tak zwyczajną, jak zabijanie cieląt w jatkach, a kat niejako gatunkiem rzeźnika.
Febus prędko uspokoił umysł tak co do czarów Esmeraldy, albo Similar, jak ją nazywał, co do jej sztyletu, albo zaklętego upiora, i co do rezultatu procesu. Skoro tylko uspokoiło się jego serce, powróciła weń Florentyna. Serce kapitana Febusa trzymało się zasad ówczesnej fizyki, że nie cierpiało próżni.
A przytem pobyt w Queue-en-Brie nie należał do najweselszych; byłato wieś, złożona z kowali i mleczarek.
Florentyna była jego przedostatnią miłością, była ładną dziewczyną i miała znaczny posag; zatem pewnego ranka, sądząc, że sprawa cyganki dawno skończona i zapomniana, rozkochany kawaler stanął konno i strojnie przed bramą mieszkania pani Gondelaurier.
Nie zwrócił szczególnej jego uwagi liczny tłum, zgromadzony na placu przed kościołem Panny Maryi, bo przypomniał sobie, że to maj, i myślał, że może byłato uroczystość jaka, procesya; przywiązał konia u bramy i wszedł wesoło do swojej narzeczonej.
Była tylko z matką.
Florentynie ciążyła na sercu tancerka, jej koza, przeklęty alfabet, a przedewszystkiem długa nieobecność Febusa. Jednak, gdy ujrzała wchodzącego kapitana, tak dobrze wyglądającego w nowym mundurze, grzecznego, zakochanego, zarumieniła się z radości. Dobra, rozkochana dziewczyna, sama w tej chwili była piękniejszą niż kiedykolwiek. Jej włosy były splecione w prześliczny warkocz, suknię miała niebieską, tak będącą do twarzy blondynkom, i oczy, zamglone miłosną tęsknotą, tak cudnie odbijające od białości jej cery.
Febus, który oddawna widywał tylko mleczarki w garnizonie, Florentyną był zachwyconym, więc też uprzedzająco grzecznym, skłonnym do zgody. Sama pani Gondelaurier, jak zawsze siedząca w swojem wygodnem krześle, nie miała serca zburczyć go jak należało, wyrzuty zaś Florentyny zmieniły się w czułe gruchanie.
Młoda dziewica, siedząc przy oknie, haftowała swego Neptuna. Kapitan stał za jej krzesłem i rozmawiał z nią półgłosem.
— Cóż się z tobą działo przez te dwa długie miesiące, niegodziwcze? Mów mi natychmiast.
— Przysięgam ci, — odpowiedział Febus, nieco zakłopotany pytaniem — jesteś piękną jak anioł.
Florentyną uśmiechnęła się.
— Śliczna piękność! to widać... Ale wdzięki na stronę; odpowiedz pan na moje pytanie.
— A więc, moja kuzynko... Byłem na służbie.
— A dlaczego nie przyszedłeś się pożegnać?
— W Queue-en-Brie.
Febus rad był, że mu się udało pierwszą odpowiedzią wyminąć drugą.
— Ależ to tak blisko! Wszak można było chociażby raz przyjechać mię odwiedzić.
Tu Febus się zmieszał.
— Bo, bo... bo... wreszcie, moja kuzynko, chorowałem.
— Chorowałeś!... — powtórzyła strwożona.
— Tak, byłem raniony.
— Raniony!...
Biedne dziewczę struchlało.
— Nie troszcz się, moja droga, — rzekł z lekceważeniem. To nic, mała sprzeczka; lekkie uderzenie pałaszem. Cóż cię to ma obchodzić?
— Co mię obchodzi? — zawołała Florentyna, wznosząc oczy łez pełne. — Cóż to za uderzenie? chcę wszystko wiedzieć.
— A więc, moja droga, pokłóciłem się z Mahé Fédy; wszak znasz porucznika? Otóż obydwaśmy się pokaleczyli lekko. Oto cała rzecz.
Kapitan wiedział, że honorowa sprawa podwyższa mężczyznę w oczach kobiety. W rzeczy samej Florentyna patrzyła na niego z czułem uwielbieniem i podziwem. Nie wierzyła mu jednak zupełnie, nie całkowicie była uspokojoną.
— Nie znam owego Mahé Fédy, — rzekła — ale zły to musi być człowiek. Ale skądże ta kłótnia?
Tu Febus, nie bardzo mający płodną wyobraźnię, nie wiedział, jak się wykręcić.
— O nic — o konia, o żarcik!... Moja kuzynko, co to za hałas na placu? — I zbliżył się do okna.
— Ach! cóż tam ludzi! — zawołał.
— Mówią, — rzekła Florentyna — że czarownica jakaś ma tu odbywać pokutę przed kościołem, a potem ją powieszą.
Kapitan sądził, że sprawa Esmeraldy jest już skończoną i obojętnie przyjął te wyrazy. Zadał jej przecież jeszcze dwa, czy trzy pytania.
— Jak się nazywa ta czarownica?
— Nie wiem — odpowiedziała.
— A co ona zrobiła?
Wzniosła białe ramiona i rzekła:
— Nie wiem.
— Ach! mój Boże! — odezwała się matka — alboż to teraz mało czarownic, które palą i nazwisk ich nie wiemy? — Tu zacna dama podniosła się i przeszła do okna. — Mój Boże! — rzecze — jakiż to tłum ludu!... pewno aż na dachy powłażą. Czy wiesz, Febusie, to mi przypomina wjazd Karola VII, nie pamiętam którego roku. Kiedy ci o tem mówię, to cię nudzi, wszak prawda? a mnie przyjemność sprawia. O! dużo wtedy było ludu, nawet na wieży świętego Antoniego. — Król jechał z królową, a za nimi panowie i panie. Przypominam sobie, śmiano się strasznie, że przy panu Amanyon de Garlande, który był bardzo niski, siedział pan Matefelon — bardzo wysoki. — Ach! jak to było cudownie! Taka procesya szlachty francuskiej, a wszyscy w haftach, z piórami. Smutno pomyśleć, że z tego nie ma dzisiaj i śladu.
Zakochani nie słuchali zacnej wdowy. Febus oparł się znowu na poręczy krzesła narzeczonej, schylił się ku niej i w tem miłem położeniu oboje milczeli. Młoda dziewica spoglądała nań czule, jakby czekała od niego jakiegoś oświadczenia.
— Febusie, — rzekła nakoniec głosem stłumionym — wszak za trzy miesiące mamy się pobrać; przysięgnij mi, że tylko mnie jedną w życiu kochałeś.
— Przysięgam ci, mój aniele! — odpowiedział Febus, i jego wzrok namiętny połączył się ze szczerym wyrazem głosu.
Tymczasem matka, widząc narzeczonych w tak dobrej harmonii, wyszła dla wydania rozkazów do kuchni. Febus spostrzegł to i do głowy dziwne przyszły mu myśli. Florentyna kochała go, był jej narzeczonym, był z nią sam na sam i dawny jego pociąg ku niej odżył, nie w całej może świeżości, ale w całym zapale: może nie byłoby tak wielką zbrodnią użąć przed dojrzeniem swojego własnego zboża. Nie wiemy czy takie dokładnie myśli przyszły mu do głowy, ale to pewna, że Florentyna przestraszyła się spojrzawszy w oczy narzeczonego. Obejrzała się i, nie widząc matki, rzekła zarumieniona:
— Mój Boże! jakże mi gorąco!
— Niedługo będzie południe, słońce dokucza, — odpowiedział Febus — trzeba firanki zasunąć.
— Nie, nie! i owszem, potrzebuję świeżego powietrza.
I, jak spłoszona łania, powstała, pobiegła do drzwi, otworzyła je i wyszła na balkon.
Febus, podrażniony, poszedł za nią.
Plac przed kościołem Panny Maryi, na który balkon wychodził, przykry przedstawiał widok, który dreszczem przejął Florentynę.
Tłum niezliczony, z przyległych przypływający ulic, napełniał plac. Niski mur, otaczający babiniec przedkatedralny, nie mógłby się ostać, gdyby go nie wspierali sierżanci. Drzwi wielkie kościoła były zamknięte, co tworzyło sprzeczność z otwartemi oknami i dymnikami, z których tysiące głów wyglądało.
Powierzchnia tego tłumu na placu była szarą, brudną i wstrętną. Widowisko, jakiego oczekiwał, było jednem z tych, do których miał prawo, jak do swojej własności, która przyciąga wszystko, co najplugawsze w gminie. Nic obmierźlejszego, jak hałas, wychodzący z tego błota brudnych głów i czepców. W tym tłumie więcej było śmiechu niż krzyku, bo więcej kobiet niż mężczyzn.
Kiedy-niekiedy głos ostry i krzykliwy wybijał się z powszechnego szmeru.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A co, Mahiecie, prędko ją będą wieszali?
— Wprzódy w śmiertelnej odpokutuje koszuli przed kościołem, a potem poprowadzą ją na plac de Grève.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Powiedz, Boucanbry, czy prawda, że nie chciała się spowiadać?
— Podobno.
— Widzicie ją! to poganka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Rządca pałacu sprawiedliwości powinien oddać osądzonego złoczyńcę, jeżeli jest świeckim — prewotowi Paryża, jeżeli zaś duchownym — biskupowi.
— Dziękuję za objaśnienie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ach! mój Boże! — mówiła Florentyna! — biedaczka.
Myśl o nieszczęśliwej smutkiem napełniła jej spojrzenie, które wodziła po tłumie. Kapitan, więcej nią, aniżeli ludem zajęty, objął jej kibić.
— Ach! zmiłuj się, Febusie, — rzekła — gdyby moja matka weszła i zobaczyła!
W tej chwili dwunasta wolno uderzyła na kościele Panny Maryi. Szmer zadowolenia powstał między tłumem. Za ostatniem uderzeniem wszystkie głowy w jedną zwróciły się stronę i wzniósł się okrzyk z bruku, okien i dachów.
— Ona! ona! jadą!
Florentyna, żeby nie widzieć, zakryła twarz rękami.
— Moja droga, — rzekł Febus — wejdź do pokoju!
— Dziękuję, — odpowiedziała i oczy, które zamknęły się przez bojaźń, otworzyła teraz z ciekawości.
Karawan, ciągniony przez silnego normandzkiego konia, zewsząd otoczony kawaleryą w fioletowych mundurach z białemi krzyżami, wyległ na plac przez ulicę świętego Piotra-aux-Boeufs. Sierżanci patrolowi robili mu miejsce pomiędzy ludem silnemi uderzeniami swoich kijów. Obok wozu jechało kilku urzędników sprawiedliwości i policyi, wyróżniających się czarnym strojem i niezręcznem siedzeniem na koniu. Pan Jakób Charmolue jechał na ich czele. Na okropnym tym wozie siedziała młoda dziewica, ze związanemi w tył rękoma. Była w koszuli; włosy długie (bo wówczas obcinano je dopiero pod szubienicą) spadały jej na szyję i na wpółodsłonięte ramiona.
Przez spływające bogatą kaskadą włosy, czarniejsze od piór kruka, widać było na szyi szary i gruby powróz, wijący się po jej dziewiczej piersi, jak glista po kwiecie. Pod tym powrozem widać było ozdobny woreczek, który jej pozostawiono dlatego zapewne, że nic nie odmawia się idącym na rusztowanie. Widzowie z okien mogli dostrzedz jej piękne nóżki, które przez wstyd niewieści starannie pod koszulę ukryć usiłowała. Przy niej leżała uwiązana koza. Potępiona zębami przytrzymywała źle spiętą koszulę. Rzekłbyś, że w ostatniej nawet chwili cierpi nad tem, że ją wystawiają prawie nagą na spojrzenia ludzkie.
— Ach! mój Boże! — rzekła z żywością Florentyna. — Patrzaj, mój kuzynie, wszak to ta niegodziwa cyganka z kozą.
To mówiąc, zwróciła się do Febusa. On miał oczy wlepione w karawan i bladym był śmiertelnie.
— Jaka cyganka z kozą? — mówił jąkając się.
— Jakto! — odparła Florentyna — nie przypominasz sobie?... Cóż znowu!...
Febus jej przerwał.
— Nie wiem, co chcesz powiedzieć.
Chciał wejść do pokoju; lecz Florentyna, która niegdyś dla cyganki uczuła zazdrość, spojrzała nań przenikliwie i nieufnie. Teraz sobie dopiero przypomniała, że w tym procesie był zamieszany jakiś kapitan.
— Mój drogi, — rzekła do Febusa — co się z tobą dzieje? zdaje mi się, że widok tej kobiety zmieszał cię.
Febus silił się na uśmiech.
— Mnie? bynajmniej!
— Kiedy tak, to zostańmy i patrzmy do końca.
Wobec tego rad nie rad musiał kapitan pozostać. To tylko go pocieszało, że potępiona nie podnosiła oczu od dna karawanu. Byłato bezwątpienia Esmeralda. Mimo poniżenia i największego nieszczęścia, zawsze była niewypowiedzianie piękną; jej wielkie czarne oczy z powodu zeszczuplenia twarzy jeszcze się większe i czarniejsze zdawały, profil zaś był przecudowny.
Zresztą, wszystko w niej było nader interesującem. Ciało jej odskakiwało od wozu, jakby już coś martwego. W oczach błyszczała łza, lecz nieruchoma, rzekłbyś, zmarzła. Zdawało się, że jedno jeszcze tylko uczucie wstydliwości w niej pozostało, a zresztą wszystkie zamarły, tak głęboko ją skołatało cierpienie, tak rozpacz przybiła.
Śmiertelny pochód przebył plac wśród okrzyków radości i ciekawych spojrzeń tłumu. Prawdę mówiąc, przyznać musimy, że, widząc ją tak piękną i zgnębioną, wiele nawet twardych serc uczuło litość. Karawan wtoczył się na babiniec przedkościelny.
Przed głównemi drzwiami zatrzymał się i straż stanęła w szereg bojowy. Tłum umilkł, a wśród uroczystej ciszy oczekiwania, dwa skrzydła wielkich drzwi, zaskrzypiawszy na zawiasach, rozwarły się. Wtedy ukazał się kościół w całej swojej długości, ponury, obciągnięty żałobą, oświetlony zaledwie kilku gromnicami, otwarty jak paszcza jaskini pośród placu olśniewającego światłem. W najdalszej jego głębi widać było olbrzymi krzyż srebrny, mający za sobą czarną od sufitu aż do podłogi zasłonę. Cała nawa była pustą. Tylko w odległych ławkach bocznych można było dojrzeć kilku księży; a w chwili otwarcia drzwi zabrzmiał śpiew ponury, monotonny, który jakby garściami rzucał kawałki psalmów na głowę skazanej.
....Non timebo millia populi circumdantis me: exsurge, Domine; salvum me fac, Deus!
....Salvum me fac, Deus, quoniam intraverunt aquae usque ad animam meam.
....Infixus sum in limo profundi; et non est substantia.
W tym samym czasie inny, samotny głos śpiewał na stopniach wielkiego ołtarza to melancholijne ofiarowanie.
„Qui verbum meum audit, et credit ei qui misit me, habet vitam aeternam et in judicium non venit; sed transit a morte in vitam“.
Byłyto egzekwie, śpiewane nad tą przecudną istotą, owianą życiem młodości i wiosny.
Lud słuchał z pobożnem skupieniem ducha.
Nieszczęśliwa potępiona zdawała się tracić wzrok i myśli. W ciemnej głębi kościoła jej sine usta poruszały się jakby modlitwą, a kiedy pomocnik kata zbliżył się do niej, aby jej pomódz zstąpić z karawanu, słyszał cicho wymówiony wyraz: „Febus“.
Odwiązano jej ręce, zsadzono razem z kozą, która beknęła radośnie, czując się wolną; następnie kazano jej iść boso po bruku aż do schodów drzwi. Powróz, zawieszony u szyi, ciągnął się za nią. Rzekłbyś, że wąż ją ściga.
Śpiew ucichł w kościele. Wielki krzyż srebrny i szereg świec woskowych zdawały się poruszać w cieniu. Rozległ się szczęk halabard, i w kilka chwil potem wielka procesya księży, mająca przechodzić koło skazanej, rozwinęła się przed okiem ludu.
Po odbytej procesyi pierwszy kapłan ponuro lecz silnie zanucił: I nunc anima anceps, et sit tibi Deus misericors!
Temi wyrazami kończono zwykle taką żałobną ceremonię. Służyły one za znak dla kata.
Lud przyklęknął.
Kyrie eleison — mówili księża, stojący u drzwi katedry.
Kyrie eleison — powtórzył tłum ze szmerem, który obiegł plac cały.
Amen — rzekł pierwszy kapłan, głowę skłonił na piersi i, odchodząc ze swoim orszakiem, śpiewał:
Omnes gurgites tui et fluctus tui super me transierunt.
W tym samym czasie szczęk oszczepów, wolno konający po nawie kościoła, zdawał się być wybiciem ostatniej dla potępionej godziny.
Przecież drzwi kościoła pozostały otwarte, pozwalając tłumom rozglądać się po pustem wnętrzu żałobnem, bez świec i głosu.
Potępiona oczekiwała na placu dalszego rozrządzenia swoją osobą. Jeden z sierżantów musiał o tem donieść Jakóbowi Charmolue, który oddawna zagłębił się w badaniu płaskorzeźby nad wielkiemi drzwiami, która, według jednych, ma wyobrażać ofiarę Abrahama, a według drugich operacyę nad kamieniem filozoficznym.
Z wielką trudnością wreszcie oderwał się od tego zajęcia i, na znak przez niego dany, dwóch ludzi żółto ubranych, pomocników kata, zbliżyło się do dziewczyny, aby jej ręce związać.
Nieszczęsna, w chwili wsiadania na karawan, który na ostatnią na ziemi miał ją przewieźć stacyę, może uczuła żal życia. Zwróciła zaczerwienione oczy ku słońcu, ku niebu, ku obłokom, to znów spuściła je na ziemię, na lud, na domy. Nagle, kiedy wiązano jej ręce, wydała krzyk mocny, ale radosny. Na balkonie, w rogu placu, spostrzegła jego, swego przyjaciela, pana Febusa. Nie mogła o tem zjawisku wątpić, bo to był on, tak piękny jak dawniej, w pięknym mundurze, z piórem u kapelusza, mieczem u boku.
— Febus! — zawołała — mój Febus!
I chciała ku niemu wyciągnąć drżące ręce, ale były związane.
Wtedy ujrzała, jak kapitan zmrużył powieki i nachylił się ku towarzyszącej mu młodej dziewicy, która nań patrzyła ze wzgardą i złością; następnie Febus wymówił kilka wyrazów, które nie doszły jej uszu, podał ramię pięknej pannie i oboje zniknęli z balkonu, a drzwi zamknęły się za nimi.
— Febusie! — zawoła — czy i ty temu wierzysz?
Straszna myśl przyszła jej do głowy. Przypomniała sobie, że ma być karaną za morderstwo Febusa de Châteaupers.
Ten cios był dla niej zaciężkim. Padła jak nieżywa na bruk.
— Dalej! weźcie ją na karawan! — wołał Charmolue — trzeba prędzej z nią skończyć.
Nikt dotąd nie zauważył na galeryi posągów królewskich, będącej nad głównemi drzwiami kościoła, szczególniejszego widza, który z takim spokojem patrzał na wszystko, tak wyciągniętą miał szyję, twarz tak potworną, że, gdyby nie strój, możnaby go uważać za jednego z owych potworów kamiennych, z których paszcz od sześciuset lat spływają krople deszczu. Widz ten, na którego nikt w pierwszej chwili nie zważał, przywiązał mocno do jednej z kolumn ogromną linę i znowu zaczął patrzeć spokojnie, jak dawniej. Nagle, wtedy, gdy pomocnicy kata, na rozkaz Charmolue, mieli podnosić Esmeraldę, nogami objął balustradę galeryi, pochwycił linę rękami i nogami, i spuścił się po fasadzie jak kropla wody po szybie; następnie, jak kot, spadł z dachu, powalił katów o ziemię, porwał jedną ręką cygankę jak dziecko lalkę, i jednym skokiem wpadł do kościoła, unosząc nad głową omdlałą dziewicę i wołając strasznym głosem:
— Miejsce święte! schronienie!
Wszystko to odbyło się tak nagle, że gdyby to było w nocy, możnaby wziąć za błyskawicę.
— Schronienie! schronienie! — powtórzył lud i tysiące oklasków zaiskrzyły radością jedyne oko Quasimoda.
Hałas ten i wstrząśnienie powróciło przytomność potępionej. Wzniosła powieki, spojrzała na Quasimoda i znowu je nagle zwarła, jakby się lękała swojego zbawcy.
Chamolue, oprawcy i strażnicy osłupieli. W rzeczy samej, w obrębie kościoła Panny Maryi potępiona była bezpieczną, i na progu świątyni bezwładną była ludzka sprawiedliwość.
Quasimodo zatrzymał się w wielkich drzwiach kościoła. Grube jego nogi zdawały się równie silnemi, jak ciężkie, rzymskie kolumny; głowa jego, ginąca w ramionach, podobną była do owych lwów, które mają grzywę, a nie mają szyi. Trzymał dziewicę całą drżącą, zawieszoną na nim jak biała draperya, ale trzymał ją tak ostrożnie, jakby się lękał upuścić, albo skazić. Rzekłbyś, czuł, że to coś delikatnego i drogiego, przeznaczonego dla innych rąk. Niekiedy zdawało się, że nie śmie dotykać jej, oddychać przy niej. Później nagle przycisnął ją rękami do piersi, jak skarb najdroższy, jak czyni matka ze swojem dziecięciem. Jego oko, ku niej zwrócone, przepełniało się czułością, boleścią i politowaniem, a gdy się podniosło, jaśniało jakby wewnętrzną błogością. Wtedy kobiety zaczęły śmiać się i płakać zarazem, lud klaskał i tupał nogami, a Quasimodo istotnie promieniał swoją własną odrębną pięknością. I rzeczywiście pięknym był ów sierota, podrzutek wzgardzony, owo straszydło, upośledzone przez Boga i ludzi. Czuł się dobroczynnym i silnym; patrzał w twarz społeczeństwu, które go odepchnęło od siebie, patrzał w oblicze sprawiedliwości ludzkiej, której wydarł ofiarę niewinną, urągał siepaczom, zbirom, katom i sędziom, których pokonał swą siłą, siłą daną od Boga.
Wzruszającym był widok tej pomocy, spadłej jak z nieba na nieszczęśliwą skazaną z rąk tak kalekiej istoty. Były to dwie ostateczności nędzy — natury i społeczeństwa, które się z sobą zetknęły, aby nawzajem się wesprzeć.
Po kilku chwilach tryumfu, Quasimodo ze swoim ciężarem wszedł dalej w głąb kościoła. Lud, lubiący każdą nadzwyczajność, szukał go oczyma pod cieniem nawy i żałował, że tak znikł prędko. Nagle ujrzano go na jednej z galeryi królów francuskich; przebiegał ją jak szalony, niosąc swą zdobycz w rękach i krzycząc:
— Schronienie! opieka! swoboda!
Tłum znowu zagrzmiał oklaskami. Przebiegłszy galeryę, znowu znikł we wnętrzu kościoła. Po chwili ukazał się na innej, wyższej galeryi, niosąc cygankę i wołając ciągle: „Schronienie“. Nakoniec po raz trzeci ukazał się na wieży i zdawał się z dumą ukazywać ocalony przez siebie skarb, wołając potrzykroć donośnym głosem:
— Schronienie! schronienie! schronienie!
— Brawo! Niech żyje! — zawołał lud, a jego okrzyk rozległ się i na drugim brzegu rzeki, na placu de Grève, gdzie zdumiał tłumy i pustelnicę, osłupiałym wzrokiem w szubienicę wpatrzoną.



KSIĘGA JEDENASTA.

I.
Gorączka.

Klaudyusza Frollo nie było już w katedrze, kiedy jego przybrany syn tak nagle przeciął więzy, które alchemik zgotował biednej cygance. Widząc, że już nieszczęsną mają wsadzać na karawan, wybiegł przez boczną furtkę klasztorną, kazał się przewieźć na lewy brzeg Sekwany i szedł między górzyste ulice Uniwersytetu; biegł przed siebie, sam nie wiedząc dokąd, a wszędzie napotykał tłumy ludzi, zdążających wesoło ku mostowi świętego Michała, aby widzieć czarownicę ginącą. Nawet nie wiedział gdzie się znajduje, ani o czem myśli, czy marzy we śnie lub na jawie. Szedł, biegł, byle być dalej od placu de Grève.
Przebył górę świętej Genowefy i wyszedł z miasta przez bramę świętego Wiktora. Uciekał wciąż, dopóki, oglądając się, mógł widzieć wieże Uniwersytetu i rzadkie domy przedmieść, lecz kiedy Paryż zniknął mu z oczu, kiedy się sądził o sto mil od niego, na polu, w puszczy, zatrzymał się i zdawało mu się, że odetchnął.
Straszne myśli tłumem nabiegły mu do głowy. Zajrzał w swą duszę i zadrżał. Myślał o tej nieszczęsnej dziewicy, którą zgubił i która jego zgubiła. Powiódł okiem po krętej drodze, na którą wpędziło ich przeznaczenie, aż do punktu, w którym ją przeciął. Myślał o próżności nauki, o cnocie, o ludziach, o sobie i ludzkiej słabości. Zatapiał się w złych myślach i czuł jak się w nim szatan uśmiecha.
Kopiąc w swej duszy, kiedy ujrzał jak wielkie w niej miejsce dla namiętności zrobiła natura, rozśmiał się gorzko. Z głębi serca poruszył całą nienawiść, całą swoją złośliwość, i poznał z zimną krwią lekarza, badającego chorobę, że ta złość i ta nienawiść była zwichniętą miłością; że miłość, to źródło cnót człowieka, w potworne rzeczy zmienia się w duszy niepowołanej i często mężczyznę przemienia w szatana. Roześmiał się szyderczo, pobladł i zobaczył w prawdziwem świetle tę nieszczęsną swą namiętność, która zakończyła się szubienicą dla jednej, a piekłem dla drugiego.
I znowu roześmiał się wspomniawszy, że Febus żyje, że jest swobodnym, wesołym, ma na sobie piękny mundur i nową przy sobie kochankę. Jego śmiech szyderczy powiększył się jeszcze, kiedy rozważył, że z tych, którym śmierć gotował, tylko ukochana przezeń cyganka jej nie uszła.
Z kapitana myśl jego przeszła na lud i opanowała go dziwna zazdrość. Wyobrażał sobie, że lud, lud cały miał przed oczyma ukochaną przez niego kobietę, a miał ją w koszuli, prawie nagą. Załamał ręce, wspomniawszy sobie, że ta kobieta, której wdzięki tylko zdala, w wyobraźni podziwiał, oddaną została w dzień, w południe, całemu ludowi, ubrana, jakby w nocy rozkoszy. Płakał z gniewu i złości nad relikwiami najdroższych uczuć ludzkich, zbezczeszczonemi, zdeptanemi nawieki. Płakał z wściekłości, myśląc, ile spojrzeń utonie w tem ślicznem ciele, że ta czysta dziewica, obraz skromności i wstydu, do której drżący ledwie śmiałby się zbliżyć, została przezeń zmienioną w ulicznicę, na którą wszystkim patrzeć pozwolono.
A kiedy chciał sobie odtworzyć obraz szczęścia, jakiegoby kosztował, gdyby nie była cyganką, albo raczej, gdyby go kochała; kiedy wyobraził sobie, ile jest szczęśliwych małżeństw, żyjących roskoszą nad strumieniami w obliczu Boga, gwiazd i słońca, serce jego krajało się z rozpaczy. — Przecież i on mógłby mieć życie opromienione miłością przy boku ukochanej żony.
Ta myśl wracała doń ustawicznie, ta myśl dręczyła go, kąsała mózg i szarpała wnętrzności. Nie żałował tego, co uczynił, i teraz jeszcze gotów był zrobić toż samo, bo wolał dziewczynę tę widzieć w rękach kata, niżeli w objęciach kapitana. Lecz cierpiał okropnie i ze wściekłości rwał włosy z głowy, pattrząc, czy nie pobielały.
Były chwile, gdy przychodziło mu na myśl, iż może w tej właśnie sekundzie hańbiący powróz zawiesza kat na wdzięcznej szyi dziewicy. Na myśl tę krwawy pot występował mu z ciała.
Była znowu inna chwila, w której wyobrażał sobie Esmeraldę wesołą, skoczną, swobodną, taką, jaką ujrzał po raz pierwszy i porównywał ją z obecną Esmeraldą, w koszuli śmiertelnej, z powrozem na szyi, wstępującą na schody szubienicy. Na to potworne zestawienie, odbijające się w jego sumieniu, krzyknął przeraźliwie, jakby je chciał rękami odepchnąć od siebie.
Kiedy ten huragan rozpaczy miotał nim na wszystkie strony, kiedy zakrwawiał i rozdzierał mu duszę, spojrzał na naturę wokoło siebie. U stóp jego kury grzebały w śmietnikach, szukając strawy dzióbkami, chrabąszcze wzlatywały ku słońcu, nad głową posuwały się obłoki, a na horyzoncie widać było wieżę opactwa świętego Wiktora i młyn, który, świszcząc, krople dyamentowe rzucał kołami. Wszystko objawiało życie czynne, spokojne, mające cel i szczęście. Obraz ten nową sprawił mu boleść. I zaczął znowu uciekać.
Biegł przez pola aż do wieczora. Ta ucieczka przed życiem, przed naturą, przed ludźmi i Bogiem, trwała dzień cały. Niekiedy padał na ziemię i zieloną trawę darł wściekłemi rękami. Niekiedy zatrzymywał się na skraju opustoszałej wsi: myśli ciążyły mu tak nieznośnie, że chwytał się obiema rękami za głowę i usiłował wyrwać ją z ramion, aby o bruk roztrzaskać.
Około zachodu słońca jeszcze zastanowił się nad sobą, i przekonał się, że mało mu brakowało do szaleństwa. Burza, która w nim trwała od chwili, kiedy stracił nadzieję i chęć ocalenia cyganki, nie pozostawiła w jego duszy ani jednej myśli zdrowej, ani jednego spokojniejszego wrażenia. Rozum jego był zupełnie zwichnięty. Dwa tylko obrazy widział dokładnie: Esmeraldę i szubienicę; wszystko zresztą było pogrążone w ciemności. Te dwa obrazy, zbliżone do siebie, coraz były przykrzejsze, bo rosły mu przed oczyma w stosunku fantastycznym: jedna w nieskończonych wdziękach piękności, świetle i czarze, druga w bezgranicznej okropności i ohydzie; tak, że w końcu Esmeralda zdawała mu się jasną, promienną gwiazdą, szubienica zaś jakąś ogromną, odartą z ciała ręką.
Rzecz dziwna, że w tym okropnym stanie, tak nieznośnie go torturującym, nie przyszła mu chęć śmierci. Nawet w takiem cierpieniu cenił życie, może dla tego, że przed sobą widział piekło.
Noc poczęła zapadać. Cząstka jego żywotna myślała o powrocie, bo sądził, iż był daleko od Paryża; przecież, zastanowiwszy się, spostrzegł, że krążył ciągle w bliskości Uniwersytetu. Wieża świętego Sulpicyusza i trzy dzwonnice świętego Hermana des Près wystrzelały naprawo. Zwrócił się więc w tę stronę. Usłyszawszy głos „kto idzie“? strażników opata przy okopie świętego Hermana, poszedł ścieżką pomiędzy młynem opackim i szpitalem, i w kilka minut potem znalazł się na drodze Pré-aux-Cleres. Miejsce to, sławne z hałasu i awanturek miłosnych, starał się ominąć, nie chcąc spotkać kogokolwiek. Obszedł więc Pré-aux-Cleres i przybył nad brzeg rzeki. Tam zastał przewoźnika, który za kilka su odwiózł go aż do Cité i wysadził na tym wystającym klinie Miasta, na którym czytelnik widział dumającego poetę Grintoira.
Kołysanie statku i szum wody niejako uśpiły Klaudyusza. Kiedy przewoźnik oddalił się, osłupiały stanął na placu de Grève, patrząc bezmyślnie na rozmaite przedmioty, które były dla niego pewnym rodzajem fantasmagoryi. Często się zdarza, że wielka boleść w podobny sposób oddziaływa na umysł.
Słońce zaszło za wysoką wieżę Nesle. Zmierzch zapadał; niebo i woda w rzece zdawały się białemi. Pomiędzy temi dwiema białościami, lewy brzeg Sekwany, na który spoglądał, przedłużał się w oddaleniu i wyglądał na horyzoncie jak czarna olbrzymia wieża, obciążona domami, których ciemne kontury uwydatniały się na tle nieba i wody. Tu i owdzie okna zaczęły jaśnieć światłem. Tak więc ten ogromny czarny obelisk, samotny pomiędzy niebem a Sekwaną, bardzo szeroką w tem miejscu, szczególne na Klaudyuszu zrobił wrażenie, podobne do tego, jakiegoby doznał człowiek, leżąc nawznak na ziemi u stóp wieży strasburskiej i patrząc, jak jej szczyt niknie w półcieniach wieczornych. Tylko ta w tym razie zachodziła różnica, że Klaudyusz stał, a obelisk leżał; lecz ponieważ rzeka, odbijając w sobie obłoki, przepaścisto przedłużała pod nim powietrzną próżnię, ogromny przylądek zdawał się tak śmiało wystrzelać, jak wieża katedry i wrażenie było to samo. To wrażenie było tem osobliwsze i głębsze, że byłato istotnie wieża, a wieża dwumilowa, coś olbrzymiego i niezmierzonego, prawdziwa wieża Babel. Kominy domów, szczerby murów, dachy spiczaste, wieża Augustyanów, wieża Nesle, wszystkie wyższe punkty, szczerbiąc brzegi tego obeliska, szczególne i fantastyczne czyniły złudzenie. Klaudyusz w stanie rozprzężenia zmysłów, w jakim się znajdował, sądził, że widzi najoczywistszą świątynię piekła; tysiące świateł, rozlanych po całej wysokości olbrzymiej wieży, zdawały mu się kraterami wewnętrznego pieca; odgłosy i szum, stamtąd dolatujący — krzykami i wyciem potępieńców. Wtedy strach go ogarnął, zatkał uszy, aby krzyków nie słyszeć, odwrócił się, aby nic nie widzieć, i oddalił się śpiesznie, uciekając przed tem strasznem widziadłem. Ale widziadło było w nim samym.
Kiedy wszedł na ulice, przechodnie, potrącający się wzajem, zdawali mu się przypływem i odpływem mrowiska widziadeł i cieniów. W uszach mu coś okropnie huczało, a umysł mieszały nadzwyczajne urojenia. Nie widział ani domów, ani bruku, ani wozów, ani mężczyzn, ani kobiet, lecz zamęt przedmiotów, które się z sobą zlewały. Na rogu ulicy Barillerie był sklep korzenny, którego daszek od niepamiętnych czasów był otoczony blaszkami białemi, ze zwieszającemi się od nich świeczkami drewnianemi, które, gdy niemi wiatr miotał, klaskały jak kastaniety. Klaudyusz wyobrażał sobie, że to potrącają się wzajem szkielety z Montfaucon.
— Ach! — mówił do siebie — wiatr nocny pędzi jedne ku drugim i miesza brzęk łańcuchów z szelestem kości. I ona jest może pomiędzy niemi.
Przerażony i odurzony nie wiedział już dokąd szedł. Zrobił kilka kroków i znalazł się na moście świętego Michała. W jednym z domów świeciło się na dole, i zbliżył się doń. Przez zaciemnione szyby zobaczył brudną izbę, i mnóstwo przykrych wspomnień odżyło w jego pamięci. W izbie tej, źle oświetlonej, przy stole siedział młody i świeży blondynek, ściskając młodą dziewczynę, bezwstydnie a strojnie ubraną; przy lampie zaś w pobliżu stara kobieta przędła kądziel i śpiewała głosem kozim. Ponieważ młody człowiek przerywał niekiedy wybuchy śmiechu, piosnka dobiegała wówczas do uszu Klaudyusza, a była niewypowiedzianie ohydną i straszną dla niego.

Na placu jest rusztowanie;
Kądziołko moja prządź!
Na powróz uprządź katowi,
Który gwiżdże tak swobodnie.
Kądziołko moja prządź!

Pięknym jest powróz konopny,
Konopie siej naokoło,
Bo piękny powróz konopny
Nieraz zatrwoży złodzieja.

Na placu jest rusztowanie;
Kądziołko moja prządź!
Z okien widać szubienicę
I przy niej powróz konopny.
Kądziołko moja prządź!

Młody człowiek śmiał się i pieścił dziewczynę. Starą była Falourdelowa, dziewczyną — rozpustnica uliczna, młodzieńcem — brat jego, Jan.
— To, czy inne widowisko — wszystko jedno — pomyślał i patrzył wciąż bezmyślnie.
Widział, jak Jan poszedł do okna, znajdującego się w głębi izby, otworzył je, wyjrzał na ulicę i rzekł zamykając:
— Otóż i noc: mieszczanie zapalają światła, a Pan Bóg gwiazdy.
Następnie Jan podszedł do stołu, stłukł butelkę na nim stojącą i zawołał:
— Próżna, niech ją piorun trzaśnie! Izabelo, moja kochanko, gdybyś ty się w beczkę zamieniła, powiedziałbym, że Jowisz ma rozum.
Ten żarcik rozśmieszył dziewczynę, a Jan wyszedł.
Klaudyusz, aby go brat nie poznał, rzucił się twarzą na ziemię. Szczęściem ulica była ciemna, a młody człowiek pijany. Ujrzał przecież coś leżącego na ziemi i mówił:
— Ten widzę dzisiaj wesoło spędził dzień.
Potrącił nogą Klaudyusza.
— Pijany na śmierć! — rzekł — prawdziwa pijawka, odsądzoną od beczki. Łysy, widzę — dodał, nachylając się — staruszek. Fortunate senex!
Później Klaudyusz usłyszał, jak, oddalając się, mówił:
— Jednakże rozum coś znaczy, i mój brat szczęśliwy, że ma rozum i pieniądze.
Teraz alchemik podniósł się i biegł co tchu mu stało do kościoła Panny Maryi, którego ogromne wieże rzucały cień na domy.
Przybywszy na plac de Parvis, zadrżał i nie mógł na gmach wznieść oczu.
— O! — rzekł — czy to być może, aby taka okropna scena odbyła się tu dzisiaj?
Wreszcie sprobował spojrzeć na kościół. Fasada była ciemną, a za nią niebo gwiaździste. Wschodzący księżyc, wznosząc się na horyzoncie, zatrzymał się w tej chwili nad prawą wieżą, i zdawało się, że zawisł nad nią.
Brama klasztoru była zamkniętą, lecz alchemik zawsze miał przy sobie klucz od laboratoryum w wieży. Ten posłużył mu do wejścia.
Znalazł kościół ciemny i milczący. Po wielkich cieniach, padających na ściany, poznał, że przygotowań do odbytej ceremonii jeszcze nie sprzątnięto. Wielki krzyż srebrny błyszczał wpośród ciemności, jak droga mleczna tej nocy grobowej. Wysokie okna chórowe wychylały z nad czarnej draperyi ostrołukowe swe wierzchołki i, przepuszczając przez swe szyby promień księżyca, blademi jaśniały barwami. Alchemik, spojrzawszy na blade szczyty tych okien gotyckich, sądził, że patrzy na infuły zmarłych biskupów. Przymknął oczy, a kiedy je rozwarł, zdawało mu się, że blade twarze umarłych wkoło go otaczają.
I zaczął uciekać przez kościół. Wtedy zdawało mu się, że świątynia pańska chwieje się, porusza, żyje; że każda z jej ogromnych kolumn jest olbrzymią łapą, która tłoczy kamienie, po których stąpa, i że cała katedra jest wielkim słoniem, który oddycha i idzie z dwiema wielkiemi wieżami.
Tak więc gorączka czy obłąkanie do tego doszły stopnia, że wszystko dlań zdawało się pewnym rodzajem Apokalipsy widzialnej, dotykalnej, strasznej.
Postępując dalej, spostrzegł za filarami czerwone światło. Pobiegł doń jak do gwiazdy. Byłato lampka, oświetlająca dzień i noc publiczny brewiarz Panny Maryi. Rzucił się chciwie na świętą księgę w nadziei znalezienia w niej pociechy, albo odwagi. I oto oko jego padło w otwartej księdze na ten ustęp Hioba: „I duch przeszedł przed mojem obliczem, i słyszałem jego oddech i włos się na mnie najeżył.“
Przy czytaniu tego ponurego ustępu doświadczył tego, co doznaje ślepy, uderzony własnym kijem. Nogi się pod nim zachwiały, gdy wspomniał sobie tę, która dzisiaj umarła. Tyle czuł w swoim mózgu potwornych wyziewów, że głowę swoją uważał za jakiś komin piekielny.
Zdaje się, że długo w tem położeniu zostawał, bez czucia, bez zmysłów, jakby przygnieciony dłonią czarta. Nakoniec przyszło mu na myśl uciec do swojej wieży, do swego wiernego Quasimoda. Powstał, i, ponieważ go dziwny lęk ogarnął, wziął lampkę od brewiarza, by sobie drogę oświetlić.
Popełnił świętokradztwo; to też powoli przebywał schody wieży, pełen jakiejś tajemniczej trwogi, aby go nie spostrzeżono idącego ze światłem.
Nagle uczuł chłód na swojej twarzy i znalazł się na najwyższej galeryi. Powietrze było chłodne, po niebie pędziły obłoki i, wschodzący pomiędzy niemi księżyc, zdawał się niebieskim okrętem, pochwyconym w lody powietrzne.
Spuścił oczy i zaczął patrzeć po dachach domów, nabitych i ścieśnionych, które wydawały mu się, jak morze spokojne w noc letnią.
Księżyc rzucał sinawe promienie, nadające ziemi i niebu barwę popiołu.
W tej chwili zegar się poruszył i głosem ochrypłym i stłumionym wybił północ. Alchemik wspomniał sobie południe i rzekł:
— Teraz już zimną być musi.
Nagłe wiatr mu zagasił lampkę, i prawie w tym samym czasie, w rogu przeciwnej wieży, ukazał się biały cień, postać, kobieta. Struchlał. Przy tej kobiecie była biała koza, która przy ostatniem uderzeniu zegara zabeczała.
Odważył się spojrzeć. To ona!
Była bladą, ponurą. Włosy spadały jej na ramiona jak rano, ale nie miała rąk związanych i powrozu na szyi. Była wolną, umarłą!
Biało ubrana, i na głowie miała też białą zasłonę.
Szła ku niemu powoli, patrząc w niebo. Koza postępowała za nią. Klaudyusz czuł się przykutym do miejsca i nie mógł uciekać. Za każdym jej krokiem naprzód, cofał się wtył i wrócił pod ciemne sklepienie schodów. Sądził, że ona i tam ścigać go będzie i omało nie umarł ze strachu.
W rzeczy samej zatrzymała się przed schodami, popatrzyła przez chwilę i odeszła. Klaudyuszowi wydawała się wyższą niż dawniej — za życia; widział jej białą koszulę i słyszał jej oddech.
Kiedy odeszła, powoli zaczął zstępować ze schodów, z włosami najeżonemi, ze zgaszoną lampą w ręku, sam podobny do widma i zdawało mu się, że słyszy ustawicznie wyrazy: „Duch przeszedł przed mojem obliczem, i słyszałem jego oddech, i włosy najeżyły się na mojem ciele“.



II.
Garbus, jednooki, kulas.

Każde miasto w średnich wiekach, a we Francyi do Ludwika XII, miało swoje „miejsca bezpieczeństwa“. Miejsca te, wpośród potopu praw karnych i postanowień barbarzyńskich, były jakby rodzajem wysp, wznoszących się nad sprawiedliwość ludzką. Zbrodniarz, zbliżający się do nich, był bezpiecznym. Byłoto nadużycie bezkarności, obok nadmiaru kary; dwie rzeczy, które jedna drugą miały poprawiać. Pałace królów, mieszkania książąt krwi i kościoły miały prawo schronienia. Niekiedy miasto całe służyło za punkt ucieczki. Ludwik XI w roku 1467 cały Paryż uczynił miejscem schronienia.
Kiedy winowajca stopą dotknął miejsca schronienia, był nietykalnym, lecz musiał się strzedz zeń wychodzić, bo znowu wpadał w sieci prawa. Pale, szubienice czuwały około miejsc schronienia i gotowe były pochwycić winowajcę. Tak więc byli zbrodniarze, którzy siwieli na schodach pałacu, w obrębie opactwa, albo w kruchtach kościołów. Zdarzało się niekiedy, że wyrok parlamentu gwałcił schronienie i wydawał winowajcę katowi. Jak naprzykład w sprawie morderców Małego Jana, kata paryskiego, i w sprawie Emery Rousseau, sprawiedliwość przeskakiwała mury kościoła i żądała wydania zbrodniarzy, lecz jeżeli nie było wyroku parlamentu, biada temu, kto poważył się naruszać spokój schronionych. Wiadomo, jak zginął Robert de Clermont, marszałek Francyi, i Jan z Chalons, marszałek Szampanii, a przecież była sprawa tylko o niejakiego Perrina, służącego bankiera, podłego zbójcę; lecz dwaj marszałkowie wyłamali bramy w Saint-Mery.
Takie było poszanowanie dla uciekających się do tych schronisk, że podanie niesie o poszanowaniu nawet zwierząt. Kiedy jeleń, na którego polował Dagobert, schronił się na grób St. Denis, zaprzestano go ścigać.
Kościoły miały zwykle maleńką izdebkę, przygotowaną dla szukających schronienia. W roku 1407 Mikołaj Flamel kazał taką zbudować na sklepieniach kościoła świętego Jakóba de la Boueherie, która kosztowała cztery liwry, sześć soldów, szesnaście denarów.
Przy kościele Panny Maryi była izdebka, zbudowana na wiązaniach, wprost klasztoru, w tem samem miejscu, w którem żona obecnego odźwiernego założyła sobie ogródek, który jest w takim stosunku do wiszących ogrodów w Babilonie, jak listek do palmy, jak odźwierna do królowej Semiramis.
Tutaj, po utrudzającym biegu po wieżach i galeryach, Quasimodo złożył Esmeraldę. Przez czas trwania całego tego biegu młoda dziewica nie mogła odzyskać przytomności; wpół-uśpiona, wpół-przebudzona, czując tylko, że płynie w powietrzu, że leci w niem jak na skrzydłach, że ją coś unosi z ziemi. Kiedy-niekiedy usłyszała śmiech radosny lub grzmiący głos Quasimoda i rozwierała oczy; widziała wtedy niewyraźnie pod sobą morze dachów i wież Paryża, prawdziwą, różnokolorową mozajkę, a nad swą głową radosną i straszną zarazem twarz dzwonnika. Powieki jej zwierały się nanowo; sądziła, że już wszystko z nią się skończyło, że ją stracono w omdleniu, i że zły duch dostał ją w posiadanie i uniósł. Nie śmiała spojrzeć na niego i pozwalała się nieść.
Lecz kiedy zdyszany dzwonnik złożył ją w miejscu ucieczki, kiedy uczuła, jak jego potężne ręce odwiązują łagodnie powrozy, krępujące ją niemiłosiernie, uczuła owe nagłe wstrząśnienie, jakiego się doznaje, gdy okręt w noc ciemną przybija do brzegu. Jej myśli ocuciły się także, powróciły jedna po drugiej. Spostrzegła, że była w kościele Panny Maryi, przypomniała sobie, że ją wyrwano z rąk katów, że Febus żyje, że jej nie kocha, a te dwie myśli tyle jej sprawiły przykrości, że odwróciła się do Quasimody, mówiąc:
— Na co mię ratowałeś?
On spojrzał na nią, jakby chciał odgadnąć, co mówi. Ona powtórzyła pytanie. Wtedy rzucił smutnie oczyma i odszedł.
Ona pozostała zdziwiona.
W kilka chwil powrócił, przynosząc jej paczkę, którą rzucił pod nogi. Byłyto suknie, które kobiety litościwe złożyły na progu kościoła dla ocalonej. Spuściła oczy na siebie, ujrzała się prawie nagą i zarumieniła się. Życie powracało.
Quasimodo zdawał się ten wstyd pojmować. Zakrył oczy rękami, znowu się oddalił, ale już wolnym krokiem.
Nieboga ubrała się z pośpiechem. Byłato biała suknia z białą zasłoną, habit nowicyatki od szpitalnych sióstr miłosierdzia.
Zaledwie kończyła ubierać się, kiedy powrócił Quasimodo. Niósł koszyk w jednym ręku, a pod pachą sienik. W koszyku była butelka, chleb i inna żywność. Położył koszyk na ziemi i rzekł: — „Jedz“. Rozciągnął sienik na podłodze i mówił: — „Śpij“. Byłato jego własna wieczerza i własne jego posłanie.
Cyganka podniosła nań oczy, aby mu podziękować, ale nie mogła wymówić ani słowa. Biedak był tak strasznym, że spuściła oczy ze wstrętem. Wtedy rzekł do niej:
— Boisz się mnie. Jestem brzydki, nieprawdaż? to nie patrz na mnie, ale mię słuchaj. W dzień tu musisz pozostać, w nocy możesz chodzić po całym kościele. Ale nie wychodź z kościoła ani w dzień, ani w nocy, bo byłabyś zgubioną. Ciebieby stracono, a jabym umarł.
Wzruszona podniosła głowę, aby mu odpowiedzieć. Ale już zniknął. Zaczęła więc zastanawiać się nad szczególnemi wyrazami tej potwornej istoty, które, chociaż brzmiały chrapliwie, miały w sobie jednak łagodność i słodycz.
Następnie obejrzała izdebkę. Byłto pokoik, mający sześć stóp kwadratowych obszaru, małe okienko i wąskie drzwi. Wiele potwornych zwierząt, ozdabiających rynnę, jakby zaglądało do niej okienkiem, a za niemi widać było krocie kominów. Smutny widok dla biednej cyganki, podrzutka, ofiary, skazanej na śmierć, istoty, nie mającej ani rodziny, ani kąta.
W chwili, kiedy ta smutna myśl przyszła jej do głowy, uczuła jak wełnista i brodata mordka wślizgnęła się pomiędzy jej załamane ręce. Zadrżała i spojrzała. Byłato biedna koza, poczciwa Dżali, która za nią uciekła w chwili, gdy Quasimodo porwał ją z pod straży Jakóba Charmolue. Cyganka zaczęła ją całować.
— O, moja biedna Dżali! — mówiła z rozczuleniem — ja zapomniałam o tobie, a ty zawsze o mnie pamiętasz!
W tej chwili, jakby ręka niewidzialna chciała jej ulżyć, łzy popłynęły potokiem, a z niemi, zdawało się jej, że zrzuciła z siebie wszystkie gorycze.
Gdy wieczór nadszedł i noc była pogodna i miesięczna, obeszła galeryę, otaczającą kościół. To ulżyło jej także, bo ziemia, na którą patrzyła z tej wysokości, zdawała jej się tak bardzo spokojną.



III.
Głuchy.

Nazajutrz rano, budząc się, spostrzegła, że całą noc spała. To zdziwiło ją, bo oddawna odzwyczaiła się od snu. Ożywczy promień słońca zajrzał okienkiem i twarz jej oświetlił. Ale razem ze słońcem ujrzała w otworze straszny przedmiot — Quasimoda. Zamknęła oczy, lecz nadaremnie; nawet przez powieki zdawało jej się, że widzi tego jednookiego potwora, tę larwę straszną; słyszała przytem jego głos chrapliwy:
— Nie bój się. Jestem twoim przyjacielem i przyszedłem tylko zobaczyć, czy śpisz. Wszak cię to nie obraża?... Teraz odchodzę; możesz otworzyć oczy, bo już skryłem się za mur.
Akcent, z jakim wymówił te wyrazy, był jeszcze stokroć żałośniejszym, niż one same. Cyganka, rozrzewniona, otwarła oczy i poszła do okienka, aby zobaczyć garbusa.
— Pójdź! — rzekła do niego łagodnie.
Z poruszeń ust cyganki Quasimodo sądził, że mu odejść rozkazuje; oddalał się więc powoli, kulejąc i nie śmiejąc spojrzeć na dziewicę.
— Chodźże! — zawołała i, widząc, że wciąż się oddala, pobiegła za nim i wzięła go za rękę.
Czując dotknięcie jej ręki, Quasimodo zadrżał na całem ciele. Wzniósł oko błagalne i, widząc, że go przyzywa do siebie, zajaśniał cały radością i czułością. Chciała go wprowadzić do swej izdebki, ale wejść nie chciał, mówiąc:
— Sowa nie powinna wchodzić do gniazda skowronka.
Więc Esmeralda usiadła na swojej pościeli uprzejmie ku niemu zwrócona, a u jej nóg koza usnęła. Oboje przez jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu: on podziwiał jej wdzięki, ona nadzwyczajną jego brzydotę. Cochwila nową w nim jakąś odkrywała ułomność. Spojrzenie jej przenosiło się z krzywych nóg na garb na plecach, z garbu na jedyne oko. Pojąć nie mogła, aby istota tak ułomna żyć mogła. Jednakże tyle było w jej spojrzeniu łagodności, że Quasimodo odważył się przemówić.
— Kazałaś mi przyjść.
Na znak potwierdzenia kiwnęła głową i rzekła:
— Tak.
Pojął jej skinienie.
— Niestety!... — rzekł, jakby się wahał skończyć — jestem głuchy.
— Biedak! — zawołała cyganka z wyrazem życzliwej litości.
On uśmiechnął się boleśnie.
— Myślałaś, że tegoż tylko mi i brak, nieprawdaż? Tak, jestem głuchy. To okropne! A tyś tak piękna!
Tyle w jego wyrazach było głębokiej boleści z poczucia swojej niedoli, że Esmeralda nie śmiała wyrzec ani słowa; on zaś mówił dalej:
— Teraz dopiero moją szpetotę zupełnie widzę. Kiedy się porównywam z tobą, sam nad sobą boleję! Muszę ci się wydawać jak zwierzę. Ty jesteś promieniem słońca, kroplą rosy, śpiewem ptaszyny. Ja zaś jestem czemś strasznem, ani człowiekiem, ani zwierzęciem, sam nie wiem czem.
I zaczął się śmiać; ale ten śmiech był rozdzierającym.
— Tak, jestem głuchy; ale ty będziesz rozmawiała ze mną znakami. Mam pana, który ze mną w ten sposób rozmawia. A przytem, ja po twojem spojrzeniu poznam twoje żądanie.
— A więc powiedz mi, czemu mię ocaliłeś?
Quasimodo patrzał na nią uważnie kiedy mówiła.
— Zrozumiałem — odrzekł. — Pytasz mię, dlaczego ciebie ocaliłem. Zapomniałaś o nędzniku, który chciał cię porwać, a któremuś ty potem u słupa pomoc przyniosła. Ta kropla wody i nieco litości, to więcej, niż życiem mem zdołam wypłacić. Tyś zapomniała o tym nędzniku, ale on wszystko dobrze pamięta.
Słuchała z rozrzewnieniem. Łza zabłysła w oku dzwonnika, ale nie spadła na policzki. Zdawał się uważać za obowiązek ukryć ją.
— Słuchaj — mówił dalej. — Mamy tu wysokie wieże, i człowiek, zanimby doleciał bruku, zginąłby; jeżeli chcesz, na twój rozkaz zeskoczę z którejkolwiek.
I chciał wychodzić, lecz cyganka dała mu znak, aby pozostał.
— Nie, nie! — rzekł — nie powinienem tu dłużej zostawać, bo tylko przez litość nie odwracasz oczu odemnie.
Wydobył z kieszeni małą metalową piszczałkę.
— Kiedy będziesz chciała, abym przyszedł, gdy ci będzie czego potrzeba — dodał — zagwiżdżesz tylko: gwizd ten słyszę.
Położył piszczałkę na ziemi i uciekł.



IV.
Piaskowiec i kryształ.

Dnie następowały po sobie i spokój powoli wrócił do duszy Esmeraldy. Wielka boleść i wielka radość, jako rzeczy gwałtowne, nie trwają długo. Serce ludzkie w ostatecznościach długo zostawać nie może. Cyganka tyle wycierpiała, że z boleści pozostało jej tylko zdumienie, jakby odrętwienie.
Z bezpieczeństwem nadzieja w nią wstąpiła. Była zdala od społeczeństwa, zdala od życia, lecz miała pewną otuchę wrócenia do nich. Była jak owa umarła, której na wszelki wypadek oddano klucz od grobu.
Czuła jak powoli oddalają się od niej okropne obrazy, wszystkie straszydła; Pierrat Torterue, Jakób Charmolue, a nawet sam czarny mężczyzna nikł z przed jej oczu.
A przytem Febus żył; była tego pewną, bo go na własne widziała oczy. Życie Febusa było dla niej wszystkiem. Po tylu wstrząśnieniach wszystko w swem sercu uczuła zachwianem, oprócz miłości dla kapitana. Miłość, jak drzewo, zapuszcza w nas swoje korzenie i często zieleni się nawet na ruinach naszego serca.
To jest trudniejszem do wytłómaczenia, że, im bardziej namiętność ta jest ślepą, tem jest silniejszą, wtedy grunt jej jest najsilniejszym, kiedy sama w sobie nie ma racyi bytu.
Zapewne, nie bez goryczy myślała Esmeralda o kapitanie. Okropna to rzecz, zapewne, że i on mógł uwierzyć w taką niemożebność, że ona zadała mu raz sztyletem, ona, któraby za niego chętnie oddała życie. Ale czyż można było mieć o to żal do niego? wszak sama przyznała się do zbrodni, sama była winną, że, jako słaba kobieta, uległa torturom?... Cała wina spada więc na nią. Powinna była znieść wszystkie męczarnie, a nie wyrzec podobnego słowa. Nakoniec gdyby choć raz ujrzała Febusa, gdyby choć na jedną minutkę raz jeszcze go zobaczyła, jeden wyraz, jedno spojrzenie zdołałoby go z błędu wyprowadzić: wówczas była pewną jego miłości. Sama siebie łudzić usiłowała pod względem miłości Febusa, wmawiając w siebie, że dziewica, z którą go widziała w chwili swej publicznej pokuty, to pewnie jego siostra. Mało uzasadnione rozumowanie, ale zadawalniające ją, bo potrzebowała wierzyć, że Febus zawsze ją kocha i ją jedną. Alboż jej tego nie przysiągł? wszak ona nie znała obłudy. A następnie w tej całej sprawie czyż pozory nie walczyły przeciwko niej? Czekała więc i ufała.
Dodajmy, że kościół, ten gmach obszerny, który ją ze wszech stron osłaniał, który ją strzegł, mieścił w sobie najwyższą otuchę. Uroczyste formy architektury, postawa religijna wszystkich przedmiotów, myśli pobożne i czyste, jakie się z nich wyrywały, działały na nią, nawet bez jej wiedzy. Gmach miał w sobie ten głos błogosławieństwa i powagi, że usypiał tę zbolałą duszę. Monotonny śpiew księży, odpowiedzi ludu, często głośne i przerywane, głos organów o tysiącach piszczałek, trzy dzwonnice pełne dzwonów, jak ule pszczół, cała ta orkiestra wyciągająca olbrzymią gamę, głuszyła w niej pamięć, wyobraźnię — boleść. Nadewszystko dzwony ją kołysały.
To też każde wschodzące słońce zastawało ją spokojniejszą, swobodniej oddychającą, mniej bladą. W miarę, jak zasklepiały się wewnętrzne jej rany, wdzięki i piękność zakwitały na twarzy. Dawny jej charakter powracał także, nawet wesołość, grymasy, miłość dla kozy, zamiłowanie śpiewu, wstydliwość. Rano, wstając, starała się ubierać w kąciku izdebki, lękając się, aby jaki sąsiad z okolicznych poddaszy nie ujrzał jej rozebranej przez okienko.
Ilekroć myśl o Febusie zostawiła jej chwilkę czasu, myślała także o Quasimodzie. On był jedynym węzłem, jaki ją łączył z żyjącymi. Nieszczęsna więcej jeszcze była odgrodzoną od świata niż Quasimodo. Często wyrzucała sobie niewdzięczność, ale nie mogła przywyknąć do biednego dzwonnika. Zanadto był potwornym.
Zostawiła na ziemi piszczałkę, którą jej ofiarował; mimo to Quasimodo często się ukazywał. Siliła się, aby mu nie okazywać wstrętu, ilekroć przynosił jej kosz z żywnością, albo dzban wody, ale on spostrzegał to i smutny odchodził.
Pewnego razu przyszedł, gdy ona pieściła kozę; stanął zamyślony i rzekł nakoniec, potrząsając swoją kudłatą głową:
— Nieszczęście, żem choć trochę podobny do człowieka; chciałbym być zwierzęciem, jak ta koza.
Spojrzała na niego zdziwiona.
Na spojrzenie to odpowiedział:
— O! wiem dlaczego. — I odszedł.
Innym razem stanął przy drzwiach izdebki (bo nigdy do niej nie wchodził) w chwili, gdy Esmeralda śpiewała dawną hiszpańską balladę, której nie rozumiała wyrazów, ale która została w jej pamięci od czasu, kiedy ją cyganie do snu nią kołysali. Na widok Quasimoda przestała śpiewać z wyrazem mimowolnego przestrachu. Nieszczęśliwy dzwonnik padł na kolana i z wyrazem błagalnym złożył ręce.
— Ach! — rzekł z boleścią — śpiewaj dalej i nie odpędzaj mnie od siebie.
Nie chcąc go zasmucić, śpiewała dalej. On klęczał wciąż ze złożonemi rękami, zaledwie śmiejąc oddychać i mając oko wlepione w cygankę. Rzekłbyś, że w jej oczach słyszał piosenkę.
Innym znów razem zbliżał się do niej bojaźliwie.
— Słuchaj, — powiadał — mam ci coś powiedzieć.
A, gdy mu dała znak, że go słucha, westchnął, otworzył usta, spojrzał, i zaczął oddalać się powoli, zostawiając cygankę w zdumieniu.
Pomiędzy figurami, wyrytemi na murze, była jedna, z którą w największej zdawał się być zażyłości. Pewnego razu cyganka słyszała, jak mówił do tej figury:
— O! czemuż, jak ty, nie jestem kamieniem!
Pewnego dnia nakoniec, rano, Esmeralda wyszła aż na sam brzeg dachu i patrzała na miasto. Quasimodo był za nią. Umyślnie tak stawał, aby oszczędzić biednej dziewczynie przykrości widzenia go. Nagle cyganka zadrżała, łza i błyskawica radości zaświeciły w jej oczach, uklękła, wyciągnęła ręce ku placowi i zawołała:
— Febusie, mój Febusie! tu, pójdź tu! jeden, jedyny wyraz ci powiem. O, mój Febusie!
Jej głos, wyraz twarzy, były obrazem rozbitka, który płynącemu zdala okrętowi znak daje.
Quasimodo schylił się ku placowi i widział, że przedmiotem owej czułej prośby był młody człowiek, kapitan, rycerz świecący strojem i bronią, jadący konno i kłaniający się pięknej pannie, stojącej na balkonie. Oficer widać nie słyszał nieszczęśliwej, bo był zbyt daleko.
Ale głuchy słyszał. Westchnienie wzniosło jego pierś, serce jego wzdęło się ukrywanemi łzami; pięści w konwulsyjnem drganiu dotknęły głowy i, kiedy je cofnął, pełne były rudych włosów.
Cyganka nie zwracała na niego wcale uwagi. Nieborak rzekł półgłosem, zgrzytając zębami:
— Otóżto takim być trzeba, aby być kochanym.
Ona tymczasem wciąż klęczała i wołała z nadzwyczajnem wzruszeniem:
— Zsiada z konia!... wchodzi do tego domu! nie słyszy mnie!... Febusie! Febusie!... O, jakże ta kobieta złośliwą jest, że mówi do niego razem ze mną!... Febusie!...
Głuchy wciąż na nią patrzał; oko jego napełniło się łzami, lecz żadna nie spłynęła. Naraz pociągnął ją za rękę i rzekł:
— Czy chcesz, żebym poszedł po niego?
Wydała okrzyk radości.
— O! idź, idź, biegnij, przyprowadź go do mnie, a będę cię kochała.
Nie mógł się wstrzymać, aby żałośnie nie potrząsnąć głową.
— Przyprowadzę ci go — rzekł głosem stłumionym i, łkając, pobiegł ku schodom.
Kiedy przybył na plac, widział tylko konia, przywiązanego u bramy mieszkania pani Godelaurier; kapitan dopieroco tam wszedł.
Spojrzał na dach kościoła. Esmeralda była w tem samem miejscu, w tej samej postawie. Dał jej znak głową i stanął przy drzwiach domu, mając zamiar czekać, aż wyjdzie kapitan.
W mieszkaniu pani Gondelaurier byłto dzień uroczysty, poprzedzający zwykle wesele. Wiele osób wchodziło, a nikt nie wychodził. Quasimodo często spoglądał na kościół i widział, że cyganka nie ruszała się z miejsca. Masztalerz przyszedł odwiązać konia i zaprowadził go do stajni.
Tak przeszedł dzień cały. Quasimodo u bramy domu, Esmeralda na dachu, Febus zapewne u nóg Florentyny.
Nakoniec noc nadeszła — noc ciemna i pochmurna. Quasimodo napróżno spoglądał ku Esmeraldzie, widział tylko cień biały i nic więcej. Wszystko zniknęło, wszystko było czarne.
Quasimodo widział jak zapalano świece w mieszkaniu Gondelaurier i jak rozjaśniały się okna okolicznych domów; widział także jak gasły światła w tych samych oknach, bo czuwał przez cały wieczór. Oficer jednak nie wychodził. Kiedy ostatni przechodnie powracali do domów, kiedy światła na wszystkich już piętrach pogasły, Quasimodo w ciemnościach pozostał sam zupełnie, bo latarń i przed katedrą wówczas nie było.
Przecież okna mieszkania Gondelaurier nawet po północy jaśniały. Quasimodo, nieruchomy i baczny, widział przez szyby tłum różnokolorowy cieniów tańczących. Gdyby nie był głuchym, po ścichnięciu hałasu miejskiego, mógłby był posłyszeć dźwięki muzyki, takt tańców i śmiechy.
Około godziny pierwszej biesiadnicy poczęli się rozchodzić. Quasimodo, okryty ciemnością, mógł wszystkich zauważyć. W ich liczbie nie było kapitana.
Przepełniony smutnemi myślami, niekiedy spoglądał w przestwór, jakby chciał w płuca zaczerpnąć świeżego powietrza, albo jak ci, którzy się nudzą. Wielkie, czarne chmury zwisały jak kir pod gwiazdzistem sklepieniem niebios. Rzekłbyś, pajęcze sieci, rozwieszone w podniebnych krainach.
W jednej z takich chwil ujrzał nagle otwierające się drzwi na balkon, który wisiał nad jego głową. Wyszły dwie osoby i drzwi zamknęły się za nimi: bylito mężczyzna i kobieta. Quasimodo poznał w mężczyźnie pięknego kapitana, w kobiecie zaś młodą damę, która go rano witała z balkonu. — Plac zupełnie był pustym, a ze drzwi, które zapuszczono firanką, nie przechodziło światło. Młodzieniec i dziewica, chociaż ich rozmowy nie słyszał Quasimodo, zdawali mu się oddawać czułemu sam na sam. Dziewica pozwalała objąć swą kibić i nie wzbraniała pocałunku.
Quasimodo, stojąc pod balkonem, był obecnym tej czułej scenie, tem powabniejszej, że nie przeznaczonej dla ludzkiego oka. Z goryczą patrzał na to szczęście i zachwyt miłości. Mimo strasznego kalectwa natura nie milczała w biedaku i jego pierś, wydęta i pokrzywiona, kryła równie gorące serce jak każda inna. Myślał też sobie, jak mały udział dała mu Opatrzność we wspólnej wszystkim roskoszy. Najwięcej jednak bolała go myśl, jakby cyganka cierpiała, wiedząc, że jej kochanek z inną się pieści. Noc była ciemną i Esmeralda, chociażby na dawnem pozostała miejscu, nicby dojrzeć nie mogła; to tylko go pocieszało.
Rozmowa kochanków tymczasem była coraz bardziej ożywioną. Młoda dama zdawała się błagać rycerza, aby niczego więcej od niej nie żądał. Quasimodo wnosił to ze złożonych rąk, z uśmiechów pomieszanych ze łzami, ze spojrzeń, wzniesionych w górę i z gorejących oczu kapitana.
Na szczęście, bo młoda dziewica zaledwie słabo się już opierała, drzwi od balkonu nagle się otwarły i ukazała się w nich sędziwa niewiasta. Dziewica zmieszała się, oficer wzrok utopił w ziemię, a potem splunął z balkonu i po chwili wszyscy weszli do mieszkania.
Niebawem koń zarżał pod bramą i świetny oficer, okryty płaszczem, przesunął się przed Quasimodem.
Dzwonnik pozwolił mu oddalić się na róg ulicy; później zaczął biedz za nim i wołać:
— Panie kapitanie!
Kapitan przystanął.
— Co ten łotr chce odemnie? — mówił, przyglądając się kulejącej figurze.
Quasimodo, przybiegłszy, pochwycił konia za cugle.
— Kapitanie, — rzekł — chodź za mną! pewna osoba chce się z tobą widzieć.
— Czemu mi trzymasz cugle, hultaju! — wykrzyknął kapitan.
— Nie pytasz, kapitanie, kto taki?
— Puszczaj mi konia! — krzyknął zniecierpliwiony Febus. — Czy chcesz wisieć, hultaju, myśląc, że to szubienica?
Quasimodo, zamiast puścić konia, zastąpił mu drogę. Nie mogąc wytłómaczyć sobie oporu kapitana dodał:
— Pewna kobieta, która cię kocha.
— A co mi, wszyscy dyabli, do tego! Może jeszcze do ciebie podobna? Powiedz tej, która cię do mnie przysyła, że się żenię, i niech sobie idzie do dyabła.
— Słuchaj, kapitanie! — zawołał Quasimodo, nie mogąc pojąć jego oporu. — To ta cyganka, co wiesz, chce się z tobą widzieć!
Wyraz ten rzeczywiście zrobił wielkie wrażenie na Febusie, ale nie to, jakiego się głuchy spodziewał. Przypomnijmy sobie, że kapitan z Florentyną zeszli z balkonu, nim Quasimodo nieszczęśliwą ocalił. Przytem w domu Gondelaurier nie lubił o cygance wspominać, i Florentyna o jej życiu nie miała potrzeby go uwiadamiać. Tak więc kapitan sądził, że biedna Similar nie żyje; przytem, ciemność nocy, głos grobowy dzwonnika, Bóg wie, jakiemi natchnęły go myślami.
— Cyganka! — zawołał prawie przestraszony. — Czy z tamtego świata powracasz?
I ręką dotknął pałasza.
— Prędzej, prędzej! — mówił głuchy, chcąc ciągnąć konia — tędy!
Febus uderzył go z całych sił nogą w piersi.
Oko Quasimoda zaiskrzyło się i zrobił groźne poruszenie. Później rzekł:
— Jakżeś szczęśliwy, że jest ktoś, kto cię kocha!
Ten wyraz „ktoś“ wymówił dobitnie i puścił konia.
Febus dał koniowi ostrogę i zaklął; za chwilę Quasimodo widział go ginącego w ciemnościach ulicy.
Powrócił do katedry, zapalił lampkę i wszedł na wieżę. Jak myślał, cyganka stała na tem samem miejscu. Poznawszy go, podbiegła ku niemu.
— Sam! — zawołała z boleścią, składając piękne rączki.
— Nie mogłem go odnaleźć — rzekł niby obojętnie Quasimodo.
— Trzeba było całą noc czekać — odparła z uniesieniem.
On zrozumiał wyrzut.
— Na drugi raz — odrzekł — lepiej go będę szukał.
— Idź precz! — rzekła.
Opuścił ją. Była z niego niezadowoloną; wolał jednak być złajanym, aniżeli ją zasmucić. Całą boleść zachował dla siebie.
Od tego dnia cyganka nie widziała go więcej. Niekiedy chodził po szczycie wieży, smutnie na nią patrząc; lecz kiedy uważał, że go spostrzega, znikał.
Musimy przyznać, że ją nie zasmucała nieobecność biednego garbusa; owszem, cieszyła się nią. Quasimodo też nie miał jej tego za złe.
Nie widziała go odtąd, ale czuła obecność jakby dobrego opiekuńczego geniusza przy sobie. Żywność i wodę podawała jej codziennie jakaś ręka niewidzialna. Pewnego dnia ujrzała na oknie klatkę z ptaszkami, a innego stłuczoną rzeźbę, która na niej nieprzyjemne czyniła wrażenie, a o czem mu była mówiła. Ten, co ją zniszczył, narażał życie, zwieszając się nad przepaścią.
Niekiedy wieczorem słyszała śpiew pod dzwonnicą. Byłato pieśń bez miary i rymu, jaką głuchy może utworzyć.

Nie patrz na moją postawę,
Ale, dziewczyno, patrzaj na serce.
Serce pięknego niekiedy bywa i szpetne,
A są serca, co nie znają miłości.
Dziewczyno, jodła nie piękna,
Nie smagła, jako topola;
Ale i w zimie zielona.

Ale na co to mówić?
Kto brzydki — niechaj nie żyje,
Bo piękna kocha pięknego;
I kwiecień pogardza zimą.
Piękno wszystko pokona,
Piękno tylko warte kochania.

Kruk lata tylko w dzień,
A sowa tylko w nocy,
Łabędź i w nocy we dnie.

Pewnego ranka ujrzała na swojem oknie dwa wazony z kwiatami. Jeden był piękny, kryształowy, ale pęknięty i kwiaty w nim uwiędłe, drugi zaś był gliniany, ale pełen wody i kwiaty w nim świeże i wonne.
Nie wiemy dlaczego, ale Esmeralda wzięła uwiędłe kwiaty i cały dzień przyciskała je do serca.
Tego dnia głos na wieży nie śpiewał. Mało się o to troszczyła. Całe dnie spędzała, bawiąc się z kozą, patrząc na dom pani Gondelaurier, na cichych rozmowach z sobą o Febusie i drobiąc chleb dla jaskółek.
Wkońcu przestała już zupełnie widywać i słyszeć Quasimoda. Biedny dzwonnik, zdawało się, że zniknął z kościoła. Pewnej nocy jednak, gdy nie spała i myślała o swoim kapitanie, usłyszała ciężkie westchnienia. Strwożona zajrzała przezedrzwi, za któremi paliło się światło. To Quasimodo spał na kamieniach, rozciągnięty wpoprzek drzwi jej izdebki na ziemi.



V.
Klucz od czerwonych podwoi.

Gawędy miejskie dały znać Klaudyuszowi, jak cudownym sposobem cyganka ocaloną została. Kiedy się o tem dowiedział, sam nie wiedział, co się z nim działo. Ochłonął był już nieco po mniemanej śmierci Esmeraldy, zgodził się z nią — i był spokojniejszym: dotknął dna boleści. Serce ludzkie, jak mówił sobie Klaudyusz, tylko pewną ilość może pomieścić rozpaczy. Kiedy gąbka jest już pełną, to, nawet zamoczona w morzu, kropli jednej więcej nie przyjmie.
Gdyby Esmeralda umarła, gąbka byłaby pełną, śmierć jej byłaby tą łzą ostatnią dla Klaudyusza, wszystkoby się dlań skończyło na ziemi. Lecz wiedzieć, że ona i Febus żyją, znaczyło tyle, co być przygotowanym na nowe cierpienia i męczarnie, na walki i wstrząśnienia, na nowe życie! A tego miał już dosyć.
Kiedy się o tej nowinie dowiedział, zamknął się w swej celce. Tak siedział kilka tygodni. Sądzono, że chory, i był nim w rzeczy samej.
Cóż robił zamknięty? z jakiemi walczył myślami? czy myślał wypowiedzieć walkę namiętności, lub czy gotował nowy plan zguby dla nieszczęśliwej i dla siebie?
Jego brat ukochany, zepsute dziecko, przychodził do niego kilkakroć, pukał, błagał, klął; Klaudyusz mu nie otworzył.
Całe dnie spędzał twarzą oparty o szyby okna. Z tego okna widział izdebkę Esmeraldy; kilkakroć widział nawet ją samą, z kozą, niekiedy z Quasimodem. Zauważył starania i usługi garbusa, jego dla niej uszanowanie i posłuszeństwo. I przypomniał sobie, bo dobrą miał pamięć (a pamięć nowem cierpieniem dla zazdrośnika), przypomniał sobie, jak dzwonnik pewnego wieczora patrzał na tancerkę. I zapytał siebie, dlaczego Quasimodo ją ocalił? Był świadkiem tysiąca scen pomiędzy cyganką a głuchym, i te pantominy zdaleka czułemi mu się zdawały. Wtedy odzywała się w nim zazdrość, której się nigdy nie spodziewał, zazdrość, na którą się oburzał.
— Niechby kapitan, ale ten!
Ta myśl zawracała mu głowę.
Noce były dla niego okropne. Od chwili, jak się dowiedział o życiu cyganki, znikły straszydła i mary grobowe, ścigające go ustawicznie, a ciało znów się burzyć poczęło. Przewracał się na łóżku, czując Esmeraldę tak blisko siebie, piekielne pokusy płomiennemi biczami chłostały mu mózg i ciało.
Każdej nocy jego wyobraźnia malowała mu cygankę w postaciach najponętniejszych. Widział ją uwieszoną u szyi przebitego kapitana, z jej przymkniętemi oczyma, nagą szyją i blademi ustami, w chwili, gdy gorący na nich wycisnął pocałunek; widział ją rozbieraną przez siepaczy; i widział nakoniec w koszuli, z powrozem na szyi, prawie nagą w ostatnim dniu. Te obrazy wiele mu sprawiały cierpienia, przejmując go dreszczem lubieżnym i kurcząc konwulsyjnie pięści.
Pewnej nocy krew tak mocno w nim wrzała, że zerwał się z łóżka i prawie nagi, zarzuciwszy tylko płaszcz na ramiona, wybiegł z mieszkania prawie nieprzytomny, z okiem rozognionem.
Wiedział, gdzie znaleść klucz od czerwonych drzwi, prowadzących z kościoła na wieżę schodową.



VI.
Dalszy ciąg o kluczu od czerwonych podwoi.

Tej nocy Esmeralda usnęła w swojej izdebce pełna zapomnienia, nadziei i słodkich myśli. Spała od niejakiego czasu, marząc jak zwykle o Febusie, kiedy zdawało jej się, że słyszy szelest przy sobie. Miała sen lekki, niespokojny, sen ptaszka, którego lada co obudzi. Otworzyła oczy. Noc była ciemna. Jednakże w oknie widziała jakąś postać i lampę, która oświetlała to zjawisko. W chwili, gdy Esmeralda podnosiła głowę, widmo zgasiło lampę. Mimo to nieszczęśliwa dziewczyna zdołała rozpoznać rysy i jęknęła z przestrachem:
— To on! ten przeklęty.
Wszystkie jej przeszłe cierpienia powróciły nanowo. Zlodowaciała upadła na posłanie.
Po chwili uczuła dotknięcie i dreszcz nią wstrząsnął na całem ciele; zerwała się przelękniona.
Napastnik wślizgnął się do niej i objął ja rękami.
Chciała krzyczeć, nie mogła.
— Idź precz, potworo! morderco! — rzekła głosem drżącym z przestrachu i oburzenia.
— Przebacz! Litości! — mówił nikczemnik, całując ją w ramiona.
Ona pochwyciła łysą jego głowę za resztę włosów i chciała ją odepchnąć.
— Przebacz! — powtarzał nieszczęśliwy. — Gdybyś wiedziała jaką jest moja miłość dla ciebie! To ogień! to ołów roztopiony, tysiące noży w sercu.
— Puszczaj mię! — krzyknęła — albo...
Puścił ją.
— Bij mię, plwaj na mnie, rób co ci się podoba, ale mię kochaj...
— Idź precz, szatanie! — wykrzyknęła dziewczyna.
— Kochaj mię! kochaj, przez litość — powtarzał Klaudyusz, czołgając się do jej stóp i obsypując je pocałunkami wzamian za ciosy.
Nagle uczuła, że silniejszym jest od niej.
— Trzeba raz skończyć! — rzekł Klaudyusz, zgrzytając zębami.
Drżąca, skołatana, bezsilna, czuła się w jego szatańskiej mocy. Ostatnie zrobiła wysilenie i poczęła krzyczeć.
— Pomocy! ratunku! Upiór! szatan wściekły! upiór!
Nikt nie przybywał. Dżali się tylko obudziła i beczała żałośnie, jak niemowlę.
— Milcz! — mówił ziejący Klaudyusz.
Przytomność ją opuszczała; ratowały ją tylko instynktowny wstręt i oburzenie. Wiła się i wyrywała.
Nagle, pasując się i czołgając po ziemi, napotkała coś metalicznego, zimnego. Byłato piszczałka Quasimoda. Pochwyciła ją z konwulsyjną nadzieją, przyłożyła do ust drżących i dmuchnęła w nią co sił jej stało. Piszczałka wydała głos donośny i przeraźliwy.
— Co to jest? — zapytał nędznik.
Prawie w tej samej chwili uczuł, jak go silna ujęła prawica. Nie mógł poznać czyja to dłoń, ale, choć w ciemności, ujrzał nad sobą połyskującą klingę kordelasa.
Klaudyuszowi odrazu przyszedł na myśl Quasimodo, wchodząc bowiem do izdebki, trącił nogą o kogoś. Jednak, gdy nikt nie mówił ani słowa, sam nie wiedział co myśleć; rzucił się ku trzymającemu kordelas i zawołał:
— Quasimodo!
Zapomniał w chwili trwogi, że Quasimodo był głuchym.
W mgnieniu oka powalony leżał na ziemi i ciężkie kolano przywaliło mu piersi. Po skrzywieniu nóg poznał dzwonnika, ale co począć? jak samemu dać mu się poznać pociemku? Noc uczyniła głuchego ślepym.
Młoda dziewica nie myślała go ratować, nóż zbliżał się do gardła i straszna nadeszła dlań chwila. Nagle przeciwnik zaczął się wahać i rzekł:
— Nie, ani kropli krwi na niej!
Byłto w rzeczy samej głos Quasimoda.
Alchemik uczuł, jak silna ręka za nogę ciągnie go z izdebki; sądził, że tam zginąć już musi. Na je go szczęście księżyc wzeszedł przed chwilą.
Kiedy przebyli drzwi izdebki, promień jego blady padł na Klaudyusza. Quasimodo spojrzał mu w twarz, poznał, zadrżał, puścił i cofnął się.
Cyganka, która postąpiła na próg izdebki, ujrzała nagle role zmienione. Teraz Klaudyusz groził, a Quasimodo prosił.
Alchemik, nagroziwszy dzwonnikowi, dał znak rozkazujący, aby się oddalił.
Głuchy skłonił głowę, a potem ukląkł przed drzwiami cyganki.
— Panie, — rzekł głosem poważnym i pełnym rezygnacyi — potem zrób ze mną co ci się podoba, ale zabij mię pierwiej.
To mówiąc, podawał napastnikowi kordelas, na który ten, na nic nie pomnąc, rzucił się, ale go wpierw porwała zwinna cyganka i, grożąc nim, mówiła:
— Teraz się przybliż!
Napastnik stał nieruchomy, a ona mówiła z naigrawaniem się i z wybuchem śmiechu:
— Teraz nie śmiesz się zbliżyć, nikczemniku! Myślisz, że nie wiem, że Febus mój żyje!
Odszedł zapieniony z wściekłości Klaudyusz, i samą pozostawił dziewczynę.
Wzburzona i osłabiona tą gwałtowną sceną, upadła na łóżko i łkać gwałtownie zaczęła. Horyzont jej życia, chwilowo rozjaśniony, znowu zaciemniły czarne chmury.
Alchemik wrócił do swojej celi i, zazdroszcząc garbatemu, powtarzał groźnie:
— Nikt jej nie będzie posiadał.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.