Winnetou/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Winnetou w pętach.

Aby nie było potrzeba niedźwiedzia wlec zbyt daleko, przysunięto podczas mej nieobecności obóz w pobliże miejsca, na którem go powaliłem. Był tak ciężki, że połączone siły dziesięciu mężczyzn z trudnością tylko wydobyły go z pod drzew i przeniosły przez zarośla do ognia.
Mimo że późno wróciłem, zastałem jeszcze wszystkich na nogach z wyjątkiem Rattlera, który odsypiał jeszcze przepicie. Musiano go nawet przenieść jak kloc i porzucono w trawie. Sam zdjął skórę z niedźwiedzia, ale mięsa się nie tknął. Gdy zsiadłem z konia i zaprowadziłem go na miejsce, rzekł mały:
— Gdzie wy uganiacie? Z bólem serca czekaliśmy na was, bo chcieliśmy miśka pokosztować, a nie mogliśmy go krajać bez waszego pozwolenia. Na razie ściągnąłem zeń surdut, tak dobrze na niego zrobiony, że nie miał ani jednego fałdu, hi! hi! hi! Nie weźmiecie mi chyba tego za złe. A teraz rozstrzygniecie, jak podzielimy się mięsem. Chcemy upiec kawałek, zanim się spać położymy.
— Dzielcie, jak się wam podoba, — odrzekłem — mięso należy do wszystkich.
— Well, w takim razie posłuchajcie kilku słów. Najsmaczniejsze są łapy. Ja zresztą nie znam nic lepszego nad łapy niedźwiedzie. Muszą jednak poleżeć przez pewien czas, zanim nabiorą właściwego smaku. Wyborne są wtedy, kiedy je już robaki poprzeżerają, ale my tak długo czekać nie możemy, gdyż obawiam się, że nam Apacze popsują biesiadę. Dlatego wolimy zawczasu zabrać się i dziś już nadpocząć łapy, a gdy je spożyjemy, wtedy mogą nas zdmuchnąć czerwonoskórcy. Zgoda, sir?
— Owszem.
— Well, niechajże się dzieło zacznie. Apetyt jest, jeśli się nie mylę.
Odkroił stopy od łap i rozdzielił je na tyle części, ilu było ludzi. Ja otrzymałem najlepszy kawałek przedniej łapy, owinąłem go i odłożyłem na bok, gdy tymczasem inni pośpieszyli ze swoimi, by je upiec czemprędzej. Ja nie mogłem jeść, choć czułem dotkliwy głód po długiej i męczącej jeździe. Wciąż jeszcze byłem pod strasznem wrażeniem mordu. Zdawało mi się, że siedzę z Kleki-petrą, słyszę jego zwierzenia, które mi się teraz przedstawiały jak spowiedź ostatnia, ciągle snuły mi się po głowie jego słowa końcowe, brzmiące jak przeczucie blizkiej śmierci. Tak, liść jego życia nie opadł cicho i lekko, lecz zerwany został przemocą i przez kogo, przez jakiego człowieka, dlaczego w taki sposób? Tam leżał jeszcze morderca pijany do utraty przytomności. Byłbym go zastrzelił, lecz brzydziłem się nim. To uczucie odrazy sprawiło też prawdopodobnie, że go Apacze nie ukarali na miejscu. „Woda ognista“ wyraził się Inczu-czuna wzgardliwie. Jakież oskarżenie i zarzuty zawierały się w tem jednem słowie!
Jeśli mię co mogło uspokoić w sprawie tego krwawego wypadku, to ta okoliczność, że Kleki-petra skonał na ręku Winnetou, przeszyty kulą, przeznaczoną dla tego Apacza. Ale skąd wzięła się prośba, bym przy Winnetou został i dokończył poczętego dzieła? Czemu ją wystosował do mnie? Kilka minut przedtem sądził, że nie zobaczymy się już nigdy, że więc droga mojego życia nie zawiedzie mnie do Apaczów, a naraz narzucił mi zadanie, które musiało połączyć mnie ściśle z tym szczepem. Czyżby to życzenie było tylko pustem, niepotrzebnie rzuconem, słowem? A może danem jest umierającemu, kiedy rozstaje się z ukochanymi, w ostatniej chwili, gdy jednem skrzydłem unosi się w wieczność — może danem mu jest spojrzeć w przyszłość? W tym wypadku należałoby coś podobnego przypuścić, gdyż udało mi się później spełnić życzenie Kleki-petry, choć teraz zanosiło się prawie na to, że spotkanie moje z Winnetou przyprawi mnie tylko o zgubę.
Czemu tak prędko dałem umierającemu przyrzeczenie? Z litości? Prawdopodobnie. Ale istniał także inny powód, choć nieświadomy. Winnetou wywarł na mnie wrażenie jak nikt inny dotąd. On był w równym wieku ze mną, a tak mnie jednak przewyższał; wyczułem to na pierwszy rzut oka. Poważna i dumna przejrzystość aksamitnie miękkiego spojrzenia, spokojna pewność w postawie i każdym ruchu, rzewne tchnienia głębokiego, niemego cierpienia, które dostrzegłem na jego twarzy młodzieńczej, podziałały na mnie natychmiast. Na jaki szacunek zasługiwało zachowanie się jego i ojca! Inni ludzie, czerwoni czy biali, byliby się rzucili zaraz na mordercę i zabili. Ci dwaj nie zaszczycili go nawet spojrzeniem i ani jednym ruchem twarzy nie okazali tego, co się działo w ich duszach. Czemże my byliśmy wobec nich? Gdy drudzy smacznie zajadali mięso, ja siedziałem tak pogrążony w myślach, dopóki Hawkens nie zbudził mnie z tej zadumy:
— Co z wami, sir? Nie jesteście głodni?
— Nie będę jadł.
— Tak? Wolicie się ćwiczyć w myśleniu! Ostrzegam was, że nie wolno wam do tego się przyzwyczajać. Mnie także złości dzisiejsze zajście, ale westman musi się nauczyć obojętności na takie występy. Nie darmo nazywa się Zachód „dark and bloody grounds:“ ciemnym i krwawym gruntem. Wierzcie, że ziemia tu na każdym kroku przepojona jest krwią, a kto ma nos tak delikatny, że tego wąchać nie może, niechaj w domu zostanie i pije wodę z cukrem. Nie bierzcie sobie tej historyi do serca i dajcie mi swój kawałek łapy, niech go wam upiekę!
— Dziękuję, Samie, nie będę jadł naprawdę. Czy uradziliście, co się stanie z Rattlerem?
— Mówiliśmy o tem.
— Jaka go kara spotka?
— Kara? Sądzicie, że należy go ukarać?
— Naturalnie.
— Ach tak! A jak zdaniem waszem? Czy może każecie zaprowadzić go do San Francisko, Nowego Yorku lub Waszyngtonu i zaskarzyć tam jako mordercę?
— Głupstwo! My jesteśmy władzą, która go ma sądzić i on podpada prawom Zachodu.
— Popatrzcie, co taki greenhorn wie o prawach Zachodu. Czy przybyliście ze starego Germany, aby tu grać rolę lorda sędziego? Czy ten Kleki-petra był waszym krewnym lub przyjacielem?
— Nie zaiste.
— Oto macie punkt, o który idzie. Tak, dziki Zachód rządzi się stałemi szczególnemi prawami; żąda oka za oko, zęba za ząb i krwi za krew, jak w biblii. Jeśli popełniono morderstwo, to ktoś uprawniony do tego może natychmiast zabić mordercę, albo tworzy się jury, które wydaje wyrok i natychmiast go wykonywa. W ten sposób usuwa się złe żywioły, które w przeciwnym razie wyrosłyby ponad głowę uczciwym myśliwcom.
— A więc złóżmy to jury.
— Do tego byłby potrzebny przedewszystkiem oskarżyciel.
— Ja nim jestem!
— Na jakiej podstawie?
— Na tej podstawie, że nie mogę dopuścić, żeby taka zbrodnia uszła bezkarnie.
— Pshaw! Mówicie jak greenhorn. Jako oskarżyciel moglibyście wystąpić tylko w dwu wypadkach: po pierwsze: jeżeli zamordowany był wam blizkim wskutek pokrewieństwa lub przyjaźni, resztę okoliczności wykluczyliście już sami, powtóre: jeślibyście sami byli tym zamordowanym, hi! hi! hi! Czy zachodzi ten drugi wypadek?
— Samie, z takiej sprawy nie robi się żartów!
— Wiem o tem, wiem! Chciałem tylko dla dokładności wspomnieć o tym punkcie, gdyż zamordowany ma pierwsze i największe prawo domagać się ukarania mordercy. Wy nie macie powodu do oskarżenia, a my tak samo, gdzie zaś niema oskarżyciela, tam nie potrzeba także sędziego. Nie możemy więc tworzyć jury.
— Więc Rattler będzie korzystał z bezkarności?
— O tem niema mowy. Nie zapalajcie się tak! Daję słowo, że jak pewnie kula z mej Liddy celu dosięga, tak niechybnie spotka go kara ze strony Apaczów.
— A nas razem z nim!
— To bardzo prawdopodobne. Czy sądzicie zresztą, że zapobiegniemy temu zabiciem Rattlera. Razem chodzimy, razem dostaniemy się do niewoli i razem zawiśniemy na haku. Apacze nietylko jego, lecz także nas uważają za morderców i postąpią z nami jako z takimi, skoro nas w ręce dostaną.
— Nawet jeśli jego się pozbędziemy?
— Nawet wtedy. Wystrzelają nas, nie pytając, czy on jest z nami, czy nie. Ale w jaki sposób chcielibyście się go pozbyć?
— Napędzić.
— Tak, naradzaliśmy się już i nad tem, przyszliśmy jednak do przekonania, że po pierwsze: nie przysługuje nam prawo napędzać go, a powtóre: że nawet w przeciwnym razie nie uczynilibyśmy tego ze względów przezorności.
— Ależ, Samie, ja was nie rozumiem! Jeśli ktokolwiek mnie nie odpowiada, to się odeń odłączam. A cóż dopiero morderca! Czy musimy cierpieć przy sobie takiego łotra i pijaka, który nam coraz nowe kłopoty sprawia?
— Niestety tak. Usługi Rattlera wynajęto dla was, tak samo jak moje, Stone’a i Parkera i tylko ci, którzy go przyjęli i opłacają, mogą go oddalić. Pod tym względem musimy trzymać się ściśle litery prawa.
— Wobec człowieka, który dzień za dniem depce nogami prawa boskie i ludzkie!
— Choćby nawet! Powody, które podnosicie, wszystkie są słuszne, ale nie wolno popełniać błędu dlatego, że ktoś drugi się zbrodni dopuścił. Mojem zdaniem władza powinna być przedewszystkiem czystą, dlatego my westmani, którzy sprawujemy w danym wypadku obowiązki władzy, musimy zachować sławę, niczem nieskalaną. Ale nawet pominąwszy to, pytam was, co począłby wypędzony przez nas Rattler?
— To jego rzecz!
— Ale tak samo i nasza! Groziłoby nam każdej chwili niebezpieczeństwo, że spróbuje się zemścić. Lepiej zatrzymać go przy sobie i mieć na oku, niźli napędzić, żeby się snuł dokoła i któregokolwiek z nas według upodobania poczęstował kulą. Spodziewam się, że teraz i wy taksamo jak ja na tę sprawę się zapatrujecie.
Rzucił przytem ku mnie spojrzenie, które zrozumiałem odrazu, gdyż łypnął znacząco okiem ku towarzyszom Rattlera. Nie dowierzaliśmy im, gdyż należało się obawiać, że w razie naszego wystąpienia przeciwko niemu sprzymierzą się z nim. To też odpowiedziałem Samowi:
— Wobec takiego przedstawienia rzeczy przyznaję, że musimy pozwolić tej sprawie dobiec do końca dotychczasowym sposobem. Boję się tylko Apaczów, gdyż nie ulega wątpliwości, że przyjdą się zemścić.
— Przyjdą i to tem pewniej, że nie zagrozili ani słowem. Postąpili nie tylko nadzwyczaj dumnie, lecz także bardzo mądrze. Gdyby byli zaraz wykonali zemstę, to byłaby ona dosięgła tylko Rattlera, nawet gdybyśmy byli do tego dopuścili, co jest bardzo wątpliwe. Oni na nas wszystkich zagięli parol, ponieważ Rattler do nas należał. Z powodu tych pomiarów uważają nas za wrogów, chcących zagrabić im ich kraj i mienie, dlatego panowali nad sobą w sposób taki niezwykły i odjechali, nie podniósłszy na nas palca. Ale za to tem pewniej powrócą, aby nas wszystkich dostać w swe ręce. Jeśli im się to uda, możemy się przygotować na ciężką śmierć, gdyż szacunek, jakiego zażywał pośród nich ten Kleki-petra, wymaga podwójnej i potrójnej zemsty.
— I to wszystko przez opoja! Zjawią się oczywiście w większej liczbie.
— Rozumie się! Wszystko zależy od tego, kiedy nadciągną. Mielibyśmy czas umknąć, ale musielibyśmy zostawić wszystko i zaniechać będącej już na ukończeniu roboty.
— Może przecież jakoś temu zaradzimy.
— Kiedy, zdaniem waszem, da się wszystko skończyć przy należytym pośpiechu?
— Za pięć dni.
— Hm! O ile wiem, nie ma tutaj w okolicy obozu Apaczów. Najbliższych Mescalerów szukałbym stąd o dobre trzy dni drogi. Jeśli się pod tym względem nie mylę, będą musieli Inczu-czuna i Winnetou jechać ze cztery dni, zanim dostaną pomoc. Potem trzy dni z powrotem, to zabierze razem dni siedm. Ponieważ sądzicie, że będziecie gotowi za pięć dni, to przypuszczam, że możemy mierzyć dalej.
— A jeśli wasze obliczenie okaże się mylnem? Kto wie, czy Apacze nie ukryją na razie trupa w miejscu bezpiecznem i nie wrócą, aby strzelić do nas z zasadzki. Możliwe i to, że natkną się na jaki swój oddział, a nawet trzeba przypuścić, że mają w pobliżu przyjaciół, gdyż dziwnem byłoby to, żeby dwaj Indyanie i do tego dowódcy oddalali się tak bardzo od swoich mieszkań bez towarzystwa. Ponieważ obecnie jest czas polowań na bawoły, przeto zachodzi możliwość, że Inczu-czuna i Winnetou należą do znajdującego się w pobliżu oddziału myśliwskiego i że odłączyli się odeń tylko na krótko. To wszystko wypada wziąć pod uwagę, jeśli mamy być przezorni i ostrożni.
Sam Hawkens przymknął jedno ze swych małych oczek, zrobił grymas zdziwienia i zawołał:
Good lack, jacyż wy rozsądni i mądrzy! Doprawdy, dzisiaj kurczę dziesięć razy mędrsze od starej kwoki, jeśli się nie mylę. Ale prawdę mówiąc, to nie było głupie, coście powiedzieli. Przyznaję wam zupełną słuszność w tem, że musimy zwracać oczy na te wszystkie możliwe wypadki. Dlatego należy się dowiedzieć, dokąd się Apacze udali. O świcie wyjadę za nimi.
— A ja z wami — rzekł Will Parker.
— I ja — oświadczył Dick Stone.
Sam zamyśliwszy się na chwilę, odpowiedział:
— Wy tu zostaniecie, gdyż jesteście potrzebni. Zrozumiano?
Spojrzał przytem na towarzyszy Rattlera. Stary westman miał słuszność. Gdyby ci niepewni ludzie sami przy nas zostali, mogłoby po przebudzeniu się Rattlera przyjść łatwo do niemiłych scen. Lepiej więc było, żeby Stone i Parker nie wydalali się z obozu.
— Przecież nie możesz sam jechać! — rzekł Stone.
— Jużbym ja potrafił, jeślibym chciał, ale właśnie nie chcę — odrzekł Sam. — Wyszukam sobie towarzysza.
— Kogo?
— Tego młodego greenhorna — rzekł, wskazując przytem na mnie.
— Jemu odejść nie wolno! — odparł inżynier.
— Czemu, mr. Bancrofcie?
— Bo ja go potrzebuję.
— Ciekaw jestem, do czego!
— Do roboty. Skoro mamy być gotowi za pięć dni, musimy wytężyć wszystkie siły. Nikogo nie powinno mi zabraknąć.
— Tak, wytężyć wszystkie siły! Ale dotychczas tego nie czyniliście. Jeden musiał robić za wszystkich. Niech się teraz wszyscy za jednego wysilą.
— Mr. Hawkensie, chcecie dawać mnie przepisy? Wypraszam to sobie!
— Ani mi to przez myśl nie przeszło. Uwaga to jeszcze bynajmniej nie przepis.
— Ale to całkiem tak brzmiało!
— Możliwe. Ja zresztą nic nie mam przeciwko temu. Co do waszej pracy, to nie opóźni się ona tak dalece przez to, że jutro będzie robiło czterech zamiast pięciu. Mam w tem pewien zamiar, żeby tego greenhorna, zwanego Shatterhand, zabrać z sobą.
— Czy wolno zapytać, jaki?
— Owszem. Niech raz zobaczy, jak należy skradać się za Indyanami. To mu się przyda, jeśli będzie umiał ślady dobrze rozpoznawać.
— To dla mnie nie jest rozstrzygającem.
— Wiem o tem. Zachodzi jeszcze jeden powód. Czeka mnie droga niebezpieczna, z korzyścią więc będzie dla mnie i dla was, jeśli mi będzie towarzyszył człowiek z taką siłą fizyczną i ze strzelbą, z której tak dzielnie strzela.
— Nie pojmuję, o ileby to nam mogło się przydać.
— Nie? To mnie dziwi. Jesteście zresztą bardzo sprytny i przezorny gentleman. — odrzekł Sam z przekąsem. — Cóż się stanie, gdy zmierzający tu wrogowie spotkają mnie i zdmuchną? Nikt nie zawiadomi was o niebezpieczeństwie, oni napadną na was i wymordują. Mając z sobą tego greenhorna, który swojemi delikatnemi rączkami powali najtęższego chłopa jednem uderzeniem, wrócę z nim prawdopodobnie cało. Wiecie więc, o co chodzi?
— Hm, tak.
— A teraz rzecz najważniejsza: On musi jutro pojechać, żeby nie przyszło do jakiej awantury, która mogłaby się nieszczęśliwie zakończyć. Wiadomo wam, że Rattler wziął go na kieł. Gdy ten miłośnik wódki zbudzi się jutro, to zabierze się prawdopodobnie do tego, który dziś znowu nim grzmotnął o ziemię. Trzeba ich przynajmniej na ten pierwszy dzień po morderstwie rozdzielić. Dlatego jeden z nich, niepotrzebny mi, zostanie z wami, a drugi pojedzie ze mną. Cóż wy na to?
— Niech jedzie.
— A zatem zgoda między nami — rzekł, a zwracając się do mnie, dodał: — Słyszeliście, jaki was jutro czeka wysiłek. Może nie będziemy mieli nawet chwili czasu na popas i spoczynek. Pytam więc, czy nie ukąsicie ani kawałka waszej niedźwiedziej łapy?
— Wobec tego spróbuję przynajmniej.
— Spróbujcie tylko, spróbujcie! Znam ja te próby, hi! hi! hi! Wystarczy skosztować, a nie przestanie się jeść, aż nic nie zostanie. Podajcie łapę; upiekę ją wam. Taki greenhorn nie posiada do tego odpowiedniego rozumu. Uważajcie więc, żebyście się nauczyli! Gdybym wam musiał drugi raz piec taki przysmak, nie dostalibyście go wcale, bo zjadłbym sam.
Poczciwy Sam miał słuszność. Kiedy on dokonał swego kulinarnego arcydzieła, ugryzłem raz i równocześnie przyszedł apetyt. Zapomniałem na razie o zmartwieniach i jadłem rzeczywiście dopóty, dopóki mięsa starczyło.
— A widzicie! — zaśmiał się do mnie Sam. — Istotnie o wiele przyjemniej jeść szarego niedźwiedzia, niż go zabijać. Wykroimy sobie teraz kilka tęgich kawałków szynki i upieczemy je dzisiaj jeszcze. Weźmiemy je jutro z sobą na zapas, gdyż na takich zwiadach nie zawsze znajdzie się czas na zastrzelenie zwierzyny i nie można rozniecać ognia, żeby ją upiec. A teraz połóżcie się i wyśpijcie się porządnie, a krótko, gdyż wyruszamy o brzasku, a trzeba nam sił na jutro.
Well, więc pójdę spać, ale powiedzcie mi wpierw, na którym koniu pojedziecie?
— Nie pojadę wcale na koniu.
— Jakto?
— Co za pytanie? Czy myślicie, że wsiądę na krokodyla, lub jakiego innego ptaszka? Poniesie mnie oczywiście muł, moja Mary!
— Jabym nie radził.
— Czemu?
— Zamało ją jeszcze znacie.
— Za to ona mnie zna dobrze. To bydlę czuje przedemną wielki respekt, hi! hi! hi!
— Ale na takiej wyprawie wywiadowczej, jaka czeka nas jutro, należy być bardzo ostrożnym i wszystko naprzód rozważyć. Koń niepewny może wszystko popsuć.
— Tak? Rzeczywiście? — zaśmiał się.
— Tak — odrzekłem skwapliwie. — Wiem, że parsknięcie konia może kosztować życie jeźdźca.
— Ach, wiecie o tem? A to mądrala! Czy czytaliście także o tem, sir?
— Tak.
— Myślałem to sobie. Czytanie takich książek musi być bardzo zajmujące. Gdybym nie był westmanem, udał bym się na Wschód, siadłbym sobie wygodnie na kanapie i czytałbym piękne historye o Indyanach. Przypuszczam, że można przytem utyć, pomimo że się łapy niedźwiedzie dostaje tylko na papierze. Chciałbym wiedzieć doprawdy, czy zacni gentlemani, pisujący takie książki, przeszli kiedy rzeczywiście przez starą Mississipi.
— Większość prawdopodobnie to uczyniła.
— Tak o tem sądzicie?
— Tak.
— Różne powody wzbudzają we mnie wątpliwości co do tego.
— Jakie powody?
— Zaraz powiem, sir. Ja umiałem także dawniej pisać, ale teraz wyszło mi to z pamięci tak, że obecnie potrafiłbym zaledwie się podpisać. Ręka, która tak długo lassem wywijała, nie nadaje się już do malowania po papierze zygzaków. Prawdziwy westman zapomniał pisać napewno, a kto nim nie jest, ten lepiej zrobi, jeżeli nie będzie pisał o rzeczach, których sam nie rozumie.
— Hm! Aby ułożyć książkę o Zachodzie, na to nie potrzeba tam bawić tak długo, aby aż stracić wprawę w pisaniu.
— To się wam nie udało, sir! Powiedziałem właśnie, że pisać prawdę może tylko dzielny westman, ale taki właśnie nie zabierze się nigdy do tego.
— Czemu?
— Bo nie przyjdzie mu na myśl opuścić Zachód, a tu kałamarzy niema. Prerya jest jak morze; nie puszcza od siebie nikogo, kto ją polubił i poznał. Nie, wszyscy ci pisarze nie znają Zachodu, gdyż jeśliby go raz poznali, nie wyjechaliby stąd, aby kilka set stron papieru atramentem zaczernić. Takie jest moje zdanie o tem i z pewnością słuszne.
— Nie. Ja znam naprzykład człowieka, który polubił Zachód i pragnie zostać dzielnym myśliwym, a mimo to powróci kiedyś do cywilizacyi, aby o Zachodzie napisać.
— Tak? Któż to taki? — zapytał, patrząc ciekawie.
— Domyślcie się!
— Domyślić? Ja? Może macie na myśli siebie samego?
— Tak.
— A do stu piorunów! Pójdziecie więc między tych nicponiów, którzy książki robią?
— Prawdopodobnie.
— Dajcie temu pokój, sir, tak, dajcie pokój, proszę was o to usilnie. Wierzcie mi, że zmarnowalibyście się przez to tylko.
— Wątpię.
— A ja to twierdzę. Mogę nawet przysiąc! — zawołał z naciskiem. — Czyż wyobrażacie sobie to życie, jakie was czeka?
— Tak.
— No?
— Podróżuję, żeby badać kraje i ludzi, wracam czasem do ojczyzny, aby bez przeszkody spisać nabyte doświadczenia.
— W jakim celu, na miłość Boga? Nie mogę tego zrozumieć.
— Aby pouczać czytelników i zarabiać przytem pieniądze.
Zounds! Pouczać swoich czytelników i zarabiać pieniądze! Sir, dostaliście bzika, jeśli się nie mylę! Czytelnicy nic się od was nie nauczą, bo wy sami nic nie rozumiecie. Jak może taki greenhorn, taki dorosły i wypchany greenhorn być nauczycielem czytelników! Zapewniam was, że nie znajdziecie ani jednego czytelnika! Powiedzcie mi, zaklinam na wszystkie świętości, dlaczego wy właśnie chcecie być nauczycielem czytelników, których mieć nie będziecie! Czyż na świecie nie dość jest nauczycieli i bakałarzy? Czy musicie powiększyć ich liczbę?
— Słuchajcie, Samie, być nauczycielem to zawód wysoki i święty!
— Pshaw! Westman jest tysiąc razy ważniejszy! Już ja to wiem, bo nim jestem, tymczasem wy zaledwie nos wstawiliście tutaj. Wypraszam więc sobie stanowczo, żebyście mieli być nauczycielem swoich czytelników! I jeszcze pieniądze na tem zarabiać! Co za pomysł, co za bezmyślna, niedorzeczna idea! Ileż kosztuje taka książka, jaką chcecie napisać?
— Dolara, dwa, trzy, stosownie do wielkości.
— Ślicznie! A co kosztuje skórka bobrowa? Czy macie o tem pojęcie? Gdy będziecie zastawiali sidła, zarobicie o wiele więcej, niż jako nauczyciel czytelników, od którego, gdybyście ich znaleźli na swoje i ich nieszczęście, nie nauczyliby się nic, prócz głupstw. Zarabiać pieniądze! To można najłatwiej tu na Zachodzie. Tu leżą one na preryi, w puszczy, między skałami i na dnie rzeki. A co za nędzne życie wiedlibyście jako dostawca książek! Musielibyście zamiast pysznej wody źródlanej Zachodu pić gęsty czarny atrament i żuć stare pióro gęsie zamiast łapy niedźwiedziej, lub polędwicy bawolej. Zamiast rozkosznego błękitu mielibyście nad sobą odrapaną z wapna powałę, a pod sobą, zamiast miękkiej zielonej trawy, pryczę drewnianą, na której dostaniecie postrzału. Tu dźwiga was koń, a tam podarty fotel. Tu możecie czy w deszcz, czy w pogodę korzystać z pierwszej ręki z wielkich darów Bożych, a tam podnosicie za pierwszą kroplą czerwony, lub zielony parasol. Tu jesteście wolnym i wesołym człowiekiem ze strzelbą w garści, a tam będziecie siedzieli przy biurku i marnowali siły na piórze lub ołówku, który... no, kończę, bo nie chcę drażnić siebie dłużej. Ale jeśli rzeczywiście pragniecie zostać nauczycielem swoich czytelników, to jesteście najbardziej pożałowania godnym człowiekiem na ziemi!
W tej powodzi słów uniósł się tak, że oczka mu płonęły, twarz poczerwieniała, o ile zarost pozwalał to zobaczyć, a nos zrobił się purpurowy. Domyślałem się, co go tak rozłościło, ale chciałem się o tem z własnych jego ust dowiedzieć, dolałem więc jeszcze oliwy do ognia, mówiąc:
— Ależ, kochany Samie, zapewniam was, że wam samym sprawiłbym wielką przyjemność, gdyby mi się udało wykonać swój zamiar.
— Przyjemność? Mnie? Nie wyjeżdżajcie z takiem głupstwem. Przyjmijcie raz do wiadomości, że nie znoszę takich dowcipów!
— To nie dowcip, lecz sprawa poważna.
— Poważna? A niech to piorun trzaśnie, jeśli się nie mylę! O ile poważna? Czemże miałbym się tu cieszyć?
— Samym sobą.
— Jakto?
— Bo o was także znajdzie się wzmianka w moich książkach.
— O mnie? — zapytał, rozszerzając coraz więcej swoje oczka.
— Tak, o was.
— Czy napisalibyście, co robię i mówię?
— Tak. Opowiadam, co przeżyłem, a ponieważ byłem razem z wami, przeto wystąpicie w moich książkach całkiem tak, jak tu przedemną siedzicie.
Na to chwycił Sam strzelbę, odrzucił kawał szynki, który trzymał nad ogniem podczas rozmowy, zerwał się, stanął przedemną w groźnej postawie i krzyknął:
— Pytam was całkiem poważnie i przy wszystkich tych świadkach, czy chcecie to zrobić naprawdę?
— Oczywiście.
— Tak? W takim razie odwołajcie to natychmiast i przysięgnijcie, że tego zaniechacie. Żądam tego stanowczo!
— Dlaczego?
— Bo w przeciwnym razie zastrzelę was, albo zatłukę tą starą Liddy, którą widzicie w moim ręku. A więc odwołujecie, czy nie?
— Nie.
— To walę! — krzyknął, zamierzając się kolbą.
— Walcie sobie! — odrzekłem spokojnie.
Obrażony wywijał przez kilka chwil kolbą nad moją głową; potem ją opuścił, rzucił strzelbę na trawę, załamał beznadziejnie ręce i biadał:
— Ten człowiek dostał bzika, zwaryował, całkiem zwaryował! Domyśliłem się tego odrazu, gdy oświadczył, że chce zostać nauczycielem swoich czytelników, a teraz moje przypuszczenie się sprawdziło. Tylko waryat może siedzieć tak obojętnie, gdy moja Liddy lata nad jego głową. Co począć z tym człowiekiem? Mnie się zdaje, że jego wyleczyć nie można!
— Nie potrzeba żadnego leczenia, kochany Samie — odrzekłem. — Mój rozum jest zupełnie nie zamącony.
— A dlaczego nie chcecie spełnić mej woli? Czemu wzbraniacie się przysiąc mi i wolicie się dać ubić?
Pshaw! Sam Hawkens mnie nie ubije; wiem o tem dobrze.
— Wiecie o tem? Tak, więc wiecie o tem? Niestety, to prawda. Prędzej ubiłbym siebie, niźlibym włos skrzywił na waszej głowie.
— Ja przysięgi nie składam, bo u mnie słowo tyle znaczy, co sama przysięga, a zresztą nie pozwolę na sobie wymusić przyrzeczenia groźbami, choćby nawet kolbą Liddy. Sprawa z książkami wcale nie jest tak głupia, jak wam się wydaje. Nie rozumiecie się na tem, kiedyś więc wyjaśnię wam to przy wolnej chwili.
— Dziękuję! — rzekł, siadając i biorąc szynkę do ręki. — Obejdę się bez wyjaśnienia sprawy, która się wyjaśnić nie da. Nauczyciel swych czytelników! Ciągnąć zyski z robienia książek! To śmieszne!
— Ale pomyślcie o zaszczycie, Samie!
— Jakim zaszczycie? — zapytał, zwracając się szybko do mnie.
— Być czytanym przez tylu ludzi. W ten sposób dochodzi się do sławy.
Podniósł prawą rękę z szynką i krzyknął:
— Sir, przestańcie w tej chwili, bo rzucę wam w głowę tymi dwunastoma funtami szynki. Tam jej miejsce, gdyż jesteście tacy głupi, a nawet głupsi od niedźwiedzia! Wsławić się robieniem książek! Czy słyszał kto podobne twierdzenie? Ja jeszcze nie słyszałem! Co wy wiecie o sławie! Ja wam powiem, jak się sławę zdobywa. Oto leży tu skóra niedźwiedzia. Przypatrzcie się jej! Utnijcie uszy i załóżcie za wstążkę od kapelusza, wyrwijcie z łap pazury, a zęby z paszczy, zróbcie z tego łańcuch i powieście go sobie na szyi. Tak postępuje każdy biały westman i Indyanin, ilekroć ma to wielkie szczęście zabić szarego niedźwiedzia. Potem mówią o nim wszędzie, gdzie się pokaże: „Popatrzcie na tego człowieka! On zmierzył się z szarym niedźwiedziem“. Każdy z szacunkiem ustępuje mu miejsca, a imię jego powtarzają od namiotu do namiotu i od jednej miejscowości do drugiej. W ten sposób staje się człowiek sławnym. Zrozumiano? A zasadzcie sobie swoje książki za kapelusz i powieście łańcuch z nich na karku! Co powiedzą na to, hę? Że jesteście waryatem, zupełnym waryatem! Taką sławę, a nie inną zdobędziecie sobie swojem pisaniem książek!
— Ależ Samie, dlaczego się tak zapalacie? Wam powinno to być zupełnie obojętnem, co ja uczynię.
— Tak? Obojętnem? Mnie? Do wszystkich dyabłów! Co za człowiek z was, jeśli się nie mylę? Miłuję go jak syna, wprost zakochałem się w nim i mam z obojętnością patrzeć na to, co on sobie poczyna. Nie, tego mi już za wiele! Posiada siłę bawołu, mięśnie mustanga, ścięgna jelenia, oko sokoła, ucho myszy i pięć albo sześć funtów mózgu w głowie, sądząc według czoła. Strzela jak stary, jeździ jak duch sawanny i leci na bawoła i na niedźwiedzia, chociaż ich przedtem nigdy nie widział, jak na świnkę morską. I taki człowiek, myśliwiec preryi, stworzony na westmana, a teraz już dokazujący więcej od niejednego myśliwca, który dwadzieścia lat jeździł po sawannie, taki człowiek chce wrócić do domu i pisać książki! To okropne! Czyż można się temu dziwić, jeśli rzetelny westman wpada wskutek tego w gniew?
Patrzył na mnie przytem pytająco, a nawet wyzywająco. Spodziewał się odpowiedzi, ale mu jej nie dałem. Złapałem go. Przysunąłem więc siodło, położyłem je sobie pod głowę, wyciągnąłem się jak długi i zamknąłem oczy.
— Jak wy się wobec mnie zachowujecie? zapytał, trzymając wciąż jeszcze szynkę w ręku. — Czy nie jestem godzien odpowiedzi?
— O tak, — odrzekłem. — Dobranoc wam, Samie! Śpijcie spokojnie!
— Idziecie spać?
— Tak. Właśnie radziliście mi to przed chwilą.
— To było przed chwilą, ale teraz nie skończyliśmy jeszcze z sobą, sir!
— Przeciwnie!
— Nie, ja mam jeszcze z wami pomówić.
— Ale ja z wami nie, bo wiem już to, co chciałem wiedzieć.
— Chcieliście wiedzieć? Co takiego?
— To, co mnie przyznać tak bardzo wzbranialiście się zawsze.
— Ja wzbraniałem się? Ciekaw jestem, co to takiego? No, gadajcie!
— To, że stworzony jestem na westmana i teraz dokonywam już większych rzeczy, niż niejeden myśliwiec, który przez dwadzieścia lat jeździł po preryi.
Na to opuścił Sam całkiem rękę z szynką, zakaszlał kilka razy w zakłopotaniu i rzekł:
— Do... wszystkich dyabłów! Ten młokos... ten greenhorn... mnie... hm, hm, hm!
— Dobranoc, Samie Hawkens, śpijcie dobrze! — powtórzyłem i odwróciłem się.
Na to huknął on na mnie:
— Tak, śpijcie, wisielcze! Lepiej będzie, niż gdybyście czuwali, bo dopóki wy macie oczy otwarte, nikt uczciwy nie jest pewny, czy nie wodzicie go za nos. Znajomość nasza skończona, stosunek ze mną zerwany! Przejrzałem was teraz na wylot. Jesteście filut, przed którym trzeba się dobrze strzec!
Mówił to w bardzo wielkim gniewie. Z jego słów i tonu, w jakim się odzywał, można było odnieść wrażenie, że między nami istotnie już wszystko skończone. Tymczasem, może po upływie pół minuty dodał łagodnym i przyjaznym już znowu głosem:
— Dobranoc, sir; śpijcie prędko, żebyście byli silni, gdy was obudzę!
Stary Sam Hawkens, był przecież miłym, dobrym i uczciwym człowiekiem!
Spałem istotnie twardo, dopóki mnie nie obudził. Parker i Stone powstawali już także, a reszta, nie wyjmując Rattlera, pogrążona była jeszcze we śnie. Zjadłszy po kawałku mięsa, napiliśmy się wody, a po napojeniu koni odjechaliśmy. Sam Hawkens udzielił towarzyszom wskazówek, jak się mają zachować w razie niebezpieczeństwa. Słońce jeszcze było nie zeszło, kiedy rozpoczęliśmy jazdę, która łatwo mogła się dla nas stać niebezpieczną. Były to moje pierwsze, moje najpierwsze zwiady! Ogarnęła mię ciekawość, jak się one skończą. Ileż to takich jazd przedsięwziąłem później jeszcze!
Obraliśmy kierunek, w którym odjechali byli obydwaj Apacze, tj. doliną w dół i poza zakręt lesisty. Ślady widniały jeszcze na trawie; nawet ja, greenhorn, je zauważyłem. Wiodły one na północ, a tymczasem Apaczów powinniśmy byli zobaczyć na południu. Za zakrętem doliny ukazała się przed nami w lesie, wznoszącym się lekko, łysina, spowodowana prawdopodobnie żarłocznością jakichś owadów szkodników. Tam prowadziły ślady. Przez pewien czas jechaliśmy przez ową łysinę, poczem wstąpiliśmy na preryę, która podnosiła się równo i zwolna jak dach ku południowi. Tu także widać było ślady. Apacze objechali nas widocznie. Znalazłszy się na szczycie tego dachu, ujrzeliśmy pod sobą wielką, porosłą trawą, płaszczyznę, która zdawała się nie kończyć ku południowi. Chociaż od odjazdu Apaczów upłynęły trzy czwarte doby, mimoto widzieliśmy ich ślady, ciągnące się równiną jak prosta linia. Sam, który dotąd nie rzekł ani słowa, potrząsnął głową i mruknął pod wąsem:
— Ten ślad mi się wcale, a wcale nie podoba!
— A mnie tem więcej — powiedziałem ja.
— Bo jesteście greenhorn, czemu wczoraj wieczorem usiłowaliście zaprzeczyć. Uroił sobie, że ja chciałem go chwalić i porównywać z myśliwcem na preryi! Czegoś podobnego nie należy nawet za możliwe uważać! Wystarczy słyszeć wasze słowa obecne, aby wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Wam się ten ślad podoba. Wierzę, bo tak pięknie prosto przed wami się ciągnie, że ślepy potrafiłby go namacać rękami. Mnie jednak, staremu bywalcowi w sawannie, wydaje się to podejrzanem.
— Mnie nie.
— Zamknijcie dziób, szanowny sir! Nie na to was wziąłem z sobą, żebyście mi nosa ucierali swojemi młodymi poglądami. Gdy dwaj Indyanie tak pokazują swe ślady, budzi to zawsze podejrzenie, tembardziej, że opuścili nas we wrogich zamiarach. Nasuwa się łatwo przypuszczenie, że chcą nas zwabić w pułapkę. Rozumie się bowiem samo przez się, że pójdziemy za nimi.
— Na czem będzie ta pułapka polegała?
— Na razie jeszcze wiedzieć tego nie można.
— A gdzież ma być zastawiona?
— Naturalnie, że tam na południu. Zachęcili nas bardzo do tego, żebyśmy poszli za nimi. Gdyby nie mieli w tem całkiem pewnego zamiaru, postaraliby się o zatarcie śladów.
— Hm! — mruknąłem.
— Co? — zapytał?
— Nic.
— Oho! To brzmiało zupełnie tak, jak gdybyście mieli coś do powiedzenia.
— Wystrzegam się już tego!
— Czemu?
— Ważne powody skłaniają mnie do zamknięcia dzióba. Obawiam się, byście nie pomyśleli, że chcę wam utrzeć nosa, do czego, prawdą się świadcząc, nie mam talentu, ani ochoty.
— Nie mówcie takich rzeczy! Między przyjaciółmi nie należy tak odważać wyrazów. Postanowiliście przecież czegoś się nauczyć, a jakże tego dopniecie, jeśli zachowacie stale milczenie. Cóż znaczyło to mruknięcie, które wydaliście właśnie z siebie?
— Byłem innego zdania. Nie wierzę w żadną pułapkę.
— Tak! Dlaczego?
— Obaj Apacze zdążają do swoich, aby ich czemprędzej poprowadzić przeciwko nam, a wiozą z sobą przy tem cieple trupa. To są dwie dostateczne przyczyny do przyśpieszenia jazdy, bo w drodze mogą im zwłoki zgnić, a nadto przybyliby za późno, aby nas złowić. Brakło im czasu na zacieranie śladów. To jedynie zdaniem mojem tłumaczy tę okoliczność, że tak dokładnie widzimy ich ślady.
— Hm! — mruknął teraz znowu Sam.
— A gdybym nie miał słuszności — mówiłem dalej — to mimo to możemy śmiało iść za nimi. Dopóki znajdujemy się na tej równinie, to próżne są obawy, gdyż zdaleka zobaczymy każdego wroga i cofniemy się zawczasu.
— Hm! — mruknął Sam ponownie, patrząc na mnie z ukosa. — Wspomnieliście o zwłokach. Czy sądzicie, że zabiorą je z sobą w tem cieple?
— Tak.
— Nie pochowają po drodze?
— Nie. Zmarły cieszył się u nich wielką powagą. Zwyczaje ich wymagają, żeby go pochowano z całą pompą indyańską. Koroną tej uroczystości byłoby zabicie przez nich mordercy obok zwłok zamordowanego. Zachowają więc niezawodnie trupa i będą się starali dostać w ręce nas i Rattlera. O ile ich znam, to należy się tego spodziewać.
— O ile ich znacie! Czy urodziliście się w ich kraju?
— Co za gadanie!
— A skądże ich znacie?
— Z książek, o których wy nie chcecie nic wiedzieć.
— Well! Jedźmy dalej!
Nie oświadczył, czy się zgadza z mojem zdaniem, czy nie, ale ilekroć rzucił na mnie spojrzenie z ukosa, przemykało mu pod wąsem znane mi lekkie drgnienie, które było zawsze oznaką, że nie mógł czegoś łatwo strawić duchowo.
Popędziliśmy cwałem przez równinę. Była to taka, porosła krótką trawą, sawanna, jakie ciągną się pomiędzy źródliskami Kanadianu i Rio Pecos. Ślad był potrójny, jak gdyby ktoś sunął trójzębem. Konie szły więc tu jeszcze tak, jak widzieliśmy je, gdy Apacze odjeżdżali. Musiało to być uciążliwe trzymać trupa wyprostowanego na koniu podczas tak długiej jazdy, gdyż nie zauważyliśmy dotychczas, żeby sobie to jakoś byli ułatwili. Domyślałem się jednak, że nie wytrzymaliby długo takiej jazdy.
Teraz wydało się Samowi Hawkensowi, że przyszedł czas na to, żeby mnie pouczać. Objaśnił mi, z czego należy wnosić, czy trop pochodzi od kłusa, czy od cwału, co zresztą łatwo było zobaczyć i zapamiętać.
W pół godziny potem wydało się, że las przecina wpoprzek równinę, lecz to się tylko zdawało, sawanna bowiem tworzyła tu zakręt. Jadąc nim, mieliśmy las po lewej ręce. Drzewa stały tu tak rzadko, że cały oddział jeźdźców mógł tędy się przesunąć, ale jeden za drugim, Apacze zaś jechali na trzech koniach obok siebie i dlatego przecisnąć się nie mogli. Z tego powodu zmuszeni byli do okrążeń, których i myśmy się chętnie trzymali, bo mieliśmy drogę otwartą. Później oczywiście, kiedy byłem już „wyuczony,“ aniby mi przez myśl było nie przeszło jechać za tropem; byłbym przejechał prosto lasem i natknął się na trop po drugiej stronie, przecinając w ten sposób zakręt.
Następnie zwężała się prerya, przechodząc w wązki pas łąki, pokryty zrzadka krzakami. Tu przybyliśmy na miejsce, gdzie Apacze się byli zatrzymali. Było to w pobliżu krzaka, z którego wystrzelały w górę wysmukłe dęby i buki. Objechaliśmy go ostrożnie i zbliżyliśmy się wtedy dopiero, kiedyśmy się przekonali, że czerwonoskórych już tam oddawna nie było. Z jednej strony zarośli trawa była zupełnie stratowana. Zbadaliśmy, że Apacze zsiedli tu z koni, odwiązali trupa i położyli na trawie, następnie weszli w zarośla, wycięli koły dębowe i odarli je z gałęzi, które zauważyliśmy na ziemi.
— Co oni mogli zrobić z tych kołów? — spytał Sam, patrząc na mnie, jak nauczyciel na ucznia.
— Nosze, lub rodzaj sani dla trupa — odrzekłem.
— Skąd o tem wiecie?
— Od siebie samego.
— Jakto?
— Już dawno czekałem na coś podobnego. To nie drobnostka podtrzymywać zwłoki tak długo. Spodziewałem się, że sobie poradzą na pierwszym postoju.
— Nieźle pomyślane. Czy można coś takiego w waszych książkach przeczytać?
— Czegoś, coby odpowiadało zupełnie temu wypadkowi, to nie, ale to zależy od tego, kto i jak czyta taką książkę. Można się istotnie wiele z tego nauczyć i zastosować do innych podobnych zdarzeń.
— Hm, to szczególne! A więc ci, którzy to pisali, przecież zdaje się byli na Zachodzie. Zresztą przypuszczenie wasze zgadza się z mojem. Zobaczymy, czy ono słuszne.
— Sądzę, że nie sporządzili noszów, lecz sanie.
— Czemu?
— Aby zmarłego dźwigać na noszach, na to potrzeba dwu koni, idących obok siebie, lub za sobą. Apacze mają jednak tylko trzy konie, a do sań wystarczy jeden.
— Słusznie, ale sanie robią dyabelne ślady, co dla Apaczów może się stać zgubnem. Zresztą należy przypuścić, że byli tutaj wczoraj przed samym wieczorem, pokaże się więc niebawem, czy tu obozowali, czy też ruszyli dalej nocą.
— Przypuszczam, że zaszło to drugie, gdyż mają podwójny powód do pośpiechu.
— Całkiem słusznie; chodźmy więc!
Zsiadłszy z koni, poszliśmy, prowadząc konie za sobą, zwolna tropem, który wyglądał teraz zupełnie inaczej, niż przedtem; był w prawdzie także potrójny, ale w odmienny sposób. Środkowy szeroki pochodził od kopyt końskich, a dwa boczne wyżłobiły sanie, które składały się widocznie z dwu konarów podłużnych i kilku poprzecznych.
— Stąd jechali jeden za drugim — zauważył Sam. — To nie stało się bez powodu, gdyż mogli dzięki obszerności miejsca jechać obok siebie. Pośpieszmy za nimi!
Dosiadłszy znowu koni, pojechaliśmy kłusem. W drodze myślałem nad tem, dlaczego Apacze mogli teraz jechać za sobą. Niebawem wydało mi się, że znalazłem właściwą przyczynę tego i rzekłem:
— Samie, wytężcieno swój wzrok! Ten ślad zmieni się wkrótce, a my tego nie spostrzeżemy.
— Jakto? Zmieni się? — zapytał.
— Tak jest, oni sporządzili sanie nie tylko na to, żeby sobie jazdę ułatwić i trupa nie podtrzymywać, lecz także, żeby się móc rozłączyć.
— Co wam przychodzi do głowy? Rozłączyć się? Toby im się nawet nie przyśniło hi! hi! hi! — zaśmiał się.
— Nie przyśniłoby się, bo zrobili to na jawie.
— Powiedzcie, jak wpadliście na tę myśl! To was porządnie książki wywiodły w pole.
— Tego w nich niema. Pomyślałem sobie to jednak, co prawda, dlatego, że czytałem te książki uważnie i zastanawiałem się żywo nad ich treścią.
— No i...?
— Dotychczas graliście wy rolę nauczyciela, a teraz ja was o coś zapytam.
— Pewnie o coś mądrego; ciekawym bardzo!
— Czemu Indyanie zwykle jeżdżą jeden za drugim? Chyba nie dla wygody, lub z towarzyskości?
— Nie, lecz na to, żeby jadący za nimi nie mógł policzyć, ilu było jedźców.
— Sądzę, że w tym wypadku jest ten sam powód.
— Tak wam się zdaje!
— Dlaczegóż jadą obaj gęsiego, chociaż jest dość miejsca na trzech jedźców?
— Przypadkiem, albo, co może właściwsze, ze wględu na zmarłego. Jeden jedzie przodem jako przewodnik, potem koń ze zwłokami, a na końcu drugi, aby uważać, czy sanie mocno trzymają i czy trup nie spadnie na ziemię.
— To może być, ale ja muszę wciąż mieć to na myśli, że im pilno do nas powrócić. Przewóz zastrzelonego jest zbyt powolny, przeto jeden z nich pospieszy prędzej, aby zawiadomić Apaczów.
— Takie myśli podsuwa wam wyobraźnia. Powiadam wam, że ani im przez myśl nie przejdzie się rozłączać.
Poco miałem się z nim sprzeczać? Mogłem się mylić i tak najprawdopodobniej było, bo on był doświadczonym scoutem, a ja greenhornem. Zamilkłem więc, ale uważałem pilnie na ziemię i na ślady.
Niebawem dotarliśmy do płytkiego, ale zato szerokiego, koryta wyschłego strumienia, którem tylko z wiosną spływają z gór wody. Dno między obydwu nizkimi brzegami było zasypane okrągłymi kamieniami, między którymi znajdowały się pólka drobnego piasku. Trop wiódł napoprzek.
Podczas powolnego przejazdu przypatrywałem się dokładnie żwirowi i piaskowi. Jeżeli przedtem odgadłem, to tu była dla Apacza najlepsza sposobność do zboczenia. Gdyby tylko zjechał trochę w dół wyschłem łożyskiem, wiodąc konia nie po piasku, lecz po kamieniach, gdzie nie zostawiał odcisków, mógł zniknąć bez śladu. Jeżeli zaś drugi z koniem, wlokącym zwłoki, pojechał dalej, to trop ich można było nadal uważać za pochodzący od trzech koni.
Jechałem za Samem Hawkensem. Byliśmy prawie po drugiej stronie, kiedy na pólku piaskowem, przytykającem do żwiru, zobaczyłem okrągłe wgłębienie z pozapadanymi brzegami, wielkości dość dużej filiżanki. Nie miałem wówczas ani tego bystrego wzroku, ani tego doświadczenia, co później, ale wówczas przeczułem przynajmniej to, co później byłbym udowodnił i stwierdził. Oto wydało mi się, że to wgłębienie pochodziło od kopyta końskiego, które zsunęło się ze żwiru na niżej położone pólko piasku. Dostawszy się na drugi brzeg, chciał Sam jechać dalej za tropem, lecz ja wstrzymałem go temi słowy:
— Chodźcieno tu na prawo, Samie!
— Dlaczego? — spytał.
— Coś wam pokażę.
— Co?
— Zaraz zobaczycie. Chodźcie!
Pojechałem wzdłuż brzegu, porosłego trawą. Nie ujechaliśmy jeszcze więcej jak dwieście kroków, kiedy ujrzeliśmy ślady jeźdźca, wychodzące z piasku na brzeg, a potem ciągnące się trawą ku południowi.
— Co to jest, Samie? — zapytałem z niemałą dumą, że jako nowicyusz mam słuszność.
Małe jego oczka omal nie wylazły całkiem z oczodołów, a chytra twarz przedłużyła się znacznie.
— Ślady końskie! — odrzekł zdumiony.
— Skąd się tu wzięły?
Rzucił okiem na łożysko, a nie zauważywszy śladów po drugiej stronie, powiedział:
— W każdym razie z tej rzeki, która powstaje na wiosnę.
— Zapewne. A kto mógł być tym jeźdźcem?
— Czy ja wiem!
— Ale ja wiem.
— No, któż?
— Jeden z Apaczów.
Twarz wydłużyła mu się jeszcze bardziej.
— Z owych dwu? Nie może być! — zawołał.
— Przeciwnie! Oni rozłączyli się, jak to przypuszczałem poprzednio. Wróćmy do naszego tropu, a przypatrzywszy mu się dobrze, przekonamy się, że pochodzi tylko od dwu koni.
— To byłoby zdumiewające! Zobaczmy! Jestem bardzo ciekaw!
Wróciliśmy i zaczęliśmy śledzić trop baczniej, niż byśmy to byli czynili, gdybym był nie zrobił mego odkrycia. Odczytaliśmy rzeczywiście, że stąd szły już tylko dwa konie. Sam odkaszlnął kilka razy, zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem od stóp do głów i zapytał:
— Jakże wpadliście na to, że odgałęziające się ślady wyjdą tam z wyschłego koryta?
— Spostrzegłem tam na dole odcisk na piasku i z tego wywnioskowałem resztę.
Gdy go na to miejsce zaprowadziłem, spojrzał na mnie jeszcze podejrzliwiej, niż przedtem i zapytał:
— Sir, czy powiecie mi choć raz prawdę?
— Czy sądzicie, że was już kiedy okłamałem?
— Hm, wydajecie mi się prawdomównym i rzetelnym człowiekiem, ale w tym wypadku przecież wam niedowierzam. Nie byliście jeszcze nigdy na preryi?
— Nie.
— Wogóle na dzikim Zachodzie?
— Nie.
— Ani w Stanach Zjednoczonych?
— Nigdy.
— A może jest jaki inny kraj z sawannami, preryami, podobnemi do tych na Zachodzie? Może byliście w tym kraju?
— Nie, dotychczas nigdzie nie ruszałem się z ojczyzny.
— To niech was dyabeł porwie, niepojęty człowieku!
— Oho, Samie Hawkens! Czy to ma być błogosławieństwo przyjaciela, jakim się mienicie?
— No, nie bierzcie mi tego za złe, jeśli mi w takich sprawach mucha usiądzie na nosie! Przychodzi taki greenhorn na Zachód, nie widział jeszcze, jak trawa rośnie, ani nie słyszał, jak śpiewa pchła ziemna i zaraz na pierwszych zwiadach wywołuje rumieniec na twarzy starego Sama Hawkensa. Aby przytem zachować zimną krew, na to trzeba w lecie być Eskimosem, a w zimie Grenlandczykiem, jeśli się nie mylę. Ja w waszym wieku byłem dziesięć razy mądrzejszy od was, a teraz na stare lata wydaję się sobie dziesięć razy głupszym. Czy to nie smutne dla westmana, mającego porcyę ambicyi?
— Nie bierzcie sobie tego tak głęboko do serca.
— O, to boli! Muszę wam przyznać, że mieliście słuszność, ale nie wiem, jak do tego doszliście.
— Przez logiczne myślenie i wnioskowanie. Dobry wniosek, to ważna rzecz.
— Wnioskowanie? Nie rozumiem tego. To dla mnie za mądre.
— Wnioskowałem w sposób następujący: Jeśli Indyanie postępują w drodze jeden za drugim, to chcą zatrzeć swoje ślady. Ci dwaj Apacze jechali jeden za drugim, a więc chcieli zatrzeć swe ślady. To chyba rozumiecie?
— Oczywiście.
— Za pomocą tego słusznego wniosku doszedłem do właściwego odkrycia. Prawdziwy westman musi przedewszystkiem dobrze myśleć. Powiem wam jeszcze jeden taki wniosek. Chcecie?
— Dobrze?
— Nazywacie się Hawkens. To podobno znaczy „sokół“?
— Yes!
— Słuchajcież! Sokół pożera myszy polne. Prawda?
— Tak, jeśli je złapie, to pożera.
— A więc macie wniosek: Sokół pożera polne myszy, wy się nazywacie Hawkens, a zatem wy pożeracie polne myszy.
Sam otworzył usta, aby zaczerpnąć powietrza, oraz pozbierać myśli, patrzył na mnie przez chwilę, jak gdyby nic nie widział, aż wreszcie wybuchnął:
— Sir, stroicie sobie ze mnie żarty? Wypraszam to sobie! Daleko mi jeszcze do bajarza, któremu można skakać po plecach. Obraziliście mnie ciężko tem dyabelskiem twierdzeniem, że pożeram myszy i do tego nędzne, polne myszy. Żądam za to zadośćuczynienia. Co myślicie o pojedynku?
— Wspaniała rzecz!
— Tak jest! Uczyliście się w szkołach wyższych, nie prawdaż?
— Tak.
— Jesteście więc zdolni do zadośćuczynienia, przyślę wam mego sekundanta. Zrozumiano?
— Tak, a wy chodziliście do szkół wyższych?
— Nie.
— Więc nie jesteście zdolni dać zadośćuczynienie. Zrozumiano?
To wprawiło w niemały kłopot poczciwego Sama Hawkensa. Wytrzymałem go przez chwilę w tym stanie, a wreszcie odezwałem się:
— Wprawdzie nie możecie mnie wcale wyzywać, ale ja mimo to dam wam pewne zadośćuczynienie.
— Jakie?
— Daruję wam moją skórę niedźwiedzią.
Małe jego oczka zamigotały natychmiast.
— Przecież sami jej potrzebujecie!
— Nie; wam ją oddam.
— Naprawdę?
— Tak.
Heigh-day, przyjmuję bez namysłu. Dziękuję, sir, dziękuję nadzwyczajnie! Halloo, a to się tamci będą złościli! Wiecie, co z tej skóry zrobię?
— No?
— Nową bluzę myśliwską, bluzę ze skóry szarego niedźwiedzia. Co za tryumf! Jestem znakomitym krawcem do tego. Przypatrzcie się tej, jak ją pięknie naprawiłem!
Wskazał na przedpotopowy wór, którym był odziany. Było tyle łat skórzanych naszytych jedna na drugiej, że bluza miała grubość deski.
— Ale — dodał z wielką radością — uszy, pazury i zęby wy dostaniecie, bo ja obejdę się bez tych trofeów, a wy zdobyliście je z największem niebezpieczeństwem dla życia. Zrobię wam z tego naszyjnik, ponieważ znam się na takich robotach. Chcecie?
— Dobrze.
— To słuszne, to słuszne, gdyż wówczas jeden i drugi będzie miał swoją radość. Jesteście naprawdę zuch, wielki zuch. Darujecie waszemu Samowi Hawkensowi skórę niedźwiedzią. Wobec tego możecie o mnie nawet powiedzieć, że pożeram nie tylko myszy polne, lecz także szczury, a to nie zburzy mi spokoju duszy. A co do książek... przyznaję, że nie są wcale tak złe i że można się dużo z nich nauczyć. Czy napiszecie jaką książkę naprawdę?
— Może nawet kilka.
— O tem, co przeżywacie?
— Tak.
— I ja się także tam znajdę?
— Znajdą się tylko moi najwybitniejsi przyjaciele. Będzie to rodzaj pisemnego pomnika dla nich.
— Hm, hm! Wybitni! Pomnik! To brzmi oczywiście całkiem inaczej, niż wczoraj. Niezawodnie przesłyszało mi się tak tylko. A więc ja także?
— Jeżeli chcecie.
— Słuchajcie, sir, ja chcę. Proszę was nawet o to, żebym się tam dostał.
— Zgoda, stanie się tak.
— Dobrze, ale musicie mi zrobić jedną przyjemność!
— Jaką?
— Opowiecie tam wszystko to, co przeżyliśmy razem?
— Rozumie się.
— To wypuśćcie tę okoliczność, że nie znalazłem tu odgałęzionego tropu. Żeby Sam Hawkens nie znalazł czegoś takiego! Wstydziłbym się wszystkich czytelników, którzy zechcą uczyć się od was. Jeźli będziecie tacy dobrzy to zataić, to możecie sobie śmiało pisać o myszach i szczurach. Wszystko mi jedno, co sobie ludzie pomyślą o tem, co zjadam, ale gdyby mnie uważali za westmana, pozwalającego odjechać Indyaninowi i nie umiejącego tego wyczytać ze śladów, toby mnie gryzło, bardzoby mnie gryzło!
— To nie może być, kochany Samie.
— Nie? Dlaczego?
— Ponieważ każdą wymienioną osobę tak muszę przedstawić, jaką jest. W takim razie wolę was opuścić.
— Nie, nie, ja chcę być w książce! Wolę, że prawdę powiecie. Jeśli prawdą napiszecie o moich błędach, to niech to będzie dla czytelników, takich głupich jak ja, ostrzegającym przykładem i zachętą do czegoś lepszego, hi! hi! hi! Ja natomiast wiedząc, że będę wydrukowany, postaram się z całych sił, aby tego rodzaju błędów unikać. A za tem zgoda między nami?
— Tak.
— Jedźmy więc dalej!
— Za którym śladem? Za tem odgałęzieniem?
— Nie, za tym.
— Tak, to będzie Winnetou.
— Z czego wnosicie?
— Ten ma ze zwłokami posuwać się powolniej, a tamten wyjechał naprzód, aby czemprędzej zgromadzić wojowników; będzie to więc wódz prawdopodobnie.
Yes! To słuszne. Jestem tego samego zdania. Wódz nas teraz nic nie obchodzi. Pojedziemy za synem.
— Czemu za nim?
— Bo chcę jeszcze zobaczyć, czy się zatrzymywał po drodze; zależy mi na tem. A więc naprzód, sir!
Ruszyliśmy dalej kłusem, przyczem nie zaszło nic godnego wzmianki, opis zaś okolic, przez które przejechaliśmy, nie byłby zajmującym. Dopiero na godzinę przed południem zatrzymał się Sam i rzekł:
— Na razie wystarczy. Winnetou jechał także przez całą noc; widocznie im bardzo pilno i należy się wkrótce spodziewać napadu; może nawet jeszcze w przeciągu tych pięciu dni, potrzebnych wam do ukończenia roboty.
— To byłoby źle!
— Zapewne. Gdybyście przerwali pracę i jeślibyśmy uciekli, to zostałaby niedokończona, a gdy nie odejdziemy, napadną na nas i robota się przecież nie skończy. Trzeba z Bancroftem poważnie pomówić o całej sprawie.
— Może znajdzie się jakie wyjście?
— Jakie?
— Ukryjemy się naprzykład w miejscu bezpiecznem, a potem, gdy Apacze się cofną, skończymy robotę!
— Tak, to dałoby się może uskutecznić. Zobaczymy, co drudzy na to powiedzą. Musimy śpieszyć, aby jeszcze przed nocą dostać się do obozu.
Wróciliśmy tą samą drogą. Nie oszczędzaliśmy wierzchowców, ale mój deresz był jeszcze zupełnie rzeźki, a „nowa Mary“ wyglądała tak, jak gdyby dopiero wyszła ze stajni. Przebyliśmy w krótkim czasie znaczne przestrzenie, aż zatrzymaliśmy się nad potokiem, gdzie napoiliśmy konie i sami odpoczęliśmy z godzinkę, zsiadłszy z koni i rozciągnąwszy się w zaroślach na miękkiej trawie.
Nie mając o czem z sobą mówić, leżeliśmy cicho. Ja myślałem o Winnetou i czekającej nas walce z nim i z jego Apaczami, a Sam Hawkens zamknął oczy i... zasnął, co poznałem po miarowym ruchu klatki jego piersiowej. Mógł sobie tu pozwolić na lekką drzemkę, bo ja czuwałem, a przez całą drogę nie zauważyliśmy nic podejrzanego.
Wtem nadarzyła mi się sposobność przekonania się, jak bystre są zmysły ludzi i zwierząt na dzikim Zachodzie. Muł tkwił w zaroślach tak, że był niewidoczny i szczypał liście z gałęzi; było to zwierzę nietowarzyskie, unikało koni, trzymając się najczęściej na osobności. Mój deresz stał w pobliżu i ścinał trawę ostrymi zębami.
Wtem muł wydał z siebie dziwne, jakby ostrzegawcze, parsknięcie, a Sam zbudził się w tej chwili i odrazu stanął na nogach.
— Zasnąłem, Mary parsknęła, to mnie zbudziło. Zbliża się człowiek, lub zwierzę. Gdzie muł?
— Tutaj w zaroślach. Chodźcie!
Wleźliśmy w krzaki i zobaczyliśmy Mary, ukrytą ostrożnie za gałęziami i wyglądającą przez nie na zewnątrz. Strzygła żywo długiemi uszyma, a ogon podnosiła i opuszczała. Ujrzawszy nas, uspokoiła się, a uszy i ogon przestały się poruszać. Zwierzę było widocznie w dobrych rękach, Sam więc mógł sobie powinszować, że złapał ją, a nie innego konia.
Rzuciwszy okiem pomiędzy gałęzie, ujrzeliśmy sześciu Indyan, jednego za drugim jadących naszym tropem od północy, dokąd my zamierzaliśmy się udać. Pierwszy z nich, nie wielkiej, lecz muskularnej postaci, miał głowę spuszczoną i nie odwracał widocznie oczu od śladów. Wszyscy ubrani byli w skórzane spodnie i sukienne bluzy, a uzbrojeni w strzelby, noże i tomahawki. Twarze świeciły im się od tłuszczu, a na poprzek przecinały je dwa pasy: niebieski i czerwony.
Zacząłem się już niepokoić tem spotkaniem, kiedy Sam odezwał się, nie tłumiąc bynajmniej głosu.
— Co za spotkanie! To nas ocali, sir!
— Ocali? Jakto? Mówcie ciszej, bo są już tak blizko, że mogą nas usłyszeć.
— I owszem, to ludzie ze szczepu Kiowa. Na czele jedzie Bao, co w ich języku oznacza: „lisa“, dzielny i chytry wojownik, jak to widać z imienia. Wódz tych ludzi nazywa się Tangua; to przedsiębiorczy Indsman, a zarazem mój przyjaciel. Mają barwy wojenne na twarzy i są prawdopodobnie na zwiadach. Nie słyszałem jednak, żeby jeden szczep wyruszył przeciwko drugiemu.
Słowo Kiowa wymawia się Ke-i-o-weh. To czerwone plemię jest prawdopodobnie mieszaniną Shoshonów i Pueblów. W terytoryum dla Indyan wyznaczono im osobne miejsca, ale wiele oddziałów snuje się po tak zwanem Pem-handle aż do Nowego Meksyku. Oddziały te mają dużo dobrych koni. Z powodu żądzy grabieży są bardzo niebezpieczni dla białych i dlatego graniczni osadnicy są ich najzawziętszymi wrogami. Żyją także na stopie wojennej z rozmaitemi plemionami Apaczów, ponieważ nie oszczędzają także zazwyczaj mienia i życia tych czerwonych braci. Są to jednem słowem bandy rozbójników, a dlaczego nimi zostali, o to pytać nie trzeba.
Tych sześciu wywiadowców zbliżyło się teraz do nas całkiem. Jak nas mieli ocalić, tego oczywiście sobie nie wyobrażałem. Sześciu Indyan mogło nam pomóc nie wiele, albo wcale nic. Później, co prawda, dowiedziałem się, jak to Sam Hawkens rozumiał. Na razie ucieszyłem się tem, że Sam ich znał, gdyż wobec tego nie było powodu ich się obawiać.
Keiowehowie przyjechali za naszym tropem i zauważyli ślady powrotne, wiodące w zarośla. Wywnioskowali z tego oczywiście, że w zaroślach znajdują się ludzie. Natychmiast więc zawrócili swoje nadzwyczaj silne i ruchliwe konie i popędzili w przeciwnym kierunku, aby się dostać poza odległość strzału. Na to wystąpił Sam z zarośli, złożył dłonie koło ust i wydał przeraźliwy, donośny okrzyk, widocznie Indyanom znany, gdyż stanęli i spojrzeli za siebie. Sam zawołał powtórnie i dał im znak ręką. Wywiadowcy zrozumieli okrzyk i znaki, a spostrzegłszy Sama, którego osobliwej postaci nie podobna było nie poznać, wrócili cwałem. Teraz i ja stanąłem obok Sama. Indyanie nadbiegli, jak gdyby nas mieli zamiar stratować, naraz zdarli przed nami konie tak, że aż przysiadły na zadach, pozeskakiwali z nich i puścili je wolno.
— Nasz biały brat Sam jest tutaj? — zapytał dowódzca. — Skąd wziął się na drodze swych czerwonych przyjaciół i braci?
— Bao, chytry lis, spotkał mnie, bo znalazł się na moim tropie — odrzekł Sam.
— Myśleliśmy, że to ślady czerwonych psów, których szukamy — rzekł Lis łamaną, lecz dość zrozumiałą, angielszczyzną.
— O jakich psach mówi mój brat czerwony?
— O Apaczach z plemienia Mescalerów.
— Dlaczego nazywacie ich psami? Czy wyniknął spór między nimi i mymi dzielnymi braćmi Keiowehami?
— Topór wojenny wykopany został pomiędzy nami a tymi parszywymi kujotami.
— Uff! To mnie cieszy! Bracia moi niech usiądą z nami. Mam ich zawiadomić o czemś ważnem.
Lis spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
— Nie widziałem jeszcze tej bladej twarzy, jest jeszcze młoda; czy należy już do wojowników białych mężów? Czy zdobyła sobie już imię?
Moje właściwe nazwisko nie byłoby zrobiło wrażenia. To też Sam Hawkens, przypomniawszy sobie słowa Wheelera, odrzekł:
— Ten mój najmilszy brat i przyjaciel przybył niedawno przez Wielką Wodę z ojczyzny, gdzie jest wielkim wojownikiem. Nie widział nigdy przedtem bawołu, ani niedźwiedzia, a mimoto walczył przedwczoraj z dwoma bykami i zabił je, aby mnie życie ocalić, a wczoraj zakłuł nożem szarego niedźwiedzia z Gór Skalistych, przyczem zwierz nawet nie zadrasnął mu skóry.
— Uff, uff! — zawołali z podziwem czerwonoskórzy, a Sam ciągnął dalej w sposób, co prawda, przesadny:
— Kula jego nigdy celu nie chybia, a w pięści jego mieści się tyle siły, że jednem uderzeniem powali na ziemię każdego nieprzyjaciela. Dlatego nadali mu biali z Zachodu imię Old Shatterhand.
W ten sposób opatrzono mnie bez mego zezwolenia imieniem wojennem, które odtąd stale w tamtych stronach nosiłem. Taki panuje zwyczaj na Zachodzie. To też często najlepsi przyjaciele nie znają nawzajem swych nazwisk właściwych.
Lis podał mi rękę i rzekł przyjaźnie:
— Jeśli Old Shatterhand pozwoli, będziemy jego braćmi i przyjaciółmi, miłujemy bowiem ludzi, którzy zabijają wroga jednem uderzeniem. Przyjmiemy cię chętnie w naszych namiotach.
Znaczyło to innemi słowami: Potrzeba nam hultajów z taką siłą, jak twoja, dlatego przyjdź do nas. Jeśli dla nas będziesz myszkował, kradł i grabił, to będzie ci u nas znośnie. Ja jednak odpowiedziałem prawie z taką godnością, jaką sobie potem przyswoiłem:
— Ja kocham czerwonych mężów, jako synów Wielkiego Ducha, którego dziećmi są także biali. Jesteśmy braćmi, pomagajmy więc sobie przeciw wszystkim wrogom, którzy nas i was nie poważają.
Wyraz zadowolenia przemknął mu przez twarz, zasmarowaną tłuszczem i farbą, gdy mnie zapewniał:
— Old Shatterhand słusznie powiedział. Zapalimy z nim fajkę pokoju.
Potem Keiowehowie usiedli z nami nad wodą. Lis dobył fajkę, której przyjemnie dojmująca woń oburzyła mój nos już zdaleka, i napchał ją mieszaniną, złożoną, jak się zdawało, z buraków, liści lnu, siekanych żołędzi i kapusty, zapalił ją, powstał, pociągnął raz, wydmuchnął dym ku niebu i ku ziemi i powiedział:
— Tam na górze mieszka Dobry Duch, a tu na ziemi rosną rośliny i zwierzęta, które on przeznaczył dla Keiowehów.
Następnie pociągnął jeszcze cztery razy, wypuszczając dym ku północy, południu, wschodowi i zachodowi.
— W tych stronach — rzekł potem — mieszkają czerwoni i biali mężowie, przywłaszczając sobie bezprawnie rośliny i zwierzęta. My jednak znajdziemy ich i zabierzemy, co do nas należy. Powiedziałem, howgh!
Co za mowa! Jakżeż zupełnie odmienna od tych, jakie dotąd czytałem, a później tak często słyszałem. Ten Keioweh oświadczył przecież otwarcie, że wszystkie wytwory świata roślinnego i zwierzęcego uważa za własność swego plemienia, a stąd uznaje grabież nietylko za swoje prawo, ale wprost za obowiązek! I ja miałem teraz zostać przyjacielem tych ludzi! Niestety, kto wejdzie między wrony, musi krakać jak i one.
Lis podał Samowi niepokojową fajkę pokoju, on zaś dzielnie pociągnął sześć razy i wygłosił następujące słowa:
— Wielki Duch nie zważa na rozmaitość skór ludzkich, gdyż mogą się posmarować barwami, by go oszukać, lecz patrzy w serce. Serca wojowników sławnego szczepu Keioweh są dzielne, nieustraszone i wierne. Moje serce przywiązane do nich, jak mój muł do drzewa, i zawsze tak będzie, jeśli się nie mylę. Powiedziałem, howgh!
Oto był Sam Hawkens, ów mały i chytry człowiek, który umiał każdą sprawę uchwycić ze strony najznośniejszej. Mowę jego nagrodzono kilkakrotnem „uff, uff, uff!“ Ale cóż, kiedy popełnił teraz tę zbrodnię, że wetknął mi do ręki glinianego śmierdziela. Musiałem zapuścić zęby w to kwaśne jabłko i postanowiłem opanować rysy mej męsko poważnej twarzy. Paliłem raz nawet taki tytoń, że kto go zapali, tego musi trzymać trzech ludzi, by się nie przewrócił. Przypuszczałem tedy, że i ta fajka na ziemię mnie nie powali. Podniosłem się więc, zrobiłem ręką ruch uroczysty i pociągnąłem po raz pierwszy. Przekonałem się, że w fajce znajdowały się wszystkie podane poprzednio składniki, a ponadto jeszcze piąty; teraz bowiem poczułem nosem i językiem coś jakby zapach i dym pilśniowego buta. Wydmuchnąłem dym także ku niebu i ziemi i rzekłem:
— Z nieba spada promień słońca i deszcz, stamtąd pochodzą wszelkie dobre dary i błogosławieństwo. Ziemia przyjmuje ciepło i wilgoć i wydaje za to bawołu i mustanga, niedźwiedzia i jelenia, dynię i kukurudzę, a przedewszystkiem szlachetną roślinę, z której mądrzy czerwoni mężowie przyrządzają kinnikinnik, rozszerzający z fajki pokoju zapach miłości i zbratania.
Czytałem swego czasu, że Indyanie nazywają swój tytoń mieszany kinnikinnik i wyzyskałem czemprędzej tę wiadomość. Pociągnąłem znów do ust pełno dymu i wypuściłem go na wszystkie cztery strony świata. Zapach był jeszcze bardziej skomplikowany niż przedtem. Poznałem wyraźnie obecność jeszcze dwóch składników w tej mieszaninie, a to kalafonię i pocięte paznokcie. Po tem znakomitem odkryciu mówiłem dalej:
— Na zachodzie wznoszą się Góry Skaliste, a na wschodzie rozciągają się równiny, na północy lśnią się jeziora, na południu zaś przewalają się wielkie wody morza. Gdyby tak cały kraj był moją własnością, darowałbym go wojownikom Keiowehów, gdyż uważam ich za braci. Oby w tym roku upolowali dziesięć razy tyle bawołów i szarych niedźwiedzi, ile głów liczy ich plemię. Oby ziarnka kukurudzy były jako dynie, a dynie tak wielkie, żeby z jednej łupy można było wykroić dwadzieścia kanoe. Powiedziałem, howgh!
Mnie to zbyt wiele nie kosztowało, że życzyłem im tych wszystkich wspaniałości, oni zaś cieszyli się, jak gdyby je istotnie dostali. Była to najlepsza z moich mów, jakie kiedykolwiek w życiu wygłosiłem, to też przyjęto ją z radością bezprzykładną, jeśli się uwzględni chłodny spokój, jaki Indyanie zawsze zachowują. Tyle jeszcze nikt, a tem mniej biały człowiek, im nie życzył, ani nie chciał darować, to też okrzyki „uff, uff!“ powtarzały się bez końca. Lis ściskał mi rękę kilkakrotnie, zapewniał o swej przyjaźni po wszystkie czasy i tak szeroko roztwierał usta za każdem swojem „howgh“, że udało mi się pozbyć fajki pokoju w ten sposób, że wsunąłem mu ją pomiędzy długie, żółte zęby. On zamilkł natychmiast, pragnąc napawać się jej treścią.
Była to moja pierwsza „święta czynność“ wśród Indyan, gdyż palenie fajki uważają oni rzeczywiście za uroczystość, mającą równie ważne powody jak skutki. Ileż to razy potem jeszcze musiałem palić kalumet, będąc zawsze świadom powagi tej czynności. Tu jednak dzisiaj napełniło mnie z miejsca to postępowanie odrazą, a potem rozśmieszyło gdy usłyszałem o sercu Sama, „przywiązanem jak muł do drzewa“. Ręka cuchnęła mi fajką, to też cała dusza moja rozradowała się w sobie, gdy ta fajka znalazła się w ustach dowódcy. Wyjąłem z kieszeni cygaro i zapaliłem dla zabicia przykrego smaku. Jakież pożądliwe spojrzenia zwrócili teraz na mnie czerwonoskórcy! Lis otworzył usta, że mu aż fajka wypadła, ale jako doświadczony wojownik pochwycił ją i wsunął w usta napowrót. Widać było jednak po nim, że wolałby teraz jedno cygaro niźli tysiąc fajek pokoju i kinnikinniku.
Ponieważ pozostawaliśmy w stosunkach z Santa Fé, skąd wozami sprowadzaliśmy wszelkie potrzebne nam artykuły, przeto łatwo było mi zaopatrzyć się w cygara, które były dość tanie. Wolałem je niż wódkę, którą drudzy tak przyjemnie spijali. Zabrałem z sobą tyle cygar, żeby wystarczyło, gdybyśmy nazajutrz rano dopiero mieli powrócić; podałem więc każdemu z nich po jednem. Lis odłożył zaraz fajkę i zapalił, jego ludzie natomiast wsadzili w usta nietylko koniec, lecz całe cygara i zaczęli je żuć. Są gusta i guściki. Poprzysiągłem sobie nie darować im nigdy niczego do palenia.
Na tem skończyły się formalności. Czerwonoskórzy byli teraz w najlepszym nastroju. Toteż Sam rozpoczął pytaniem:
— Moi bracia mówią, że topór wojenny wykopano między nimi a Apaczami Mescalero, o czem ja nic nie wiem. Od kiedy topór nie spoczywa już w ziemi?
— Od czasu, który blade twarze nazywają dwa tygodnie. Mój brat Sam przebywał widocznie w dalekich stronach, skoro nie słyszał o tem.
— To prawda. Ale narody żyły przecież jeszcze w pokoju. Co skłoniło moich braci do pochwycenia za broń?
— Te psy Apacze zabiły naszych czterech wojowników.
— Gdzie?
— Nad Rio Pecos.
— Wszak tam nie stoją wasze namioty.
— Ale Mescalerów.
— Czego tam chcieli wasi wojownicy?
Nie namyślając się ani chwilki, wypowiedział Keioweh smutną prawdę:
— Gromada naszych wojowników wyruszyła, aby nocą napaść na konie Apaczów. Te psy śmierdzące czuwały jednak dobrze. Zaczęli się bronić i zabili nam czterech dzielnych wojowników. Dla tego między nami a nimi wykopany topór wojenny.
Keiowehowie postanowili byli zatem pokraść konie, ale ich na tem schwytano i odpędzono. Że przytem kilku z nich życie postradało, temu sami byli winni. Mimoto mieli za to odpokutować Apacze, którzy bronili swojej własności. Najchętniej byłbym tym łotrzykom w oczy powiedział, co myślę i otworzyłem już nawet usta, lecz Sam dał mi ręką znak ostrzegawczy i pytał dalej:
— Czy Apacze wiedzą o tem, że wasi wojownicy przeciwko nim wyruszyli?
— Czy brat mój sądzi, że powiedzieliśmy im to? Napadniemy na nich znienacka, zabijemy, ilu zdołamy i zabierzemy potem wszystko, co nam się przyda z ich rzeczy.
To było straszne! Nie mogłem się dłużej powstrzymać od następującego pytania:
— Dla czego dzielni moi bracia chcieli zabrać konie Apaczom? Słyszałem, że bogaty szczep Keiowehów posiada daleko więcej koni, niż potrzebuje.
Lis spojrzał mi w twarz z uśmiechem i odrzekł:
— Mój młody brat Old Shatterhand przybył z za Wielkiej Wody i nie wie jeszcze, jak żyją i myślą ludzie po tej stronie. Tak, mamy dużo koni, ale przyszli biali mężowie i chcieli tyle zakupić, że nie mogliśmy im takiej ilości dostarczyć. A wtedy biali opowiedzieli nam o trzodach Apaczów i przyrzekli za każdego ich konia tyle towarów i brandy, co za konia Keiowehów. Wobec tego udali się nasi wojownicy po konie do Apaczów.
A więc kto był winien śmierci już poległych i przyszłego rozlewu krwi? Biali handlarze koni, którzy chcieli płacić wódką i wysyłali wprost Keiowehów na kradzież koni! Byłbym sobie ulżył z ochotą, ale Sam skinął na mnie energicznie i zapytał:
— Czy mój brat Lis wyszedł na zwiady?
— Tak.
— Kiedy wasi wojownicy przybędą za wami?
— Może o jeden dzień później.
— Kto nimi dowodzi?
— Sam waleczny wódz Tangua.
— Ilu ma wojowników z sobą?
— Dwakroć po sto.
— I sądzicie, że zaskoczycie Apaczów?
— Spadniemy na nich, jak orzeł na wrony, które go nie spostrzegły.
— Mój brat się myli. Apacze wiedzą, że Keiowehowie mają na nich uderzyć.
Lis potrząsnął głową z niedowierzaniem i odrzekł:
— Skądżeby się o tem dowiedzieli? Czy uszy ich sięgają do namiotów Keiowehów?
— Tak.
— Nie rozumiem mego brata Sama. Niechaj mi powie, jak rozumie te słowa!
— Apacze mają uszy, umiejące chodzić i jeździć. Widzieliśmy wczoraj czworo takich uszu, które były koło namiotów Keiowehów, by podsłuchiwać.
— Uff! Czworo uszu? A więc dwaj na zwiadach?
— Tak.
— W takim razie wracam zaraz do wodza. Wyruszyło tylko dwustu wojowników, bo więcejby nam nie było potrzeba, gdyby Apacze nie spodziewali się niczego. Skoro zaś wiedzą, to trzeba o wiele więcej.
— Moi bracia nie rozważyli dokładnie wszystkiego. Inczu-czuna, wódz Apaczów, jest bardzo mądrym wojownikiem. Widząc, że jego ludzie zabili czterech Keiowehów, powiedział sobie, że Keiowehowie pomszczą śmierć swoich ludzi i wyjechał, by ku nim się zakraść.
— Uff, uff! On sam?
— Tak i jego syn Winnetou.
— Uff! I ten także! Gdybyśmy to byli wiedzieli, bylibyśmy pochwycili tych psów! Teraz sprowadzą mnóstwo wojowników, aby nas przyjąć. Muszę o tem donieść wodzowi, aby się zatrzymał i sprowadził więcej naszych ludzi. Czy Sam i Old Shatterhand będą nam towarzyszyli?
— Tak.
— Więc niech siadają na konie!
— Tylko powoli! Muszę jeszcze przedtem koniecznie z tobą pomówić.
— Powiesz mi to po drodze.
— Nie. Ja pojadę z tobą, ale nie do Tanguy, lecz do naszego obozn.
— Mój brat Sam bardzo się myli.
— Posłuchaj, co ci powiem! Czy chcecie wodza Apaczów, Inczu-czunę, schwytać żywcem?
— Uff! — zawołał Keioweh, jakby tknięty iskrą elektryczną, a ludzie jego nadstawili uszu.
— I jego syna z nim razem?
— Uff, uff! Czy to możebne?
— Bardzo łatwo.
— Znam mego brata Sama, bo inaczej pomyślałbym, że na jego języku żart teraz mieszka, którego nie mógłbym ścierpieć.
Pshaw! Mówię poważnie. Możecie żywcem pochwycić wodza i jego syna.
— Kiedy?
— Sądziłem, że za pięć, sześć lub siedm dni, ale teraz widzę, że o wiele prędzej.
— Gdzie?
— Koło naszego obozu.
— Ja nie wiem, gdzie się ten obóz znajduje.
— Zobaczycie, gdyż pojedziecie bardzo chętnie, usłyszawszy to, co teraz powiem.
Opowiedział im o naszej sekcyi i o jej celu, przeciw któremu oni nic nie mieli, a potem o spotkaniu z obu Apaczami i dodał do tego uwagę:
— Zdziwiłem się na widok samych obudwu wodzów i sądziłem, że w czasie polowania na bawoły odłączyli się na krótki czas od swoich wojowników. Ale teraz wiem, co to znaczy. Obaj Apacze byli u was na zwiadach. A że właśnie dwaj najwyżsi podjęli się tej jazdy, to świadczy, że uważają sprawę za bardzo ważną. Teraz udali się do domu. Jazda Winnetou opóźni się przez zwłoki, ale Inczu-czuna pojechał naprzód i zajedzie konia na śmierć, jeśli będzie potrzeba, aby zgromadzić swoich wojowników.
— Dla tego muszę równie prędko donieść o tem naszemu wodzowi!
— Niechaj mój brat zaczeka i pozwoli mi skończyć! Apacze zechcą się zemścić podwójnie, na was i na nas z powodu zamordowania Kleki-petry. Wyślą więc oddział większy przeciwko wam, a mniejszy przeciwko nam, a przy drugim będą wódz i syn jego. Po napadzie na nas połączą się z większym oddziałem. Gdy ci pokażę nasz obóz, pojedziesz do twego wodza i oznajmisz mu wszystko, co wiesz odemnie. Następnie przybędziecie do nas, zaczekacie na Inczu-czunę i zabierzecie go do niewoli z jego niewielką garstką. Was jest dwustu, a on nie przyprowadzi więcej jak piędziesięciu. Nas jest dwudziestu białych i dopomożemy wam oczywiście; zwyciężycie Apaczów z wielką łatwością. Skoro potem dostaniecie w swe ręce obu dowódców, to będzie to znaczyło to samo, jak gdybyście cały szczep opanowali i będziecie mogli zażądać, co wam się spodoba. Czy mój brat nie uznaje tego wszystkiego?
— Tak. Plan mego brata Sama jest dobry. Skoro wódz o nim się dowie, ucieszy się, a my czemprędzej zastosujemy się do niego.
— A więc wyruszajmy i jedźmy szybko, żebyśmy jeszcze przed nocą dotarli do obozu!
Wsiedliśmy na wypoczęte już konie i popędziliśmy cwałem. Oczywiście teraz nie trzymaliśmy się już tropu, lecz jechaliśmy wprost do obozu, przez co nie potrzebowaliśmy kołować.
Muszę nadmienić, że wcale mnie postępowanie Sama nie zbudowało, ono raczej rozgniewało mnie. Winnetou, ten szlachetny Winnetou, miał razem z ojcem i pięćdziesięciu wojownikami wpaść w zastawioną pułapkę! Jeśliby to się udało, to oni obaj i owi Apacze byliby zgubieni. Jak mógł Hawkens poradzić coś podobnego! Wiedział, z jaką życzliwością odnosiłem się do Winnetou, bo z tem się przed nim zwierzyłem, wiedziałem zaś także, że Sam był dla młodego wodza Apaczów przychylnie usposobiony.
Wszystkie moje starania, aby po drodze zbliżyć się do Sama i odciągnąć go choćby na krótko od Keiowehów, były daremne. Chciałem tak, żeby oni tego nie słyszeli, odwieść go od jego planu, a sprowadzić na inny, lecz on przeczuwał to widocznie i nie odstępował od boku naczelnika tego wywiadowczego oddziału. To wzmogło jeszcze mój gniew i jeżeli ja, nie mający bynajmniej zdolności do zmiany humoru, byłem kiedy w złym humorze, to stało się to wówczas, gdy wieczorem przybyliśmy do obozu. Zsiadłem z konia, rozsiodłałem go i położyłem się rozgoryczony na trawie, widząc, że na razie nie doprowadzę z Samem do żadnej wymiany zdań. On nie zwracał uwagi na moje znaki i opowiadał teraz towarzyszom obozu, jak spotkaliśmy się z Keiowehami i co teraz miało nastąpić. Z początku przestraszyło ich ukazanie się Indyan, ale tem więcej się ucieszyli wiadomością, że ci są naszymi przyjaciółmi i sprzymierzeńcami i że zbyteczne są dalsze obawy o Apaczów. Mogliśmy w otoczeniu i pod osłoną dwustu Keiowehów dokończyć pracy w tem przekonaniu, że napad nam wcale nie zaszkodzi.
Keiowehów przyjęto gościnnie, dano im sporo mięsa niedźwiedziego do jedzenia, poczem oni opuścili nasz obóz, chcąc jechać przez całą noc, aby swoich jak najrychlej zawiadomić. Dopiero po ich odjeździe przystąpił Sam do mnie, położył się obok na trawie i rzekł zwyczajnym tonem wyższości:
— Robicie dzisiaj złe miny, sir. Powodem tego jest zapewne jakieś zaburzenie albo w trawieniu, albo w duchowych wnętrznościach, hi! hi! hi! Co słuszne, jedno czy drugie; chyba to drugie, nieprawdaż?
— Oczywiście! — odparłem niechętnie.
— To zmiękczcie swe serce, wyjawcie przyczynę, a ja was wyleczę.
— Cieszyłbym się bardzo, gdybyście to potrafili, Samie, ale pozwalam sobie wątpić.
— Potrafię, potrafię; możecie mi wierzyć.
— Więc powiedzcie mi, jak wam się Winnetou podobał.
— Niesłychanie. Wam chyba także.
— I wy chcecie go pchnąć w zgubę! Jak to się jedno z drugiem zgadza?
— W zgubę? Ja jego? Ani to przez myśl nie przeszło jedynemu synowi mojego ojca.
— Przecież mają go schwytać!
— Rozumie się.
— I to będzie jego zgubą!
— Nie wierzcie w strachy, sir! Winnetou tak polubiłem, że gdyby się znalazł w niebezpieczeństwie, oddałbym życie za jego ocalenie,
— A dlaczegóż zwabiacie go w pułapkę?
— Aby nas obronić przed nim i jego Apaczami.
— A potem?
— Potem, hm! Wybyście może ujęli się gorliwie za tym młodym Apaczem, sir?
— Nie tylko ująłbym się, lecz uczynię to rzeczywiście! Wyswobodzę go, jeśliby go wzięli do niewoli, a gdyby broń przeciwko niemu podnieśli, stanę u jego boku i będę walczył w jego obronie. Oświadczam to wam pod słowem i otwarcie.
— Tak? Zrobicie to? Rzeczywiście?
— Dałem umierającemu rękę na to, a takie przyrzeczenie jest dla mnie przysięgą, gdyż ja nigdy nawet zwyczajnego słowa nie łamię.
— Cieszy mnie to, bardzo mnie to cieszy. Zgadzamy się obydwaj zupełnie.
— Ależ — napierałem zniecierpliwiony — jak można pogodzić wasze piękne słowa z waszymi zamiarami niecnymi?
— O tem więc chcielibyście się dowiedzieć! Hm, tak, wasz stary Sam Hawkens zauważył po drodze, że pragnęliście z nim pomówić, ale dobrze że to nie doszło do skutku, bo cały mój piękny plan byłby stracony. Jestem zupełnie innym człowiekiem i mam zupełnie inne zamiary, niż się to zdaje na oko. Tylko nie każdemu pozwalam w karty sobie zaglądać, hi! hi! hi! Wam mogę to wyjawić, bo wy mi dopomożecie, a Dick, Stone i Will Parker także, jeśli się nie mylę. O ile mogę sądzić o Inczu-czunie, to nie wyszedł on z Winnetou na razie tylko na zwiady, lecz kazał się swoim wojownikom równocześnie przygotować i wyruszyć. Oni niezawodnie dość daleko posunęli się naprzód, a że zarówno on, jak Winnetou, pojadą przez całą noc, spodziewam się, że spotka się z nimi już jutro rano, lub przed południem. W przeciwnym razie nie natężałby tak konia. Pojutrze wieczorem może się już tu pojawić. Widzicie z tego, w jakiem znajdujemy się niebezpieczeństwie i jak blizko ono już jest. Jak to dobrze, że pojechaliśmy za nim! Nie byłbym go się tak rychło tutaj spodziewał! A jak to dobrze, że natknęliśmy się na Keiowehów i że dowiedzieliśmy się od nich o wszystkiem! Oni sprowadzą tutaj swoich dwustu jeźdźców i...
— Ja ostrzegę Winnetou przed Keiowehami — wpadłem mu w słowo.
— Broń Boże! — zawołał. — Toby zaszkodziło nam tylko, bo Apacze umknęliby, pozostając dla nas nadal groźnymi mimo Kejowehów. Nie, oni muszą być pojmani i śmierci w oczy zaglądnąć. Jeśli ich potem potajemnie uwolnimy, to będą nam winni wdzięczność i zaniechają zemsty. Co najwyżej zażądają od nas Rattlera, a ja im nie odmówię. Cóż wy na to, rozgniewany gentlemanie?
Podałem mu rękę mówiąc:
— Jestem zupełnie uspokojony, kochany Samie; obmyśliliście to bardzo dobrze!
— Prawda? Sam Hawkens jada podobno, jak ktoś powiedział, polne myszy, ale ma także swoje dobre strony, hi! hi! hi! A zatem zgoda między nami?
— Tak, stary Samie.
— To kładźcie się i śpijcie spokojnie. Jutro będzie wiele do czynienia. Zawiadomię Stone’a i Parkera, o co chodzi.
Czyż nie było to dobre, kochane, człowieczysko ten stary Sam Hawkens? Wyrazu: stary nie biorę dosłownie. On nie miał więcej nad lat czterdzieści, ale bór zarostu i straszliwy nos, wystający zeń jak wieża strażnicza, i bluza skórzana, jak gdyby zbita z desek, czyniły go o wiele starszym.
Tu przyda się zresztą uwaga co do słowa: old, stary. I u nas używa się go nietylko na oznaczenie wieku, lecz często także jako wyrazu pieszczotliwego. „Mój stary,“ „poczciwy stary“ nie koniecznie musi być naprawdę starym; nazywa się tak często nawet młode osoby. Prócz tego ma to słowo jeszcze jedno znaczenie. Mówi się często o ludziach: „stary hultaj,“ „stary mruk,“ „stary wyga“. Tu wyraz „stary“ jest znakiem potwierdzenia, mocniejszego wyrażenia jakiejś właściwości człowieka, silniejszem jej podkreśleniem.
Tak samo posługują się na dzikim Zachodzie słowem „old“. Jeden z najsławniejszych strzelców preryowych nazywał się Old Firehand. Skoro wziął strzelbę do ręki, to ogień jej niósł z sobą śmierć pewnie; stąd nazwa: Ognista Ręka. Poprzedzające ją Old podnosiło właśnie tę pewność. Do nazwy Shatterhand, którą ja otrzymałem, dodawano później także Old.
Po odejściu Sama starałem się zasnąć, lecz bez skutku przez jakiś czas. Towarzysze obozowi, uszczęśliwieni przybyciem Keiowehów, tak głośno obrabiali ten temat, że usnąć przytem było sztuką niemałą. Oprócz tego własne myśli nie dawały mi spokoju. Hawkens mówił o swoim planie z taką ufnością, jak gdyby nieudanie się było wykluczone zupełnie, ja jednak nie mogłem się do tego zapatrywania przyłączyć. Postanowiliśmy uwolnić Winnetou i jego ojca, ale czy także resztę Apaczów, tego nie powiedziano bynajmniej. Czy oni mieli zostać w rękach Keiowehów przy równoczesnem ocaleniu obu wodzów? To mi się wydało niesłusznem. Zresztą uwolnić wszystkich Apaczów nie mogli czterej ludzie, zwłaszcza że musiało się to stać potajemnie, żeby podejrzenie nie padło na nas. W jaki sposób mieli się Apacze dostać w ręce Keiowehów? Chyba nie bez walki, a w takim razie można było przewidzieć, że ci dwaj właśnie, których zamierzyliśmy ocalić, będą się bronili najdzielniej, a tem samem najbardziej narażą się na niebezpieczeństwo śmierci. Jak temu przeszkodzić? Gdyby się nie dali zwyciężyć i wziąć do niewoli, zabiliby ich prawdopodobnie Keiowehowie, a do tego nie należało dopuścić pod żadnym warunkiem.
Dumałem nad tem, przewracałem się z boku na bok ale wyjścia nie znalazłem żadnego. Wkońcu uspokoiła mnie do pewnego stopnia myśl jedyna, że chytry Sam Hawkens wybrnie jakoś z tych trudności. Na wszelki wypadek przyrzekłem sobie wystąpić w obronie obu dowódców i w razie potrzeby zasłonić ich nawet sobą. Nareszcie zasnąłem.
Nazajutrz rano wziąłem się ze zdwojoną gorliwością do pomiarów, ponieważ dnia poprzedniego nie pracowałem. Każdy starał się, jak mógł, posuwaliśmy się więc szybciej naprzód. Rattler trzymał się zdala, włóczył się bez zajęcia tam i sam, ale koledzy jego obchodzili się z nim przyjaźnie, jak gdyby nic nie zaszło. Wobec tego nabrałem przekonania, że w razie nieporozumienia z nim nie będę mógł na nich liczyć. Wieczorem okazało się, że odmierzyliśmy przestrzeń dwa razy tak długą jak zwykle, pomimo że teren był trudniejszy niż w dniach poprzednich. To nas bardzo znużyło, dla tego położyliśmy się spać zaraz po wieczerzy. Obóz posunięto oczywiście naprzód.
Następnego dnia pracowaliśmy również pilnie aż do południa, przeszkodziło nam dopiero przybycie Kejowehów. Wywiadowcy ich dostali się do nas łatwo z obozowiska, na którem u nas byli, gdyż zostawione przez nas ślady były aż nadto widoczne.
Indyanie, silne wojownicze postaci, siedzieli na dobrych koniach i wszyscy bez wyjątku uzbrojeni byli w strzelby, noże i tomahawki. Naliczyłem ich przeszło dwustu. Ich dowódca miał rzeczywiście wzrost niezwykły, surowe, ponure rysy twarzy i dwoje drapieżnych oczu, po których trudno było spodziewać się czegoś dobrego. Biła z nich żądza grabieży i walki. Nazywał się Tangua, czyli Dowódca. Należało stąd wnosić, że jako wódz nie potrzebował obawiać się żadnych porównań. Patrząc na jego twarz i oczy, doznawałem lęku i trwogi na myśl, że Inczu-czuna i Winnetou mogą się dostać w jego ręce.
Tangua przybył jako nasz przyjaciel i sprzymierzeniec, ale nie zachowywał się bynajmniej jako taki. Występował, że tak powiem, jak tygrys, który łączy się z lampartem, gdy idzie na polowanie, aby go potem także pożreć. Dowódca jechał z Lisem na czele czerwonej gromady, a przybywszy do nas, nie zsiadł z konia, by nas powitać, lecz zrobił ręką ruch rozkazujący, na skutek czego ludzie jego nas otoczyli. Potem zbliżył się do naszego wozu i podniósł płachtę, aby zaglądnąć do środka. Zawartość nęciła go widocznie, gdyż zsiadł z konia i wlazł na wóz, aby zbadać, co się w nim znajduje.
— Oho! — rzekł Sam Hawkens, stojący przy mnie. — On nas i naszą własność uważa widocznie za swoją zdobycz, zanim jeszcze słówko do nas powiedział, jeśli się nie mylę. Jeśli on sobie wyobraża, że Sam Hawkens jest na tyle głupi, żeby wpuszczać wilka do obory, to się przekona o czemś innem. Zaraz mu to pokażę.
— Tylko ostrożnie, Samie! — prosiłem. — Tych dwustu drabów ma nad nami przewagę.
— Liczbą, prawda, ale nie dowcipem, hi! hi! hi!
— Ale otoczyli nas.
Well! Ja widzę to także. A może myślicie, że ja nie mam oczu? Zdaje się, że nie sprowadziliśmy tu sobie dobrych pomocników. Okoliczność, że nas kazał okrążyć, uprawnia do przypuszczenia, że chce nas razem z Apaczami schować do kieszeni, lub nawet pożreć. Ale bądźcie pewni, że ten kąsek leżałby mu długo w żołądku. Chodźcie do wozu i posłuchajcie, jak Sam Hawkens rozmawia z takimi łotrzykami! Jestem dobrym znajomym Tanguy, a chociaż on mnie nie widział, to wie całkiem dobrze, że się tutaj znajduję. Zachowanie się jego nietylko mnie złości, lecz także budzi podejrzenie co do nas wszystkich. Popatrzcie na te marsowate miny, jakie oni do nas stroją. Zaraz im dowiodę, że Sam Hawkens jest tu na miejscu. Chodźcie więc!
Udaliśmy się ze strzelbami w ręku do wozu, w którym buszował Tangua. Mnie opanowało przytem nieprzyjemne uczucie. Stanąwszy koło wozu, rzekł Sam ostrzegawczo:
— Czy sławny wódz Keiowehów czuje ochotę przejść się za kilka chwil w odwieczne krainy?
Zapytany, zwrócony do nas plecyma, podniósł się, odwrócił się do nas i odrzekł szorstko:
— Czemu blade twarze przeszkadzają mi tem głupiem pytaniem? Tangua będzie kiedyś rządził w odwiecznych krainach, ale jeszcze dużo czasu upłynie, zanim się tam wybierze.
— Ten czas będzie może tylko minutą.
— Dlaczego?
— Zleź z wozu, to ci powiem, ale czemprędzej!
— Zostanę tutaj!
— Dobrze, to leć w powietrze!
Po tych słowach Sam odwrócił się i udał, że odchodzi. Na to wódz szybko zeskoczył z wozu, pochwycił Hawkensa za ramię i zawołał:
— Lecieć w powietrze? Dla czego Sam Hawkens mówi takie słowa?
— Aby cię przestrzec.
— Przed czem?
— Przed śmiercią, któraby cię była porwała, gdybyś był jeszcze przez kilka chwil został na wozie.
— Uff! Śmierć jest na wozie?
— Tak.
— Gdzie? Pokaż mi ją!
— Może później. Czy twoi wywiadowcy nie powiedzieli ci, na co tutaj jesteśmy?
— Chcecie wybudować drogę dla ognistego konia bladych twarzy.
— Słusznie! Taka droga przechodzi przez rzeki, przepaści i skały, a te ostatnie zwykle rozsadzamy. Przypuszczam, że ci o tem wiadomo.
— Tak; ale co to ma wspólnego ze śmiercią, którą mi groziłeś?
— Bardzo wiele, więcej niż się domyślasz. Czy słyszałeś kiedy, czem rozsadzamy skały, stojące na drodze dla naszego konia ognistego? Czy myślisz, że prochem, którym ze strzelb swoich strzelacie?
— Nie. Blade twarze zrobiły inny wynalazek, którym mogą całe góry rozsadzać.
— Słusznie! Ten wynalazek mamy na wozie. Jest on wprawdzie dobrze opakowany, ale kto nie wie, jak paczkę wziąć do ręki, i dotknie się jej, ten jest zgubiony, bo pęknie mu w rękach i rozerwie go na tysiąc kawałków.
— Uff, uff! — zawołał przerażony widocznie. — Czy byłem blizko tych paczek?
— Tak blizko, że gdybyś był nie zeskoczył, znajdowałbyś się już teraz w odwiecznych krainach myśliwskich. A z czem byłbyś tam poszedł? Ani leków, ani skalpowego kosmyka nie zobaczonoby na tobie: nic nie przyniósłbyś tam z sobą prócz kawałeczków mięsa i kości. Jakżeż mógłbyś w tej postaci panować na polach wieczności jako wielki wódz? Szczątki twoje podeptałyby tam i porozgniatały rumaki duchów.
Indyanina, schodzącego w wieczne ostępy myśliwskie bez leków i skalpowego kosmyka, przyjmują zmarli bohaterowie z pogardą, a kiedy ci pławią się w indyańskich rozkoszach, musi on kryć się przed oczyma szczęśliwców. W to wierzą czerwonoskórni. Jakież to dopiero nieszczęście przybyć tam w małych, porozrywanych, kawałeczkach! Mimo ciemnej barwy widać było, że wodzowi krew z twarzy uciekła wskutek strachu.
— Uff! — zawołał po chwili — jak to dobrze, że powiedziałeś mi to jeszcze zawczasu! Ale dlaczego przechowujecie ten wynalazek na wozie, gdzie znajduje się tyle innych, pożytecznych, rzeczy?
— Czy mają te paczki leżeć na ziemi, gdzie mogłyby się zepsuć i wyrządzić największe nieszczęście? Powiadam ci, że nawet na wozie są dość niebezpieczne. Gdyby taka paczka pękła, wyleciałoby w powietrze wszystko, co jest w pobliżu.
— A ludzie także?
— Naturalnie, ludzie i zwierzęta w obrębie stu końskich długości.
— Wobec tego muszę nakazać moim wojownikom, żeby się nikt nie zbliżał do wozu.
— Proszę cię, zrób to, żeby jaka nieostrożność nie zgubiła nas wszystkich! Widzisz, jak ja się o was troszczę w przekonaniu, że Keiowehowie są naszymi przyjaciółmi. Tymczasem zdaje mi się, że się pomyliłem. Przyjaciele przy spotkaniu pozdrawiają się i palą razem fajkę pokoju. Czy postanowiłeś tego dzisiaj zaniechać?
— Paliłeś już przecież z moim wywiadowcą Lisem!
— Tylko ja i ten biały wojownik, stojący przy mnie, ale reszta moich towarzyszy nie. Skoro ich nie pozdrawiasz, to muszę przypuścić, że przyjaźń twoja nie jest szczera.
Tangua patrzył przez czas jakiś przed siebie w zadumie i odpowiedział wymówką:
— Jesteśmy na wyprawie wojennej i nie wzięliśmy z sobą kinnikinniku pokoju.
— Usta wodza Keiowehów mówią inaczej, niż serce myśli. Widzę worek kinnikinniku, wiszący u jego pasa, prawdopodobnie pełny. Nam go nie potrzeba, bo mamy podostatkiem tytoniu. Niekoniecznie muszą wszyscy wziąć udział w kalumecie. Ty zapalisz za siebie i za swoich wojowników, a ja za siebie i obecnych tu białych; wówczas przymierze obejmować będzie wszystkich mężów, którzy się tu znajdują.
— Na cóż my dwaj będziemy palili, skoro już jesteśmy przyjaciółmi? Niechaj Sam Hawkens uważa, że wypaliliśmy kalumet za wszystkich.
— Dobrze, ale w takim razie uczynimy to, co nam się spodoba, a ty nie dostaniesz Apaczów w swe ręce.
— Czy chcesz ich może ostrzec? — spytał Tangua, błysnąwszy złowrogo oczyma.
— Ani nie myślę o tem, ponieważ są naszymi wrogami i postanowili nas zabić. Ale nie powiem ci, jak ich schwytać.
— Nie potrzebuję ciebie do tego. Sam to wiem.
— Oho! Czy wiadomo ci, kiedy i z której strony nadejdą, gdzie możemy się na nich natknąć?
— Dowiem się, bo wyślę ludzi na zwiady.
— Tego nie zrobisz, bo będziesz na tyle mądry i powiesz sobie, że Apacze znaleźliby twoje ślady i przygotowaliby się do napadu. Krok za krokiem posuwaliby się z największą ostrożnością ku nam, a wtedy pytanie, czy dostałbyś ich w ręce. Tymczasem według mojego planu moglibyście ich całkiem niespodzianie otoczyć i wziąć do niewoli, jeśli się nie mylę.
Spostrzegłem, że to wyjaśnienie nie pozostało bez wrażenia. Tangua oświadczył po chwili namysłu:
— Pomówię z moimi wojownikami.
Następnie oddalił się od nas, poszedł do Lisa, skinął na kilku jeszcze czerwonoskórych i zaczął się z nimi naradzać.
— Przez to, że chce wpierw pomówić z nimi, przyznaje, że nie miał względem nas dobrych zamiarów. — rzekł Sam.
— To źle z jego strony, gdyż jesteście jego przyjacielem i nie wyrządziliście mu nic złego. — odrzekłem ja.
— Przyjacielem? Co nazywacie przyjacielem u Keiowehów? To opryszki, żyjący z grabieży. Oni uważają człowieka za przyjaciela tylko do tego czasu, dopóki nie posiada rzeczy, któreby oni mogli zrabować. My właśnie mamy wóz z środkami żywności i innemi rzeczami, przedstawiającemi wielką wartość dla czerwonoskórców. Wywiadowcy donieśli o tem wodzowi, a od tej pory postanowili nas ograbić.
— A teraz?
— Teraz, hm! Jesteśmy pewni.
— Cieszyłbym się, gdyby się to okazało prawdą.
— Sądzę, że tak jest. Ja znam tych ludzi. To kapitalny pomysł z mej strony, że wmówiłem w niego, jakobyśmy przechowywali na wozie coś w rodzaju giantpowder, hi! hi! hi! On uważał już wszystko, co się tam znajduje, za smaczny i pewny kąsek. Wszak pierwszy swój krok zrobił ku wozowi. Teraz nie wątpię, że nikt z czerwonych nie odważy się ruszyć niczego na wozie. Spodziewam się nawet, że ta obawa będzie nam jeszcze później na rękę. Ja wezmę sobie puszkę z sardynek i przekonam ich, że zawiera materyał wybuchowy. Wy macie także taką puszkę przy sobie. Zapamiętajcie to sobie w razie przypadku na przyszłość.
— Pięknie! Spodziewam się, że odniesie należyty skutek. Ale co sądzicie o fajce pokoju?
— To było ułożone, że nie będziemy jej palić, ale teraz sądzę, że się namyślą. Mój dowód trafił wodzowi do przekonania, a on to tamtym wyjaśni. Mimoto i nadal nie możemy im wierzyć.
— A zatem widzicie, Samie, że onegdaj miałem słuszność do pewnego stopnia. Chcieliście swój plan wykonać z pomocą Keiowehów, a tymczasem oddaliście siebie i nas w ich ręce. Jestem ciekawy, co z tego wyniknie!
— Nic innego jak to, czego się spodziewam. Możecie spokojnie zdać się na to. Wódz zamierzył sobie wprawdzie ograbić nas, a potem schwytać Apaczów na własną rękę, teraz jednak musi uznać, że ci są zbyt chytrzy na to, żeby się jemu dać połapać i pozarzynać. Oni, jak mu to już przedstawiłem, znaleźliby ślady wysłanych przeciwko nim wywiadowców, a wtedy onby sobie poczekał, zanimby mu wpadli sami w ręce jak ślepe kury na preryi. O już skończyli i on nadchodzi. Teraz się rozstrzygnie.
To rozstrzygnięcie zobaczyliśmy, zanim się Tangua do nas przybliżył, gdyż na kilka okrzyków Lisa cofnął się otaczający nas dotąd krąg czerwonoskórych, a jeźdźcy pozsiadali z koni. Wódz okazał teraz mniej posępną minę.
— Naradziłem się z wojownikami. — powiedział. — Zgadzają się na to, bym zapalił kalumet z moim bratem Samem, a to będzie po tem obowiązywało wszystkich.
— Spodziewałem się tego, ponieważ jesteś nietylko dzielnym, lecz także rozumnym człowiekiem. Niechaj wojownicy Keiowehów utworzą koło, abyśmy zamienili między sobą dym pokoju i przyjaźń.
Tak się też stało. Tangua i Sam Hawkens wypalili kalumet, a potem my biali poszliśmy od jednego czerwonego do drugiego, aby im podać rękę po kolei. Teraz mogliśmy być spokojni, że na dzisiaj przynajmniej i na dni najbliższe nie żywili względem nas nieprzyjaznych zamiarów. Co potem mogli pomyśleć i zrobić, tego oczywiście nie wiedzieliśmy.
Mówiąc, że palili kalumet, czyli fajkę pokoju, posługuję się określeniem, u nas używanem. Indyanin, jak się sam o tem wyraża, nie pali tytoniu, lecz go pije, a ten zwrot o tyle jest właściwy, że Indyanin paląc, połyka dym, gromadzi go w żołądku i wypuszcza w poszczególnych wolnych wybuchach.
Pod tym wzglądem zgadza się Indyanin w dziwny sposób z Turkiem. Tytoń nazywa się po turecku titin, a palić tytoń lub fajkę, „titin“ lub „czibuk iczmek“; iczmek zaś nie znaczy palić, lecz pić.
Jaką czcią otaczają Indyanie fajkę, wynika z tego, że naprzykład w języku Jemesów i we wszystkich dyalektach Apaczów mają dla niej ten sam wyraz, co dla oznaczenia dowódcy. W języku Jemesów wódz nazywa się fui, a fajka fuiczasz, u Apaczów zaś dowódca natan, a fajka natantse. To „tse“ znaczy kamień i określa zarówno gliniane, wypalane, fajki, jakoteż sporządzone z kamienia. Głowica fajki pokoju powinna być zrobiona ze świętej gliny, znajdującej się w Dakocie.
Po przywróceniu tego, tymczasowego przynajmniej, porozumienia zażądał Tangua zwołania wielkiej rady, w której także biali mieli wziąć udział. Nie byłem z tego wcale zadowolony, gdyż odrywało to nas od roboty, która przecież nie cierpiała zwłoki. Prosiłem wiąc Sama, żeby się postarał o odłożenie tej narady na wieczór, słyszałem bowiem, że czerwonoskórcy, zajęci taką naradą, nie łatwo ją kończą, chyba że jakieś niebezpieczeństwo zmusi ich do tego. Hawkens pomówił z wodzem i oświadczył mi potem:
— Jako prawdziwy Indsman nie chce zmienić swej woli. Na Apaczów trzeba będzie jeszcze długo zaczekać, dla tego domaga się posiedzenia, na którem ja mam mój plan wyłuszczyć, poczem nastąpi w każdym razie tęgie jedzenie. Zapasów nam niebrak, a Keiowehowie sprowadzili także dość mięsa na swoich koniach jucznych. Szczęściem uzyskałem tyle, że tylko ja, Dick Stone i Will Parker będą obecni przy naradzie. Wam wolno pójść do roboty.
— Wolno? Jak gdybyśmy potrzebowali do tego pozwolenia Indsmanów! Ja zachowam się względem nich tak, że poznają, iż uważam się za zupełnie niezależnego od nich.
— Nie wprowadzajcie mi tu zamieszania, sir! Udajcie lepiej, że nie zauważyliście nic takiego! Nie powinniście ich na siebie oburzać, jeżeli chcecie, aby wszystko poszło dobrze.
— Ale ja chciałbym także zasiadać w tej radzie.
— To zbyteczne.
— Ja sądzę przeciwnie. Ja muszę też wiedzieć, jakie postanowienia zapadną.
— Dowiecie się potem natychmiast.
— Ale jeśli postanowicie coś, na co ja się nie zgodzę?
— Nie zgodzę? Wy? Patrzcie na tego greenhorna! Wyobraża sobie naprawdę, że będzie dopiero zatwierdzał to, co przedsięweźmie Sam Hawkens! Czy mam was także pytać o pozwolenie, gdy sobie zechcę obciąć paznokcie, albo buty oczyścić?
— Tak tego nie rozumiałem. Chciałbym tylko być pewnym, że nie uchwalicie czegoś takiego, przez co życie obu Apaczów byłoby narażone na szwank.
— Co do tego możecie się zdać zupełnie na waszego starego Sama Hawkensa. Zaręczam słowem, że wyjdą zupełnie cało. Czy wam to wystarczy?
— Tak. Poważam słowo wasze, bo sądzę, że raz je dawszy, baczyć będziecie, żeby się spełniło.
Well! Zabierajcie się więc do roboty i bądźcie pewni, że sprawa pójdzie i bez was tak, jak gdybyście sami swój nos w nią wetknęli!
Musiałem się z tem pogodzić, gdyż zależało mi na ukończeniu pomiarów jeszcze przed starciem z Apaczami. Zabraliśmy się więc do przestrzeni z nową gorliwością i posuwaliśmy się naprzód bardzo szybko, gdyż Bancroft i jego trzej podwładni wytężali wszystkie siły dzięki temu, że przedstawiłem im grożące nam niebezpieczeństwo.
Gdybyśmy bowiem nawet cokolwiek żałowali byli naszych sił, to mogli przybyć Apacze, zanimbyśmy skończyli robotę, a wtedy los nasz nie byłby może tak bardzo przyjemny, albo z przyczyny ich, albo nawet Keiowehów. Jeślibyśmy zaś dzieło doprowadzili do końca przed ich ukazaniem się, to należało się spodziewać, że uda nam się umknąć i zabezpieczyć siebie i rysunki. Na skutek tych uwag i przestróg pracowali ludzie tak pilnie i wytrwale jak nigdy przedtem. Cel swój zatem osiągnąłem. Sam jednak nie myślałem ani na chwilę o tego rodzaju ucieczce. Mnie chodziło o Winnetou. Reszta mogła czynić, co chciała, ja byłem gotów nie odejść, dopókibym nie nabrał pewności, że nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo.
Ja miałem robotę podwójną: gdyż musiałem mierzyć i księgę prowadzić, a zarazem sporządzać rysunki i to w duplikatach. Jeden egzemplarz dostawał starszy inżynier, a drugi chowałem ja potajemnie sobie na wszelki wypadek. Położenie nasze było tak niebezpieczne, że przezorność ta była usprawiedliwiona.
Narada trwała istotnie aż do wieczora, a skończyła się właśnie wtedy, kiedy musieliśmy roboty zaprzestać z powodu ciemności. Keiowehowie byli w znakomitem usposobieniu, ponieważ Sam zrobił ten błąd, czy też mądry uczynek, że obdzielił ich pozostałą naszą wódką. Nie przyszło mu oczywiście na myśl zapewnić sobie poprzednio zezwolenie Rattlera. Płonęło już kilka ognisk, a dokoła nich siedzieli ucztujący czerwonoskórcy. Obok pasły się konie, a dalej w ciemności pilnowały obozu czaty, rozstawione przez wodza.
Usiadłem obok Sama i jego nieodłącznych towarzyszy, Parkera i Stone’a, jadłem wieczerzę i wodziłem oczyma po obozie, który przedstawiał dla mnie, jako nowicyusza, niezwykły widok, bo wyglądał dość wojowniczo. Przypatrując się kolejno czerwonym twarzom, nie znalazłem ani jednej, którąby można było posądzić o zdolność do wzruszenia się niedolą wroga. Naszej wódki wystarczyło ledwie na tyle, że każdy pociągnął tylko z pięć lub sześć łyków. Nie zauważyłem więc ani jednego pijanego, ale woda ognista, której rzadko dostawali, wywarła jednak skutek podniecający. Indsmeni byli bardziej ożywieni w ruchach i głośniejsi w rozmowie, niż zazwyczaj.
Zapytałem oczywiście Sama o wynik narady.
— Możecie być zadowoleni. — odrzekł. — Obu waszym ulubieńcom nic się nie stanie.
— A jeśli będą się bronili?
— Do tego wcale nie dojdzie. Zostaną pokonani i skrępowani, zanim się domyślą, że spotka ich coś podobnego.
— Tak! Jakżeż wy sobie właściwie wyobrażacie tę całą sprawę, mój stary Samie?
— Bardzo po prostu. Apacze nadejdą drogą całkiem pewną. Zgadniecie, którą, sir?
— Tak. Udadzą się najpierw tam, gdzie się z nami zetknęli, a potem dalej naszym śladem.
— Słusznie! Nie jesteście rzeczywiście tacy głupi, jak się wydaje, gdy się waszą twarz widzi. Mamy zatem najpierwszą z potrzebnych nam wiadomości, to jest wiemy, skąd się ich spodziewać. Druga rzecz to czas, w którym przybędą.
— Nie da się to obliczyć dokładnie, ale można przypuścić mniej więcej.
— Tak, kto ma olej w głowie, może już coś podobnego przypuścić, ale sam domysł nic jeszcze nie znaczy. Kto w takiem położeniu, jak nasze, działa wedle domysłów, ten naraża niewątpliwie swą skórę. Pewność musimy mieć, zupełną pewność.
— Moglibyśmy ją tylko za pomocą zwiadów uzyskać, ale tego wy nie chcecie, kochany Samie. Twierdzicie, że zdradziłyby nas ślady wywiadowców.
— Wywiadowców czerwonych; zapamiętajcie to sobie! Apacze wiedzą, że jesteśmy tutaj i skoro natkną się na ślad białego, nie wzbudzi to w nich podejrzenia. Gdyby jednak znaleźli ślady czerwonoskórych, to byłoby zupełnie coś innego, bo ostrzeżeni tem baczyliby starannie na wszystko. Jako nadzwyczajnie mądra głowa wyobrażacie sobie zapewne, coby Apacze przypuścili.
— Że w pobliżu są Keiowehowie?
— Tak, odgadliście rzeczywiście! Gdybym nie musiał oszczędzać mojej starej peruki, zdjąłbym teraz przed wami kapelusz z wielkiego uszanowania. Pomyślcie sobie, że się to stało niniejszem.
— Dziękuję, Samie! Mam nadzieję, że ten szacunek nie ustanie nigdy. Ale wróćmy do naszej sprawy. Sądzicie zatem, że powinniśmy wysłać białych, a nie czerwonych na zwiady?
— Ale nie kilku, tylko jednego.
— Czy nie zamało?
— Nie, gdyż na tego jednego można się zdać zupełnie; nazywa się on Sam Hawkens i jada myszy polne; hi! hi! hi! Znacie tego człowieka, sir?
— Tak. — rzekłem. — Jeśli on to weźmie na siebie, to już zbyteczne będą obawy. On nie da się pochwycić Apaczom.
— Pochwycić się nie da, lecz im się pokaże.
— Co? Mają więc was zobaczyć?
— Rozumie się.
— W takim razie pochwycą was i zabiją.
— Ani im to w głowie nie postanie. Są na to zbyt mądrzy. Urządzę się tak, że mnie zobaczą, iżby nie pomyśleli, że się ktoś do nas przyłączył. Gdy zaś tak spokojnie przejdę się przed ich oczyma, przypuszczą, że czujemy się bezpiecznie, jak na łonie Abrahama. Nic mi nie zrobią, bo wy powzięlibyście podejrzenie, gdybym do obozu nie wrócił. Będą mniemali, że potem dostaną mnie napewno w swe ręce.
— Ależ, Samie, to niemożliwe, żeby oni was zobaczyli, a wy ich nie?
— Sir — wybuchnął żartobliwie — jeśli mi dajecie taki moralny policzek, to skończyłem z wami! Ja miałbym ich nie zobaczyć! Sama Hawkensa oczka małe są, lecz bardzo bystre. Apacze nie zbliżą się wprawdzie kupami, lecz wyślą kilku na zwiady ale ja i tych nie prześlepię, ponieważ tak się ustawię, że będę musiał ich ujrzeć. Wiecie, są miejsca, gdzie najlepszy scout nie potrafi się ukryć i musi wyjść w czyste pole. Takie miejsca wyszukuje się, by podpatrywać wywiadowców. Skoro ich tylko spostrzegę, doniosę wam o tem, żebyście okazali się spokojnymi, gdy się będą do obozu skradali.
— Ale w takim razie zauważą Keiowehów i zawiadomią o tem wodza!
— Kogo zauważą? Keiowehów? Człowiecze, greenhornie, szanowny młodzieńcze, czy myślicie, że mózg Sama Hawkensa składa się z waty i bibuły? Już ja się o to postaram, że z Keiowehów nie będzie widać ani śladu, najmniejszego śladu, zrozumiano? Nasi kochani przyjaciele, Keiowehowie, ukryją się bardzo dobrze i wypadną w stosownej chwili. Wywiadowcy Apaczów mają zobaczyć tylko te osoby, które były w obozie podczas bytności Winnetou i jego ojca.
— To zaiste coś innego!
— Prawda? Wywiadowcy Apaczów mogą zatem śmiało krążyć dokoła nas i nabrać pewności, że czujemy się zupełnie bezpiecznie. Skoro się potem oddalą, ruszę za nimi, aby zaczekać na całą gromadę. Nadciągnie ona oczywiście nie w dzień, lecz w nocy i zbliży się do obozu, jak tylko będzie mogła, poczem dzielni Apaczowie rzucą się na nas.
— I wezmą nas do niewoli, albo pozabijają; przynajmniej kilku!
— Słuchajcie, sir; żal mi się was robi naprawdę. Udajecie człowieka wykształconego, a nie wiecie nawet o tem, że się zmyka, jeśli się nie chce być pojmanym. Wie dziś o tem każdy zając, nawet ów mały czarny i kąśliwy owad, który skacze sześćset razy tak wysoko jak jego wielkość. A wy, wy tego nie wiecie! Hm, czy niema tego w owych książkach, których tak dużo przeczytaliście.
— Nie, gdyż dzielny westman nie powinien skakać sześćset razy tak wysoko jak jego wielkość, tak jak ów owad. Zdaniem waszem jest zatem, żebyśmy się ukazali?
— Tak. Rozniecimy ogień, żeby nas mogli dokładnie zobaczyć. Dopóki będzie płonął, pozostaną Apacze z pewnością w ukryciu. Skoro się tylko wypali, osuniemy się pociemku, aby sprowadzić Keiowehów. Wtem rzucą się Apacze na obóz i... nie znajdą w nim nikogo, hi! hi! hi! Ogarnie ich oczywiście zdumienie i rozniecą znów ogień, żeby nas szukać. Dzięki temu zobaczymy ich tak wyraźnie, jak wówczas, kiedy tu byli i cała sprawa się odwróci; napadniemy wtedy na nich! Będzie to coup, o którem długo będą ludzie opowiadali, zaznaczając przytem, że to Sam Hawkens urządził, jeśli się nie mylę.
— Tak, to byłoby wcale dobre, gdyby się wszystko tak stało, jak sobie wyobrażacie, a nie inaczej.
— Postaram się o to, żeby nie było inaczej.
— Ale co potem? Zapewne potajemnie uwolnimy Apaczów?
— Przynajmniej Inczu-czunę i Winnetou.
— A innych nie?
— Ilu się da, bez zdradzenia siebie.
— A co będzie z innymi?
— Nic złego, sir; mogę was o tem zapewnić. Keiowehowie mniej będą myśleli o nich, niż o chwytaniu zbiegów, a gdyby się okazali rzeczywiście krwiożerczymi, to będzie tu jeszcze Sam Hawkens. Wogóle nie łammy sobie głowy nad tem, co się potem stanie, wy przynajmniej możecie ze swojej zrobić lepszy użytek. Jak dalsze wypadki się potoczą, to się potem pokaże. Teraz musimy się rozglądnąć za miejscem dla przeprowadzenia naszego planu, bo nie każde się do tego nadaje. Postaram się o to jutro. Na razie mówiliśmy dość już, od jutra trzeba działać.
Miał słuszność. Dalsze gadanie i kucie planów było zbyteczne; teraz należało tylko czekać na to, co się zdarzy.
Noc była dość nieprzyjemna. Zerwał się wiatr, który się w burzę zamienił, a nad ranem dało się odczuć zimno tak dotkliwe, jakie w tych stronach bywa rzadkością. Znajdowaliśmy się mniej więcej na wysokości Damaszku, a mimo to obudziło nas zimno. Sam Hawkens przypatrzył się niebu i rzekł:
— Dzisiaj stanie się tutaj coś, co się rzadko trafia w tych stronach; deszcz spadnie, jeśli się nie mylę. To nam się bardzo przyda w naszym planie.
— Jakto? — spytałem.
— Nie możecie przyjść na to sami? Popatrzcie, jak się trawa dokoła pokładła! Skoro przyjdą Apacze, zauważą, że było tu więcej ludzi i zwierząt, niż nas jest. Jeśli deszcz spadnie, trawa podniesie się prędko, a w przeciwnym razie jeszcze po czteru lub pięciu dniach widoczne byłyby ślady obozu. Zabiorę się z czerwonymi czemprędzej.
— Aby wyszukać miejsce na napad?
— Tak. Mógłbym Keiowehów zostawić tutaj i dopiero później po nich przyjść, lecz im rychlej się oni oddalą, tem prędzej znikną ich ślady. Wy pracujcie sobie tymczasem dalej.
Zawiadomił wodza o swoim zamiarze, a ten zgodził się nań. Wkrótce odjechali Indyanie z Samem i z jego obydwu towarzyszami. Oczywiście miejsce, które postanowił wybrać, musiało leżeć na linii naszych pomiarów, inaczej bowiem kosztowałoby to nas wiele czasu i wpadłoby w oko Apaczom.
Posuwaliśmy się za nimi zwolna w miarę postępu naszej roboty. Około południa spełniła się przepowiednia Sama i to w sposób, w jaki deszcz pada tylko w owych szerokościach geograficznych. Zdawało się, że z nieba spada jezioro.
Wśród tej ulewy nadszedł Sam z Dickiem i Willem. Nie spostrzegliśmy ich, aż gdy zbliżyli się na dziesięć do piętnastu kroków; tak gęsto padał deszcz. Dowiedzieliśmy się, że znaleźli stosowne miejsce. Parker i Stone mieli je nam pokazać, a Hawkens wyszedł na zwiady, zabrawszy z sobą trochę żywności. Wybrał się pieszo, bo tak mógł się lepiej ukryć, niż z mułem. Gdy zniknął za gęstą zasłoną deszczu, doznałem uczucia, że katastrofa zbliża się krokiem pośpiesznym.
Jak niezwykłą była ulewa, tak też prędko się skończyła. Naraz zamknęły się niebieskie upusty, zaświeciło nad nami słońce tak ciepłe, jak wczoraj, przeto podjęliśmy na nowo przerwaną pracę.
Znajdowaliśmy się na równej, niezbyt wielkiej i otoczonej lasem, sawannie, porosłej zrzadka krzakami. Teren był korzystny, więc postępowaliśmy szybko naprzód. Zauważyłem przytem, że Sam Hawkens całkiem słusznie ocenił dziś rano skutki deszczu. Keiowehowie przejeżdżali tędy właśnie, gdzieśmy teraz byli, a mimo to nie został ani ślad kopyt ich koni. Idący za nami Apacze nie mogliby się domyślić, że mamy dwustu sprzymierzonych w pobliżu.
Gdy o zmierzchu zaprzestaliśmy pracy, dowiedzieliśmy się od Stone’a i Parkera, że jesteśmy w blizkości przypuszczalnego placu boju. Byłbym go chętnie zobaczył, ale na to już było za późno.
Nazajutrz rano dotarliśmy po krótkiej pracy do potoka, tworzącego dość duży staw, napełniony prawdopodobnie zawsze wodą, gdy tymczasem koryto potoku było przeważnie wyschłe. Do tego stawu prowadził wązki szmat sawanny, obramiony drzewami i zaroślami. W staw wchodził półwysep, porosły także drzewami i krzakami. Wązki tam, gdzie się łączył z terenem, rozszerzał się ku środkowi stawu tak, że miał kształt prawie kolisty. Po drugiej stronie stawu wznosiło się łagodne, lesiste wzgórze.
— Oto miejsce, obrane przez Sama, — rzekł Stone spoglądając dokoła okiem znawcy. — Znakomicie nadaje się ono do tego, co zamierzamy.
To skłoniło mnie oczywiście do rozejrzenia się na wszystkie strony.
— Gdzież są Keiowehowie, mr. Stone? — spytałem.
— Ukryci, bardzo dobrze ukryci. — odrzekł. — Trudźcie się, jak chcecie i nie znajdziecie z nich ani śladu, chociaż oni widzą nas i mogą obserwować dokładnie.
— A zatem gdzie są?
— Zaczekajcie, sir! Najpierw muszę wam wyjaśnić, dlaczego wybór chytrego Sama padł na to miejsce. Sawannę, którą przybyliśmy tutaj, pokrywa dużo samotnie stojących krzaków. Tę właściwość terenu wyzyskają wywiadowcy Apaczów; pojadą za nami niepostrzeżenie, kryjąc się za tymi krzakami. Następnie przypatrzcie się temu językowatemu trawnikowi. Ogień, rozniecony tutaj, oświetli trawnik i rzucać będzie światło na sawannę, którą nadciągną wrogowie. To znęci Apaczów, to też zbliżą się oni do nas ukryci za drzewami i krzakami, otaczającemi z obu stron trawnik. Powiadam wam, panie, że nie mogliśmy znaleźć lepszego miejsca na napad czerwonych!
Jego długa, chuda, ogorzała twarz świeciła przytem poprostu od wewnętrznego zadowolenia, ale starszy inżynier nie podzielał bynajmniej tego zachwytu i rzekł potrząsając głową:
— Jacy wy dziwni, mr. Stone! Radość was ogarnia z tego powodu, że na was napadną. Mnie zaś to tak dalece nie cieszy, że się stąd zabiorę!
— Aby tem pewniej wpaść w ręce Apaczów! Strzeżcie się przed podobnemi myślami, mr. Bancrofcie! Rozumie się, że rad jestem z tego miejsca, gdyż skoro ono ułatwi Apaczom schwytanie nas, to jeszcze bardziej umożliwi nam potem ich ujęcie. Spojrzyjcie tylko za wodę! Tam na wzgórzu siedzą w lesie Keiowehowie. Ich wywiadowcy powyłazili na najwyższe drzewa i widzieli nas z pewnością, gdyśmy nadchodzili. Tak samo zauważą nadciągających Apaczów, gdyż mogą stamtąd objąć okiem sawannę.
— Ależ — wtrącił starszy inżynier — co nam to pomoże w razie napadu Apaczów, że za wodą kryją się w lesie Keiowehowie?
— Oni tam bawią tylko tymczasem; nie mogą być tutaj, gdyż odkryliby ich wywiadowcy Apaczów. Skoro tylko ci się oddalą, zejdą Keiowehowie natychmiast i ukryją się na półwyspie, gdzie nie będzie można ich spostrzec.
— A wywiadowcy Apaczów tam nie pójdą?
— Mogliby, lecz my ich nie puścimy.
— W takim razie musielibyście ich odpędzić, a przecież my mamy udawać, że nie wiemy o ich obecności. Jak to się godzi jedno z drugiem, mr. Stone?
— Bardzo dobrze. Nie wolno nam, co prawda, okazać, jakobyśmy ich szukali, ani zabronić wejścia na półwysep. Ma on jednak tam, gdzie z brzegiem się styka, tylko trzydzieści kroków szerokości, a tę szerokość zabarykadujemy naszymi końmi.
— Konie barykadą? Czy to możebne?
— Tak jest. Przywiążemy tam konie do drzew, a Indyanin napewno się nie zbliży, gdyż konie mogłyby go zdradzić parskaniem. Pozwolimy więc podejść wywiadowcom spokojnie i rozglądnąć się, bo na półwysep nie będą się wdzierali. Skoro się oddalą po większą liczbę wojowników, wtedy zejdą z góry Keiowehowie i ukryją się na półwyspie. Potem nadciągną pocichu Apacze, by na nas napaść, skoro się spać pokładziemy.
— A jeśli nie będą czekać tak długo? — wtrąciłem ja. — Wszak nie zdołamy się na czas cofnąć!
— To nie przedstawiałoby także żadnego niebezpieczeństwa — odrzekł — gdyż Keiowehowie przyszliby nam zaraz z pomocą.
— Ale to nie odbyłoby się bez rozlewu krwi, a tego właśnie chcemy uniknąć.
— Tak, sir, tu na Zachodzie trudno liczyć się z jedną kroplą krwi. Ale nie obawiajcie się! To samo powstrzyma też Apaczów od napadu, dopóki jeszcze będziemy czuwali, bo przecież zrozumieją, że będziemy się bronili, a wtedy padnie kilku z nich, zanim zdołaliby uczynić nas nieszkodliwymi. Nie, oni tak samo oszczędzają życia i krwi swojej, jak my naszej. Dla tego zaczekają, dopóki się spać nie położymy. My prędko zgasimy ogień i udamy się na wyspę.
— A co będziemy robili do tego czasu? Możemy pracować?
— Tak; tylko musicie być tutaj w stanowczej chwili.
— A więc nie traćmy czasu. Chodźcie, panowie, i zróbmy co jeszcze!
Poszli za mem wezwaniem, chociaż do pracy bynajmniej chęci nie okazywali. Jestem pewien, że byliby pouciekali wszyscy, ale wówczas nie skończyliby pracy i nie otrzymaliby za nią wedle kontraktu zapłaty, a tej nie chcieli utracić. A gdyby nawet umknęli, to Apacze dopędziliby ich niebawem. To też spostrzegłszy, że tutaj bezpieczeństwo ich było względnie największe, zostali na miejscu.
Co się mnie tyczy, to przyznaję otwarcie, że nie czekałem obojętnie na wypadki. Opanował mnie nastrój, podobny do gorączki, gdy z dział bić zaczną. Nie był to lęk, o nie, do tego bowiem miałem więcej powodów, gdy kładłem trupem bawoły, a potem niedźwiedzia. Dziś chodziło o ludzi i to niepokoiło mnie. Na moje życie mniej zważałem, gdyż potrafiłbym je jakoś obronić; ale Inczu-czuna i Winnetou! Tyle w ostatnich dniach o nim myślałem, że w duchu czułem się coraz bliższym jemu. Stał się dla mnie drogim, choć nieobecny i nie zaprzyjaźniony ze mną wcale. Był to osobliwy proces duchowy, chociaż nie psychologiczna zagadka. I rzecz, szczególna! Dowiedziałem się później od Winnetou, że podówczas myślał on o mnie tak często, jak ja o nim!
Wewnętrznego niepokoju mego i praca nie usunęła. Natomiast byłem pewien, że zniknie on w chwili stanowczej, dlatego pragnąłem, żeby nadeszła jak najrychlej, tembardziej, że ominąć jej nie było można. Życzenie to miało się spełnić, gdyż na krótko przed południem ujrzeliśmy Sama Hawkensa, wracającego ze zwiadów. Mały człowieczek był widocznie znużony, lecz jego drobne, chytre oczka wyzierały nadzwyczaj pogodnie z lasu zarostu.
— Czy wszystko się udało? — zapytałem. — Widzę to po was, zacny stary Samie.
— Tak? — zaśmiał się. — Gdzież to napisane? Na moim nosie, czy w waszem urojeniu?
— Urojeniu? Pshaw! Kto zobaczy wasze oczy, ten nie może wątpić.
— Tak, więc oczy mnie zdradzają. Dobrze, że wiem o tem, to mi się przyda na przyszłość. Ale wy macie słuszność. Udało mi się, udało o wiele lepiej, niż przypuszczałem.
— A więc widzieliście wywiadowców?
— Wywiadowców? Czy widziałem? Coś więcej, o wiele więcej! Nie tylko wywiadowców, lecz całą gromadę i nie tylko widziałem, lecz także słyszałem i podsłuchałem.
— Podsłuchaliście? Ach, to powiedzcie prędzej, czegoście się dowiedzieli!
— Nie teraz i nie tutaj. Zbierzcie przyrządy i idźcie do obozu! Przyjdę zaraz za wami, ale muszę się przedtem udać do Keiowehów, aby im oznajmić wynik moich badań i pouczyć, jak się mają zachować.
Poszedł nad stawem do potoku, przeskoczył przezeń i zniknął na drugiej stronie pod drzewami. My zabraliśmy nasze rupiecie i udaliśmy się do obozu i czekaliśmy tam na Sama Hawkensa. Nie widzieliśmy, żeby wracał, ani też nic nie słyszeliśmy, tymczasem on stanął nagle między nami i rzekł zarozumiale:
— Oto jestem, mylords! Czyż nie macie oczu, ani uszu? Was mógłby zaskoczyć słoń, którego kroki słychać zresztą o kwadrans drogi!
— Co prawda nie zachowaliście się jak taki słoń. — odrzekłem.
— Być może. Chciałem wam tylko pokazać, że można przyjść niepostrzeżenie do kogoś. Siedzieliście spokojnie i nie rozmawialiście wcale, a jednak nie zauważyliście mnie, gdy się skradałem. Zupełnie tak samo było także wczoraj wieczorem, kiedy zabierałem się do Apaczów.
— Opowiedzcie nam to, opowiedzcie! — Well! Usłyszycie, ale aż usiądę, gdyż jestem bardzo zmęczony. Nogi moje przyzwyczaiły się do konnej jazdy i nie chcą już wdawać się w chodzenie. Zresztą konnica dostojniejsza od piechoty, jeśli się nie mylę.
Zajął miejsce blizko mnie, łypnął okiem do każdego z osobna i rzekł, kiwając znacząco głową:
— A zatem dzisiaj pójdziemy w taniec!
— Już dziś wieczorem? — zapytałem, zaskoczony niespodzianką i na poły uradowany, ponieważ życzyłem sobie rozstrzygnięcia. — To dobrze, to bardzo dobrze!
— Zawzięliście się widocznie na to, żeby się dostać w ręce Apaczów! Ale słusznie mówicie, że to dobrze. Ja także cieszę się, że dłużej czekać nie trzeba. To przykra rzecz czekać na coś, co się może skończyć inaczej, niż sobie człowiek zamyśla.
— Jak to inaczej? Czy jest jaka przyczyna do obaw?
— Bynajmniej. Teraz właśnie jestem pewien, że wszystko skończy się dobrze. Ale doświadczony człowiek wie zawsze, że i z najlepszego dziecka wyróść może opryszek. Tak samo bywa ze zdarzeniami. Najpiękniejsza nieraz sprawa schodzi wskutek przypadku z dobrej drogi.
— Ale tego chyba nie należy się tym razem obawiać?
— Nie. Według tego, co słyszałem, będzie wynik znakomity.
— Cóżeście słyszeli? Opowiedzcie, opowiedzcie!
— Tylko powoli, mój młody sir! Wszystko po porządku. Nie mogę jeszcze powiedzieć, co słyszałem, bo muszę wpierw wspomnieć, co przedtem się stało. Wyszedłem podczas ulewy, nie czekając jej końca, ponieważ deszcz nie przedostanie się przez tę bluzę, hi!hi!hi! Dotarłem prawie do miejsca, gdzie obozowaliśmy, kiedy obaj Apacze do nas przybyli, ale tam już ukryłem się, gdyż ujrzałem trzech czerwonoskórców, wietrzących dokoła. To wywiadowcy Apaczów, pomyślałem sobie, ale nie pójdą dalej, gdyż tu jest kres ich wędrówki. I tak też było. Przeszukali okolicę, ale nie znaleźli mych śladów, wreszcie usiedli pod drzewami, ponieważ poza lasem ziemia była zbyt mokra, i tak czekali ze dwie godziny. Ja ułożyłem się również pod drzewem i czekałem także ze dwie godziny. Musiałem przecież wiedzieć, co teraz się stanie. Wtem nadjechał oddział jeźdźców, pomalowanych wojennemi barwami. Poznałem natychmiast Inczu-czunę i Winnetou.
— Ilu było wszystkich?
— Tylu, ilu się spodziewałem: około pięćdziesięciu ludzi. Wywiadowcy wyszli z pod drzew i zdali sprawę dowódcom. Potem ruszyli znowu przodem, a gromada zwolna za nimi. Możecie sobie wyobrazić, gentlemani, że Sam Hawkens wybrał się także w drogę. Deszcz pozacierał zwyczajne ślady, ale zostały wasze pale powbijane i one to służyły jako niezawodne drogowskazy. Obym, dopóki żyć będę, miał zawsze takie piękne, wyraźne ślady! Lecz Apacze musieli być bardzo ostrożni, gdyż mogli na każdym zakręcie lasu, za każdym rogiem zarośli natknąć się na nas i dla tego zwolna posuwali się naprzód. Poczynali sobie bardzo chytrze i przezornie, czem się bardzo w duchu cieszyłem, gdyż jak zawsze, sądzę, że Apacze przewyższają pod tym względem wszystkie inne narody. Inczu-czuna to zuch, a Winnetou również. Najdrobniejszy ruch tych czerwonoskórych był osobliwy. Nie wymówiono ani słowa i porozumiewano się na migi. O dwie mile od miejsca, gdzie ujrzałem ich po raz pierwszy, zapadł wieczór. Wtedy Indyanie zsiedli z koni, przywiązali je do palików i zniknęli w lesie, gdzie mieli zostać do rana.
— I wy tam podsłuchaliście, co mówili? — zapytałem.
— Tak. Jako rozumni ludzie nie rozniecili ognia, a ponieważ Sam Hawkens tak samo mądry, jak oni, więc go tam zobaczyć nie mogli. Posuwałem się zwolna coraz to dalej i dalej pod drzewami na własnym brzuchu, bo innego nie miałem, aż się do nich zbliżyłem i usłyszałem wszystko, o czem rozprawiali.
— A zrozumieliście wszystko?
— Nierozsądne pytanie! Potrafię chyba usłyszeć, co się mówi?
— Myślę o tem, czy posługiwali się żargonem indyańsko-angielskim?
— Nie posługiwali sobie wzajemnie, lecz mówili, jeśli się nie mylę, dyalektem Mescalerów, który od biedy rozumiem. Przybliżyłem się całkiem do obu wodzów, którzy zamieniali z sobą co pewien czas kilka słów, krótkich wprawdzie indyańskim zwyczajem, lecz pełnych treści. Dowiedziałem się dość i wiem, czego się mam trzymać.
— To wystrzelcież! — prosiłem, gdy zrobił pauzę.
— Więc idźcie na bok, sir, jeżeli chcecie, by was mój strzał nie dosięgnął! Apacze zawzięli się istotnie na nas i pałają żądzą pochwycenia nas żywcem.
— A więc nie będą zabijali?
— Owszem. Chcą nas zabić cokolwiek, ale nie zaraz. Będą się starali nas tylko pojmać, nie uszkodziwszy, i zabrać potem do namiotów Mescalerów nad Rio Pecos, gdzie nas poprzywiązują do słupów i żywcem przypieką. Well, całkiem jak karpie, które się bierze do domu, wkłada do wody i karmi, aby je potem ugotować z różnymi korzeniami. Ciekawym, jakie mięso da wówczas stary Sam, zwłaszcza gdy go całego wsadzą do rynki i usmażą razem z bluzą myśliwską, hi! hi! hi!
Zaśmiał się zwykłym swoim sposobem i mówił dalej:
— Szczególnie godzą na mr. Rattlera, który siedzi tu z wami w niemym zachwycie i patrzy na mnie w upojeniu, jak gdyby niebo razem ze wszystkiemi swojemi szczęśliwościami czekało tylko na niego. Tak, mr. Rattlerze, nawarzyliście sobie piwa i musicie je wypić. Nadzieją was na rożen, wbiją na pal, strują, zakłują, zastrzelą, zamęczą kołem i powieszą, pięknie jedno za drugiem, a za każdym razem tylko potroszkę, żebyście odrazu nie zginęli i mogli skosztować wszystkich rodzajów męczarni i śmierci. A jeśli nie umrzecie mimo to wszystko, położą was razem z zastrzelonym przez was Kleki-petrą do grobu i żywcem zakopią.
— O nieba! Czy tak powiedzieli? — zapytał Rattler, zbladłszy z przerażenia.
— Rozumie się. Zasłużyliście na to, a ja wam w tem nieszczęściu nie pomogę. Życzę wam tylko, żebyście po przebyciu wszystkich rodzajów śmierci nie popełnili już tak niecnego czynu. Sądzę, że tego zaniechacie. Zwłoki Kleki-petry oddano znachorowi, aby je zabrał do domu. Musicie wiedzieć, że południowi czerwonoskórcy umieją tak konserwować swych zmarłych, że się długo trzymają. Widziałem mumie dzieci indyańskich, które po upływie przeszło stu lat tak wyglądały, jak gdyby żyły dzień przedtem. Gdy nas wszystkich pojmają, zrobią nam tę przyjemność, że zobaczymy, jak mr. Rattlera żywcem w mumię zamienią.
— Ja tutaj nie zostanę! — zawołał wymieniony. — Odchodzę! Mnie nie dostaną!
Chciał się zerwać, ale Sam go przytrzymał i upomniał:
— Ani kroku stąd, jeśli wam życie miłe! Powiadam, że Apacze obsadzili tu już może całą okolicę. Wpadlibyście im prosto w ręce.
— Czy tak sądzicie naprawdę, Samie? — spytałem ja.
— Tak. To nie pusta groźba, mam prawo to przypuszczać. Nie pomyliłem się także pod innym względem. Apacze wyruszyli już także przeciwko Keiowehom; jest całe wojsko, z którem się mają połączyć obaj wodzowie, skoro tu uporają się z nami. Tylko w ten sposób mogli tak szybko do nas powrócić. Nie jeździli po wojowników przeciwko nam aż do wsi, lecz spotkali w drodze gromady, wyszłe przeciw Keiowehom, oddali zwłoki Kleki-petry znachorowi i kilku ludziom, by je odnieśli do domu, a wybrali pięćdziesięciu dobrych jeźdźców na wyprawę przeciwko nam.
— Gdzie znajdują się oddziały, przeznaczone na Keiowehów?
— Nie wiem tego. Nie słyszałem o tem ani słowa. Jest to też obojętne.
Tu stary Sam nie miał słuszności. Nie było nam to wcale obojętnem, gdzie się znajdowały te liczne gromady. Przekonaliśmy się o tem już w dniach następnych. Sam ciągnął dalej:
— Usłyszawszy dość, byłbym się zaraz wybrał do was, ale nocą trudno ślad zatrzeć; mogli go rano zobaczyć, a prócz tego chciałem im się jeszcze nazajutrz rano przypatrzyć. Dla tego pozostałem w leśnem ukryciu i wstałem dopiero, kiedy oni odeszli. Postępowałem za nimi około sześć mil stąd, a potem okrążyłem ich, aby niepostrzeżenie przyjść do was. Well, oto i wszystko, co wam mogę oznajmić.
— Więc nie pokazaliście się im wcale?
— Nie.
— I postaraliście się, żeby nie odkryli waszych śladów?
— Tak.
— Wszak powiedzieliście, że im się pokażecie i...
— Wiem już, wiem! Byłbym to zrobił, ale było zbyteczne, gdyż, bo... pst, czyście słyszeli?
Trzykrotny krzyk orła przerwał mu mowę.
— To wywiadowcy Keiowehów. — rzekł. — Siedzą na drzewach. Powiedziałem im, żeby dali ten znak, gdy zobaczą Apaczów na sawannie. Chodźcie, sir, przekonamy się, jakie macie oczy!
Wezwanie to zwrócił Sam do mnie. Podniósł się z ziemi, żeby odejść, a ja wziąłem strzelbę i poszedłem za nim.
— Stać! — rzekł. — Strzelbę zostawcie tutaj. Westman nie powinien się wprawdzie rozłączać ze strzelbą, ale to wyjątkowy wypadek, gdyż musimy udawać, że nie myślimy o żadnem niebezpieczeństwie. Będziemy pozornie zbierali drzewo na ognisko. Apacze wywnioskują z tego, że będziemy tu wieczorem obozowali, a to nam się przyda.
Włóczyliśmy się na pozór niewinnie pomiędzy rzędami drzew i zarośli na otwartym trawniku, poczem poszliśmy na sawannę. Tam zaczęliśmy na skraju lasu zbierać suche gałęzie i spoglądaliśmy przy tem ukradkiem w stronę Apaczów. Jeśli się znajdowali w pobliżu, to niewątpliwie w zaroślach, rozsypanych po sawannie w mniejszej lub większej od nas odległości.
— Czy widzicie kogo? — spytałem Sama po chwili.
— Nie — odpowiedział.
— Ja także nie.
Wytężyliśmy wzrok tak, jak tylko zdołaliśmy, ale nie dostrzegliśmy niczego. Tymczasem, jak się później dowiedziałem od samego Winnetou, leżał on może o pięćdziesiąt kroków od nas za krzakiem i stamtąd nas śledził. Nie wystarczą tylko bystre oczy, trzeba jeszcze ćwiczenia, a wówczas jeszcze oczy moje go nie miały. Dzisiaj spostrzegłbym Winnetou zaraz, choćby tylko przez muchy, które, znęcone wyziewami jego ciała, gęściej kłębiły się nad krzakiem, niż gdzieindziej.
Powróciliśmy więc do naszych towarzyszy, nic nie wskórawszy i zaczęliśmy zbierać drzewo na ognisko. Nazbieraliśmy więcej, niż było potrzeba.
— To słuszne — rzekł Sam. — Musimy zostawić kupkę chróstu dla Apaczów, ażeby mieli drzewo pod ręką, gdy po naszem zniknięciu zechcą nas schwytać i rozniecić ogień w tym celu.
Ściemniło się. Sam, jako najbardziej doświadczony, ukrył się na samym przodzie, gdzie pas trawy zaczynał się na sawannie, chcąc posłyszeć zbliżanie się wywiadowców, których należało się spodziewać napewno, gdyż mieli zbadać nasz obóz. Rozniecono ogień, który rzucał światło daleko na sawannę. Za jak niedoświadczonych ludzi niewątpliwie uważali nas Apacze! Ten ogień bowiem wskazywał wybornie wrogowi drogę do nas.
Ułożyliśmy się do wieczerzy tak swobodnie, jak gdybyśmy byli dalecy od wszelkiej obawy przed jakiem przykrem zdarzeniem. Strzelby leżały dość daleko od nas, ale zwrócone ku półwyspowi, żebyśmy potem mogli zabrać je z sobą. Półwysep, jak to Sam przedtem postanowił, zamykały konie.
Już upłynęły od zmierzchu ze trzy godziny, kiedy Sam wrócił cicho jak cień i zawiadomił nas półszeptem:
— Nadchodzą dwaj wywiadowcy: jeden z tej, a drugi z tamtej strony. Słyszałem ich i widziałem.
Zbliżali się więc z dwu stron trawnika, kryjąc się w cieniu zarośli. Sam przysiadł się do nas i rozpoczął rozmowę na jakiś obojętny temat, a myśmy mu odpowiadali. W ten sposób rozwinęła się rozmowa, której ożywienie miało uśpić czujność wywiadowców. Wiedzieliśmy, że byli i że nas śledzili, ale nie rzuciliśmy ani jednego podejrzliwego spojrzenia ku zaroślom.
Teraz szło przedewszystkiem o to, żeby się dowiedzieć, kiedy się oddalą. Słyszeć tego, ani widzieć nie mogliśmy, a jednak po ich odejściu nie mieliśmy ani chwili czasu do stracenia, gdyż należało się spodziewać, że zaraz potem zbliży się cała gromada, a podczas tego musieli Keiowehowie obsadzić półwysep. Wobec tego najlepiej było nie czekać, aż wywiadowcy sami opuszczą zarośla, lecz zmusić ich do tego. Sam Hawkens podniósł się więc i udając, że szuka drzewa, wszedł w zarośla z jednej, a ja z drugiej strony. Teraz nie ulegało już wątpliwości, że się Indyanie cofnęli. Następnie złożył Sam dłonie koło ust i wydał trzykrotny okrzyk, naśladując głos ropuchy. Był to dla Keiowehów znak, by się zbliżyli. Ponieważ znajdowaliśmy się nad wodą, przeto nie mógł ten krzyk wzbudzić podejrzenia. Potem udał się Sam znów naprzód na swoją placówkę, by nam donieść o zbliżaniu się całej gromady.
Ledwie upłynęły dwie minuty od krzyku żaby, a już nadeszli Keiowehowie, jeden za drugim, w długim szeregu, złożonym z dwustu ludzi. Nie czekali w lesie, lecz, aby prędzej na znak dany wystąpić, posunęli się aż do potoka, przez który przebrnęli. Jak węże czołgali się w naszym cieniu ku półwyspowi, a tak zręcznie i szybko, że w trzy minuty minął nas już ostatni.
Teraz czekaliśmy na Sama, który wnet zjawił się i szepnął:
— Nadchodzą i to z dwu stron. Dołóżcie drzewa. Trzeba się postarać, żeby po zgaśnięciu ognia został jeszcze żar pod popiołem, od któregoby czerwoni mogli szybko ogień rozniecić.
Ułożyliśmy zapas drzewa dokoła ognia w ten sposób, żeby światło żaru nie zdradziło przedwcześnie naszego zniknięcia. Teraz musiał każdy z nas stać się mniej lub więcej dobrym aktorem. Wiedzieliśmy, że w pobliżu znajduje się pięćdziesięciu Apaczów, a nie mogliśmy się zdradzić z tą świadomością, gdyż bardzo wiele, wprost życie nasze zależało od tej chwili. My przypuściliśmy, że nieprzyjaciele zaczekają, dopóki rzekomo nie zaśniemy na dobre, ale co mogło się stać, jeśliby tego nie zrobili i przedtem już na nas napadli? Wprawdzie mielibyśmy w Keiowehach dwustu sprzymierzeńców, ale wtedy przyszłoby do walki i krwi rozlewu, a to mógł niejeden z nas życiem przypłacić. Dziwne było nasze zachowanie się w obliczu katastrofy. Ja byłem spokojny, jak gdyby szło o zagranie partyi w szachy, albo w domino. Rattler leżał twarzą do ziemi i udawał śpiącego. Strach śmiertelny objął go lodowatemi rękoma. Jego „sławni westmani“ patrzyli na się z wybladłemi twarzami i ledwie urywanemi słowy brali udział w naszej rozmowie. Will Parker i Dick Stone siedzieli tak swobodnie, jak gdyby na całym świecie nie było ani jednego Apacza. Sam Hawkens wypowiadał jeden dowcip za drugim, a ja śmiałem się z jego żartów.
Ponieważ minęło tak już z pół godziny, przeto nabraliśmy pewności, że napad nastąpi dopiero, gdy zaśniemy, w przeciwnym bowiem razie byłby już dawno doszedł do skutku. Ogień już się był prawie wypalił, toteż uważałem za stosowne nie zwlekać dłużej z rozstrzygnięciem. Ziewnąłem więc przeciągle kilka razy, i powiedziałem:
— Jestem znużony i chciałbym się położyć spać. A wy, Samie Hawkens?
— Nic nie mam przeciwko temu i także tak zrobię, — odrzekł. — Ogień już gaśnie; dobranoc!
— Dobranoc! — zawołali również Stone i Parker, poczem odeszliśmy jak najdalej od ognia, ale tak, żeby to nie uderzało, i rozciągnęliśmy się na ziemi.
Ogień malał coraz bardziej, aż wreszcie zgasł. Żar jego tlił się jeszcze pod popiołem, ale światło jego już nas dosięgnąć nie mogło, byliśmy więc zupełną ciemnością zakryci. Teraz należało przenieść się w miejsce bezpieczne. Wziąwszy swoją strzelbę, zacząłem zwolna się czołgać. Sam trzymał się mego boku, a reszta ruszyła za nami. Na wypadek, gdyby który z nich szmer był wywołał, postarałem się w ten sposób uczynić go niedosłyszalnym, że dostawszy się do koni, zmusiłem jednego z nich do głośnego tupotu, popychając go to w jedną, to w drugą stronę; to musiało przygłuszyć wszelki odgłos zdradziecki. Wszystkim też udało się dojść do Keiowehów, zaczajonych jak krwi chciwe pantery.
— Samie, — rzekłem — jeżeli obu wodzów mamy rzeczywiście oszczędzać, to nie wolno nam dopuścić do nich Keioweha. Czy się z tem zgadzacie?
— Tak.
— Ja biorę na siebie Winnetou, a wy, Stone i Parker zaopiekujcie się Inczu-czuną.
— Jakto? Wy bierzecie jednego, a nam aż trzem także tylko jednego zostawiacie? To trochę niesprawiedliwie, jeśli się nie mylę.
— Zupełnie sprawiedliwie. Ja prędko uporam się z Winnetou, ale was musi być trzech, żeby ojciec nie mógł się wcale bronić, gdyż skoro tylko znajdzie czas i miejsce do obrony, to łatwo narazi się na rany, a nawet na śmierć.
— Well, macie słuszność! Ale żeby który Keioweh nas nie uprzedził, to wysuńmy się trochę naprzód, a będziemy pierwsi. Chodźcie!
Ustawiwszy się o kilka kroków bliżej ognia, czekaliśmy z najwyższem napięciem na hasło walki Apaczów, gdyż należało się spodziewać, że nie wykonają napadu bez tego. Wedle ich zwyczaju daje wódz znak okrzykiem, a potem wtóruje mu reszta, jak może najpiekielniej. Wycie to ma pozbawić przeciwnika ochoty do obrony. Można ten właściwy wszystkim szczepom okrzyk naśladować w ten sposób, że się najwyższą fistułą wydaje długie „hiiiiiiiih“, a potem dłonią uderza szybko raz za razem po wargach tak, że to brzmi jak tryl.
Keiowehowie byli w takiem samem naprężeniu jak my. Każdy z nich chciał być pierwszym, więc pchali się naprzód i sunęli nas coraz to więcej ku ognisku. To mogło się stać dla nas, zanadto naprzód wysuniętych, niebezpiecznem, dlatego pragnąłem, żeby Apacze rozpoczęli atak jak najrychlej.
Nareszcie spełniło się to życzenie. Zabrzmiało wspomniane „hiiiiiiih“ tak przeraźliwie i dojmująco, że mi ciarki przeszły po plecach, poczem nastąpiło wycie tak straszliwe, jak gdyby je tysiąc dyabłów wydało. Mimo miękkości gruntu usłyszeliśmy odgłos szybkich kroków i skoków, poczem zapanowała cisza, przez kilka chwil nic się nie ruszyło dokoła. Potem doszedł nas głos Inczu-czuny, który wymówił krótkie słowo „ko!“
Wyraz ten oznacza: ogień. Popiół, któryśmy pozostawili tlił się jeszcze, a leżący okok chróst palił się łatwo. Apacze wykonali rozkaz czemprędzej i rzucili trochę drzewa na przygasłe nieco ognisko. W kilka sekund buchnęły płomienie na nowo i oświetliły otoczenie.
Inczu-czuna i Winnetou stali obok siebie, a skoro tylko Apacze spostrzegli, że nas nie było, utworzył się dokoła wodzów krąg wojowników.
— Uff, uff, uff! — wołali zdumieni.
Winnetou okazał już teraz, mimo swej młodości, rozwagę, którą później tak podziwiałem u niego. Pomyślał, że jesteśmy jeszcze niedaleko i że wobec tego stojący w świetle ognia Apacze stanowili dla nas zbyt wyraźny cel. Dlatego zawołał:
— Tatisza, tatisza!
Słowo to znaczy: oddalić się. Winnetou już się zabierał do skoku, kiedy ja go uprzedziłem. Po kilku szybkich krokach znalazłem się przy otaczającym go kole wojowników. Roztrąciwszy na prawo i lewo zawadzających mi Apaczów, przebiłem się do środka, a Sam, Stone i Parker szli zaraz za mną. Wtedy właśnie, kiedy Winnetou zawołał głośno „tatisza!“ i zamierzał odskoczyć, stanął przedemną. Popatrzyliśmy sobie w oczy przez chwilę. On sięgnął ręką błyskawicznie do pasa po nóż, lecz równocześnie ja uderzyłem go pięścią w skroń tak, że zachwiał się i runął na ziemię, a w tej samej chwili Sam, Will i Dick pochwycili już ojca.
Apacze zawyli z wściekłości, ale wycie ich przygłuszył okropny ryk Keiowehów, którzy się teraz rzucili.
Przebiwszy koło Apaczów, stałem w samym środku kłębka walczących i wyjących ludzi. Dwustu Keiowehów przeciwko pięćdziesięciu Apaczom, a więc czterech na jednego! Ale dzielni wojownicy Winnetou bronili się ze wszystkich sił. Musiałem się dobrze wytężyć, żeby kilku z nich utrzymać zdala od siebie i kręcić się w kółko jak bąk, pomagając sobie przy tem pięściami, ponieważ nie chciałem nikogo zranić, ani zabić. Powaliwszy jeszcze czterech, czy pięciu, zdobyłem trochę miejsca, a wtedy osłabł także opór ogólny. W pięć minut po naszym ataku walka się zakończyła. Tylko w pięć minut! Ale w takim wypadku znaczą one przecież czas długi!
Wódz Inczu-czuna leżał związany na ziemi, a obok niego Winnetou bez przytomności. Jego również skrępowano. Ani jeden z Apaczów nie uciekł, prawdopodobnie dlatego, że tym mężnym wojownikom ani przez myśl nie przeszło opuścić obu, pokonanych zaraz na początku, wodzów. Oni, jako też i Keiowehowie, mieli rannych, nawet trzech z tych ostatnich, a pięciu Apaczów poniosło śmierć na miejscu. Wprawdzie takiego zamiaru u nas nie było, lecz energiczny opór Apaczów zmusił Keiowehów do gwałtowniejszego użycia broni, niż myśmy sobie tego życzyli.
Pokonanych nieprzyjaciół zaraz skrępowano, co wielką sztuką nie było, gdyż na jednego Apacza wypadało po czterech, a licząc nas białych, po pięciu ludzi. Trzech Keiowehów przytrzymywało jednego Apacza, a czwarty, lub piąty zajmował się wiązaniem.
Trupy usunięto na bok, a ponieważ ranni Keiowehowie znaleźli pomoc u swoich, przeto my zabraliśmy się do opatrzenia rannych Apaczów. Oczywiście przyjęli nas z ponuremi twarzami, a niektórzy nawet stawiali opór, gdyż byli zbyt dumni na to, aby korzystać z przysługi nieprzyjaciół i woleli, żeby krew im z ran uchodziła. Tem ja nie czułem się zaniepokojonym, gdyż rany ich były przeważnie lekkie.
Ukończywszy opatrywanie rannych, zapytaliśmy, jak pojmani noc spędzą. Chciałem im ulżyć, ile możności, ale wódz Keiowehów, Tangua, huknął na mnie:
— Te psy do nas należą, nie do was, ja tylko mam prawo stanowić o ich losie!
— A co z nimi zrobisz? — spytałem.
— Zatrzymalibyśmy ich w niewoli aż do powrotu do naszych wsi, ale ponieważ chcemy napaść na ich ludzi, a droga do nich długa, przeto nie będziemy się z nimi wlekli tak daleko. Pójdą na męczeński pal.
— Wszyscy?
— Wszyscy!
— O tem wątpię.
— Czemu?
— Ponieważ przedtem znajdowałeś się w błędzie.
— Kiedy?
— Kiedy powiedziałeś, że Apacze do was należą. To było fałszywe.
— To było słuszne!
— Nie. Wedle praw Zachodu pojmany należy do tego, który go pokonał. Weźcie więc sobie Apaczów, których wyście ujęli, ja wam w tem nie przeszkodzę. Ci jednak, których myśmy ubezwładnili, dostaną się w nasze ręce.
— Uff, uff! Jak mądrze ty mówisz! Chcecie zatem wziąć sobie Inczu-czunę i Winnetou?
— Naturalnie!
— A jeśli ja wam ich nie dam?
— O to ja się nie boję!
On mówił głosem nieprzyjaznym, a ja odpowiadałem spokojnie, ale stanowczo. Tangua wyciągnął z za pasa nóż, wbił go w ziemię aż po rękojeść i rzekł, błyskając ku mnie groźnie oczyma:
— Dotknijcie się tylko jednego Apacza, a ciała wasze będą jako to miejsce, w którem tkwi nóż. Powiedziałem. Howgh!
Sprawa wzięła więc dość niebezpieczny obrót, ale mimoto byłbym mu dowiódł, że on mnie zastraszyć nie potrafi, gdyby Sam Hawkens nie był na tyle mądrym i nie rzucił mi ostrzegawczego spojrzenia, które przyprowadziło mnie do rozwagi. Wolałem więc zamilknąć.
Skrępowani Apacze leżeli dokoła ognia. Najprostszą rzeczą było zostawić ich tak, zwłaszcza że łatwo dałoby się było ich przypilnować. Ale Tangua chciał mi pokazać, że uważa ich rzeczywiście za swoją własność, oraz że może z nimi robić, co mu się podoba. Rozkazał więc, żeby poprzywiązywano ich do drzew w stojącej postawie.
Zlecenie jego wykonano i jak to sobie można łatwo wyobrazić, niezbyt łagodnie. Keiowehowie postępowali tak bezwzględnie, jak tylko umieli i starali się jeńcom sprawiać jak najwięcej bolu. Żaden z Apaczów nie drgnął przy tem na twarzy, bo wszyscy wychowani byli surowo i wyćwiczeni w znoszeniu bolu. Najwięcej przykrości wyrządzono obu wodzom, których więzy tak mocno ściągnięto, że im omal krew nie trysnęła z nabrzmiałych członków.
O tem nie było mowy, żeby który z jeńców mógł własną siłą wydobyć się z więzów i umknąć, a mimoto rozstawił Tangua czaty dokoła obozu.
Rozniecony na nowo ogień płonął, jak wspomniałem, na wewnętrznym końcu ciągnącego się ku wodzie trawnika. Rozłożyliśmy się dokoła ognia, zamierzając nie dopuścić tutaj nikogo z Keiowehów, ponieważ to byłoby utrudniło, lub nawet uniemożliwiło uwolnienie Winnetou i jego ojca. Na szczęście nie przyszli do nas. Okazali się dla nas nieprzychylnymi zaraz z początku, a teraźniejsza moja sprzeczka z dowódcą tembardziej nie zmieniła ich usposobienia na lepsze. Zimne, pogardliwe niemal spojrzenia, jakie na nas rzucali, nie budziły bynajmniej zaufania, musieliśmy sobie powiedzieć, że dobrze będzie, jeżeli rozstaniemy się z nimi bez starcia.
Keiowehowie zapalili sobie daleko od nas, a bliżej sawanny, kilka ognisk i rozłożyli się przy nich obozem. Tam rozmawiali z sobą nie żargonem, używanym w stosunkach czerwonych z białymi, lecz językiem swojego szczepu, oczywiście dlatego, abyśmy ich nie rozumieli, a to było także złym znakiem. Widocznie uważali siebie za panów położenia i zachowanie ich względem nas podobne było do zachowania się lwa w menażeryi, który jako tako znosi przy sobie pieska w klatce.
Wykonanie naszego zamiaru utrudniała jeszcze ta okoliczność, że mogły o nim wiedzieć tylko cztery osoby: Sam Hawkens, Dick Stone, Will Parker i ja. Reszty towarzyszy nie chcieliśmy i nie powinniśmy byli wtajemniczać w tę sprawę, gdyż niewątpliwie byliby się sprzeciwili temu, udaremniliby, a może nawet donieśli o tym planie Keiowehom. Spodziewaliśmy się zresztą, że wszyscy niebawem zasną, a przez to nie zauważą naszych ruchów. Z tego więc powodu, jakoteż dlatego, że w razie udania się naszego zamiaru nawet mowy o tem nie było, żebyśmy potem mogli odpocząć, przeto zwrócił Sam uwagę, że byłoby dobrze teraz trochę się przespać. Poszliśmy więc za jego radą. Ja zasnąłem rychło, pomimo podniecenia psychicznego, w jakiem się znajdowałem. Nie umiałem jeszcze wówczas, jak później, mierzyć czasu podług gwiazd, ale niewątpliwie było już około północy, kiedy Sam mnie obudził. Towarzysze spali, a ognisko się wypaliło. Keiowehowie podtrzymywali jeszcze tylko jedno, kiedy reszta zgasła. Rozmawiać mogliśmy z sobą, ale oczywiście przyciszonym głosem. Parker i Stone także już czuwali. Sam szepnął do mnie:
— Przedewszystkiem należy z pomiędzy nas wybrać dwu ludzi, bo wszyscy czterej nie możemy stąd odejść. Dwaj wystarczą.
— Ja do nich oczywiście należę! — rzekłem stanowczo.
— Oho, nie tak nagle, sir! Sprawa bardzo niebezpieczna.
— Wiem o tem.
— Well. Jesteście zuch, jeśli się nie mylę, ale zachodzi jeszcze inne niebezpieczeństwo, oprócz tego, dla którego życie narażamy.
— Jakież to?
— Powodzenie zamiaru zawisło od osób, które go wykonają.
— To słuszne.
— Cieszy mnie, że to przyznajecie, sądzę przeto, że wyrzekniecie się osobistego udziału.
— Ani mi się śni!
— Miejcie rozum, sir! Puśćcie mnie z Dickiem!
— Nie!
— Jesteście jeszcze nowicyuszem. Poprostu nie umiecie jeszcze się skradać.
— Możliwe. Dowiodę wam jednak dzisiaj, że człowiek potrafi spełnić zadanie nawet, jeśli się na niem nie rozumie. Trzeba tylko mieć ochotę.
— I zdolności, sir i zdolności! A tych właśnie brak wam. To musi być wrodzone i wyćwiczone, a wam do tego jeszcze niestety daleko.
— Niech próba rozstrzygnie.
— A zrobicie próbę?
— Tak.
— Jaką?
— Wiecie, czy śpi Tangua?
— Nie.
— A to dla nas bardzo ważne. Prawda?
— Tak. Ja się tam zakradnę.
— Nie, ja to uczynię.
— Wy? Dlaczego?
— Właśnie, by odbyć próbę.
— Ach tak! A jeżeli was odkryją?
— To nic nie będzie strasznego, ponieważ mam dobrą wymówkę. Powiem, że chciałem się przekonać, czy czaty dobrze pilnują.
— Dobrze. Ale po co ta próba?
— Aby sobie zdobyć wasze zaufanie. Jeśli mi się to uda, to weźmiecie mnie z sobą do Winnetou.
— O tem jeszcze potem pomówimy.
— Zgoda. A zatem mogę się udać do wodza?
— Tak, ale miejcie się na baczności! Gdy was spostrzegą, powezmą podejrzenie, jeśli nie teraz, to potem po ucieczce Winnetou. Pomyślą, że wyście go odcięli.
— I nie będą w zbyt grubym błędzie.
— Kryjcie się za każdem drzewem i każdym krzakiem, a unikajcie miejsc, oświetlonych ogniem. Starajcie się być ciągle w ciemności!
— Zastosuję się ściśle do waszych wskazówek.
— Spodziewam się. Nie śpi jeszcze przynajmniej trzydziestu Keiowehów, jeśli się nie mylę, nie licząc czat. Jeżeli dokażecie tego, że was nie spostrzegą, to was pochwalę i pomyślę sobie, że przecież może z was jeszcze kiedyś będzie westman, chociaż pomimo moich zbawiennych rad jesteście wciąż jeszcze greenhorn, jakiego nie znajdzie w żadnem panoptikum, hi! hi! hi!
Wsunąłem nóż i rewolwer za pas tak głęboko, że wypaść nie mogły po drodze i odczołgałem się od ognia. Dziś, kiedy to opowiadam, znam całą odpowiedzialność, jaką wówczas wziąłem na siebie tak lekko, całe zuchwalstwo zamierzonego przedsięwzięcia. Ja nie chciałem wtedy zakraść się do wodza Tanguy.
Polubiłem Winnetou i pragnąłem dać mu dowód tej przyjaźni, ile możności czynem, wymagającym narażenia życia na niebezpieczeństwo. Teraz nastręczyła się doskonała sposobność ku temu, sposobność wyswobodzenia go z niewoli. Ale ja chciałem to sam zrobić! Tymczasem Sam Hawkens stanął mi w drodze ze swojemi wątpliwościami. Gdybym był nawet podpatrzył wodza szczęśliwie, mimo to należało przypuścić, że Sam nie pozbędzie się tych wątpliwości. To, czem się ja tak cieszyłem, zamierzał on wykonać z Dickiem Stone. Dla tego przyszło mi na myśl nie żebrać i nie trudzić się o to, żeby spełnił me życzenie. Postanowiłem udać się nie do Tanguy, lecz do Winnetou!
Wystawiałem przez to na szwank nie tylko moje życie, lecz także i towarzyszy, bo jeśliby mnie schwytano przy zamierzonej robocie, zginęliby oni i ja z nimi. Zdawałem sobie z tego sprawę wtedy, ale w młodzieńczym zapale przeszedłem nad tem do porządku dziennego.
O tem, jak należy się skradać, czytałem dużo w młodości, a także słyszałem, odkąd sam już byłem na dzikim Zachodzie. Szczególnie Sam opowiadał i pokazywał mi często, jak się to robi. Starałem się go naśladować w tem, ale o umiejętności, jakiej mi dziś było potrzeba, nie mogło być nawet mowy. To nie zamąciło mi jednak wiary w siebie i w powodzenie przedsięwzięcia.
Leżałem w trawie i posuwałem się przez zarośla. Od obozu do miejsca, gdzie Inczu-czunę i Winnetou przywiązano do drzew, było z pięćdziesiąt kroków. Powinienem był posuwać się tak, żeby tylko palcami rąk i końcami butów dotykać ziemi, ale do tego potrzeba siły i wytrwałości, jaką zdobywa się przez długie ćwiczenie, a ja go jeszcze wtedy nie miałem. To też sunąłem się na kolanach i przedramionach jak czworonóg. Zanim oparłem gdzie ręce, obmacywałem to miejsce, próbując, czy niema tam kawałka zeschłego drzewa, które, złamane ciężarem mego ciała, mogło szmer wywołać. Ilekroć musiałem się przeciskać pod lub pomiędzy gałęziami, splatałem je najpierw uważnie, żeby się przesunąć, nie dotykając ich wcale. Jak z tego widać, odbywał się ten pochód bardzo powoli.
Apaczów poprzywiązywano do drzew po obu stronach otwartego trawnika. Obaj dowódcy znajdowali się, idąc od obozu, po lewej stronie. Drzewa ich stały na brzegu skrawka, a o pięć do sześciu kroków przed nimi siedział, twarzą zwrócony do nich, Indyanin, który ich, jako najważniejszych osób, pilnował. Ta okoliczność utrudniała mi moje zadanie i mogła je nawet udaremnić, ale ja obmyśliłem sobie sposób odwrócenia uwagi strażnika. Do tego potrzeba było kamieni, których tam jednak, napróżno zdaje się, byłbym szukał.
Przebyłem już prawie pół drogi i zużyłem na to przeszło pół godziny. Dwadzieścia pięć kroków w pół godziny! Wtem ujrzałem obok coś jasnego. Posunąwszy się tam, spostrzegłem ku mej radości małe, może na dwa metry średnicy, zagłębienie, napełnione piaskiem. Jeśli kiedy deszcz wypełniał potok i staw, a woda występowała z brzegów, wówczas napływała ona do tego zagłębienia i nanosiła piasku. Wziąłem więc prędko piasku do kieszeni i polazłem dalej.
Po następnej półgodzinie ujrzałem się nareszcie za Winnetou i jego ojcem może o cztery kroki. Drzewa, do których ich przywiązano, nie sięgały grubości człowieka. Nie byłbym się mógł do nich zbliżyć, gdyby u ich stóp nie rosło trochę krzaków, pokrytych liśćmi, które pozwalały mi ukryć się przed strzegącym jeńców Indyaninem. Z boku o kilka kroków za nim stał krzak kolczasty, który miałem na oku.
Doczołgałem się najpierw do Winnetou i poleżałem kilka chwil spokojnie, aby się przypatrzyć dozorcy. Był niewątpliwie znużony, gdyż miał oczy zamknięte i otwierał je z widocznym wysiłkiem. To mi było na rękę.
Należało najpierw zbadać, w jaki sposób przywiązano Winnetou. Sięgnąłem więc ręką do pnia i obmacałem go dokoła razem z nogami jeńca, który to z pewnością poczuł. Bałem się, że się poruszy, przez co byłby mnie zdradził. Nie uczynił tego jednak, bo zbyt mądry był i obdarzony niezwykłą przytomnością umysłu. Przekonałem się, że nogi miał w kostkach związane, a oprócz tego przymocowano je do drzewa rzemieniem. Dwa cięcia zatem były tu konieczne.
Następnie spojrzałem w górę. Przy migotliwem świetle ognia zauważyłem, że ręce jego z prawej i z lewej obejmowały drzewo i związane były z tyłu rzemieniem. Tu wystarczało jedno cięcie.
Teraz dopiero przyszło mi do głowy coś, nad czem nie pomyślałem poprzednio. Oto należało się spodziewać, że Winnetou po przecięciu więzów natychmiast zacznie uciekać, a to naraziłby mnie nad największe niebezpieczeństwo. Zastanawiałem się długo nad tem, jakby tego uniknąć, ale wyjścia nie znalazłem żadnego. Musiałem odważyć się na wszystko, a w razie ucieczki Apacza natychmiast starać się o ratowanie siebie samego.
Ale jakżeż pomyliłem się wtedy w tem mniemaniu o Winnetou! Pokazało się właśnie, że go nie znałem. Kiedy później rozmawialiśmy o tem wyswobodzeniu, opowiedział mi swoje myśli ówczesne. Oto poczuwszy ręce moje na swoich nogach i rękach, sądził że to Apacz. Schwytano wprawdzie — myślał sobie — wszystkich, których miał z sobą, ale mógł iść za nimi niepostrzeżenie jaki wywiadowca, lub poseł, wiozący wieści od oddziału głównego. Winnetou był pewny uwolnienia i czekał na zbawcze cięcia noża. Nie byłby jednak zmienił swej postawy przy drzewie, lecz byłby pozostał na razie w tej samej, gdyż nigdy nie byłby umknął bez ojca, a zarazem pamiętał, że szybką ucieczką naraziłby na niebezpieczeństwo tego, który go oswobodził.
Najpierw przeciąłem dolne rzemienie, górnego nie mogłem z ziemi dosięgnąć, a gdyby mi się to było nawet udało, to jednak należało być ostrożnym, ażeby Winnetou nie skaleczyć w rękę. Trzeba więc było wstać, ale w takim razie mógł mnie spostrzec strażnik. Aby jego uwagę odwrócić, przyniosłem właśnie z sobą nieco piasku. Sięgnąłem ręką do kieszeni, wyjąłem odrobinę i rzuciłem ją obok Winnetou i strażnika na krzak kolczasty. To wywołało szelest. Czerwonoskóry oglądnął się, popatrzył na krzak, ale się wnet uspokoił. Drugi rzut wzbudził w nim już podejrzenie. W krzaku mógł się znajdować jaki płaz jadowity. Powstał, podszedł do krzaka i przypatrzył mu się badawczo. Odwrócił się przytem do nas plecyma. W tej chwili ja się podsunąłem i przeciąłem górny rzemień. Wpadły mi przytem w oko wspaniałe włosy Winnetou, związane na głowie w węzeł, podobny do hełmu i spadające potem obficie na plecy. Uchwyciwszy lewą ręką cienki kosmyk tych włosów, odciąłem go prawą i obsunąłem się znowu na ziemię.
Na co to zrobiłem? Aby w razie potrzeby mieć w ręku dowód, że to ja go odciąłem.
Ku mej radości Winnetou nie ruszył się nawet, lecz stał dalej tak samo, jak przedtem. Zwinąłem włosy na palcu w pierścionek i schowałem do kieszeni. Następnie polazłem do Inczu-czuny, którego pęta zbadałem tak samo. On był także jak Winnetou skrępowany i przywiązany do drzewa i również nie poruszył się, gdy poczuł dotknięcie mej ręki. Przeciąłem jego rzemienie najpierw z dołu, a potem odwróciwszy w ten sam sposób uwagę strażnika, uwolniłem ręce wodza z pęt. On okazał się tak samo rozważnym jak syn i ani nie drgnął.
Wtem przyszło mi na myśl, że lepiej będzie nie zostawiać na ziemi przeciętych rzemieni. Keiowehowie nie potrzebowali wiedzieć, jak oswobodzono jeńców. Gdyby zaś znaleźli rzemienie, zobaczyliby, że były rozcięte i podejrzenie ich padłoby na nas. Zabrałem więc najpierw rzemienie od Inczu-czuny i przemknąłem się znowu do Winnetou, aby tam zrobić to samo. Następnie schowałem je i ruszyłem z powrotem.
W razie zniknięcia obu wodzów byłby strażnik podniósł natychmiast alarm i pobudził wszystkich, a wówczas ja nie powinienem był znajdować się w pobliżu. Musiałem więc spieszyć. Wlazłem przeto w zarośla tak daleko, że nie dostrzeżonoby mnie nawet, gdybym się wyprostował, wstałem i szedłem ostrożnie, ale znacznie szybciej niż przedtem, do obozowiska, w którego blizkości znalazłszy się, położyłem się znowu i odbyłem resztę drogi czołgając się po ziemi.
Moi trzej towarzysze zaniepokoili się o mnie bardzo. Kiedy do nich się dostałem i znowu położyłem na ziemi, szepnął Sam do mnie:
— Byliśmy w strachu o was, sir! Czy wiecie, jak długo was nie było?
— No?
— Prawie dwie godziny.
— Słusznie: pół godziny tam, pół z powrotem, a godzina na miejscu.
— Po co bawiliście tam tak długo?
— Aby się przekonać dokładnie, czy wódz śpi.
— Jakżeż zabraliście się do tego?
— Patrzyłem na niego przez ten czas, a gdy się nie ruszył, wtedy już nie wątpiłem, że śpi.
— A to ładnie, ładnie! Słyszeliście, Dicku i Willu? Aby się przekonać, czy wódz śpi, patrzył na niego przez całą godzinę, hi! hi! hi! Był i zostanie greenhornem, niepoprawnym greenhornem! Czyż nie macie mózgu już w głowie, że nie obmyśliliście lepszego środka? Mogliście chyba dość kawałków drzewa i kory znaleźć po drodze? Nie?
— Tak, — odpowiedziałem na te ostatnie, zwrócone do mnie słowa.
— Wystarczało więc z pewnej odległości rzucić taki kawałeczek drzewa, lub grudkę ziemi na dowódcę, a on gdyby czuwał, poruszyłby się z pewnością. Wy rzucaliście także, ale spojrzenie za spojrzeniem przez całą godzinę, hi! hi! hi!
— Być może, ale próbę przecież odbyłem!
Podczas rozmowy miałem oczy z oczekiwaniem zwrócone na Apaczów. Dziwiłem się, że stali jeszcze przy drzewach, jak gdyby przywiązani, mogąc już odejść. Powód był całkiem prosty. Winnetou spodziewał się, że rozciąwszy najpierw jemu pęta, poszedłem do jego ojca, oczekiwał więc teraz znaku odemnie. To samo, tylko odwrotnie, myślał zapewne ojciec, sądząc, że jestem jeszcze zajęty przy Winnetou. Nie widząc potem przez czas dłuższy żadnego znaku, podpatrzył syn chwilę, w której dozorca zamknął znużone oczy, podniósł rękę, by dać znać ojcu, że już nie jest skrępowany, a wódz uczynił to samo ze swej strony i wtedy dopiero zniknęli ze swoich miejsc.
— Tak, odbyliście próbę — rzekł Sam Hawkens. Śledziliście ruchy wodza przez całą godzinę, a nie daliście się pochwycić!
— Wobec tego przyznacie, że będę mógł się udać do Winnetou i głupstwa nie zrobię.
— Hm! Czy wam się zdaje, że oswobodzicie obu dowódców, bombardując ich wzrokiem przez całą godzinę?
— Nie. Odetniemy ich.
— Myślicie, że ich tak łatwo odciąć jak gałąź od drzewa. Czy nie widzicie przy nich strażnika?
— O, widzę dobrze.
— On tak samo robi jak wy: ostrzeliwa ich spojrzeniami. Uwolnić ich pomimo jego czujności to rzecz, do której nie dorośliście jeszcze. Nie wiem, czy nawet mnie się uda. Spojrzyjcie tam tylko, sir! Już zakraść się tam byłoby arcydziełem, a gdy się tam szczęśliwie dostanie, to... good lack! A to co?
Zwrócił oczy ku Apaczom i utknął w mowie, gdyż w tej chwili właśnie zniknęli. Udałem, że tego nie widzę i zapytałem:
— Co się dzieje? Czemu dalej nie mówicie?
— Czemu? Bo... bo... Czy to prawda, czy ja się mylę?
Przetarł sobie oczy i mówił dalej;
— Tak. Na Boga, to prawda! Dicku, Willu, popatrzcie tam; czy widzicie jeszcze Winnetou i Inczu-czunę?
Zapytani spojrzeli w tę stronę i chcieli właśnie dać wyraz swemu zdumieniu, kiedy dozorca, który w tej chwili dostrzegł także brak powierzonych jego opiece osób, zerwał się, wygapił się na oba opuszczone drzewa i wybuchnął głośnym, przejmującym okrzykiem, budząc nim wszystkich. Gdy im opowiedział, co się stało, powstał zgiełk nieopisany.
Wszystko pędziło do drzew, nawet biali. Ja pospieszyłem za nimi, udając, że nie wiem o niczem, a równocześnie wysypałem z kieszeni piasek na ziemię.
Szkoda, że zdołałem uwolnić tylko Winnetou i Inczu-czunę! Jakże chętnie byłbym wszystkim dopomógł do odzyskania wolności, ale sama próba, podjęta w tym celu, graniczyła z szaleństwem.
Więcej niż dwustu ludzi cisnęło się dokoła miejsc, gdzie stali obaj jeńcy przed chwilą. Panował przytem wrzask i wycie tak wściekłe, że łatwo się było domyślić, coby mnie było spotkało, gdyby prawda wyszła była na jaw. Wreszcie nakazał Tangua spokój i wydał rozkazy, na skutek których może połowa obecnych rozbiegła się po sawannie, aby mimo ciemności szukać zbiegów. Wódz pienił się poprostu od wściekłości. Uderzył niebacznego dozorcę pięścią w twarz, zdarł mu z szyi woreczek z lekami i podeptał nogami. W ten sposób odebrano cześć biedakowi.
Z wyrazu „leki“ nie należy sądzić, jakoby tu chodziło o lekarstwa jako o środki lecznicze. Słowo to przyszło do Indyan dopiero z pojawieniem się białych. Leki bladych twarzy nie były im znane, uważali więc ich skutek za działanie czarów, jakiejś niepojętej, tajemniczej siły. Odtąd nazywają lekarstwem wszystko, co im się czarem wydaje, czego nie rozumieją, co im się przedstawia jako skutek wyższych wpływów. Oczywiście każdy szczep inaczej i przez siebie utworzonym wyrazem nazywa lekarstwo: Mandanowie: hopenesz, Tuskarorowie: yunnjuh queht, Czarnonodzy: nehtowa, Siouksowie: wehkon a Riccarehowie: wehrootih.
Każdy dorosły wojownik, każdy wódz nosi na szyi: „leki.“ Młodzieniec, który chce wejść w grono mężów i wojowników, znika nagle i szuka samotności. Tam pości, głodzi się i odmawia sobie nawet wody. Rozmyśla przytem o swych nadziejach, życzeniach i planach. Wysiłki duchowe w połączeniu z cielesnym niewywczasem wprawiają go w stan gorączkowy, w którym nie umie już odróżnić pozoru od rzeczywistości. Zdaje mu się, że przychodzą nań wyższe podszepty, a sen jest dlań objawieniem. W tym stanie czeka na pierwszy lepszy przedmiot, jaki mu się we śnie, lub w jakikolwiek inny sposób zamajaczy i przedmiot ten jest potem przez całe życie jego świętością, „lekiem.“ Gdyby to miał być nietoperz, nie spocznie, dopóki go nie pochwyci. Skoro mu się to uda, wraca do szczepu i oddaje go lekarzowi, czarownikowi, umiejącemu preparować takie rzeczy. Zamyka się to w osobliwie sporządzonym woreczku, który trzeba nosić jako najcenniejszą własność. Indyanin, tracąc owe leki, traci i honor zarazem. Taki nieszczęśliwiec może odzyskać cześć tylko przez to, że zabije sławnego wroga i pokaże jego lekarstwo, które staje się odtąd własnością zwycięzcy.
Można więc sobie wyobrazić, jaką karą było dla strażnika zerwanie i podeptanie tego woreczka. Nie rzekłszy ani słowa usprawiedliwienia lub gniewu, zarzucił strzelbę na ramię i zniknął między drzewami. Nie żył odtąd dla swego szczepu, który przyjąć mógł go tylko w wymienionym powyżej wypadku.
Wściekłość wodza zwróciła się nietylko przeciwko winnemu, lecz i przeciwko mnie. Przystąpił tedy do mnie i krzyknął:
— Rościłeś sobie prawo do tych psów. Biegnij teraz za nimi i złap ich!
Chciałem się odwrócić bez odpowiedzi, gdy wtem Tangua pochwycił mnie za ramię i zawołał:
— Słyszałeś, co rozkazałem? Masz ich ścigać!
Strząsnąłem go z siebie i odparłem:
— Rozkazałeś? Czy masz do tego prawo wobec mnie?
— Rozumie się. Jestem wodzem tego obozu, a wy musicie mnie słuchać!
Wyjąłem z kieszeni puszkę z sardynek.
— Czy mam ci dać właściwą odpowiedź — rzekłem, trzymając puszkę w ręce — i wysadzić cię w powietrze z wszystkimi wojownikami? Powiedz jeszcze słowo, które mi się nie spodoba, a zniszczę was wszystkich tem lekarstwem!
Byłem ciekawy, czy ten żart wywoła pożądany skutek. Nie czekałem długo na to. Wódz cofnął się daleko i krzyknął:
— Uff, uff! Zachowaj to lekarstwo dla siebie i bądź psem, jak nim jest każdy Apacz!
Była to obelga, której nie byłbym przyjął spokojnie, gdyby nie wzgląd na rozdrażnienie jego i większości jego ludzi. My biali powróciliśmy do naszego obozu, gdzie starano się z różnych stron oświetlić zdarzenie, ale nikt wyjaśnienia nie znalazł. Ja milczałem nawet wobec Sama, Dicka i Willa. Bawiło mnie to w duchu, że posiadałem tajemnicę uwolnienia jeńców, której oni mimo gorliwości rozwiązać nie mogli. Kosmyk włosów Winnetou miałem przy sobie na wszystkich wędrówkach po Zachodzie i do dziś dnia go posiadam.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.