W stronę Swanna/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marcel Proust
Tytuł W stronę Swanna
Podtytuł Część pierwsza II
Pochodzenie W poszukiwaniu straconego czasu
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

Zdaleka, na dziesięć mil wokoło, widziane z pociągu kiedyśmy tam przybywali w Wielki Tydzień, Combray to był tylko kościół. Kościół streszczał miasto, reprezentował je, mówił o niem i za nie w dal; a kiedy było się zbliżyć, skupiał w szczerem polu dokoła swego ciemnego wysokiego płaszcza — niby pasterka chroniąca owce od wiatru — wełniste i szare grzbiety przycupniętych domów, które szczątek średniowiecznych wałów okalał tu i ówdzie linją dokładnie okrągłą, niby małe miasteczko na obrazach prymitywów. Do mieszkania, Combray było nieco smutne, tak jak jego ulice. Domy, zbudowane z czarniawego miejscowego kamienia, ze schodkami przed bramą, oczepione daszkami rzucającemi przed siebie cień, były dość ciemne, tak iż trzeba było z pierwszym zmrokiem podnosić firanki w „salach”; ulice noszące poważne imiona świętych (z których wielu łączyło się z historją pierwszych panów na Combray): ulica św. Hilarego, ulica św. Jakóba, gdzie był dom ciotki, ulica św. Hildegardy wzdłuż której biegł parkan, i ulica św. Ducha na którą wychodziła boczna furtka ogrodu; i te ulice Combray istnieją w okolicy mojej pamięci tak odległej, grającej kolorami tak odmiennemi od tych które obecnie barwią dla mnie świat, że w istocie wydają mi się wszystkie, i wraz z górującym nad niemi kościołem na rynku, bardziej jeszcze nierealne niż obrazy czarnoksięskiej latarni i że chwilami wydaje mi się, iż móc jeszcze przejść ulicą św. Hilarego, móc wynająć pokój przy ulicy Ptasiej, — w starej gospodzie pod Ustrzelonym Ptakiem, z której suteren bił zapach potraw, dotąd jeszcze chwilami wznoszący się we mnie, równie ulotny i równie gorący — byłoby drogą do styczności z Zaświatem cudowniejszą i bardziej nadprzyrodzoną niż zapoznanie się z Golem lub rozmowa z Genowefą Brabancką.
Krewniaczka dziadka — moja cioteczna babka — u której mieszkaliśmy, była matką owej cioci Leonji, która od śmierci męża, wuja Oktawa, nie chciała już opuszczać najpierw Combray, potem w Combray swego domu, potem pokoju, potem łóżka, i nie „schodziła” już, wciąż leżąc w nieokreślonym stanie zgryzoty, osłabienia, choroby, manji i dewocji. Jej osobiste mieszkanie wychodziło na ulicę św. Jakóba, która kończyła się o wiele dalej Wielką Łąką (w przeciwieństwie do Małej Łąki, zieleniącej się w środku miasta, między trzema ulicami) i która, jednostajna, szara, z trzema wysokiemi kamiennemi schodami prawie przed każdą bramą, zdawała się niby korytarz wyżłobiony przez kamieniarza w tym samym kamieniu w którym miał rzeźbić żłóbek albo Mękę pańską. Ciocia zajmowała już tylko dwa sąsiadujące pokoje, przebywając popołudniu w jednym, podczas gdy wietrzono drugi. Były to owe prowincjonalne pokoje, które — tak jak w niektórych okolicach całe strefy powietrza albo morza są rozświetlone lub upachnione mirjadami niewidocznych dla oka protozoów — czarują nas tysiącem zapachów; a wydzielają je cnoty, rozsądek, nawyki, całe życie duchowe, sekretne, niewidzialne, bogate, unoszące się tam w powietrzu; zapachy niewątpliwie jeszcze naturalne i mające barwę pory roku jak zapachy sąsiednich pól; ale już domowe, ludzkie i zagęszczone, niby wyborna, kunsztowna i przeźroczysta galareta z wszystkich dorocznych owoców, które opuściły sad, aby się przenieść do szafy; sezonowe, ale związane z meblami i z domem, łagodzące ostrość szronu słodyczą ciepłego chleba, bezczynne i punktualne jak zegar wiejski, beztroskie i systematyczne, niedbałe i przezorne, bieliźniane, poranne, nabożne, szczęśliwe spokojem przynoszącym jedynie wzrost lęku i prozaicznością stanowiącą wielki rezerwoar poezji dla tego kto wstąpi tam, ale tam nie mieszkał. Powietrze było nasycone kwiatem ciszy, tak odżywczej i soczystej, żem wchodził do pokoju z rodzajem łakomstwa, zwłaszcza w owe pierwsze zimne jeszcze poranki Wielkiego Tygodnia, w których smakowałem je lepiej, bo dopiero przybyłem do Combray. Zanim wszedłem przywitać się z ciocią, musiałem czekać chwilę w pierwszym pokoju, gdzie słońce, jeszcze zimowe, przyszło ogrzać się przy ogniu, już rozpalonym między dwiema cegłami. Ogień ten powlekał cały pokój zapachem sadzy, robił z niego niby wielki przypiecek wiejski, lub okap kominka we dworze, pod którym pragnie się deszczu, śniegu na polu, nawet jakiegoś katastrofalnego potopu, aby do rozkoszy odosobnienia przydać poezję zimowania. Robiłem kilka kroków od klęcznika do aksamitnych wytłaczanych foteli, zawsze przybranych w miejscu głowy szydełkową robótką. Ogień przypiekał niby ciasto apetyczne zapachy, od których powietrze w pokoju było całe gruzłowate, i które już umiesił i wyrobił wilgotny i słoneczny chłód ranka: ogień przekładał je, złocił, gurbił, wydymał, robiąc z nich niewidzialny i dotykalny przysmak godny prowincji, olbrzymiego „napoleonka”. I zaledwie skosztowawszy bardziej chrupiących, delikatniejszych, wybredniejszych, ale też suchszych aromatów szaf, komody, wzorzystych tapet, wracałem, wciąż z utajonem pragnieniem, aby ugrzęznąć we wnikliwym, lepkim, mdłym, niestrawnym i owocowym zapachu kwiecistej kapy na łóżko.
W sąsiednim pokoju słyszałem ciocię, która rozmawiała z sobą półgłosem. Mówiła zawsze dość cicho, bo wierzyła, że ma w głowie coś pęknięte i ochwiane, coby wstrząsnęła za głośnem mówieniem; ale nigdy, nawet będąc sama, nie wytrwała długo aby nie powiedzieć czegoś, bo uważała, że to jest zdrowo na gardło i że, pobudzając obieg krwi, łagodzi duszności i lęki na które cierpiała. Przytem, żyjąc w absolutnej bezczynności, użyczała najlżejszym wrażeniom nadzwyczajnej wagi; wyposażała je ruchliwością, wskutek której trudno jej było zachować coś dla siebie, i w braku powiernika, zwierzała się samej sobie w ustawicznym monologu, który był jedyną formą jej żywotności. Nieszczęściem, przywykłszy myśleć głośno, nie zawsze uważała, czy niema kogo w pokoju obok, toteż często słyszałem, jak mówi sama do siebie: „Muszę sobie dobrze zapamiętać, że nie spałam” (bo nigdy nie spać, było jej wielką ambicją, której pełen szacunku ślad zachował nasz wspólny język: rano, Franciszka nie szła jej „budzić”, ale „zachodziła” do niej; kiedy ciocia chciała się zdrzemnąć w ciągu dnia, mówiono, że chce „pomyśleć trochę”, albo „odpocząć”; a kiedy się jej zdarzyło zapomnieć i powiedzieć w rozmowie: „to mnie obudziło”, albo „śniło mi się, że...” czerwieniła się i poprawiała się szybko.)
Po chwili wchodziłem, aby ją uściskać; Franciszka zaparzała jej herbatę, lub, jeżeli ciocia czuła się bardziej nerwowa, żądała zamiast herbaty ziółek. Mnie przypadało wtedy nasypać z papierowej torebki na talerz dawkę kwiatu lipowego, którą trzeba było wsypać do wrzącej wody. Wyschłe łodygi gięły się w fantastyczną siatkę, w której oczkach otwierały się blade kwiaty, jakgdyby je ułożył artysta, jakgdyby im dał najbardziej malownicze kształty. Liście, straciwszy lub odmieniwszy swój wygląd, przybrały postać najrozmaitszych przedmiotów: przejrzystego skrzydła muchy, lewej strony etykietki, płatka róży, ale wszystko jakby zgniecione, zbite, lub splecione niby przy budowie gniazda. Tysiąc bezużytecznych szczególików — urocza rozrzutność aptekarza — któreby usunięto przy fabrycznej robocie, dawały mi — niby w książce, w której z zachwytem spotyka się nazwisko znajomej osoby — lubą świadomość, że to są naprawdę szypułki prawdziwych lip, takich jak te które rosły w alei Dworcowej; że są rozmaite właśnie dlatego; że to nie są imitacje ale one same, i że się zestarzały. I ponieważ każdy nowy kształt był tylko przeobrażeniem dawnego, w drobnych szarych kulkach poznawałem zielone pączki, którym nie dane było dojrzeć; ale zwłaszcza różowy, księżycowy i łagodny blask, odcinający kwiaty w kruchym lesie szypułek, na których wisiały niby złote różyczki, wskazywał mi — jak światło, zdradzające jeszcze na murze miejsce zatartego fresku, różnicę między częściami drzewa które były a które nie były kolorowane — że to są te same płatki, które, nim zakwitły w papierowej torebce, napawały zapachem wiosenne wieczory. Ten kolor różowy jak płomień świecy to był jeszcze ich kolor, ale nawpół przygasły i uśpiony w owem zwątlałem życiu, które było teraz ich życiem i które jest jakgdyby zmierzchem kwiatów. Niebawem ciocia mogła skosztować wrzącego naparu o smaku zeschłego liścia lub zwiędłego kwiatu, i zamoczyć w nim magdalenkę, której dawała mi kawałek, kiedy ciasto dostatecznie zmiękło.
Z jednej strony łóżka znajdowała się duża żółta komoda z cytrynowego drzewa oraz stół, który miał coś z kredensu i z wielkiego ołtarza, gdzie, pod posążkiem Matki Boskiej i flaszką Vichy-Célestins, znajdowały się książki do nabożeństwa i recepty lekarskie, wszystko co trzeba aby z łóżka przestrzegać nabożeństw i djety, nie chybić ani pory pepsyny ani nieszporów. Z drugiej strony łóżko cioci przylegało do okna: miała ulicę przed oczyma; od rana do wieczora, dla rozprószenia nudów na sposób książąt perskich, czytała w niej codzienną ale odwieczną kronikę Combray, którą później omawiała z Franciszką.
Nie byłem u cioci ani pięć minut, a już mnie wyprawiała z obawy abym jej nie zmęczył. Nadstawiała moim ustom smutne, mdłe i blade czoło, na którem o tej rannej godzinie nie ułożyła jeszcze fałszywych włosów i gdzie kości przeświecały niby ostrza cierniowej korony lub ziarnka różańca, i mówiła:
— No, moje dobre dziecko, idź sobie, przygotuj się do mszy; a jeśli na dole spotkasz Franciszkę, powiedz jej, żeby się nie bawiła za długo z wami, niech przyjdzie na górę zobaczyć, czy ja czego nie potrzebuję.
W istocie, Franciszka, która służyła od lat u cioci nie przeczuwając wówczas że będzie służyła u nas, zaniedbywała ją potrosze w miesiącach kiedyśmy tam bawili. W mojem dzieciństwie, zanim jeździliśmy do Combray, kiedy ciocia Leonja spędzała jeszcze zimę w Paryżu u swojej matki, był czas kiedy znałem Franciszkę tak mało, że w dzień Nowego Roku, zanim udałem się do ciotki, mama kładła mi w rękę pięciofrankówkę i powiadała:
— Nie pomyl się tylko co do osoby: zaczekaj z daniem pieniędzy, aż usłyszysz że powiem: „Dzieńdobry, Franciszko”, i lekko trącę cię w ramię.
Zaledwie weszliśmy w ciemny korytarz, spostrzegaliśmy w cieniu, pod rurkami lśniąco-białego czepka, tak sztywnego i kruchego jakgdyby był z lukru, koncentrycznie sfałdowany uśmiech zgóry przygotowanej wdzięczności. To była Franciszka, nieruchoma, stojąca w drzwiczkach korytarza, niby posąg świętej w niszy. Kiedy się oko oswoiło z tym kościelnym mrokiem, rozpoznawało się na jej twarzy bezinteresowną miłość ludzkości, potem tkliwość, szacunek dla wyższych klas, podsycany w najlepszych regionach jej serca nadzieją kolendy. Mama szczypała mnie silnie w ramię i mówiła bardzo głośno: „Dzieńdobry, Franciszko”. Na ten znak, palce moje otwierały się; wypuszczałem pieniądz, który spotykał gotową na jego przyjęcie rękę, zawstydzoną ale wyciągniętą.
Ale, od czasu jak jeździliśmy do Combray, Franciszka stała się moją najlepszą znajomą; byliśmy jej ulubieńcami, miała dla nas, przynajmniej w pierwszych latach, obok szacunku równego jej szacunkowi dla cioci, sympatję żywszą, ponieważ łączyliśmy powagę członków rodziny (dla owych niewidzialnych węzłów, które stwarza między członkami jednej rodziny krążenie tej samej krwi, Franciszka miała tyleż czci co jakiś tragik grecki) z urokiem że nie byliśmy jej zwyczajnem państwem. Z jakąż radością przyjmowała nas, żałując że jeszcze niema pięknej pogody, w dniu naszego przybycia tuż przed Wielkanocą, często mroźną jeszcze i wietrzną. Mama pytała ją o córkę i o siostrzeńców, i czy wnuczek jest ładny, i co zamierzają z nim począć, czy podobny jest do swojej babci.
A kiedy już nie było gości, mama, która wiedziała, że Franciszka opłakuje jeszcze swoich zmarłych od wielu lat rodziców, mówiła z nią o nich ze słodyczą, pytała o tysiące szczegółów z ich życia.
Odgadła, że Franciszka nie lubi swego zięcia i że on jej psuje przyjemność towarzystwa córki, z którą przy nim nie mogła rozmawiać tak swobodnie. Toteż, kiedy Franciszka wybierała się do nich o kilka mil od Combray, mama mówiła z uśmiechem:
— Prawda, Franciszko, gdyby Juljan musiał wyjść z domu, i gdybyś miała Małgosię samą przez cały dzień, martwiłabyś się, alebyś się z tem pogodziła?
A Franciszka mówiła, śmiejąc się:
— Pani wie wszystko: pani jest gorsza niż te promienie X (wymawiała x z udaną trudnością i z uśmiechem, jakby żartując z samej siebie, że ona, nieuczona, używa tego naukowego terminu), które sprowadzono dla pani Oktawowej i które widzą, co człowiek ma w sercu.
I znikała, zawstydzona że się nią zajmują, może aby nie widziano że płacze; mama była pierwszą osobą, która jej dała owo słodkie przeświadczenie, że jej życie, jej szczęście, jej chłopskie zgryzoty mogą przedstawiać coś interesującego, mogą być powodem radości lub smutku nietylko dla niej. Ciocia godziła się wyrzec trochę Franciszki w czasie naszego pobytu, wiedząc, jak mama lubi pracę tej służącej tak inteligentnej i czynnej. Franciszka była równie piękna o piątej rano w kuchni, w czepku, którego błyszczące i sztywne rurki wyglądały jak z porcelany, co kiedy się wybierała na mszę; wszystko robiła dobrze, pracując jak koń, czy była zdrowa czy nie, ale bez hałasu, tak jakby nie robiła nic; jedyna ze służących ciotki, która, kiedy mama poprosiła o gorącą wodę lub o czarną kawę, przynosiła je naprawdę wrzące. Była z tych sług, którzy na pierwszy rzut oka najmniej są sympatyczni obcemu, może dlatego, że nie ubiegają się o jego sympatję i nie okazują mu względów, wiedząc doskonale, że go nie potrzebują i że raczej pozbytoby się gościa, niżby odprawiono ich; z tych sług, nad którymi najbardziej trzęsą się chlebodawcy, przekonawszy się o ich prawdziwej wartości i nie dbając o ten powierzchowny blichtr, o tę służalczą przymilność, która robi korzystne wrażenie na gościu, ale która kryje często beznadziejną nieudolność.
Kiedy Franciszka, dopatrzywszy aby rodzice mieli wszystko czego trzeba, szła pierwszy raz do cioci Leonji aby jej podać pepsynę i zapytać co będzie jadła na śniadanie, nie zdarzyło się prawie, aby nie musiała już wyrazić swego zdania albo udzielić wyjaśnień co do jakiegoś ważnego wydarzenia:
— Franciszko, wyobraź sobie, że pani Goupil była już przeszło o kwadrans spóźniona, kiedy szła po siostrę; niech się bodaj trochę zabawi w drodze, a nie dziwiłoby mnie, gdyby przyszła do kościoła po podniesieniu.
— Tak, toby nie było nic dziwnego, odpowiadała Franciszka.
— Franciszko, gdybyś była przyszła o pięć minut wcześniej, zobaczyłabyś panią Imbret, jak niosła szparagi dwa razy grubsze niż te od Calotowej; niech się Franciszka dowie przez służącą, gdzie je dostała. Franciszka daje nam w tym roku tyle szparagów we wszelkiej postaci, że mogłaby może postarać się o takie dla naszych paryżan.
— Nie dziwnoby mi było, gdyby były od księdza proboszcza, powiadała Franciszka.
— Właśnie, akurat, moja Franciszko, odpowiadała ciotka wzruszając ramionami, od księdza proboszcza! Wiesz dobrze, że jemu się udają tylko cienkie mizerne szparażki. Powiadam ci, że te były grube jak ramię. Nie jak twoje, oczywiście, ale jak moje biedne ramię, które jeszcze tak schudło tego roku.
A potem:
— Franciszko, nie słyszałaś tego dzwonienia od którego omało głowa mi nie pękła?
— Nie, proszę pani.
— Och, moje dziecko, musisz mieć tęgą głowę, możesz podziękować panu Bogu. To Magielonka była po doktora Piperaud. Wyszedł zaraz potem z nią i oboje skręcili w ulicę Ptasią. Musiało jakieś dziecko zachorować.
— Och, Boże ty mój! wzdychała Franciszka, nie zdolna słyszeć o nieszczęściu, które się zdarzyło komuś obcemu, nawet w odległej stronie świata, aby nie zacząć jęczeć.
— Franciszko, dla kogo to dzwonili pozgonne? Och, Boże, to pani Rousseau. Toć ja zapomniałam, że ona umarła zeszłej nocy. Och, czas już żeby dobry Bóg powołał mnie do siebie, nie wiem sama co się dzieje z moją głową od śmierci biednego Oktawa. Ale ja ci zabieram czas, moje dziecko.
— Och, nie, proszę pani, mój czas nie jest taki drogi; ten który go stworzył, nie sprzedał go nam. Popatrzę tylko, czy ogień w kuchni nie wygasł.
Tak Franciszka i ciocia Leonja szacowały razem, w ciągu tego rannego posiedzenia, pierwsze wypadki dnia. Ale niekiedy wypadki te przybierały charakter tak tajemniczy i poważny, że ciocia czuła, iż nie zdoła doczekać zjawienia się Franciszki; wówczas cztery straszliwe dzwonki rozlegały się w domu.
— Ależ, proszę pani, to jeszcze nie jest czas na pepsynę, mówiła Franciszka. Czy pani słabo się zrobiło?
— Nie, nie, Franciszko, to jest owszem, wiesz dobrze, że teraz mało kiedy bywa żeby mi nie było słabo; któregoś dnia skończę jak pani Rousseau, ani się obejrzę; ale to nie dlatego dzwonię. Pomyśl tylko, widziałam, tak jak ciebie widzę, panią Goupil z jakąś dziewczynką, której nie znam. Polećno przynieść za dwa su soli od Camusa. Niesposób, żeby Teodor nie umiał ci powiedzieć, kto to taki.
— To chyba będzie córka pana Pupin, rzekła Franciszka, która wolała załatwić rzecz doraźnem przypuszczeniem, ile że była już od rana dwa razy u Camusa.
— Córka pana Pupin! Co ci się śni, moja dobra Franciszko! I myślisz, że jabym jej nie poznała?
— Ale ja nie mówię o dużej, proszę pani, ja mówię o smarkatej, która jest na pensji w Jouy. Widzi mi się, żem ją już widziała dziś rano.
— A, tak to chyba, mówiła ciocia. Musiała widać przyjechać na święta. Z pewnością musi tak być. Niema co zgadywać, przyjechała na święta. Ale w takim razie doczekamy się lada chwila, jak pani Sazerat pójdzie do siostry na śniadanie. Tak, tak. Widziałam chłopca z cukierni, który niósł torcik! Przekonasz się, że torcik był dla pani Goupil.
— Skoro pani Goupil ma gości, wnet pani zobaczy, jak tuj tuj zaczną się schodzić do niej na śniadanie, bo już zaczyna się robić późno, mówiła Franciszka, która, śpiesząc się sama do kuchni, rada była zostawić ciotce nadzieję tej rozrywki.
— Och, nie wcześniej niż w południe, odpowiadała ciocia z rezygnacją, rzucając na zegar spojrzenie niespokojne ale ukradkowe, aby nie okazać, że ona, która wyrzekła się wszystkiego, znajduje wszelako w sprawdzeniu kogo pani Goupil ma na śniadaniu, przyjemność tak żywą, a na nieszczęście odwleczoną przeszło o godzinę. „I jeszcze to wypadnie w czasie mojego śniadania!” dodała półgłosem do siebie. Własne śniadanie było dla niej rozrywką wystarczającą aby nie pragnęła żadnej innej w tym samym czasie. „Nie zapomnisz, słuchaj, dać mi jajek ze śmietaną na płaskim talerzu?” To były jedyne talerze, na których były malowane jakieś historje; ciocię bawiło odczytywać przy każdym posiłku napis na talerzu, który jej podano tego dnia. Kładła okulary, odcyfrowywała: „Alibaba i czterdziestu zbójów. Aladyn, czyli cudowna lampa”; i mówiła z uśmiechem: „Bardzo dobrze, bardzo dobrze”.
— Byłabym poszła do Camusa..., mówiła Franciszka, widząc, że jej już ciocia tam nie pośle.
— Ale nie, już nie warto, to z pewnością panna Pupin. Moja dobra Franciszko, przykro mi, żem cię odrywała nadarmo.
Ale ciocia wiedziała, że nie nadarmo dzwoniła na Franciszkę, bo w Combray osoba, „której się nie zna” była istotą równie mało prawdopodobną, jak jakieś mitologiczne bóstwo, i w istocie nie przypominano sobie, za każdym razem kiedy na ulicy św. Ducha, albo na rynku ukazało się jedno z owych zdumiewających zjawisk, aby dobrze poprowadzone śledztwo nie sprowadziło w końcu tej bajecznej osobistości do rozmiarów „osoby którą się zna”, czy to osobiście, czy abstrakcyjnie, w jej stanie cywilnym, w charakterze takiego a takiego pokrewieństwa z mieszkańcami Combray. Albo to był syn pani Sauton, który wrócił z wojska, albo siostrzenica księdza Perdreau, która wyszła z klasztoru; brat proboszcza, poborca w Chateaudun, który przeszedł na emeryturę lub przybył na święta. Widząc ich, można było myśleć przez chwilę ze wzruszeniem, że są w Combray ludzie, których się nie zna, poprostu dlatego, że się ich nie utożsamiło i nie poznało odrazu. A przecież, na długo wprzód, pani Sauton i proboszcz uprzedzali, że oczekują „swoich”. Wieczorem, wróciwszy do domu, szedłem opowiedzieć cioci naszą przechadzkę; jeśli niebacznie rzekłem żeśmy spotkali koło Starego mostu kogoś kogo dziadek nie znał: „Ktoś, kogo dziadek nie zna! wykrzykiwała. Cóż za gadanie!” Niemniej, wzruszona nieco tą nowiną, i chcąc mieć spokojne sumienie, wzywała dziadka.
— Kogo takiego wuj spotkał koło Starego mostu? podobno kogoś, kogo wuj wcale nie zna?
— Ależ owszem, odpowiadał dziadek, to był Prosper, brat ogrodnika pani Bouilleboeuf...
— A, tak, odpowiadała ciocia uspokojona i trochę zaczerwieniona; i wzruszając ramionami z ironicznym uśmiechem, dodawała:
— Bo mały mi powiadał, żeście spotkali człowieka, którego wuj nie zna!
I zalecano mi, abym był uważniejszy na drugi raz i nie niepokoił cioci odzywając się bez zastanowienia. Tak dobrze znało się w Combray wszystkich, ludzi i zwierzęta, że, kiedy ciocia ujrzała przypadkiem psa „którego nie znała”, myślała o nim bez przerwy, poświęcając temu niepojętemu faktowi swoje zdolności kombinacyjne, oraz wolny czas.
— To będzie pies pani Sazerat, mówiła Franciszka bez wielkiego przekonania, ale dla uspokojenia cioci i aby jej oszczędzić „łamania sobie głowy”.
— Tak jakbym ja nie znała psa pani Sazerat! — odpowiadała ciocia, której zmysł krytyczny nie przyjmował faktu tak łatwo.
— A, to będzie nowy pies, którego pan Galopin przywiózł z Lisieux.
— To chyba.
— Zdaje się, że to bardzo poczciwe bydlę, mówiła Franciszka, która miała tę wiadomość od Teodora; mądre jak jaki człowiek, zawsze wesołe, zawsze uprzejmie, zawsze milusie. Rzadko się trafi, aby pies w tym wieku był taki przylepny. Proszę pani, teraz już muszę panią zostawić, nie mam czasu na zabawę, już blisko dziesiąta, w piecu nawet nie zapalone, a ja mam jeszcze oskrobać szparagi.
— Jakto, Franciszko, znów szparagi! ależ tyś się prawdziwie rozchorowała na szparagi w tym roku, zamęczysz naszych paryżan.
— Ależ nie, proszę pani, one to lubią. Wrócą z kościoła z apetytem i zobaczy pani, że tylko im będą śmigać w rękach.
— Prawda! oni już muszą być w kościele; zakrzątnij się, nie trać czasu. Biegaj dopilnować śniadania.
Gdy tak ciocia uradzała z Franciszką, ja towarzyszyłem rodzicom na mszę. Jakże ja lubiłem nasz kościół, jak dobrze go widzę! Stara kruchta, przez którąśmy wchodzili, czarna, podziurawiona jak warzecha, była krzywa i głęboko wyżłobiona na kantach (tak samo jak kropielnica, do której nas wiodła), jakgdyby lekkie otarcie chust wieśniaczek wchodzących do kościoła i ich nieśmiałych palców biorących wodę święconą, mogło, powtarzane w ciągu wieków, nabyć siły niszczycielskiej, naruszyć kamień i wyżłobić bruzdy takie, jakie żłobią koła wozów w kamieniu przydrożnym ocierając się o niego codzień. I płyty grobowe, pod któremi szlachetne prochy spoczywających tam opatów Combray stwarzały dla chóru niby duchową posadzkę, nie były już same martwą i twardą materją, bo czas zmiękczył je i dał im wypłynąć nakształt miodu poza granice własnego prostokąta, który przekroczyły złotą falą, rozpuszczając w niej jakąś kwiecistą gotycką literę, zatapiając białe fiołki marmuru; gdzieindziej znów kurczyły się w swoich granicach, zagęszczając jeszcze eliptyczność łacińskiego napisu, wprowadzając jeden kaprys więcej w rozmieszczenie skróconych zgłosek, zbliżając dwie litery słowa, którego inne litery rozciągnęły się niepomiernie. Witraże tego kościoła nigdy tak nie grały jak w dnie gdy słońca było mało, tak iż jeżeli na dworze było szaro, napewno w kościele było ładnie. Jeden witraż wypełniała w całej jego wielkości osobistość podobna karcianemu królowi, który żył tam w górze, pod kamiennym baldachimem, między niebem a ziemią; w jego skośnym i błękitnym blasku, czasami, w dnie powszednie, w południe, kiedy nie było nabożeństwa, — w jednej z owych rzadkich chwil kiedy kościół, przewiewny, pusty, bardziej ludzki, paradny, migocący w słońcu swojem bogactwem, miał wygląd prawie mieszkalny niby hall z rzeźbionego kamienia i malowanego szkła w hotelu w stylu średniowiecza, — widziało się przyklękającą na chwilę panią Sazerat, kładącą na sąsiednim klęczniku paczuszkę ptifurów, którą wzięła dopieroco u cukiernika na rogu i którą niosła do domu na śniadanie. W drugiem oknie góra różowego śniegu, u której stóp toczyła się bitwa, zdawała się pokrywać szronem sam witraż, wzdymała go mętnemi grudkami, niby szybę na której zostałyby płatki, ale płatki oświecone jakąś jutrzenką, — tą samą zapewne, która czerwieniła nastawę ołtarza kolorami tak świeżemi, że zdawały się raczej rzucone tam chwilowo przez jakiś ulotny blask z zewnątrz, niż farbą związane na wieki z kamieniem. I wszystkie te witraże były tak dawne, że widziało się tu i ówdzie, jak ich srebrzysta starość lśni się pyłem wieków i ukazuje błyszczący i zużyty do nitki wątek ich delikatnego szklanego haftu. Był tam witraż — wysoki prostokąt podzielony na setkę małych kwadratów, gdzie przeważał błękit, niby wielka talja kart, podobnych tym, któremi zabawiano Karola VI; ale czy że jakiś promień zabłysnął, czy moje spojrzenie, poruszywszy się, przebiegło poprzez gasnący naprzemian i płonący witraż ruchomym i wspaniałym pożarem, w chwilę potem stroił się w migotliwy blask pawiego ogona; potem drżał i falował w płomiennym i fantastycznym deszczu, który spadał kroplami z ciemnego i skalistego sklepienia, wzdłuż mokrych ścian, jakgdybym wszedł z rodzicami, niosącymi książki do nabożeństwa, do nawy jakiejś groty roztęczonej stalaktykami. W chwilę potem, małe romboidalne witraże nabierały głębokiej przejrzystości, niezłomnej twardości szafirów ułożonych płasko na jakimś olbrzymim pektorale; ale poza niemi czuło się, ukochańszy niż wszystkie te bogactwa, przelotny uśmiech słońca. Uśmiech ten taksamo rozpoznawało się w błękitnej i łagodnej fali w której kąpał kamienie, jak na bruku ulicznym lub na słomie targowego placu; i nawet w pierwsze niedziele przedwielkanocne tuż po naszem przybyciu, uśmiech ten wynagradzał mi to że ziemia była jeszcze naga i czarna, rozwijając, niby w historycznej wiośnie datującej od następców świętego Ludwika, olśniewający i pozłocisty dywan szklanych niezapominajek.
Dwa gobeliny przedstawiały koronację Estery (wedle tradycji, Asuerus miał rysy króla Francji, a Estera rysy pani na Guermantes, w której król się kochał). Barwy gobelinu, tonując się, przydały postaciom wyrazu, plastyki, światła. Nieco różowego koloru igrało koło warg Estery poza ich konturem; żółtość jej sukni rozpościerała się tak soczyście, tak tłusto, że przybrała od tego jakieś konsystencji i odcinała się żywo od matowego tła. Zieleń drzew, żywa w dolnych partjach materji utkanej z jedwabiu i wełny, ale spłowiała w górze, uwydatniała, ponad ciemnemi pniami, bledsze wysokie gałęzie, żółkniejące, złociste i jakby wpół zatarte nagłym i skośnym blaskiem niewidzialnego słońca. Wszystko to — i cenniejsze jeszcze przedmioty, ofiarowane kościołowi przez osoby będące dla mnie niemal postaciami z legendy (złoty krzyż, rzeźbiony, jak powiadano, przez świętego Eligiusza, a darowany przez króla Dagoberta; grobowiec synów Ludwika Niemieckiego z porfiru i emaljowanej miedzi) — sprawiało iż, kiedyśmy szli do krzeseł, posuwałem się przez kościół niby doliną nawiedzaną przez wróżki, gdzie wieśniak cuduje się, widząc w skale, w drzewie, w kałuży, namacalny ślad ich nadprzyrodzonych odwiedzin: wszystko to robiło dla mnie z tego kościoła coś całkowicie odmiennego od reszty miasta. Budowla ta, zajmująca, aby tak rzec, przestrzeń o czterech wymiarach — czwartym wymiarem jest Czas — rozwijała poprzez wieki swoją nawę, która, od przęsła do przęsła, od kaplicy do kaplicy, zdawała się zwyciężać i przebywać nietylko kilka metrów, ale kolejne epoki, z których wychodziła zwycięsko: ukrywała szorstki i dziki wiek XI w grubości swoich murów, skąd wyzierał, ze swemi ciężkiemi łukami zamurowanemi i oślepionemi przez masywne orcele, jedynie głębokiem wcięciem, jakie w pobliżu kruchty żłobiły schody na dzwonnicę; wiek nawet tam zamaskowany wdzięcznemi gotyckiemi arkadami, które cisnęły się przed nim zalotnie, niby starsze siostry, stające z uśmiechem przed młodym bratem, nieokrzesanym, burkliwym i źle ubranym, aby go zasłonić obcym. Kościół ten wznosił do nieba ponad rynek swoją wieżę, która widziała świętego Ludwika i zdawała się patrzeć nań jeszcze, a zanurzał się ze swoją kryptą w noc merowinjańską. Prowadząc nas po omacku pod mrocznem sklepieniem, potężnie unerwionem niby błona olbrzymiego kamiennego nietoperza, Teodor i jego siostra oświecali nam świecą grób małej wnuczki Sigberta, na którym głęboka bruzda — niby ślad kopalnego zwierza — wyżłobiona była, powiadają, „przez kryształową lampę, kiedy, w dniu zamordowania frankońskiej księżniczki, oderwała się sama od złotych łańcuchów, przytrzymujących ją w miejscu dzisiejszego chóru, i zanurzyła się w kamieniu, który miękko ustąpił pod nią, tak, że kryształ się nie strzaskał, a płomień nie zgasł”.
Czy można doprawdy mówić o absydzie kościoła w Combray? Była tak pospolita, tak wyzuta z wartości artystycznej, a nawet z religijnego porywu! Z zewnątrz, ponieważ skrzyżowanie ulic na które wychodziła, leżało niżej, gruby jej mur wznosił się na podmurowaniu z orceli, nie ogładzonych, najeżonych kamykami. Mur ten nie miał nic szczególnie duchownego; okna zdawały się przebite osobliwie wysoko, a wszystko wyglądało raczej na ścianę więzienną niż kościelną. I z pewnością później, kiedy sobie przypominałem wszystkie wspaniałe absydy jakiem widział, nie byłoby mi nigdy przyszło na myśl zestawiać z niemi chór w Combray. Jedynie, pewnego dnia, na zakręcie prowincjonalnej uliczki, spostrzegłem, nawprost skrzyżowania trzech ulic, mur chropawy i stromy, z oknami przebitemi bardzo wysoko i mającemi ten sam niesymetryczny wygląd co absyda w Combray. Wówczas, nie pytałem się, jak w Chartres albo w Reims, z jaką siłą wyraziło się tam uczucie religijne, ale wykrzyknąłem mimowoli: „Kościół!”
Kościół! Poufały, graniczący, przy ulicy św. Hilarego gdzie znajdowała się jego północna brama, z apteką pana Rapin i z domem pani Loiseau, którego dotykał bezpośrednio; kościół, ten prosty obywatel Combray, który mógłby mieć swój numer przy ulicy gdyby ulice w Combray miały numery, i pod którym, zda się, listonosz powinienby się zatrzymać rano, kiedy roznosił listy, nim wszedł do pani Loiseau wyszedłszy od pana Rapin. A jednak była między tym kościołem a wszystkiem innem granica, której myśl moja nigdy nie zdołała przebyć. Daremnie pani Loiseau hodowała w oknie fuksje, które miały ten płochy zwyczaj, że pozwalały swoim gałęziom włazić wszędzie ze spuszczoną głową, i których kwiaty, kiedy były dość duże, nie miały nic pilniejszego niż chłodzić swoje fiołkowe i przekrwione policzki o posępną fasadę kościoła; fuksje nie stawały się przez to dla mnie święte; jeżeli oczy moje nie dostrzegały odstępu między kwiatami a sczerniałym kamieniem którego dotykały kwiaty, duch mój wyczuwał między niemi przepaść.
Poznawało się z bardzo daleka wieżę św. Hilarego, rysującą swoją niezapomnianą sylwetę na widnokręgu, gdy Combray nie było jeszcze widoczne. Kiedy z pociągu, który w Wielkim Tygodniu przywoził nas z Paryża, ojciec dostrzegał ją przemykającą kolejno po wszystkich bruzdach nieba, migającą we wszystkich kierunkach swoim blaszanym kogutkiem, mówił do nas: „No, bierzcie pledy, jesteśmy już”. I na jednym z największych spacerów jaki robiliśmy w Combray, było miejsce, gdzie wąska droga wychodziła nagle na ogromną płaszczyznę, zamkniętą na widnokręgu nierówną linją lasów, nad któremi górowało jedynie ostrze wieży Św. Hilarego, ale tak cienkie, tak różowe, że zdawało się nakreślone na niebie paznokciem, któryby chciał owemu krajobrazowi, dziełu czystej natury, dać lekkie znamię sztuki, jedyny ślad ludzki. Kiedy, bardziej zbliska, można było ujrzeć resztkę kwadratowej i nawpół zburzonej wieży, która, niższa, wznosiła się obok tamtej, uderzał oko zwłaszcza rdzawy i ciemny kolor kamieni; i w mglisty ranek jesienny, wznosząca się ponad burzliwy fiolet winnic, wydawała się niby purpurowa ruina koloru dzikiego wina.
Często, kiedyśmy wracali, babka zatrzymywała mnie na rynku, aby popatrzyć na wieżę. Z okien, pomieszczonych po dwa, jedne nad drugiemi, z zachowaniem owej celnej i oryginalnej proporcji, która użycza piękności i godności nietylko twarzom ludzkim, wieża wypuszczała w regularnych odstępach chmary wron. Przez chwilę krążyły kracząc, jakgdyby stare kamienie, które pozwalały im igrać nie racząc ich widzieć, stawszy się nagle niemieszkalne i wydzielając pierwiastki nieskończonego ruchu, uderzyły je i odepchnęły. Następnie, porysowawszy we wszystkich kierunkach fioletowy aksamit wieczoru, uspokojone nagle, wsiąkały zpowrotem w wieżę, która z wrogiej stawała się przytulna. Niektóre przysiadały tu i ówdzie na szczycie wieżyczki — napozór bez ruchu, ale chwytając może jakieś owady — niby mewa która przycupnie nieruchomo jak rybak na grzbiecie fali. Nie bardzo wiedząc czemu, babka odkrywała w wieży św. Hilarego ów brak pospolitości, pretensji, małostkowości, który kazał jej kochać naturę i dzieła genjuszu. Kochała je i wierzyła w bogactwo ich dobroczynnego wpływu, o ile ręka ludzka — podobna w tem ogrodnikowi ciotki — ich nie pomniejszy. I bez wątpienia, każda część kościoła, raz ujrzana, odróżniała się od wszelkiej innej budowli jakgdyby jakąś myślą którą był nasiąknięty; ale w wieży zdawał się on nabierać świadomości samego siebie, stwierdzać indywidualne i odpowiedzialne istnienie. Wieża mówiła za niego. Sądzę zwłaszcza, że babka bezwiednie widziała w owej wieży to, co miało dla niej największą cenę, naturalność i wrodzony wykwint. Będąc profanką w architekturze, powiadała: „Moje dzieci, drwijcie sobie ze mnie, jeśli chcecie, ona nie jest może piękna wedle reguł, ale jej stary dziwaczny kształt podoba mi się. Jestem pewna, że gdyby grała na fortepianie, nie grałaby sucho”. I, kiedy patrzała na tę wieżę śledząc wzrokiem łagodne napięcie, pobożny spadek jej kamiennych płaszczyzn, które zbliżały się do siebie wznosząc się niby ręce złożone do modlitwy, jednoczyła się tak doskonale z wytryskiem strzały, że spojrzenie jej zdawało się strzelać w górę wraz z nią; a równocześnie uśmiechała się przyjaźnie do starych zużytych kamieni, których jedynie już szczyty oświecał zachód słońca, i które, począwszy od chwili gdy, stonowane światłem, wchodziły w tę rozsłonecznioną strefę, zdawały się naraz wyższe, dalsze, niby śpiew podjęty falsetem o oktawę wyżej.
Wieża św. Hilarego dawała wszystkim zatrudnieniom, wszystkim godzinom, wszystkim widokom miasta, ich fizjognomię, uwieńczenie, uświęcenie. Z mojego pokoju mogłem oglądać jedynie jej podstawę krytą łupkiem; ale kiedy w niedzielę widziałem w gorący letni ranek ten łupek płonący niby czarne słońce, powiadałem sobie: „Mój Boże! dziewiąta! trzeba się zbierać na sumę, jeżeli mam wprzódy zajść uściskać ciocię Leonję” i wiedziałem dokładnie kolor jaki ma rynek w słońcu, gorąco i kurz na targu, cień jaki rzuca stora magazynu, gdzie mama zanurzy się może przed mszą w zapach niebielonego płótna, aby kupić jakąś chusteczkę; a pokaże ją mamie, wyginając talję, pryncypał, który, gotując się zamykać, zaszedł właśnie do pokoju za sklepem, aby włożyć świąteczny surdut i umyć ręce, mając zwyczaj co pięć minut, nawet w najbardziej żałosnych okolicznościach, zacierać je z miną junacką, hulaszczą i pewną siebie.
Kiedy po mszy wstępowało się powiedzieć Teodorowi, aby przyniósł babkę większą niż zwykle, bo krewniacy nasi skorzystali z pogody i przybyli z Thiberzy na śniadanie, miało się przed sobą wieżę, która, złocista i wypieczona sama niby większa święcona baba, ze skórką i lepiącym się lukrem słońca, kłuła swojem ostrzem błękit nieba. A wieczorem, kiedy wracałem ze spaceru i myślałem o chwili gdy trzeba będzie niebawem powiedzieć dobranoc matce i już jej nie ujrzeć, — wieża była przeciwnie w kończącym się dniu tak łagodna, że wyglądała jakby ją położono niby poduszkę z ciemnego aksamitu na pobladłem niebie, które ustąpiło pod jej naciskiem, wgłębiając się lekko aby jej zrobić miejsce i otulając jej brzegi; a krzyki ptaków, które krążyły dokoła, zdawały się wzmagać milczenie wieży, zaostrzać jeszcze jej wierzchołek dając jej coś niewysłowionego.
Nawet w wyprawach jakie robiliśmy za kościół, tam gdzie jej już nie było widać, wszystko zdawało się rozmieszczone w stosunku do wieży wyłaniającej się nagle tu czy tam z pośród domów; bardziej może wzruszającej jeszcze, kiedy się tak zjawiała bez kościoła. I z pewnością, są inne wieże, piękniejsze gdy się je widzi w ten sposób; pomnę sylwety dzwonnic wyrastających ponad dachy, bogatsze artyzmem niż te które się rodziły na smutnych ulicach Combray. Nie zapomnę nigdy, w ciekawem mieście normandzkiem sąsiadującem z Balbec, dwóch prześlicznych pałaców z XVIII wieku, które mi są pod wieloma względami drogie i czcigodne, a między któremi, kiedy się patrzy z pięknego ogrodu schodzącego od tarasu ku rzece, wytryska gotycka strzała zakrytego przez nie kościoła, robiąc wrażenie, jakby kończyła, wieńczyła ich fasady, ale materja jej jest tak odmienna, tak wykwintna, tak obrączkowa, tak różana i lśniąca, że widzi się odrazu, iż ona tak samo nie stanowi ich części, jak purpurowa i prążkowana strzała jakiejś muszli, skręconej w kształt wieży i powleczonej emalją, nie jest częścią dwóch babek z piasku, między któremi znajduje się na plaży. Nawet w Paryżu, w jednej z najbrzydszych dzielnic miasta, znam okno, z którego widzi się za pierwszym, drugim a nawet trzecim planem, utworzonym ze stłoczonych dachów licznych ulic, kopułę fioletową, czasami rudawą, często także, w najszlachetniejszych „odbitkach” jakie z niej sporządza atmosfera, czarną jak sadza; — owa kopuła, która jest nie czem innem jak kościołem św. Augustyna, daje temu widokowi Paryża charakter niektórych widoków Rzymu przez Piranesiego. Że jednak w żadnej z tych rycin, choćby moja pamięć wykonała je najartystyczniej, nie mogła ona wskrzesić tego com stracił oddawna, uczucia, które każe nam patrzeć na jakąś rzecz nie jak na widowisko, ale wierzyć w nią jak w istotę jedyną, niezastąpioną, — żadna z nich nie wiąże z sobą całej głębokiej części mojego życia, jak to czyni wspomnienie owych zjawień się wieży w Combray w ulicach położonych za kościołem. Czy się ją oglądało o piątej, kiedy się szło po listy na pocztę, o parę domów od nas, na lewo, wznoszącą się nagle samotnym wierzchołkiem ponad linię dachów; czy, przeciwnie, kiedy, zachodząc się spytać o panią Sazerat, biegło się oczami za tą linją, zniżającą się kolejnemi płaszczyznami, wiedząc że trzeba będzie skręcić w drugą ulicę za wieżą; czy znowuż, dotarłszy jeszcze dalej, jeżeli się szło na dworzec, widziało się ją z ukosa, ukazującą z profilu żebra i nowe powierzchnie; lub gdy, z brzegów Vivonne, muskularnie zebrana w sobie i podwyższona perspektywą, absyda zdawała się wstawać z wysiłku, jaki czyniła wieża, aby wypuścić strzałę w serce nieba; zawsze do niej trzeba było wracać, zawsze ona górowała nad wszystkiem, wieńcząc domy nieoczekiwanym szczytem, wzniesionym przede mną niby palec Boga, którego ciało byłoby ukryte w ciżbie śmiertelnych, ale którego nie pomieszałbym z tą ciżbą.
I dziś jeszcze, gdy w jakiemś wielkiem prowincjonalnem mieście lub w mało znanej mi dzielnicy Paryża, przechodzień, pokazując mi drogę, wskaże w oddali, jako punkt orjentacyjny, jakąś wieżyczkę szpitalną, jakąś dzwonnicę klasztorną wznoszącą szpic swojego biretu na rogu szukanej przeze mnie ulicy, wówczas byle tylko pamięć moja mogła bezwiednie znaleźć w niej jakieś podobieństwo z drogą a utraconą postacią, przechodzień, o ile się obróci aby się przekonać czym nie zbłądził, ujrzy mnie ku swemu zdumieniu, jak, zapominając o celu drogi, stoję tam, przed tą wieżą, godziny całe nieruchomy, próbując sobie przypomnieć, czując w swojem wnętrzu odzyskane nad zapomnieniem ziemie, które osuszają się i odbudowują; i bezwątpienia wówczas, trwożliwiej niż przed chwilą kiedym go prosił o wskazówki, szukam jeszcze swojej drogi, mijam zakręt... ale... w mojem sercu...
Wracając ze mszy, spotykaliśmy często pana Legrandin, inżyniera, który, uwięziony w Paryżu swoim zawodem, mógł, poza wakacjami, wpadać do swojej posiadłości w Combray jedynie od soboty wieczór do poniedziałku rano. Był to jeden z tych ludzi, którzy, poza karjerą naukową, uwieńczoną zresztą świetnym wynikiem, posiadają kulturę zupełnie odmienną, literacką, artystyczną, zbyteczną dla ich specjalności, ale w zamian korzystną dla ich konwersacji. Bardziej wykształceni literacko niż wielu literatów (nie wiedzieliśmy wówczas, że p. Legrandin zażywa pewnej reputacji jako pisarz i byliśmy bardzo zdziwieni dowiadując się, iż sławny muzyk skomponował utwór do jego wierszy), obdarzeni większą „łatwością ręki” niż wielu malarzy, wyobrażają sobie, że życie jakie wiodą nie jest ich właściwem życiem, i wnoszą w swoje pozytywne zatrudnienie bądź to niedbałość zaprawną kaprysem, bądź też wytrwałą i wyniosłą pilność, wzgardliwą, sumienną i gorzką. Wysoki, pięknej postawy, o myślącej i subtelnej twarzy z długiemi wąsami blond, z okiem błękitnem i pełnem melancholji, niezmiernie grzeczny, causeur taki jakiegośmy nigdy nie słyszeli, był w oczach mojej rodziny — która go cytowała zawsze jako przykład — typem człowieka kulturalnego, biorącego życie w sposób najbardziej szlachetny i godny. Babka zarzucała mu jedynie, że mówi trochę za dobrze, trochę zanadto jak książka, że nie ma w tem co mówi owej naturalności, jaką ma w swoich fontaziach „artystycznych”, zawsze swobodnie związanych, w swojej skromnej studenckiej prawie marynarce. Dziwiła się także płomiennym tyradom, w jakich piętnował często arystokrację, życie światowe, snobizm, „zaiste ów grzech o którym myślał święty Paweł, kiedy mówił o grzechu, dla którego niema odpuszczenia”.
Ambicja światowa była uczuciem tak dla niej niepodobnem do odczucia a nawet zrozumienia, że zdawało się jej bezcelowe wkładać tyle zapału w potępianie go. Co więcej, wydawało się babce niezbyt taktowne, aby pan Legrandin, którego siostra wyszła za mąż gdzieś w pobliżu Balbec za normandzkiego szlachcica, pozwalał sobie na tak gwałtowne ataki przeciw szlachcie, posuwając się aż do gromienia Rewolucji za to że ich wszystkich nie zgilotynowała.
— Cześć, przyjaciele! rzekł, idąc na nasze spotkanie. Szczęśliwi jesteście, że tak dużo tu przebywacie; ja muszę jutro wracać do Paryża, do swojej nory.
— Och, — dodał z owym łagodnie ironicznym i zrezygnowanym, nieco roztargnionym uśmiechem, który mu był właściwy — oczywiście są w moim domu wszystkie rzeczy bezużyteczne. Brak jedynie tego czego trzeba: wielkiego kawała błękitu, jak tutaj. Staraj się zawsze zachować kawał nieba nad swojem życiem, chłopcze, dodał zwracając się do mnie. Masz piękną duszę, rzadkiej ceny, naturę artysty, nie pozwól aby jej brakło tego co najważniejsze.
Kiedy, za powrotem, ciocia kazała się nas spytać, czy pani Goupil spóźniła się na mszę, niezdolni byliśmy odpowiedzieć. W zamian, powiększyliśmy jeszcze jej niepokój, opowiadając, że malarz jakiś kopjuje w kościele witraż Gilberta Złego. Franciszka, natychmiast posłana do sklepiku, wróciła z niczem, wskutek nieobecności Teodora, któremu podwójny jego zawód, śpiewaka zatrudnionego przy kościele i subjekta w sklepie korzennym, dawał, dzięki stosunkom ze wszystkiemi sferami, uniwersalną wiedzę.
— Och, wzdychała ciotka, chciałabym, żeby już przyszła nareszcie Eulalja. Tylko ona potrafi mi to wszystko objaśnić.
Eulalja, była to kulawa dziewczyna, energiczna i głucha, „spensjonowana” od śmierci pani de la Bretonnerie, u której służyła od dziecka. Wynajęła sobie obok kościoła pokój, skąd wciąż wybiegała, czyto na nabożeństwo, czy też poza nabożeństwami zmówić krótki pacierz, lub pomóc Teodorowi; przez resztę czasu odwiedzała osoby chore jak ciocia Leonja, której opowiadała co się działo na mszy i nieszporach. Nie gardziła przyczynieniem jakichś obrywków do małej renty, jaką jej wypłacała rodzina dawnej chlebodawczyni; zachodziła od czasu do czasu aby doprowadzić do porządku bieliznę proboszcza, lub jakiejś innej wybitnej osobistości z klerykalnego światka. Nosiła nad czarną sukienną mantylką biały czepeczek niemal zakonny, a choroba skóry dawała miejscami jej policzkom oraz jej zakrzywionemu nosowi żywo-różowe tony balsaminy. Wizyty jej były wielką rozrywką cioci Leonji, która nie przyjmowała już prawie nikogo, poza proboszczem. Ciocia zlikwidowała pomału wszystkich innych odwiedzających, bo mieli w jej oczach tę wadę, że wchodzili w jedną albo w drugą kategorję ludzi których nie znosiła. Jedni — gorsi i których pozbyła się najpierw — to byli ci, którzy jej radzili „nie zaglądać w siebie” i głosili — bodaj negatywnie, wyrażając swoje poglądy jedynie chwilami krytycznego milczenia lub sceptycznemi uśmiechami — wywrotową teorję, że spacer na słońcu i krwawy befsztyk (kiedy jej leżały przez czternaście godzin w żołądku dwa nędzne łyki Vichy!) zrobiłyby jej o wiele lepiej niż łóżko i lekarstwa. Druga kategorja składała się z osób robiących wrażenie że wierzą iż ciocia jest poważniej chora niż myśli, że jest równie poważnie chora jak mówi. Toteż ci, którym pozwoliła wejść po niejakich wahaniach i na dyplomatyczną interwencję Franciszki i którzy, w czasie swojej wizyty, okazali jak bardzo byli niegodni doznanej łaski, ryzykując nieśmiało coś w rodzaju: „Czy pani nie sądzi, że gdyby pani się przeleciała nieco w ładną pogodę...”, lub którzy, przeciwnie, kiedy im mówiła: „Źle jest ze mną, moi drodzy, bardzo źle, to już koniec”, odpowiadali: „Och, to bieda, kiedy się nie ma zdrowia! Ale to się jeszcze może ciągnąć”, — jedni i drudzy mogli być pewni, że nigdy nie przestąpią jej progu. Franciszka bawiła się przerażoną miną cioci Leonji, kiedy ta z łóżka spostrzegła na ulicy św. Ducha któregoś z natrętów, lub usłyszała dźwięk dzwonka; ale śmiała się jeszcze lepiej, niby z dobrego figla, z zawsze zwycięskich chytrości cioci w pozbywaniu się gości i z rozczarowanej miny tych, co odchodzili bez rezultatu. W gruncie podziwiała swoją panią, którą miała za coś wyższego od wszystkich tych ludzi, skoro ich nie chce przyjąć! W rezultacie ciocia wymagała równocześnie i żeby pochwalać jej tryb życia, i żeby współczuć z jej cierpieniami, i żeby ją pokrzepiać na przyszłość.
W tem celowała Eulalja. Ciocia mogła jej mówić dwadzieścia razy na minutę: „To już koniec, moja dobra Eulaljo”, dwadzieścia razy Eulalja odpowiadała: „Znając swoją chorobę tak jak pani ją zna, pani Oktawowo, dożyje pani stu lat. To samo nie dalej jak wczoraj mówiła mi pani Sazerin”. (Jednem z najgłębszych przeświadczeń Eulalji, którego poważna ilość sprzeciwów zadawanych przez doświadczenie nie zdołała zachwiać, było to, że pani Sazerat naizywa się pani Sazerin.)
— Nie żądam stu lat, odpowiadała ciocia, która wolała aby nie wyznaczać jej dniom określonego terminu.
Że zaś Eulalja umiała jak nikt rozrywać ciocię nie nużąc jej, wizyty te, przypadające regularnie — poza nieoczekiwaną przeszkodą — w niedziele, były dla cioci przyjemnością, której nadzieja utrzymywała ją w owych dniach w stanie zrazu przyjemnym, ale niebawem bolesnym jak nadmierny głód, o ile Eulalja bodaj trochę się spóźniła. Zbyt przeciągnięta rozkosz oczekiwania obracała się w męczarnię, bez ustanku ciocia spoglądała na zegarek, ziewała, czuła że się jej robi słabo. Dzwonek Eulalji, gdy zabrzmiał późnym wieczorem, kiedy się go już nie spodziewała, przyprawiał ją prawie o omdlenie. Istotnie, w niedzielę myślała wyłącznie o tej wizycie i skoro tylko śniadanie się skończyło, już Franciszce było pilno abyśmy opuścili jadalnię, a ona aby mogła iść „zabawić” ciocię Leonję. Ale (zwłaszcza od chwili, gdy zagościły w Combray piękne dni), oddawna już dumne południe, zstąpiwszy z wieży zegarowej św. Hilarego, którą stroiło w dwanaście ulotnych kwiatów swojej dźwięcznej korony, rozległo się dokoła naszego stołu, obok chleba święconego, który też przybył, równie poufale, wyszedłszy z kościoła, a my jeszcze siedzieliśmy nad talerzami z Tysiąca i jednej Nocy, zmożeni gorącem, a zwłaszcza jedzeniem. Bo do trwałego kapitału jajek, kotletów, ziemniaków, konfitur, biszkoptów, których Franciszka nawet nie zapowiadała, zawsze dodawała coś, zależnie od urodzaju pól i sadów, produktów morza, okoliczności handlu, uprzejmości sąsiadów i jej własnego geniuszu, tak że nasze menu, niby owe czworoliście rzeźbione w XIII wieku na portalach katedr, odbijało potrosze rytm pór roku i wydarzeń. Więc błękitną flondrę, bo kupczyni zaręczyła że jest świeża; indyczkę, bo Franciszka zobaczyła ładną na targu w Roussainville-Le-Pin; karczochy na szpiku, bo nam ich jeszcze nigdy nie przyrządzała w ten sposób; pieczeń baranią, bo świeże powietrze trawi i będzie czas uporać się z nią do siódmej; szpinak dla odmiany, morele bo to jeszcze rzadkość, porzeczki bo za dwa tygodnie już ich nie będzie, maliny które pan Swann przyniósł umyślnie, wiśnie pierwsze z naszego sadu po dwóch latach nieurodzaju, ser śmietankowy, który dawniej lubiłem, torcik migdałowy bo go zamówiła w wilję, ciasto drożdżowe bo na nie była kolej. Kiedy się skończyło to wszystko, zjawiał się, przyrządzony oficjalnie dla nas ale dedykowany osobliwiej ojcu, który był jego amatorem, krem czekoladowy, natchnienie i kokieterja Franciszki: zjawiał się przed nami, lekki i zwiewny, niby okolicznościowy utwór, w który autorka włożyła cały swój talent. Ten ktoby się uchylił od skosztowania mówiąc: „Skończyłem już, nie jestem głodny”, ściągnąłby się natychmiast do rzędu prostaków, którzy nawet wówczas kiedy artysta ofiaruje im swoje dzieło, zwracają uwagę jedynie na wagę i na materjał, gdy tu wyłącznie znaczy intencja, i podpis. Zostawić bodaj jedną kroplę na talerzu świadczyłoby o takim samym braku wychowania co wstać przed końcem produkcji pod nosem kompozytora.
Wkońcu matka mówiła do mnie: „No, nie siedź tutaj bez końca, idź do swego pokoju jeśli ci za gorąco na dworze, ale idź najpierw odetchnąć chwilę, aby nie zaraz czytać wstawszy od stołu”. Szedłem usiąść w pobliżu studni i wiadra, często zdobnego, niby gotyckie tło, salamandrą, która rzeźbiła na chropawym kamieniu ruchliwy kontur swego alegorycznego i smukłego ciała. Siadałem na ławce bez oparcia ocienionej bzem, w zakątku ogrodu skąd furtka dla służby wiodła na ulicę św. Ducha i gdzie na dosyć zaniedbanym terenie wznosiła się na dwóch stopniach, nieco wysuwając się przed dom, niby oddzielny budynek, obszerna śpiżarnia. Widać było jej kafelki, czerwone i lśniące jak porfir. Wyglądała nietyle na jaskinię Franciszki, ile na małą świątynię Wenery. Dławiła się od ofiar mleczarza, owocarki, handlarki jarzyn, przybywających często z dość odległego sioła, aby tam złożyć pierwociny swoich pól. A dach jej zawsze był uwieńczony gruchaniem gołębicy.
Niegdyś nie zasiadywałem się w poświęcanym lasku który ją otaczał, bo zanim poszedłem czytać, zachodziłem do pokoiku, który zajmował na parterze wuj Adolf, brat dziadka, ex-wojskowy spensjonowany w stopniu majora. Pokój ten, nawet kiedy otwarte okna wpuszczały ciepło — rzadziej promienie słońca, zaledwie tam docierające — wydzielał niewyczerpanie ową woń mroczną i chłodną, zarazem leśną i ancien régime, która na długo wprawia w zadumę nozdrza, kiedy się wchodzi do niektórych opuszczonych pawilonów myśliwskich. Ale od wielu lat nie wchodziłem do gabinetu wuja Adolfa, ile że wuj nie zjawiał się już w Combray po sprzeczce jaka zaszła między nim a rodziną, z mojej winy, w następujących okolicznościach:
Raz albo dwa razy na miesiąc, w Paryżu, posyłano mnie abym mu złożył wizytę, w momencie gdy kończył śniadanie, w zwykłej kurtce, usługujący mu zaś lokaj miał na sobie bawełniany roboczy kubrak w białe i fioletowe prążki. Wuj mruczał, że dawno u niego nie byłem, że się go zaniedbuje; częstował mnie marcepanem albo mandarynką, mijaliśmy salon, gdzie nikt nie siedział nigdy, gdzie nigdy nie palił się ogień, salon o ścianach strojnych złoconemi rzeźbami, o sufitach pomalowanych na kolor błękitny mający udawać niebo i meblach obitych atłasem, jak u dziadków, ale żółtych; poczem przechodziliśmy do pokoju, który wuj nazywał gabinetem do „pracy”. Tam wisiały na ścianach ryciny, przedstawiające na czarnem tle pulchną i różową boginię prowadzącą rydwan, stojącą na globie, lub z gwiazdą na czole, jakie lubiono za drugiego Cesarstwa bo widziano w nich styl pompejański, potem zniecierpiano je, a teraz zaczyna się je lubić dla tej jedynej przyczyny (mimo że się podaje inne), a mianowicie że pachną drugiem Cesarstwem. I siedziałem tam z wujem, do chwili w której służący przyszedł się go spytać w imieniu stangreta, na którą godzinę ma zaprzęgać. Wuj pogrążał się wówczas w medytacji, którą zachwycony lokaj bałby się zmącić bodaj jednym ruchem, i której rezultatu — zawsze identycznego — oczekiwał z napięciem. Wkońcu, po głębokiem wahaniu, wuj wymawiał niechybnie te słowa: „o kwadrans na trzecią”, które lokaj powtarzał ze zdumieniem ale bez dyskusji: „Kwadrans na trzecią? dobrze... powiem...”
W owej epoce kochałem teatr, miłością coprawda platoniczną, bo rodzice nigdy mi jeszcze nie pozwolili iść do teatru. Tak mętnie wyobrażałem sobie rozkosze których się tam kosztuje, że nie daleki byłem od mniemania iż każdy widz ogląda tam jak w stereoskopie dekoracje, widoczne tylko dla niego, mimo iż podobne do tysiąca innych, które ogląda — każdy na swoją rękę — reszta widzów.
Co rano, biegłem aż pod słup z afiszami, aby wyczytać co za przedstawienia oznajmiono. Nic bezinteresowniejszego i szczęśliwszego niż marzenia ofiarowane mojej wyobraźni przez każdą zapowiedzianą sztukę, zrodzone równocześnie z obrazów nieodłącznych od słów składających tytuł, i z barwy afiszów, mokrych jeszcze i pogrubionych od klajstru. Ileż różnych fizjognomij: tytuły owych tajemniczych dzieł jak Testament Cezara Girodot albo Król Edyp, widniejące nie na zielonym afiszu Opery komicznej ale na ponsowym Komedji Francuskiej; błyszcząca i biała egretka Djamentów korony, gładki tajemniczy atłas Czarnego Domina. Wobec tego że rodzice orzekli, iż za pierwszym razem kiedy pójdę do teatru będę mógł wybierać między temi dwiema sztukami, starałem się zgłębić kolejno tytuły obu — skoro to było wszystko co o nich wiedziałem, — aby w każdym podchwycić rozkosz jaką mi przyrzekał i porównać ją z tą którą krył drugi tytuł. Z taką siłą przedstawiałem sobie z jednej strony utwór olśniewający i wspaniały, z drugiej utwór łagodny i aksamitny, że w końcu byłem absolutnie niezdolny rozstrzygnąć który bym wybrał, tak jakby mi kazano wybierać na deser między ryżem à l’Imperatrice a kremem czekoladowym.
Wszystkie rozmowy z kolegami obracały się dokoła aktorów, których artyzm, mimo że jeszcze mi nieznany, był, pośród wszystkich form jakie przybiera Sztuka, pierwszą w której mogłem ją przeczuwać. Między sposobem w jaki ten lub inny aktor wygłaszał i cieniował tyradę, najdrobniejsze różnice zdawały się nabierać nieobliczalnej wagi. I, wedle tego co mi o nich mówiono, szeregowałem aktorów, podług skali talentu, w listy, które sobie przepowiadałem cały dzień i które w końcu stwardniały w moim mózgu krępując go swoją niewzruszonością.
Później, kiedy chodziłem do szkoły, za każdym razem kiedy w czasie lekcji — korzystając z tego że nauczyciel odwrócił głowę — korespondowałem z nowym przyjacielem, pierwsze moje pytanie było zawsze czy już był w teatrze i czy uważa że największym aktorem jest Got, drugim Delaunay, etc. A jeżeli, jego zdaniem, Febvre szedł dopiero po Thironie, albo Delaunay po Coquelinie, nagła ruchliwość jaką, tracąc swoją kamienną sztywność, Coquelin przybierał w moim mózgu aby przejść do drugiego rzędu, oraz cudowna zwinność i energja duchowa jakich nabierał Delaunay aby cofnąć się do czwartego, dawały uczucie rozkwitu i życia memu usprawnionemu i użyźnionemu umysłowi.
Ale jeżeli aktorzy tak mnie pochłaniali, jeżeli widok Maubanta wychodzącego któregoś popołudnia z Komedji Francuskiej przyprawiał mnie o wzruszenia i cierpienia miłości, cóż dopiero nazwisko gwiazdy płonące u bram teatru, lub twarz ujrzana za szybą powozu który przejeżdżał zaprzężony w konie z różami przy uszach. O ileż trwalsze było wzruszenie zrodzone z bezsilnego i bolesnego wysiłku, w jakim starałem się sobie wyobrazić ich życie! Szeregowałem wedle talentu najznakomitsze aktorki; Sarę Bernard, Bermę, Bartet, Madeleine Brohan, Jeanne Samary, ale wszystkie interesowały mnie. Otóż wuj znał ich wiele, a także kokoty, których nie odróżniałem zbytnio od aktorek. Przyjmował je u siebie. I jeżeliśmy chodzili do wuja tylko w pewne dni, to dlatego, że w inne dni bywały u niego kobiety, z któremi jego rodzina nie powinna była się spotkać, przynajmniej wedle jej zdania; bo co się tyczy wuja, już niejeden raz poróżniła go z dziadkiem zbytnia łatwość z jaką ładnym wdowom (może nigdy nie zamężnym), hrabinom o szumnych nazwiskach będących z pewnością tylko pseudonimem, robił ten honor aby je przedstawiać mojej babce, albo nawet dawać im klejnoty rodzinne. Często, przy nazwisku aktorki które zjawiało się w rozmowie, słyszałem jak ojciec mówił do matki z uśmiechem: „Przyjaciółka twojego stryja”; i myślałem sobie, że, podczas gdy poważni ludzie wyczekiwali może lata całe daremnie pod drzwiami jakiejś kobiety nie odpowiadającej na ich listy i odprawiającej ich przez odźwiernego, wuj byłby mógł uwolnić od tych prób smarkacza takiego jak ja, przedstawiając go aktorce, niedostępnej dla tylu innych, a będącej jego bliską przyjaciółką.
Skorzystałem z pozoru, iż lekcja którą przełożono wypadała teraz tak nieszczególnie, że kilka razy przeszkodziła mi i miała mi jeszcze przeszkodzić w odwiedzeniu wuja. Jednego dnia, nie tego który przeznaczono na nasze wizyty, wyzyskując to że rodzice śniadali owego dnia wcześniej, wyszedłem i zamiast iść oglądać słup z afiszami, na co pozwalano mi wychodzić samemu, pobiegłem do wuja. Zauważyłem przed bramą powóz, konie miały przy uszach czerwone goździki, stangret miał je również w butonierce. Ze schodów usłyszałem śmiech i głos kobiecy; skoro zadzwoniłem, — cisza, potem hałas zamykanych drzwi. Lokaj który mi otworzył wydał się zakłopotany moim widokiem; powiedział że wuj jest bardzo zajęty, że pewno nie będzie mnie mógł przyjąć. Kiedy, mimo to, służący poszedł mnie oznajmić, ten sam głos który wprzód słyszałem mówił:
— Och, tak, pozwól mu wejść; tylko na chwilę, toby mnie tak bawiło. Na fotografji, która jest na twojem biurku, taki jest podobny do swojej mamusi, twojej bratanicy, której fotografja stoi obok niego, prawda? Chciałabym widzieć tego malca tylko na chwilę.
Słyszałem jak wuj coś mamroce, gniewa się, wkońcu lokaj wprowadził mnie.
Na stole stał ten sam talerz z marcepanami co zazwyczaj; wuj miał swoją zwykłą kurtkę, ale nawprost niego, w różowej jedwabnej sukni, z wielkim sznurem pereł na szyi, siedziała młoda kobieta kończąc mandarynkę. Niepewność jak wypada mi ją tytułować przyprawiła mnie o rumieniec; nie śmiejąc zbytnio obrócić oczu w jej stronę z obawy aby nie trzeba było do niej przemówić, podszedłem uściskać wuja. Patrzała na mnie z uśmiechem; wuj powiedział: „Mój bratanek”, nie mówiąc jej mojego, ani mnie jej nazwiska, z pewnością dlatego że od czasu nieprzyjemności jakie miał od dziadka starał się, o ile możliwe, unikać wszelkiej łączności między swoją rodziną a tym rodzajem stosunków.
— Jaki on podobny do matki, — rzekła.
— Ależ pani ją widziała tylko na fotografji, — odparł żywo wuj naburmuszony.
— Przepraszam cię, mój drogi, ale minęłam się z nią na schodach w zeszłym roku, kiedy byłeś taki chory. Prawda że widziałam ją tylko przez mgnienie oka i że pańskie schody są bardzo ciemne, ale to mi wystarczyło abym była oczarowana. Ten młody człowiek ma jej piękne oczy i także to, rzekła kreśląc palcem linię u nasady czoła. Czy jego matka nosi to samo nazwisko co ty? — spytała wuja.
— Podobny jest zwłaszcza do ojca, mruknął wuj, który równie nie kwapił się do prezentacji na odległość co z bliska. To wykapany ojciec, a także moja biedna matka.
— Nie znam jego ojca, — rzekła różowa dama z lekkim ruchem głowy, a nigdy nie znałam pańskiej biednej matki. Przypominasz sobie, to niedługo po twojem wielkiem zmartwieniu poznaliśmy się.
Doznałem lekkiego zawodu, bo ta młoda dama nie różniła się od innych ładnych kobiet jakie czasami widywałem w rodzinie, zwłaszcza od córki jednego z naszych krewniaków, do którego chodziłem zawsze w Nowy Rok. Lepiej jedynie ubrana, przyjaciółka wuja miała to samo żywe dobre spojrzenie, miała wyraz równie kochający i szczery. Nie znajdowałem w niej nic z owego wyglądu teatralnego, który podziwiałem na fotografjach aktorek, ani djabolicznego wyrazu, który byłby w harmonji z życiem jakie musiała prowadzić. Trudno mi było uwierzyć aby to była kokota, a zwłaszcza nie byłbym myślał że to jest „wielka kokota”, gdybym nie był widział dwukonnego powozu, różowej sukni, naszyjnika pereł, gdybym nie wiedział że wuj zna tylko pierwszorzędne. Ale pytałem sam siebie, jaki miljoner, opłacający jej powóz, willę i klejnoty, może znajdować przyjemność w tem aby tracić majątek dla osoby wyglądającej tak skromnie i tak przyzwoicie. A jednak, kiedym myślał o tem czem musiało być jej życie, niemoralność jego niepokoiła mnie może więcej niż gdyby się była skonkretyzowała przedemną w osobliwej postaci, — przez to że była tak niewidoczna jak tajemnica jakiegoś romansu, jakiegoś skandalu, który kazał jej opuścić czcigodnych rodziców i wydał ją na pastwę całego świata; który rozwinął jej piękność i wzniósł aż do półświatka i sławy tę, którą gra fizjognomji, ton głosu, podobne do tylu innych znajomych mi kobiet, kazały mi mimowoli uważać za młodą pannę z dobrej rodziny — ją, nie należącą już do żadnej rodziny.
Przeszliśmy do „gabinetu do pracy”; wuj, nieco zakłopotany moją obecnością, poczęstował damę papierosem.
— Nie, rzekła, kochanie, wiesz, że jestem przyzwyczajona do tych, które mi przysyła Wielki książę. Powiedziałam mu, że jesteś o nie zazdrosny.
I wydobyła z etui papierosy pokryte cudzoziemskiemi i złoconemi napisami.
— Ależ tak, — dodała po chwili, musiałam spotkać tutaj ojca tego młodego człowieka. Czy to nie jest twój bratanek? Jak ja go mogłam zapomnieć. Był taki dobry, taki uroczy dla mnie, — rzekła ze skromną i tkliwą minką.
Ale, na myśl czem musiało być szorstkie zachowanie się ojca, które nibyto wydało się jej tak miłe, ja który znałem jego sztywność i chłód, byłem zakłopotany — jakby jakąś jego niedelikatnością — tą dysproporcją między nadmierną wdzięcznością jaką mu płacono a jego niedostateczną uprzejmością. Uważałem później, że to jest jedna ze wzruszających stron tych kobiet, bezczynnych i pracowitych, iż poświęcają swoją wspaniałomyślność, swój talent, swoje potencjalne marzenia o piękności duszy, — bo, jak artyści, nie realizują ich, nie wprowadzają ich w kadry codziennego życia — i złoto, które niewiele je kosztuje, nato aby cenną i delikatną oprawą wzbogacić surowe i dość nieokrzesane życie mężczyzn. I ona, tak jak w pokoju gdzie wuj przyjmował ją w kurtce roztaczała swoje ciało tak słodkie, swoją różową jedwabną suknię, swoje perły, elegancję płynącą z przyjaźni Wielkiego księcia, tak samo wzięła jakieś nieznaczące słówko ojca, opracowała je delikatnie, dała mu wdzięk, szacowną nazwę, i oprawiając w nie jedno ze swoich spojrzeń tak pięknej wody, zabarwione pokorą i wdzięcznością, zwracała je zmienione w artystyczny klejnot, w „coś całkiem uroczego”.
— No, słuchaj chłopcze, już pora na ciebie, — rzekł wuj.
Wstałem, miałem nieodpartą ochotę pocałować w rękę różową damę, ale zdawało mi się że to byłoby coś tak zuchwałego jak wykradzenie. Serce biło mi gdy sobie mówiłem: „Trzeba, czy nie trzeba”, poczem przestałem się zastanawiać co trzeba robić, aby móc wogóle coś zrobić. Ślepym i szalonym gestem, wyzutym ze wszystkich racyj które znajdowałem przed chwilą na jego korzyść, podniosłem do ust rękę którą mi dama podała.
— Jaki on milusi! już jest galant, ma feblika do kobiet, ma to po swoim wujciu. To będzie skończony gentleman, dodała ściskając zęby, aby dać temu słowu lekko brytyjski akcent. Czy nie mógłby kiedy przyjść na a cup of tea, jak mówią nasi sąsiedzi Anglicy; wystarczy żeby mi przesłał pneumatyk rano.
Nie wiedziałem co to jest pneumatyk. Nie rozumiałem połowy słów które mówiła ta dama, ale obawa aby się w tem nie kryło jakieś pytanie na które byłoby niegrzecznie nie odpowiedzieć, kazała mi ich słuchać z wytężoną uwagą, co mnie bardzo męczyło.
— Ale nie, to niemożliwe, — rzekł wuj, wzruszając ramionami, — jego trzymają bardzo krótko, dużo pracuje. Bierze wszystkie nagrody w szkole, — dodał cicho iżbym nie usłyszał tego kłamstwa i nie zaprzeczył. — Kto wie, to będzie może mały Viktor Hugo, może jaki Vaulabelle, pojmujesz...
— Uwielbiam artystów, — odparła różowa dama; — oni jedni rozumieją kobietę... Tylko oni i ludzie wybrani tacy jak pan. Daruj moją nieświadomość, drogi przyjacielu: kto jest Vaulabelle? Czy to te złocone tomy, które są w oszklonej szafce w twoim buduarze? Przyrzekłeś mi je pożyczyć, będę o nie bardzo dbała.
Wuj, który nie cierpiał pożyczać książek, nie odpowiedział nic i odprowadził mnie aż do przedpokoju. Rozpłomieniony miłością do różowej damy, okrywałem szalonemi pocałunkami zadymione policzki starego wuja. Podczas gdy on, dość zakłopotany, dawał mi do zrozumienia, nie śmiejąc tego powiedzieć otwarcie, że wolałby abym nie wspominał o tej wizycie rodzicom, ja powtarzałem ze łzami w oczach, iż pamięć jego dobroci jest we mnie tak silna, że kiedyś znajdę sposób okazania mu swojej wdzięczności. Była w istocie tak silna, że w dwie godziny później, po kilku tajemniczych zdaniach które nie dały rodzicom dość jasnego pojęcia o nowem dostojeństwie jakiem czułem się obleczony, uważałem za właściwsze opowiedzieć im z najmniejszemi szczegółami swoją wizytę. Nie przypuszczałem, że mogę tem ściągnąć na wuja przykrości. Jakżebym przypuszczał, skoro tego nie chciałem! I nie mogłem zgadnąć, że rodzice ujrzą coś złego w wizycie, w której ja nic złego nie widziałem. Czy nie zdarza się codzień, że przyjaciel prosi nas abyśmy nie zapomnieli wytłumaczyć go przed kobietą do której nie mógł napisać, a my zaniedbujemy to uczynić, sądząc że ona nie może przywiązywać wagi do milczenia, tak obojętnego dla nas. Wyobrażałem sobie, jak wszyscy, że mózg innych jest bezwładnym i uległym odbiornikiem, bez swoistej władzy oddziaływania na wszystko co się doń wprowadza; i nie wątpiłem, że, składając w mózgu rodziców wiadomość o znajomości jaką dzięki wujowi zawarłem, przelewam w nich, tak jak tego pragnąłem, własny życzliwy sąd o tej prezentacji.
Nieszczęściem, w ocenie postępku wuja, rodzice odwołali się do zasad całkowicie różnych od tych, które ja im sugerowałem. Ojciec i dziadek doszli z nim do bardzo gwałtownych wyjaśnień: dowiedziałem się o tem pośrednio. W kilka dni później, spotkawszy na ulicy wuja jadącego otwartym powozem, uczułem ból, wdzięczność, żal, które byłbym chciał mu wyrazić. Wobec ich ogromu, uznałem że prosty ukłon byłby czemś zbyt mizernem i że mógłby obudzić w wuju urojenie iż poczuwam się w stosunku do niego jedynie do banalnej grzeczności. Wolałem wstrzymać się od tego niewystarczającego gestu i odwróciłem głowę. Wuj myślał, że się w tem trzymam rozkazu rodziców, nie przebaczył im tego, i umarł w wiele lat później, nie ujrzawszy nikogo z nas na oczy.
Toteż nie wchodziłem już do zamkniętego obecnie pokoiku wuja Adolfa i krążyłem w okolicach spiżarni, kiedy Franciszka, spostrzegłszy mnie na podwórzu, rzekła: „Każę dziewczynie podać kawę i zanieść na górę ciepłą wodę, muszę lecieć do pani Oktawowej”. Wówczas decydowałem się wrócić i szedłem wprost do siebie czytać.
„Dziewczyna” to była istota abstrakcyjna, trwała instytucja, której nieodmienne atrybuty stworzyły rodzaj ciągłości i tożsamości poprzez kolejność przemijających form w które się wcielała; nie było bowiem nigdy jednej i tej samej przez dwa lata z rzędu. W roku w którym jedliśmy tyle szparagów, dziewczyna obowiązana z urzędu skrobać je, była to biedna, chorowita istota, dość daleko posunięta w ciąży w chwili gdyśmy przybyli na Wielkanoc, dziwiono się nawet, że Franciszka pozwala jej tyle latać z posyłkami i tyle robić, zaczynała bowiem z trudem dźwigać przed sobą tajemniczy koszyk, z każdym dniem pełniejszy, którego dostojne kształty odgadywało się pod obszernym kaftanem. Kaftan ten przypominał opończe okrywające niektóre symboliczne figury Giotta, których p. Swann dał mi fotografje. To on zwrócił naszą uwagę na to, i kiedy nas pytał o zdrowie pomywaczki, mówił: — „Jak się miewa Caritas Giotta?”
Zresztą i ona sama, biedna dziewczyna, spulchniona przez ciążę, aż do twarzy, aż do policzków, które zwisały proste i kwadratwe, dosyć była w istocie podobna do owych tęgich i męskich dziewic, raczej matron, których cnoty upostaciowały się w Arenie. I zdaję sobie sprawę obecnie, że owe Cnoty i Przywary padewskie były do niej podobne jeszcze i na inny sposób. Tak samo jak obraz tej dziewczyny urósł przez dodatkowy symbol, który nosiła przed swoim brzuchem — nie wyglądając na to aby rozumiała jego sens i w niczem nie odbijając na swojej twarzy piękności i ducha tego symbolu — niby zwykłe i uciążliwe brzemię, tak samo, nie zdając się podejrzewać tego, potężna megera, przedstawiona w Arenie pod mianem „Miłosierdzia”, której reprodukcja wisiała w mojem studjo w Combray, ucieleśnia tę cnotę, mimo iż żadne pojęcie miłosierdzia nie mogłoby się wyrazić w jej energicznej i pospolitej twarzy. Piękna myśl malarza każe jej deptać skarby ziemi, ale absolutnie tak, jakby deptała winogrona aby z nich wycisnąć sok, lub raczej jakby wstąpiła na worki aby wyleźć wyżej; ofiarowuje Bogu swoje płomienne serce, a raczej, powiedzmy, podaje mu je tak, jak kucharka podaje korkociąg przez okienko z sutereny komuś kto go zażąda z okna na parterze. „Zawiść” prędzej mogła już mieć jakiś wyraz zawiści. Ale i w tym fresku symbol zajmuje tyle miejsca i jest przedstawiony tak realnie; wąż, który syczy u warg zawiści jest tak gruby, wypełnia tak szczelnie jej wielkie otwarte usta, że, aby go móc pomieścić, mięśnie jej twarzy rozciągają się niby mięśnie dziecka nadymającego balon, a uwaga Zawiści — i nasza zarazem — całkowicie skupiona na czynności jej warg, nie ma prawie czasu na oddanie się zawistnym myślom.
Mimo całego podziwu jaki Swann głosił dla tych figur Giotta, długo nie znajdowałem żadnej przyjemności w oglądaniu ich w naszem studio, gdzie zawieszono kopje które mi przywiózł, owo Miłosierdzie bez miłosierdzia, Zawiść, która robiła wrażenie ryciny w dziele medycznem, objaśniającej ucisk języczka przez guz języka lub przez instrument operatora; Sprawiedliwość przypominająca swoją szarą i głupio regularną twarzą niektóre ładne mieszczki, pobożne i oschłe, które widywałem w Combray na mszy i których większość tworzyła raczej rezerwy armji Niesprawiedliwości. Ale później zrozumiałem, że porywająca dziwność, że swoiste piękno tych fresków zależą od wielkiej roli jaką gra w nich symbol; a to że jest przedstawiony nie jako symbol (skoro nie wyraża usymbolizowanej myśli) ale jako rzeczywistość, jako coś w istocie doznanego lub traktowanego materjalnie, dawało dziełu coś dosłowniejszego, ściślejszego, czyniło jego naukę konkretniejszą, wymowniejszą. Czyż uwagi biednej pomywaczki także wciąż nie sprowadzał do brzucha ciężar który go ciągnął? Tak samo myśl konających bardzo często obraca się ku stronie rzeczowej, bolesnej, tajemnej, bebechowej, ku owej podszewce śmierci, która właśnie ukazuje im tę stronę dając im ją twardo odczuć, i o wiele podobniejsza jest do ciężaru który ich miażdży, do trudności oddychania, do potrzeby picia, niż do tego co nazywamy pojęciem śmierci.
Musiały te Cnoty i te Grzechy padewskie mieć w sobie wiele prawdy realnej, skoro wydawały mi się równie żywe co służąca w ciąży, przyczem ona sama zdawała mi się nie o wiele mniej alegoryczna. I może ten brak udziału (przynajmniej pozorny) duszy jakiejś istoty w działającej przez nią cnocie posiada również, poza swoją wartością estetyczną, realność jeżeli nie psychologiczną, to bodaj, jak się to mówi, fizjognomoniczną. Kiedy później miałem sposobność spotkać w ciągu mego życia, w klasztorach naprzykład, naprawdę święte wcielenia czynnego miłosierdzia, zazwyczaj miały one żwawe, praktyczne, obojętne i szorstkie wzięcie śpieszącego się chirurga, ową twarz na której nie widzi się żadnego współczucia, żadnego rozczulenia wobec ludzkich cierpień, żadnej obawy urażenia ich; — pozbawioną słodyczy, antypatyczną i wzniosłą twarz prawdziwej dobroci.
Podczas gdy dziewczyna kuchenna — uwydatniając mimowoli wyższość Franciszki, jak Błąd, siłą kontrastu, czyni tem świetniejszym tryumf Prawdy — podawała kawę, która, zdaniem mamy, była tylko gorącą wodą, i szła potem na górę zanieść gorącą wodę, która była ledwo ciepła, wyciągałem się na łóżku, z książką w ręce, w swoim pokoju który, za zamkniętemi prawie okiennicami, bronił ze drżeniem swego przeźroczytego i kruchego chłodu przeciw popołudniowemu słońcu. Ale blask dzienny zdołał w nie wsunąć swoje żółte skrzydła i tkwił nieruchomo między drzewem a szybą w kąciku, niby przycupnięty motyl. Było zaledwie dość jasno na to aby czytać; wrażenie blasku i światła dawały mi jedynie ciosy, jakie na ulicy de la Cure wymierzał w zakurzone skrzynie Camus, uprzedzony przez Franciszkę, że ciotka nie „odpoczywa” i że można hałasować. Uderzenia te, rozlegając się w akustycznem powietrzu właściwem upalnym dniom, zdawały się słać daleko w przestrzeń szkarłatne gwiazdy. Wrażenie lata dawały mi także muchy, które wykonywały przedemną swój koncercik niby letnią muzykę kameralną; nie wyczarowuje ona lata na sposób muzyki ludzkiej, która, usłyszana przypadkiem w piękny czas, przypomina go wam później; spojona jest z latem istotniejszym węzłem; urodzona z pogodnych dni, odradzając się tylko wraz z niemi, zawierając nieco ich substancji, budzi nietylko ich obraz w naszej pamięci, ale zaświadcza ich powrót, ich rzeczywistą, otaczającą nas, bezpośrednio dostępną obecność.
Ten mroczny chłód pokoju był w stosunku do słonecznej ulicy tem czem cień dla promienia, to znaczy również dzieckiem światła, i dawał mojej wyobraźni całkowite widowisko lata, którego moje zmysły, gdybym był na przechadzce, mogłyby zażywać jedynie partjami; w ten sposób godził się dobrze z moim spoczynkiem, który (dzięki wzruszającym przygodom opowiadanym przez książki), podobny spokojowi nieruchomej ręki w bieżącej wodzie, odczuwał wstrząs i życie strumienia wypadków.
Ale, nawet jeżeli po zbytnim upale zachmurzyło się, jeżeli nawet zdarzyła się burza lub wichura, babka błagała mnie, abym wyszedł na powietrze. I, nie chcąc wyrzec się czytania, szedłem bodaj kontynuować je w ogrodzie pod kasztanem, w plecionej budce, w której rozsiadałem się myśląc że jestem dobrze schowany, w razie gdyby ktoś przyszedł z wizytą do rodziców.
I czyż myśl moja nie była również niby kołyska, w której czułem się zagłębiony, nawet wówczas gdym patrzał na to co się dzieje zewnątrz? Kiedy widziałem jakiś przedmiot, świadomość że go widzę pozostawała między mną a nim, okalając go wązką obwódką duchową, która nie pozwalała mi nigdy bezpośrednio dotknąć jego materji; ulatniała się niejako zanim z nią wszedłem w styczność, tak jak rozżarzone ciało, które zbliżymy do mokrego przedmiotu nie dotyka jego wilgoci, ponieważ zawsze poprzedza je strefa pary. Podczas gdym czytał, świadomość moja rozwijała na wielobarwnym ekranie równoczesne a różne stany duszy, idące od najgłębiej we mnie ukrytych popędów aż do całkowicie zewnętrznej wizji widnokręgu który miałem przed oczami na skraju ogrodu; ale czemś najbardziej we mnie osobistem, wnętrzem, rękojeścią w bezustannym ruchu która poruszała wszystkiem innem, była moja wiara w filozoficzne bogactwo, w piękno książki którą czytałem, oraz żądza przyswojenia sobie tego piękna bez względu na rodzaj książki. Bo nawet jeżeli kupiłem ją w Combray, — spostrzegłszy ją na wystawie kolonjalnego sklepu Borange’a, zbyt odległego od domu aby Franciszka mogła się tam zaopatrywać jak u Camusa, ale bardziej odwiedzanego jako skład papieru i księgarnia, — umocowaną sznurkami w mozaice broszur i pism, strojącej skrzydła drzwi bardziej tajemniczych, bardziej usianych myślami niż brama katedry, to dlatego, że poznałem w niej jakiś głośny utwór cytowany mi przez profesora lub przez tego z kolegów, który w owej epoce posiadał w moich oczach tajemnice prawdy i piękności, nawpół przeczuwane, nawpół niezrozumiałe, a których poznanie było mglistym lecz ustawicznym celem mojej myśli.
Po tej centralnej wierze, która w czasie mojej lektury prężyła się wciąż we mnie ku odkryciu prawdy, szły wzruszenia czerpane w akcji w której brałem udział, bo owe popołudnia bardziej były wypełnione dramatycznemi wypadkami niż bywa często całe życie. Były to zdarzenia spełniające się w czytanej książce; zapewne, że osoby których tyczyły nie były „prawdziwe” jak mówiła Franciszka. Ale wszystkie uczucia, które w nas budzi radość lub niedola osobistości realnej, rodzą się w nas jedynie za pośrednictwem obrazu owej radości lub niedoli. Pomysłowość pierwszego powieściopisarza polegała na zrozumieniu, że w aparacie naszych wzruszeń obraz jest jedynym istotnym czynnikiem, uproszczenie zaś, któreby polegało na całkowitem usunięciu realnych osób, byłoby najwyższem udoskonaleniem. Istota rzeczywista, choćbyśmy najgłębiej z nią sympatyzowali, w znacznej części udziela się nam przez nasze zmysły, to znaczy zostaje dla nas nieprzeźroczysta, przedstawia martwy ciężar, którego nasza wrażliwość nie może podnieść. Skoro ją ugodzi nieszczęście, zdoła nas ono wzruszyć jedynie w małej cząstce całkowitego pojęcia jakie mamy o niej; co więcej, i ona zdoła się niem wzruszyć jedynie w cząstce całkowitego pojęcia jakie ma o sobie. Wynalazkiem powieściopisarza był pomysł, aby zastąpić owe nieprzenikliwe dla duszy części przez odpowiednią ilość części niematerjalnych, to znaczy tych które nasza dusza może zasymilować. Cóż znaczy z tą chwilą, czy uczynki, wzruszenia tych nowych istot wydadzą się nam prawdziwe, skorośmy je wcielili w siebie, skoro się spełniają w nas, i, podczas gdy obracamy gorączkowo karty książki, trzymają w swej władzy szybkość naszego oddechu i napięcie wzroku. I skoro raz powieściopisarz wprawił nas w ten stan, w którym, jak we wszystkich czysto wewnętrznych stanach, wszelkie wzruszenie jest zdziesięciokrotnione, w którym książka wzrusza nas nakształt snu, ale snu jaśniejszego niż te które przeżywamy śpiąc i trwalszego we wspomnieniu, wówczas rozpętuje w jednej godzinie wszystkie możliwe szczęścia i nieszczęścia. W życiu musielibyśmy je nieraz poznawać w ciągu wielu lat; — najsilniejsze nigdyby się nam nie uświadomiły, ponieważ powolność z jaką się przejawiają odbiera nam ich poczucie. I tak, nasze serce odmienia się w życiu, i to jest największy ból; ale poznajemy ten ból jedynie w czytaniu, w wyobraźni; w rzeczywistości odmienia się ono tak, jak spełniają się niektóre zjawiska natury, natyle wolno, iż, o ile możemy stwierdzić kolejno każdy z rozmaitych stanów, w zamian za to poczucie samej zmiany umyka się nam.
Już mniej zrośnięty z mojem ciałem od działających osób, szedł następnie, mglisto rozwijający się przedemną, krajobraz w którym się toczyła akcja. Ale i on miał na moją myśl o wiele większy wpływ niż rzeczywisty pejzaż, który miałem przed oczami kiedym je oderwał od książki. I tak przez dwa lata, w skwarze ogrodu w Combray, odczuwałem, za sprawą książki którą czytałem wówczas, nostalgję krainy górzystej i obficie nawodnionej, gdziebym ujrzał wiele tartaków i gdzie, w głębi czystej wody, gniją kawały drzewa pod kożuchami rzęsy; opodal pięły się wzdłuż niskich murów pęki fioletowych i czerwonawych kwiatów. A że marzenie o kobiecie któraby mnie kochała wciąż było obecne mojej myśli, w owe lata marzenie to było nasycone chłodem bieżącej wody; i kimkolwiek była kobieta, którą sobie stwarzałem, pęki fioletowych i czerwonawych kwiatów wznosiły się natychmiast po obu jej stronach niby barwy dopełniające.
Było to nietylko dlatego, że obraz o którym marzymy zawsze pozostaje naznaczony i upiększony odblaskiem obcych kolorów, które przypadkowo otaczają go w naszem marzeniu; krajobrazy bowiem książek które czytałem nie były dla mnie czemś analogicznem do widoków Combray, żywiej jedynie odbijającem się w mojej wyobraźni. Sugestja autora, wiara z jaką myśl moja przyjmowała jego słowa niby objawienie, czyniły mi ów urojony krajobraz istotną cząstką samej Natury, godną by ją studjować i zgłębić; a wrażenia tego nie dawała mi prawie nigdy okolica w której się znajdowałem, a zwłaszcza nasz ogród, prozaiczny wytwór poprawnej wyobraźni ogrodnika, którego lekceważyła moja babka.
Gdyby rodzice pozwolili mi, kiedy czytałem jakąś książkę, odwiedzić strony które opisuje, miałbym uczucie, że robię nieoszacowany krok w zdobywaniu prawdy. Jeżeli bowiem ma się wrażenie że się jest zawsze otoczonym swoją duszą, nie znaczy to aby ona była nieruchomem więzieniem; raczej unosi nas wraz z nią ustawiczny pęd ku temu aby z niej wyjść, aby się wydostać na zewnątrz, przyczem z uczuciem zniechęcenia słyszymy wciąż dokoła siebie ów identyczny dźwięk który nie jest echem z zewnątrz ale odgłosem naszego wewnętrznego drgania. Silimy się odnaleźć na wszystkich rzeczach szacowny odblask naszej własnej duszy; doznajemy zawodu stwierdzając, że w naturze są one odarte z uroku jaki zawdzięczały w naszej myśli sąsiedztwu pewnych pojęć; czasami zmieniamy wszystkie siły duszy w zwinność, w blask, aby oddziaływać na istoty, o których czujemy dobrze że są nazewnątrz nas i że ich nie dosięgniemy nigdy. Toteż, jeżeli sobie wyobrażałem zawsze dokoła ukochanej kobiety miejsca których wówczas najbardziej pragnąłem, jeżeli byłbym chciał aby ona dała mi je poznać, aby ona otwarła mi dostęp do nieznanego świata, to nie była igraszka prostego skojarzenia myśli; nie, to dlatego że moje marzenia o podróży i o miłości były jedynie momentami tego samego i niezmiennego wytrysku mego życia; momentami, które rozdzielam dziś sztucznie, tak jakbym robił cięcia na rozmaitych wysokościach mieniącej się tęczowo i napozór nieruchomej fontanny.
Wkońcu, gdy idę dalej od wewnątrz ku zewnątrz za równoczesnemi i przylegającemi stanami mojej świadomości nie dochodząc do rzeczywistego horyzontu który je spowijał, znajduję przyjemności innego rodzaju: wygodnie siedzieć, czuć ożywczą woń powietrza, nie być zagrożonym przez jakąś wizytę; i, kiedy godzina biła na wieży św. Hilarego, widzieć jak odpada, kawałek po kawałku, już miniona część popołudnia, aż usłyszę ostatnie uderzenie, które mi pozwoli określić cyfrę. Następujące potem długie milczenie zdawało się otwierać na błękitnem niebie ową część która mi pozostawała do czytania aż do smacznego obiadu, przygotowanego przez Franciszkę i mającego mnie pokrzepić po trudach doznanych w książce w towarzystwie bohatera. I za każdą godziną zdawało mi się, że to ledwie przed paroma chwilami biła poprzednia; najświeższa zapisywała się na niebie tuż obok drugiej, i nie mogłem uwierzyć, aby sześćdziesiąt minut zmieściło się w tym małym błękitnym łuku, który zawierał się między ich dwiema złotemi wskazówkami. Czasami nawet ta przedwczesna godzina wybijała o dwa uderzenia więcej niż poprzednia; była więc jedna, której nie usłyszałem! Coś co się stało, nie stało się dla mnie. Czar lektury, magiczny niby głęboki sen, oszukał moje urzeczone uszy i zatarł złoty dźwięk na lazurowej powierzchni milczenia. Piękne niedzielne popołudnia pod kasztanem w ogrodzie, starannie oczyszczone przezemnie z mizernych wydarzeń osobistego istnienia, które zastąpiłem pełnem niezwykłych przygód i pragnień życiem na łonie krajobrazu zroszonego strumieniami, wywołujecie dla mnie, kiedy myślę o was, jeszcze owo życie, i zawieracie je istotnie przez to żeście je stopniowo okoliły i zamknęły — podczas gdy ja tonąłem w swojej lekturze i podczas gdy stygł upał dnia — w kolejnym, lekko zmieniającym się i przerosłym listowiem krysztale waszych milczących, dźwięcznych, pachnących i przejrzystych godzin.
Czasami wyrywała mnie z lektury, w ciągu popołudnia, córka ogrodnika, która biegła jak szalona, przewracając w biegu drzewko pomarańczowe, kalecząc sobie palce, wybijając sobie ząb i krzycząc: „Idą, idą!” — iżbyśmy oboje z Franciszką przybiegli i nie stracili nic z widowiska. Było to w dnie, w które, udając się na manewry garnizonowe, wojsko przechodziło przez Combray, kierując się zazwyczaj ulicą św. Hildegardy. Podczas gdy służba nasza, siedząc rzędem na krzesłach przed sztachetami, patrzała na niedzielnych spacerowiczów i pokazywała się im wzajem, córka ogrodnika spostrzegła błysk hełmów przez szczelinę między dwoma odległemi domami w alei Dworcowej. Służba cofała śpiesznie krzesła, bo kiedy kirasjerzy defilowali ulicą św. Hildegardy, wypełniali całą jej szerokość, i galop koni ocierał się o domy, pokrywając chodniki niby strome brzegi, stanowiące zbyt ciasne łożysko dla wzburzonego strumienia.
— Biedne dzieci, mówiła Franciszka ledwie doszedłszy do kraty i już we łzach; biedna młodzizna, którą skoszą jak trawę; od samego myślenia o tem już mi się coś dzieje, — dodała kładąc ręce na sercu w miejscu gdzie ją ścisło.
— To piękne, nieprawdaż, pani Franciszko, widzieć młodych ludzi którzy nie dbają o życie, — mówił ogrodnik aby ją „podgrzać”.
Nie trudził się napróżno:
— Nie dbają o życie? Więc o co trzeba dbać, jeżeli nie o życie? Toć to jedyny prezent którego Pan Bóg nigdy nie robi dwa razy! Och, Boże, to szczera prawda, że oni o życie nie dbają! Widziałam ich w siedemdziesiątym; nie boją się już śmierci na tych przebrzydłych wojnach; to istne warjaty, nie warte już ani tego sznurka żeby ich na nim powiesić; to już nie ludzie, ale lwi. (Dla Franciszki porównanie człowieka z lwem, którego liczbę mnogą wymawiała lwi, nie miało nic pochlebnego).
Ulica św. Hildegardy zakręcała się zbyt blisko, aby można było coś widzieć na odległość; tylko przez tę szczelinę między dwoma domami w alei Dworcowej widać było wciąż nowe kaski, biegnące i błyszczące w słońcu. Ogrodnik byłby chciał wiedzieć czy ich jeszcze dużo ma przechodzić; i chciało mu się pić, bo słońce piekło. Zaczem nagle córka jego, wypuszczając się niby z oblężonej fortecy, czyniła wypad, docierała do rogu ulicy i naraziwszy się sto razy na śmierć, przynosiła, wraz z flaszką wody lukrecjowej, nowinę, że jest ich może tysiąc, jadących bez przerwy od strony Thiberzy i Méséglise. Franciszka i ogrodnik, pojednani, dyskutowali o sposobie w jaki należy się zachować w razie wojny:
— Widzi pani Franciszka, rewolucja byłaby lepsza, bo kiedy się ją wypowiada, to idą tylko ci którzy chcą.
— Tak, tak, to rozumiem, to uczciwiej.
Ogrodnik myślał, że z wypowiedzeniem wojny wstrzymuje się wszystkie pociągi.
— Aha, żeby ludzie nie uciekały, — rzekła Franciszka.
A ogrodnik: — Hoho! one są chytre.
Bo nie przypuszczał, aby wojna była czem innem niż psim figlem, który rząd próbuje spłatać narodowi i aby, o ileby był sposób, znalazła się bodaj jedna osoba któraby nie drapła.
Ale Franciszka śpieszyła się do cioci Leonji, ja wracałem do książki, służba lokowała się spowrotem przed bramą patrząc jak opada kurz i podniecenie wzniecone przez żołnierzy. Odkąd nastał spokój, długo jeszcze wezbrana fala spacerowiczów czerniła ulice Combray. I przed każdym domem, nawet tam gdzie nie było tego zwyczaju, służba a nawet państwo, siedząc i patrząc, stroili próg wypustką kapryśną i ciemną niby pas alg i muszel, których haft i krepę zostawia na brzegu odpływ morza.
Z wyjątkiem tych dni, mogłem zazwyczaj czytać spokojnie. Ale dystrakcja oraz komentarz, jakie przyniosła mi wizyta Swanna, kiedy byłem pogrążony w książce autora zupełnie dla mnie nowego — był to Bergotte — miały ten skutek, że odtąd na długo, obraz kobiet o których marzyłem odcinał się już nie na murze strojnym w kądziel fioletowych kwiatów, ale na całkiem innem tle, przed portalem gotyckiej katedry.
Nazwisko Bergotte usłyszałem pierwszy raz od jednego z kolegów, starszego odemnie, którego bardzo podziwiałem, Blocha. Słysząc, jak się zachwycam Nocą październikową, parsknął śmiechem hałaśliwym niby dźwięk trąby i rzekł:
— Wystrzegaj się dość nikczemnego zamiłowania w imćpanu Musset. To facet wielce żałosny, zgoła ponure bydlę. Muszę przyznać zresztą, że on, a nawet niejaki Racine, popełnili każdy po jednym wierszu dość melodyjnym i mającym tę zaletę — dla mnie najwyższą — że nie znaczy absolutnie nic. To mianowicie: „biała Oolossona i biała Kamira”, i „smętna córa Minosa oraz Pasifae”. Zwrócił mi na nie uwagę artykuł odwodowy na rzecz tych dwóch ciemięgów, pióra mego ukochanego mistrza, papy Lecomte, miłego bogom Nieśmiertelnym. A propos, oto książka której nie mam czasu przeczytać w tej chwili, a którą poleca — zdaje się — ten kolosalny jegomość. On uważa, jak mi powiadano, autora, imćpana Bergotte, za gościa wielce subtelnego: mimo zaś że papa Lecomte zdradza czasami dosyć niezrozumiałą pobłażliwość, słowo jego jest dla mnie wyrocznią delficką. Przeczytaj tedy tę lirykoidalną prozę, a jeżeli gigantyczny gromadziciel rytmów który napisał Bagahawata i Magnusowego Charta głosi prawdę, będziesz, na Apollina, kosztował, drogi mistrzu, rozkoszy godnych olimpijskiego nektaru.
W owym sarkastycznym tonie prosił mnie abym go nazywał drogim mistrzem i sam mnie tak nazywał. Ale w rzeczywistości znajdowaliśmy pewną przyjemność w tej zabawie, będąc jeszcze bliscy wieku, w którym człowiek mniema że stwarza to, czemu daje nazwę.
Na nieszczęście, nie było mi dane dłużej rozmawiać z Blochem i prosić go o wyjaśnienie, a tem samem ukoić zamętu w jaki mnie wtrącił, mówiąc że piękne wiersze (mnie, który żądałem od nich nie mniej niż objawienia prawdy!) są tem piękniejsze, im bardziej nic nie znaczą. Bo już więcej Blocha nie zaproszono do nas. Zrazu przyjmowano go przychylnie. Dziadek coprawda twierdził, że za każdym razem kiedy się bliżej zaprzyjaźnię z jakim kolegą i sprowadzę go do domu, to zawsze jest Żyd, coby dziadka nie raziło w zasadzie — nawet jego przyjaciel Swann był z pochodzenia Żydem — gdyby nie uważał, że zazwyczaj nie wybieram ich z pośród najlepszych. Toteż, kiedy przyprowadzałem nowego przyjaciela, rzadko zdarzało się aby dziadek nie zanucił: „O Ojcze nieba ziemi” z Żydówki, albo „Izraelu, łańcuchy krusz”, podśpiewując oczywiście tylko melodje (Tra ta tam ta tam tatam), ale i tak bałem się aby kolega nie znał melodji i nie podłożył pod nią słów.
Zanim którego ujrzał, już słysząc samo nazwisko (które często nie miało nic szczególnie izraelickiego), dziadek zgadywał nietylko pochodzenie tych moich przyjaciół którzy byli w istocie z Żydów, ale nawet to co było czasami podejrzanego w ich rodzinie.
— Jak się nazywa ten mały, który ma przyjść dziś wieczór?
— Dumont, dziadziu.
— Dumont! Och, podejrzane.
I śpiewał:

Łucznicy, wierna moja straży,
Czuwajcie cicho i bez snu;

I, zadawszy zręcznie parę ściślejszych pytań, wołał: „Baczność! Baczność!” lub, jeżeli, zapomocą chytrego śledztwa, zmusił przybyłego gościa, aby ten bezwiednie zdradził swoje pochodzenie, wówczas dziadek, chcąc nam okazać że nie ma już żadnej wątpliwości, zadowalał się tem, że, patrząc na nas, nucił nieznacznie:

Przecz trwożliwego syna Izraela
Wiedziesz tu kroki sam?

albo:

Pola ojczyste, Hebronu słodkie niwy,

lub wreszcie:

Jam wybranego rodu syn.

Te drobne manje dziadka nie wiązały się z żadnem wrogiem uczuciem do moich kolegów. Ale Bloch zraził sobie rodziców z innego powodu. Na początek podrażnił mego ojca, który widząc raz że Bloch przyszedł zmoczony, rzekł z zainteresowaniem:
— Co to, panie Bloch, co się dzieje na dworze, czyżby deszcz padał? Nic nie rozumiem, barometr stał wybornie.
Ale wydobył z niego tylko tę odpowiedź:
— Łaskawy panie, nie umiem panu absolutnie powiedzieć czy deszcz padał. Żyję tak zdecydowanie poza fizykalnemi warunkami istnienia, że zmysły moje nie trudzą się ich notowaniem.
— Ależ, mój chłopcze, ten twój przyjaciel to jakiś idjota, rzekł ojciec po odejściu Blocha. Jakto! Nie umie mi nawet powiedzieć, jaka jest pogoda. Ależ niema nic bardziej zajmującego! To głupiec.
Następnie Bloch nie spodobał się babce, bo po śniadaniu, kiedy powiedziała że jest trochę cierpiąca, zdławił szloch i otarł łzy.
— Jakże ty chcesz aby to było szczere, rzekła do mnie, skoro on mnie nie zna; chyba że jest warjat.
W końcu naraził się wszystkim, ponieważ, przyszedłszy na śniadanie z półtoragodzinnem opóźnieniem i okryty błotem, zamiast przeprosić powiedział:
— Nie daję nigdy wpływać na siebie perturbacjom atmosferycznym ani umownym specyfikacjom czasu. Zrehabilitowałbym chętnie używanie nargilów i malajskiego krissu, ale nie znam użytku instrumentów o wiele zgubniejszych i zresztą płasko-mieszczańskich, jak zegarek i parasol.
Byłby, mimo to, nadal bywał w Combray. Nie był to oczywiście przyjaciel, któregoby rodzice dla mnie pragnęli: uwierzyli wkońcu, że łzy, które mu wycisnęła niedyspozycja babki, nie były udane; ale wiedzieli instynktownie czy też z doświadczenia, że wybuchy wrażliwości mało mają wpływu na ciągłość naszych postępków i życia, i że poszanowanie zobowiązań moralnych, wierność w przyjaźni, spełnienie dzieła, przestrzeganie trybu życia, czerpią o wiele pewniejszą rękojmię w sile ślepego przyzwyczajenia niż w tych doraźnych wybuchach, żarliwych a jałowych. Byliby woleli dla mnie towarzysza, któryby mi dawał nie więcej niż zwykłe reguły mieszczańskiego kodeksu nakazywały dawać przyjacielowi; któryby nie posyłał mi niespodzianie koszyka owoców dlatego że tego dnia pomyślał o mnie z czułością, ale który, nie zdolny pod wpływem wyobraźni i kaprysu przechylić na moją korzyść sprawiedliwej wagi obowiązków i przyjaźni, nie skrzywiłby jej tak samo na moją niekorzyść. U takich osób nawet błędy nasze niełatwo wpływają na ich stosunek do nas: cioteczna babka była tego żywym przykładem; poróżniona od lat z siostrzenicą, z którą nigdy nie rozmawiała, nie zmieniła mimo to testamentu, w którym zostawiała jej cały majątek, dlatego że to była jej najbliższa krewna i że „tak się należało”.
Ale ja lubiłem Blocha, rodzice chcieli mi zrobić przyjemność, nierozwiązalne zagadnienia jakie sobie stawiałem z powodu odartej z sensu piękności „córy Minosa oraz Pasiphae” nużyły mnie bardziej i czyniły mnie bardziej nerwowym, niżby to uczyniły nowe z nim rozmowy, mimo że matka uważała je za zgubne. I byłby nadal bywał w Combray, gdyby po tym obiedzie, pouczywszy mnie — a nauka ta miała później taki wpływ na moje życie, czyniąc je zrazu szczęśliwszem a potem nieszczęśliwszem! — że wszystkie kobiety myślą tylko o miłości i że niema ani jednej której oporu nie możnaby zwyciężyć, nie upewnił mnie, iż słyszał, w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości, że moja cioteczna babka miała burzliwą młodość i że była jawnie na utrzymaniu. Nie mogłem się wstrzymać od powtórzenia tego rodzicom; wyproszono Blocha za drzwi kiedy znów przyszedł, a kiedy go spotkałem później na ulicy, był dla mnie nadzwyczaj chłodny.
Ale co się tyczy Bergotte’a, miał rację.
W pierwszych dniach, niby melodja za którą będzie się szalało, ale której nie chwyta się jeszcze, nie dojrzałem tego co miałem tak pokochać w jego stylu. Nie mogłem się oderwać od jego powieści, ale myślałem, że mnie interesuje tylko treść, tak jak w pierwszej fazie miłości, kiedy, spiesząc codzień spotkać kobietę na jakiemś zebraniu, na jakiejś zabawie, myślimy że to urok tej zabawy nas ciągnie. Potem zauważyłem rzadkie, niemal archaiczne wyrażenia, których Bergotte lubił używać w pewnych chwilach, gdy jakiś tajemny strumień harmonji, jakaś wewnętrzna melodja, wzdymały jego styl; zwłaszcza w momentach w których zaczyna mówić o „zwodnym śnie życia”, o „niewyczerpanym strumieniu pięknych złud”, o „jałowej i rozkosznej udręce rozumienia i kochania”, o „wzruszających postaciach, które na wieki uszlachetniają czcigodne i urocze fasady katedr”, wyrażał całą nową dla mnie filozofję cudownemi obrazami, o których możnaby rzec, że budziły jakby śpiew harf i dawały jego akompanjamentowi coś boskiego.
Jeden z tych ustępów Bergotte’a — trzeci czy czwarty z kolei który wyodrębniałem z całości — sprawił mi radość nie dającą się porównać z tą, jaką znalazłem w pierwszym; radość, którą odczułem w głębszej warstwie swego jestestwa, jednolitszą, szerszą, wyzwoloną z wszelkich przeszkód i zapór. Bo, odnajdując wówczas to samo upodobanie w rzadkich wyrażeniach, ten sam strumień melodji, tę samą idealistyczną filozofję, które były już w innych ustępach, mimo że sobie nie zdawałem wówczas sprawy ze źródła swojej przyjemności, nie miałem już wrażenia abym był pod czarem jakiegoś ustępu książki Bergotte’a, kreślącego na powierzchni mojej myśli figurę czysto linearną; raczej czułem się w obliczu „idealnego motywu” Bergotte’a, wspólnego jego książkom; a wszystkie analogiczne ustępy, spływając się z tym motywem, dawały mu jakby objętość i masę, od których umysł mój zdawał się rosnąć.
Nie byłem zapewne jedynym wielbicielem Bergotte’a; był on ulubionym autorem przyjaciółki mojej matki, osoby bardzo wykształconej; aby pochłaniać ostatnią jego książkę, doktór du Boullbon kazał na siebie czekać swoim chorym; z jego-to gabinetu lekarskiego, i z parku sąsiadującego z Combray poleciały niektóre pierwsze nasiona owego kultu Bergotte’a, gatunku tak rzadkiego wówczas, dziś tak rozpowszechnionego; kultu, którego idealny i pospolity kwiat znajdzie się dziś wszędzie w Europie, Ameryce, aż do najmniejszej mieściny. Przyjaciółka matki i, zdaje się, doktór du Bulbon najbardziej lubili w książkach Bergotte’a to samo co ja: tę samą melodyjną falę, te wyrażenia staroświeckie, inne znowuż bardzo proste i znane, ale przez miejsce w którem się znalazły świadczące o swoistym smaku autora; wreszcie, w ustępach nacechowanych smutkiem, pewną szorstkość, ton niemal gardłowy. I z pewnością sam Bergotte musiał czuć, że to są jego największe uroki. Bo w dalszych książkach, skoro napotkał jaką wielką prawdę, albo nazwę jakiejś sławnej katedry, przerywał opowiadanie i w inwokacji, w apostrofie, w długiej modlitwie, dawał swobodny bieg tym wylewom, które w pierwszych utworach wsiąkały w jego prozę, zdradzając się wówczas jedynie falowaniem powierzchni, subtelniejsze może jeszcze, harmonijniejsze, kiedy były tak utajone i kiedy nie dałoby się dokładnie wskazać gdzie się rodzi, gdzie zamiera ich szept.
Te ustępy, najmilsze sercu ich autora, kochaliśmy najbardziej. Co do mnie, umiałem je na pamięć. Czułem żal, kiedy Bergotte podejmował tok opowiadania. Za każdym razem kiedy mówił o czemś, czego piękność była mi dotąd ukryta, o lasach sosnowych, o gradzie, o Notre-Dame de Paris, o Atalji lub o Fedrze, sprawiał iż piękność ta eksplodowała niejako aż do mnie. Toteż, czując ile jest rzeczy w świecie, których moja wątła wrażliwość nie byłaby odgadła, o ile onby ich do mnie nie zbliżył, byłbym chciał posiadać jego sąd, jego metaforę, o wszystkich rzeczach, bodaj o tych, które miałbym sposobność widzieć sam; wśród tych zwłaszcza o dawnych budowlach francuskich i o pewnych morskich pejzażach, ponieważ upodobanie, z jakiem wprowadzał je w swoje książki, dowodziło że w nich widzi skarby znaczeń i piękności. Na nieszczęście, prawie we wszystkich rzeczach byłem nieświadom jego poglądu. Nie wątpiłem, że musi być zupełnie różny od moich, skoro zstępował ze świata nieznanego, do którego ja siliłem się wznieść; przekonany że moje myśli wydałyby się szczerem głupstwem temu wybornemu duchowi, tak dalece wymiotłem je wszystkie, że, kiedy przypadkiem zdarzyło mi się spotkać w którejś z jego książek coś co pomyślałem sam z siebie, serce wzbierało mi tak, jakby Bóg w swojej dobroci wrócił mi tę myśl, uznawszy ją za prawą i piękną.
Zdarzało się czasem, że jakaś jego stronica mówiła te same rzeczy, które ja pisałem często w nocy do babki i do matki kiedy nie mogłem spać, tak że ta stronica Bergotte’a wyglądała jak same motta mogące służyć za nagłówek moim listom. Nawet później, kiedy zacząłem układać książkę, odnalazłem u niego ekwiwalent pewnych zdań, których wartość nie wystarczyła aby mnie skłonić do pisania dalej. Ale jedynie wówczas kiedy je czytałem w jego dziele, mogłem się niemi cieszyć; kiedy ja sam je tworzyłem, pochłonięty tem aby odbijały ściśle to com czytał w swojej myśli, obawiając się że nie będzie „trafione”, jakżebym miał czas pytać siebie, czy to co piszę jest ładne! Ale w rzeczywistości jedynie ten rodzaj zdań, ten rodzaj myśli lubiłem naprawdę. Moje niespokojne i niecierpliwe wysiłki były same przez się znakiem miłości, miłości bez rozkoszy ale głębokiej. Toteż, kiedy nagle znajdowałem takie zdania w dziele cudzem, to znaczy będąc wolny od skrupułów, od samokrytyki, nie potrzebując się dręczyć, wówczas poddawałem się z radością upodobaniu do nich, niby kucharz, który zwolniony raz chwilowo od gotowania znajduje wreszcie czas aby być smakoszem. Jednego dnia, napotkałem w książce Bergotte’a, na temat starej służącej, żart, któremu wspaniały i uroczysty styl pisarza przydawał jeszcze ironji, ale identyczny z tym, który często robiłem mówiąc z babką o Franciszce; innym razem ujrzałem, że on nie uważa za niegodne pomieścić w jednem z owych zwierciadeł prawdy, jakiemi były jego dzieła, spostrzeżenia pokrewnego z mojemi rewelacjami o naszym przyjacielu Legrandin (uwagi o Franciszce i panu Legrandin były zpewnością z rzędu tych, które byłbym najłatwiej poświęcił, przekonany iż Bergotte pogardziłby niemi) — i wydało mi się nagle, że moje mizerne życie a królestwo prawdy nie są równie obce sobie jak byłbym przypuszczał, że schodzą się nawet w niektórych punktach, i z zaufania i radości płakałem nad stronicami pisarza, niby w ramionach odnalezionego ojca.
Wyobrażałem sobie Bergotte’a z jego książek jako słabego, zwątpiałego starca, który stracił dzieci i nigdy się po nich nie pocieszył. Toteż czytałem, śpiewałem w duszy jego prozę, bardziej dolce, bardziej lento może niż była pisana; najprostsze zdanie przemawiało do mnie akcentem tkliwości. Ponad wszystko kochałem jego filozofję, oddałem się jej na zawsze. Wzbudziła we mnie żądzę dojścia do wieku, w którym wstąpię do kolegjum, do klasy zwanej Filozofją. Ale pragnąłem, aby tam nie robiono nic innego poza wyłącznem życiem myślą Bergotte’a; i gdyby mi powiedziano, że filozofowie do których się zapalę wówczas, nie będą w niczem doń podobni, byłbym uczuł rozpacz kochanka, który chce kochać na całe życie, a któremu się mówi o innych kobietach, kochankach jego przyszłości.
Jednej niedzieli, w czasie lektury w ogrodzie, zaskoczył mnie Swann, który przyszedł do rodziców.
— Co tam czytamy, można zobaczyć? O, Bergotte? Kto panu wskazał jego książki?
Powiedziałem że Bloch.
— A tak, ten chłopiec którego tu raz widziałem, taki podobny do Mahometa II na portrecie Beliniego. Och! uderzające, te same wężykowate brwi, ten sam zakrzywiony nos, te same wystające policzki. Kiedy zapuści bródkę, to będzie ta sama osoba. W każdym razie ma gust, Bergotte to urocza umysłowość.
I, widząc jak bardzo muszę podziwiać Bergotte’a, Swann, który nigdy nie mówił o swoich znajomych, uczynił przez dobroć wyjątek i rzekł:
— Znam go dobrze; gdyby to panu zrobiło przyjemność aby panu podpisał tę książkę, mógłbym go o to poprosić.
Nie śmiałem przyjąć, ale zadałem Swannowi parę pytań co do Bergotte’a.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, którego on aktora najwyżej ceni?
— Aktora, nie wiem. Ale wiem, że żadnego aktora nie równa z Bermą, którą stawia ponad wszystko. Czy ją pan widział?
— Nie, rodzice nie pozwalają mi chodzić do teatru.
— To szkoda. Powinienby ich pan o to poprosić. Berma w Fedrze, w Cydzie, to tylko aktorka — powie ktoś — ale pan wie, że ja nie bardzo wierzę w „hierarchie” w sztuce.
I zauważyłem, jak mnie to już często uderzało w rozmowach Swanna z siostrami babki, że, kiedy mówi o rzeczach poważnych, kiedy używa wyrażenia zdającego się zawierać opinję w ważnym przedmiocie, ma zwyczaj oddzielać je specjalną intonacją machinalną i ironiczną, jakgdyby je ujmował w cudzysłów, jakgdyby nie chciał go brać na swój rachunek: hierarchia, wie pan, jak mówią głupcy? Ale w takim razie, skoro to było głupie, poco mówił hierarchia?
W chwilę potem, dodał:
— To panu da wizję równie szlachetną jak nie wiem jakie arcydzieło, sam nie wiem co... jak — i zaczął się śmiać — „Królowe z Chartres”!
Aż dotąd, ten wstręt do wyrażenia serjo własnego poglądu wydawał mi się czemś co musi być eleganckie i paryskie, czemś co się przeciwstawia prowincjonalnemu dogmatyzmowi sióstr babki; podejrzewałem też, że to jest duch koterji w której obracał się Swann, i gdzie, przez reakcję do liryzmu poprzednich pokoleń, przesadnie rehabilituje się drobne ścisłe fakty, niegdyś uznane za pospolite, a potępia się „frazesy”. Ale teraz było dla mnie coś rażącego w tej postawie Swanna. Wyglądało to jakby nie śmiał mieć zdania i jakby był spokojny jedynie wówczas, kiedy może dawać drobiazgowo ścisłe wskazówki. Nie zdawał sobie tedy sprawy, że i to znaczy wyrażać opinię, formułować, że dokładność tych szczegółów ma swoje znaczenie. Przypomniałem sobie wówczas ten obiad, kiedy byłem tak smutny bo mama nie miała zajść do mego pokoju i kiedy Swann powiedział, że bale u księżnej de Léon nie mają żadnego znaczenia. Ale przecież na tego rodzaju przyjemnościach trawił życie! Wydawało mi się to pełne sprzeczności. Na jaki inny żywot zachowywał on powiedzenie wkońcu serjo co myśli o rzeczach, sformułowanie sądów których mógłby nie ujmować w cudzysłowy, i nie oddawanie się już z drobiazgową grzecznością zajęciom, o których mówił równocześnie że są śmieszne? Zauważyłem także w sposobie, w jaki Swann mówił do mnie o p. Bergotte, coś co nie było mu wyłącznie właściwe, ale przeciwnie było w owym czasie wspólne wszystkim wielbicielom pisarza, przyjaciółce mojej matki, doktorowi Boulbon. Jak Swann, mówili o tym pisarzu: „To czarujący umysł, taki oryginalny, ma swój odrębny sposób mówienia o rzeczach, trochę wyszukany, ale tak pełen wdzięku! Nie trzeba podpisu, poznaje się odrazu że to on”. Ale żaden nie byłby się posunął do powiedzenia: „To wielki pisarz, ma ogromny talent”. Nie mówili nawet że ma talent. Nie mówili, bo nie wiedzieli. To bardzo długo trwa, zanim w swoistej fizjognomji nowego pisarza rozpoznamy model, który nosi miano „wielkiego talentu” w naszem muzeum ogólnych pojęć. Właśnie dlatego, że ta fizjognomja jest nowa, nie wydaje się nam całkowicie podobna do tego co nazywamy talentem. Powiadamy raczej: oryginalność, urok, subtelność, siła, i potem, pewnego dnia, zdajemy sobie sprawę, że właśnie to wszystko, to jest talent.
— Czy istnieją książki Bergotte’a, w którychby mówił o Bermie? — spytałem.
— Sądzę że w małej plakietce o Rasynie, ale to musi być wyczerpane. Może ją jednak przedrukowano. Dowiem się. Mogę zresztą poprosić Bergotte’a o co pan chce, nie mija tydzień aby nie był u nas na obiedzie. To wielki przyjaciel mojej córki. Zwiedzają razem stare miasta, katedry, zamki.
Ponieważ nie miałem żadnego pojęcia o hierarchji społecznej, niepodobieństwo jakie ojciec widział w tem abyśmy utrzymywali stosunki z panią i z panną Swann oddawna miało raczej ten skutek, że, budząc we mnie wrażenie wielkiej między nami odległości, dało im urok w moich oczach. Żałowałem, że matka nie maluje sobie włosów i nie różuje ust, tak jak słyszałem przez naszą sąsiadkę, panią Sazerat, że robi pani Swann, i to aby się podobać nie mężowi, ale panu de Charlus. Myślałem, że musimy być dla niej przedmiotem wzgardy, co mi było przykre zwłaszcza z powodu panny Swann, o której mówiono mi że jest bardzo ładna i o której marzyłem często, użyczając jej za każdym razem tej samej kapryśnej i uroczej twarzy. Ale, kiedy się dowiedziałem tego dnia, że panna Swann jest istotą wielce niepospolitą, istotą kąpiącą się, niby w swoim przyrodzonym żywiole, w tylu przywilejach; że, kiedy spyta się rodziców czy jest ktoś na obiedzie, odpowiadają jej owemi pełnemi światła sylabami, nazwiskiem owego złotego gościa, który jest dla niej jedynie starym przyjacielem domu: Bergotte; że dla niej, zwykłą rozmową przy stole, odpowiadającą temu czem jest dla mnie rozmowa ciotki, są zdania Bergotte’a o wszystkich przedmiotach, których nie mógł poruszyć w książkach i w których tak byłbym pragnął słyszeć jego wyroki; że wreszcie kiedy zwiedza jakieś miasto, on wędruje obok niej, nieznany i wspaniały, niby bogowie, którzy zstępowali między śmiertelnych; wówczas zrozumiałem, równocześnie z ceną istoty takiej, jak panna Swann, jak bardzo musiałbym się jej wydać gminny i ciemny. Odczułem tak żywo słodycz i niemożliwość jaką byłoby dla mnie zostać jej przyjacielem, że przepełniło mnie to równocześnie pragnieniem i rozpaczą. Najczęściej teraz, kiedy o niej myślałem, widziałem ją przed portalem jakiejś katedry, tłumaczącą mi znaczenie posągów; poczem z uśmiechem, jakże dla mnie pochlebnym, przedstawiała mnie swemu przyjacielowi, panu Bergotte. I zawsze urok wszystkich pojęć, jakie rodziły we mnie katedry, urok wzgórz Ile-de-France i równin Normandji, kładł swoje odblaski na obrazie jaki sobie tworzyłem o pannie Swann: jakaż droga do pokochania! Kiedy sądzimy, że jakaś istota ma udział w nieznanem życiu w któreby nas jej miłość wprowadziła, jestto, ze wszystkiego czego wymaga krystalizacja miłości, rzecz najistotniejszą i pozwalającą zamknąć oczy na wszystko. Nawet kobiety które sądzą, że oceniają mężczyznę tylko z warunków fizycznych, widzą w tej stronie fizycznej emanację swoistego życia. Dlatego kochają żołnierzy, strażaków; mundur czyni je mniej wybrednemi co do twarzy; myślą, że całują pod pancerzem odmienne serce, zuchwałe i łagodne; i młody monarcha lub następca tronu odnosi najpochlebniejsze zwycięstwa w obcych krajach które zwiedza, nie potrzebując do tego regularnego profilu, który byłby może nieodzowny dla lada filistra.

Czytałem tedy w ogrodzie. Zajęcia tego ciotka nie uznawała poza niedzielą, dniem w którym wzbronione jest zajmować się czemś poważnem i w którym ona nie szyła. W dzień powszedni byłaby mi powiedziała: „jakto, ty znów zabawiasz się czytaniem, przecież to nie jest niedziela” — dając temu słowu zabawiać się znaczenie dzieciństwa i straty czasu. Ciocia Leonja gwarzyła z Franciszką, oczekując przyjścia Eulalji. Oznajmiła Franciszce, że widziała przechodzącą panią Goupil „bez parasola, w jedwabnej sukni robionej w Châteaudun. Jeżeli ma gdzieś daleko iść przed nieszporami, łatwo może ją skropić”.
— Może, może (co znaczyło: może nie) powiadała Franciszka, aby zbyt stanowczo nie odtrącać możliwości pomyślniejszego obrotu.
— Prawda, mówiła ciotka uderzając się w czoło, to mi przypomina, że nie dowiedziałem się, czy ona przyszła do kościoła już po podniesieniu. Muszę pamiętać, aby spytać o to Eulalji... Franciszko, popatrzno na tę czarną chmurę za wieżą i na to złe słońce na dachu: pewna jestem, że dzień nie minie bez deszczu. Nie było możliwe, aby to tak wytrwało, było za gorąco. I im prędzej tem lepiej, bo dopóki burza nie przyjdzie, moje Vichy nie spłynie, dodała ciocia Leonja, w której umyśle chęć przyspieszenia wędrówki wody Vichy nieskończenie przeważała obawę, aby pani Goupil nie zniszczyła sobie sukni.
— Może, może.
— I jeszcze to, że kiedy pada na rynku, nie bardzo jest gdzie się schować.
— Jakto, trzecia? wykrzyknęła nagle ciocia Leonja blednąc; ależ w takim razie nieszpory już się zaczęły, zapomniałam swojej pepsyny. Rozumiem teraz, czemu woda Vichy leży mi w żołądku.
I, rzucając się na książkę do nabożeństwa w fioletowym aksamicie, ze złotemi brzegami, i wyrzucając z niej w pośpiechu obrazki okolone pożółkłą papierową koronką, znaki dni świątecznych, ciocia, łykając swoje krople, zaczęła coprędzej czytać święte teksty, których zrozumienie było lekko przyćmione niepewnością, czy pepsyna wzięta w tak długi czas po wodzie Vichy, będzie jeszcze zdolna dogonić ją i przeprowadzić. „Trzy godziny, to niepojęte, jak ten czas leci.”
Małe uderzenie w szybę, jakgdyby coś ją trąciło, tuż potem obfity opad, lekki niby ziarnka piasku któreby zrzucono z piętra wyżej; potem opad obfitszy, regularniejszy, wchodzący w pewien rytm, płynny, dźwięczny, muzyczny, niezliczony, powszechny: to był deszcz.
— I co, Franciszko, co mówiłam? Ależ pada! Ale zdaje mi się, że słyszałam dzwonek u furtki w ogrodzie; idź zobaczyć, kto może być na dworze w taki czas.
Franciszka wracała.
— To pani Amedeuszowa (moja babka) powiedziała, że się trochę przeleci. A przecie leje tęgo.
— To mnie nie dziwi, rzekła ciocia wznosząc oczy do nieba. Zawsze mówiłam, że ona nie ma w głowie tak jak wszyscy. Wolę już, że ona jest w ogrodzie, niż żebym sama miała tam być w tej chwili.
— Pani Amedeuszowa, to zawsze wprost przeciwnie jak wszyscy, mówiła Franciszka łagodnie, zachowując na chwilę w której znajdzie się sama z resztą służby stwierdzenie, że, jej zdaniem, babka jest trochę pomylona.
— Już po błogosławieństwie! Eulalja nie przyjdzie już, wzdychała ciotka; musiała się zlęknąć deszczu.
— Ale niema piątej, proszę pani, jest dopiero wpół.
— Dopiero wpół? a ja musiałam podnieść firaneczki, żeby mieć bodaj odrobinę światła. O wpół do piątej! Na tydzień przed dniami krzyżowemi! Och, moja dobra Franciszko, musi widać Bóg bardzo być na nas pogniewany. Bo też dzisiejszy świat za wiele sobie pozwala. Jak powiadał mój biedny Oktaw, zanadto zapomniano o Panu Bogu i on się mści.
Żywy rumieniec zabarwił lica cioci: zadzwoniła Eulalja. Na nieszczęście, ledwo weszła, Franciszka wróciła, i z uśmiechem, mającym dostroić ją samą do radości o której nie wątpiła iż jej słowa sprawią cioci, delikatnie dzieląc sylaby, aby okazać że, mimo użycia stylu pośredniego, przynosi, jak dobra sługa, autentyczne słowa, któremi raczył się wyrazić gość, rzekła:
— Ksiądz proboszcz byłby zachwycony, szczęśliwy, gdyby pani Oktawowa nie odpoczywała i mogła go przyjąć. Ksiądz proboszcz nie chce przeszkadzać. Ksiądz proboszcz jest na dole, wprowadziłam go do sali.
W rzeczywistości, wizyty proboszcza nie sprawiały ciotce równie wielkiej przyjemności jak to przypuszczała Franciszka, a rozpromieniony wyraz, którym służąca uważała za właściwe stroić swoją twarz za każdym razem kiedy miała oznajmić tę duchowną osobę, nie zupełnie odpowiadał uczuciom chorej. Proboszcz (wyborny człowiek; żałuję, że z nim nie rozmawiałem częściej, bo, o ile nie rozumiał się na sztuce, o tyle biegły był w etymologji), przyzwyczajony dawać znamienitszym turystom informacje o kościele (nosił się z zamiarem napisania książki o parafji Combray), męczył ciocię objaśnieniami bez końca, w dodatku zawsze temi samemi. A już kiedy się zjawiał tak równocześnie z Eulalją, wizyta jego stawała się cioci wręcz niepożądana. Byłaby wolała lepiej wyzyskać Eulalję i nie mieć wszystkich naraz. Ale nie śmiała odprawić proboszcza, dawała tylko Eulalji znak, żeby nie odchodziła razem z nim, że ją chce mieć trochę samą, kiedy ksiądz pójdzie.
— Księże proboszczu, co to mi mówiono, że jakiś artysta ustawił sztalugi w kościele, aby skopiować witraż? Mogę rzec, że dożyłam swoich lat, nie słysząc o czemś podobnem! Czego dziś ludzie nie wymyślą! I właśnie to jest najbrzydsza rzecz w całym kościele!
— Nie posunąłbym się tak daleko, aby powiedzieć, że to jest rzecz najbrzydsza; bo o ile są u św. Hilarego partje, które warte są zwiedzenia, są inne bardzo stare w tej mojej biednej bazylice, jedynej w całej djecezji, której nawet nie odrestaurowano! Mój Boże, kruchta jest stara i brudna, ale bądź co bądź, ma swój majestat; ujdą nawet gobeliny z Esterą, za które osobiście nie dałbym dwóch groszy, ale które znawcy stawiają zaraz po gobelinach w Sens. Uznaję zresztą, że obok pewnych nazbyt realistycznych szczegółów, tkaniny te świadczą skądinąd o prawdziwym zmyśle obserwacji. Ale niech mi nikt nie mówi o witrażach! Czy w tem jest sens, aby zachowywać okna, które nie dają światła i nawet mamią wzrok refleksami nieokreślonego koloru? I to w kościele gdzie niema dwóch płyt na jednym poziomie; a nie chcą mi ich zmienić, pod pozorem, że to są groby opatów Combray i panów na Guermantes, dawnych hrabiów Brabantu! W prostej linji przodkowie dzisiejszego księcia de Guermantes, a także księżnej, skoro ona jest z domu de Guermantes i wyszła za swego kuzyna...
(Babka, która, nie interesując się ludźmi, pomieszała w końcu wszystkie nazwiska, za każdym razem kiedy wymieniano księżnę de Guermantes, utrzymywała, że to musi być kuzynka pani de Villeparisis. Wszyscy parskali śmiechem; babka starała się bronić powołując się na jakiś „faire part”: „Zdawało mi się, że tam były jakieś Guermanty”. I na ten raz byłem z innymi przeciwko niej, nie mogąc przypuścić, aby istniał jakiś węzeł między jej przyjaciółką z pensji a wnuką Genowefy z Brabantu.)
— Weź pani Roussainville, to jest dzisiaj tylko chłopska parafja, mimo że w starożytności miejscowość ta słynęła handlem filcowych kapeluszy i zegarów. Nie jestem pewien etymologji Roussainville. Przypuszczałbym chętnie, że pierwotna nazwa była Rouville (Radulfi villa) jak Châteauroux (Castrum Radulfi), ale o tem opowiem pani innym razem. No i kościół tamtejszy ma wspaniałe witraże, prawie wszystkie nowoczesne, i ten imponujący Wjazd Ludwika Filipa do Combray, który bardziej byłby na swojem miejscu w samem Combray i który wart jest, jak powiadają, słynnego witrażu w Chartres. Wczoraj jeszcze widziałem brata doktora Percepied, który jest znawcą i który uważa że to jest piękniej wykończone. Ale sam mówiłem temu artyście (zresztą bardzo grzeczny człowiek i podobno prawdziwy wirtouz pendzla): „Co wy widzicie nadzwyczajnego w tym witrażu, który jest jeszcze trochę brudniejszy od innych?”
— Jestem pewna, że gdyby ksiądz poprosił Eminencji, — rzekła miękko ciocia Leonja, która zaczynała się obawiać, że się zmęczy — nie odmówiłby księdzu nowego witrażu.
— Tak pani myśli, pani Oktawowo! odparł proboszcz. Ależ to właśnie Jego Eminencja roztrąbił ten nieszczęśliwy witraż, dowodząc że przedstawia Gilberta Złego, pana na Guermantes, wiodącego się wprost od Genowefy Brabanckiej (która była z domu Guermantes), jak dostaje rozgrzeszenie od świętego Hilarego.
— Ale ja nie widzę, gdzie jest święty Hilary?
— Ale owszem, w kącie witrażu nie zauważyła pani nigdy damy w żółtej sukni? No to właśnie jest święty Hilary, którego nazywają też, wie pani, w pewnych prowincjach Saint-Illiers, Saint-Hélier, a nawet w Jura Saint-Ylie. Te różne skażenia słów sanctus Hilarius nie są zresztą najciekawsze z pomiędzy tych, które się spotyka w imionach błogosławionych. Tak naprzykład, twoja patronka, moja dobra Eulaljo, sancta Eulalja, czy wiesz co się z niej zrobiło w Burgundji? Poprostu Saint-Eloi: zmieniła się w świętego. Czy wyobrażasz sobie, Eulaljo, aby po twojej śmierci zrobiono z ciebie chłopca?
— Ksiądz proboszcz zawsze powie coś do śmiechu.
— Brat Gilberta, Karol Jąkała, pobożny książę, który niestety, straciwszy wcześnie ojca, Pepina Szalonego, zmarłego wskutek choroby umysłowej, wykonywał najwyższą władzę z całą butą młodości pozbawionej dobrodziejstw wychowania, z chwilą gdy fizys jakiegoś osobnika nie spodobała mu się w jakiemś mieście, kazał tam mordować wszystkich do ostatniego mieszkańca. Gilbert, chcąc się zemścić na Karolu, kazał spalić kościół w Combray — pierwotny kościół ówczesny, ten, który Teodebert, opuszczając ze swoim dworem rezydencję, którą miał niedaleko stąd w Thibérzy (Theodeberciacus) aby iść na Burgundów, przyrzekł zbudować na grobie św. Hilarego, jeżeli święty postara mu się o zwycięstwo. Została tylko krypta, którą Teodor musiał pani pokazywać, wobec tego że Gilbert spalił resztę. Potem pobił nieszczęsnego Karola, przy pomocy Wilhelma zdobywcy (ksiądz wymawiał Wilelma), co sprawiła, że wielu Anglików przyjeżdża tu oglądać Combray. Ale nie zdaje się, aby sobie umiał zjednać sympatję mieszkańców Combray, bo rzucili się na niego, gdy po mszy wychodził z kościoła i ucięli mu głowę. Zresztą Teodor pożycza małej książeczki, która zawiera wyjaśnienia.
„Ale co jest bezspornie najciekawsze w naszym kościele, to widok z wieży: wspaniały jest. Oczywiście, pani Oktawowej, która nie jest zbyt silna, nie radziłbym drapać się tych dziewięćdziesiąt siedem schodów, ściśle połowę słynnej katedry medjolańskiej. Jest się czem zmęczyć nawet dla osoby zdrowej, tem bardziej że się idzie zgięty we dwoje, o ile się nie chce rozbić głowy, i zgarnia się ubraniem wszystkie pajęczyny na schodach. W każdym razie, musiałaby pani dobrze głowę zawinąć, dodał (nie spostrzegając oburzenia, o jakie ciotkę przyprawiała myśl, że byłaby zdolna wyjść na wieżę), bo, skoro się jest na górze, są tam straszliwe przeciągi! Niektóre osoby twierdzą, że uczuły tam chłód śmierci. Mimo to, w niedzielę zdarzają się zawsze towarzystwa, które przybywają nawet z bardzo daleka, aby podziwiać piękność panoramy i które wracają zachwycone. Ot, w przyszłą niedzielę, jeżeli pogoda się utrzyma, spotka pani tam z pewnością ludzi, bo mamy krzyżowe dni. Trzeba zresztą przyznać, że ma się stamtąd widok czarodziejski, rzut oka na dolinę, coś zupełnie osobliwego. Kiedy czas jest piękny, można widzieć aż do Verneuil. Zwłaszcza ogląda się naraz rzeczy, które zazwyczaj można widzieć tylko oddzielnie, jak bieg Vivonne i rowy w Saint-Assise-les-Combray, od których rzekę oddziela niby kurtyna wielkich drzew; lub wreszcie rozmaite kanały w Jouy-le-Vicomte (Gaudiacus vice comitis, jak pani wiadomo). Za każdym razem, kiedym się wybrał do Jouy-le-Vicomte, widziałem kawałek kanału; potem, kiedy skręciłem w ulicę, widziałem drugi, ale wówczas nie widziałem poprzedniego. Daremnie skupiałem je razem w myśli, to nie robiło wielkiego wrażenia. Z wieży św. Hilarego, to co innego: widać całą sieć obejmującą to miasteczko. Tylko nie rozpoznaje się wody; ot, powiedziałby kto, wielkie szczeliny, przecinające miasto na części, niby ciasto, którego kawałki trzymają się z sobą, mimo że są już rozcięte. Na dobrą sprawę, trzebaby być razem na wieży św. Hilarego i w Jouy-le-Vicomte.
Proboszcz tak zmęczył ciotkę, że, ledwo odszedł, musiała odprawić Eulalję.
— Masz, moja dobra Eulaljo, — rzekła słabym głosem, wydobywając pieniądz z sakiewki, którą miała pod ręką, — weź abyś nie zapomniała o mnie w swoich modłach.
— Och, pani Oktawowo, ja nie wiem, czy ja powinnam, wie pani dobrze, że ja nie dlatego przychodzę! mówiła Eulalja za każdym razem z tem samem zakłopotaniem co gdyby to był pierwszy raz; a także z pozornem niezadowoleniem, które bawiło ciocię Leonję, ale nie było jej przykre, bo jeżeli którego dnia Eulalja, biorąc pieniądz, miała minę nieco mniej zgorszoną niż zwykle, ciocia mówiła:
— Nie wiem, co się stało Eulalji, dałam jej to samo co zawsze i nie wydawała się zadowolona.
— Myślę przecie, że nie powinna się skarżyć, wzdychała Franciszka, która była skłonna uważać za drobiazg wszystko co ciocia Leonja dawała jej albo jej dzieciom, a za skarby szaleńczo roztrwonione dla niewdzięcznej uważała monetę wsuniętą każdej niedzieli w rękę Eulalji, ale tak dyskretnie, że nigdy Franciszka nie zdołała jej sprawdzić. To nie znaczy, aby Franciszka pragnęła dla siebie pieniędzy, które ciocia dawała Eulalji. Cieszyła się dostatecznie tem co ciocia posiadała, wiedząc, że bogactwa pani równocześnie podnoszą i upiększają w oczach wszystkich jej służącą, i że ona, Franciszka, jest osobą znaczną i szanowaną w Combray, Jouy-le-Vicomte i innych miejscach, szanowaną za liczne folwarki cioci Leonji, za częste i długie wizyty proboszcza, za niezwykłe ilości spotrzebowanych flaszek Vichy. Była skąpa jedynie za ciocię; gdyby zawiadowała jej majątkiem, co byłoby jej marzeniem, uchroniłaby ją od cudzych zamachów z macierzyńską zachłannością. Nie widziałaby zresztą nic bardzo złego w tem, gdyby ciocia, której nieuleczalną hojność znała, rozdawała majątek, — byleby tylko ludziom bogatym. Może myślała, że ci, nie potrzebując podarków cioci Leonji, nie mogą być podejrzani o to, że ją kochają interesownie. Zresztą, podarki czynione osobom bardzo zamożnym — jak pani Sazerat, pan Swann, pan Legrandin, pani Goupil — osobom „tej samej klasy” co ciocia Leonja i które „dobrze pasowały razem”, były dla niej cząstką obyczajów owego dziwnego i świetnego życia bogaczy, którzy polują, wyprawiają bale, składają sobie wizyty i których podziwiała z uśmiechem. Ale inna sprawa, jeżeli korzystający z hojności cioci byli z tych, których Franciszka nazywała „ludzie tacy jak ja, ludzie którzy nie są nic lepszego niż ja”, i którymi gardziła najbardziej, chyba że ją nazywali „panią Franciszką” i uważali się za „coś gorszego od niej”. I kiedy ujrzała, że mimo jej rad, ciocia rządzi się swojem zdaniem i że wyrzuca pieniądze — tak przynajmniej Franciszka sądziła — dla osób niegodnych, podarki, które ciocia robiła jej samej, zaczęła uważać za nikłe, w porównaniu z urojonemi sumami dawanemi Eulalji. Nie było w okolicach Combray tak znacznego folwarku, któregoby, zdaniem Franciszki, Eulalja nie mogła sobie z łatwością kupić za wszystko co jej przynoszą te wizyty. Prawda, że Eulalja w ten sam sposób szacowała niezmierzone i ukryte bogactwa Franciszki. Zazwyczaj, kiedy Eulalja już poszła, Franciszka opatrywała jej osobę mocno krytycznym komentarzem. Nienawidziła Eulalji, ale się jej bała i uważała za konieczne w oczy okazywać jej „przychylną twarz”. Odbijała to sobie po odejściu Eulalji, nie wymieniając jej co prawda, ale wygłaszając sybilińskie wyrocznie, albo zdania o charakterze ogólnym jak u Eklezjasty, których znaczenie nie mogło mieć dla cioci tajemnic. Sprawdziwszy z poza firanki czy Eulalja zamknęła drzwi: „Podchlebcy umieją wkraść się w łaski i zgarniać majątki; ale cierpliwości, pan Bóg wszystkich ich kiedyś pokarze”, powiadała z kosem spojrzeniem i z intencją Joasa myślącego wyłącznie o Atalji, kiedy powiada:

Szczęście złych niby potok górski spłynie.

Ale kiedy proboszcz był również i kiedy jego niekończąca się wizyta wyczerpała siły ciotki, Franciszka wychodziła z pokoju za Eulalją mówiąc:
— Niech teraz pani sobie odpocznie, bardzo mi coś panią zmęczyli.
I ciocia nawet nie odpowiadała, wydając westchnienie, które zdawało się ostatniem, z zamkniętemi oczami, jak umarła. Ale ledwo Franciszka zeszła, rozlegały się z największą gwałtownością cztery dzwonki, i ciocia, siedząc na łóżku, wołała:
— Czy Eulalja już poszła? Wyobraź sobie, zapomniałam jej spytać, czy pani Goupil zdążyła na mszę przed Podniesieniem! Biegnij prędko za nią.
Ale Franciszka wracała nie zdoławszy dogonić Eulalji.
— To fatalne, mówiła ciocia potrząsając głową. Jedyna ważna rzecz, o jaką miałam się jej spytać!
Tak spływało życie cioci Leonji, zawsze jednakie, w słodkiej jednostajności tego co z udaną wzgardą i głęboką czułością nazywała swojem „biedowaniem”. Chronione przez wszystkich nietylko w domu, gdzie każdy, przekonawszy się o daremności radzenia jej lepszej hygieny, zgodził się pomału szanować ten tryb życia, ale i w miasteczku, gdzie, o trzy ulice od nas, chłopak, zanim się wziął do zabijania pak, kazał się pytać Franciszki, czy ciocia Leonja nie „odpoczywa” — biedowanie to zostało wszelako zmącone tego roku. Niby ukryty owoc, który dojrzał nie spostrzeżony przez nikogo i spadł sam z drzewa, przyszło jednej nocy rozwiązanie dziewczyny kuchennej. Męczyła się straszliwie, że zaś nie było akuszerki w Combray, Franciszka musiała pojechać przededniem po akuszerkę do Thiberzy. Z powodu krzyków pomywaczki, ciotka nie mogła odpoczywać; i bardzo brakowało jej też Franciszki, która mimo niewielkiej odległości wróciła aż późno. Toteż matka rzekła rano do mnie:
— Idź zajrzyj, czy ciocia nie potrzebuje czego.
Wszedłem do pierwszego pokoju i przez otwarte drzwi ujrzałem ciocię, która, leżąc na boku, spała; usłyszałem jak lekko chrapie. Miałem pocichu odejść, ale widocznie hałas moich kroków wmieszał się w jej sen i „zmienił jego szybkość”, jak mówi się o samochodach, bo muzyka chrapania urwała się na chwilę i rozpoczęła się o ton niżej. Potem ciocia obudziła się i obróciła nieco twarz, którą mogłem ujrzeć wówczas. Twarz wyrażała jakby grozę; ciocia miała najwidoczniej okropny sen; nie mogła mnie widzieć w tej pozycji, a ja stałem nie wiedząc czy mam postąpić czy oddalić się; ale już zdawało mi się, że wróciła do poczucia rzeczywistości i poznała kłamstwo widzeń, które ją przestraszyły; uśmiech radości, pobożnej wdzięczności Bogu, który pozwala aby życie było mniej okrutne niż sny, oświecił słabo jej twarz. Przyzwyczajona mówić do siebie półgłosem kiedy myślała że jest sama, szepnęła:
— Bogu niech będzie chwała, to całego zmartwienia tylko tyle, że kuchta rodzi. A już mi się śniło, że mój biedny Oktaw zmartwychwstał i chciał, żebym co dzień chodziła na spacer!
Ręka jej sięgnęła do różańca, leżącego na stoliczku, ale ogarniający ją sen nie zostawił jej siły na ujęcie go; zasnęła z powrotem uspokojona, a ja wyszedłem na palcach, tak, że ani ciocia, ani nikt inny nie dowiedzieli się com usłyszał.
Kiedy mówię, że poza wypadkami bardzo rzadkiemi, jak ten poród, tryb życia cioci nie ulegał nigdy zmianie, nie mówię o tych zmianach, które, zawsze jednakie, powtarzając się w prawidłowych odstępach, wprowadzały w jednostajność jedynie rodzaj wtórnej jednostajności. Naprzykład w każdą sobotę, kiedy Franciszka szła popołudniu na targ do Roussainville-le Pin, śniadanie było dla wszystkich o godzinę wcześniej. I ciocia tak się przyzwyczaiła do tego cotygodniowego odstępstwa od swoich nawyków, że zrosła się z tym zwyczajem tyleż co z innemi. Tak dalece „włożyła się w to”, jak mówiła Franciszka, że gdyby jej trzeba było w sobotę czekać na śniadanie zwyczajnej godziny, byłoby ją to tak samo „wytrąciło”, co gdyby musiała innego dnia cofnąć śniadanie do godziny sobotniej. To przesunięcie śniadania dawało zresztą sobocie w oczach nas wszystkich fizjognomję niezwykłą, wakacyjną i dość sympatyczną. W porze gdy zazwyczaj ma się jeszcze godzinę przed niespodzianką posiłku, w sobotę człowiek wiedział, że za kilka minut ujrzy jak się zjawiają przedwczesne salsefje, protekcyjny omlet, niezasłużony befsztyk. Powrót tej asymetrycznej soboty był jednym z owych drobnych wydarzeń wewnętrznych, lokalnych, prawie społecznych, które w spokojnem życiu i w zamkniętem kółku tworzą rodzaj narodowego węzła i stają się ulubionym przedmiotem rozmów, żartów, opowiadań przesadzonych dowoli; byłby gotowem jądrem dla legendarnego cyklu, gdyby ktoś z nas miał zmysł epiczny. Od rana, zanimśmy się ubrali, bez przyczyny, dla rozkoszy odczuwania siły solidarności, jedni mówili do drugich wesoło, kordjalnie, patrjotycznie:
— Nie ma czasu do stracenia, pamiętajmy że to sobota!
Ciocia, naradzając się z Franciszką i myśląc że dzień będzie dłuższy niż zazwyczaj, powiadała:
— Możebyś im upiekła ładny kawałek cielęciny, skoro to sobota.
Jeżeli o wpół do jedenastej ktoś roztargniony wydobył zegarek mówiąc: „No, jeszcze mamy półtorej godziny do śniadania”, wszyscy byli uszczęśliwieni, że mogą mu powiedzieć: „Ale skądże, gdzie ty masz głowę, nie pamiętasz, że to sobota!”; i śmiano się jeszcze w kwadrans potem i przyrzekano sobie opowiedzieć tę dystrakcję cioci, aby ją zabawić.
Nawet oblicze nieba wydawało się zmienione. Po śniadaniu, słońce, świadome że to sobota, wałęsało się godzinę dłużej po sklepieniu nieba, i kiedy ktoś, myśląc że przeoczono porę przechadzki, powiadał: „Jakto, dopiero druga?” widząc jak przechodzą dwa uderzenia dzwonnicy św. Hilarego (nawykłe nie spotykać jeszcze nikogo na drogach pustych z powodu południowego posiłku lub wypoczynku, wzdłuż żywej i białej rzeki, którą nawet rybak opuścił, i wędrujące samotnie poprzez niebo w stanie spoczynku, kędy zostało jedynie parę leniwych chmur), wszyscy chórem odpowiadali: „Ależ pomyliło ci się, śniadanie było o godzinę wcześniej, wiesz przecie że to sobota!”
Zdziwienie barbarzyńcy (nazywaliśmy tak wszystkich ludzi nie znających tej odrębności soboty), który, przyszedłszy o jedenastej aby się zobaczyć z ojcem, zastał nas przy stole, było jedną z rzeczy, które najbardziej w życiu rozweselały Franciszkę. Ale jeżeli wydawało jej się zabawne, iż zaskoczony gość nie wiedział, że my śniadamy wcześniej w sobotę, jeszcze komiczniejsze było dla niej (mimo iż sympatyzowała w głębi serca z tym ciasnym szowinizmem), kiedy ojciec, nie zastanawiając się że ów barbarzyńca mógł tego nie rozumieć, odpowiadał bez innych wyjaśnień: „Przecie dziś sobota!” Doszedłszy do tego punktu opowiadania, ocierała łzy wesołości i, aby pomnożyć swoją przyjemność, przedłużała djalog, wymyślała rzekomą odpowiedź gościa, któremu ta „sobota” nic nie tłumaczyła. I nietylko nie skarżyliśmy się na te dodatki, ale nie wystarczały nam one jeszcze, i mówiliśmy: „Ale zdawało mi się, że on jeszcze coś powiedział. To było dłużej za pierwszym razem kiedy Franciszka opowiadała”. Nawet stara ciotka odkładała robótkę, podnosiła głowę i spoglądała przez lorynetkę.
Sobota miała jeszcze to szczególnego, że tego dnia, w ciągu całego maja, wychodziliśmy po obiedzie, aby iść na nabożeństwo majowe.
Ponieważ spotykaliśmy tam czasami pana Vinteuil, bardzo surowego dla „żałosnego gatunku młodych ludzi zaniedbanych, w duchu dzisiejszej epoki”, matka pilnowała, aby nie było żadnych braków w moim stroju, poczem szliśmy do kościoła. Przypominam sobie, że to przez nabożeństwa majowe zacząłem kochać głogi. Obecne nietylko w kościele — świętym nad inne ale do którego mieliśmy prawo wstępu — ustawione na samym ołtarzu, nieodłączne od misterjów w których obchodzie brały udział, biegły pośród świeczników i poświęcanych naczyń gałęźmi splecionemi w świąteczne girlandy. Gałęziom tym przydawały jeszcze uroku festony liści, na których rozsiane były obficie, niby na trenie panny młodej, bukieciki pączków olśniewającej białości. Ale zaledwie śmiałem na nie spoglądać: czułem że te odświętne przybrania są żywe, i że to natura sama, wystrzygając tak bogato liście, przydając im najpiękniejszy ornament owych białych pączków, uczyniła tę dekorację godną obrzędu, który był zarazem i uciechą ludową i mistyczną ceremonją. Wyżej otwierały się tu i ówdzie, ze swobodnym wdziękiem, ich płatki, przytrzymujące niedbale, niby lekki stroik z gazy, bukiet pręcików delikatnych jak babie lato. I śledząc ten ruch, odtwarzając w sobie samym gest ich kwitnienia, wyobrażałem sobie jakgdyby to był nieopatrzny i szybki ruch głowy białej dziewczyny, roztargnionej i żywej, rzucającej zalotne spojrzenie z pod zmrużonych powiek.
Pan Vinteuil usiadł z córką koło nas. Pochodzący z dobrej rodziny, dawał niegdyś lekcje fortepianu siostrom babki; i kiedy, po śmierci żony i po jakimś spadku, osiadł w pobliżu Combray, bywał u nas dosyć często. Ale będąc przesadnie drażliwy, przestał nas odwiedzać, aby nie spotkać Swanna, który zawarł, jak to nazywał Vinteuil, „małżeństwo niewłaściwe, w guście dzisiejszej epoki”. Dowiedziawszy się że komponuje, matka powiedziała mu przez uprzejmość, że kiedy będzie u niego, musi jej zagrać coś ze swoich utworów. Panu Vinteuil byłoby to sprawiło wielką radość, ale posuwał grzeczność i dobroć do takich skrupułów, że, stawiając się zawsze w położeniu innych, bał się ich znudzić i wydać się im egoistą, jeżeli poddał się swojej ochocie lub bodaj pozwolił ją odgadnąć.
W dniu, w którym rodzice wybrali się do niego, towarzyszyłem im, ale pozwolili mi zostać na dworze, że zaś domek pana Vinteuil w Montjouvain znajdował się u stóp zarośniętego wzgórza gdzie się ukryłem, znalazłem się na równej wysokości z salonem drugiego piętra, o pięćdziesiąt centymetrów od okna. Kiedy oznajmiono rodziców, widziałem jak pan Vinteuil spieszy się, aby ułożyć w widocznem miejscu na fortepianie nuty. Ale skoro tylko rodzice weszli, zdjął je i schował w kącie. Zapewne zląkł się, że mogliby przypuszczać, iż rad jest ich widzieć jedynie dlatego, aby im przegrać swoją kompozycję. I za każdym razem, kiedy w ciągu wizyty matka wróciła do tego tematu, on powtarzał kilkakrotnie: „Ależ ja nie wiem kto to położył na fortepianie, to nie jest miejsce”, i odwracał rozmowę na inne przedmioty, właśnie dlatego że go interesowały mniej. Jedyną jego namiętnością była córka; wyglądała na chłopca i zdawała się tak silna, że nie można było się wstrzymać od uśmiechu na widok względów jakiemi ojciec ją otacza, zawsze znajdując jakieś dodatkowe szale, które jej narzucał na ramiona. Babka zwracała uwagę, jaki słodki, delikatny, nieomal lękliwy wyraz przemykał często w oczach tej tak szorstkiej dziewczyny, której twarz usiana była piegami. Kiedy wyrzekła jakie słowo, natychmiast słyszała je uszami tych do których mówiła, niepokoiła się możliwością nieporozumienia; widziało się jak na jej męskiej twarzy „dobrego chłopca” błyskają, odcinają się jakby przeświecające subtelniejsze rysy zapłakanej młodej dziewczyny.
Kiedy, w chwili wyjścia z kościoła, ukląkłem przed ołtarzem, uczułem nagle wstając, że z głogów wydziela się gorzki i słodki zapach migdałów; zauważyłem wówczas na kwiatach złotawe punkciki, pod któremi wyobrażałem sobie że musi być ukryty ten zapach, niby pod zapiekanemi miejscami smak migdałowego kremu, albo pod piegami smak policzków panny Vinteuil. Mimo milczącej nieruchomości głogów, ten dorywczy zapach był jak szept ich wzmożonego życia; ołtarz drgał niem niby żywopłot nawiedzony przez żywe macki, które przywodził na myśl widok pręcików prawie rudych zachowujących jakby wiosenną energię i drażniącą siłę owadów dziś przeobrażonych w kwiaty.
Rozmawialiśmy chwilę z panem Vinteuil przed kruchtą, wychodząc z kościoła. Wmięszał się między chłopców, którzy się bili na placyku; brał w obronę mniejszych, prawił kazania większym. Kiedy panna Vinteuil oświadczyła swoim grubym głosem iż rada jest nas widzieć, zaraz zdawało się, że w niej samej jakaś wrażliwsza siostra rumieni się za to odezwanie się roztrzepanego poczciwego chłopca, które mogłoby w nas obudzić myśl, że ona pragnie abyśmy ją zaprosili do siebie. P. Vinteuil narzucał jej płaszcz na ramiona, wsiadali do małej bryczuszki, którą ona powoziła sama, i wracali do Montjouvain. Nazajutrz była niedziela, wstawało się aż na sumę, zatem, jeżeli był księżyc i jeżeli było ciepło, zamiast wracać prostą drogą, ojciec, z dumą przewodnika, prowadził nas przez Kalwarję na długi spacer, w którym słaba zdolność orjentacyjna i topograficzna matki kazała jej widzieć niemal dowód strategicznego genjuszu. Czasami szliśmy aż do wiaduktu, którego kamienne progi zaczynały się od dworca i wyobrażały dla mnie wygnanie i rozpacz, kres cywilizowanego świata, ponieważ co rok, w chwili przyjazdu z Paryża, zalecano nam dobrze uważać kiedy będzie Combray, nie przeoczyć stacji, być gotowym zawczasu, bo pociąg rusza po dwóch minutach i zapuszcza się wiaduktem poza kraje chrześcijańskie, których Combray znaczyło dla mnie ostateczną granicę.
Wracaliśmy aleją Dworcową, gdzie znajdowały się najładniejsze wille w gminie. W każdym ogrodzie blask księżyca, niby na obrazach Huberta Robert, rozrzucał połamane stopnie z białego marmuru, wodotryski, uchylone furtki. Blask księżyca zburzył biuro telegraficzne. Została zeń jedynie kolumna, nawpół złamana, ale zachowująca piękność nieśmiertelnej ruiny. Wlokłem nogi, upadałem z senności, zapach lip nasycający powietrze wydawał mi się jakby nagroda, którą można było uzyskać jedynie za cenę największego zmęczenia, i nie wartą tej ceny. Z nielicznych ogródków, psy, zbudzone naszemi samotnemi krokami, nawoływały się szczekaniem; zdarza mi się niekiedy jeszcze słyszeć je wieczorem, a między nie musiała się schronić aleja Dworcowa (kiedy na jej miejscu stworzono w Combray publiczny ogród), bo gdziekolwiek się znajdę, z chwilą gdy te szczekania zaczną się rozlegać i odpowiadać sobie, widzę aleję z jej lipami i z chodnikiem oświetlonym przez księżyc.
Naraz, ojciec zatrzymywał nas i pytał matki: „Gdzie jesteśmy?” Wyczerpana wędrówką, ale dumna z niego, wyznawała mu tkliwie, że nie ma pojęcia. Wzruszał ramionami i śmiał się. Wówczas, tak jakby wydobył z kieszeni, wraz z kluczem, tylną furtkę ogrodu, pokazywał ją nam, stojącą przed nami; rzekłbyś przybyła wraz z rogiem ulicy św. Ducha, aby nas oczekiwać na końcu tych nieznanych dróg. Matka powiadała z podziwem: „Ty jesteś nadzwyczajny!” I, począwszy od tej chwili, nie potrzebowałem już robić ani kroku, ziemia szła za mnie w tym ogrodzie, gdzie od tak dawna moim czynnościom przestała towarzyszyć świadoma uwaga: przyzwyczajenie brało mnie w swoje ramiona i niosło mnie jak małe dziecko do łóżka.
Sobota, która zaczynała się o godzinę wcześniej i odrywała Franciszkę, mijała dla cioci Leonji wolniej niż każdy inny dzień; mimo to, od początku tygodnia oczekiwała niecierpliwie jej powrotu, tak jakby ten dzień zawierał wszelką nowość i rozrywkę, jaką było jeszcze zdolne znieść jej wycieńczone i pomylone ciało. Nie znaczy to aby nie wzdychała chwilami do jakiej wielkiej zmiany, aby nie miała owych wyjątkowych godzin w których łaknie się czegoś innego niż to co jest, i kiedy ci, którym brak energji albo wyobraźni nie pozwala wydobyć z samych siebie czynnika odnowy, żądają od nadchodzącej minuty, od dzwonka listonosza, aby im przyniosły coś nowego, choćby gorszego, wzruszenie, boleść. Wówczas wrażliwość, której szczęście kazało zmilknąć niby bezczynnej harfie, chce odbrzmiewać pod jakąś ręką, choćby brutalną i choćby miała pęknąć od tego; wola, która z takim trudem zdobyła prawo oddania się bez przeszkód swoim pragnieniom, swoim bólom, chciałaby rzucić lejce w ręce przemożnych wypadków, choćby miały być okrutne. Bezwątpienia, ponieważ siły cioci Leonji, odmawiające usług przy najmniejszem zmęczeniu, wracały jej jedynie kroplami na łonie spoczynku, zbiornik napełniał się bardzo długo; mijały miesiące, zanim zyskała ten lekki nadmiar, który inni wyładowują w energji działania, a którego ona ani wiedziała jak użyć ani mogła się zdecydować na jego użycie. Ot, zastąpić kartofle tłuczone kartoflami z beszamelem, aby z tem większą radością wrócić po jakimś czasie do tłuczonych kartofli, które jej „nie nużyły”. Ale podejrzewam, że z kumulacji jednostajnych dni, do których była tak przywiązana, ciocia Leonja czerpała oczekiwanie jakiegoś domowego kataklizmu, ograniczonego do jednej chwili, ale takiej któraby ją zmusiła do czynu: wówczas dokonałaby może raz na zawsze jednej z owych zmian, których zbawienność uznawała, a na które sama z siebie nie mogła się zdobyć. Kochała nas prawdziwie, znajdowałaby przyjemność w tem aby nas opłakiwać. Gdyby tak, w chwili gdy czuła się dobrze i nie była spocona, zjawiła się wiadomość, że dom jest pastwą pożaru i żeśmy wszyscy zginęli i że niebawem nie zostanie ani jeden kamień z tych murów, z których jednak ona będzie miała czas uciec bez pośpiechu, pod warunkiem że wstanie natychmiast? W marzeniu tem, korzyści uboczne — iż może się napawać w długim żalu całą swoją czułością dla nas, i być przedmiotem zdumienia miasteczka, gdy będzie prowadziła nasz kondukt, mężna i przybita, umierająca ale trzymająca się dzielnie — łączyły się z korzyścią o wiele cenniejszą, że ją to zmusi, w dobrym momencie, bez chwili czasu do stracenia i bez możliwości denerwujących wahań, spędzić lato w jej ładnej posiadłości Mirougrain, gdzie był wodospad.
Nigdy nie zdarzył się żaden tego rodzaju wypadek, którego spewnością ciocia Leonja obliczała szanse, siedząc pogrążona w nieskończonych pasjansach. Gdyby się nawet zdarzył, przywiódłby ją od pierwszej chwili do rozpaczy realną prawdą drobnych nieprzewidzianych faktów, niepodobnym do zapomnienia akcentem słów zwiastujących złą nowinę, wszystkiemi znamionami śmierci rzeczywistej, bardzo różnej od jej logicznej i oderwanej możliwości. Aby więc uczynić od czasu do czasu swoje życie bardziej interesującem, ciocia poprzestawała na katastrofach urojonych, które wprawiała w ruch i śledziła z namiętnością. Lubiła nagle przypuszczać że ją Franciszka okrada, że ona się ucieka do podstępu aby się o tem przekonać, że ją łapie na gorącym uczynku. Przyzwyczajona, kiedy grała sama ze sobą w karty, grać równocześnie za siebie i za przeciwnika, sama wkładała w usta Franciszce mętne usprawiedliwienia i odpowiadała na nie z takim ogniem i oburzeniem, że kiedy ktoś z nas wszedł w tej chwili, zastawał ją całą spoconą, z błyszczącemi oczami, z fałszywym kokiem przekrzywionym i odsłaniającym jej łyse czoło. Franciszka słyszała może czasami z sąsiedniego pokoju gryzące sarkazmy, które ciocia zwracała do niej, a których obmyślanie nie byłoby przyniosło dostatecznej ulgi, gdyby zostały w postaci całkowicie niematerjalnej i gdyby ciocia nie przydała im realności, mrucząc je półgłosem.
Czasami, nawet ten „teatr w łóżku” nie wystarczał cioci; chciała wystawiać swoje sztuki. Wówczas, jednej niedzieli, zamknąwszy tajemniczo wszystkie drzwi, powierzała Eulalji wszystkie swoje wątpliwości co do uczciwości Franciszki, swoją intencję pozbycia się służącej; innym razem Franciszce swoje podejrzenia co do dwulicowości Eulalji, którą trzeba będzie niebawem wyrzucić; w kilka dni później brzydziła sobie swoją wczorajszą powiernicę i kumała się ze zdrajczynią, przyczem na następne przedstawienie powiernica i zdrajczyni miały odmienić role.
Ale podejrzenia które mogła w niej czasami budzić Eulalja, były jedynie słomianym ogniem i gasły szybko dla braku pożywki, ile że Eulalja nie mieszkała w domu. Inaczej z posądzeniami tyczącemi Franciszki, którą ciocia miała ustawicznie pod tym samym dachem, przyczem z obawy zaziębienia się w razie opuszczenia łóżka, nie miała odwagi zejść do kuchni i przekonać się czy podejrzenia jej są uzasadnione. Z czasem umysł jej nie miał już innego zatrudnienia niż starać się zgadnąć co w każdej chwili Franciszka może robić i starać się ukryć to przed nią. Zważała najulotniejsze drgnienia jej twarzy, najmniejszą sprzeczność w słowach, cień jakiejś intencji. I okazywała jej, że ją zdemaskowała, — pokazywała to jednem słowem, od którego Franciszka bladła; i czyniła sobie okrutną zabawę z tego, aby to słowo znaleźć i wbić je w serce nieszczęśliwej. I następnej niedzieli, rewelacja Eulalji — jak owe odkrycia, które otwierają nagle nieoczekiwane pole dla rodzącej się wiedzy, wlokącej się utartą koleiną — dowodziła cioci, że jej domysły były jeszcze o wiele poniżej prawdy.
— Ale Franciszka musi to wiedzieć teraz, że jej pani dała powóz.
— Ja jej dałam powóz! — krzyczała ciocia.
— Och, ja nie wiem, ja myślałam, widziałam ją jak teraz rozbija się powozem, dumna jak ten Herod, jadąc na targ do Roussainville. Myślałam, że to pani Oktawowa jej darowała.
Zczasem, Franciszka i ciocia Leonja, niby zwierzę i myśliwiec, żyły już tylko tem, że wzajem uprzedzały swoje podstępy. Matka bała się, aby się we Franciszce nie rozwinęła prawdziwa nienawiść do cioci Leonji, która obrażała ją najciężej jak mogła. W każdym razie, Franciszka przywiązywała coraz baczniejszą uwagę do najmniejszego słowa, do najlżejszego gestu cioci. Kiedy miała się jej o coś spytać, długo wahała się w jaki sposób przystąpić do tego. I kiedy przedstawiła swoją petycję, obserwowała ukradkiem ciocię, starając się odgadnąć z jej twarzy co ona pomyślała i co zdecyduje. Ten i ów artysta, czytając pamiętniki z XVII wieku i pragnąc zbliżyć się do wielkiego Króla, sądzi, że obrał najwłaściwszą drogę, fabrykując sobie rodowód wiodący go od historycznych figur lub podtrzymując korespondencję z którymś z dzisiejszych monarchów; i właśnie obraca się plecami do tego, czego błędnie szuka w formach identycznych, tem samem martwych. Natomiast stara dama z prowincji, która poddaje się poprostu i szczerze swoim nieodpartym manjom oraz złośliwości zrodzonej z próżniactwa, może ujrzeć — nie pomyślawszy nigdy o Ludwiku XIV — jak najbłahsze wydarzenia dnia, tyczące jej wstania, śniadania, spoczynku, przybierają przez swoje despotyczne dziwactwa coś z tego co Saint-Simon nazywa „mechaniką” życia w Wersalu. I ciocia Leonja mogła być przekonana, że każde jej milczenie, odcień dobrego humoru lub dąsu na jej fizjogonomji, są dla Franciszki przedmiotem komentarza równie namiętnego, równie trwożliwego, jak milczenie, dobry humor, wyniosłość króla były źródłem wzruszeń dla dworzanina lub nawet dla największych panów, kiedy za zakręcie aleji w Wersalu wręczali suplikę.
Jednej niedzieli, kiedy ciocia miała jednoczesną wizytę proboszcza i Eulalji i potem odpoczywała, zaszliśmy wszyscy aby jej powiedzieć dobranoc, przyczem mama wyrażała jej współczucie z powodu złej doli, która zawsze sprowadza gości o tej samej porze:
— Wiem, że znowu wizyty źle wypadły, Leonjo, rzekła łagodnie; znów zeszli się wszyscy twoi goście naraz...
Cioteczna babka przerwała jej, mówiąc: „Od przybytku”... bo, od czasu jak córka jej była chora, uważała że trzeba ją krzepić, przedstawiając jej każdą rzecz z dobrej strony. Ale ojciec rzekł swoje:
— Chcę skorzystać, rzekł, z tego że cała rodzina jest zebrana, aby wam coś opowiedzieć i nie musieć powtarzać każdemu. Boję się, żeśmy czemś urazili pana Legrandin; ledwo się dziś ze mną przywitał.
Nie dosłuchałem opowiadania ojca, bo właśnie towarzyszyłem mu po mszy, kiedyśmy spotkali pana Legrandin; zeszedłem tedy do kuchni spytać o menu, które co dnia bawiło mnie niby nowiny w dzienniku i podniecało mnie jak program zabawy. Kiedy pan Legrandin mijał nas wychodząc z kościoła przy boku okolicznej damy, którą znaliśmy tylko z widzenia, ojciec ukłonił mu się zarazem przyjaźnie i ceremonjalnie, nie zatrzymując się. Pan Legrandin ledwie się odkłonił, ze zdziwioną miną, tak jakby nas nie poznawał, z owem spojrzeniem właściwem osobom które nie chcą być uprzejme i które z przedłużonej nagle głębi oczu patrzą jakby was spostrzegli gdzieś na skraju nieskończonej drogi i na tak wielką odległość, że poprzestają na lekkiem skinieniu głowy, aby je dostosować do waszych miniaturowych proporcyj.
Dama, której towarzyszył Legrandin, była to osoba cnotliwa i szanowana; nie mogło być mowy o tem, aby go coś z nią łączyło i aby był zakłopotany tem że go „nakryto”; to też ojciec pytał sam siebie, czem mógł narazić się panu Legrandin. „Tembardziej byłoby mi przykro gdybym go uraził, — rzekł ojciec, — że pośród wszystkich tych wykrochmalonych figur, on ma w swojej kurteczce, w swoim niedbałym fontaziu, coś tak swobodnego, tak szczerze naturalnego, naiwnego prawie, co mi jest nawskroś sympatyczne”. Ale rada familijna uznała jednogłośnie, że musiało się ojcu coś przywidzieć, lub że Legrandin musiał być w tej chwili pochłonięty jakąś myślą. Zresztą obawa ojca rozwiała się nazajutrz wieczór. Kiedyśmy wracali z dalekiej przechadzki, spostrzegliśmy koło Starego Mostu Legrandina, który, korzystając ze świąt, został kilka dni w Combray. Podszedł do nas z wyciągniętą prawicą:
— Czy zna pan, młody pożeraczu książek, spytał, ten wiersz Pawła Desjardins:

Las już jest czarny, błękitne jeszcze niebo...

Czy to nie jest subtelny obraz tej właśnie godziny? Nie czytałeś może nigdy Pawła Desjardins. Czytaj go, dziecię; dziś zmienił się on podobno w kaznodzieję, ale przez długi czas był to nieskazitelny akwarelista...

Las już jest czarny, błękitne jeszcze niebo...

Niechaj niebo zawsze zostanie dla ciebie błękitne, młody przyjacielu; i nawet w godzinie która nadchodzi dla mnie teraz, kiedy las jest już czarny, kiedy noc zapada szybko, pocieszysz się, jak ja, patrząc w stronę nieba.
Wyjął z kieszeni papierosa i długo trwał z oczyma wlepionemi w dal.
— Bywajcie, towarzysze! — rzekł nagle i opuścił nas.
W chwili kiedy zaszedłem dowiedzieć się o menu, obiad był już rozpoczęty i Franciszka, rozkazując siłom przyrody zmienionym w jej pomocnice — niby w feerjach w których olbrzymy pełnią funkcje kucharzy — poruszała węgle, stawiała na parze kartofle, wykończała ogniem arcydzieła kulinarne zawczasu przygotowane we właściwych naczyniach, przebiegających skalę od wielkich kadzi, garnków, garnuszków i wanien na ryby aż do kamionek na dziczyznę, forem na ciasto, garnuszków na śmietankę, przechodząc przez kompletną kolekcję rondli wszystkich wymiarów. Oglądałem na stole, gdzie dziewczyna łuskała groszek, ułożone szeregiem zielone kulki — niby do jakiejś gry; ale zachwyt mój wzmógł się wobec szparagów, nasyconych ultramaryną i różowością, a których pręt, delikatnie pocentkowany fioletem i lazurem, blednie nieznacznie w iryzacjach nie będących z ziemi, aż do stóp, jeszcze powalanych glebą w której tkwiły. Zdawało mi się, że w tych niebiańskich odcieniach demaskują się rozkoszne istoty, które dla zabawy przedzierżgnęły się w jarzyny, ale, poprzez kostjum swego jadalnego i jędrnego ciała, w owych kolorach rodzącej się jutrzenki, w owych szkicach tęczy, w owem zamieraniu błękitnych wieczorów, objawiają swoją szacowną esencję. Poznawałem ją jeszcze, kiedy, przez całą noc po owym obiedzie, zabawiały się w swoich psotach — poetycznych i grubych niby feerja Szekspira — tem aby zmienić mój nocnik w naczynie wonności.
Biedna Caritas Giotta, jak ją nazywał Swann, obarczona przez Franciszkę zadaniem obierania szparagów, miała je koło siebie w koszyku; twarz jej była bolesna, jakgdyby odczuwała wszystkie niedole ziemi; a lekkie wianki lazurowe, przepasujące szparagi ponad ich różanami tunikami, rysowały się delikatnie, gwiazda w gwiazdkę, tak jak na fresku kwiaty okalające czoło Cnoty padewskiej lub ułożone w jej koszyku. A przez ten czas Franciszka obracała na rożnie kurczęta, które tylko ona umiała tak upiec, a które niosły daleko na Combray zapach jej zalet. Kiedy je Franciszka podawała na stół, byłem skłonny wierzyć, że dominującą cechą jej charakteru jest łagodność, ile że aromat tego mięsa, które umiała uczynić tak miękkiem i soczystem, był dla mnie jedynie swoistym zapachem jednej z jej cnót.
Ale dzień, w którym (podczas gdy ojciec przedkładał radzie familijnej sprawę pana Legrandin) zeszedłem do kuchni, był jednym z dni, gdy Caritas Giotta, bardzo chora od swego niedawnego porodu, nie mogła wstać; Franciszka, pozbawiona pomocy, spóźniała się. Kiedym się znalazł na dole, była w trakcie zabijania kurczęcia. Jego rozpaczliwy a bardzo naturalny opór — oraz towarzyszące mu krzyki podnieconej Franciszki, która siliła się przeciąć kurczakowi szyję pod uchem i krzyczała: „paskudne bydlę! paskudne bydlę!” — stawiały świętą słodycz i namaszczenie naszej służącej w nieco mniej jasnem świetle, niżby to uczyniło, w czasie jutrzejszego obiadu, to samo kurczę, swoją skórą haftowaną złotem nakształt ornatu i swoim szacownym sokiem kapiącym niby z ciborjum. Kiedy kurczę było martwe, Franciszka zebrała krew, której upływ nie zdołał zgasić jej urazy; jeszcze w ataku gniewu, patrząc na trupa swego wroga, rzekła ostatni raz: „Paskudne bydlę!”
Wyszedłem cały drżący; byłbym chciał, aby Franciszkę zaraz wyrzucono ze służby. Ale ktoby mi przyrządzał pączki takie ciepłe, kawę tak pachnącą, a nawet... takie kurczęta?... I w istocie, wszyscy, jak ja, musieli robić ten sam podły rachunek. Bo ciotka wiedziała, — czego ja jeszcze nie wiedziałem — że Franciszka, która dla swojej córki, dla siostrzeńców, oddałaby życie bez skargi, była dla innych istot szczególnie twarda. Mimo to, ciotka trzymała ją, bo, o ile znała jej okrucieństwo, ceniła jej usługi. Spostrzegłem pomału, że słodycz, takt, cnoty Franciszki kryły niejedną tragedję kuchenną; tak jak historja odkrywa, że panowanie królów i królowych, którzy figurują ze złożonemi dłońmi w witrażach kościelnych, znaczyło się krwawemi wypadkami. Zdałem sobie sprawę, że poza jej krewieństwem, nieszczęścia ludzkie budzą we Franciszce tem więcej litości, im dalej ci ludzie znajdują się od niej. Strumienie łez, jakie lała nad niedolami obcych czytając gazetę, wysychały szybko, kiedy mogła sobie wyobrazić nieco ściślej osobę będącą przedmiotem współczucia. Którejś nocy, po swoim porodzie, dziewczyna kuchenna dostała straszliwych boleści; mama usłyszała jej jęk, wstała i obudziła Franciszkę, która, bez śladu wzruszenia, oświadczyła, że wszystkie te krzyki to czysta komedja i „fochy”. Lekarz, który się bał takiego ataku bólów, założył kartkę w lekarskiej książce (która była w domu) na opisie tych objawów i kazał nam zajrzeć tam, aby znaleźć wskazówki co do pierwszej pomocy. Matka posłała Franciszkę po książkę, zalecając, aby nie zgubiła znaku. Po godzinie, Franciszka jeszcze nie wróciła; matka, oburzona, myśląc że się położyła spowrotem, poleciła mi, żebym sam zobaczył w bibljotece. Zastałem Franciszkę, która, chcąc sprawdzić co oznacza znak, czytała kliniczny opis ataku, szlochając, — teraz, kiedy chodziło o abstrakcyjnego chorego, którego nie znała. Za każdym bolesnym objawem, wyszczególnionym przez autora, wykrzykiwała:
— Och! Panno Najświętsza, czy to możebne, aby Pan Bóg tak się znęcał nad ludzką istotą. Och! biedactwo!
Ale, z chwilą kiedym ją zawołał i kiedy wróciła do łóżka „Miłosierdzia” Giotta, łzy jej przestały natychmiast płynąć, nie mogła rozpoznać ani tego miłego, dobrze jej znajomego uczucia litości i rozczulenia, które jej często dawała lektura dzienników, ani żadnej przyjemności tego samego gatunku. Znudzona i zirytowana tem że musiała wstawać o północy dla pomywaczki, znalazła na widok tych samych cierpień których opis wyciskał jej łzy, jedynie niechętne pomruki, a nawet krwawe sarkazmy, kiedy myślała żeśmy już poszli i że jej już nie usłyszymy:
— Nie trza było tego robić, a nie byłaby się dowojowała! A przyjemność swoją miała! niechże teraz nie robi komedji. Musiał ten chłopak nie mieć Boga w sercu, żeby się tryksać z takiem coś. Och, dobrze to mówią w stronach mojej biednej matki:

Kto się w psim kuprze zadurzy,
Temu pachnie piekniej róży.

Kiedy wnuk Franciszki miał trochę kataru, spieszyła w nocy, nawet chora, zamiast się położyć, aby zobaczyć czy nie potrzebuje czego. Robiła cztery mile pieszo przededniem, aby zdążyć do swojej roboty. W zamian za to, ta sama miłość swoich i żądza utrwalenia przyszłej wielkości rodu, wyrażały się w stosunku Franciszki do innych służących w stałej zasadzie aby nie pozwolić żadnemu z nich zadomowić się u ciotki. To była zresztą sprawa jej ambicji, nie dać się nikomu zbliżyć do cioci Leonji. Wolała, nawet kiedy sama była chora, wstać aby podać wodę Vichy, niż dozwolić kuchcie wstępu do pokoju pani. I jak ten błonkoskrzydły owad, obserwowany przez Fabre’a, chcąc by młode miały po jego śmierci świeże mięso do jedzenia, wzywa pomocy anatomji w swojem okrucieństwie i pochwyciwszy pająka przebija mu z cudowną wiedzą i zręcznością centrum nerwowe, od którego zależy ruch łapek ale nie inne funkcje życia, w ten sposób, że sparaliżowany pająk, koło którego składa jajka, dostarcza larwom, kiedy się rozwiną, zwierzyny uległej, nieszkodliwej, niezdolnej do ucieczki i oporu, ale zgoła nie zepsutej, — tak Franciszka, w swoim wytrwałym zamiarze zatrucia pobytu w domu każdej innej słudze, znajdowała przemyślne i nielitościwe sposoby. W wiele lat potem dowiedzieliśmy się, że, jeżeli danego roku jedliśmy prawie codzień szparagi, to dlatego, że ich zapach przyprawiał biedną dziewczynę skazaną na skrobanie ich o napady astmy tak gwałtowne, iż wkońcu trzeba jej było odejść.
Niestety, mieliśmy ostatecznie zmienić pojęcie o panu Legrandin. Było to jednej niedzieli, w jakiś czas po spotkaniu na Starym Moście, po którem ojciec musiał wyznać swój błąd. Msza się właśnie kończyła; wraz ze słońcem i hałasem ulicy wdzierało się do kościoła coś tak mało świętego, że pani Goupil, pani Percepied (wszystko osoby, które przed chwilą, w momencie mego spóźnionego przybycia, trwały z oczami pochłoniętemi modlitwą, tak iż mógłbym nawet przypuszczać że nie widziały jak wchodzę, gdyby równocześnie nogi ich nie odsunęły lekko ławeczki, która przeszkadzała mi dostać się do krzesła) zaczynały rozmawiać z nami głośno o przedmiotach całkowicie świeckich jakgdybyśmy już byli na rynku. Naraz, na rozpalonym progu bramy kościelnej, ujrzeliśmy pana Legrandin, górującego nad pstrym zgiełkiem targowym; mąż owej damy, z którąśmy go niedawno spotkali, przedstawiał go właśnie żonie innego wielkiego właściciela z okolicy. Twarz Legrandina promieniała nadzwyczajnem ożywieniem i zapałem; złożył głęboki ukłon z następowym ruchem wstecz, który cofnął jego grzbiet poza pierwotną pozycję, a którego musiał go nauczyć mąż jego siostry, pan de Cambremer. Ten nagły ruch spowodował — w kształcie burzliwej i muskularnej fali — odpływ siedzenia pana Legrandin, o którem nie przypuszczałem że jest tak mięsiste; i nie wiem czemu, to kołysanie się czystej materji, fala nawskroś cielesna, bez śladu uduchowienia, smagana niby burzą odruchem uniżoności, obudziły nagle w mojem pojęciu możliwość Legrandina całkiem nie podobnego temu, któregośmy znali. Dama prosiła go, aby coś powiedział jej stangretowi; podczas gdy szedł do powozu, znamię nieśmiałej i nabożnej radości, które ta prezentacja wycisnęła na jego twarzy, trwało na niej jeszcze. Pogrążony jakgdyby we śnie, uśmiechał się, poczem śpiesznie wrócił do damy; że zaś szedł szybciej niż zazwyczaj, ramiona jego wahały się pociesznie; pochłonięty całkowicie sobą, nie troszcząc się o nic pozatem, wyglądał niby martwa i mechaniczna zabawka szczęścia.
Tymczasem wyszliśmy z kościoła i przechodziliśmy koło niego. Był zbyt dobrze wychowany, aby odwrócić głowę; ale utkwił spojrzenie, przesycone nagle głęboką zadumą, w tak daleki punkt widnokręgu, że nie mógł nas widzieć i nie musiał się nam ukłonić. Twarz jego zachowała wyraz prostoty, a skromna i swobodna marynarka wyglądała jak gdyby zabłąkana wbrew woli w sferę znienawidzonego zbytku. I fontaź w groszki, poruszany wietrzykiem, dalej bujał na panu Legrandin niby sztandar jego dumnego odosobnienia i szlachetnej niezależności. W chwili gdyśmy zbliżali się do domu, mama spostrzegła, żeśmy zapomnieli tradycyjnego ciasta „świętego Honorjusza” i poprosiła ojca, aby wrócił ze mną i kazał je przynieść. Niedaleko kościoła minęliśmy pana Legrandin, który szedł w przeciwnym kierunku, prowadząc wciąż tę samą damę. Przeszedł koło nas, nie przestając mówić do sąsiadki i kątem błękitnego oka dał nam lekki — poniekąd wewnątrzpowiekowy — znak, który, nie poruszając mięśni jego twarzy, doskonale mógł ujść uwagi towarzyszki. Siłą uczucia starając się skompensować ciasne nieco pole, w które, w lazurowym, wypełnionym nami kąciku, wpisał jego wyraz, pan Legrandin rozpalił cały płomień życzliwości, który przekroczył rozbawienie, otarł się o filuterność, wydestylował finezje uprzejmości aż do znaczących mrugnięć, półsłówek, domyślników, misterjów porozumienia; w końcu wzbił zapewnienia przyjaźni aż do zaklęć czułości, aż do oświadczyn miłosnych, rozświecając w tej chwili dla nas samych — sekretnym i niewidocznym dla swej damy liryzmem — swoją rozkochaną źrenicę na twarzy z lodu.
Właśnie poprzedniego dnia p. Legrandin prosił rodziców, aby mi pozwolili przyjść doń tego dnia na obiad: „Przyjdź, młody człowieku, dotrzymać towarzystwa swemu staremu przyjacielowi, powiedział. Pozwól mi odetchnąć, niby bukietem, który podróżny przysyła nam z kraju dokąd już nie wrócimy; pozwól mi odetchnąć z oddali twojej młodości owemi kwiatami wiosny, wśród których i ja chadzałem przed laty. Przyjdź z pierwiosnkiem, z jaskrem, z przylaszczką, przyjdź z kaczeńcem, — z których uwity jest wybrany bukiet balzakowskiej flory; że stokrocią, kwiatem Zmartwychwstania, i z buldeneżem, który zaczyna wonieć w ogrodzie twojej ciotki, nim jeszcze ostatnie buldeneże stopnieją od wielkanocnych deszczów. Przynieś mi chlubną jedwabną szatę lilji godną Salomona, i wielobarwną emalję bratków; ale przyjdź zwłaszcza z chłodnym jeszcze od ostatnich przymrozków wietrzykiem, który rozchylił pierwszą śniegułkę dla dwóch motylków, od rana czekających u drzwi.
Zastanawiano się w domu, czy mam iść, mimo wszystko, na obiad do pana Legrandin. Ale babka nie chciała wierzyć żeby on był niegrzeczny. „Przyznajecie sami, że nosi się bardzo skromnie, bez cienia światowości”. Oświadczyła, że w każdym razie, w najgorszym wypadku, gdyby i był niegrzeczny, lepiej nie okazywać że się to zauważyło. Coprawda, sam ojciec, który najbardziej był podrażniony zachowaniem się pana Legrandin, miał może resztkę wątpliwości co do jego intencyj. Miało ono cechy wszelkiego zachowania się lub uczynku, w których zdradza się czyjś głęboki i ukryty charakter: nie wiąże się z jego dawniejszemi słowami, nie możemy go poprzeć świadectwem winnego, który się nie przyzna; zdani jesteśmy na świadectwo naszych zmysłów, co do których — w obliczu tego odosobnionego i mętnego wspomnienia — pytamy się czy nie były igraszką złudy; tak że takie postępki — jedyne które mają znaczenie — zostawiają nam często pewne wątpliwości.
Jadłem obiad z panem Legrandin na tarasie; był księżyc.
— Cudowna cisza, nieprawdaż? — mówił. O sercach zranionych jak moje, powieściopisarz którego przeczyta pan kiedyś, powiada, że przystoi im jedynie cień i milczenie. I widzisz, dziecko, przychodzi w życiu godzina — jesteś jeszcze od niej bardzo daleko — kiedy znużone oczy znoszą już tylko jedno światło, to które piękna noc, jak dzisiejsza, przyrządza i sączy wraz z mrokiem; kiedy uszy nie mogą już słuchać innej muzyki prócz tej, którą gra blask księżyca na flecie milczenia.
Słuchałem słów pana Legrandin, które mi się zawsze wydawały tak miłe; ale, wzruszony wspomnieniem kobiety, którą ujrzałem niedawno pierwszy raz, i myśląc, teraz kiedy wiedziałem że Legrandin zna wielki świat w okolicy, że może zna i ją, zebrałem się na odwagę i rzekłem:
— Czy pan zna, proszę pana, księżnę... księstwo de Guermantes?
Zarazem, wymawiając to nazwisko, czułem się szczęśliwy, że rozpościeram nad niem jakby jakąś władzę, przez sam fakt wyrwania go z mego marzenia i dania mu objektywnej i dźwięcznej istności.
Ale na to nazwisko Guermantes, ujrzałem, iż w błękitnych oczach naszego przyjaciela znaczy się mały ciemny punkcik, jakgdyby je przeszył niewidzialny grot, podczas gdy reszta źrenicy reagowała wydzielając strumienie lazuru. Obwódka powiek poczerniała, obwisła. A usta jego, naznaczone gorzkim fałdem, opamiętując się szybciej, uśmiechnęły się — podczas gdy spojrzenie wciąż było bolesne — jak usta pięknego męczennika, którego ciało najeżone jest strzałami: „Nie, nie znam”, rzekł; ale, zamiast wyjaśnieniu tak prostemu, odpowiedzi tak mało zadziwiającej, dać właściwy im naturalny i potoczny ton, Legrandin wypowiedział je akcentując każde słowo, pochylając się, skłaniając głowę, z naciskiem mającym zyskać wiarę dla twierdzenia nieprawdopodobnego — jakgdyby fakt że on nie zna Guermantów mógł być jedynie wynikiem osobliwego trafu — a także z emfazą człowieka, który, nie mogąc zamilczeć przykrej dlań sytuacji, woli ją obwieścić, aby przekonać innych, że to wyznanie nie sprawia mu żadnego kłopotu, że jest łatwe, miłe, swobodne, że sama sytuacja — brak stosunków z Guermantami — mogłaby snadnie być nie koniecznością, ale czemś dobrowolnem, wynikłem z jakiejś tradycji rodzinnej, z zasady moralnej lub z mistycznego ślubu, zabraniającego mu specjalnie obcować z Guermantami.
— Nie — podjął, nadając słowom swoistą intonację — nie, nie znam ich, nie chciałem tego, zawsze dbałem o to aby bronić swojej pełnej niezależności; w gruncie, wie pan, ja jestem kawałek jakobina. Wiele osób nagabywało mnie; powiadano mi że źle robię nie bywając w Guermantes, że robię z siebie jakiegoś gbura, odludka. Ale tego rodzaju reputacja nie przeraża mnie; jest tak bliska prawdy! W gruncie, kocham w świecie jedynie kilka kościołów, parę książek, kilka obrazów, i światło księżyca kiedy fala twojej młodości niesie do mnie woń kwiatów, których moje stare źrenice już nie dostrzegają.
Nie bardzo rozumiałem, czemu, poto aby nie bywać u ludzi których się nie zna, trzeba strzec swojej niezależności i w czem mogło to dawać komuś pozór gbura lub odludka. Ale rozumiałem tyle, że Legrandin nie był zupełnie szczery mówiąc że lubi tylko kościoły, blask księżyca i młodość; bardzo lubił wielkich panów i czuł się wobec nich tak spłoszony, że nie śmiał zdradzić przed nimi, iż ma przyjaciół mieszczan, synów rejentów lub agentów giełdowych, woląc, gdyby prawda miała wyjść na jaw, aby to było w jego nieobecności, zdala od niego i zaocznie: Legrandin był snob. Bezwątpienia, nie mówił nigdy nic o tem wszystkiem w języku który moi rodzice i ja takeśmy lubili. I kiedy go spytałem: „Czy pan zna Guermantów?”, Legrandin causeur odpowiadał: „Nie, nigdy nie życzyłem sobie ich poznać”. Na nieszczęście odpowiadał po niewczasie, bo inny Legrandin — którego krył troskliwie w cieniu, którego nie pokazywał, bo ten Legrandin wiedział o naszym Legrandinie, o jego snobizmie, kompromitujące historje — inny Legrandin odpowiedział już raną swego spojrzenia, skurczem ust, nadmierną powagą głosu, tysiącem strzał którymi nasz Legrandin uczuł się w jednej chwili przeszyty i pocentkowany niby święty Sebastjan snobizmu: „Och jaką mi ty mękę zadajesz, nie, nie znam Guermantów, nie budź wielkiego bólu mego życia”. Że zaś ten Legrandin enfant terrible, ten Legrandin szantażysta, o ile nie miał kwiecistego wysłowienia pierwszego, miał w zamian słowo o wiele bardziej rącze, złożone z tego co się nazywa „odruchami”, kiedy Legrandin pięknosłowy chciał mu nakazać milczenie, tamten już się wygadał i nasz przyjaciel darmo się martwił złem wrażeniem jakie rewelacje jego sobowtóra mogły sprawić, mógł już jedynie starać się je złagodzić.
I z pewnością to nie znaczy, aby p. Legrandin nie był szczery, kiedy grzmiał przeciw snobom. Nie mógł wiedzieć, przynajmniej sam z siebie, że jest snob. Znamy jedynie namiętności drugich; a jedynie od drugich możemy się dowiedzieć tego co wiemy o naszych. Na nas działają one w sposób wtórny, przez wyobraźnię, która pod pierwotne pobudki podstawia pobudki zastępcze, przyzwoitsze. Nigdy snobizm Legrandina nie doradzał mu, aby często odwiedzał jakąś księżnę. Zlecał tylko wyobraźni pana Legardin, żeby mu ukazała tę księżnę jako osobę strojną we wszystkie uroki. Legrandin zbliżał się do księżnej, wierząc iż ulega owemu powabowi rozumu i cnoty, jakiego nie znają bezecne snoby. Jedynie inni wiedzieli, że on był snob; niezdolni bowiem zrozumieć stopniowej pracy jego wyobraźni, widzieli tylko światową zabiegliwość Legrandina i jej pierwszą przyczynę.
Obecnie, nikt u nas nie miał złudzenia co do pana Legrandin i nasze stosunki bardzo się rozluźniły. Mama bawiła się szczerze za każdym razem kiedy złapała Legrandina na grzechu do którego się nie przyznawał i który dalej nazywał grzechem bez odpuszczenia, na snobizmie. Ojciec nie umiał brać fumów Legrandina tak swobodnie i wesoło; kiedy jednego roku zamierzano posłać mnie na wakacje z babką do Balbec, ojciec rzekł:
— Muszę koniecznie powiedzieć Legrandinowi, że jedziecie do Balbec, aby się przekonać, czy zaofiaruje się zapoznać was ze swoją siostrą. Z pewnością tego nie pamięta, ale mówił nam, że ona mieszka o dwa kilometry stamtąd.
Babka uważała, że w miejscu kąpielowem trzeba być od rana do wieczora na plaży, oddychać solą, i że się nie powinno znać nikogo, bo wizyty i spacery kradną czas morskiemu powietrzu. Prosiła, aby nie mówić panu Legrandin o naszych projektach: już widziała siostrę jego, panią de Cambremer, zjawiającą się w hotelu w chwili kiedy my będziemy się wybierali na połów ryb i zmuszającą nas do siedzenia w pokoju podczas jej wizyty. Mama śmiała się z jej obaw, myśląc w duchu że niebezpieczeństwo nie jest tak groźne, że panu Legrandin nie będzie tak spieszno zapoznać nas z siostrą. Ale zanim wspomnieliśmy mu o Balbec, sam Legrandin, nie podejrzewając abyśmy się kiedy wybrali w tamte strony, wpakował się w pułapkę pewnego dnia kiedyśmy go spotkali na brzegu Vivonne.
— Dziś wieczór chmury mają fiolet i błękit bardzo piękny, nieprawdaż, druhu? — rzekł do ojca; ten błękit zwłaszcza, bardziej roślinny niż powietrzny, błękit cynerarji, dość niezwykły na niebie. A ta mała różowa chmurka, czy też nie ma barwy kwiatu, goździka albo nenufara? Jedynie nad kanałem la Manche, między Normandją a Bretanją, mogłem robić równie bogate spostrzeżenia co do tego roślinnego królestwa atmosfery. Tam, koło Balbec, w pobliżu miejsc tak dzikich, jest mała zatoka czarująca słodyczą, gdzie zachód słońca właściwy krainie Auge, zachód słońca czerwony i złoty — którym zresztą bynajmniej nie gardzę — jest bez charakteru, nieznaczący; ale w tej wilgotnej i łagodnej atmosferze rozwijają się wieczorem w mgnieniu oka owe bukiety powietrzne, błękitne i różowe — nieporównane — które czasem nie więdną przez całe godziny. Inne opadają natychmiast i wówczas jeszcze bardziej urocze jest widzieć całe niebo wysłane bezlikiem płatków koloru siarki lub róży. W tej zatoce, zwanej opalową, złociste plaże wydają się jeszcze bardziej lube przez to że są przywiązane, niby jasnowłosa Andromeda, do tych straszliwych skał u sąsiednich zboczy, do tego złowrogiego i słynnego tyloma rozbiciami brzegu, gdzie co zimę tyle łodzi ginie od gniewu morza. Balbec! najstarszy kościec geologiczny naszego globu, prawdziwe Ar-mor, morze, koniec ziemi, przeklęta kraina, którą Anatol France — czarodziej godny lektury naszego młodego przyjaciela — tak dobrze odmalował, pod jej wiekuistemi mgłami, jako prawdziwy kraj Cymeryjczyków w Odyssei. W Balbec zwłaszcza, gdzie już budują się hotele, wyrastające na starożytnym i uroczym gruncie którego nie zdolne są odmienić, cóż za rozkosz mieć o dwa kroki te okolice tak pierwotne a tak piękne!
— A, czy pan zna kogo w Balbec? — rzekł ojciec. Właśnie ten mały ma tam jechać na dwa miesiące z babką, a może i z moją żoną.
Legrandin, zaskoczony tem pytaniem w chwili gdy wzrok jego był wlepiony w ojca, nie mógł go odwrócić, ale, wpijając go z każdą sekundą coraz usilniej — i uśmiechając się zarazem smutno — w oczy swego rozmówcy, z wyrazem przyjaźni i szczerości która nie lęka się patrzeć wprost, zdawał się przeszywać jego twarz, tak jakby się stała przeźroczysta, i widzieć w tej chwili, o wiele poza nią, żywo zabarwioną chmurę, stwarzającą mu duchowe alibi i pozwalającą mu ustalić, że w chwili gdy go pytano czy zna kogo w Balbec, myślał o czem innem i nie słyszał pytania. Zazwyczaj takie spojrzenia ściągają pytanie rozmówcy: „O czem pan myśli?” Ale ojciec, zaciekawiony, podrażniony i okrutny, podjął:
— Czy pan ma jakich przyjaciół w tych stronach, że pan zna tak dobrze Balbec?
Ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem uśmiechnięte spojrzenie Legrandina dosięgło maximum serdeczności, mglistości, szczerości i roztargnienia; ale uważając z pewnością, że nie pozostaje mu nic jak tylko odpowiedzieć, rzekł:
— Mam przyjaciół wszędzie gdzie są kępy zranionych, ale nie zwyciężonych drzew, skupiających się aby z patetycznym uporem błagać wspólnie niełaskawego nieba, które nie ma nad niemi litości.
— Nie to chciałem powiedzieć, przerwał ojciec, równie uparty jak drzewa a równie nielitościwy jak niebo. Pytałem na wypadek gdyby się cokolwiek zdarzyło mojej teściowej, aby się nie czuła jak na bezludnej wyspie, czy pan tam zna kogo?
— Tam, jak wszędzie, znam wszystkich i nie znam nikogo — odparł Legrandin który nie poddawał się tak szybko; — wiele rzeczy i bardzo mało osób. Ale i same rzeczy wydają się tam niby osoby; osoby rzadkiej i delikatnej esencji, zawiedzione przez życie. Czasami jakiś zameczek na stromej skale, nad drogą gdzie się zatrzymał aby zmięszać swój blady smutek z różowym jeszcze wieczorem, kiedy wschodzi złoty księżyc a łodzie które wracają prując pstrą wodę, wznoszą na swoje maszty płomień i stroją się w barwy; czasem zwykły samotny dom, raczej brzydki, z obliczem nieśmiałem ale romantycznem, który skrywa wszystkim oczom jakąś niezniszczalną tajemnicę szczęścia i melancholji. Ta kraina nierealna — dodał z machiaweliczną subtelnością — ta kraina czystego urojenia, to zła lektura dla dziecka, i z pewnością nie ja wybrałbym ją i zalecił memu młodemu przyjacielowi, już tak skłonnemu do smutku, o przewrażliwionem sercu. Klimaty zwierzeń miłosnych i daremnych żalów mogą odpowiadać staremu sceptykowi jak ja, ale zawsze są niezdrowe młodzieży w momencie dojrzewania. Wierzcie mi — dodał z naciskiem — wody tej zatoki, nawpół już bretońskiej, mogą mieć działanie kojące (niesprawdzone zresztą) na serce, które już nie jest nietknięte, jak moje; na serce, którego wada już nie da się wyrównać. W twoim wieku, pacholę, nie są wskazane. Dobranoc, sąsiedzi, — dodał, żegnając nas z ową wymykającą się nagłością, która mu była właściwa. I, obracając się ku nam z wzniesionym po doktorsku palcem, streścił swoją konsultację:
— Nie radzę Balbec przed pięćdziesiątym rokiem, a i to zależy od stanu serca, — krzyknął.
Ojciec zagadywał go jeszcze nieraz później, dręczył go pytaniami; daremne wysiłki! Jak ów uczony oszust, co na sporządzanie fałszywych palimpsestów zużył trud i wiedzę, których setna część byłaby starczyła na to, aby mu zapewnić sytuację zyskowniejszą ale uczciwą, pan Legrandin, gdybyśmy nastawali jeszcze, byłby w końcu stworzył całą etykę krajobrazu i geografję niebieską dolnej Normandji, raczej niżby przyznał, że o dwa kilometry od Balbec mieszka jego rodzona siostra i niżby się nam ofiarował z listem polecającym. List ten nie byłby tak bardzo przerażał pana Legrandin, gdyby miał absolutną pewność — jaką mógł był mieć w istocie, znając charakter mojej babki — że z niego nie skorzystamy.

Wracaliśmy zawsze wcześnie ze spaceru, aby móc przed obiadem wstąpić do cioci Leonji. Z początkiem sezonu, kiedy dzień kończy się rychło, skorośmy przybywali na ulicę Św. Ducha, widać było jeszcze odblask zachodu na szybach i wstążkę purpury wzdłuż lasów Kalwarji, odbijającą się dalej w stawie. Czerwień ta, kojarząca się często z dość żywym chłodem, łączyła się w moim umyśle z czerwonością ognia, na którym piekło się kurczę, wróżące mi — po poetycznej przyjemności przechadzki — rozkosz łakomstwa, ciepła i spoczynku. W lecie natomiast, kiedyśmy wracali, słońce nie zachodziło jeszcze; podczas wizyty u cioci Leonji, światło jego zniżało się i dotykało okna, więzgło między portjerami a firanką — rozszczepione, rozgałęzione, przefiltrowane — inkrustując kawałeczkami złota cytrynowe drzewo komody, sącząc się z ukosa na pokój, delikatne niby w zaroślach leśnych. Ale, w pewne bardzo rzadkie dni, za naszym powrotem, oddawna już komoda straciła swoje przelotne inkrustacje; kiedyśmy wchodzili w ulicę św. Ducha, nie widać już było na szybach nic z blasków zachodu; staw u stóp Kalwarji postradał swoją czerwień, bywał już opalowy, przeszywał go nawskroś długi promień księżyca, który rozszerzał się i drgał wszystkiemi zmarszczkami wody. Wówczas, zbliżając się do domu, spostrzegaliśmy jakąś postać w progu, a mama mówiła:
— Mój Boże, to Franciszka czatuje na nas, ciocia jest niespokojna; bo też wracamy bardzo późno!
I, nie tracąc czasu na rozbieranie się, szliśmy szybko do cioci Leonji, aby ją uspokoić i dowieść jej, że, wbrew temu co już sobie roiła, nie stało się nam nic: poszliśmy tylko „w stronę Guermantes”. Ano, kiedy się pójdzie w tamtą stronę, ciocia wie przecie, że nigdy nie można być pewnym o której się wróci.
— Widzisz, Franciszko, powiadała ciocia, a ja ci mówiłam, że oni poszli w stronę Guermantes. Mój Boże! ależ muszą być głodni! a baranina całkiem musiała wyschnąć od tego czekania. No bo jakże to można wracać o takiej porze! Jakto, naprawdę poszliście w stronę Guermantes?
— Myślałam, żeś ty wiedziała o tem, Leonjo, mówiła mama. Sądziłam, że Franciszka widziała nas jakeśmy wychodzili furtką.
Bo dokoła Combray były dwie „strony” przechadzek, i tak przeciwne, że, zależnie od tego w którą się miało iść, wychodziło się z domu inną bramą. Jedna, to była strona Méséglise-la-Vineuse, którą nazywało się także „stroną Swanna”, bo idąc tam przechodziło się koło posiadłości pana Swanna; druga — „strona Guermantes”. Z Méséglise-la-Vineuse poznałem coprawda tylko „stronę” i obcych ludzi, którzy zjawiali się w niedzielę aby spacerować po Combray. Tych nawet ciocia i my wszyscy „nie znaliśmy”, i na tej zasadzie określało się ich jako „ludzi z Méséglise”.
Co się tyczy Guermantes, miałem kiedyś poznać je bliżej, ale aż znacznie później. Przez całą moją młodość, o ile Méséglise było dla mnie czemś tak niedostępnem jak widnokrąg, czemś umykającem się oku choćby się jak najdalej szło falistym terenem niepodobnym już do okolic Combray, Guermantes było dla mnie nazwą raczej idealną niż realną, określeniem „strony”, rodzajem terminu geograficznego, abstrakcyjnego jak linja równika, jak biegun, jak Wschód. Iść w stronę Guermantes aby zajść do Méséglise, lub przeciwnie, wydałoby mi się wówczas wyrażeniem równie pozbawionem sensu jak wziąć się na wschód aby iść na zachód. Ponieważ ojciec mówił zawsze o stronie Méséglise jak o najpiękniejszej równinie jaką znał, a o stronie Guermantes jako o typie krajobrazu nadrzecznego, dawałem im — pojmując je w ten sposób jako dwie całości — ową spójność, ową jedność, które są, ściśle biorąc, jedynie tworem naszej myśli. Najmniejsza cząstka obu tych całości wydawała mi się szacowna i wyrażała ich osobliwą doskonałość; wobec nich, nim się przybyło na ich świętą ziemię, czysto materjalne drogi, pośród których znajdował się ów ideał równiny, ideał nadrzecznego pejzażu, nie były warte trudu spojrzenia, tak jak dla miłośnika sztuki dramatycznej nie są go warte uliczki sąsiadujące z teatrem. Ale o wiele większą rolę niż odległości kilometrowe grała dla mnie odległość istniejąca między dwiema partjami mózgu w których myślałem o Méséglise i o Guermantes: coś, co nietylko oddala dwie rzeczy, ale je dzieli i mieści je na różnym planie. I ta linja demarkacyjna stawała się tem wyraźniejsza, ponieważ zwyczaj nasz aby nigdy nie chodzić w dwie strony jednego dnia, ale zawsze raz w stronę Méséglise, inny raz w stronę Guermantes, zamykał je, aby tak rzec, daleko od siebie, niepoznawalne dla siebie wzajem, w szczelnych i pozbawionych komunikacji z sobą naczyniach dwóch różnych popołudni.
Kiedy się chciało iść w stronę Méséglise, wychodziło się (nie zawcześnie i nawet kiedy było pochmurno, bo przechadzka była nie długa, i nie zbyt daleka) tak jakby się szło byle gdzie, — wielką bramą od ulicy św. Ducha. Odkłanialiśmy się rusznikarzowi, wrzucaliśmy listy do skrzynki, mówiliśmy po drodze w imieniu Franciszki Teodorowi że niema już oliwy lub kawy, i wychodziliśmy z miasta drogą biegnącą wzdłuż białych sztachet parku pana Swanna. Zanim jeszcześmy tam doszli, spotykał nas zapach tamtejszych bzów, wybiegający naprzeciw obcych. One same, z pośród zielonych i świeżych serduszek swoich liści wznosiły ciekawie ponad sztachety pióropusze białe lub lila, lśniące — nawet w cieniu — połyskiem słońca w którem były skąpane. Niektóre, nawpół zasłonięte domkiem odźwiernego murowanym z cegły, sterczały ponad gotycki daszek swoim różowym minaretem. Wiosenne nimfy wydałyby się pospolite przy tych młodych hurysach, które w owym francuskim ogrodzie zachowały żywe i czyste tony perskich minjatur. Wbrew mojej żądzy objęcia ich giętkiej kibici i przyciągnięcia do siebie gwiaździstych puklów ich pachnących głów, przechodziliśmy nie zatrzymując się. Rodzice nie bywali w Tansonville od czasu małżeństwa Swanna; aby się więc nie wydawało że zaglądamy do parku, zamiast iść drogą biegnącą wzdłuż sztachet i wiodącą prosto w pole, obieraliśmy inną, prowadzącą również w pole, ale okrężnie. Jednego dnia, dziadek rzekł do ojca:
— Pamiętasz, Swann mówił wczoraj, że ponieważ żona jego i córka jadą do Reims, skorzysta z tego aby wypaść na dzień do Paryża. Skoro nikogo niema, moglibyśmy iść koło parku, toby nam skróciło drogę.
Zatrzymaliśmy się chwilę koło sztachet. Czas bzów miał się ku końcowi; niektóre tryskały jeszcze w wysokich fioletowych świecznikach delikatnemi pękami kwiatów, ale w wielu partjach, gdzie niespełna przed tygodniem rozbryzgiwała się jeszcze ich wonna piana, obecnie piana ta skurczona i zczerniała, więdła pusta, sucha i bez zapachu. Dziadek pokazywał ojcu zmiany zaszłe w okolicy od czasu owej sławnej przechadzki ze starym Swannem w dniu śmierci jego żony, i skorzystał ze sposobności, aby opowiedzieć to zdarzenie jeszcze raz.
Na wprost nas, obsadzona nasturcjami aleja wspinała się pod górę, w pełnem słońcu, do pałacyku. Na prawo znowuż, park rozciągał się płasko. Sadzawkę, spowitą cieniem wielkich drzew, wykopali rodzice Swanna; ale, nawet w swoich najsztuczniejszych tworach, zawsze człowiek pracuje na podłożu natury; niektóre miejsca zawsze narzucają otoczeniu swoją władzę, przybierają swoje odwieczne godła zarówno w parku, jak gdzieś zdala od wszelkiej ludzkiej interwencji: samotność otacza je wszędzie, wyłania się z ich charakteru, góruje nad dziełem ludzi. I tak, u stóp alei biegnącej ponad sztucznym stawem, utworzył się z dwóch rzędów niezapominajek i barwinku jakby naturalny wiotki i błękitny wieniec, okalający czoło wód, a gladiolusy, dając z królewską obojętnością giąć się swoim mieczom, rozpościerały na kaczeńcach i jaskrach fioletowe i żółte postrzępione lilje swego nawodnego berła.
Wyjazd panny Swann, odejmując mi straszliwą szansę że mogłaby się zjawić przedemną w alei, że uprzywilejowana dziewczynka będąca w przyjaźni z Bergottem i oglądająca z nim katedry mogłaby mnie poznać i wzgardzić mną, czynił mnie obojętnym na Tansonville, za pierwszym razem kiedy mi było dozwolone je oglądać. Przeciwnie, w oczach dziadka i ojca fakt ów dawał tej posiadłości chwilowy urok wygody i beztroski; niby czyste niebo podczas górskiej wycieczki, stwarzał on owego dnia warunki wyjątkowo pomyślne dla przechadzki w tę stronę. Byłbym rad, aby ich rachuby zawiodły; aby cud jakiś ukazał nam pannę Swann z ojcem, tak blisko żebyśmy nie mieli czasu ich uniknąć i musieli się z nią zapoznać. Toteż, kiedy nagle spostrzegłem na trawie, jako znak jej możliwej obecności, porzucony koszyk obok wędki której korek pływał po wodzie, czemprędzej postarałem się odwrócić wzrok ojca i dziadka w inną stronę. Zresztą, Swann wspominał, że to nieładnie z jego strony opuszczać dom, bo ma u siebie w tej chwili rodzinę; wędka mogła więc należeć do jakiegoś gościa. Nie było słychać żadnych kroków w aleji. Gdzieś w połowie niewiadomego drzewa, niewidzialny ptak, siląc się skrócić dzień, zgłębiał przeciągłą nutą otaczającą samotność; ale otrzymywał od niej odpowiedź tak jednomyślną, odzew tak nabrzmiały ciszą i bezruchem, iż możnaby rzec że zatrzymał na zawsze chwilę, której bieg chciał przyspieszyć. Światło padało ze stężałego nieba tak nieubłaganie, że byłbym rad umknąć się jego baczności; nawet drzemiąca woda, której sen ustawicznie drażniły owady, śniąc spewnością o jakimś urojonym Maelstromie, zwiększała zamęt, w jaki mnie wtrącił widok pływającego korka, i zdawała się ciągnąć go z całą chyżością po milczących przestrzeniach przeglądającego się w niej nieba. Prostopadły prawie, korek gotów był dać nurka, i już już pytałem siebie, czy, pomijając moją chęć i obawę poznania panny Swann, nie powinienem był uprzedzić jej że ryba chwyta. Ale trzeba mi było pędem dogonić ojca i dziadka; wołali mnie, zdziwieni że nie podążyłem za nimi ścieżką wiodącą w pole.
Ścieżka brzęczała zapachem głogów. Żywopłot tworzył szereg kapliczek, które znikały pod pękami kwiatów narzuconych niby na ołtarze; u stóp tych krzewów słońce kładło się na ziemi jasną kratą, jakgdyby przeszło przez okno kościelne. Uroczysty zapach głogów dawał mi wrażenie iż znajduję się przed ołtarzem Matki Boskiej; wystrojone kwiaty z roztargnioną minką trzymały lśniące bukiety pręcików, delikatnych i promiennych strzałek płomienistego stylu, podobnych tym, które w kościele ażurują poręcz empory lub filarki witrażu, a które tu rozkwitały białym miąższem kwiatu poziomki. Jakże naiwne i chłopskie wydawały się w porównaniu z niemi dzikie róże, które za kilka tygodni miały także w pełnem słońcu wstępować tą samą wiejską drogą, w gładkim jedwabiu swoich różowych staników, rozchylanych wiatrem.
Ale daremnie stałem przed krzakami głogów wdychając je, ogarniając ich niewidzialny i stały zapach myślą, która nie wiedziała co z nim począć; gubiąc go i odnajdując, kojarząc się z rytmem, który rozrzucał ich kwiaty z młodzieńczą radością i w nieoczekiwanych odstępach niby interwały muzyczne. Dawały mi one bez końca, niewyczerpanie, wciąż tę samą rozkosz, nie pozwalając mi jej zgłębić, niby owe melodje, które przegrywa się sto razy z rzędu, nie mogąc przeniknąć ich tajemnicy. Odwróciłem się na chwilę, aby znów do nich przystąpić ze świeżemi siłami. Ścigałem aż do skarpy, która za żywopłotem wspinała się bystro w pole, jakiś zabłąkany mak, jakieś leniwe chabry pozostałe w tyle, kwieciem swojem strojące tu i ówdzie zbocze, niby szlak, gdzie skąpo jawi się sielski motyw, dominujący na samej tkaninie. Kwiaty te, rzadkie jeszcze, rozsypane niby pojedyńcze domki oznajmiające bliskość wsi, zwiastowały mi ogromną przestrzeń, gdzie kipi zboże, gdzie kłębią się chmury; jeden jedyny mak — czerwony płomień na szczycie liny, igrający na wietrze, ponad swoim zatłuszczonym i czarnym pływakiem — przyprawił mnie o bicie serca: byłem niby podróżnik, gdy spostrzeże wyciągniętą na ziemię pierwszą łódź naprawianą przez uszczelniacza, i który, zanim jeszcze ujrzał wodę, woła: „Morze!”.
Następnie wracałem do głogów, tak jak się wraca do arcydzieł, z myślą że będę je lepiej widział, kiedy na chwilę przestanę na nie patrzeć. Ale daremnie czyniłem zasłonę z rąk, aby mieć przed oczami tylko owe głogi; uczucie, jakie budziły we mnie, było mgliste i mętne, napróżno starało się wyzwolić, zrosnąć z temi kwiatami. Nie pomagały mi one go rozjaśnić, a nie mogłem zaspokojenia jego żądać od innych kwiatów. Wówczas, sprawiając mi ową radość, jakiej doznajemy kiedy ujrzymy dzieło ulubionego malarza różne od dotychczas oglądanych, lub kiedy nas ktoś zaprowadzi przed obraz, znany nam dotąd tylko ze szkicu ołówkiem, lub kiedy utwór słyszany tylko na fortepianie objawi się nam strojny w barwy orkiestry, dziadek zawołał mnie i pokazując żywopłot w Tansonville, rzekł: „Ty lubisz głogi, popatrz na ten różowy: jakiż on śliczny!” W istocie, był to głóg, ale różowy, piękniejszy jeszcze od białych. On też wystrojony był jak na święto — jedno z owych jedynych prawdziwych świąt, jakiemi są święta religijne, ile że żaden przypadkowy kaprys nie wiąże ich, jak uroczystości świeckich, z dniem nie przeznaczonym specjalnie dla nich, nie mającym nic istotnie świątecznego — ale wystrojony był bogaciej jeszcze, bo kwiaty oblepiające gałęzie tak gęsto że nie było ani jednego miejsca nie pokrytego niemi, były, niby pompony okalające laseczkę rococo, „kolorowe”, tem samem wartościowsze. Taka przynajmniej była estetyka Combray, jeżeli o tem sądzić z cen w magazynie na rynku, albo u Camusa, gdzie różowe pianki były droższe. Ja sam bardziej ceniłem śmietankowy ser różowy, ten w który wolno mi było wgnieść poziomki. I właśnie te kwiaty przybrały jakiś odcień czegoś jadalnego, lub delikatnych barw tualety na wielkie święto; rzeczy, które, przez to że legitymują w oczach dzieci racje swojej wyższości, są dla nich oczywiściej ładne, mają zawsze dla nich coś żywszego i naturalniejszego niż inne barwy, nawet kiedy dziecko zrozumie, że nic nie wróżą jego łakomstwu lub że nie były wybrane przez szwaczkę. Odczułem tu natychmiast — jak wobec białych głogów ale z większym zachwytem — że owa odświętność kwiatów nie jest sztuczna, nie jest ludzkim przemysłem, ale że to natura wyraziła ją samorzutnie ze szczerością wiejskiej robotnicy pracującej dla ołtarza, przeładowując krzew owemi różyczkami o tonie zbyt słodkim, zbyt prowincjonalno-pompadour.
U szczytu gałęzi — niby róże w doniczkach okrytych koronkowym papierem, których wątłe race zapalają się na ołtarzu w wielkie święta — roiło się mnóstwo pączków o bledszym odcieniu; rozchylając się, ukazywały, niby na dnie puharu z różowego marmuru, krwawą czerwień, i zdradzały, bardziej jeszcze niż kwiaty, swoistą, nieodpartą esencję tego głogu, który gdziekolwiek pączkował, gdziekolwiek miał zakwitnąć, nie mógł tego uczynić inaczej niż różowo. Wpleciony w żywopłot, ale równie od niego odmienny jak młoda odświętnie ubrana dziewczyna pośród osób w zwykłem odzieniu mających zostać w domu, całkowicie gotowy do majowego nabożeństwa, którego już zdawał się stanowić cząstkę, błyszczał ten krzew katolicki i uroczy, uśmiechając się w swojej świeżej różowej sukni.
Poprzez żywopłot widać było w parku aleję obsadzoną jaśminami, bratkami i werweną; lewkonje otwierały swoje świeże torebki, o różowym kolorze pachnącym i zblakłym jak stara skóra kordowańska; podczas gdy na ścieżce zielono pomalowany długi wąż do polewania roztaczał swoje skręty, wznosząc w pewnych odstępach pryzmatyczne wachlarze kropelek nad kwiatami, których zapachy nawadniał. Naraz zatrzymałem się, niezdolny się poruszyć, tak jak bywa kiedy wizja jakaś uderzy nietylko nasze spojrzenia, ale zagarnie całe nasze czucie, całą istotę. Dziewczynka o włosach rudo-blond, widocznie wracająca z przechadzki i trzymająca w ręce łopatkę, patrzała na nas wznosząc twarz usianą różowemi plamkami. Czarne jej oczy błyszczały; że zaś nie umiałem wówczas i nie nauczyłem się później sprowadzać silnego wrażenia do jego rzeczowych składników, że nie miałem, jak się to mówi, dość „zmysłu obserwacyjnego” aby sobie uświadomić barwę jej oczu, przez długi czas, za każdym razem kiedym o niej myślał, blask tych oczu budził we mnie równocześnie wrażenie lazuru, naturalnego dla blondynki; tak iż, gdyby nie miała oczu równo czarnych — co uderzało tak bardzo za pierwszym jej widokiem — nie byłbym się może, jak się to stało, zakochał osobliwie w jej oczach niebieskich.
Patrzałem na nią, najpierw owem spojrzeniem, które jest nietylko wysłannikiem oczu, ale z którego okna wychylają się wszystkie zmysły, strwożone i skamieniałe; spojrzeniem żądnem dotknąć, nakryć, zagarnąć ciało na które się patrzy, i duszę wraz z niem. Zarazem tak się bałem, że lada chwila dziadek i ojciec, spostrzegłszy tę dziewczynkę, każą mi się oddalić i pobiec naprzód, iż zmierzyłem ją drugiem spojrzeniem, nieświadomie błagalnem, siląc się zmusić ją żeby na mnie zwróciła uwagę, żeby mnie poznała. Potoczyła wzrokiem, aby nim oszacować mego dziadka i ojca; konkluzją była zapewne myśl że jesteśmy śmieszni, bo odwróciła się obojętnie i wzgardliwie i przystanęła z boku, aby usunąć swoją twarz z ich pola widzenia; kiedy zaś oni, idąc dalej i nie widząc jej, wyprzedzili mnie, wysłała w moją stronę długie spojrzenie, nie zdradzające niczem że mnie dostrzega, ale uporczywe i podkreślone uśmieszkiem, którego, wedle pojęć jakie mi wszczepiono o dobrem wychowaniu, nie mogłem sobie wytłumaczyć inaczej niż jako dowód bezgranicznej wzgardy. Równocześnie, ręka jej naszkicowała nieprzystojny gest, któremu, kiedy się zwraca publicznie do nieznajomej osoby, mój podręczny słowniczek grzeczności mógł dać tylko jedno znaczenie — obraźliwe.
— Gilberto, chodź, co ty tam robisz! — krzyknął ostry i rozkazujący głos biało ubranej damy, której zrazu nie dostrzegłem; w pewnej zaś odległości od niej nieznany mi pan we flanelowem ubraniu wlepiał we mnie natarczywie oczy. Przestając się nagle uśmiechać, dziewczynka wzięła łopatkę i odeszła nie odwracając się w moją stronę, z miną posłuszną, niezbadaną i chmurną.
Tak przesunęło się koło mnie owo imię Gilberty, niby talizman pozwalający mi może odnaleźć kiedyś tę, z której uczyniło żywą osobę, a która chwilę przedtem była jedynie niejasnym obrazem. Tak przesunęło się, rzucone ponad jaśminy i lewkonje, cierpkie i świeże jak krople tryskające z zielonego węża; nasycając, iryzując strefę czystego powietrza tajemnicą życia tej, którą oznaczało dla istot szczęśliwych, żyjących i podróżujących z Gilbertą; roztaczając pod różowym głogiem, na wysokości mego ramienia, tak bolesną dla mnie kwintesencję ich poufałości z nią, z obcością jej życia, do którego ja nie mogłem mieć wstępu.
Podczas gdyśmy się oddalali, dziadek szeptał; „Biedny Swann, na jaką rolę oni go skazują! wyprawiają go poto, aby ona została sama ze swoim Charlusem, bo to on, poznałem go! I ta mała, wmieszana we wszystkie te brudy”. A ja słyszałem tylko despotyczny głos, jakim matka przemówiła do Gilberty bez możliwości repliki z jej strony; przez chwilę widziałem w Gilbercie istotę zmuszoną słuchać kogoś, nie będącą ponad wszystkiem. Świadomość ta ukoiła nieco moje cierpienie, wróciła mi cień nadziei i zmniejszyła moją miłość. Ale bardzo szybko miłość ta wybuchła we mnie na nowo jako reakcja, w której moje upokorzone serce pragnęło zrównać się z Gilbertą lub ściągnąć ją do siebie. Kochałem ją, żałowałem żem nie miał czasu i konceptu na to aby ją obrazić, aby jej zadać ból, zmusić ją do pamiętania o mnie. Wydała mi się tak piękna, że byłbym chciał wrócić do niej, aby krzyknąć wzruszając ramionami: „Jakaś ty brzydka, śmieszna, jaka odpychająca!” Tymczasem oddalałem się, unosząc na zawsze, jako pierwszy typ szczęścia, niedostępnego — mocą naturalnych i nieubłaganych praw — dzieciom mojego gatunku, obraz rudej dziewczynki z różowemi plamkami, która trzyma łopatkę i śmieje się, rzucając na mnie długie spojrzenia, obojętne i skryte. Odtąd czar, którym jej imię, usłyszane wspólnie przez nas oboje, napoiło miejsce pod różowemi głogami, miał objąć, powlec, nasycić wszystko co było jej bliskie; jej dziadków, których moi dziadkowie mieli niewysłowione szczęście znać, wzniosły zawód agenta giełdowego, bolesną dzielnicę Pól Elizejskich, gdzie Gilberta mieszkała w Paryżu.
— Leonjo, rzekł za powrotem dziadek, żałowałem żeś nie była z nami. Nie poznałabyś Tansonville. Gdybym śmiał, byłbym ci uciął gałąź różowego głogu, który tak lubiłaś.
Zazwyczaj dziadek opowiadał tak naszą przechadzkę cioci Leonji, czyto dla rozerwania jej, czy że nie stracił jeszcze nadziei wyciągnięcia jej z domu. Ciocia bardzo lubiła niegdyś tę posiadłość; pozatem Swann był ostatnim gościem, którego znosiła, wówczas gdy już zamknęła drzwi wszystkim innym. Kiedy się dowiadywał o jej zdrowie (była jedyną osobą w naszym domu, którą starał się jeszcze widywać), kazała mu odpowiadać, że jest zmęczona, ale że go przyjmie następnym razem. Podobnie i tego wieczora rzekła: „Owszem, któregoś dnia, kiedy będzie ładnie, wybiorę się powozem aż do bramy parkowej”. Mówiła szczerze. Byłaby chętnie ujrzała Swanna i Tansonville, ale chęć wystarczała resztce jej sił; urzeczywistnienie przekraczałoby je. Czasami, z piękną pogodą wracało cioci Leonji nieco energji; wstawała, ubierała się; ale zmęczenie ogarniało ją nim przeszła do drugiego pokoju; — kładła się z powrotem do łóżka. Zaczęła się dla niej — wcześniej tylko niż się to dzieje zazwyczaj — owa wielka rezygnacja starości, która się gotuje na śmierć, spowijając się w swoją larwę. Można obserwować ten stan z końcem zbyt przewlekających się egzystencyj, nawet między dawnymi i najczulszymi kochankami, między przyjaciółmi związanymi najbardziej duchową więzią; począwszy od pewnego roku przestają podejmować trud widywania się, przestają do siebie pisywać i wiedzą że już się nie spotkają na tym świecie. Ciocia Leonja musiała doskonale wiedzieć, że już nie ujrzy Swanna, że już nigdy nie opuści domu, ale to ostateczne odcięcie musiało jej być dosyć łatwe przez tę właśnie rację, która, wedle nas, powinna była uczynić je tem boleśniejszem; mianowicie tę, że było skutkiem upadku sił. Zanik ten który mogła stwierdzać codzień, łączył z każdą czynnością, z każdym ruchem, zmęczenie, o ile nie cierpienie, użyczając bezruchowi, samotności, ciszy, kojącej i błogosławionej słodyczy spoczynku.
Ciocia Leonja nie wybrała się ujrzeć żywopłotu różowych głogów, ale ja co chwila pytałem rodziców czy się nie wybierze, czy dawniej bywała często w Tansonville: wciąż starałem się ściągnąć rozmowę na rodziców i dziadków panny Swann, którzy mi się zdawali wielcy jak bogowie. To nazwisko Swann stało się dla mnie niemal mitologiczne; kiedym rozmawiał z rodzicami, łaknąłem usłyszeć je z ich ust, nie śmiałem go wyrzec sam, ale sprowadzałem rozmowę na przedmioty bliskie Gilberty i jej rodziny, mające z nią związek. Wówczas czułem się mniej wygnany, czułem się nie tak daleko od niej. Udawałem naprzykład, iż myślę, że urząd dziadka był już dawniej w posiadaniu naszej rodziny, albo że żywopłot różowych głogów, który pragnęła ujrzeć ciocia Leonja, znajduje się na gruncie gminnym, zmuszając ojca aby prostował moje twierdzenia, aby mówił, jakby niezależnie odemnie, jakby sam z siebie: „Ale nie, ten urząd miał ojciec Swanna, ten żywopłot należy do parku Swanna”. Wówczas musiałem głęboko odetchnąć, tak bardzo to nazwisko, kładąc się w miejscu w którem zawsze było dla mnie zapisane, gniotło mnie aż do uczucia duszności. W chwili gdym je słyszał, zdawało mi się ono pełniejsze niż każde inne, dlatego że już zawczasu powtórzyłem je wielokrotnie w duszy. Sprawiało mi ono przyjemność skojarzoną ze wstydem iż śmiem wyłudzać tę przyjemność od rodziców; była bowiem tak wielka, że musiała — w mojem poczuciu — kosztować ich wiele trudu, i to bez kompensaty, skoro dla nich nie była przyjemnością. To też, przez delikatność odwracałem rozmowę. I przez skrupuł. Z chwilą gdy wymawiali słowo Swann, odnajdywałem wszystkie osobliwe uroki, jakie wkładałem w to nazwisko. I wówczas, nagle, miałem wrażenie, że rodzice nie mogą tego nie odczuwać, że wchodzą w moje stany duszy, że spostrzegają, rozgrzeszają, podzielają moje marzenia, i byłem nieszczęśliwy, tak jakbym ich zwyciężył i znieprawił.
Tego roku rodzice ustalili dzień powrotu do Paryża nieco wcześniej niż zazwyczaj. Rano przed wyjazdem, kiedy mnie ufryzowano do fotografji, włożywszy mi ostrożnie nowy kapelusz i aksamitny watowany płaszczyk, długo szukano mnie wszędzie. Wreszcie matka znalazła mnie we łzach na ścieżce tuż koło Tansonville: żegnałem się z głogami, obejmując kłujące gałęzie. Niby księżniczka z tragedji, której „ciążą czcze ozdoby”, niewdzięczny wobec natrętnej ręki która tak pieczołowicie ułożyła pukle na mojem czole, deptałem zerwane papiloty i nowy kapelusz. Łzy moje nie wzruszyły matki, ale nie mogła wstrzymać krzyku na widok zniweczonej fryzury i straconego płaszczyka. Nie słyszałem jej: „O moje biedne głogi, mówiłem płacząc; wybyście pewnie nie chciały sprawić mi zgryzoty, ani zmuszać mnie do odjazdu. Wyście mi nigdy nie zrobiły przykrości. Toteż będę was kochał zawsze”. I, ocierając łzy, przyrzekałem im, kiedy będę duży, nie naśladować szalonego życia innych ludzi, i nawet w Paryżu, w wiosenne dni, zamiast chodzić z wizytami i słuchać głupstw, jechać na wieś oglądać pierwsze głogi.
Raz znalazłszy się w polach, nie opuszczaliśmy ich już przez cały czas przechadzki w stronę Méséglise. Bezustanku przebiegał je, niby niewidzialny włóczęga, wiatr, który był dla mnie prawdziwym duchem Combray. Co rok, w dniu naszego przyjazdu, aby czuć że jestem naprawdę w Combray, szedłem odnaleźć go, czuć jak mi dmie w płaszcz, każąc mi biec za sobą. Zawsze miało się wiatr obok siebie idąc w stronę Méséglise, po owej wydmie, gdzie całe mile nie spotyka się żadnej nierówności terenu.
Wiedziałem, że panna Swann jeździ często na parę dni do Laon. Mimo że to było o kilka mil, wszelki brak przeszkody wyrównywał odległość; toteż kiedy w ciepłe popołudnie widziałem jak ten sam oddech, wionący z krańców widnokręgu, pochyla najodleglejsze zboża, jak się rozpościera nakształt fali na ogromnej przestrzeni; jak, szumiący i ciepły, układa się u moich stóp wśród seradeli i koniczyny, wówczas równina ta, będąca wspólną naszą własnością, zdawała się zbliżać nas, łączyć. Myślałem wówczas, że ten wiew przeleciał koło niej, że to co mi wiatr szepce, to jest jakieś zlecenie od niej — mimo że niezrozumiałe — i całowałem go w przelocie.
Po lewej była wioska, która się zwała Champieu (Campus Pagani, wedle proboszcza). Po prawej, widniały za zbożami dwie sielskie wieżyczki Saint-André-des-Champs, wystrzępione, łuszczaste, porowate, rzeźbione, pożółkłe i chropawe niby dwa kłosy.
W symetrycznych odstępach, pośród niezrównanego ornamentu liści, których nie można pomylić z liściem żadnego innego drzewa owocowego, jabłonie rozpościerały szerokie płaty białego atłasu lub zwieszały nieśmiałe bukiety rumieniących się pączków. W stronie Méséglise pierwszy raz zauważyłem okrągły cień, który jabłonie kładą na wysłonecznionej ziemi, a także owe jedwabie z nieuchwytnego złota, które zachód tka skośnie pod liśćmi i które w moich oczach ojciec przerywał laską, niemogąc zmienić ich kierunku.
Czasami przez popołudniowe niebo przechodził księżyc, biały jak chmura, dyskretny, bez blasku, niby aktorka, która nie gra w tej chwili i która w zwykłej sukni patrzy z loży przez chwilę na swoich kolegów, chowając się w cień, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Lubiłem odnajdywać jego wizerunek na obrazach i w książkach, ale — przynajmniej w pierwszych latach, zanim Bloch przyzwyczaił moje oczy i myśl do subtelniejszych harmonij — owe dzieła sztuki były bardzo różne od tych, w których księżyc wydałby mi się piękny dziś, a w których nie byłbym go poznał wówczas. Była to naprzykład jakaś powieść Saintine, jakiś pejzaż Gleyre’a, gdzie księżyc rysuje wyraźnie na niebie srebrny sierp, owe produkty — jak moje własne ówczesne wrażenia — naiwne i banalne. Gust mój ówczesny gorszył siostry mojej babki. Były przekonane, że dzieciom trzeba dawać zawczasu te dzieła sztuki, które, doszedłszy do wieku rozeznania, człowiek ma podziwiać ostatecznie, i że dowodem smaku jest poznać się na nich odrazu. Widocznie wyobrażały sobie, że zalety estetyczne są jak przedmioty materjalne, które otwarte oko musi spostrzec, nie potrzebując wyhodować powoli we własnem sercu ich odpowiedników.
Od strony Méséglise, w Montjouvain, w domu położonym nad wielkiem bajorem i przylegającym do porosłego krzakami pagórka, mieszkał pan Vinteuil. Często też spotykało się na drodze jego córkę, ostro jadącą kabrjoletem. Od jakiegoś czasu nie zjawiała się już sama, ale ze starszą od siebie przyjaciółką, która miała złą reputację w okolicy i która pewnego dnia osiadła na stałe w Montjouvain. Powiadano: „Musi ten Vinteuil być bardzo zaślepiony w córce, skoro nie chce widzieć tego co ludzie gadają i skoro on, taki wrażliwy na każde słowo nie na miejscu, pozwala córce żyć pod jego własnym dachem z podobną kobietą. Powiada, że to niepospolita osoba, wielkie serce, i że miałaby nadzwyczajny dar do muzyki, gdyby się kształciła. Może być pewien, że nie muzyką zajmuje się ta pannica z jego córką”. Pan Vinteuil mówił tak; i w istocie, godne uwagi jest, ile dana osoba zawsze budzi podziwu dla swoich moralnych wartości u rodziców innej osoby, z którą pozostaje w stosunkach cielesnych. Miłość fizyczna, niesłusznie osławiona, tak dalece każe wszelkiej istocie ujawnić całą pełnię jej dobroci i oddania, że błyszczą one nawet dla oczu najbliższego otoczenia. Doktór Percepied, który, dzięki grubemu głosowi i grubym brwiom, mógł bezpiecznie odgrywać rolę intryganta (na którego nie wyglądał) nie narażając niczem swojej niewzruszonej i niezasłużonej reputacji „zacnego burczymuchy”, umiał rozśmieszać do łez proboszcza i całe towarzystwo, gdy mówił rubasznie:
— No i cóż! zdaje się, że panna Vinteuil uprawia muzykę ze swoją przyjaciółką. Widzę, że to państwa dziwi. Ja tam nie wiem. Stary Vinteuil powiadał mi to jeszcze wczoraj. Ostatecznie, ta dziewczyna ma prawo lubić muzykę. Ja się nie mogę sprzeciwiać artystycznemu powołaniu dzieci, Vinteuil widać także nie. A przytem i on sam muzykuje z przyjaciółką córki. A, do licha! tęgo muzykują w tej budzie. No czego się państwo śmiejecie? że ci ludzie trochę za dużo muzykują? Kiedyś spotkałem papę Vinteuil koło cmentarza. Ledwo się trzymał na nogach.
Tym, którzy, jak my, patrzyli w owej epoce na pana Vinteuil, jak unika znajomych, jak się odwraca kiedy ich spotka, postarzały w ciągu kilku miesięcy, zagrzebany w swojej zgryzocie, niezdolny do żadnego wysiłku nie mającego wprost na celu szczęścia córki; jak spędza całe dnie na grobie żony, — trudno byłoby nie pojąć że on umiera ze zgryzoty, lub przypuszczać że sobie nie zdaje sprawy z krążących gadań. Znał je, może nawet dawał im wiarę. Niema może istoty, bodaj najświętszej, której splot okoliczności nie mógłby doprowadzić do zżycia się z występkiem. Może go potępiać najbardziej stanowczo, — nie poznając go zresztą całkowicie w kostjumie poszczególnych faktów, jaki przybiera aby się jej narzucić i zadać jej ból: dziwaczne słowa, niewytłumaczone zachowanie się któregoś wieczora u kogoś, kogo skądinąd ma się tyle przyczyn kochać! Ale, dla człowieka takiego jak Vinteuil, boleśniejsze niż dla kogokolwiek innego musiało być pogodzenie się z sytuacją, którą niesłusznie uważa się za wyłączny przywilej cyganerji; sytuacja ta powtarza się za każdym razem, kiedy przywara szuka sobie miejsca i bezpieczeństwa. Skazę tę rozwija w dziecku sama natura, czasem poprostu mieszając przymioty ojca i matki, jak kolor ich oczu. Ale z tego że Vinteuil znał może prowadzenie się córki, nie wynika, aby jego kult dla niej miał się zmniejszyć. Fakty nie wnikają w świat, w którym żyją nasze wierzenia; nie zrodziły ich i nie niszczą. Fakty mogą zadawać wierzeniom kłam, nie osłabiając ich, tak jak potop nieszczęść lub chorób może nawiedzać bez przerwy jakąś rodzinę, nie każąc jej zwątpić o dobroci Boga lub o wiedzy lekarza. Ale, kiedy pan Vinteuil myślał o córce i o sobie z punktu widzenia świata i własnej ich reputacji, kiedy sobie uprzytomniał stopień jaki zajmują w opinji, wówczas formułował swój sąd ściśle tak, jakby to uczynił najbardziej wrogi mu sąsiad z miasteczka. Czuł się wraz z córką na samem dnie, a wzięcie jego nabrało od jakiegoś czasu owej pokory, owego szacunku dla tych którzy znajdowali się powyżej niego i na których patrzał z dołu (choćby byli wprzód bardzo poniżej niego); owej potrzeby wspinania się do nich, która jest mechanicznem prawie następstwem wszelkiego upadku.
Jednego dnia, kiedyśmy szli ze Swannem przez Combray, pan Vinteuil, wychodząc z bocznej ulicy, spotkał się z nami zbyt nagle, aby mieć czas nas uniknąć; zaczem Swann, z owem wzgardliwem miłosierdziem światowca, który, wyzuty z wszelkich przesądów moralnych, w hańbie człowieka widzi jedynie powód do objawienia mu życzliwości, łechcącej własną naszą próżność tem milej, im bardziej czujemy ich wartość dla odbiorcy, wdał się w dłuższą rozmowę z panem Vinteuil, do którego nigdy dotąd się nie odzywał. Na rozstanie spytał go, czy nie przyśle kiedy córki do Tansonville. Dwa lata wprzód, zaproszenie to byłoby oburzyło pana Vinteuil, ale teraz napełniło go taką wdzięcznością, że właśnie ta wdzięczność nie pozwoliła mu go przyjąć. Uprzejmość pana Swanna dla jego córki zdawała mu się czemś tak zaszczytnem i lubem, że wolał nie skorzystać z niej, aby mieć nawskroś platoniczną słodycz sycenia się nią.
— Cóż za uroczy człowiek! — mówił do nas, skoro Swann nas opuścił, a mówił to z tą samą entuzjastyczną czcią, jaką budzi w inteligentnej i ładnej mieszczance urok księżnej, choćby brzydkiej i głupiej. — Cóż za uroczy człowiek! Co za szkoda, że się dał wciągnąć w tak nieodpowiednie małżeństwo.
Wówczas — tak bardzo najszczersi ludzie skłonni są do obłudy, zapierając się w rozmowie z jakąś osobą swoich o niej sądów, które wyrażają poza jej oczami — rodzice moi ubolewali wraz z panem Vinteuil nad małżeństwem Swanna, w imię zasad i konwenansów, których pogwałcenia w Montjouvain zdawali się nie widzieć, skoro powoływali się na nie wspólnie z panem Vinteuil, niby zacni ludzie z jednej mąki. Vinteuil nie posłał córki do państwa Swann. I Swann pierwszy tego żałował. Bo za każdym razem kiedy się rozstał z panem Vinteuil, przypominał sobie, że miał się go oddawna spytać o coś, o kogoś kto nosi to samo nazwisko, może krewnego. I tym razem przyrzekł sobie, że, kiedy Vinteuil przyśle córkę do Tansonville, nie zapomni już tego co mu miał do powiedzenia.
Ponieważ spacer w stronę Méséglise stanowił krótszą z dwóch naszych wycieczek i z tej przyczyny zachowywało się go na niepewną pogodę, klimat w stronie Méséglise był dosyć dżdżysty i nigdy nie traciliśmy z oczu skraju lasów w Roussainville, w których gąszczu mogliśmy się schronić.
Często słońce kryło się za chmurą, która zniekształcała jego owal, gdy ono brzeg jej barwiło żółto. Blask (ale nie jasność) uciekał z pól, gdzie wszelkie życie zdawało się ustawać, podczas gdy wioska Roussainville rzeźbiła na niebie kontur swoich białych dachów z przygniatającą dokładnością. Podmuch wiatru spędzał wronę, która opadała w oddali. Na tle bielejącego nieba, dal lasów zdawała się bardziej niebieska, nakształt malowanych fajansów, strojących ściany starych mieszkań.
Ale innym razem zaczynał padać deszcz, którym groził nam kapucyn na wystawie u optyka; krople wody, niby wędrowne ptaki, które wzlatują wszystkie razem, spadały gęstemi szeregami z nieba. Nie dzielą się, nie idą na oślep w czasie chyżego przelotu; każda zachowuje swoje miejsce, ciągnie za sobą następną, i niebo bardziej ćmi się od nich niż przy odlocie jaskółek. Chroniliśmy się w las. Kiedy ich podróż zdawała się skończona, niektóre, słabsze, wolniejsze, przybywały jeszcze. Ale my wychodziliśmy z naszego schronienia, bo krople lubują się w liściach; ziemia była już prawie sucha, kiedy ta i owa kropla, zapóźniona, igrała na żyłkach liścia i zawieszona u jego końca, wypoczęta, błyszcząca w słońcu, osuwała się naraz z wysokości gałęzi, spadając nam na nos.
Często także chroniliśmy się, razem z kamiennymi świętymi i patrjarchami, w kruchcie kościoła Saint-André-des-Champs. Jakiż ten kościół był francuski! Nad bramą, święci, królowie-rycerze z kwiatem lilji w ręce; weselne i pogrzebowe sceny, wszystko przedstawione tak, jak mogłoby się odbijać w duszy Franciszki. Rzeźbiarz opowiadał też niektóre anegdoty z życia Arystotelesa i Wergilego, tak samo jak Franciszka w kuchni mówiła chętnie o świętym Ludwiku, jakby go znała osobiście, zazwyczaj poto aby pohańbić tem porównaniem moich dziadków, mniej odeń „sprawiedliwych”. Czuło się, że pojęcia, które średniowieczny artysta i średniowieczna wieśniaczka (zapóźniona w wiek XIX) mieli o historji starożytnej lub chrześcijańskiej — pojęcia równie nieścisłe jak dobroduszne — pochodziły nie z książek, ale z tradycji, zarazem starożytnej i bezpośredniej, nieprzerwanej, ustnej, zniekształconej, skażonej i żywej.
Inna osoba w Combray, którą odnajdywałem również, przeczutą i przepowiedzianą, w gotyckiej rzeźbie w Saint-André-des-Champs, to był młody Teodor, subjekt od Camusa. Franciszka czuła w nim tak dalece krajana i człowieka jednej epoki, że, kiedy ciocia była zbyt chora aby Franciszka nastarczyła sama przewracać ją w łóżku, przenosić ją na fotel, wówczas — raczej niżby miała pozwolić „dziewczynie” zyskiwać łaski cioci — wzywała Teodora. Otóż, chłopak ten, słusznie uchodzący za ladaco, tak był wypełniony duszą, która ozdobiła Saint-André-des Champs, a zwłaszcza uczuciami szacunku jakie Franciszka uważała za należne „biednym chorym” i „biednej pani”, że podnosząc głowę cioci na poduszce, miał ową naiwną i pobożną minę aniołków z płaskorzeźby, cisnących się ze świecą w dłoni dokoła omdlewającej Dziewicy. Możnaby rzec, iż twarze rzeźbione w kamieniu, szare i nagie niby lasy w zimie, są jedynie uśpieniem, zapasem gotowym rozkwitnąć w życiu w niezliczonych twarzach chłopskich, wielebnych i szczwanych jak twarz Teodora, barwiących się czerwienią dojrzałego jabłka.
Już nie przylepiona do kamienia jak owe aniołki, ale odcinająca się od kruchty, o postawie więcej niż ludzkiej, jakaś święta stała na cokole niby na taburecie chroniącym jej stopy od zetknięcia z wilgotną ziemią. Miała pełne policzki, twardą pierś wzdymającą draperję jak dojrzałe grono wzdyma worek, wąskie czoło, nos krótki i krnąbrny, głęboko osadzone źrenice, czerstwą, nieczułą i dzielną twarz miejscowych wieśniaczek. Podobieństwo to, dające posągowi słodycz której w nim nie szukałem, często znajdowało potwierdzenie w jakiejś wiejskiej dziewczynie, jak my chroniącej się przed deszczem, która podobna pnącym się liściom wyrosłym obok liści rzeźbionych, zdawała się mieć ten cel, aby, przez zestawienie z naturą, pomóc ocenić prawdę dzieła sztuki.
Przed nami, w oddali — ziemia obiecana lub przeklęta, — widniało Roussainville, w którego mury nigdy nie wstąpiłem; Roussainville, to, kiedy deszcz dla nas już ustał, dalej karcone niby biblijna wioska wszystkiemi grotami burzy, z ukosa smagającemi siedziby jego mieszkańców; to znów już rozgrzeszone przez Boga Ojca, który słał ku niemu, niby promienie monstrancji, nierówne, postrzępione, złote łodygi powracającego słońca.
Czasem pogoda była zupełnie beznadziejna, trzeba było wracać i siedzieć w domu. Tu i ówdzie, w oddali, we wsi którą ciemność i wilgoć czyniły podobną morzu, pojedyńcze domy, uczepione pagórka tonącego w nocy i w wodzie, błyszczały niby małe statki, gdy zwiną żagle i trwają bez ruchu całą noc na pełnem morzu. Ale co znaczył deszcz, co znaczyła burza! W lecie, słota jest jedynie przelotnym, powierzchownym kaprysem podskórnej i ciągłej pogody, bardzo różnej od niestałej i dorywczej pogody zimowej. Pogoda letnia, przeciwnie, rozgoszczona na ziemi, utrwalona w gęstych liściach, na które deszcz może ściekać nie naruszając ich trwałej radości, wywiesza na cały sezon, nawet w uliczkach wiejskich, swoje fioletowe lub białe jedwabne flagi. W saloniku gdziem czytał oczekując godziny obiadu, słyszałem jak woda ścieka z kasztanów, ale wiedziałem, że ulewa tylko wylakieruje ich liście i że zostaną tam niby rękojmia lata przez całą dżdżystą noc, poręczając ciągłość pogody; że choć dziś leje jak z cebra, jutro, nad białemi sztachetami Tansonville, listki w kształcie serca będą falowały, równie liczne. I bez smutku widziałem, jak topola z ulicy des Perchamps zwraca się do burzy w rozpaczliwych błaganiach i pokłonach; bez smutku słyszałem w głębi ogrodu jak ostatnie pomruki grzmotu gruchają w bzach.
Jeżeli było brzydko od rana, rodzice wyrzekali się przechadzki; wówczas nie wychodziłem. Ale później nawykłem chodzić sam w owe dnie w stronę Méséglise-la-Vineuse. Było to w jesieni, kiedyśmy musieli przybyć do Combray z racji spadku po cioci Leonji, bo wreszcie umarła, pozwalając tryumfować tym, co twierdzili że jej niedorzeczny tryb życia zabije ją w końcu, jak niemniej tym, co zawsze utrzymywali że ona cierpi na chorobę nie urojoną ale organiczną, której oczywistość sceptycy będą musieli uznać, gdy chora umrze. Śmiercią swoją sprawiła wielki ból tylko jednej istocie, ale ból dziki. Przez dwa tygodnie ostatniej choroby cioci, Franciszka nie zostawiła jej ani na chwilę, nie rozebrała się, nie pozwoliła nikomu udzielić jej żadnej posługi i nie opuściła ciała aż kiedy je pogrzebano. Wówczas zrozumieliśmy, że ta nieustanna obawa zniewag, podejrzeń, gniewów ciocinych rozwinęła we Franciszce uczucie, które myśmy brali za nienawiść, a które było czcią i miłością. Jej prawdziwa pani, o decyzjach nieodgadnionych, o podstępach nieodpartych, o dobrem sercu łatwem do wzruszenia, jej tajemnicza i wszechpotężna monarchini, jej władza, nie istniała już. Przy tej zmarłej my zaledwie liczyliśmy się za coś. Daleki był czas, w którym, kiedyśmy zaczęli jeździć na lato do Combray, mieliśmy w oczach Franciszki tyleż uroku co ciocia Leonja. Tej jesieni, całkowicie zajęci formalnościami, wizytami rejentów i dzierżawców, rodzice nie mieli prawie czasu na spacery, którym zresztą nie sprzyjała pogoda; nawykli tedy puszczać mnie samego w stronę Méséglise, w wielkim pledzie, który mnie chronił od deszczu a który narzucałem tem chętniej, że czułem iż jego szkockie pasy gorszą Franciszkę. Niepodobnaby wytłumaczyć jej, że kolor odzieży nie ma nic wspólnego z żałobą; zresztą, żal nasz po cioci nie trafiał jej do przekonania, bo nie wyprawiliśmy stypy, bo mówiąc o zmarłej nie przybieraliśmy specjalnego głosu, a mnie zdarzało się czasem nawet zanucić. Jestem pewien, że w książce — w czem byłem sam podobny do Franciszki — owo pojęcie żałoby w duchu Pieśni o Rolandzie oraz portalu Saint-André-des-Champs byłoby mi sympatyczne. Ale z chwilą gdy Franciszka była w pobliżu, jakiś demon kusił mnie żeby ją rozzłościć: chwytałem się najlżejszego pozoru, aby powiedzieć, że żałuję cioci Leonji bo to była dobra kobieta mimo swoich śmieszności, ale wcale nie dlatego że była moją ciotką; że mogłaby być moją ciotką i być mi wstrętną, a jej śmierć mogłaby mi nie sprawić żadnej przykrości; — powiedzenia, które wydawałyby mi się głupie w książce.
Jeżeli wówczas Franciszka, wypełniona niby poeta falą skłębionych myśli, zmartwień, wspomnień rodzinnych, tłumaczyła się, że nie umie odpowiedzieć na moje teorje i mówiła: „Nie umiem się wygadać” tryumfowałem nad nią ironicznym i brutalnym rozsądkiem godnym doktora Percepied; a jeżeli dodawała: „Zawszeć to było krewniactwo, zawsze zostaje szaconek, jak się należy krewniactwu”, wzruszałem ramionami i powiadałem sobie: „Głupi jestem, żeby dysputować z ciemną babą, nie umiejącą nawet mówić”. W sądach tych o Franciszce zajmowałem punkt widzenia właściwy ludziom, którymi łatwo gardzimy w abstrakcji ale których równie łatwo skłonni jesteśmy naśladować w potocznych wypadkach życia.
Moje jesienne spacery były tem przyjemniejsze przez to żem je odbywał po długich godzinach spędzonych nad książką. Kiedym się zmęczył czytaniem w pokoju całe rano, wówczas, narzucając pled, wychodziłem; ciało moje, zmuszone do długiego bezruchu, ale naładowane skupioną energją i chyżością, potrzebowało, niby puszczony bąk, wyładować się we wszystkich kierunkach. Ściany domów, żywopłot w Tansonville, drzewa w Roussainville, zarośla koło Montjouvain, obrywały ciosy parasola lub laski, słyszały radosne okrzyki, — zastępcze wyładowanie skłębionych myśli, które mnie ożywiały i które nie osiągnęły ukojenia świadomości, przełożywszy lubość łatwiejszych i bezpośrednich odprężeń nad wolną i trudną introspekcję. Większość rzekomych wykładów tego cośmy odczuli uwalnia nas jedynie od naszych uczuć wydobywając je z nas w mętnym kształcie, który niczego nam nie uświadamia.
Kiedy próbuję zrobić rachunek tego com winien stronie Méséglise, skromnych odkryć których ona była przypadkową ramą lub nieodzownym bodźcem, przypominam sobie, iż owej jesieni, na takiej przechadzce, w pobliżu zarośli osłaniających Montjouvain, pierwszy raz uderzył mnie rozdźwięk między naszemi wrażeniami a ich zwykłym wyrazem. Po godzinie deszczu i wiatru z któremi walczyłem radośnie, przybyłem nad sadzawkę w Montjouvain, do krytej dachówką chatki, gdzie ogrodnik pana Vinteuil chował swoje narzędzia. W tej chwili zjawiło się słońce: złocenia jego, umyte przez ulewę, znów rozbłysły na niebie, na drzewach, na ścianach domku, na mokrym jeszcze dachu, po którego szczycie przechadzała się kura. Wiatr ciągnął poziomo wyrosłe w szczelinach zielska wraz z pierzem kury; jedne i drugie dały się wlec jego podmuchom aż do granic swojej pełnej długości, z całem poddaniem się rzeczy bezwładnych a lekkich. W sadzawce, której słońce wróciło przejrzystość, dachówki odbijały się różowym marmurkiem, na który nigdy przedtem nie zwróciłem uwagi. I, widząc jak na wodzie i na powierzchni murów blady uśmiech odpowiada uśmiechowi nieba, wykrzyknąłem w zachwycie, potrząsając zwiniętym parasolem: Hop! hop! hop! hop! Ale równocześnie uczułem, że obowiązkiem moim byłoby nie poprzestać na tych bezładnych okrzykach i starać się jaśniej czytać w swojem zachwyceniu.
Wieśniak, który przechodził z miną dość już markotną, a spochmurniał jeszcze, kiedy o mało nie dostał ode mnie parasolem w twarz, odpowiedział bez zapału na moje: „piękna pogoda, prawda, dobry spacer”, z czego zrozumiałem, że wzruszenia nie powstają równocześnie, wedle ustalonego porządku, jednakie u wszystkich ludzi. Później, za każdym razem kiedy przydługa lektura zrodziła we mnie chęć rozmowy, kolega do któregom zagadał, dopieroco oddawał się przyjemnościom konwersacji i miał ochotę czytać teraz w spokoju. Kiedy ja myślałem o rodzicach z czułością i powziąłem właśnie jakieś postanowienie wielce rozsądne i zdolne ich ucieszyć, oni zużyli ten sam czas na to, aby się dowiedzieć o jakiemś drobnem przestępstwie o którem zapomniałem i które wyrzucali mi surowo w chwili gdy ja się im rzucałem na szyję.
Czasami, z egzaltacją jaką rodziła we mnie samotność, łączyła się inna, której nie umiałem dobrze odróżnić od tamtej; żądza ujrzenia nagle wieśniaczki, którą mógłbym wziąć w ramiona. Towarzysząca owemu pragnieniu rozkosz — zrodzona nagle, wśród bardzo odmiennych myśli, tak że nie miałem czasu związać jej ściśle z jej przyczyną — wydawała mi się jedynie wyższym stopniem rozkoszy jaką mi dawały owe myśli. Poczytywałem ją za jeden urok więcej wszystkiego co było w tej chwili w mojej duszy: różowego odblasku dachówki, zieleni, wioski Roussainville dokąd pragnąłem od dawna się wybrać, drzew, wieży; przypisywałem swoje nowe wzruszenie wszystkim tym rzeczom, tem bardziej upragnionym przez to żem je brał za przyczynę mego stanu. Zdawało mi się że owo wzruszenie chce mnie jedynie nieść ku nim szybciej, kiedy wzdymało mój żagiel potężnym, nieznanym i błogim powiewem. Ale, o ile ta żądza widoku kobiety dawała czarom przyrody coś bardziej podniecającego, nawzajem czar przyrody rozprzestrzeniał znowuż to, co byłoby w powabie kobiety zbyt ograniczone. Zdawało mi się, że piękność drzew jest również jej pięknością, że pocałunek jej da mi na własność duszę tych widnokręgów, wioski Roussainville, książek czytanych w tym roku. Wyobraźnia moja odzyskiwała siły w podniecie zmysłów; zmysły promieniowały we wszystkie dziedziny wyobraźni; żądza moja nie miała kresu ani granic.
W chwilach marzenia na łonie natury, kiedy ustaje działanie nawyku, kiedy odsuniemy od siebie oderwane pojęcia o rzeczach, zdarza się, że wówczas wierzymy głęboko w odrębność, w indywidualne życie miejsc, w których się znajdujemy. I tak, nieznajoma, której wzywała moja żądza, wydawała mi się nie jakimś egzemplarzem ogólnego typu kobiety, ale koniecznym i naturalnym produktem tego gruntu. Bo w owym czasie wszystko co nie było mną, ziemia i ludzie, wydawało mi się cenniejsze, ważniejsze, obdarzone rzeczywistszem istnieniem, niż się to wydaje dojrzałym ludziom. A ziemi i osób nie rozdzielałem. Pragnąłem wieśniaczki z Méséglise albo z Roussainville, rybaczki z Balbec, tak jak pragnąłem Méséglise i Balbec. Rozkosz, jaką mogłyby mi dać, wydałaby mi się mniej prawdziwa, nie byłbym już w nią uwierzył, gdybym dowolnie zmienił jej okoliczności. Znać w Paryżu rybaczkę z Balbec albo wieśniaczkę z Méséglise, znaczyłoby dostać muszle nie oglądane na plaży, paproć nie znalezioną przeze mnie w lesie; znaczyłoby, z rozkoszy którąby mi dała kobieta, ująć wszystkie te w które oblekła ją moja wyobraźnia. Ale błądzić tak w lasach Roussainville bez dziewczyny którąbym mógł całować, to znaczyło nie poznać ukrytego skarbu tych lasów, ich głębokiej piękności. Ta dziewczyna, którą wyobrażałem sobie spowitą w liście, sama była dla mnie niby miejscowa roślina, wyższego jedynie gatunku od innych, pozwalająca, dzięki swojej budowie, lepiej wniknąć w głęboki smak ziemi. Wierzyłem tem samem, że pieszczoty jej byłyby też odrębnego gatunku, tak że słodyczy ich nie mogłaby mi dać poznać żadna inna. Mogłem w to wszystko uwierzyć bez trudu; byłem jeszcze w wieku, kiedy nie oddziela się samego owego szczęścia od rozmaitych kobiet, z któremi się go zaznało; kiedy się go nie sprowadza do ogólnego pojęcia, pozwalającego odtąd uważać kobiety za wymienne narzędzia zawsze tożsamej rozkoszy. Rozkosz ta nie istnieje nawet, wyosobniona, odrębna i sformułowana w myśli, jako cel który ścigamy zbliżając się do kobiety, jako przyczyna zawczasu doznanych wzruszeń. Prawie nie myśli się o niej jak o przyszłej rozkoszy; raczej smakuje się własny jej urok; bo nie myśli się o sobie, myśli się jedynie o tem aby wyjść z siebie. Mglisto oczekiwana, immanentna i ukryta, doprowadza ona tylko, w chwili spełnienia, do najwyższego spazmu inne wzruszenia zrodzone ze słodkich spojrzeń, z pocałunków tej która jest przy nas. Rozkosz ta objawia się nam zwłaszcza jako wybuch wdzięczności dla naszej towarzyszki, za jej dobroć, za jej wzruszającą przychylność, ocenianą wedle rozmiarów dobrodziejstw i szczęścia którem nas darzy.
Niestety, próżno wzywałem basztę w Roussainville, próżno błagałem ją, aby zesłała ku mnie jakieś dziecię swojego sioła. Błagałem ją, jedyną powiernicę moich pierwszych pragnień na szczycie naszego domu w Combray, w małej ubikacji pachnącej irysem. Widziałem tylko ową basztę w kwadracie uchylonego okna, podczas gdy, wśród bohaterskich walk podróżnika-odkrywcy lub kandydata na samobójcę, wpółomdlewając, torowałem w sobie samym nieznaną i — jak sądziłem — śmiertelną drogę, aż do momentu gdy naturalny ślad, podobny śladom ślimaka, zaznaczył się na zwisających ku mnie liściach dzikiej porzeczki. Próżno błagałem ją teraz. Próżno, ogarniając oczami przestrzeń, drążyłem ją wzrokiem żądnym wywołać z niej kobietę. Mogłem iść aż do kruchty Saint-André-des-Champs: nigdy nie ujrzałem żadnej dziewczyny, a spotkałbym ją z pewnością, gdybym był w towarzystwie dziadka i nie mógł jej zaczepić. Wpatrywałem się bez końca w pień odległego drzewa, z za którego miała się wyłonić i przyjść do mnie; pożerany oczami widnokrąg wciąż był pusty, noc zapadła. Bez nadziei myśl moja wpijała się w ten jałowy grunt, w tę wyczerpaną ziemię, jakgdyby chcąc wyssać kryjące się w niej istoty; i już nie z radości, ale z wściekłości smagałem drzewa w lesie Roussainville, tak samo niezdolne wydać żywą istotę, co gdyby były malowaną na płótnie panoramą. I, nie mogąc się zdecydować wrócić do domu nie utuliwszy w ramionach kobiety, której tak pragnąłem, musiałem wszelako wracać do Combray, wyznając przed samym sobą, że przypadek, któryby ją sprowadził na moją drogę, jest coraz mniej prawdopodobny.
Gdyby się znalazła zresztą, czy ośmieliłbym się do niej przemówić? Przypuszczałem, że wzięłaby mnie za warjata; przestawałem wierzyć, aby inne istoty mogły podzielić pragnienia, jakich doznawałem daremnie w czasie tych spacerów; przestawałem wierzyć w ich objektywną prawdę. Wydawały mi się już tylko czysto podmiotowym, bezsilnym, zwodniczym tworem mojego temperamentu. Nie miały już związku z przyrodą, z rzeczywistością, która od tej chwili straciła wszelki urok i sens, i stała się dla mojego życia jedynie konwencjonalną ramą, jak nią jest dla wątku powieści wagon, na którego ławce, dla zabicia czasu, podróżny czyta książkę.
W kilka lat potem, również w pobliżu Montjouvain, doznałem wrażenia, które wówczas pozostało mętne, ale z którego wyłoniło się może, o wiele później, pojęcie, jakie sobie wytworzyłem o sadyzmie. Okaże się zczasem, iż z całkiem innych powodów pamięć tego wrażenia miała grać ważną rolę w mojem życiu. Było to w wielki upał; rodzice, zmuszeni wyjechać gdzieś na cały dzień, pozwolili mi wrócić do domu kiedy zechcę. Zaszedłszy do sadzawki w Montjouvain, w której lubiłem oglądać odbicie dachówek, wyciągnąłem się w krzakach i zasnąłem na wzgórzu nad domem, tam gdzie niegdyś czekałem na ojca będącego z wizytą u pana Vinteuil. Była prawie noc, kiedym się obudził; chciałem wstać, ale ujrzałem pannę Vinteuil (o ile mogłem ją poznać, nie często bowiem widywałem ją w Combray i to wtedy kiedy była jeszcze dzieckiem, teraz zaś zaczynała być dorosłą panną), która prawdopodobnie dopiero co wróciła. Znajdowała się nawprost okna, o kilka centymetrów odemnie, w tym pokoju gdzie jej ojciec gościł mojego ojca, a gdzie teraz był jej salonik. Okno było uchylone, lampa się paliła, widziałem każdy jej ruch. Ona mnie nie widziała, ale gdybym się oddalił, narobiłbym chrzęstu, usłyszałaby mnie i mogłaby przypuszczać, że się tam skryłem aby ją szpiegować.
Była w grubej żałobie, ojciec jej umarł. Nie wybraliśmy się do niej z kondolencją; matka nie chciała tego zrobić przez jakąś wstydliwość; była to jedyna cnota, która paraliżowała w mojej matce działanie dobroci. Ale współczuła z nią szczerze. Przypominając sobie smutny schyłek życia pana Vinteuil, życia pochłoniętego zrazu macierzyńskiemi staraniami o córkę, potem zgryzotą jaką mu sprawiała, matka widziała twarz starca udręczoną w ostatnich czasach; wiedziała, że się na zawsze wyrzekł przepisania na czysto swoich ostatnich utworów. Biedne „kawałki” starego nauczyciela fortepianu, dawnego organisty! Wyobrażaliśmy sobie, że nie mają wartości same przez się, ale nie gardziliśmy niemi, bo miały tyle wartości dla niego, były jego racją życia, zanim je poświęcił dla córki. Teraz, po większej części nawet nie zanotowane, zachowane tylko w jego pamięci, niektóre rzucone na luźne kartki, nieczytelne, utwory te miały pozostać nieznane. Matka myślała o owem drugiem, okrutniejszem jeszcze wyrzeczeniu, z którem pan Vinteuil musiał się pogodzić; rezygnacji z uczciwego i godnego szczęścia dla córki. Kiedy matka sobie uprzytomniała całą tę straszliwą rozpacz ex-nauczyciela moich ciotek, czuła prawdziwy ból i myślała ze zgrozą o sroższej jeszcze męczarni, jaką musiała przechodzić panna Vinteuil wraz z wyrzutem że niemal zabiła ojca. „Biedny Vinteuil, mówiła matka; żył i umarł dla córki, nie otrzymawszy zapłaty. Czy otrzyma ją po śmierci i w jakiej postaci? Mógłby się jej spodziewać tylko od córki!”
W saloniku panny Vinteuil stał na kominku portrecik jej ojca. Żywo podeszła do niego w chwili gdy na gościńcu rozległ się turkot pojazdu; potem rzuciła się na kanapę i przysunęła stoliczek, gdzie postawiła portret, podobnie jak pan Vinteuil położył niegdyś koło siebie utwór, który miał ochotę przegrać moim rodzicom. Niebawem weszła przyjaciółka. Panna Vinteuil przywitała ją nie wstając, z rękami zaplecionemi na karku, i cofnęła się w przeciwny kąt sofy, jakgdyby czyniąc jej miejsce. Ale natychmiast uczuła, że narzuca niejako gościowi pozycję, może niepożądaną. Pomyślała, że przyjaciółka będzie może wolała usiąść opodal na krześle; zlękła się własnej niedelikatności; w sercu jej zjawiły się skrupuły; zajmując z powrotem całą sofę, zamknęła oczy i zaczęła ziewać, dla okazania że chęć snu jest jedyną przyczyną jej pozycji. Mimo szorstkiej i władczej poufałości, z jaką panna Vinteuil traktowała przyjaciółkę, poznałem w niej pokorne i powściągliwe gesty jej ojca, jego nagłe skrupuły. Wkrótce wstała, udając że chce zamknąć okiennice i że nie może sobie z tem dać rady.
— Zostaw otwarte, gorąco jest, — rzekła przyjaciółka.
— To nieznośne, zobaczą nas, — odparła panna Vinteuil.
Ale odgadła z pewnością, iż przyjaciółka pomyśli że mówi jedynie poto, aby wywołać wzamian inne słowa, które w istocie miała ochotę usłyszeć, ale których inicjatywę chciała, przez dyskrecję, zostawić tamtej. Toteż spojrzenie jej, mimo iż nie mogłem go dostrzec, musiało przybrać wyraz, który tak lubiła moja babka. Dodała żywo:
— Kiedy mówię, że nas zobaczą, myślę że zobaczą jak czytamy. Choćby się robiło najobojętniejsze rzeczy, nieznośne jest uczucie, że ktoś obcy może widzieć.
Przez odruchową delikatność i mimowolną uprzejmość zmilczała przygotowane słowa, nieodzowne dla pełnego ziszczenia jej pragnień. I co chwila, w głębi niej samej nieśmiała i błagalna dziewica zaklinała i odsuwała szorstkiego i zwycięskiego żołdaka.
— Tak, to bardzo prawdopodobne, że na nas patrzą o tej godzinie, w tej tak uczęszczanej okolicy, rzekła ironicznie przyjaciółka. A wreszcie co? dodała, uważając za swój obowiązek szelmoskiem i tkliwem zmrużeniem oczu podkreślić te słowa, które wyrecytowała przez dobroć, niby lekcję, ze świadomością że będą one miłe pannie Vinteuil i tonem rozmyślnie cynicznym. Choćby nawet ktoś nas zobaczył, to tylko tem lepiej smakuje.
Panna Vinteuil zadrżała i podniosła się. Jej pełne skrupułów i wrażliwe serce nie wiedziało, jakich słów trzeba, aby się dostroić do sceny, której żądały jej zmysły. Siliła się, możliwie najdalej od swojej prawdziwej natury, znaleźć język zepsutej dziewczyny jaką pragnęła być; ale słowa, które — sądziła — byłyby szczere u owej dziewczyny, brzmiały jej fałszywie we własnych ustach. Już to na co sobie pozwoliła powiedziane było tonem sztucznym, w którym wrodzona nieśmiałość paraliżowała próbki zuchwalstwa; i wciąż wracała do powiedzeń w rodzaju: „czy ci nie zimno, czy ci nie za gorąco, czy nie miałabyś ochoty zostać sama i czytać?”
— Zdaje mi się, że moja pani ma dziś myśli wielce lubieżne, rzekła w końcu, powtarzając zpewnością zdanie usłyszane niegdyś z ust przyjaciółki.
W rozchyleniu krepowego stanika panna Vinteuil uczuła, że przyjaciółka uszczknęła pocałunek: wydała krzyk, wydarła się. Goniły się podskakując, machając szerokiemi rękawami jak skrzydłami, gruchając i piszcząc jak zakochane ptaki. W końcu panna Vinteuil padła na kanapę, przykryta ciałem tamtej; ale przyjaciółka zwrócona była grzbietem do stolika, na którym stał portret starego nauczyciela fortepianu. Panna Vinteuil zrozumiała, że przyjaciółka nie spostrzeże portretu, o ile ona sama nie zwróci na niego jej uwagi; rzekła tedy, jakgdyby dopieroco spostrzegła portret:
— Och, ten portret ojca, patrzy na nas! Nie wiem, kto go tu postawił; mówiłam przecie dwadzieścia razy, że nie tu jest jego miejsce.
Przypomniałem sobie, że to były słowa pana Vinteuil, powiedziane do ojca o własnym utworze.
Ten portret służył im spewnością zazwyczaj do rytualnych profanacyj, bo przyjaciółka odpowiedziała słowami, które musiały stanowić część ceremonjału:
— Ale zostaw go gdzie jest; nie żyje, nie będzie nas już nudził. Wyobrażasz sobie, jakby popłakiwał, jakby cię chciał ubrać w płaszczyk, gdyby cię widział tu, przy otwartem oknie. Paskudna małpa!
Panna Vinteuil odparła z łagodnym wyrzutem: „Daj pokój, daj pokój”... Słowa te świadczyły o dobroci jej natury, nie iżby były podyktowane oburzeniem za ojca (widocznie było to uczucie, które nauczyła się — przy pomocy jakich sofizmatów! — tłumić w sobie w owych chwilach), ale dlatego że były niby hamulcem, jaki, nie chcąc się okazać egoistką, sama nakładała rozkoszy, którą przyjaciółka chciała jej sprawić. A przytem ten uśmiechnięty takt w odpowiedzi na bluźnierstwa tamtej, ten obłudny i tkliwy wyrzut, wydawały się może jej poczciwej i szczerej naturze szczególnie bezecną, obleśną formą niegodziwości, którą siliła się sobie przyswoić. Ale nie mogła się oprzeć rozkoszy, jaką wróżyła pieszczota osoby tak nieubłaganej wobec bezbronnego nieboszczyka; skoczyła na kolana przyjaciółki i podała jej niewinnie czoło do pocałowania, tak jak by mogła uczynić gdyby była jej córką, czując z rozkoszą, że w ten sposób dochodzą obie do krańca okrucieństwa, wydzierając panu Vinteuil nawet w grobie jego ojcostwo. Przyjaciółka ujęła jej głowę w ręce i złożyła pocałunek na czole panny Vinteuil z uległością, którą ułatwiała jej głębokie przywiązanie do niej oraz chęć ożywienia jakąś rozrywką tak smutnego obecnie życia sieroty.
— Czy wiesz, co mam ochotę zrobić tej starej ohydzie? — rzekła biorąc portret.
I szepnęła do ucha panny Vinteuil coś, czegom nie mógł dosłyszeć.
— Och! nie odważyłabyś się.
— Nie odważyłabym się napluć? Na to? — rzekła przyjaciółka z rozmyślną brutalnością.
Nie słyszałem więcej, bo panna Vinteuil z wyrazem umęczenia, niezręczna, zakłopotana, poczciwa i smutna, zamknęła okiennice i okno; ale wiedziałem teraz, jaką pan Vinteuil otrzymał po śmierci zapłatę za wszystkie cierpienia, które zniósł za życia dla córki.
A jednak myślałem później, że, gdyby pan Vinteuil mógł być świadkiem tej sceny, nie byłby może jeszcze stracił wiary w serce córki, i może nawet nie omyliłby się w tem zbytnio. Z pewnością, w obyczajach panny Vinteuil pozór zła był tak kompletny, że trudnoby go spotkać w tym stopniu doskonałości gdzieindziej niż u sadystki. Raczej w świetle rampy bulwarowych teatrów niż pod lampą rzeczywistego wiejskiego domku zdarza się oglądać córkę, każącą przyjaciółce pluć na portret ojca, który żył tylko dla niej; zaledwie sadyzm może usprawiedliwić w życiu estetykę melodramatu. W życiu, poza wypadkami sadyzmu, córka obraziłaby może równie okrutnie pamięć i wolę zmarłego ojca, ale nie streściłaby się rozmyślnie w tak pierwotnym i naiwnym symbolu; zbrodniczość jej postępowania byłaby bardziej zakryta oczom ludzi, a nawet jej własnym oczom. Robiłaby źle, nie przyznając się do tego przed sobą. Ale, wbrew pozorom, w sercu panny Vinteuil zło, w początkach przynajmniej, nie było zapewne bez domieszki. Taka jak ona sadystka jest artystką złego, którą istota zupełnie zła nie mogłaby być, bo zło nie byłoby dla niej czemś zewnętrznem; wydawałoby się jej całkiem naturalne, nie wyodrębniałoby się nawet od niej. Cnoty, pamięć zmarłych, pietyzm dziecka, nie byłyby dla niej przedmiotem kultu, tem samem nie znajdowałaby świętokradzkiej rozkoszy w ich profanowaniu. Sadyści w rodzaju panny Vinteuil to są istoty tak wyłącznie uczuciowe, tak z natury cnotliwe, że nawet rozkosz zmysłów wydaje się im czemś złem, przywilejem złych. I kiedy zdobędą się na to aby się jej poddać na chwilę, wówczas starają się wejść w skórę ludzi złych i wcisnąć w nią swego wspólnika, aby mieć złudzenie, że się wymknęli na chwilę ze swojej duszy, delikatnej i czułej, w nieludzki świat rozkoszy. I zrozumiałem, jak bardzo panna Vinteuil pragnęłaby tego, kiedym widział, jak niepodobna jej jest to osiągnąć. W chwili gdy pragnęła być tak inną od ojca, najbardziej przypominała mi obyczaje i wyrażenia starego nauczyciela fortepianu. Było coś, co profanowała o wiele więcej niż jego fotografję, coś co wciągała w swoje rozkosze, ale co ją od nich odgradzało, nie pozwalając jej kosztować ich wprost; to było właśnie jej podobieństwo do ojca, błękitne oczy jego matki, które przekazał córce niby klejnot rodzinny; to były owe uprzejme gesty, które, pomiędzy grzech panny Vinteuil a nią samą wsuwały frazeologję i mentalność nie stworzone dla tego grzechu, przeszkadzając jej odróżnić go od licznych obowiązków grzeczności, których przestrzegała zazwyczaj. To nie grzech rodził w niej pojęcie potężnej rozkoszy; to rozkosz zdawała się jej grzeszna. Że zaś za każdym razem rozkosz łączyła się dla niej z owemi złemi myślami, które pozatem były obce jej cnotliwej duszy, znajdowała w końcu w rozkoszy coś djabolicznego, utożsamiała ją ze Złem. Może panna Vinteuil czuła, że przyjaciółka jej nie jest z gruntu zła i że nie jest szczera w chwili gdy ją zabawia bluźnierczemi słowami. W każdym razie, znajdowała w tem przyjemność, aby całować na jej twarzy uśmiechy i spojrzenia, udane może, ale w swoim występnym i niskim wyrazie pokrewne tym, jakie miałaby nie istota współczująca i dobra, ale istota okrutna i lubieżna. Mogła sobie wyobrazić przez chwilę, że naprawdę uprawia zabawy, jakie, z partnerką równie wynaturzoną, mogłaby uprawiać córka żywiąca w istocie tak niecne uczucia wobec pamięci ojca. Może nie byłaby uważała zła za stan tak rzadki, tak niezwyczajny, tak egzotyczny — za coś, w co przenieść się jest takiem wytchnieniem — gdyby umiała odczuć w sobie — i w innych — ową obojętność na ból jaki się sprawia, obojętność, która, bez względu na to jakie jej dać miano, jest straszliwą i trwałą formą okrucieństwa.

O ile było dosyć proste iść w stronę Méséglise, co innego było wybrać się w stronę Guermantes. Spacer ten był daleki i wymagał niezawodnej pogody. Kiedy się zdawało że nadchodzi serja ładnych dni, kiedy Franciszka, zrozpaczona że nie spada ani kropla wody na „biedne pola” i widząc jedynie skąpe białe chmurki na spokojnem i błękitnem niebie, biadoliła: „Nie powiedziałby kto, że to jakie zwierzaki bawią się na tem niebie wyszczyrzając pyski! Haha, właśnie im w głowie zesłać deszcz dla biednych rolników! A potem, kiedy się zboże wykłosi, wtedy zacznie lać ciurkiem, bez przerwy, nie dbając na co pada, niby na to morze”; kiedy ojciec otrzymywał niezmiennie te same pomyślne odpowiedzi od ogrodnika i od barometru, wówczas mówiło się przy obiedzie: „Jutro, jeżeli będzie tak samo ładnie, pójdziemy w stronę Guermantes”. Wyruszaliśmy zaraz po śniadaniu furtką od ogrodu i zapuszczaliśmy się w ulicę des Perchamps, ciasną i tworzącą ostry kąt, zarośniętą zielskiem, na którem herboryzowało parę os; ulicę równie dziwaczną jak jej nazwa, z której zdawała się wywodzić swoje oryginalne cechy i charakter. Próżno szukałoby się tej ulicy w dzisiejszem Combray; na jej miejscu jest dziś szkoła. Ale moje marzenie (podobne owym architektom ze szkoły Viollet-le-Duca, którzy, sądząc że pod renesansową emporą i siedemnastowiecznym ołtarzem odnaleźli ślady romańskiego chóru, doprowadzają całą budowlę do stanu, w jakim musiała być w XII wieku) nie zostawia ani jednego kamienia z nowego budynku; przebija na nowo i „rekonstytuuje” ulicę des Perchamps. Wyobraźnia moja posiada zresztą do tej rekonstrukcji ściślejsze dane, niż je mają zazwyczaj konserwatorowie; parę obrazów zachowanych w mojej pamięci, ostatnich może jakie istnieją jeszcze, i przeznaczonych na to aby niebawem zgasły — obrazów Combray z czasu mego dzieciństwa; wzruszających tem, że je nakreśliło we mnie samo Combray, nim znikło; wzruszających — jeżeli można zestawiać ladajaki portret z owemi wspaniałemi dziełami sztuki, które babka lubiła mi dawać w reprodukcjach — jak owe dawne sztychy Wieczerzy, lub obraz Gentile Bellini, w których widzi się arcydzieło Leonarda i portal Świętego Marka w stanie nieistniejącym już dzisaj.
Przechodziło się ulicą Ptasią, koło starej gospody pod Ustrzelonym Ptakiem, w którego wielki dziedziniec wjeżdżały czasem w XVII wieku karoce księżnych de Montpensier, de Guermantes i de Montmorency, kiedy damy te zjawiały się w Combray na jakiś proces z dzierżawcami lub w sprawie lennego hołdu. Dochodziło się do promenady wśród drzew, skąd widać było wieżę św. Hilarego. I byłbym chciał usiąść tam i zostać cały dzień czytając i słuchając dzwonów; bo było tak ładnie i spokojnie, że możnaby rzec, iż zegar, bijąc godzinę, nie przerywa spokoju dnia, ale że go uwalnia od jego zawartości, i że dzwonnica — niedbale i starannie, jak ktoś nie mający nic innego do roboty — przycisnęła w danym momencie jedynie pełnię ciszy, aby z niej wycisnąć i upuścić parę kropelek złota, które w niej, powoli i nieznacznie, zebrało gorąco.
Największym urokiem strony Guermantes było to, że szło się prawie cały czas wzdłuż Vivonne. Przebywało się rzekę pierwszy raz w dziesięć minut po wyjściu z domu, kładką zwaną Stary Most. Zaraz na drugi dzień po naszym przyjeździe, w dzień Wielkiej Nocy, po kazaniu jeżeli było ładnie, pędziłem tam, aby, po zamęcie świątecznego poranka, kiedy uroczyste przygotowania tem bardziej uwydatniają szpetotę walających się jeszcze sprzętów gospodarskich, spojrzeć na rzekę. Już przechadzała się w błękicie między czarnemi jeszcze i nagiemi brzegami, jedynie w towarzystwie zgrai prymulek przybyłych zbyt rychło, oraz za wczesnych pierwiosnków, podczas gdy tu i ówdzie fiołek o niebieskim dzióbku zginał łodygę pod ciężarem kropli zapachu, którą dźwigał w swoim różku. Stary Most wychodził na ścieżkę, wytapetowaną w tem miejscu w lecie niebieskiemi liśćmi orzecha, pod którym rozsiadł się rybak w słomkowym kapeluszu. W Combray, gdzie wiedziałem jaka osobowość — kowala czy chłopca sklepowego — kryje się pod uniformem szwajcara lub komeżką ministranta, rybak ten był jedyną postacią, której tożsamości nigdy nie mogłem ustalić. Musiał znać moich rodziców, bo uchylał kapelusza kiedyśmy przechodzili; chciałem wówczas spytać go o nazwisko, ale dawano mi znak abym milczał i nie straszył ryby. Wędrowaliśmy ścieżką, biegnącą nad strumieniem, po skarpie na kilka stóp wysokiej; z drugiej strony brzeg był niski, rozpościerał się rozległemi łąkami aż do miasteczka i do dość odległego dworca kolei. Łąki te były usiane nawpół zagrzebanemi w trawie resztkami zamku dawnych hrabiów Combray, któremu w średnich wiekach łożysko Vivonne służyło od tej strony za obronę przeciw napadom panów na Guermantes i opatów Martinville. Były to już tylko jakieś szczątki wież, wzdymające łąkę, ledwie widoczne; jakieś blanki, skąd niegdyś kusznik miotał kamienie, skąd czatownik śledził Novepont, Clairefontaine, Martinville-le-Sec, Bailleau-l’Exempt, wszyskie lenna Guermantes, któremi Combray było okolone, dziś zrównane z ziemią, opanowane przez uczniaków szkoły klasztornej, którzy przychodzili tam uczyć się lekcyj lub bawić się na pauzie; — przeszłość, niemal skryta pod ziemią, rozciągnięta nad rzeką niby letnik zażywający chłodu, ale dająca mi wiele do myślenia; sprawiająca, iż pod nazwą Combray wyrastał dla mnie, obok dzisiejszego miasteczka, gród bardzo odmienny; przeszłość przykuwającą moje myśli swoją niezrozumiałą i antyczną twarzą, nawpół skrytą pod jaskrami. Jaskrów było mnóstwo w tem miejscu, które wybrały na swoje igraszki w trawie; samotne, parami, kępkami, żółte jak żółtko od jajka, tem świetniejsze w moich oczach, ile że rozkosz płynącą z ich widoku — nie mogąc jej skojarzyć z żadną gastronomiczną zachcianką — skupiałem na ich złocistej powierzchni, aż się ta rozkosz stała dość silna aby zrodzić bezużyteczne piękno. Tak było od mego najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy ze ścieżki wyciągałem ręce ku tym jaskrom, nie umiejąc dobrze wymówić ładnego imienia owych książąt z bajki, przybyłych może przed wiekami z Azji, ale zadomowionych na zawsze na wsi, zadowolonych ze skromnego horyzontu, kochających słońce i brzeg rzeki, wiernych ubogiemu widokowi dworca, zachowujących wszelako jeszcze — jak niektóre nasze stare obrazy — przy swojej ludowej prostocie poetyczny odblask Wschodu.
Lubiłem patrzeć na karafki, które chłopcy zanurzali w Vivonne aby łapać małe rybki. Wypełnione rzeką i nią nawzajem objęte, zarazem „zawierające”, o ścianach przezroczystych jak stwardniała woda, i „zawarte” zanurzone w większem „zawierającem” z płynnego i bieżącego kryształu, budziły one obraz chłodu, rozkoszniejszy i bardziej drażniący niż gdyby się znalazły na nakrytym stole; obraz jawiący się tylko przelotnie, w owej nieustannej alliteracji między wodą bez konsystencji, nieuchwytną dla rąk, i szkłem bez płynności, nieujętem dla podniebienia. Obiecywałem sobie wrócić tam z wędką; wypraszałem aby dobyto nieco chleba z podwieczorkowych zapasów; rzucałem do Vivonne kulki, które zdawały się wywoływać objaw przesycenia, woda bowiem tężała natychmiast dokoła w jajowatych gronach zgłodniałych kijanek, które dotąd trzymała zapewne w roztworze, niewidzialne, dojrzałe do krystalizacji.
Niebawem bieg Vivonne tamują rośliny wodne. Najpierw odosobnione: jakiś nenufar, niepokojony prądem, w poprzek którego się nieszczęśliwie ulokował. Niby mechanicznie poruszany prom, nenufar ów dobijał jednego brzegu poto aby wrócić do drugiego, wiekuiście powtarzając tę dubeltową przeprawę. Parta ku brzegowi, łodyga jego rozwijała się, wydłużała, pomykała, dosięgała ostatnich granic swej rozpiętości u brzegu gdzie prąd ją chwytał, wówczas zielona lina zwijała się sama i sprowadzała biedną roślinę do tego co można nazwać jej „punktem wyjścia” gdyż nie pozostając tam ani sekundy, rozpoczynała na nowo tę samą czynność. Odnajdywałem ją za każdym spacerem, zawsze w tem samem położeniu, nasuwającą myśl o pewnych neurastenikach, do których dziadek zaliczał ciocię Leonję. Tacy ukazują nam bez zmiany, w ciągu lat, pasmo swoich dziwacznych przyzwyczajeń, z których za każdym razem myślą się otrząsnąć a które zachowują zawsze; wzięci w tryby swoich udręczeń i manij, wysiłkiem daremnych szamotań utrwalają jedynie ich funkcjonowanie i wprawiają w ruch mechanizm swoich osobliwych, nieuchwytnych i zgubnych nawyków. Taki był ów nenufar, podobny również jednemu z owych nieszczęśliwych, których cierpienie, powtarzające się nieskończenie w ciągu wieków, budziło ciekawość Danta, tak iż poeta kazałby samemu pacjentowi obszerniej opowiedzieć sobie właściwości i przyczynę męki, gdyby Wirgiljusz, oddalając się wielkim krokiem, nie był go pociągnął za sobą, jak mnie moi rodzice.
Ale później prąd słabnie, rzeka przebywa otwartą dla publiczności posiadłość, której właściciel lubował się w ogrodnictwie wodnem, hodując w małych jeziorkach, tworzonych przez Vivonne, istne ogrody lilij wodnych. Ponieważ brzegi były w tej okolicy bardzo zadrzewione, wielkie cienie drzew dawały wodzie dno, zazwyczaj ciemno zielone; ale czasami, kiedyśmy wracali w jakiś wypogodzony wieczór burzliwego popołudnia, bywało ono jasno błękitne i jaskrawe, przechodziło w fiolet o tonie japońskiej emalji. Tu i ówdzie, na powierzchni czerwieniał niby truskawka kwiat lilji wodnej o szkarłatnem sercu i białych brzegach. Dalej, liczniejsze kwiaty były bledsze, mniej gładkie, bardziej ziarniste, bardziej pomarszczone, rozrzucone z zwojach tak wdzięcznych, iż zdawało się że to rozplecione girlandy pienistych róż spływają z wodą.
W innym kącie rosły pospolitsze gatunki, o schludnych białych i różowych barwach maciejki, wymyte starannie jak porcelana, gdy nieco dalej kwiaty tłoczyły się jak istna pływająca grządka, rzekłbyś bratki ogrodowe, które złożyły niby motyle swoje sine glansowane skrzydła na przejrzystej pochyłości wodnego kwietnika będącego zarazem kwietnikiem niebieskim: dawał bowiem kwiatom grunt o barwie rzadszej, bardziej wzruszającej niż kolor samych kwiatów; i czy to w ciągu popołudnia lśnił się pod wodnemi liljami kalejdoskopem uważnego, milczącego i ruchomego szczęścia; czy napełniał się pod wieczór, niby jakiś odległy port, różaną zadumą zachodu, mieniąc się co chwila, aby, dokoła kielichów o stalszych barwach, wciąż być w harmonji z tem co jest w owej godzinie najgłębszego, najbardziej ulotnego, tajemniczego, — nieskończonego, — zdawało się, że te kwiaty rozkwitają na pełnem niebie.
Opuściwszy park, Vivonne znów przyspiesza biegu. Ileż razy widziałem — pragnąc go naśladować, kiedy będę mógł żyć wedle upodobania — wioślarza, który, porzuciwszy wiosło, położył się na wznak na dnie łodzi, i pozwalając jej płynąć z prądem, widząc tylko niebo przepływające nad nim zwolna, miał na swojej twarzy przedsmak szczęścia i spokoju.
Siadaliśmy wśród irysów nad wodą. Na świątecznem niebie wędrowała zwolna leniwa chmura. Chwilami, nękany nudą, karp wychylał się z trwożnym oddechem. Była to godzina podwieczorku. Nim ruszyliśmy dalej, zasiadywaliśmy się długo na trawie zajadając owoce, chleb i czekoladę, podczas gdy dochodziły nas horyzontalne, zwątlone ale gęste jeszcze i metaliczne dźwięki dzwonu św. Hilarego: nie zmieszane z powietrzem które przebiegały tak długo, żłobione kolejną wibracją wszystkich swoich dźwięcznych linij, drgały, ocierając się o kwiaty, u naszych stóp.
Czasem, na brzegu okolonym drzewami, spotykaliśmy jakiś dworek „dla letników”, samotny, odludny, nie widzący ze świata nic prócz rzeki, która opływała jego stopy. Młoda kobieta, której zamyślone rysy i wykwintny woal wyraźnie nie były tutejsze, przybyła z pewnością, wedle utartego wyrażenia, „zagrzebać się” tam, kosztować owej gorzkiej przyjemności, że jej imię, imię zwłaszcza tego, którego serca nie umiała zatrzymać, są tam nieznane. Stawała w oknie niby w ramie nie pozwalającej jej patrzeć dalej niż na łódkę umocowaną niedaleko furtki. Podnosiła z roztargnieniem oczy, słysząc za drzewami głosy przechodzących; nim jeszcze ujrzała ich twarze, mogła być pewna, że nigdy nie znali ani nie poznają niewiernego, że nic w ich przeszłości nie nosi jego śladu, że nic w ich przyszłości nie będzie go nosiło. Czuło się, że dobrowolnie opuściła strony, gdzie mogłaby bodaj widzieć swego ukochanego, wybrawszy w cichej rezygnacji okolicę, która nie oglądała go nigdy. I ja patrzałem na nią, wracając ze spaceru drogą, którą — wiedziała o tem — on nie będzie nigdy szedł; patrzałem, jak z osmuconych rąk zdejmuje długie rękawiczki o bezużytecznym wdzięku.
Nigdy, puszczając się w stronę Guermantes, nie mogliśmy dotrzeć do źródeł Vivonne, o których często myślałem i które miały dla mnie istność tak oderwaną, tak idealną, że, kiedy mi powiedziano iż znajdują się w naszym departamencie, o ileś tam kilometrów od Combray, uczułem się równie zdziwiony, co w dniu kiedym się dowiedział o innym dokładnym punkcie ziemi, gdzie otwierało się w starożytności wejście do Piekieł. Nigdy również nie mogliśmy zajść do kresu, do którego tak byłbym pragnął dotrzeć, do samego Guermantes. Wiedziałem, że tam rezydują właściciele, księstwo de Guermantes; wiedziałem, że to są osoby realne i istniejące; ale za każdym razem kiedym o nich myślał, wyobrażałem ich sobie to jako gobelin — na wzór hrabiny de Guermantes w Koronacji Estery w naszym kościele — to w mieniących się barwach Gilberta Złego na witrażu, który przechodził od koloru kapuścianego do śliwkowego, wedle tego czym dopiero maczał palce w kropielnicy, czym już dochodził do ławki; to zupełnie nieuchwytne jak obraz Genowefy Brabanckiej, protoplastki rodu Guermantes, którą latarnia czarnoksięska wodziła po firankach w moim pokoju lub rzucała na sufit; — słowem, wyobrażałem ich sobie zawsze spowitych tajemnicą epoki Merowingów i skąpanych niby w zachodzie słońca w pomarańczowem świetle, wyłaniającem się z owej sylaby „antes”. Ale jeżeli, mimo to, byli oni dla mnie, jako książę i księżna, istotami rzeczywistemi jakkolwiek niezwyklemi, w zamian za to ich osobowość książęca rozciągała się bezkreśnie, odmaterjalizowywała się, aby móc zawrzeć w sobie owo Guermantes którego byli księciem i księżną, całą „stronę Guermantes” skąpaną w słońcu, bieg Vivonne, lilje wodne i wielkie drzewa, i tyle pięknych popołudni. I wiedziałem, że nietylko noszą tytuły diuka i diuszessy de Guermantes, ale że od XIV wieku, gdy, spróbowawszy daremnie zwyciężyć swoich dawnych panów, spokrewnili się z nimi przez małżeństwa, są hrabiami Combray, tem samem pierwszymi obywatelami Combray, a mimo to jedynymi którzy w niem nie mieszkają. Hrabiowie de Combray, posiadający Combray w sercu swego tytułu, swojej osoby, kryjący z pewnością w sobie ów dziwny i pobożny smutek, swoisty dla Combray; właściciele miasta, ale nie jakiegoś poszczególnego domu, mieszkający zapewne w przestrzeni, na ulicy, między niebem a ziemią, jak ów Gilbert z Guermantes, którego oglądałem w witrażach absydy św. Hilarego jedynie jako tafle czarnej laki, kiedy podniosłem głowę idąc po sól do Camusa.
Zdarzało się, że idąc w stronę Guermantes przechodziłem czasami koło małych wilgotnych zagród, obrośniętych pękami ciemnych pnączy. Zatrzymywałem się, sądząc że nabędę jakiejś cennej wiadomości, bo mi się zdawało, że mam przed oczami fragment owej strefy nadwodnej, którą tak pragnąłem znać od czasu jak ją odkryłem w jednym ze swoich ulubionych pisarzy. Z ową strefą, z jej wyrojonym obszarem przeciętym pienistemi strumieniami, utożsamiło się Guermantes, zmieniło w mojej wyobraźni postać, odkąd usłyszałem doktora Percepied, jak nam opowiadał o pięknych kwiatach i strumieniach w parku zamkowym. Marzyłem, że pani de Guermantes, w nagłym porywie sympatji, zaprasza mnie i cały dzień łowi ze mną pstrągi. A wieczorem, trzymając mnie za rękę, przechodząc koło ogrodów swoich wasalów, pokazuje mi, wzdłuż niskich murów, kwiaty wspierające o mur swoje fioletowe i czerwone kądziele, i objaśnia mi ich nazwy. Każe sobie opowiadać treść poematów, które miałem zamiar tworzyć. I te marzenia ostrzegały mnie, że, skoro kiedyś chcę zostać pisarzem, czas byłby wiedzieć co mam pisać. Ale, z chwilą kiedym pytał o to sam siebie, starając się znaleźć temat, w którym mógłbym zawrzeć rozległy sens filozoficzny, myśl moja przestawała działać. Wytężając całą uwagę, widziałem przed sobą pustkę; czułem, że nie mam talentu, lub może choroba umysłowa nie pozwalała mu się narodzić.
Czasem liczyłem na ojca, że jakoś to urządzi. Był tak potężny, tak dobrze widziany u ludzi wpływowych, że zdarzało mu się ominąć dla nas prawa, które Franciszka nauczyła mnie uważać za niezłomniejsze od praw życia i śmierci, — jak np. opóźnić dla naszego domu, jedynego w całej dzielnicy, o cały rok obowiązek tynkowania; uzyskać dla syna pani Sazerat, wybierającej się do wód, przywilej zdawania matury o dwa miesiące wcześniej, w serji kandydatów zaczynających się na A, zamiast żeby czekał kolei S. Gdybym ciężko zachorował, gdyby mnie porwali bandyci, wówczas, przekonany że ojciec ma zbyt wiele wpływu u najwyższych potęg, zbyt nieodparte listy polecające do Pana Boga, aby moja choroba lub uwięzienie mogły być czemś innem niż czczą i niegroźną komedją, czekałbym spokojnie nieuchronnego i szczęśliwego obrotu, godziny oswobodzenia lub wyzdrowienia. Może ten brak talentu, ta czarna dziura ziejąca w moim mózgu kiedym szukał tematu do przyszłych utworów, jest również tylko bezpodstawnem złudzeniem, które pierzchnie dzięki interwencji ojca; musiał to ułożyć z rządem i z opatrznością, że ja będę pierwszym pisarzem swojej epoki. Ale innym razem, podczas gdy rodzice niecierpliwili się że zostaję w tyle i nie podążam za nimi, moje obecne życie, zamiast mi się wydawać sztucznym tworem ojca, mogącego je zmieniać wedle ochoty, wydawało mi się przeciwnie czemś określonem rzeczywistością, która nie jest stworzona dla mnie, wobec której niema protestu, w której łonie nie posiadam sprzymierzeńca i która nie kryje nic poza nią samą. Zdawało mi się wówczas, że istnieję w taki sam sposób jak inni ludzie; że się zestarzeję, umrę jak oni, i że poprostu tylko należę do tych którzy nie mają talentu. Toteż, zniechęcony, wyrzekałem się na zawsze literatury, mimo zachęty jakiej mi nie szczędził Bloch. To wewnętrzne, bezpośrednie poczucie własnej nicości przeważało wszystkie pochlebne słowa jakie mi się zdarzało słyszeć, tak jak wyrzut sumienia nurtuje złego człowieka, podczas gdy wszyscy chwalą jego dobre uczynki.
Pewnego dnia, matka powiedziała mi: „Mówisz wciąż o pani de Guermantes; otóż, ponieważ doktór Percepied bardzo umiejętnie leczył ją przed czterema laty, księżna ma przyjechać do Combray na ślub jego córki. Będziesz ją mógł widzieć w kościele”. Od tego doktora Percepied najczęściej słyszałem o pani de Guermantes; pokazywał nam nawet numer ilustrowanego pisma z jej fotografją, w stroju który miała na balu kostjumowym u księżnej de Léon.
Naraz, w czasie mszy weselnej, ruch szwajcara, który usunął się na bok, pozwolił mi ujrzeć w kaplicy blondynkę z dużym nosem, bystremi niebieskiemi oczami, w gładkim, nowym i lśniącym jedwabnym fontaziu lila, z małym pryszczykiem u nasady nosa. I ponieważ na powierzchni jej czerwonej twarzy (musiało jej być bardzo gorąco), rozróżniałem — rozcieńczone i ledwo dostrzegalne — cząsteczki podobieństwa z portretem który mi pokazywano; ponieważ zwłaszcza poszczególne rysy, gdym próbował je określić, wyrażały się ściśle w tych właśnie terminach (duży nos, niebieskie oczy) któremi się posłużył doktór Percepied opisując księżnę, powiedziałem sobie: ta dama podobna jest do pani de Guermantes. Dalej: kaplica, w której owa dama słuchała mszy, to była kaplica Gilberta Złego, pod której płaskiemi grobowcami, złoconemi i rozdętemi niby komórki z miodem, spoczywali dawni książęta brabanccy. Dalej: przypomniałem sobie, żem słyszał, iż kaplica ta jest zastrzeżona dla rodziny Guermantes, kiedy któryś z jej członków przybywa na nabożeństwo do Combray; prawdopodobnie mogła istnieć tylko jedna kobieta podobna do portretu pani de Guermantes, znajdująca się tam, w tej kaplicy, w dniu w którym księżna miała właśnie przybyć: to jest ona!
Rozczarowanie moje było wielkie. Pochodziło ono stąd, że, myśląc o pani de Guermantes, nigdy się nie zastanawiałem, że ją sobie wyobrażam w barwach gobelinu lub witrażu, w innej epoce, z innej materji niż reszta żyjących osób. Nigdy mi nie przyszło na myśl, że może mieć czerwoną twarz, fontaź lila, jak pani Sazerat; a owal jej twarzy tak bardzo mi przypominał osoby widywane w domu, że musnęło mnie podejrzenie — przelotne zresztą — iż owa dama, w swojej zasadniczej istocie, we wszystkich swoich drobinach, nie jest może jako substancja księżną de Guermantes, ale że jej ciało, nieświadome nazwiska które nosi, należy do pewnego typu kobiecego, obejmującego również żony lekarzy i kupców. „Więc to tylko tyle, pani de Guermantes!” powiadała uważna i zdumiona mina, z jaką patrzyłem na ten obraz, oczywiście nie mający żadnego związku z temi, które pod tem samem mianem pani de Guermantes jawiły się tylekroć w moich snach. Obraz ten nie był, jak tamte, samowładnie stworzony przezemnie, ale skoczył mi do oczu pierwszy raz dopiero przed chwilą, w kościele; nie był tej samej przyrody, nie dał się barwić dowoli, jak tamte, które pozwalały się napoić pomarańczowym kolorem czarodziejskiej sylaby; ale był tak realny, że wszystko — nawet ten mały pryszczyk czerwieniący się w kąciku nosa — stwierdzało jego podległość prawidłom życia. Tak, w teatralnej apoteozie, falowanie sukni wróżki, drżenie jej małego palca, zdradzają obecność żywej aktorki, tam gdzie nie byliśmy pewni, czy nie mamy przed oczami czystej projekcji świetlnej.
Ale równocześnie, na tym obrazie, który przenikliwe oczy księżnej i jej wydatny nos przyszpilały do mojej wizji (może dlatego, że ten nos i te oczy najpierw dosięgły ową wizję, uczyniły w niej pierwszą rysę, w chwili gdy nie miałem jeszcze czasu pomyśleć, że kobieta, którą mam przed sobą, może być panią de Guermantes), na tym obrazie świeżym, nieodmiennym, próbowałem pomieścić myśl: „To jest pani de Guermantes”. Ale mogłem jedynie manipulować tem pojęciem nazewnątrz obrazu; były to niby dwie tarcze, oddzielone przestrzenią. W zamian owa pani de Guermantes, o której tak często marzyłem, teraz, kiedy widziałem że istnieje faktycznie poza mną, nabrała jeszcze większej władzy nad moją wyobraźnią; przez chwilę sparaliżowana zetknięciem z rzeczywistością tak różną od moich oczekiwań, wyobraźnia ta zaczęła teraz reagować, szepcząc mi: „Okryci chwałą przed epoką Karola Wielkiego, Guermantowie mieli prawo życia i śmierci nad swymi wasalami; księżna de Guermantes pochodzi od Genowefy Brabanckiej. Nie zna tutaj i nie raczyłaby znać żadnej z obecnych osób”.
I oto cudowna niezależność spojrzeń ludzkich, przywiązanych do twarzy nicią tak luźną, tak długą, tak rozciągliwą, że mogą się przechadzać same zdala od niej! Podczas gdy pani de Guermantes siedziała w kaplicy nad grobami swoich zmarłych, spojrzenia jej błądziły tu i tam, pięły się po filarach, zatrzymywały się nawet na mnie, niby promień słońca wędrujący po nawie, ale promień słońca który, w chwili gdym uczuł jego pieszczotę, wydał mi się świadomy. Co się tyczy samej pani de Guermantes, ponieważ pozostała nieruchoma, siedząc niby matka, gdy zdaje się nie widzieć psot i natręctwa swoich dzieci, zaczepiających wśród zabawy osoby których ona nie zna, niepodobna mi było zgadnąć, czy ona, w bezczynności swojej duszy, pochwala czy potępia włóczęgę swoich spojrzeń.
Pragnąłem bardzo, aby nie wyszła z kościoła nim się jej będę mógł napatrzyć dowoli; przypomniałem sobie bowiem, że od wielu lat uważałem jej widok za coś nieskończenie upragnionego. Nie odrywałem od niej oczu, jakgdyby każde moje spojrzenie mogło dosłownie unieść i zachować we mnie obraz wydatnego nosa, czerwonych policzków, wszystkich szczegółów, które mnie uderzały niby cenne, autentyczne i osobliwe dokumenty jej twarzy. Teraz, owa twarz wydawała mi się piękna dzięki pojęciom jakie z nią łączyłem, może zwłaszcza dzięki owej wrodzonej nam chęci nie doznania zawodu, będącej jakby instynktem samozachowawczym najlepszych części naszej istoty. Znów — skoro ona i owa księżna de Guermantes, obecna dotąd w mojej wyobraźni, były jedną i tą samą osobą — mieściłem ją poza resztą ludzkości, w którą proste życie jej ciała kazało mi ją na chwilę wmieszać; drażniło mnie, że słyszę dokoła: „Ładniejsza jest, niż pani Sazerat, niż panna Vinteuil”, jakgdyby można było ją z niemi porównywać! I spojrzenia moje zatrzymywały się na jej blond włosach, na niebieskich oczach, na liniach jej szyi: omijając rysy, które mogły mi przypomnieć inne twarze, wykrzykiwałem przed tym rozmyślnie niekompletnym szkicem: „Jaka ona piękna! Co za szlachetność! Mam przed sobą prawdziwą dumną Guermantes, wnuczkę Genowefy Brabanckiej!” I skupienie, jakiem oświecałem jej twarz, wyodrębniało ją tak, że dziś, kiedy wspomnę tę uroczystość, niepodobna mi ujrzeć nikogo z obecnych, poza nią i poza szwajcarem, który odpowiedział twierdząco, kiedym go spytał czy owa dama jest panią de Guermantes. Ale ją samą widzę; zwłaszcza w chwili defilady w zakrystji, którą oświecało niepewne i gorące słońce owego wietrznego i burzliwego dnia, gdy pani de Guermantes znalazła się pośród wszystkich tych mieszkańców Combray. Nie znała nawet ich nazwisk, ale niższość ich zbyt dobitnie stwierdzała jej przewagę, aby nie miała dla nich odczuć szczerej życzliwości, spodziewając się zresztą tem bardziej zaimponować im uprzejmością i prostotą. Nie mogła na nich zwracać owych spojrzeń świadomych, naładowanych określonym sensem, któremi się darzy osoby znajome; pozwalając tedy swoim roztargnionym myślom tryskać strumieniem błękitnego blasku którego nie mogła powstrzymać, nie chciała aby ten blask mógł onieśmielać, aby się mógł wydać wzgardliwy drobnym ludziom których spotykał po drodze, których dosięgał co chwila. Widzę jeszcze, nad jedwabistym i sutym fontaziem lila, słodkie zdziwienie jej oczu, któremu przydała — nie śmiejąc go przeznaczyć dla nikogo, ale tak aby wszyscy mogli w niem mieć swój udział — nawpół nieśmiały uśmiech udzielnej pani, która niejako usprawiedliwia się przed swymi wasalami i kocha ich. Ten uśmiech spadł na mnie, nie spuszczającego z niej oczu. Wówczas, przypominając sobie owo spojrzenie, któremu pozwoliła musnąć mnie w czasie mszy, niebieskie jak promień słońca gdy przeszywa witraż Gilberta Złego, powiedziałem sobie: „Ależ z pewnością ona mnie zauważyła”. Myślałem, żem się jej spodobał, że będzie jeszcze myślała o mnie skoro wyjdzie z kościoła, że z mojego powodu będzie może smutna wieczorem w Guermantes. I natychmiast pokochałem ją, bo jeżeli czasem, dla pokochania kobiety, wystarczy, że na nas popatrzy ze wzgardą — jak w mojem pojęciu zrobiła panna Swann — i że myślimy iż nigdy do nas nie będzie mogła należeć, czasem znowuż wystarczy, że na nas spojrzy z dobrocią jak to uczyniła pani de Guermantes i że myślimy iż będzie mogła do nas należeć. Jej oczy błękitniały jak barwinek niemożliwy do zerwania a jednak przeznaczony dla mnie; a słońce, zagrożone chmurą, ale prażące jeszcze całą siłą na rynku i w zakrystji, dawało karnację geranji rozłożonym na tę uroczystość czerwonym dywanom, po których posuwała się z uśmiechem pani de Guermantes; dawało ich wełnie różowy puszek, niby naskórek świetlny, i jakąś tkliwość, jakąś poważną słodycz w pompie i w radości, charakterystyczne dla niektórych ustępów z Lohengrina, dla niektórych płócien Carpaccia, coś co pozwala zrozumieć, że Baudelaire mógł dać dźwiękowi trąby epitet „rozkoszny”.
O ileż, od owego dnia, w spacerach moich w stronę Guermantes, wydało mi się jeszcze boleśniejsze niż dawniej nie mieć talentu i musieć się nazawsze wyrzec pisarskiej sławy! Żal, jakim mnie to przejmowało, wówczas gdym został sam marząc trochę na uboczu, przyprawiał mnie o takie cierpienie, że, aby go nie czuć dłużej, duch mój — sam z siebie, przez rodzaj samoobrony wobec bólu — zaprzestawał całkowicie myśleć o wierszach, o powieściach, o przyszłości poetyckiej, na którą mój brak talentu zabraniał mi liczyć. Wówczas, całkiem poza temi zainteresowaniami i nie wiążąc się z niemi niczem, nagle jakiś dach, blask słońca na kamieniu, zapach przydrożny, kazały mi się zatrzymać dla osobliwej przyjemności jaką mi dawały; zdawało mi się zarazem, iż, poza tem co widzę, kryją one coś, do czego mnie zapraszają i czego mimo wysiłków nie mogę odkryć. Ponieważ czułem że to znajduje się w nich, stałem w miejscu, nieruchomy, patrząc, oddychając, starając się wyjść myślą poza obraz lub zapach. I jeżeli mi trzeba było dogonić dziadka, iść dalej, starałem się odnaleźć je zamykając oczy, siliłem się przypomnieć sobie dokładnie linję dachu, barwę kamienia, które — nie umiałem powiedzieć czemu — zdawały mi się przez chwilę pełne, gotowe się rozchylić, wydać mi to, czego były jedynie pokrywą. Z pewnością tego rodzaju wrażenia nie mogły mi wrócić nadziei zostania kiedyś pisarzem i poetą, bo były zawsze związane z poszczególnym przedmiotem, pozbawionym wartości intelektualnej i nie skojarzonym z żadną oderwaną prawdą. Ale przynajmniej dawały mi przyjemność niewyrozumowaną, złudzenie jakiejś płodności i tem samem wyrywały mnie nudzie, poczuciu własnej bezsilności, jakiego doznawałem za każdym razem kiedym szukał filozoficznego tematu do wielkiego literackiego dzieła. Ale uczucie obowiązku, który mi nakładały owe wrażenia kształtu, zapachu lub barwy, każąc mi dotrzeć do tego co się kryje za niemi, było tak ciężkie, że rychło zacząłem szukać wymówek, któreby mi pozwoliły umknąć się tym wysiłkom i oszczędzić sobie tego mozołu.
Na szczęście, rodzice wołali mnie; czułem, że nie mam w danej chwili potrzebnego spokoju aby skutecznie wieść dalej swoje poszukiwania; że lepiej nie myśleć już o tem aż do powrotu i nie męczyć się zgóry bez rezultatu. Zaczem nie zajmowałem się już ową rzeczą nieznaną, która spowijała się w kształt albo w zapach; czułem się spokojny, ponieważ zabierałem ją do domu, pod płaszczem obrazów, gdzie odnajdę ją żywą, jak owe ryby, które, w dni kiedy mi pozwolono iść z wędką, przynosiłem w koszyku pod warstwą trawy zapewniającą im chłód. Znalazłszy się w domu, myślałem o czem innem, i w ten sposób gromadziły się w mojej duszy (tak jak w moim pokoju kwiaty zerwane na przechadzce lub przedmioty otrzymane od kogoś) kamień na którym igrało światło, dach, dźwięk dzwonu, zapach liści, wiele rozmaitych obrazów, kryjących dawno już umarłą przeczuwaną rzeczywistość, na której odkrycie nie starczyło mi woli.
Pewnego razu, kiedy nasza wyprawa przeciągnęła się wyjątkowo długo, spotkaliśmy, nad wieczorem, ku wielkiej naszej radości, doktora Percepied, pędzącego powozem; poznał nas i wziął nas z sobą. Wówczas doznałem takiego właśnie wrażenia, ale nie poniechałem go tym razem, nie zgłębiwszy go potrosze. Posadzono mnie koło woźnicy; jechaliśmy jak wiatr, bo doktór miał jeszcze przed powrotem do Combray wstąpić w Martinville-le-Sec do chorego; umówiliśmy się, że zaczekamy nań u bramy. Na zakręcie, uczułem nagle ową osobliwą przyjemność, nie podobną do żadnej innej; a uczułem ją widząc dwie wieże kościoła w Martinville, oświetlone zachodzącem słońcem, przyczem ruch powozu i zakręty drogi kazały im jakgdyby zmieniać miejsce; następnie wieżę w Vieuxvicq, która, oddzielona od nich pagórkiem i doliną, położona na płaskowyżu w oddali, zdawała się wznosić tuż obok tamtych.
Stwierdzając i notując kształt ich iglic, przesuwanie się ich konturów, osłonecznienie ścian, czułem, że nie dochodzę do krańca swoich wrażeń, że jest coś poza tym ruchem, poza tą jasnością, coś co niejako zawierają i kryją zarazem.
Wieże wydawały się tak odległe i napozór tak mało zbliżaliśmy się do nich, że zdziwiłem się, kiedy w chwilę potem zatrzymaliśmy się przed kościołem w Martinville. Nie znałem przyczyn rozkoszy, jakiej doznałem wprzód widząc je na horyzoncie, a przymus dociekania tych przyczyn zdawał mi się bardzo uciążliwy; miałem ochotę zachować w głowie owe linje poruszające się w słońcu i nie myśleć już o nich teraz. I prawdopodobne jest, że, gdybym to był uczynił, owe dwie wieże byłyby się na zawsze połączyły z tyloma drzewami, dachami, zapachami, dźwiękami, którem odróżniał od innych dla owej tajemnej i nigdy przezemnie nie zgłębionej rozkoszy. Zeszedłem porozmawiać z rodzicami czekając na doktora. Potem ruszyliśmy dalej, siadłem z powrotem na kozioł, obróciłem głowę aby widzieć jeszcze wieże, które nieco później ujrzałem na zakręcie ostatni raz. Woźnica, widocznie nie usposobiony do rozmowy, ledwie odpowiadał na moje przygadanki; trzeba mi było, z braku innego towarzystwa, poprzestać na własnem i próbować przypominać sobie swoje wieże. Niebawem, ich kontury i ich słoneczne ściany rozdarły się, jakgdyby były czemś w rodzaju kory; coś z tego co mi w nich było zakryte objawiło mi się; uczułem myśl, która nie istniała dla mnie chwilę przedtem, skrystalizowaną w słowach w mojej głowie. Rozkosz, którą dał mi przed chwilą widok tych wież, wzmogła się tak, że, jakby w upojeniu nie mogłem już myśleć o niczem innem. Byliśmy już daleko od Martinville, kiedy, odwracając głowę, ujrzałem je na nowo, tym razem całkiem czarne, bo słońce tymczasem zaszło. Chwilami na zakrętach chowały mi się; potem ukazały się ostatni raz, — w końcu nie ujrzałem ich więcej.
Nie uświadamiałem sobie, że to, co było ukryte z wieżami w Martinville, musi być czemś pokrewnem pięknemu zdaniu, skoro objawiło mi się w postaci słów, które mi sprawiły przyjemność; ale poprosiłem doktora o papier i ołówek; poczem, aby ulżyć sumieniu i poddać się swemu zachwytowi, ułożyłem, mimo wstrząsów powozu, następujący drobiazg. Odnalazłem go później, i niewiele potrzebowałem w nim zmienić:
„Samotne, wyrastające z równiny i jakby zgubione w pustce, wznosiły się ku niebu dwie kościelne wieże w Martinville. Niebawem ujrzeliśmy ich trzy: stając nawprost nich śmiałym zwrotem, przyłączyła się do nich zapóźniona wieża z Vieuxvicq. Chwile mijały, jechaliśmy szybko, mimo to trzy wieże wciąż były daleko przed nami, niby trzy ptaki siedzące na równinie, nieruchome i widoczne w słońcu. Potem wieża z Vieuxvicq odsunęła się i cofnęła; wieże w Martinville zostały same, oświetlone blaskiem zachodu; nawet na tę odległość, widziałem jak ten blask się uśmiecha i igra na ich ścianach. Tak wolno zbliżaliśmy się do nich, że obliczałem, ile czasu upłynie zanim je dosięgniemy, kiedy nagle powóz skręcił i złożył nas u ich stóp; rzuciły się tak gwałtownie naprzeciw nam, że stangret ledwie miał czas zatrzymać, aby nie uderzyć o kruchtę. Jechaliśmy dalej; już od dobrej chwili opuściliśmy Martinville, wioska towarzysząca nam przez kilka sekund znikła, kiedy, zostawszy same na widnokręgu i patrząc na naszą ucieczkę, wszystkie trzy wieże poruszały jeszcze na znak pożegnania słonecznemi wierzchołkami. Czasem jedna usuwała się, aby dwie inne mogły nas dojrzeć jeszcze przez chwilę; ale droga zmieniła kierunek, wieże zakręciły się w świetle niby trzy złote osie i znikły mi z oczu. Nieco później, kiedyśmy byli koło Combray a słońce już zaszło, spostrzegłem je ostatni raz z bardzo daleka; były niby trzy kwiaty, wymalowane na niebie ponad niską linją pól. Nasunęły mi też myśl o trzech dziewczętach z legendy, porzuconych w pustce gdzie już zapadał mrok; i podczas gdyśmy się oddalali galopem, widziałem je jak trwożliwie szukają drogi, jak, po kilku niezręcznych potknięciach się, ich szlachetne sylwetki tulą się wzajem do siebie, zasuwają się jedna za drugą, tworzą na różowem jeszcze niebie już tylko jeden kształt czarny, uroczy i pełen rezygnacji, i gubią się w ciemności”.
Nie myślałem nigdy o tym urywku, ale w owej chwili, kiedy, siedząc na koźle, w miejscu gdzie zazwyczaj woźnica stawiał w koszyku drób kupiony na targu w Martinville, skończyłem go pisać, czułem się tak szczęśliwy! Czułem, że mnie on tak doskonale uwolnił od tych wież i od tego co się kryło poza niemi! I jakgdybym ja sam był kurą i zniósł jajko, zacząłem śpiewać na całe gardło.
Przez cały dzień w czasie tych spacerów mogłem marzyć o rozkoszy, jaką byłoby zostać przyjacielem księżnej de Guermantes, łowić pstrągi, jeździć łódką po Vivonne, i w swoim głodzie szczęścia nie żądać od życia niczego jak tylko aby się zawsze układało w szereg szczęśliwych popołudni. Ale w powrotnej drodze spostrzegłem po lewej ręce fermę dość odległą od dwóch innych, położonych bardzo blisko siebie; stąd do Combray była już tylko aleja dębowa, obramiona z jednej strony łąkami. Każda łączka, w równych odstępach obsadzona jabłoniami, należała do małej zagrody. Jabłonie te, kiedy je oświecało zachodzące słońce, rzucały na łąkę japoński deseń cieniów. I nagle serce zaczynało mi bić; wiedziałem, że przed upływem pół godziny będziemy z powrotem i że — jak zwykle w dnie „strony Guermantes”, kiedy obiad był później — poślą mnie spać natychmiast po zupie, tak iż mama, zostawszy przy stole tak jakgdyby byli na obiedzie goście, nie przyjdzie mi powiedzieć dobranoc. Strefa smutku, w którą wszedłem, była tak różna od strefy, w którą rzucałem się z radością jeszcze przed chwilą, jak czasem na niebie różowa smuga oddzielona jest, niby linją, od smugi zielonej lub czarnej. Widzi się ptaka latającego na różowem polu, już sięga krańca, dotyka niemal czarnego tła, potem wsiąkł w nie. Otaczające mnie przed chwilą pragnienia, aby bywać w Guermantes, aby podróżować, aby być szczęśliwym, były mi teraz tak obce, że spełnienie ich nie sprawiłoby mi żadnej przyjemności. Jakże byłbym chętnie oddał to wszystko, aby móc płakać całą noc w ramionach mamy! Drżałem, nie odrywałem strwożonych oczu od twarzy matki, która nie zjawi się tego dnia w pokoju, gdzie już widziałem się myślą. Byłbym chciał umrzeć. I ten stan miał trwać aż do jutra, kiedy ranne promienie oprą, jak ogrodnik, swoje pręty na murze strojnym w nasturcje pnące się do mego okna, a ja wyskoczę z łóżka aby szybko biec do ogrodu, nie pamiętając już, że wieczór ma kiedykolwiek sprowadzić godzinę rozstania się z matką. I w „stronie Guermantes” nauczyłem się rozróżniać owe stany, które następują we mnie kolejno w pewnych okresach, tak, że wręcz dzielą między siebie każdy dzień; jeden wraca — z punktualnością febry — aby wypędzić drugi. Sąsiadują z sobą, ale tak są od siebie odrębne, tak pozbawione komunikacji między sobą, że, będąc w jednym stanie, nie mogę już zrozumieć, ani nawet sobie wyobrazić tego czego pragnąłem, obawiałem się lub spełniłem w drugim.
Toteż strona Méséglise i strona Guermantes wiążą się dla mnie z wieloma drobnemi wydarzeniami owego życia, które, wśród wszystkich naszych różnorodnych i równoległych żywotów, najobfitsze jest w zdarzenia, najbogatsze w przygody: mam na myśli życie intelektualne. Bezwątpienia postępuje w nas ono nieznacznie, a odkrycie prawd, które zmieniły nam jego znaczenie i wygląd, które nam otwarły nowe drogi, przygotowywaliśmy oddawna, ale bezwiednie; liczą się one dla nas jedynie od dnia, od minuty, w której się nam stały widzialne. Kwiaty, które igrały wówczas na łące, woda która przepływała w słońcu... cały otaczający je krajobraz, dalej towarzyszy ich wspomnieniu swoją nieświadomą lub roztargnioną twarzą; i z pewnością ten kącik przyrody, ten skrawek ogrodu, uparcie oglądane wzrokiem skromnego przechodnia, marzącego dziecka — tak jak ogląda króla pamiętnikarz zgubiony w tłumie — nie przeczuwałyby że to dzięki niemu dane im będzie przetrwać w ich najbardziej ulotnych zjawiskach; a przecież ten zapach głogów wabiący wzdłuż żywopłotu, gdzie niebawem zastąpi go dzika róża, odgłos kroków bez echa na ścieżce, bańkę utworzoną przez strumień na wodoroście i pękającą natychmiast, — wszystko to zachwyt mój uniósł i dał temu przetrwać tyle lat, podczas gdy dokoła drogi się zatarły i pomarli ci co je deptali i zginęło wspomnienie tych co je deptali. Czasami, ten kawałek pejzażu, doprowadzony w ten sposób aż do dziś, odcina się od wszystkiego tak, że buja niepewnie w mojej myśli, niby kwitnące Delos; i nie mogę powiedzieć z jakiego kraju, z jakiego czasu — może poprostu z jakiego snu — pochodzi. Ale zwłaszcza muszę myśleć o stronie Méséglise i o stronie Guermantes jak o głębokich pokładach mojego dna duchowego, jak o trwałym gruncie, na którym wspieram się jeszcze. Ponieważ wierzyłem w rzeczy i w osoby podczas gdym przebiegał te krainy, poznane w nich rzeczy i osoby są jedynemi które biorę jeszcze serjo i które dają mi jeszcze radość. Może wiara, która tworzy, wyschła we mnie, może rzeczywistość kształtuje się tylko w pamięci; dość że kwiaty, które mi ktoś dziś pokazuje po raz pierwszy, nie wydają mi się prawdziwemi kwiatami. Strona Méséglise, jej bzy, jej głogi, bławatki, maki, jabłonie; strona Guermantes z rzeką pełną kijanek, z liljami wodnemi i jaskrami, nazawsze stworzyły dla mnie oblicze krainy gdzie pragnąłbym żyć, gdzie wymagam przedewszystkiem tego, aby można było łowić ryby, pływać czółnem, widzieć ruiny gotyckich warowni i znaleźć pośród zbóż — jak w Saint-André-des-Champs — monumentalny kościół, wiejski i złocisty niby sterta zboża; i kiedy mi się zdarzy w podróży spotkać jeszcze w polach bławatki, głogi, jabłonie, natychmiast stają się bliskie memu sercu, ponieważ leżą w tej samej warstwie, na poziomie mojej przeszłości.

A jednak jest coś indywidualnego w miejscowościach! Kiedy mnie ogarnia żądza ujrzenia strony Guermantes, nie zadowoliłbym jej idąc nad brzeg strumienia, gdzie byłyby równie piękne, piękniejsze lilje wodne niż na Vivonne; tak samo jak wieczór, za powrotem — w godzinie kiedy się budzi we mnie ów lęk, który później wsiąka w miłość i może się stać na zawsze od niej nieodłączny — nie pragnąłbym aby mi przyszła powiedzieć dobranoc matka piękniejsza i inteligentniejsza od mojej. Tego, czego mi było trzeba abym mógł zasnąć szczęśliwy, z niezmąconym spokojem, żadna kochanka nie mogła mi dać od owego czasu. Człowiek wątpi o niej nawet w chwili kiedy w nią wierzy; nigdy nie posiada jej serca tak, jak ja dostawałem w pocałunku serce mojej matki, całkowite, bez zastrzeżeń, bez ukrytej myśli, bez cienia intencji, któraby nie była dla mnie. Trzebaby mi aby to była ona, aby nachyliła ku mnie tę twarz, na której było pod okiem coś w rodzaju skazy, co kochałem narówni z resztą. I tak samo pragnąłbym ujrzeć ową stronę Guermantes, którą znałem, z fermą dosyć odległą od dwóch dalszych sąsiadujących z sobą, na skraju dębowej alei; łąki, na których, kiedy się staną zwierciadlane w słońcu niby sadzawka, rysują się liście jabłoni; krajobraz, którego odrębność chwyta mnie czasem w nocy w moich marzeniach z fantastyczną niemal siłą i którego nie mogę odnaleźć po przebudzeniu. Bezwątpienia, strona Méséglise i strona Guermantes, przez to że na zawsze i nierozerwalnie spoiły we mnie rozmaite wrażenia dlatego jedynie że mi ich dały doznać w tym samym czasie — naraziły mnie w przyszłości na wiele zawodów, nawet na wiele błędów. Bo często chciałem ujrzeć znów jakąś osobę, nie zgadując iż pragnę jej widoku jedynie dlatego że mi przypomina żywopłot z głogów; i często prosta chęć podróży rodziła we mnie wiarę w nawrót uczucia — i chęć udzielenia tej wiary. Ale przez to samo znowuż, owa strona Méséglise i strona Guermantes, wciąż obecne w tych moich dzisiejszych wrażeniach, z któremi mogę je skojarzyć, dają wrażeniom tym fundament, głębię, jeden wymiar więcej. Dają im również czar, znaczenie, istniejące jedynie dla mnie. Kiedy w letnie wieczory harmonijne niebo mruczy niby dzikie zwierzę i kiedy każdy dąsa się na burzę, stronie Méséglise zawdzięczam to, że ja jeden trwam w ekstazie, wdechając, poprzez szmer deszczu, zapach niewidzialnych i niezmiennych bzów.

∗             ∗

Tak często trwałem do rana, myśląc o czasach Combray, o smutnych bezsennych wieczorach, o tylu dniach także, których obrazy wskrzesił mi świeżo smak — w Combray powiedzonoby „zapach” — filiżanki herbaty. Myślałem też — przez skojarzenie wspomnień — i o tem, co, w wiele lat po opuszczeniu miasteczka, dowiedziałem się o miłości, którą Swann przeżył przed mojem urodzeniem. Dowiedziałem się tego z ową obfitością szczegółów, łatwiejszą czasem do uzyskania o osobach zmarłych przed wiekami, niż o życiu naszych najlepszych przyjaciół; ze ścisłością, która zdawałaby się niemożliwa — tak jak zdawało się niemożliwe rozmawiać z jednego miasta do drugiego — dopóki się nie zna sposobu pokonania tej niemożliwości. Wszystkie te wspomnienia, zsumowane — a są tam najdawniejsze, i świeższe, zrodzone z zapachu, i inne, będące jedynie wspomnieniami drugiej osoby, od której się ich dowiedziałem — tworzyły już tylko jedną masę, w której jednak można było rozpoznać jeżeli nie szczeliny i wyrwy, to bodaj owe żyłkowania, ową pstrokaciznę barw, które w niektórych skałach, w niektórych marmurach zdradzają różnice pochodzenia, wieku, formacji.
Zapewne, kiedy się zbliżał ranek, krótka niepewność mego przebudzenia rozprószyła się już oddawna. Wiedziałem, w jakim pokoju znajduję się w istocie; odbudowałem go dokoła siebie w ciemności, i — czyto orjentując się samą pamięcią, czy pomagając sobie dostrzeżonym słabym blaskiem, u którego stóp lokalizowałem firanki — odbudowałem go całkowicie, z urządzeniem, niby architekt i tapicer, którzy zachowują pierwotne otwory okien i drzwi; ustawiłem lustra i przywróciłem komodę na jej zwyczajne miejsce. Ale zaledwie dzień — nie już blask ostatniego polana na mosiężnym trójnogu, blask, który wziąłem za dzień — wykreślił w ciemności, jakgdyby kredą, swoją pierwszą białą i wytyczną smugę, już okno opuszczało wraz z firankami odrzwia, w których umieściłem je przez pomyłkę, podczas gdy, robiąc mu miejsce, biurko, ustawione tam niezdarnie przez moją pamięć, umykało pędem, popychając przed sobą kominek i usuwając ściankę korytarza; podwórko królowało w miejscu, gdzie przed chwilą jeszcze rozciągała się gotowalnia. I mieszkanie odbudowane przezemnie w ciemnościach, połączyło się z innemi mieszkaniami ujrzanemi na chwilę w wirze przebudzenia, wypłoszone owym bladym znakiem, który wykreślił ponad firankami podniesiony palec dnia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Marcel Proust i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.