<<< Dane tekstu >>>
Autor M. Reichenbach
Tytuł Na granicy
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1901
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz D. G.
Tytuł orygin. An der Grenze
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
NA GRANICY.

Nowella przez
M. Reichenbacha.
Przekład D. G.

CHICAGO, ILL.
Nakładem i Drukiem Władysława Dyniewicza.
1901.

ROZDZIAŁ I.

— A nie zapomniałeś też o rewolwerze?
— Kupiłem sobie nowiuteńki. Pamiętałem i o nim pakując na pograniczną wyprawę manatki. Ani człowiek wie, w jak djabelnem położeniu znaleźć się może w tamtych stronach!
— A masz kwas karbolowy?
— Cóż znowu! Czy przypuszczasz, że i desinfekcya bydła do mnie należeć będzie?
— Kto wie; no, ale żart na stronę, ręczyć nie można, czy tam nie wybuchnie tyfus, lub inna jaka epidemia.
Porucznik Henryk Świecimski ruszył ramionami.
— Któż potrafi zmienić wolę przeznaczenia! — zadeklarował patetycznie. — W każdym razie, bardziej niż tyfusu obawiam się nudów.
Zbliżający się w tej chwili konduktor przypomniał oficerom, że pociąg natychmiast odejdzie i prosił ich uprzejmie, by zechcieli usunąć się na bok. Raz jeszcze uściśnieniem ręki pożegnali odjeżdżającego towarzysza; pozamykano wagony, dzwon sygnałowy zadźwięczał po raz trzeci.
— Bywaj zdrów Henryku!
— Do widzenia przyjacielu.
Ostatnie wyrazy pożegnania przygłuszył świst lokomotywy, a w kilka chwil potem już dworzec kolei i Wrocław ledwie szarzał w oddaleniu.
Pociąg mknął coraz prędzej i prędzej, unosząc Świecimskiego ku nieznanym miejscowościom, a mianowicie ku górnej mieścinie, na granicy pruskiego Szląska położonej.
— Ach, żeby to chociaż w Bytomiu człowiek mógł pozostać — westchnął młody oficer, rozpierając się wygodnie — ale gdzie tam! Pułk stoi w obrzydliwych jakichś wioskach, a takie sobie milutkie mieszkanko urządziłem w Wrocławiu. Ale to już zawsze takie moje szczęście! Czy słyszał kto coś podobnego, żeby mnie wysyłać na granicę, i po co? łapać przemytników i pilnować by się ten przeklęty księgosusz nie dostał przez granicę razem z przekradanem bydłem. Albo i ten Mulendorf! Chłopisko całe życie nie chorowało, dopiero teraz, kiedy został komendantem straży granicznej, powiada, że strasznie słaby, bierze sobie urlop, a ja muszę wyręczając go, paradować do Krzyżanowic.
Mówiąc te słowa, wyjął z kieszeni notatki i mapę; szukał na mapie, by się utwierdzić w smutnej pewności, że Krzyżanowice leżą na samej granicy, z daleka od kolei, a nawet od szosy. Pewność ta naturalnie nie poprawiła mu humoru; zasępiony posunął się w kącik przy oknie i patrzał przez szyby.
Mgła, pomieszana z deszczem i płatkami śniegu, nie przyczyniała się do rozweselenia umysłu.
Po lewej i po prawej stronie ciągnęły się jednostajne pola, z których śnieg zniknął od kilku dni zaledwie; szara zieloność pokazywała się gdzieniegdzie, a bezlistne drzewa, miotane wiatrem, gięły się to w tę, to w ową stronę.
Spoglądając przez okno, ściskał w zębach dawno zagasłe cygaro, a nakoniec z rezygnacyą oparłszy głowę o poręcz kanapki, zapadł w rodzaj półuśpienia, które wkrótce zmieniło się w porządną drzemkę.
Drzemka trwała długo, bo gdy się nareszcie obudził, noc już była zupełna; lampka migotała przez zatopniałą szybkę u góry przedziału. Młody człowiek spojrzał na zegarek. Cel jego podróży m usiał już być bardzo blisko; spuściwszy okno, wychylił głowę. Górzyste pola, śniegiem okryte, roztaczały się dokoła, oświecone blaskiem wschodzącego księżyca.
— A, śnieg! Tu jeszcze zima a we Wrocławiu mieliśmy już wiosnę.
Mówiąc to, już się miał cofnąć od okna, gdy nagle mocny czerwony blask między wzgórzami zwrócił jego uwagę. Coś się paliło i buchało ogniem, jakby z kilku kraterów; gęste kłęby dymu wznosiły się w górę, po chwili mgła niebieskawa zakryła płomień, który znów się wydzierał w kształcie zielono-żółtych płomyków.
Szybko pomykające chmury zasłoniły księżyc, a wśród chwilowej ciemności tem jaskrawiej i fantastyczniej połyskiwał ogień różnobarwny.
Pierwszy to raz w życiu Świecimski zbliżał się do okolic górniczych; widowisko więc jakie miał przed oczyma, było dlań zupełnie nowem i zajmującem.
— Doprawdy, myślałbym, że to przedsionek piekła — zawołał stając w oknie. — Przyznać trzeba, że to widok bardzo ciekawy, Zły humor gdzieś uleciał, dzięki zapewne pokrzepiającej drzemce. Pociąg zatrzymał się wreszcie na stacyi poprzedzającej górnicze miasteczko Bytom.
Tuż przy wagonie, w którym siedział nasz podróżny, kilkunastu górników, w brudnej zasmolonej odzieży, cisnęło się i popychało nawzajem; większa ich część klęła po polsku, drudzy zaś z równą biegłością wtórowali im po włosku.
Henryk spoglądał ciekawie na te pełne życia i dzikiego wyrazu postacie, gdy nagle w przyległym przedziale dał się słyszeć głośny duet płaczącego dziecka i szczekającego psa.
— O nie, nie, panie konduktorze! Ja tam za nic w świecie nie wsiądę — zaoponował wesoły dźwięczny głosik. — Zechciej pan tu obok otworzyć.
— Dobrze, ale tu jest przedział dla palących.
— Ah, co mi tam! Jadę tylko do Bytomia.
W tejże samej chwili drzwi wagonu otworzyły się z pośpiechem, prezentując oczom Henryka zgrabny kapelusik ozdobiony piórkiem. Jednocześnie szal i torba podróżna znalazły się na podłodze, a za niemi wskoczyła mała, zgrabna osóbka. Z mimowolnym uśmiechem schylił się Henryk, by podnieść rzuconą torebkę.
— O, dziękują panu! — rzekła dziewczynka, wyjmując bilet z kieszeni i rzucając przelotne wejrzenie na towarzysza podróży. Poczem, jakby uniewinniając się, dodała:
— W tamtym przedziale już jest sześć pań, dwoje dzieci i pies.
— Wierzę bardzo, że niepodobna już się było pomieścić — odparł Henryk wesoło.
— Nieprawdaż? A przytem jedna z tych pań była tak gruba — i stosownym gestem objaśniła sąsiada o wspaniałych rozmiarach damy.
— Podlotek — pomyślał Henryk — ale podlotek wcale milutki, a oczy!
Z protekcyonalną uprzejmością schylił się, aby okryć dobrze szalem kolana swej towarzyszki.
— Wcale mi nie zimno, dziękują panu; o mało com się nie spóźniła na pociąg, biegłam też z całej siły, aż mi do tej pory gorąco. Szczęściem, nie potrzebowałam zatrzymywać się przy kasie, bo mam bilet tam i napowrót.
— Zapewne mieszka pani bardzo daleko od kolei.
— Bynajmniej, moja przyjaciółka mieszka przy samym prawie dworcu. Ale właśnie rachując na to, takeśmy się zagadały, że gdy nareszcie wyszłam od niej, pociąg już był na stacyi. Biegłam też jak szalona, biedna stara służąca nie mogła mi nastarczyć. Bóg wie gdzie ona się podziała. Chodziło mi o to, żeby się nie spóźnić i koniecznie dziś odjechać, bo moja siostra taka imaginacyjna, a szwagier ma czekać na stacyi.
— I nie bała się pani jechać sama jedna?
Podróżna spojrzała nachmurzona i z miną brawurą odpowiedziała:
— Bać się? dzieci się tylko boją, mój panie!
— Ja tylko tak się zapytałem, bez żadnej ubliżającej myśli — odparł uprzejmie Henryk. — Właśnie przed chwilą widziałem kilka podejrzanych osobistości, których nie radbym spotkać na mojej drodze, będąc młodą panienką.
— Zapewne to byli górnicy — zauważyła panna.
— Tak, ale pijani, a co dziwniejsza, że wielu z nich mówiło po włosku.
— O, my tu mamy dużo Włochów między górnikami.
— A! ztąd też zapewne tyle morderstw i krwawych historyi, jakie zwykle pod rubryką “Wiadomości z Bytomia” drukuje Gazeta Szląska.
— I ja tak myślę, bo przy lada kłótni, gdzie polski chłop tylko pięściami wojuje, Włoch zaraz noża dobywa.
— I często się to trafia?
— Bardzo często.
— Więc wszystkie te straszne awantury i zabójstw a nie są wcale zmyślone.
— O bynajmniej; takie rzeczy zdarzają się tu mniej więcej co tydzień — potwierdzała dziewczyna z pewnym rodzajem próżności, jakby chełpiąc się tak wojowniczem usposobieniem swych sąsiadów.
Henryk uśmiechnął się znowu.
— Niechże więc pani teraz przyzna, że nicby w tem nie było dziwnego, gdyby kobieta (wyraz kobieta wymówił z pewnym humorystycznym naciskiem) idąc sama, doznawała pewnego uczucia trwogi.
— A ja właśnie chcę być bez trwogi, robię wszystko co mogę, aby się zahartować — odparła z miną upartego dziecka. — Ach, jakże to życie smutne dla tego, kto się wszystkiego boi! — Słowa ostatnie wymówiła z westchnieniem, i tonem tak głębokiego doświadczenia, że Henryk zdziwiony spojrzał na nią pytająco.
Dziewczyna w zamyśleniu pochyliła główkę i jakby sama do siebie, ciągnęła dalej:
— Doprawdy, bojaźliwym zawsze źle i smutno na świecie. Czy pan uważa za niedorzeczność to wyrażenie moje, że chcę być bez trwogi — zapytała nagle, zwracając ku towarzyszowi podróży swe wielkie oczy, z wyrazem komicznie poważnym.
— Bynajmniej, byłoby to nawet nader rozsądnie, wątpię jednak, czy nerwy zechcą usłuchać woli.
— To też i nerwową nie będę.
— Chwalebny zamiar, rzeczywiście — rzekł młody człowiek, znowu się mimowoli uśmiechając.
— Dlaczego się pan śmieje? Myślisz pan, że to tak bardzo trudno, nawet przy silnej woli?
Henryk spuścił oczy trochę zmieszany, co tu odpowiedzieć na tak natarczywe pytania.
— I owszem, pani, sądzę, że kto szczerze sobie coś postanowi.
— A zatem śmiejesz się pan ze mnie, że tak prosto z mostu, obcemu człowiekowi.
— Ależ nie! Pochlebia mi to niewymownie!
— Niech to panu wcale nie pochlebia — przerwała mu oblewając się gwałtownym rumieńcem. W tej chwili dopiero przypomniała sobie roztrzepana, że ten pan, z którym tak poufną zawiązała rozmową,, jest dla niej zupełnie obcym; wskutek tego spostrzeżenia, wesołe usteczka zacisnęły się uparcie, a biała woalka zakryła zarumienioną twarzyczkę.
Henryk uśmiechał się jeszcze; panienka spojrzawszy na swe popróte rękawiczki, pomyślała, że podróżny wyśmiewa się z zaniedbania jej toalety. Schowała ręce pod szal, i po chwili milczenia rzekła:
— Układam sobie od dawna, że jeśli kiedykolwiek spotkam kogoś obcego, nie znającego mnie wcale, a zatem zupełnie bezstronnego, muszę go spytać: czy też to naprawdę jest źle, gdy młoda panienka powiada “ja chcę”; i *czy to tak bardzo trudno być odważną. Otóż właśnie pana nie znam wcale, w Bytomiu wysiadam, i może się już nigdy w życiu me spotkamy; niechże mi więc pan powie szczerze i otwarcie, czy to co myślę jest złe i niemądre?
— A czy sąd mój uzna pani za trafny i sprawiedliwy?
Popatrzyła nań przez chwilę w milczeniu i rzekła:
— Wprawdzie tylko co śmiałeś się pan bez żadnej widocznej słuszności, zdaje mi się jednak, że wierzyłabym zdaniu pana wypowiedzianemu poważnie.
Henryk pochylił głowę i rzekł:
— Powiem pani zatem, że według mego zdania, postanowienie pani nie jest rozsądnem, ani też zupełnie niewłaściwem lub złem. Jestem mocno przekonany, że każda kobieta, byle tylko trochę posiadająca energii, potrafi otrząsnąć się z tchórzliwości i utrzymać zawsze nerwy swoje na wodzy. Bardzobym jednak zganił umyślne narażenie się na niebezpieczeństwa. Kobieta bowiem nie posiada dość siły fizycznej, by im stawić czoło. Ślepa lękliwość jest rzeczywiście nierozsądną, ale kobieta, która niczego się nie boi i w każdym wypadku nie zachowuje ostrożności, napotykać będzie co chwila przykrości i zniewagi; lub zuchwała, pewna siebie i chełpliwa straci zupełnie wdzięk kobiecy.
— Ale jeśli żadnego nie ma niebezpieczeństwa ani powodu do strachu, a jednak ludzie utrzymują, że właśnie niebezpieczeństwo istnieje, czyż nie godzi się przekonać siebie i drugich?
— Gdybym ja był w takiem położeniu, z pewnością starałbym się przekonać — odparł Henryk otwarcie — ale pani radzę szczerze dać pokój niepotrzebnym dochodzeniom, chyba, że tym sposobem możesz pani albo sobie albo komuś blizkiemu wielką a rzeczywistą wyświadczyć przysługę. Będzie to więc ze strony pani szlachetna ofiara, albo nie, nie...
— Nie zaspokojenie próżnej ciekawości — dokończyła panienka. — Przyznaję, że jestem trochę ciekawą, ale głównie rachowałam, że taki upór będzie doskonałem lekarstwem przeciw wszelkim strachom.
— A więc pani masz na myśli jakiś fakt rzeczywisty, nie zaś proste przypuszczenia — zawołał Henryk, wpatrując się w towarzyszkę z podziwieniem.
— Ach nie, nie! pan mnie nie rozumie, a ja się bliżej tłomaczyć nie mogę, tak mi tylko coś przyszło do głowy. Lokomotywa świszczy, jesteśmy już w Bytomiu.
Powstawszy, wzięła do ręki szal i torbę podróżną. Henryk również zdjął z półki swój kufereczek. Dziewczyna spojrzała na towarzysza pytająco.
— Przecież pan nie wysiada tutaj? — zapytała prawie przestraszona.
— I owszem pani; ale nie zatrzymuję się w Bytomiu.
— A! pan tylko przejeżdża.
— Jadę na samą granicę.
— Na granicę? I dopiero teraz pan to mówisz! A ja się rozgadałam tak śmiało z panem, w nadziei, że za godzinę już będziemy daleko od siebie!
Tu przerwała, nie wiedząc sama, czy ma się gniewać, czy rozpłakać na dobre.
— Mój Boże! Nie zastanawiałem się nawet, czy pani to może przykrość zrobić — zapewniał Henryk, równie zdziwiony temi wyrzutami, jak poprzedniem zaufaniem i prośbą o radę.
— A jednak mówiłam, że się spodziewam rozstać z panem za chwilą i nie widzieć go więcej — odparła zadąsana. — A teraz kiedy pan pojedziesz na granicę...
Zanim Henryk zdołał coś wymyśleć na swe uniewinnienie, pociąg zatrzymał się przed dworcem w Bytomiu. Zły humor panienki martwił i śmieszył zarazem porucznika, który chcąc odzyskać stracone względy, postąpił ku niej i rzekł:
— Przebacz mi pani, jeślim co zawinił, i miej trochą przyjaźni dla mnie — gdybyśmy się jeszcze kiedy spotkali.
Dziewczyna nie odpowiedziała ani słowa, tylko wychylając się z wagonu, żywo poruszała rękawkiem, by zwrócić uw agą stojącego opodal wysokiego, z ogromną czarną brodą mężczyzny.
Jaka szkoda, że nie znał nawet nazwiska swej towarzyszki. Spostrzegł, że niegrzecznie się znalazł, zaniedbując przedstawić się panience; ale teraz już było zapóźno.
Drzwi wagonu otwarły się szybko, a panienka, zaledwie skinąwszy głową w odpowiedzi na pożegnalny ukłon porucznika, jednym susem już była na ziemi. Za to brodaty jegomość rzucił na młodzieńca nader badawcze spojrzenie, pomrukując pod nosem:
— Czemu nie w damskim przedziale? — ale po chwilce badania, ukłonił się grzecznie, pytając: Za pozwoleniem panie poruczniku, czy nie jedziesz pan do Krzyżanowic przypadkiem?
— Rzeczywiście — odparł Henryk zdziwiony — to jest właśnie cel mej podróży.
— Zaraz to sobie pomyślałem; pozwoli pan zatem, że mu się przedstawię: jestem radzca Werchart z Krzyżanowic.
— Porucznik Świecimski do usług.
— Rad jestem bardzo, że pierwszy tu pana powitam, tem bardziej, że dziś właśnie spodziewałem się pańskiego przyjazdu. Muszę bowiem oznajmić panu, że na mnie przypadł miły obowiązek ugoszczenia pana w moim domu przez czas pobytu jego na granicy. Jeśli żadne interesa nie zatrzymują pana w Bytomiu możemy dziś jeszcze odjechać razem do Krzyżanowic; sanki moje stoją tuż za dworcem, zabierzemy i pakunki pańskie, jeśli ich nie ma zbyt wiele.
— Serdecznie dziękuję za tak uprzejme przyjęcie i z przyjemnością przyjmuję propozycyę wspólnej podróży.
Panowie raz jeszcze podali sobie ręce, a Henryk prosił Wertharta, by go przedstawił swej towarzyszce; przyczem, pokornem wejrzeniem zdawał się przepraszać ją za wszelkie możliwe przewinienia. Panna zadarłszy główkę uporczywie spoglądała w przeciwną stronę.
— A! Jużeście państwo musieli w wagonie zrobić z sobą znajomość. Alinko, porucznik Świecimski, nasz nowy gość; panie poruczniku, panna Rudnicka, siostra mojej żony.
Panna Alina skinęła bardzo niewyraźnie główką, a wsunąwszy rączkę pod ramię szwagra, zasłoniła się nim jak murem przed wzrokiem młodzieńca, który wsiadając do sanek, szepnął z komiczną rozpaczą:
— Dalibóg, ja temu nic nie winien, panno Alino — ale zamiast poprawić, popsuł jeszcze bardziej swą sprawę.
Alinka pozawijała się w szale i koce, spuściła na twarz woalkę, i przez całą drogą ani jednem słowem nie wmieszała się do rozmowy. Dziarskie koniki unosiły szybko saneczki, brzęcząc wesoło uwiązanemi u dyszla dzwonkami. Przed oczami naszych podróżnych migotały znów te ognie różnobarwne, Które Henryk dostrzegł był jeszcze z wagonu; gdzieniegdzie bezpośrednio z ziemi dobywał się gęsty dym i prosto jak słup płynął w górę.
— Ten dym oznacza, że pod ziemią pali się węgiel — rzekł Werthart, odpowiadając na pytania młodzieńca — nie ma rady ani sposobu na wstrzymanie takich pożarów, a niestety, dość się one często w kopalniach przytrafiają.
Po chwili kopalnie, opustoszałe szyby i kolonie górnicze, pozostały daleko w tyle, a nowy krajobraz roztoczył się w świetle księżycowem. Sanki wjechały w piękną topolową aleję, po obu stronach której widniały dachy i płoty porządnych zabudowań gospodarskich.
— Nadjeżdżamy właśnie do Krzyżanowic, poza tą aleją stoi pałac — rzekł Werthart.
— Ogromny gmach, o ile ztąd dostrzedz mogą — zauważył porucznik.
— O, znalazłoby się dość miejsca i na książęcy dwór nawet! Teraz w jednem skrzydle urządziłem śpichlerz, a reszta pałacu zaledwie w połowie jest mieszkalną. Cóż nam, proszą pana, biednym dzierżawcom po takiem wielkiem zamczysku?
— Czy dobra te nie są własnością pana?
— Nie, należą one do księcia B... Musisz pan zatem być wyrozumiałym i przyjąć gościnność, na jaką stać dzierżawcę.
Mówiąc to Werthart, podniósł z uśmiechem kołnierz od płaszcza, a Alinka wzruszyła niecierpliwie ramionami.
Wśród tej rozmowy zbliżono się do dworu, skrzypiące wrota rozwarły się powoli, dwa ogromne psy obskoczyły sanki, które przy donośnem trzaskaniu z bicza i parskaniu koni, zatrzymały się przed pięknym, starożytnym przedsionkiem. Służący w eleganckiej liberyi wybiegł z pośpiechem na przyjęcie państwa i w minutę potem, przeszedłszy kilka schodów, Henryk znalazł się we wspaniałej sieni, zdobnej w rogi jelenie i inne trofea myśliwskie. Jakoś to wszystko wcale nie dowodziło niedostatku biednych dzierżawców.
— Co za piękne wejście! — zawołał gość mimowolnie.
— Tak, piękne to dla oka, ale do użytku nie zbyt wygodne; zimno tu wiecznie i pusto, niepotrzebne marnotrawstwo. Ale proszę, pójdźmy na górę do gościnnych pokoi.
W pół godziny potem młodzieniec był przekonany, że niejedna arystokratyczna rodzina mogłaby pozazdrościć biednym dzierżawcom ich skromnego utrzymania. Siedząc wygodnie w fotelu naprzeciw swego gospodarza, palił wyborne cygaro i popijał starego węgrzyna, którym go pan domu częstował przed kolacyą.
— Jednak to już godzina tak późna, przykro by mi było bardzo, gdybym państwu sprawił subiekcyę jaką.
— Toby dopiero było pięknie, gdybyśmy musieli iść spać bez łyżki gorącej strawy — odparł gospodarz. — Miałem tyle interesów do załatwienia przez cały dzień, że prawie nic nie jadłem w tej przeklętej zakopconej mieścinie.
W tejże chwili wszedł służący, prosząc panów na kolacyę.
Werthart podał rękę gościowi i poprowadził do do sali jadalnej, gustownie dębiną wykładane], gdzie już panie z herbatą czekały.
— Przyprowadzam ci naszego gościa, kochana Kamillo — rzekł Werthart i dodał objaśniając — porucznik Świecimski, moja żona; Alinka to już stara znajoma.
Gość skłonił się głęboko pięknej i pełnej wdzięku pani domu; na Alinkę zaś spojrzał z półuśmiechem, ona jednak nie raczyła rzucić okiem na gościa. Siedząc po prawej stronie gospodyni, smacznie zajadał pieczyste przy wesołej rozmowie i szumiącym na cześć nowego gościa szampanie, zniknęły bezpowrotnie ponure myśli i obawy szląskiej granicy.
— Wyjeżdżając, obawiałem się, że mi przyjdzie pędzić życie w dzikiej pustyni, a tymczasem znajduję Eldorado — rzekł Henryk zwracając się do Kamilli, której piękny, regularny profil zdawał się zanadto zajmować jego uwagę.
Młoda kobieta spojrzała nań z powątpiewaniem i odpowiedziała, rumieniąc się lekko.
— Bardzo często tak bywa, że nieznane miejsce, któreśmy sobie nudnem i smutnem wyobrażali z bliska, nie jest tak odstraszającem; ale daleko przykrzejszy zawód nas spotyka, gdy się czegoś zbyt pięknego spodziewamy.
— O, to prawda; nawet i do ludzi da się to zdanie zastosować; każdy zdaje się być znacznie lepszym niż jest w rzeczywistości — zauwarzyła Alinka, patrząc zachmurzona w swój talerz.
Kamilla z wyraźnym przestrachem spojrzała na nią; Werthart rozśmiał się.
— Czy to z własnego smutnego doświadczenia wysnuwasz takie wnioski? — zapytał.
— Tak jest — odparła krótko — nie myślę jednak mówić teraz o tem.
— Alinko — z wyrzutem szepnęła Kamilla.
Dziewczyna objęła ją rękoma, przytulając swą twarzyczkę do jej twarzy.
— Tyś prawdziwy gołąbek, ale ja, ja...
— Kłótliwy kogucik — dokończył Werthart, śmiejąc się.
— A ty, panie szwagrze, jesteś nieznośny gaduła, — zawołała Alinka, rumieniąc się coraz mocniej i wybiegła z pokoju.
Podobne wybryki złego humoru musiały się często zdarzać u młodej panienki, gdyż nikt z obecnych nie zwrócił na to uwagi.
Werthart zajęty gościem, wybierał mu najlepsze cygaro, Kamilla zaś, prowadząc dalej przerwaną rozmowę, nagle pochyliła się w krześle z wyrazem przestrachu, Henryk zwrócił się w kierunku jej zapatrzonego wzroku i spostrzegł lokaja, który również blady i przerażony, mówił coś do pana domu. Werthart ruszył niecierpliwie ramionami.
— Głupstwo wszystko i basta; przynieś mi tu strzelbę, muszę się raz przecie przekonać, co w tych bredniach jest prawdy.
— Zmiłuj się, nie idź! zawołała Kamilla, biegnąc ku niemu. — Zostań tu, na wszystko cię proszę!
— Ależ daj pokój; raz trzeba już koniec zrobić z temi niedorzecznościami.
Mówiąc to, postąpił kilka kroków ku drzwiom.
— O Boże, zlituj się! wyszeptała Kamilla głosem tak drżącym i zrozpaczonym, że Henryk mimowoli uczuł w sercu litość dla tej tak ślicznej i szczęśliwej kobiety. Przypuszczając, że chodzi tu o jakąś sprawę rodzinną, do której nie należy mu się mieszać, usunął się dyskretnie w głąb sali i zaczął oglądać starą porcelanę.
Werthart zbliżył się do niego.
— Wybacz pan, że się na kilka minut oddalę — rzekł — Fryderyk zaprowadzi pana do jego pokoju, ja jeszcze muszę załatwić pewną sprawę na folwarku.
— Proszę najmocniej, panie radco, żadnych sobie ze mną nie robić ceremonii; gościnność państwa dla mnie jest miła i szczera, że...
— Dobrze, dobrze, pozwolisz mi zatem odejść — i Werthart spiesznym krokiem oddalił się z sali. W tejże samej chwili Kamilla, biorąc ze stołu wielką ciężką lampę, postąpiła z nią do okna; przy oknie lampę uniosła kilkakrotnie do góry i spuściła na dół, poczem chciała ją odnieść na stół, ale nie uszło uwagi gościa, że słabe jej ręce drżały gwałtownie. Poskoczył ku niej, pochwycił lampę i na stole postawił. Blada przed chwilą twarz młodej kobiety pokryła się silnym rumieńcem.
— Coś się tam stało na dworze, nie wiem doprawdy co, ale myślałam, ach, dziecinna jestem. Myślałam, że lepiej dojrzę, gdy sobie lampą poświecę, a tymczasem nic widzieć nie mogłam. Taka jestem czasami roztargniona.
Słowa te wymówiła szybko, rumieniąc się ciągle i śmiejąc spazmatycznie.
Gość zwrócił się ku oknu.
— O, podobne roztargnienie często się może trafić każdemu — rzekł zmieszany, aby tylko przerwać nieznośną ciszę, jaka po słowach kobiety nastała. Oczy trzymał spuszczone, nie śmiejąc spojrzeć w twarz Kamilli, widział jednak, że ręce jej drżały jeszcze.
Czas już wielki pożegnać się i usunąć Z pokoju, dziwny jednak magnetyzm przykuwał go do miejsca. Przeczucie nieokreślone szeptało mu, że niebezpieczeństwa jakieś grozi tej wątłej istocie, że zostając przy niej, może być pożytecznym.
Przeczucie to było zapewne nierozsądne, cóż mogło bowiem grozić młodej kobiecie w jej własnym domu, pod opieką troskliwego męża? A przecież myśl ta uparcie tkwiła mu w głowie i zatrzymywała przy Kamilli.
— Może pani usiądzie — rzekł podsuwając krzesło. Jakiś wypadek przeraził panią; może przynieść kieliszek wina?
Podniosła nań oczy pełne dziwnego blasku.
— O, pan jesteś dobry, nie wyśmiewasz się z mego strachu, ale to już przeszło, już mi jest zupełnie dobrze, dziękuję panu.
Usiadła spokojnie, uśmiechając się; nagle jednak rysy jej zmieniły się znowu, podniosła głowę niby nasłuchując.
— Cicho, słyszy pan? Jakieś głosy słychać: z podwórza.
— To zapewne mąż pani i służący — uspokajał ją Henryk.
Nie skończył jeszcze mówić, gdy Kamilla zerwała się z krzesła, krzyknąwszy:
— Boże mój! ktoś strzelił!
— Ależ nie, pani się myli — to tylko ktoś drzwi zatrzasnął; a zresztą zobaczę.
— Ach, nie, nie, nie idź pan — zostań tutaj!
Rzeczywiście hałas jakiś dochodził ze dworu aż do pokoju, w sieni dały się słyszeć szybkie kroki, drzwi sali otwarły się z trzaskiem. Kamilla krzyknąwszy przeraźliwie, padła na fotel zemdlona, a do pokoju wpadła Alinka, wołając:
— Znowu się pokazało! Wszyscy widzieli!
W tej chwili spostrzegła zemdloną siostrę i umilkła.
Pochylona, z czułością cuciła Kamillę całusami, a spoglądając na wpół z gniewem na wpół z tryumfem na gościa, mruknęła:
— Tak to zawsze tchórzom bywa. Podaj mi pan szklankę wody ze stołu.
Henryk z pośpiechem wypełnił rozkaz praktycznej dziewczyny.
— Może to nie omdlenie, lecz początek jakiej ciężkiej choroby, panno Alino? — spytał zaniepokojony.
— O, bynajmniej! Kamilla lęka się byle czego, to cała jej choroba — odparła. — Zadzwoń pan, proszę, raz dwa a dobrze, bo tak się dzwoni na pokojową.
Wszystkie te rozkazy wydawała tonem głównodowodzącego, a Henryk spełniał je prawdziwie po żołniersku, Kamilla powoli przychodziła do zmysłów.
— Teraz już może pan odejść — szepnęła Alinka żywo. — Przykroby jej było widzieć pana w tej chwili.
I znowu musiał biedny gość usłuchać mądrej rady. Wyniósł się na palcach z pokoju. W sieni spotkał gospodarza domu.
— Niepotrzebnie się pozbawiłem pańskiego towarzystwa, nie było po co odchodzić.
— Ale żona pańska ogromnie się przestraszyła tym, jak się zdaje, fałszywym alarmem.
Werthart zmarszczył brwi i niecierpliwie szarpnął wąsa.
— Ach te kobiety! Pozwól pan, zajrzę tylko co się tam dzieje.
Z tem i słowy wszedł do sali jadalnej, Henryk zaś pozostał w sieni, szukając drogi do swego pokoju. Przez uchylone drzwi wysunęła się Alinka i rzekła, spoglądając protekcyonalnie:
— Już wszystko dobrze, siostra moja zdrowa zupełnie.
Zadługo jednak trwała wstrzemięźliwość Henryka, niezmierna ciekawość zajęła jej miejsce.
— Ależ na miłość Boską, cóżto było takiego?
— Aha, ciekawy pan jesteś, po co mój szwagier biegał w nocy na podwórze, i czego się bała Kamilla? Otóż powiem panu, że w tamtej stronie pałacu pokazuje się duch.
— Ależ to niepodobna!
— Nieprawdopodobne, ale prawdziwe. Tak prawdziwe, że aż człowieka dreszcze na samą myśl przechodzą. I jabym się bała, gdyby nie mój zamiar zahartowania się przeciw wszelkim strachom.
Mówiąc to, uciekła, zostawiając Henryka w ciemnej sieni, w tej chwili zegar począł już wydzwaniać dwunastą.
— Co za niedorzeczność! — rzekł młodzieniec do siebie.
— Niedorzeczność — powtórzył za nim Werthart wychodzący z sali; a przecież gdy mocny podmuch wiatru zatrzasnął z jękiem drzwiczki od komina, obaj stanęli nasłuchując mimowoli.
Henryk rozśmiał się pierwszy, gospodarz zawtórował mu wesoło, poczem podali sobie ręce, życząc nawzajem dobrej i spokojnej nocy.





ROZDZIAŁ II.

Poczciwe duchy, wiedzione uczuciem gościnności, zostawiły porucznika w pokoju; przespał on całą noc nie zbudziwszy się ani razu. Teraz, po rannym przeglądzie swoich żołnierzy, pomieszczonych na wsi wraca do zamku.
Zamek, położony na wzgórzu panującym ponad wsią, składał się z długiego środkowego budynku z wysoką wieżą i dwóch olbrzymich różnego stylu skrzydeł. Jedno z nich, zajmowane przez Wertharta, przedstawiało dziwną mieszaninę z czasów rokoko i odrodzenia; drugie z na wpół zamurowanemi oknami, zamienione na skład zboża, zdawało się być najstarszą częścią zamku.
Był to olbrzymi czworograniasty budynek z czerwonym spiczastym dachem, dziwnie małemi oknami i jak się zdawało bez piwnic. Nowo wybite drzwi służyły do zwykłego gospodarskiego użytku, podczas gdy dawne główne wejście stało nieużyteczne i opuszczone; ponad niem wznosił się łuk słynnego chodnika, łączącego zamek z odległym może o sto kroków kościołem.
— Odpowiedniejszej dekoracyi nad ten chodnik do historyi o strachach nie możnaby sobie wyobrazić — pomyślał Henryk, przypomniawszy sobie dziwne sceny ubiegłego wieczoru, chociaż wrażenie wczorajsze osłabił pokrzepiający sen i słońce, zaglądające rano do jego pokoju. A nawet i panią Kamillę osądził on dziś jako nadzwyczaj nerwową kobietę; siostrę zaś jej nazwał zuchwałym szatankiem, wymyślającym sobie przez pustotę te straszne historye.
Teraz jednak przypuszczał, że może jest coś w tem prawdy, i postanowił raz jeszcze zapytać Wertharta o tajemniczą przygodę.
Nagle rozmyślania jego przerwał chrapliwy i lekko drżący głos tuż obok niego:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Henryk odwrócił się i spostrzegł żółtą pomarszczoną twarz starej kobiety z miejska ubranej.
Stara posunęła za nim.
— Chodnik, tak, tak, chodnik — mówiła. — Że też wielmożny pan zaraz pierwszego wieczora musiałeś się nastraszyć.
Henryk zrozumiał, że to o duchach mowa, a zatem nie są one wymysłem panny Aliny. Stanął i raz jeszcze spojrzał na chodnik.
— Tak, tam się pokazało — szepnęła stara, tajemniczo żegnając się.
— Jak też możecie takim bredniom wierzyć! — zagadnął ją porucznik. — Ktoś zapewne robi sobie żarty, albo też cała ta historya jest tylko bajką.
— Niechaj panu tego Bóg nie pamięta! nie wiesz tego, co my wiemy! — mruknęła.
Henryk zaśmiał się.
— Ba! zkądżebym wiedział, pojmuję, że tak dziwaczny budynek musi dać powód do najnieprawdopodobniejszych i straszliwych bajek.
— O, wszystko to prawda. Ja sama z nieboszczykiem panem znaleźliśmy tam szkielet i zagrzebali go tu pod chodnikiem, w rogu, po prawej stronie.
— Szkielet, jaki szkielet?
— Tak, otóż to właśnie, jaki szkielet! moj młody panie. Byli to mężczyzna i kobieta, tak przynajmniej mówił doktor, który znajdował się tu wtedy. Znaleźliśmy ich zamurowanych w zamku, tam gdzie teraz jest spichrz, który nieboszczyk mój mąż, wielmożny pan, kazał zrobić.
— Wasz mąż nieboszczyk, wielmożny pan? — powtórzył Henryk zdziwiony, posądziwszy starą o zboczenie umysłowe. Wyczytała tą myśl z oczu jego, bo zaraz zaczęła:
— Nie, nie jestem waryatką, choć mówią, że mój mąż był wielmożnym panem. Nie jestem dumną, choć tak dobrze, jak ta zarozumiała panna z zamku, jestem szlachcianką. Byłam prawą żoną nieboszczyka pana; jestem Rudnicką, a zamek i to wszystko co oni dzierżawią, naszą było własnością. Tak to dziwnie się dzieje na tym świecie.
Dalsze zwierzenia przerwał Werthart, wracający z konnej przejażdżki. Podczas przywitana panów zniknęła oryginalna staruszka, posuwając się z zadziwiającą szybkością ku wsi. Werthart spojrzał za nią.
— Czy opowiadała panu historyą o duchach? — zapytał.
— Nie, dopiero miałem ją usłyszeć. Ale czy tam wszystko w porządku? — zapytał Henryk w skazując na czoło.
Werthart wzruszył ramionami.
— Któż to wiedzieć może? ja sam nieraz już miałem ją za waryatkę, to znów za najprzebieglejszą istotę. Jeśli opowiadała panu o swej przeszłości, to nie powiedziała za wiele, była rzeczywiście żoną dawnego właściciela Krzyżanowic.
— O tem mi też mówiła.
— Lubi ona przed obcymi przedstawiać się jako ofiara pozbawiona praw swoich; z ludem jednak, z którego pochodzi, żyje w najlepszej zgodzie.
Mówiąc to zeskoczył z konia i z gościem posunął się ku bramie, opowiadając dalej.
— Karyerę rozpoczęła jako gęsiarka, awansowała na gospodynią, a w końcu została żoną starego Rudnickiego, stryja mojej żony i właściciela tych dóbr. Jakkolwiek naprawdę się z nią ożenił, nigdy nie uważał za równą sobie; można przypuszczać, że chciał w ten sposób mieć tanią i wierną opiekunkę w chorobie. Nigdy nie zmieniła stroju, a gdy przejeżdżali krewni jej męża, uważali ją zawsze jako służącą, ona względem nich zachowywała się pokornie. Po śmierci starego, miała zapewniony legat na dobrach, składający się z kilkuset talarów rocznie, który jej teraźniejszy właściciel jaknajsumienniej wypłaca.
— Były więc dzieci z pierwszego małżeństwa, które majątek odziedziczyły?
— Nie, dobra przeszły na młodszego brata, ojca mojej żony, od którego odkupił je książe.
Ostatnie wyrazy wymówił Werthart z nie jakiem wahaniem, a oddawszy konia czekającemu nań stajennemu, dodał pospiesznie:
— Zostawmy te stare dzieje w spokoju i lepiej chodźmy na śniadanie, które nam się należy.
Na schodach spotkali Kamillę; powitała ich z właściwym sobie wdziękiem. Koronkowa chusteczka nakrywająca jej złote włosy, kilka loczków i lekkie rumieńce, robiły z niej młodą dzieweczkę, a swobodny uśmiech, z jakim się do nich zbliżyła, zadawał kłam wczorajszemu jej wzruszeniu.
Henryk z prawdziwym zachwytem zapatrzył się w to piękne zjawisko. Werthart za to zdawał się starannie unikać żony.
— Śniadanie czeka już na panów.
— Jeżeli tak — rzekł gospodarz — to zaraz się do niego zabierzemy, poruczniku, bo wybacz Kamillo, ale mam wiele zajęcia, i po śniadaniu wyjeżdżam znowu.
Z gorącym rumieńcem i lekkiem pochyleniem głowy, minęła panów, szukając wejrzeniem oczu męża, który z dziwnym uporem odwracał się od niej. Zeszedłszy na dół, zatrzymała się na chwilkę, usta jej drżały kiedy szeptała:
— Nic się w nim nie zmieniło, nic, zawsze taki sam. A wczoraj. O, jak ja dłużej wytrzymam!
— Kamillo! — zawołała wesoło Alinka i mała jej osóbka spuszczała się żywo drugą stroną schodów.
— Kamillo! panowie przyszli właśnie na śniadanie, mogłybyśmy więc nasz spacer na później odłożyć. Ach, jakaś ty piękna!
Kamilla potrząsła głową.
— Dziecinna jesteś; a zresztą mogłabym być brzydką jak sowa, niktby tego nie zauważył.
— O, dla mnie zawsze jesteś moją piękną kochaną siostrą — mówiła Alinka ujmując ją za szyję.
— Ty jesteś mi też najdroższą; ale dość już, bądźmy rozsądne i chodźmy na spacer, panowie bez nas są swobodniejsi.
— No tak, z tym obcym porucznikiem nie potrzebujemy wiele sobie robić subjekcyi, ale co się tyczy Artura, bo wiesz Kamillo, gdybym ja miała męża, to zdaje mi się ni gdybym nie pomyślała, że mu przeszkadzam.
— Dzieciaku, czy możesz teraz wiedzieć, jakbyś w tym przypadku postąpiła. Ale chodź, pewna jestem, że znajdziemy już pierwiosnki, wszak to marzec
— W tym śniegu? doprawdy, Kamillo, dziwne masz myśli.
— Zobaczysz! znam w ogrodzie jedno zaciszne miejsce, zkąd już śnieg zniknął, tam właśnie zeszłego roku o tym czasie znalazłam pierwsze kwiatki.
Obie siostry, trzymając się za ręce, weszły w ogród. Z okna jadalnego pokoju spostrzegł je Henryk; ale całą jego uwagę uwięziła Kamilla, owiana dla niego jakimś tajemniczym urokiem. Werthart zajęty nową przesyłką wybornego wina, które miano właśnie próbować, i opowiadaniem o wierzchowcach z własnej stadniny, nic nie widział, na nic nie zważał.
— Spróbujesz pan, koń co ci się będzie najwięcej podobał, zostanie na twoje rozkazy, ma się rozumieć i na nocne patrole.
— Jesteś pan doprawdy zbyt łaskaw.
— Będzie mi bardzo przyjemnie, jeżeli pan zechcesz dom mój uważać jak swój własny — odrzekł Werthart ze szczerą otwartością.
Henryk serdecznie uścisnął podaną dłoń i zaczął z uśmiechem:
— Ponieważ pan raczysz mnie uważać za swego, mam więc nadzieję, że i rodzinny wasz duch zaszczyci mnie odwiedzinami. Podług opowiadania starej, nie jeden ale dwa duchy po zamku spacerują.
— Tak, ale są one za dumne, aby aż tu przychodziły; kto je chce widzieć, musi iść do nich. Nawiasem mówiąc, mnie się ich ujrzeć nigdy nie udało.
— Wszak ukazują się na chodniku wiodącym do kościoła?
— Tak mają to być duchy dwojga zamordowanych.
— Stara kobieta opowiadała mi o znalezionych szkieletach.
— Byłem jeszcze małym chłopcem, kiedy je znaleziono w jednej ze ścian teraźniejszego spichlerza i zagrzebano pod chodnikiem. Ojciec mój miał tu w sąsiedztwie dużą dzierżawę, którą ja później objąłem i dopiero przed ożenieniem opuściłem, aby objąć Krzyżanowice.
— 1 nie wiadomo, zkąd się one tam wzięły?
— Nie ma nic pewnego, są tylko przypuszczenia. Dobra te należały niegdyś do człowieka lubiącego nadzwyczajnie przygody. Tam w spichrzu znajduje się duża okrągła sala, oświetlona małemi wysoko umieszczonemi oknami. Zazdrosne usposobienie właściciela zamku tłomaczy resztę: Przy wybijaniu drzwi do alkowy znaleziono zamurowane dwa szkielety, kobiety i mężczyzny. Wszak gotowa kanwa do strasznej historyi.
— Ależ to okropne.
— Piękne to nie jest. I doprawdy jeśli duchy ich spacerują, to nie można biedakom brać za złe, że choć w ten sposób chcą się pomścić za doznane krzywdy. Ale dla czego one teraz właśnie są tak niespokojne? Posądzam starą Małgorzatę, że opowiadaniami swemi durzy mi ludzi, którzy też lada cień biorą za strachy.
— Jabym zaś prędzej przypuszczał, że pod temi widmami, jakiś się podstęp ukrywa.
— I ja to myślałem. Stawiałem straże, zakładałem żelaza, a wszystko napróżno. Sam, mimo, usiłowań, nigdy nic nie spostrzegłem; sądzę więc, że to bujna wyobraźnia ludu wymyśliła duchy. Martwi mnie to tylko, że na Kamilli, jak musiałeś pan wczoraj zauważyć, cała ta historya robi tak wielkie wrażenie.
— Dziś jednak, zdaje się pańska żona zapomniała o przestrachu, tak dobrze wygląda.
Wysokie rozumne czoło Wertharta zachmurzyło się, przez chwilę spoglądał w zamyśleniu; przetarł oczy ręką, jak gdyby przykrą myśl jakąś chciał odsunąć i powstał.
— Wybacz pan, że go opuszczam. Niedawno tu jeszcze jestem, to też gospodarstwo wymaga ciągłej mojej opieki. Chcąc go do jakiegoś ładu doprowadzić, wszystkiego sam dojrzeć muszę. Nie wyobrazisz pan sobie, jak wiele ziemia traci, przechodząc często z rąk do rąk.
To mówiąc, panowie opuścili jadalnią i udali się do stajni dla wybrania konia. Henryk postanowił korzystając z uprzejmości gospodarza, odwiedzić kilku kolegów stojących w sąsiedztwie. Do tej wycieczki wybrał sobie pięknego kasztanka, pożegnał Wertharta i udał się do swego pokoju dla zmiany ubrania. Pokój ten z oknami wychodzącemi na ogród, znajdował się na dole. Henryk otworzył okno, a wkrótce potem, tuż pod niem, usłyszał głos Alinki.
— I więcej nic nie mówiliście kiedy wybiegłam?
— Nic, ale jakież dziwne zadajesz pytanie — odparła Kamilla.
— Cóż w tem dziwnego, że chcę wiedzieć co się dzieje poza mojemi plecami. Ale patrz, pierwiosnki rozwinęły ci się w rękach.
— Śliczne kwiateczki! Jakże się cieszę, że je znalazłam.
Henryk porwał za czapkę, zdawało mu się, że koniecznie powinien spotkać panie i dopiero kiedy już cofnąć się nie mógł, pomyślał, że postępowanie jego nie wiele ma sensu.
Wszczął więc rozmowę o pierwiosnkach i uroku, jaki mają pierwsze znalezione kwiaty. Kamilla rozmawiała wesoło i swobodnie, Alinka za to umilkła, a nawet usunęła się na bok. Słońce igrało w jej złotych włosach i otaczało ją aureolą. Henryk przecież nie widział tego, gdzież były jego oczy?
Odprowadziwszy panie do domu, pożegnał je. Długo stał jeszcze u wejścia i niezwykle pomału zapinał rękawiczki. Nagle uchyliły się drzwi i Alinka przybiegła do niego.
— Chciałam tylko powiedzieć panu, że już się nie gniewam, bo i cóż pan jesteś temu winien! A zresztą to bardzo pięknie, żeś mnie pan wczoraj nie zdradził.
I zanim zdołał odpowiedzieć, zniknęła tak szybko jak przybiegła.
— A to oryginalna osóbka — pomyślał dosiadadając konia. — Będzie kiedyś ładna, choć nigdy siostrze nie dorówna. Jak to przyjem nie widzieć piękne twarze koło siebie; ale dla mnie nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa; jedna za młoda, druga już zamężna. O, mogę spokojnie poddać się urokowi tych pięknych oczu. Doprawdy, wygrałem wielki los, bo i gospodarz taki uprzejmy i miły!
Wszystko to pięknie brzmiało, potem jednak przyszły inne uwagi. Czy on rzeczywiście szczęśliwie z nią żyje?
To spotkanie na schodach takie było dziwne; a wczoraj czy pani Kamilla naprawdę bała się strachów? Bo i dla czego tak są smutni, zkąd u niej ten tęskny wyraz oczu? Czy szczęśliwa — czy tylko szczęśliwa?





ROZDZIAŁ III.

Dwa tygodnie! Krótki przeciąg czasu dla mieszkańców miasta, gdzie znajomości i wrażenia szybko po sobie następują, ale dla wieśniaków, których życie tak jednostajne, gdzie jeden dzień do drugiego podobny, to wystarczy, aby się poznać dokładnie i ocenić. Henryk też po raz setny może powiedział sobie, że nigdzie nie było mu tak dobrze jak w Krzyżanowicach; duchy nawet były dla niego z uszanowaniem, zaniechawszy swych, niepokojących odwiedzin.
Czas upływał mu szybko i uprzejmie: jeździł na koniach Wertharta, sprzeczał się z Alinką, Kamilli czytał poezye. Kiedy czytał, całą duszą pochłaniała myśli poety, oczy jej błyszczały, na policzki wystąpował rumieniec, ręce opadały bezwiednie, wypuszczając robotę, a kiedy skończył ożywiała się niezwykle. Powoli przejmował jej sposób myślenia i zapatrywania się na rzeczy, a przytem zdawało mu się, że wiele już w życiu przejść musiała i teraz w tej chwili rezygnacyi szuka zapomnienia.
A przecież to natura tak łatwa do zaspokojenia, lada drobnostka uszczęśliwia ją, zkądże więc ten smutek, któremu się oprzeć nie może? Stosunki, w których żyje, są jak gdyby stworzone dla szczęścia jej, dla czegóż nie jest szczęśliwą?
Henryk myślał o tem wszystkiem siedząc w saloniku i czekając z czytaniem na panią domu. Myślał, robił spostrzeżenia i przyszedł do przekonania, że Werthart jest zacnym, przyjemnym, rozumnym człowiekiem, ale dla pięknej żony barbarzyńsko obojętnym. Przekonanie takie jest bardzo niebezpieczne dla młodego człowieka, którego czas i myśli nie są zajęte niczem ważnem. Jednakże Henrykowi nie grozi tu niebezpieczeństwo, nie byłby on nawet zdolnym uczynić nic takiego, co musiałby uważać za nieuczciwe, tem bardziej, że myśl o przyjaźni i gościnności Wertharta nie opuszczała go; samo przypuszczenie czegoś podobnego wydało mu się śmiesznem. On nie taki, jak inni młodzi ludzie, ona nie podobna do wszystkich młodych kobiet, nie ma tutaj nawet cienia niebezpieczeństwa. Tak, ani cienia!
W tem zerwał się nagle, krew uderzyła mu do głowy, zapierając dech w piersiach. Cóż się stało? Nic, drobnostka: Kamilla weszła do pokoju, a zachodzące słońce oblało uroczą jej postać złotym blaskiem.
— Gdzieżeśmy stanęli? — zagadnęła.
Z lekkiem westchnieniem ujął książkę i usiadł napowrót.
W tej chwili drzwi się otworzyły i Alinka stanęła na progu.
— Czy już czytacie?
— Przychodzisz w samą porę, pan miał właśnie zacząć.
— Czyż to warto, za dziesięć minut ściemni się zupełnie... Ach!
Wykrzyknik ten wydarł się jednocześnie z ust Alinki i Henryka, który z pośpiechem usuwał nogi pod krzesło, Alinka zaś uchwyciła się całą siłą stołu, aby nie upaść.
— Jak można tak wysuwać nogi, żeby się ludzie przewracali — zawołała.
Henryk usprawiedliwiał się, w końcu wszyscy śmiali się z zabawnej przygody.
Zmrok zapadał.
Alinka opowiadała jakąś przygodę w właściwy sobie sposób; Kamilla spoglądała na ogród, gość podziwiał jej profil rysujący się na jasnem tle szyby. Nagle wzdrygnęła się; w tej samej chwili Alinka umilkła i wśród ciszy usłyszano wyraźnie dochodzący z ogrodu głos puszczyka.
— Znowu te szkaradne stworzenia — zawołała Alinka. — Zkąd one się ciągle biorą, kiedy już Artur tyle ich wystrzelał. Nie cierpię ich za te krzyki, które Kamillę tak straszą.
— Może na nie zapolować? — zapytał Henryk z pośpiechem — czy tylko panie nie przestraszą się strzału?
To mówiąc, zbliżał się do drzwi. Kamilla odeszła od okna.
— Nie, nie trzeba! — zawołała nagle — zostań pan, nie chcę abyś wychodził. Nie boję się puszczyków, to takie niewinne stworzenia.
Henryk powrócił na miejsce; znów dało się słyszeć głośne wołanie.
— Nie dziwię się wcale, że ten krzyk przeraża panią.
— Ależ nie wiem dla czego Alinka mnie obmawia — zaprzeczyła gwałtownie.
— Ciemność w pokoju utrudnia ogólne porozumienie się — zauważyła bardzo rozsądnie Alinka. — Każę podać światło.
Wyszła; Kamilla milcząc, wsparła się znów na oknie, Henryk usiadł przy niej i wymówił z cicha:
— Chętnie oddałbym pani jaką przysługę.
— Dziękuję. Jakiś pan dobry.
Żadne z nich nie słyszało, jak Werthart wszedł do pokoju, choć nie uczynił tego ciszej, niż zwykle.
— Jeszcze tak ciemno? — zapytał zdziwiony.
Kamilla i Henryk zerwali się, jak gdyby przestraszeni.
Weszła właśnie Alinka ze służącym niosącym lampę.
— Udało się więc panu załatwić prędzej interesa w hutach niż myślałeś — rzekł Henryk, aby coś powiedzieć.
Ciemne brwi Wertharta ściągnęły się, a podejrzliwy wzrok przebiegł po twarzy gościa i spoczął na Kamilli, dziwnie wzruszonej. Po chwili przemówił:
— Nie przeszkadzam, czytajcie państwo. Miałem nieprzyjemności w hutach, nie wesoły więc byłby ze mnie towarzysz; a zresztą mam kilka listów do napisania.
— Jaki dziś Artur dziwny? — zauważyła Alinka po jego odejściu. Zdaje się być z czegoś bardzo niezadowolony.
Henryk spojrzał na Kamillę nadzwyczaj bladą a uwaga Alinki została bez odpowiedzi. Czytanie nawet nie rozchmurzyło Kamilli.
Kolacya upłynęła w ogólnem milczeniu, zdawało się, że jakiś nieprzyjazny podmuch zważył dobre usposobienie małego kółka. Każdy jakby przeczuwał, że stanie się coś nadzwyczajnego. Wcześniej niż zwykle rozeszło się towarzystwo; był to pierwszy nudny wieczór, jaki Henryk przepędził w Krzyżanowicach.
— Będzie to okropna noc, panie poruczniku — mówił służący zamykając okno w gościnnym pokoju — co za szczęście, że nie mamy nocnej służby.
Niebo pokryło się chmurami, wiatr huczał zawzięcie i kilka grubych kropli deszczu upadło.
— No, a jak jeszcze śnieg zacznie tajać, dopieroż to będzie błoto! — prawił chłopak zachęcony kilku wyrazami pana — trzeba będzie brnąć po kostki.
Henryk nie czując znużenia, zapalił cygaro i przechadzał się po pokoju.
— Masz tak dobrą kwaterę, że błota całego świata nie powinny cię obchodzić — rzekł do chłopaka.
— To prawda, panie poruczniku, że kwatera bardzo dobra, życie doskonałe, ale.
— Jakie ale?
— Z przeproszeniem pana porucznika, ale nie chciałbym w takim domu mieszkać.
— A to dla czego?
— Nie słyszałem jeszcze w mojem życiu takiego wiatru jak tutaj, a potem co za kominy w tym domu wielkie, że i niejedna izba w nich by się zmieściła, a muzyka w nich jak w piekle. Ja, co przecież mam jakieś wykształcenie, wiem, że to wiatr tak huczy i wyje, ale prości ludzie biorą, to za strachy. Oj, wiele tu, wiele rzeczy nie tak jakby być powinno. Ten kryty chodnik, ten stary spichlerz.
— Wiem już, wiem; to wszystko nie ma sensu.
— Z przeproszeniem pana porucznika, ja sam widziałem coś, chociaż nie wiem, co to było.
— Głupiś!
— Podług rozkazu, panie poruczniku, ale widziałem, białe, długie, przemykało się między słupami chodnika i zniknęło, jak gdyby zapadło się w ziemię. O! w tym domu niejedno nie tak, jak być powinno. Naprzykład pani radczyni.
— Oszalałeś! Chłopak wzruszył ramionami.
— Wiem o czem ludzie mówią; ludzie którzy już długie lata w tym domu służą, wiedzą dobrze...
Henryk rozśmiał się z przymusem, ale zamiast nakazać chłopcu milczenie, jak to powinien był zrobić, zapytał się:
— I cóż takiego opowiadają ci ludzie?
— Mówią, ale to musi już pan porucznik wiedzieć, że pani radczyni była ubogą panienką, jakkolwiek te dobra należały niegdyś do jej ojca i pan radzca ożenił się z nią tylko z miłości. Ona musiała go także kochać, bo nie byłaby inaczej za niego wyszła. Kochali się więc, ojciec pani radczyni mieszkał z nimi i rok jeden szło wszystko pięknie i dobrze; aż umarł ojciec, a wtedy zaszło coś między nimi, coś bardzo złego. Każde z nich zajęło osobne mieszkanie; tak mieszkają dotąd i kiedy są sami, nic do siebie nie mówią, tylko przy ludziach. To wszystko wypatrzyła Legina, pokojówka.
— Wstydź się! — zawołał Henryk oburzony — jak śmiesz powtarzać mi takie babskie plotki.
— Ależ on mieszka tu, a ona tam, wiem o tem dobrze — powtórzył chłopak z cicha.
— Ruszaj precz! nudzisz mnie.
Po odejściu chłopca Henryk stał długo wpatrzony w świecznik, nie widząc go przecież.
— Jest więc tajemnica między nimi, jest coś, co ich dzieli... może na zawsze... Kto winien? Czyżby Kamilla? nie, to nie możliwe, ona tak łagodna; prędzejby jemu winę przypisać trzeba. Dlaczegóż więc zachowują ten pozorny stosunek, tę czczą formę, którą lada pobudka rozkruszyćby mogła?
Powódź myśli i uczuć opanowała Henryka, rzucił się w krzesło i zakrył twarz rękoma.
Nagle zerwał się, było mu tak duszno, że nie mógł oddychać, pulsa biły gwałtownie, wszystka krew zbiegła do serca. Na dworze słychać było szum wiatru i plusk deszczu, ale to nie powstrzymało go; wybiegł, aby widokiem rozszalałych żywiołów uspokoić wzburzony umysł i ochłodzić czoło.
Przebiegłszy długi korytarz, prowadzący do bocznego wyjścia, dostał się do ogrodu. Błądził czas jakiś bez celu, po ścieżkach rozchodzących się w różne strony, aż w końcu znalazł się znowu przed zamkiem.
Z całego gmachu, pogrążonego w ciemnościach nocy, jaśniały tylko dwa okna, oddzielone od siebie całą szerokością budynku.
— I oni jeszcze czuwają — pomyślał. To okno przysłonięte czerwoną firanką, musi do niej należeć. On, człowiek żelaznej pracy, pewnie jest zajęty rachunkami, ale ona! dla czegóż ona jeszcze nie śpi?
W tej chwili poza ponsową firanką światło zgasło. Henryk przeszedł mimo zamku, okrążył spichrz i znalazł się naprzeciw słynnego chodnika. W obecnem jego usposobieniu spotkanie z duchami byłoby rzeczą nader pożądaną, przez chwilę przynajmniej musiałby pomyśleć o czemś innem, nie zaś o tych smutnych oczach, które umysł jego w zaczarowane wprowadziły koło.
Prawie wyzywająco spoglądał na kryty chodnik, w którym jednakże panowała niczem nieprzerwana cisza. Powrócić między cztery ściany, było dla niego niepodobieństwem, szedł więc dalej.
Nagle stanął, zdawało mu się, że słyszy kroki poza sobą, to znów odgłos nagle zatrzaśniętych drzwi, lub też upadku czegoś ciężkiego na kamienną posadzkę chodnika.
Wiatr zapewne zrzucił kawałek dachówki, a może koty i szczury wyprawiają swe nocne gonitwy. Ale dla czegóż ten szmer dał się słyszeć właśnie w tem miejscu a nie w innem?
Niepokój i rozdrażnienie wewnętrzne popychały Henryka mimowoli do zbadania tajemnicy; ale jak się tam dostać, wyjścia żadnego nie widać. Wprawdzie filary zdawały się jeszcze dość mocne, a zagłębienia pozostałe w nich po kratach, mogły posłużyć za rodzaj stopni, przecież było to przejście bardzo niewygodne a w ciemności nawet niebezpieczne.
To jednak nie powstrzymało Henryka; bez namysłu począł piąć się w górę. Zadanie było łatwiejsze niż sądził, a zwłaszcza przy jego zręczności gimnastycznej.
Po chwili, wsparty o poręcz galeryi, rozpatrywał się w ciemności; trud jego przecież okazał się daremnym, chodnik był próżnym; nie ukazały się w nim ani duchy ani koty Na obu końcach galeryi znalazł drzwi: jedne z nich od strony pałacu, ciężkie żelazne, nie miały na sobie ani śladu jakiegoś zamku lub rygla, a przecież szczelnie przystawały do futryn.
Henryk spróbował je wysadzić, ale ani drgnęły pod jego naciskiem; zdawały się być jedną wielką wmurowaną płytą.
Nakoniec zdecydował się wracać.
Jakkolwiek wyprawa nie udała się, to przecież była dlań zbawienną; oprzytomniła go, przypomniał sobie, że drzwi wchodowe zostawił otwarte. Trzeba było czemprędzej naprawić to zapomnienie.
Idąc ku zamkowi ujrzał wysoką ciemną postać, w której zaraz poznał Wertharta.
— Pan tu! — zawołał tenże zdziwiony — więc to pan drzwi otwierałeś?
— Nie inaczej, właśnie wracałem, aby je zamknąć — odparł Henryk.
— Teraz jestem spokojny. Sądziłem, że to ktoś ze służby i chciałem się o tem przekonać. Ale kiedy już wszystko w porządku, to raz jeszcze dobranoc, mam przy sobie klucz od głównego wejścia. Zajrzę jeszcze do stróżów.
Werthart nie spytał Henryka o powód jego wycieczki, ten jednakże czuł moralną potrzebę usprawiedliwienia się.
Szukanie duchów, jako powód do nocnej przechadzki, zdawało mu się nieprawdopodobnym i niewłaściwym celem, powiedział więc:
— Chodziłem przed chwilą na podwórze do moich ludzi, aby się przekonać, czy wszyscy są na stanowisku.
Mimo wiedzy wyrwało mu się wielkie głupstwo, gdyż podwórze bywało co wieczór zamknięte, a klucz od bramy siedział w kieszeni Wertharta. Henryk sądził, że dał wyborny powód, dodał więc jeszcze:
— Bądź pan spokojny o drzwi, zamknę je. Dobranoc.
— Dobranoc.
Werthart uszedłszy parę kroków, stanął i pomyślał sobie:
— Gdzie u licha ten chodził? U ludzi swoich z pewnością nie był, a do spaceru czas wcale nie zachęcający. Dziwne to, bardzo dziwne!
Tak rozmyślając zrobił to właśnie, co tak za złe brał swemu gościowi; poszedł na przechadzkę, jeśli wogóle przechadzką nazwać można bez celu bieganie. W pół godziny może przypomniał sobie stróża, którego chciał skontrolować. Myśli, które snuły mu się przez ten czas po głowie, nie były przyjemne; niepokojące widziadła pod postacią Kamilli i Henryka prześladowały go; wkrótce jednak otrząsnął się z tych marzeń.
— Jakiż ze mnie waryat — szeptał sobie — jak mogę przypuszczać, aby on ją tu gdzie spotkał, czyż Kamilla pozwoliłaby na to? Nie! jakkolwiek nie posiadam jej zaufania, nie mam jednak prawa myśleć o niej nic złego. Wszystkie te dzikie przypuszczenia znikają, jeśli się zastanowimy nad niemi rozsądnie. Co za szczęście, żem się przed nim nie zdradził! To poczciwy i zacny chłopak.
Poczucie sprawiedliwości zmieniło na chwilę kierunek myśli Wertharta; powoli kroki jego stały się spokojniejszemi; westchnął.
— Ale o czem mogli oni mówić, kiedy ich zeszedłem o szarej godzinie — myślał znów. — Zdawało się, że im przeszkadzam, dla czego on tak skłamał przed chwilą, dla czego?
— Dla czego? — pytał się także Henryk, stanąwszy w swoim pokoju.
Świeca paliła się jeszcze na stole, Henryk spoglądał na nią, jak gdyby nie pojmował, zkąd się tam wzięła. Głęboka cisza panowała w zamku.
— Dlaczego ludzkie gadania pozbawiają mnie zmysłów? dla czego jak głupiec gonię sam nie wiem za czem? dla czego kłamię jak żak złapany na psocie? dla czego nie mogę myśleć o niczem innem tylko...
Rzucił się w krzesło i zakrył twarz rękami, miał już odpowiedź na wszystkie swoje pytania. Nie różnił się on wcale od innych młodzieńców; igrał nieopatrznie z ogniem i ten też go opanował gwałtownie.





ROZDZIAŁ IV.

Dziwne usposobienie towarzystwa nie zmieniło się nazajutrz, Kamilla stała się jeszcze więcej milczącą, mąż jej i Henryk dziwnie byli zamyśleni, jedna tylko Alinka pozostała taką jak zawsze, i ze zdziwieniem spoglądała na wszystkich. Przy stole mówiono, że ma być w nocy przedsięwziętą większa na granicę wyprawa.
— Gdybym już nareszcie wystraszył tych przemytników! — mówił Henryk. — Gotów jestem którego z nich poczęstować rewolwerem, aby tylko...
— Boże! czyżbyś pan strzelał do tych nieszczęśliwych? — spytała z widocznym przestrachem Kamilla.
— W ostateczności strzela się — odparł Henryk rad, że znalazł przedmiot do rozmowy. Nie śmiejąc podnieść oczu nie zauważył, że Kamilla pobladła.
— A gdyby on był bezbronnym? czyżbyś pan i wówczas strzelał? — znowu zapytała.
— O, przemytnicy nie puszczają się bez broni. Proszę sobie tylko wyobrazić, jak to przyjemnie, włóczyć się po nocy, marznąć w błocie i wyczekiwać, żeby transport bydła wyszedł z wody. Noc w noc zawód, nareszcie przychodzi chwila szczęśliwa, spostrzegam ruch na wybrzeżu, wołam stój! moi ludzie otaczają cały transport, jestem pewny, że go już trzymam, tymczasem przemytnik korzystając z zamieszania, wskakuje do wody, daje nurka, wypływa gdzieś poniżej i jutro rozpoczyna na nowo swe rzemiosło. A za szczęśliwego uważać się jeszcze potrzeba, jeśli się od ukrytych w krzakach przemytników nie oberwało jakiego draśnięcia kulą. Cóż dziwnego, że wówczas traci się zimną krew i za rewolwer chwyta.
— Jabym także strzeliła — zawołała Alinka. — Przecież i pana mógłby zabić przemytnik.
— Bezwątpienia — odparł Henryk. — Zresztą nie idzie tu o moje życie, ale o niedopuszczenie epidemii na naszą stronę. Wszak wiadomo państwu, że za granicą grasuje tyfus, ospa, dżuma — Bóg wie ja kie zarazy na ludzi i bydło. Jeżeli więc nie tolerowaniem przemytnictwa możemy się ochronić od tych plag — to nie tolerujmy! Nie idzie w tym razie o towar, ale o życie wszystkich...
Henryk nie dokończył, lecz spojrzał wymownie na Kamillę, a potem dopiero na Alinkę.
Werthart nie odzywał się wcale, tylko przenikliwym wzrokiem spoglądając na Kamillę, obserwował jej bladość i nerwowe drżenie. Nareszcie podniósł się gwałtownie od stołu, nie podał ręki gościowi i opuścił towarzystwo, tłomacząc się interesami. Przyszedłszy do swego pokoju, nie zasiadł do pisania listów, które na niego czekały, ale ze skrzyżowanemi rękoma stanąwszy przy oknie, patrzył w dal ponuro; po chwili westchnął i usiadł. Chciał czytać, ale nie mogąc zebrać myśli, rzucił książką, wsparł głową na ręku i pogrążył się w smutnych przypuszczeniach.
— Czy to podobne? — myślał sobie. — Dlaczegoźby nie! Czyż starałem się temu przeszkodzić? Alboź nie wiedziałem, że do tego kiedyś przyjść musi? Wszak ona piękna i młoda, ma prawo być szczęśliwą, A jakimże ja dla niej byłem? zimnym i surowym, nie umiałem pozyskać jej zaufania, jej obojętność obrażała moją miłość własną.
I myślał może o tych szczęśliwych czasach, kiedy żył stary Rudnicki, a Kamilla zarówno tkliwą córką jak dobrą żoną była. Umarł jej ojciec a ona zmieniła się nagle i dziwnie. Wtedy to zajęła pokój zmarłego; Werthart zgodził się, biorąc to zrazu za dowód czci i miłości dla pamięci ojca, ale w końcu uderzyła go zmiana w jej obejściu, przymus jakiś względem niego.
Pytał się o przyczyną ale napróżno. Na wszystkie prośby i pytania odpowiadała wymijająco, aż w końcu znużony jej uporem, przestał się pytać.
Odtąd każde z nich żyło osobno; Werthart całemi siłami oddawał się pracy, ażeby cierpień zapomnieć. Wśród tego przybył w dom jego Henryk.
— Dopiero odtąd widzę jak ją oczy tego człowieka ścigają, czują czem ona jest dla mnie — mówił znów do siebie, przebiegając pokój. — Że on ją kocha, to widoczne, kocha ją i walczy z tem uczuciem; tak! teraz już wiem dla czego po nocy goni, dla czego mu za ciasno i za duszno w pokoju, dla czego nie chciał mi prawdy powiedzieć. Byłem i ja kiedyś młodym... Tak, on walczy z tą miłością, a ona — czyż nie widziałem jak się zmieszała za mojem wejściem do pokoju? a dziś czyliż nie zbladła na samą myśl, że grozi mu niebezpieczeństwo? A ja! ja pozwoliłem zajść rzeczom tak daleko, zasłużyłem na to moją dla niej oziębłością. Sądziłem, że kiedy mi nie ufa, to i kochać nie może. A przecież kiedyś kochała, a przynajmniej sądziła że kocha — była tak młoda, tak bardzo młoda. Gdybym był cierpliwszym, łagodniejszym, wszystko byłoby inaczej! Cóż dziwnego, że tęskni do miłości i współczucia — ja jej tego nie dałem — aż zjawił się ten Henryk ze swoją młodością, urodą, sercem. A! dla czegóż tak późno o tem wszystkiem myślę, może zapóźno! Zapóźno, aby jej i sobie oszczczędzić tych ciężkich walk, które przeczuwam.
Stanął przy biurku i wziął miniaturę Kamilli.
— Moją jest — szeptał, oddychając ciężko — moją jest, i miałżebym pozwolić ją sobie zabrać? Nie! — zawołał — tak daleko jeszcze rzeczy nie zaszły! Jeszcze nie!
Wyprostował się, można było sądzić, że gotuje się na spotkanie nieprzyjaciela. Po chwili głowa mu na piersi opadła.
— Cóż zyskam, jeśli jego zrobię odpowiedzialnym za własne moje winy? Cóż on temu winien? Nie... Kamilla powie mi prawdę, tak, tym razem odpowie szczerze. A jeśli utraciłem jej serce, utraciłem niepowrotnie. Czyżby się miała za nieszczęśliwą w moim domu?
Westchnął a potem odpowiedział sobie:
— Wtedy nie zatrzymywałbym jej.
Henryk także pożegnał panie i potem w ogrodzie paiił cygaro, oddając się marzeniom i rozmyślaniom nad dziwacznością ludzkiego serca.
Alinka nagle stanęła przed nim.
— I panią także zwabił ogród? — zapytał.
— Bynajmniej — odparła bez ogródek — chciałam z panem pomówić i dla tego przyszłam. Proszę, nie mów pan nigdy tak wiele o przemytnikach i rewolwerach, to przestrasza Kamillę.
— Pani żartuje.
— Ależ ona się boi.
— Nie pojmuję.
— Nie pojmujesz pan, bo jej nie znasz.
— Sądzę jednak...
— Przecież znam ją najlepiej; nikt się o nią tyle nie troszczy co ja, nikt prócz mnie nie wie, jak jest dobrą, łagodną, rozumną i piękną, a przytem lękliwą jak ptaszek, który się lada cienia stracha. Biedna Kamilla! Teraz, kiedy już dorosłam, będę od niej odsuwać wszystkie strachy, ja się niczego nie boję, nie chcę się bać, ach! w mojem położeniu strach byłby zbytkiem do niedarowania. Muszę zapoznać się z niebezpieczeństwami, aby jej powiedzieć, strach nie jest tak strasznym, żeby aż się go bać. To co mówię teraz, powtórzą zawsze, choóbyś pan jeszcze raz miał o mnie pomyśleć, że jestem szaloną, zuchwałą...
Mówiła to wszystko, zapalając się coraz więcej, zarumieniona twarzyczka, po której kropliste łzy spływały, dawała nowy wdzięk dziewczynce.
Henryk spoglądał na nią z podziwieniem i rodzajem zachwytu, uczucia te jednak odnosiły się nie do tej małej osóbki, ale do przedmiotu jej współczucia.
Po chwili odezwał się:
— Pani kochasz swoją siostrę?
Odwróciła głowę w milczeniu.
— Bardzo to naturalne — ciągnął dalej z westchnieniem — ona taka miła, taka sympatyczna.
Czas jakiś szli milcząc obok siebie, Alinka stanęła i z minką zaczepno odporną, rzekła:
— Odtąd zataisz pan wszystko, coby Kamillę przestraszyć mogło?
— Bezwątpienia, panno Alino, choć nie pojmuję, co mogło ją przestraszyć z tego, o czem dziś mówiłem przy obiedzie.
— O! ona się lęka wszystkiego. Czasami wychodzi ze swego pokoju blada i spłakana, to znak, że miała nieprzyjemne sny. Chociaż ją tak bardzo prosiłam, nie chce abyśmy sypiały razem. Utrzymuje, że ma tak, lekki sen, iżby ją moja obecność budziła; być to może i ja budzę się sama mówiąc przez sen. Biedaczka tak się boi, że nawet drzwi pomiędzy naszemi pokojami zamyka na zasówkę, ażeby nie wszedł do niej złodziej lub strach jaki. A przecież jej pokój nie ma drugiego wejścia i ktoby chciał się dostać do niej; musiałby przez mój pokój przechodzić.
Zamek leżał przed nimi, Henryk wskazał na okno przysłonięte czerwoną firanką i zapytał:
— Wszak tam jest pokój pani Kamilli?
— Tak, jest to ostatni pokój w tej połowie pałacu. Poza tym grubym murem, okolonym na zewnątrz słupami, zaczyna się ten szkaradny spichlerz. To pokój naszego drogiego ojca, Kamilla tak go kochała, tak stara się zachować wszystkie po nim pamiątki.
Henryk ciągle jeszcze patrząc na okno, zapytał:
— A gdyby zachorowała, zemdlała... poza temi zamkniętemi drzwiami.
— Nigdybym się na to nie zgodził, gdybym.... — Henryk urwał nagle.
— Gdybyś pan był moim szwagrem, nieprawdaż? On też nie powinien był zezwalać na to, ale om... on — tu zająknęła się, potem dodała łagodniej — on taki zajęty interesami. Ach, gdybym była na jego miejscu, wiem cobym zrobiła!
— Co? — Choćby mi przyszło cały miesiąc siedzieć po nocach w tym przeklętym chodniku, siedziałabym, aby zdobyć prawdę. Gdyby nie te plotki, Kamilla nie byłaby tak trwożliwą. Czytałam raz, że fałszerze lubią ukrywać się w takich starych gmachach i dla własnego bezpieczeństwa udają strachy — kto wie, czy tu się nie dzieje coś podobnego.
Na te przypuszczenia uśmiechnął się Henryk nieznacznie.
— Szwagier pani opowiadał mi, że stawiał straże, zakładał sidła, a wszystko napróżno; słusznie więc przyszedł do przekonania, że duchy są tylko wymysłem ludu.
— Tak, mój szwagier ułożył sobie, że ktoś się zakrada do jego spichrza, ale jak się przekonał, że nic mu nie skradziono, sądzi, iż już nie warto o tem mówić. Z górnej galeryi prowadzą do spichrza wielkie żelazne drzwi, z tak sztucznym zamkiem, że nikt go otworzyć nie potrafi, a klucz zaginął. Na zewnątrz nie ma w nich zamku żadnego, a że drugie wejście zamurowano, nikt się już o te drzwi nie troszczy. Jednakże, gdyby ktoś znalazł sposób otworzenia, to, wyobraź pan sobie, jakie to wyborne byłoby miejsce dla...
— Dla fałszerzy, panno Alino?
— Ach, pan zawsze się śmiejesz, nie jesteś lepszym od innych; to szkaradnie!
— Nie gniewaj się pani — prosił Henryk — nigdy już nie będę śmiał się z tego co pani powie, ale przypuszczenie o fałszerzach.
— Niepotrzebnie się pan tłumaczysz, bo nareszcie wszystko mi to jedno, czy się pan śmiejesz czy nie — zawołała Alinka — myśl pan, co się panu podoba, ja zrobię co powinnam.
To mówiąc, zwróciła się szybko i pobiegła do zamku.
Po odejściu Alinki zmienił się natychmiast wyraz twarzy Henryka, zniknął wszelki ślad wesołości. Spojrzał w okno Kamilli zaciskając usta.
— Jakąż to tajemnicę ukrywa ona tak starannie poza temi żelaznemi drzwiami? Mógłbym przypuścić, że to druga Meluzyna, która w nocy przybiera inną postać. Z bijącem sercem spoglądał w okno. Poważny wyraz jego twarzy byłby pewnie zadowolnił teraz Alinkę, ale nie widziała go, niestety i Henryk także nie widział, jak doszedłszy do zamku, usiadła na najniższym stopniu schodów i płakała rzewnie. Żywa, wesoła, roztrzepana Alinka płakała!





ROZDZIAŁ V.

W pewnem oddaleniu od pałacu, stał murowany domek, kryty dachówką i otoczony niskim żywopłotem, poza którym rosło kilka karłowatych drzewek owocowych. Połowę tego domku zamieszkiwała rodzina wyrobników, a że cała ta zagroda należała do dworu, wyrobnicy przeto odrabiali czynsz za mieszkanie w różnych porach roku.
Druga połowa domu trochę była większa i o wiele schludniej od pierwszej, a nawet stosunkowo zamożniej wyglądała. Czysto umyte okna, ozdobione były białemi firankami, co uchodziło za prawdziwy zbytek; na jednem oknie, między dwoma wazonikami kwiatów, stała lampa, na drugiem zaś jaskrawo pomalowane figurki rozmaitych świętych; widok tych skarbów budził zawsze zazdrość ubogich wyrobników. Okna te należały do mieszkania starej Małgorzaty, która miała prawo zajmować domek aż do końca swego życia, pobierając przytem pewną ordynaryę i wcale niezłą pensyjkę; co wszystko, jakeśmy wyżej powiedzieli, stary Rudnicki zabezpieczył jej w swoim testamencie.
Po burzliwej nocy, w której Henryk odbył prawdziwe polowanie na przemytników, nastąpił chmurny, mglisty poranek; gęsty czarny dym z pobliskich hut i kopalni słał się leniwie po ziemi, szary półcień okrywał wszystkie przedmioty, a powietrze takie jakieś było przenikliwie mroźne, że aż leszczyna za domkiem Małgorzaty rosnąca, zdawała się drżeć od zimna.
Niemniej zimno być musiało i młodemu jakiemuś człowiekowi, który siedział skurczony za krzakami jałowcu, przy starym kamieniołomie. Dawno już zapewne w tej niewygodnej pozycyi zostawał, bo zmęczenie i niecierpliwość malowały się na jego twarzy, obejrzawszy się kilka razy wokoło, wstał wreszcie z trudnością i powoli powlókł się ku chacie Małgorzaty. Doszedłszy do żywopłotu, obejrzał się raz jeszcze, a potem korzystając z miejsca, gdzie niezbyt szczelnie gałązki łączyły się z sobą, przekroczył płot i podążył ku jednemu oknu, jakie na ogród wychodziło.
Zapukał raz i drugi zcicha do okiennicy, a gdy pukanie nie skutkowało, przyłożył usta do szpary i wydał krzyk podobny do głosu puszczyka; potem zaczekał chwilę nadsłuchując. Wołanie jego wywarło skutek: w mieszkaniu Małgorzaty dał się słyszeć szmer i powolne kroki. Młody człowiek oparł się o ścianę, spoglądając przed siebie ponuro; ciemne je go włosy spadały w nieładzie na wysokie, opalone słońcem i wichrem czoło. Rosły był i barczysty, ale wyglądał mizernie; ręce zaś i nogi miał arystokratycznie małe i zgrabne. W ubraniu jego, mimo zaniedbania, widoczne były ślady staranności.
Teraz w mieszkaniu Małgorzaty wyraźnie słychać było chód ciężki, po chwili ktoś zwolna i przezornie otworzył okiennicę, następnie okno; a w minutę potem nie było już nikogo przed domem, okno zaś zawarło się szczelnie napowrót.
Na środku izby stała Małgorzata w ciemno broazową chustkę owinięta, spoglądając z wyrazem trwogi na młodego mężczyznę; on jednak nie wiele zwracał na nią uwagi, tylko rzucił się na sofkę i wyciągnął powoli nogi na obok stojące krzesło.
— Święta Jadwigo! święta Anno! a zkądżeście się wzięli paniczu? — szepnęła. — Pewna byłam, że już wszystko skończone i to na dobre.
— Cieszyłaś się, że już mnie nie zobaczysz więcej — przerwał młody człowiek niecierpliwie — otóż nie, jestem tu znowu. W dodatku musisz mi wysmarować jaką maścią nogę, djabli wiedzą co mi się stało, ale boli okropnie.
Małgorzata przeżegnała się.
— Tylko bez djabłów paniczu, tylko bez djabłów; zaraz maść przyniosę, ale powiedzieć mi przynajmniej...
— Jabym sam chciał wiedzieć, jakie licho napędziło dziś na mnie tych przeklętych żołnierzy. Wszystko szło przewybornie, powiadam ci; moi ludzie spisali się zręcznie i żwawo, bydło przepławiłem szczęśliwie przez rzekę, straż rozstawiłem na całem wybrzeżu; ale musiał mię ktoś zdradzić. Nagle chmara żołnierzy obskoczyła nas dokoła.
Gdyby się było udało ten jeden raz tylko, byłbym sobie na całe życie panem, porzuciłbym tych hultai, z którymi się dotąd musiałem wdawać — wszystko byłoby inaczej. I tobie Małgorzato byłoby lepiej na starość, wynagrodziłbym ci sowicie wszystko, co dla mnie zrobiłaś.
Stara kobieta, skłonna do łez, jak wogóle wieśniacy, zaszlochała gorzko:
— Święta Jadwigo! tak dobry poczciwy panicz, i tak mu się nie powodzi! Tak, tak, bezbożnicy żyją sobie wspaniale i wesoło, a...
— Cicho stara — ona jest aniołem, chociaż do nich należy.
— Ona anioł! — zawołała z oburzeniem Małgorzata — piękny mi anioł! dumna i nieprzystępna jak nie wiem co.
— Ciszej, ciszej... mógłby nas kto podsłuchać; dla czegóż powiadasz, że ona dumna i nieprzystępna?
— A przyszła choć raz do starej Małgorzaty? Gdzie tam! jak mnie spotka, to się usuwa jak przed jadowitym gadem.
— Ona temu niewinna, musi słuchać.
— Nie bardzo tam ona dba o to, co on pozwala lub nie. Gdyby wiedział, że codzień w nocy...
— Cicho Małgorzato, nie rozprawiaj o rzeczach, których nie rozumiesz.
— Nie rozumiesz, niech i tak będzie; czy nie robię dla panicza wszystkiego, co tylko jest w mocy biednej starej kobiety?
Młody człowiek podał jej ręką.
— Tyś dla mnie dobra i poczciwa, moja Małgorzato; za wszystko co robisz dla mnie, będą ci wdzięczny całe życie, nie zapomną o tobie; ty jedna jesteś dla mnie prawdziwie życzliwą.
Małgorzata otarła oczy fartuchem, ale przy ostatnich jego słowach wstrząsnęła głową z niedowierzaniem.
— A ona?
— Ona... święta, ideał...
Przy tych słowach oczy jego zaszły łzami, a wybladła twarz zarumieniła się lekko. Nagle przerwał, jakby przypominając sobie do kogo mówi.
— Nie powinnaś o niej źle mówić, ani nawet myśleć, Małgorzato — rzekł z cicha.
Małgorzata ruszyła ramionami.
Panicz zanadto dobry; czyby się kto inny zgodził na to, żeby ją tylko jak złodziej po nocy odwiedzać? Powinna raz już te głupstwa zakończyć; albo albo...
— A cóż biedna ma zrobić? — Ale cóż myślisz o mojej nodze rzekł nagle, jakby chcąc przerwać szereg smutnych myśli. Małgorzata właśnie kończyła bandażowanie.
— Nie ma nic złego — odrzekła — ale będzie źle, jeśli panicz nie zechce siedzieć spokojnie.
Musicie paniczu pozostać u mnie parę dni, tu żywy duch wiedzieć o was nie będzie, a noga wygoi się prędko. Ale gdzieżeście się nabyli tej biedy?
— Albo ja wiem. Uciekając przed nimi, biegłem tuż ponad rzeką, pośliznąłem się i upadłem na kamienie. I dobrze stało się żem upadł, bo ten porucznik, co teraz w pałacu mieszka, był już o dwa kroki odemnie; a gdym tak nagle przepadł między krzakami, poleciał dalej jak opętany. Chciał strzelać do mnie; pędzi z rewolwerem w ręku, wołając: stój, bo strzelę!
Małgorzata przeżegnała się znowu.
— Kiedy się wreszcie dobrze oddalili, chciałem powstać i odrazu uczułem dotkliwy ból w nodze. No, a potem przywlokłem się do ciebie. Nie masz tam co gorącego Małgorzato? Febra mię trzęsie.
— Zaraz wam zrobię kawy, paniczu; jeszczem nawet sama nie jadła śniadania, bo też to dopiero dnieć zaczyna.
Pokaszlując i nogami powłócząc, zaczęła starowina krzątać się około śniadania; młody człowiek zaś, wyciągnąwszy się wygodniej na sofce, spoglądał w zamyśleniu to na swą chorą nogę, to na obrazy świętych, które w licznym szeregu od samej powały do połowy ściany wisiały.
Poważne i smutne rysy jego twarzy rozchmurzały się powoli, a w końcu nawet zaczął się uśmiechać do siebie.
— Niedaleko pada jabłko od jabłoni — mruknęła stara. — Taki był jego ojciec, taki sam i dziadek: śmiech z płaczom, gniew i wesołość, wszystko razem! Z cięźkiem westchnieniem pokiwała głową i na stole przy sofce postawiła szklankę gorącej kawy.
— Święty Boże! Co wam jest paniczu, co tak drżycie? — zawołała, wpatrując się w chorego troskliwie.
— Ba, przeziąbłem i koniec; już to od kilku dni czuję. Jużcić nie bardzo to zdrowo człowiekowi siedzieć kilka godzin na zimnie, w przemoczonej odzieży, Ale twoja kawa mię uleczy; o widzisz, już mi gorąco, zdaje mi się, że ogień mam w sobie.
— Ej, żebyście się tylko naprawdę nie rozchorowali, paniczu!
Młody człowiek spojrzał na nią badawczo.
— Powiedz mi też Małgorzato — rzekł — za co mię ty lubisz, kiedy wszystkich innych ludzi cierpieć nie możesz?
— A za cóżbym ja ludzi miała lubić? Z chłopami się nie wdaję, bom coś lepszego od nich, a panowie ze mną wdawać się nie chcą, bo znów oni lepsi odemnie. Ale wy paniczu, tak samo jak i ja, nie należycie ani do jednych ani do drugich i dla tego was kocham; a może też w lepszem szczęściu nie zapomnicie o starej Małgorzacie.
Milczał przez chwilę zamyślony, przymknąwszy oczy. Widocznie jednak plany, zamysły i najrozmaitsze życzenia wirowały w jego głowie, jak chmury po niebie w dzień marcowy.
Nagle, jakby do siebie, poszepnął:
— Bogiem a prawdą, i dla niej lepiejby było, gdybym już raz wyniósł się z tych stron. Byłaby szczęśliwszą.
— Albo to ona teraz nie szczęśliwa? Jej tam zawsze było i będzie dobrze na świecie.
— Zkądże wiesz o tem?
— Wiem; Regina, panna służąca w pałacu, przychodzi często do mnie i rozpowiada o nich rozmaite historye. Wprawdzie ja jej także cierpieć nie mogę, ale mi nudno samej siedzieć, wolę się rozerwać trochę. Od niej to właśnie dowiedziałam się, że radczyni z mężem oddawna już jest na bakier, a teraz biedaczka z kim innym się pociesza. Tak, tak, panie Bronisławie, z kimś innym się pociesza!
Nie zważając na ból i zwichniętą nogę, chory zeskoczył z sofki i porwał starą kobietę gwałtownie za rękę.
— Co mówisz! — zawołał — co mówisz! Gdyby to miało być prawdą — gdyby nawet i ona zwodziła....
— A cóżby w tem było dziwnego? Albo to ona nie ładna, nie młoda, ta wasza święta! — A on też ładny i młody.
— Jaki on! co za on? — krzyknął Bronisław — powiedz mi jak się nazywa?
— Ależ, Boże mój! Paniczu, uważajcie na swoją nogę, nie można się tak ruszać.
— Jak się nazywa ten twój — jak się nazywa?
— Chi, chi, a widzicie paniczu? Umyślnie to powiedziałam, bo ją panicz świętą nazywa; otóż to taka święta!
— Małgorzato! — zawołał Bronisław i chwyciwszy ją za ramiona, trząsł z całej siły, a twarz jego przybrała wyraz najwyższego oburzenia. — Małgorzato! jak się nazywa?
— Czy ja tam pamiętam — rzekła stara, wahając się między strachem a złośliwą chęcią szkodzenia. — Śniedziński, czy Śludkiewicz... Bóg go raczy wiedzieć! Ładny chłopiec, z jasnemi wąsikami — i basta.
Bronisław puścił ją.
— To ma być on — wyszepnął i upadł znękany na sofkę, po chwili jednak podniósł się żywo.
— Mów mi wszystko, co ci Regina opowiadała — rzekł tonem rozkazującym.
— Mój Boże, nie trwóżcie się znów tak bardzo paniczu; nic się jeszcze nie stało tak złego. Regina opowiadała tylko, że ten gość to wcale przystojny chłopak, że ciągle tylko czas przy pani radczyni spędza, że zawsze razem jeżdżą na spacer, razem sobie książki czytają. No, to wreszcie nicby dziwnego nie było, gdyby się młodzi pokochali. Wprawdzie panienka siedzi zawsze przy nich, ale czy się to na takie piętnastoletnie dziecko zważa!
— Cóż więcej, cóż więcej?
— Więcej? Chi, chi, a cóż panicz chce jeszcze więcej? Prawda, przedwczoraj ten piękny chłopiec wyleciał w nocy do ogrodu, i kręcił się po krytym chodniku, jakby czegoś szukał, może ducha spotkać się spodziewał. Chi, chi; jego własny służący to widział i Reginie powiedział w sekrecie.
— Przedwczoraj? Więc to był on; wdarł się nawet na górę; przez długi czas stał przy żelaznych drzwiach, jakby się dziwił, że zamknięte. Do pioruna! Gdybym był wiedział, że to on!
— Widzieliście go zatem paniczu?
— W nocy poznać nie mogłem.
— Ach, ach, taka święta, niewinna — drwiąco szepnęła stara.
— Milcz! Znieść nie mogę tonu, z jakim to mówisz. My się mylimy, mylimy się z pewnością...
I znowu zapadł w głęboką zadumę, kiedy niekiedy wzdychając ciężko.
— Ach, czemuż właśnie teraz rozbolała mnie ta noga przeklęta! Nie potrafię wdrapać się po filarze jak dawniej; poszedłbym do Kamilli, powiedziałaby mi prawdę. O ta noga!
Małgorzata tymczasem przyrządziła wygodne posłanie dla swego gościa.
— Ot, lepiej, byście się położyli paniczu — rzekła — ludzie się już zaczynają ruszać, zajrzałby kto do okna albo usłyszał wasz głos. Prześpijcie się trochę, pójdzie wam to na zdrowie.
— Masz słuszność Małgorzato — rzekł Bronisław, jakby ze snu się budząc. — W głowie pali mnie, niby ogniem, a dreszcze przebiegają po całem ciele; i takbym teraz nie mógł nic robić. Ale dziś wieczór, dziś wieczór...
W kilka minut potem młodzieniec spał już twardo, jakby żadnych gnębiących myśli nie miał w głowie.





ROZDZIAŁ VI.

Alinka stała w oknie salonu, patrząc na ogród zamyślona. Miały wyjść razem z siostrą na przechadzkę; Kamilla nawet wyszła już sama, nie mogąc się siostry doczekać.
W buduarku przy fortepianie siedział Henryk i grał jakąś melodye tak rzewną i tęskną, że się Alinka dość nasłuchać nie mogła.
Kto był autorem tego ślicznego kawałka? Może to improwizacya? Te nader ważne pytania cisnęły się do główki dziewczyny i uznała, że niepodobna w tej chwili wyjść na spacer. Postanowiła poczekać w salonie i spytać o tytuł tej sztuki, przerywać bowiem muzyki nie miała odwagi.
Kamilla tymczasem przechadzała się po parku; na tejże samej ścieżce ukazał się Werthart; szedł szybkim krokiem.
Werthart spotkał Kamillę niby przypadkiem, zabiegłszy jej drogę z ukosa. Kamilla zatopiona w myślach, szła powoli ze spuszczonemi oczyma i nie spostrzegła męża, aż stanął tuż przy niej. Zatrzymała się widocznie zmieszana, na jego twarzy znać było także pewne zakłopotanie.
— Sama do parku wyszłaś, Kamillo? — zapytał, siląc się na ton swobodny — może ci nudno tak samej?
— Alinka miała pójść ze mną, — odparła Kamilla, rumieniąc się — nie wiem dla czego została w domu.
— Na rękę mi to będzie, jeśli już nie przyjdzie, mam właśnie zamiar pomówić z tobą.
Trwożny, pytający jej wzrok zawisł przez chwilę na jego twarzy. Mąż i żona szli czas jakiś obok siebie milczący, nareszcie mąż przemówił:
— Obawiam się, że ci tu smutno i nudno, Kamillo, dom ten jest rzeczywiście nie zabawnym dla młodej i pięknej, jak ty, kobiety.
Poruszyła głową przecząco.
— Proszę cię, nie mów o tem...
Smutny uśmiech przemknął po jego twarzy.
— I dla czegóż nie miałbym o tem mówić? Czyż myślisz, że jestem ślepy i nie widzę co się wkoło mnie dzieje?
Stanęła; twarz jej przybrała barwę lilii.
— Cóż się tu dzieje takiego, czegobyś widzieć lub słyszeć nie mógł? — spytała drżącym głosem.
— Widzę, że nie jesteś szczęśliwą, może ci tęskno i smutno w starym domu; możebyś ztąd chciała wyjechać.
— Chciałbyś mnie ztąd oddalić?
— O tobie tylko mówię, Kamillo, ciebie tylko mam na myśli — rzekł z pewnem wahaniem. — Szukając dziś rozmowy z tobą, starałem się zapomnieć o sobie i o wszystkiem co mnie dotyczy. Nie myśl, że mi to łatwo przyszło, ale ciągła niepewność, za bolesna...
Głos jego drżał głębokiem wzruszeniem; serce Kamilli poczęło bić tak silnie, że mimo woli rękę do piersi przycisnęła. Podnosząc oczy nieśmiało, zatrzymała je na twarzy męża, a w tych oczach lśnił jakiś nieopisany wyraz, niby przedświt szczęścia, niespodziewanej a wielkiej radości. Wzrok Wertharta spotkał to wejrzenie uśmiechnięte, łzawe, zdziwione radośnie. Oboje milczeli zmieszani.
— Gdyby więc o ciebie chodziło rzekła wreszcie Kamilla — wolałbyś żebym tu została? Tęskniłbyś bezemnie...
Wyciągnął ręce, jakby chciał ją pochwycić w objęcia, i w jego oczach błysnął promień radości, ale w tejże samej prawie chwili cofnął się, odwrócił oczy na krzaki jaśminu, smutne jeszcze i bezlistne.
— Kamillo — rzekł poważnie — odpowiedz mi szczerze i otwarcie, czy nie pragniesz porzucić tego domu? zechciej mnie dobrze zrozumieć. Może nie w tej chwili, nie dziś, ale gdy zostaniemy sami, czy zapragniesz wyjechać... opuścić mnie... Odpowiedz otwarcie, raz jeszcze cię proszę, bez względu na nic i na nikogo.
Teraz odważył się znowu spojrzeć na nią; spotkał wejrzenie poważne i spokojne.
— Mogę tylko powtórzyć to, com ci już raz powiedziała: odejdę ztąd jeśli rozkażesz, ale gdy mi dajesz do wyboru, zostanę, na zawsze zostanę przy tobie!
I znów zdawało się, że ją do serca swego przyciśnie, a jednak powstrzymał się i szedł w milczeniu obok niej.
— Wierzę ci dziękuję — rzekł wreszcie. — Okropne dni przeszedłem, dręczony niegodnemi podejrzeniami; widzę to dziś jasno, że myślą ciężko cię obraziłem a przecież... Przerwał, jakby mu tchu i słów brakowało; po chwili ciągnął dalej:
— Kamillo, czy nasza nieufność wiecznie trwać będzie?
— O nic goręcej się nie modlę i niczego serdeczniej nie pragnę, jak właśnie końca naszych wzajemnych nieporozumień — szepnęła rumieniąc się młoda kobieta.
Pochwycił jej rękę gwałtownie, lecz zamiast pojednać się ostatecznie i pocałunkiem zakończyć długotrwałą niezgodę, jednem pytaniem zepsuł wszystko na nowo.
— Powiedz mi więc, jaki był pierwszy powód tych nieporozumień? co wtedy stanęło między nami? Prosiłem cię, pamiętasz, żebyś przedemną żadnych nie miała tajemnic, a ty odwróciłaś się zmieszana, nic mi nie przyrzekając. Dla czego odrzuciłaś moją prośbę? Dla czego powiedziałaś mi: to niepodobna.
Kamilla wstrząsnęła głową.
— I teraz odpowiem to samo: to niepodobna. O, czemuż kładziesz taki warunek naszemu szczęściu!
— Czemu? czemu... o Boże mój! Ponieważ wzajemne zaufanie jest bóstwem domowego ogniska, a ty je czynisz niemożliwem między nami.
Rysy Kamilli przybrały wyraz poważny.
— Jak widzę, nigdy się nie zrozumiemy — rzekła — ja na pytanie twoje nie mogę odpowiedzieć i wskutek tego, tracę twoje zaufanie. Pocóż więc męczymy się tylko daremnie? Jeśli taki stan rzeczy jest ci naprawdę nieznośnym, gotowa jestem dom twój opuścić.
Usta jej drżały nerwowo, a w oczach błyszczały łzy. Werthart patrzył w ziemię ponuro. Nie mieli jednak czasu powiedzieć sobie ostatnich, a może bolesnych słów, bo w najkrytyczniejszej chwili wpadła między nich Alinka, zarumieniona, z paląeemi gniewem oczyma. Dziewczyna tylko co stoczyła nową walkę z Henrykiem; zajęta sobą nie zwracała uwagi na bladość i pomieszanie siostry i szwagra.
— Ach ten przebrzydły pan Henryk! — zawołała — żebym najspokojniej, najpoważniej zaczęła z nim rozmowę, zawsze się musimy pokłócić. Będę szczęśliwa doprawdy, jak sobie już raz pojedzie!
I dalej w tym tonie zaczęła wylewać swe skargi, nie zważając na usposobienie swych słuchaczy; dopiero ochłonąwszy do syta, spostrzegła, że coś między nimi zajść musiało.
Zaledwie więc doszedłszy do domu, gdy pozostały same, zapytała natarczywie:
— Cóż się wam stało? Czyście się i wy pokłócili?
— Dziecko jesteś, o cóźbyście się kłócić mieli.
— Albo ja wiem; tyś taka jakaś smutna, przygnębiona; Artur także ma szczególną minę.
— Zdaje ci się.
— O nie, z pewnością mi się nie zdaje!
— A więc kiedy już chcesz koniecznie, to ci się przyznam, żeśmy się trochę posprzeczali o te duchy i strachy w starym pałacu. Artur gniewał się na moje tchórzostwo, a ja, dziecinna, rozbeczałam się, choć nie było o co — rzekła Kamilla, chcąc uspokoić siostrzyczkę.
— Ach te duchy! I my z porucznikiem pokłóciliśmy się z ich powodu. Ale — dodała ciszej Alinka — już ja go przekonam, tego szkaradnego uparciucha! Nieznośny niedowiarek.





ROZDZIAŁ VII.

Zmrok zapadał powoli; Kamilla, oparłszy głową o ramę okna, siedziała milcząca i zasłuchana w niewyraźne dźwięki usypiającej natury: ptaszki kończyły swe piosnki, drzewa układały do snu liście swe i gałęzie. Nadstawiła ucha, jakby w śród tego spokoju spodziewała się usłyszeć coś niezwyczajnego.
Henryk skończył przed chwilą opowiadanie o swej nocnej na przemytników wyprawie; cóż mogły obchodzić młodą kobietę skonfiskowane woły i dalsze losy przemytników?
A przecież w historyi porucznika musiało być coś bardzo zajmującego Kamillą, widocznie bowiem, przejęta współczuciem dla poszkodowanych, wyraziła swe ubolewanie nad surowością prawa; i dalej, nie zważając na rozmowę Henryka z Alinką, patrzała uważnie przez okno.
Werthart, zaraz po powrocie z ogrodu, dosiadł konia i popędził na drugi folwark do robotników, którzy właśnie rozpoczynali roboty w polu.
Zawsze w przykrych i smutnych chwilach uciekał sam przed sobą, szukając zapomnienia w pracy; i teraz, po rozmowie z Kamilą, nie był w stanie znieść bezczynności. Dopiero przed herbatą powrócił z pola; żona i siostra siedziały już przy stole. Kamilla, blada i smutna, spojrzała nań łagodnie.
Nie! taki stan rzeczy był nie do wytrzymania; — ból i gniew zarazem szarpały mu serce, a jednak było to położenie bez wyjścia. Jak może być szczęśliwym, nie posiadając zaufania żony? Czyż kochając prawdziwie, miałaby dla niego tajemnice? a powiedziała przecież bez ogródek: jest coś między mną a tobą, czego ci wiedzieć nie wolno; jest pewien punkt ciemny w mem sercu, który ukrywam przed tobą... Cóż więc miał znaczyć ten upór, jeżeli na samo wspomnienie o rozdziale z mężem zalewała się łzami?
Wyrzucał sobie w duchu, że ostatniemi czasy unikał domu i rodziny, że prawie obcym stał się wśród swoich, a jednak cóż mu pozostawało innego jak praca? Praca jedyne lekarstwo na wszystkie choroby duszy. Duma jego głęboko obrażona zaciętym uporem Kamilli, a miłość zdawała się ostygać.
Dopiero z przyjazdem Henryka uczucie jego rozbudziło się na nowo. Wprawdzie, po dzisiejszej z Kamillą rozmowie, przestał się obawiać wpływu młodego gościa, ale czy zyskał co więcej? I tak długo jeszcze trwać miała ta wojna domowa, tem przykrzejsza, im większe było wzajemne ich przywiązanie.
Kamilla odeszła do siebie zaraz po kolacyi, skarżąc się na ból głowy; Henryk również pożegnał towarzystwo, umówił się bowiem z kolegą, że wspólnie wieczorem przejdą się po granicy. Alinka, zadąsana, obchodziła się z nim cały wieczór jak obrażona królowa. Przy pożegnaniu, podając jej rękę, spytał z cicha:
— W jakiż sposób mam panią przebłagać, panno Alino? Może na ukaranie mego niedowiarstwa każesz mi pani odbyć wartą w galeryi widm i strachów?
— Jak się panu podoba — odparła, wzruszając ramionami.
— Już panu nieraz mówiłam, że mi to wszystko jedno; ze względu tylko na Kamillę życzyłam sobie, żeby się znalazł ktoś choć troszkę rozumniejszy od służących i zechciał noc przepędzić w galeryi; toby ją uspokoiło zapewne. Ale ponieważ pan umiesz tylko wyśmiewać się ze wszystkiego, to ja sobie kogo innego poszukam.
— Przyrzekam pani, jeżeli tylko z granicy niezbyt późno wrócę...
Ale Alinka nie wiele zważając na tę obietnicę, przerwała mu krótkiem dobranoc i wybiegła z pokoju.
Około północy Henryk powrócił z wieczornej przejażdżki; zamiast jednak zwykłą drogą udać się ku pałacowi, zsiadł z konia w pobliżu krytego chodnika, przywiązał konia do drzewa, a sam szybkim krokiem podążył ku “siedzibie duchów”. Nie spotkawszy nic podejrzanego w czasie objazdu granicy, miał dość czasu na rozmyślanie o Kamilli, o zamkniętych drzwiach jej pokoju, o szczególnej budowie starego pałacu, a ze wszystkich tych danych wyprowadził wniosek, że piękna bojaźliwa pani, może prawdopodobnie więcej, niż kto inny wiedzieć o duchach skrytego chodnika...
Najęty temi myślami, zapomniał zostawić broń przy siodle, a drapać się po filarach z rewolwerem u boku, nie było rzeczą ani wygodną ani bezpieczną.
Przy jasnem świetle księżyca z daleka już widać było całą kolumnadę.
Wyraźny cień człowieka przesunął się po jednym z filarów... Henryk przystanął i bacznie wpatrzył się; żadnego szmeru, żadnego ruchu, wszystko w najgłębszym spokoju. Niedowierzając własnym oczom, spiesznie dążył ku galeryi znowu.
Coś przemknęło po oświetlonym murze chodnika i znikło w ciemnościach pomiędzy filarami. Jakiś szmer szczególny... niby pukanie do drzwi lub do jakiejś próżnej skrzyni.
Filar po filarze, każde prawie zagłębienie uległo bacznej rewizyi, nic jednak nie było szczególnego w całej galeryi.
Gdyby się jednak Henryk obejrzał w tej chwili poza siebie, byłby ujrzał w dawnych drzwiach spichlerza, do połowy deskami zabitych, parę iskrzących się oczu, które go śledziły.
Przed kościołem rosła potężna stara lipa, której grube konary rzucały cień aż na chodnik.
— Może ja cień lipy wziąłem za cień człowieka, — rzekł Henryk do siebie. — W każdym razie nic odkryć nie mogę.
Mówiąc to, objął rękoma wyszczerbiony filar, by po nim wdrapać się na górę. W tejże chwili dwa silne ramiona chwyciły go z tyłu i ściągnęły na ziemię.
— Mam cię nareszcie! — zawołał jakiś głos, a ogorzała twarz nieznajomego pochyliła się ku niemu.
Wszelkie usiłowania wydobycia się z tej niespodziewanej zasadzki były daremne; Henryk leżał na ziemi, a nieznajomy jego nieprzyjaciel klęczał mu na piersiach.
— Nie waż mi się ruszyć! — szepnął tenże — nie waż się ruszyć, tylko odpowiadaj na moje pytania.
Henryk ruszył ręką, chcąc uchwycić rewolwer.
— O cóż ci chodzi? Co chcesz wiedzieć — zapytał, ostro się wpatrując w przeciwnika.
— Gdzie się wybierałeś po tym filarze?
— Gdzie? na galeryą!
— Do niej! — zasyczał nieznajomy — przyznajesz zatem.
— Nie mam się do czego przyznawać.
— A jednak znasz tajemne przejście? Nikt inny nie mógł ci o niem powiedzieć, tylko ona!
To już nie był zwyczajny rozbój, jak z początku myślał Henryk, ale jakaś romantyczna awantura.
— Gdybyś był łaskaw trochę jaśniej się tłumaczyć, porozumielibyśmy się łatwiej — rzekł Henryk, przybliżając coraz bardziej rękę do rewolweru. — Uwolniłoby mnie to z nader niemiłej pod twemi kolanami sytuacyi. Któż jest ona, o której mówisz?
— Ani słowa więcej! — krzyknął nieznajomy — nie doprowadzaj mnie do ostateczności, bo gotów jestem zamknąć ci usta na wieki.
Przy tych słowach spostrzegłszy, że Henryk wyciąga ostrożnie rękę, chwycił go za nią i przytrzymał mocno, ale ten właśnie ruch gwałtowny pozwolił napastowanemu drugą rękę wyswobodzić. Korzystając z tego, uderzył z całej siły przeciwnika w piersi i odepchnął go o kilka kroków od siebie. Odurzony mocnym ciosem nieznajomy, w parę sekund dopiero rzucił się napowrót z wściekłością do walki. Przez krótką chwilę wolności Henryk zdołał powstać z ziemi i odwieść kurek rewolweru. Jednocześnie krzyk przeraźliwy rozległ się za nimi.
— Nieprzyjacielowi przychodzą posiłki — pomyślał Henryk, zwracając machinalnie rewolwer ku nowym przybyszom.
W mgnieniu oka postać jakaś rzuciła się między zapaśników, ręka Henryka drgnęła, potrącona niespodzianie... strzał padł...


∗             ∗


Kamilla nie przeczuwała nawet, jak dramatyczna scena ma się odegrać w krytym chodniku, a jednak nie mogąc usnąć, niespokojna i skłopotana, co chwila otwierała okno, spoglądając w kierunku tajemniczej galeryi.
— Znów musiał uciekać, znów pewnie raniony... sam porucznik opowiedział całą utarczką ze szczegółami, rozmyślała. — Ale czemuż nie przyjdzie użalić się przedemną? może chory... może go jakie wielkie nieszczęście spotkało... Przycisnęła rękę do bijącego serca, nagle nowa wątpliwość przebiegła przez jej głowę. — A może dawał mi znak umówiony, a ja nie słyszałam? Może tam czeka i dziwi się, że nie przychodzę? O z pewnością jak jest, pobiegnę... muszę się przekonać!
Spojrzała na zegarek, już było po północy; w tej zwykle porze odbywała swe tajemnicze schadzki. Czemprędzej okryła się chustką i zapaliła malutką latarkę, potem zgasiła lampę w pokoju, spróbowała drzwi, czy dobrze z wewnątrz zamknięte, a przykładając do nich ucho, słuchała chwilę, czy w pokoju Alinki już się uciszyło. Upewniona, że wszyscy śpią wokoło, zbliżyła się do przeciwległej drzwiom ściany. Posuwając palcami po ramach staroświeckiego zwierciadła, nacisnęła jednę z rzeźbionych gwiazdek, zwierciadło poruszyło się, ukazując wązkie, ciemne przejście w murze. Kamilla weszła w ten szczególniejszy korytarz i drzwi szczelnie zamknęła za sobą. Powoli unosząc latarkę, posunęła się ku drzwiom żelaznym, które od lat kilkudziesięciu nie były już używane, w żaden sposób bowiem i żadnym kluczem otworzyć ich nie było można. Kamilla zdjęła z szyi złoty łańcuszek, na którym wisiał szczególnego kształtu klucz i z największą łatwością drzwi otworzyła. Stanęła na progu, podziwiając mimowiedzy ponurą kolumnadę, oblaną fantastycznem światłem księżyca...
Nagle rozdzierający krzyk zabrzmiał w powietrzu, tuż pod jej stopami padł strzał.
— Bronisławie! Bronisławie! — zawołała Kamilla bezprzytomnie prawie, o wszystkiem zapominając. Lekki białawy dymek unosił się jeszcze obok filaru na dole, a znajomy głos powtarzał rozpaczliwie:
— Alinka! o mój Boże, Alinka!
Ciemna jakaś postać zjawiła się obok nich nagle, wołając:
— Idź precz zbrodniarzu! Zamordowałeś jednę, uwiodłeś drugą, ale Bóg pozwolił, że ja tu jestem, by je pomścić!
— Bronisławie na Boga! co to jest? Co się tu stało?! — wołała Kamilla.
— Bronisław podniósł głowę ku niej.
— Kochanek twój zastrzelił twoją siostrę.
— Żyje! — zawołał w tej chwili Henryk radośnie. — Alinko! droga Alinko!... otwiera oczy, przychodzi do siebie; zraniłem ją tylko w ramię. O, dzięki Bogu! nie zabiłem jej, żyć będzie!
Kamilla trzymała się poręczy, nie zdolna pojąć, co się wkoło niej dzieje; galerya, drzewa, filary, wszystko kręciło się i mieszało z sobą, czuła tylko, że się coś okropnego stało, drżała o Alinkę i Bronisława, ale wyraźnie zdać sobie sprawy z niczego nie była w stanie.
— A tu co się dzieje? — zabrzmiał nagle donośny głos pana domu.
Kamilla padła na kolana, opierając głowę o baryerę. Tam na dole zemdlona Alinka leżała na ziemi; Henryk klęczący podtrzymywał jej głowę.
Napad niespodziewany, ukazanie się Alinki między nim a nieznajomym, głos Kamilli, jakby z góry dolatujący, co to wszystko miało znaczyć?
Biedny Henryk napróżno silił się myśli zebrać, żadną miarą pojąć nie mógł tak zawikłanej przygody. Jedno tylko było jasne i zrozumiałe, niestety: Alinka z jego imieniem na ustach upadająca, zraniona w prawdzie nieumyślnie, ale własną jego ręką. Dość było i tego, by chwilowo o wszystkich zapomnieć!
Henryk wpatrywał się trwożnie w blade oblicze Alinki, śledząc jej stopniowego powrotu do przytomności. Bronisław, także blady i zmęczony, z trudnością zdołał się utrzymać na nogach. Tymczasem radzca Werthart pospiesznie zdążał ku tej dziwnej grupie.
— Pan tutaj? poruczniku! — zawołał, cofając się mimowoli o parę kroków.
— A to kto?... Kamilla?... — pochylił się ku zemdlonej, której złote włosy, rozwiane, zasłaniały twarz i w obfitych splotach leżały na ziemi.
— Arturze! ja tu jestem — zawołał w odpowiedzi głos Kamilli z galeryi. — Przebacz mu, nie gniewaj się, to Bronisław!
— Nic nie rozumiem; ależ tu, ach to Alinka! panie poruczniku, może pan przynajmniej potrafisz mi wytłumaczyć.
— Sądzisz pan, że ja sam pojmuję choć trochę co się tu stało? — odparł Henryk. — Wiem tylko, że zmuszony byłem bić się z jakimś człowiekiem.
— Ze mną! — dokończył Bronisław.
Werthart zwrócił się w stronę, zkąd głos ten dochodził.
— I ty także tutaj? No, to już nikogo chyba nie brakuje!
— Nie spodziewałeś się widzieć mnie tutaj, nieprawdaż? W tej chwili jednak, zdaje mi się, nic ci wyjaśnić nie mogę. Stoję tu, bo kroku zrobić nie jestem w stanie. O moja noga! Pomimo, że się o filar opierał, widocznem było, że już się utrzymać nie może; przy ostatnich słowach osunął się, jęcząc, na ziemię.
— I jego raniłem! — zawołał Henryk przerażony.
— To aż do strzelania przyszło?
— Boże mój! cóżem winien, że mnie ten nieznajomy napadł z tyłu, a panna Alina niespodzianie rzuciła się między nas.
— Ależ na Boga, zkąd się tu wzięła Alinka i... Kamilla?
— Mężu! mężu! — dał się słyszeć głos Kamilli, ale tym razem już nie z galeryi, ale wśród otaczających Aiinkę, Kamilla, nie mogąc z góry dojrzeć i zrozumieć co się na dole dzieje, wróciła czemprędzej tajemną drogą do siebie, a potem głównemi schodami, jak błyskawica, zbiegła do ogrodu w kierunku kolumnady.
— Ach, to ja wszystkiemu jestem winna, Arturze! — zawołała, bez tchu prawie przybiegając. — To ja umówiłam się z Bronisławem, że się tu zejdziemy, to ja... Ach Boże, Alinka! co ci jest! Co ty tu robisz?
Ale Alinka, zwykle tak wymowna, nie mogła odpowiedzieć na te pytania; na nowo zemdlawszy, opadła na ręce Henryka.
— Raniona i to z mojej winy! — jęknął tenże stroskany. — O niej najpierwej musimy pomyśleć.
— Masz pan słuszność — rzekł Werthart — trzeba ją zaraz zanieść do domu. No, podnośmy, potem będziemy mówili o wszystkiem.
— O, ja ją sam uniosę, panie radzco; a obawiam się, że ten pan także jest ranny.
— Nie jestem ranny — szepnął Bronisław słabym głosem — noga mnie tylko boli... ćmi mi się w oczach.
— Bronisławie, o jakże to dobrze! Więc nie jesteś ranny? Nic ci się złego nie stało? — pytała z czułością Kamilla.
— Idź precz, nie zbliżaj się do mnie! Nie chcę cię widzieć więcej! — krzyknął tenże, odpychając ją gwałtownie.
— Boże mój! on zwaryował!
— Powiedz mi Kamillo, co on tu robi? — spytał Werthart.
— Ach mój najdroższy! widać to już wola Boska, żebym nie miała tajemnic przed tobą; dziś jeszcze wszystko, wszystko ci opowiem, ale nie teraz. Zajmijmy się pierwej Alinką i Bronisławem, oni bardzo potrzebują naszej pomocy.
Mówiąc to, pobiegła za Henrykiem, aby przysłać po Bronisława i zobaczyć co się dzieje z Alinką.
W kilka minut potem cała służba już była na nogach. Bronisława przeniesiono do pałacu i złożono tymczasem w jadalnym pokoju. Szczęściem o ile się zdawało, żadne niebezpieczeństwo nie groziło obojgu chorym. Henryk jednak nie opuszczał ani na chwilę Alinki, która też wkrótce otworzyła oczy, spojrzała na wszystkich zdziwiona i rzekła, oddychając głęboko:
— Ach! dzięki Bogu, wszystko się dobrze skończyło. — W tejże chwili jednak skrzywiła się boleśnie gdy nieznacznie spojrzała na swe ramię, poczem uśmiechając się przez łzy, rzekła z cicha: — teraz już muszę się zgodzić z panem i przyznać, że kobiety są do niczego w chwilach niebezpieczeństwa.
— Ale mi pani powiesz przecie, coś tam robiła po nocy?
— Łatwo się domyśleć. Prosiłam pana, żebyś zechciał kilka godzin z duchami przepędzić, a pan tylko wyśmiewałeś się ze mnie; musiałam więc sama...
— Cicho, Alinko, nie mów tak dużo — przerwał Werthart, zbliżając się do łóżka — lekka to wprawdzie rana, ale prawdopodobnie dostaniesz gorączki, trzeba więc uważać na siebie i leżeć spokojnie.
— A cóż się stało z tam tym? — spytał Henryk.
— Nogę ma zwichniętą, a prócz tego mocnej dostał gorączki; zanosi się widocznie na ciężką jakąś chorobę. Powiedz mi pan, poruczniku, coście wy tam za rozprawę mieli? On się nie chce przyznać do niczego.
— Albo ja wiem; napadł mnie z tyłu i powalił na ziemię.
— No dobrze, ale po coś pan tam chodził?
Henryk zaciął się.
— Ten chodnik tak mnie zaciekawił... te filary i zagłębienia w murze takie tajemnicze... A głównie duchy i strachy.
Tu im przerwała Kamilla.
— Arturze proszę cię, pójdź ze mną do Bronisława. Obawiam się... jakieś go szaleństwo napada — dodała ciszej — odpycha mnie i przeklina, mówi niestworzone rzeczy, robi mi najokropniejsze wyrzuty za jakąś zbrodnię, którą niby popełniłam... Nie rozumiem go.
— Nie lękaj się, drogie dziecko, niech się wygada do woli; za kwadrans będzie tu doktor, a ja obiecuję ci, doglądać go najtroskliwiej. Ale teraz musisz mi powiedzieć... Wybacz kochany poruczniku, że na chwilę odchodzę, ale mamy z żoną wiele... wiele do pomówienia, z powodu właśnie dzisiejszej katastrofy. — Tu spojrzał z uśmiechem na Kamillę. — Może pan zechcesz tymczasem zajrzeć do mego szwagra; już ochłonął zapewne z wojowniczego zapału:
— Do... pańskiego... szwagra?
— No, naturalnie, do Bronisława.
— Więc to jest...
— Brat mojej żony.
Kamilla raz jeszcze rzuciła okiem na śpiącą Alinkę. Bronisława przeniesiono do przygotowanego dlań pokoju.
Mąż i żona stanęli w zagłębieniu okna, dziwnie uspokojeni i szczęśliwi, chociaż jeszcze nie przyszło do wyjaśnień. Po chwili milczenia Kamilla opowiedziała mężowi, co było od roku przyczyną tylu wzajemnych nieporozumień i przykrości, a co my czytelnikowi treściwie powtórzymy.
Cała tajemnica polegała na tem, że Kamilla nie chciała uczynić męża odpowiedzialnym za brata wobec rządu.
Bronisław nie słuchał rad ojca, który szlachetnie straciwszy cały majątek, przekonał się w końcu z bólem serca, że więcej by zdziałał dla dobrej sprawy wytrwałą pracą, niż wybuchami, bezsilnemi wobec materyalnej potęgi nieprzyjaciela.
Syn wmówił w siebie, że ojciec działać nie miał, i wmieszawszy się w niebezpieczne a wyczerpujące najlepsze siły projekta, był czynnym na granicy, obrawszy sobie na przechowanie różnych dokumentów zamek krzyżanowicki.
Do tajemnicy przypuścił tylko siostrę Kamillę, wymógłszy na niej przysięgę, że przed mężem o wszystkiem zamilczy, i o nim będzie wspominać jako o wychodźcy do Ameryki, dokąd rzeczywiście przed niedawnym czasem miał zamiar się udać. Przed Małgorzatą zaś Bronisław udawał przemytnika bydła, łącząc się rzeczywiście z przemytnikami podczas przepraw, nie w celu zarobku, lecz jedynie dla utajenia swego charakteru politycznego.
Kamilla, dotrzymując przysięgi bratu i lękając się narazić męża na odpowiedzialność, należała mimowoli do spisku.
Podziemnem przejściem udawał się zwykle Bronisław niepostrzeżenie do pałacu, a potrzebując widzieć się z Kamillą, podchodził szarą godziną pod okna salonu i krzykiem, podobnym do głosu puszczyka, dawał jej znać o swojej obecności. Schodzili się zwykle na górnej galeryi, dokąd Kamilla przybywała ze swego pokoju a Bronisław spinał się po wyszczerbionym filarze. Jeśli zaś nieprzewidziane okoliczności stawały schadzce na przeszkodzie, wtedy Kamilla umówionym ruchem lampy w oknie uwiadamiała brata, że nie przyjdzie. Szczególny ten stosunek spowodował, jakeśmy to wyżej mówili, nieporozumienie między Werthartem a Kamillą; on widział, że się żona z czemś tai.
W pierwszych chwilach znosiła oziębłość i niezadowolenie męża z prawdziwie męczeńską rezygnacją; a że niezbyt pewną była swej silnej woli, sama z początku usiłowała unikać go na każdym kroku. Niedługo jednak trwały rozkosze poświęcenia. Kamilla, kochając męża, znieść nie mogła jego zobojętnienia i chmurnej twarzy; brat zaś ze swej strony przejmował ją niemal codzień nowym strachem. To ciągłe wahanie się między uczuciem a rozwagą, między wyjawieniem wszystkiego a pamięcią na przysięgę, rozdrażniło Kamillę do tego stopnia, że o lada bagatelę gotowa była płakać, a nawet mdleć, jak się to właśnie zdarzyło w dzień przyjazdu Henryka. Od tego głównie wieczoru zrozumiała, że nie wytrwa długo na swem stanowisku; prosiła Boga, żeby jakimkolwiek sposobem skończył tę jej męczarnię.
— Kiedyśmy się spotkali tam w ogrodzie — ciągnęła swą spowiedź Kamilla — miałam wielką ochotę rzucić ci się na szyją i wycałować za wszystkie czasy; ale zraziłeś mię, powtarzając znowu zwykłe pytanie. Upatrywałeś w postępowaniu mojem jakiś występek, jakiego nigdy nie popełniłam. Wtedy opanowała mnie taka jakaś rozpaczliwa zaciętość, że gdyby nie ten wypadek, który wszystkie rozwiązał zagadki, byłabym lata całe przetrwała w milczeniu i gniewie, chociaż tak bardzo... bardzo kocham cię o mój jedyny!
Ostatnie słowa Kamilli rozwiązały się cichym szeptem, a uszczęśliwiony mąż całował oczy i usta, które po tylu miesiącach nieporozumienia przemawiały doń znowu, dawną mową miłości. O Henryku naturalnie nie było ani wzmianki, gdyż podejrzenie, jakie Wertharta dręczyło chwilowo, powrócić już nie mogło. Czemże był Henryk dla tej szczęśliwej pojednanej pary? Ale był ktoś, kogo on bardzo obchodził.
— Kamilciu — dał się słyszeć głos Alinki, Kamilla wyrwawszy się z objęć męża, pobiegła do łóżka siostry. — Kamilciu — powtórzyła dziewczyna, wpatrując się w nią badawczo — coś dziwnego dzieje się ze mną, ogień mam w głowie... lód w piersiach. Zdaje mi się... — tu zniżyła głos do niewyraźnego prawie szeptu — zdaje mi się... że jestem bardzo chora...
— Alinko, mój aniołku drogi; nie mów, nie myśl nawet takich rzeczy — rzekła, uspokajając ją Kamilla. Doktor lada chwila przyjedzie, a nasz wiejski chirurg zaręczał mi, że nie ma nic niebezpiecznego; przecież i on ma doświadczenie i zna się trochę na tem.
Nie przydały się na nic uspakajające wyrazy i prośby Kamilli, Alinka wyraźnie choć z cicha mówiła dalej:
— Powiedz mu, że nigdy naprawdę nie gniewałam się na niego; że nie powinien sobie nic wyrzucać. Gdybym go posłuchała, nie poszłabym do galeryi. Tak, niech sobie żadnych nie robi wyrzutów.
— Dobrze, wszystko jutro mu powiem, tylko się uspokój teraz.
Alinka potrzęsła głową.
— Nie, musisz mnie pierwej wysłuchać. Powiedz mu jeszcze, iż miał słuszność utrzymując, że nie należy się narażać na niebezpieczeństwa, jeśli brak sił do zniesienia ich; a przecież tak mi dobrze, tak błogo na myśl, że obroniłam go od tego strasznego człowieka. On przecież nie winien, że rewolwer wystrzelił. Tak, on temu nie winien, a ja taka szczęśliwa... on żyje... nic się na niego nie gniewam. Przyrzeknij mi, że powiesz mu to wszystko, jeśli — tu przycisnęła blade usteczka do ucha siostry i szepnęła — jeśli ja umrę, Kamillo.
Obie siostry trzymały się czas jakiś w uścisku, obie płakały.
Doktor nadjechał, opatrzył ranę Alinki, zapowiedział małą gorączkę i z Werthartem przeszedł do drugiego pacyenta, uwalniając swoją obecnością Henryka z najprzykrzejszego położenia.
Kiedy Henryk na prośby Wertharta przeszedł do pokoju Bronisława, ten obsypał go wyrzutami, w których przecież ukrywało się tak wiele prawdy, iż Henryk nie wiedział, czy ma do czynienia z prorokiem znającym serce ludzkie, czy tylko z gorączkującym chorym.
— A! jesteś pan przecież — zawołał Bronisław, ujrzawszy Henryka na progu. — Czy bardzo uszczęśliwia cię twoja występna miłość?
— Panie Rudnicki! uspokój się pan — prosił Henryk.
— Uspokoję się, ale pierwej powiem panu prawdę. Czy postępowanie pana jest uczciwe? czy w ten sposób ludzie honoru odpłacają gościnność? Mój panie, to niegodne, aby taką kobietę świętą doprowadzić...
— Ależ panie, przez Boga! ja nic złego nie uczyniłem.
— Alboż nie kochasz Kamilli? nie cieszyłeś się pan tem, że nie jest z mężem szczęśliwą? Czyż nie zdradziła panu tajemnego przejścia, dotąd nam tylko wiadomego? Ukradłeś mi pan serce siostry, moją wiarę w szlachetność ludzką, uwiodłeś Kamillę!
— Obrażasz pan nietylko mnie, ale i siostrę, która, sam pan powiedziałeś, jest świętą! — zawołał Henryk wzburzony.
— Ja chcą pana obrazić!
— W takim razie dasz mi zadosyćuczynienie.
— Z przyjemnością! Jak tylko ogień z mej głowy ustąpi, to się spotkamy, tam, na wolnem powietrzu. Zawsze im mówiłem, że lepsza jest cała huta, niż pojedyncza sztolnia, a dopieroż to wesoło palić się będzie.
Chory rzucał się po łóżku, chciał z niego wyskoczyć i krzyczał:
— Całą hutę mam w głowie, o moja głowa, moja głowa!
Nareszcie zrozumiał Henryk, że tylko z chorym ma do czynienia i zaczął przypuszczać, iż brat Kamilli, o którym nigdy w domu żadnej nie było wzmianki, jest waryatem. Z obawy aby chory nie wyskoczył oknem, nie chciał go opuścić, usiadł więc w kącie i oddał się dumaniu.
— Co się dzieje z A linką? a Kamilla co też powiedziała mężowi? Jak rozjaśnionym wzrokiem spoglądali na siebie; bez wątpienia tajemnica dzieląca ich zniknęła, i teraz wszystko jasno między nimi.
Po raz pierwszy od czasu pobytu jego w Krzyżanowicach widział, jak Kamilla przytuliła się do piersi męża, a on spoglądał na nią z bezmierną miłością. Henrykowi zaczęło się wszystko kołować przed oczyma, biedny nie umiał sobie zdać sprawy z własnych uczuć. Nagle zerwał się. Alinka! co się z nią dzieje? czy ciężko ją ranił? musi się sam o tem przekonać. Gdyby wskutek rany chorowała bardzo, lub gdyby, ach ta myśl była nie do zniesienia, gdyby umarła! czyż on mógłby żyć jeszcze?
Postąpił ku drzwiom. Chory poruszył się, spojrzał na niego błędnym wzrokiem i począł bredzić na nowo, Henryk został na progu nieporuszony. Nareszcie nadszedł lekarz.
— To są początki zapalenia mózgu — powiedział do Wertharta, zbadawszy chorego.
— A jak się ma panna Alina? — zapytał nieśmiało Henryk.
— Tam nie ma nic złego, lekkie tylko zadraśnięcie i dużo przestrachu; powinna wkrótce przyjść do siebie.
— Dzięki Bogu! oby tylko nie bardzo cierpiała — z głębi duszy zawołał Henryk i opuścił pokój.
W przyległym salonie spotkał Kamillę; podała mu przyjaźnie rękę i rzekła.
— Nie bój się pan, wszystko idzie dobrze; strzał pana zrobił wiele dobrego, uwolnił mnie od tajemnicy. Mój mąż opowie to panu.
Lecz jak uroczo wyglądała w tej chwili! Henryk westchnął; serce zabolało go mocno, czuł jednak, że nie była to choroba nieuleczalna.
Upłynęło kilka tygodni. Bronisław wyszedł z niebezpieczeństwa i powoli przychodził do siebie. Alinka z ręką na temblaku jeszcze i cokolwiek bledsza, niż zazwyczaj, siedziała w małym saloniku Kamilli, spoglądając to na bukiecik fiołków, leżący na jej kolanach, to na Henryka, także bladego i wzruszonego. Widocznie przykro mu było żegnać się z tak gościnnymi ludźmi, ale wyprawa na granicę skończyła się i musiał rad nie rad wracać do pułku. Werthart z Kamillą serdecznie żegnali odjeżdżającego. Nagle Henryk zwrócił się do Alinki, ta podała mu zdrową rękę wraz z bukiecikiem fiołków i lekko zarumieniona rzekła:
— Weź pan... to znak, że nie mam żalu do pana... To mówiąc spojrzała na niego wzrokiem tęsknym, którego nauczyła się dopiero w ostatnich czasach. Henryk schylił się i ucałował rączkę, a potem podążył ku drzwiom, przy których raz jeszcze skłonił się. W tej chwili spostrzegł, że Alinka uderzająco jest podobna do Kamilli! Dziwnie ona zmieniła się w ostatnich czasach, wypiękniała, stała się łagodną dla niego. Zadziwiająco prędko nieraz dziewczynka staje się kobietą.
Temi spostrzeżeniami zakończyły się przygody nadgranicznej wyprawy naszego bohatera; chyba, że dodamy tu jeszcze zapowiedziane zaręczyny panny Aliny Rudnickiej z porucznikiem Henrykiem Świecimskim.
Kamilla z radością uwije mirtowy wieniec dla siostry, bo sama szczęśliwą jest żoną; cienie otaczające ją rozwiały się.
Bronisław już nie przekrada się przez granicę — pracą i olbrzymim ale wytrwałym mozołem zdobywa sobie cześć rodziny i rodaków.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Valeska von Bethusy-Huc i tłumacza: anonimowy.