Współczesna powieść polska/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Brzozowski
Tytuł Współczesna powieść polska
Wydawca Księgarnia A. Staudacher i Spółka
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LITERATURA I SZTUKA T. I.
MONOGRAFIE.



STANISŁAW BRZOZOWSKI

WSPÓŁCZESNA POWIEŚĆ POLSKA
≡≡≡≡≡≡  NAKŁADEM KSIĘGARNI I SKŁADU NUT POD FIRMĄ
A. STAUDACHER I SPÓŁKA (MARYAN HASKLER)
STANISŁAWÓW □ □ JAN FISZER, WARSZAWA □
KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.

KAROLOWI IRZYKOWSKIEMU
Z PROŚBĄ, BY PRZYPISANIE PRACY TEJ, JAKO HOŁD NALEŻNY AUTOROWI PAŁUBY — PRZYJĄĆ RACZYŁ.
SŁOWO WSTĘPNE.

Studyum krytyczne o współczesnej powieści polskiej — musi być rozdziałem ogólnej historyi naszego społeczeństwa. Sama powieść jest przecież próbą uświadomienia sobie bądź to współczesnego momentu życia, bądź też przeszłości, którą usiłujemy z momentem tym, już przez sam fakt, że o niej mówimy, powiązać.
Powieść historyczna jest nie w mniejszej mierze niż tak zwana współczesna, albo obyczajowa dokumentem epoki, w której powstała. Może być w niej mowa tylko o takiej przeszłości, jaka żyje w umyśle czytelnika, czy autora. Sam obraz tej przeszłości, jego rysy charakterystycznye, jest wytworem tej epoki, w której się narodził, ściśle związanym z nią i uwarunkowanym przez nią. Dla każdej epoki nie mniej charakterystycznem jest to, co myśli ona o przeszłości swojej, niż to, co sądzi ona o stanie swym obecnym. Powiedziećby można nawet, że stosunek do przeszłości jest charakterystyczniejszy niekiedy — z natury rzeczy bowiem wymaga rozleglejszej perspektywy myślowej. Każda powieść historyczna ma w sobie zawiązki pewnej filozofii historyi. Filozofia historyi zaś czy to wyrażona w formie abstrakcyjnej, czy też unosząca się w powietrzu niejako i odbijająca się raczej w instynktowem szacowaniu zjawisk i faktów historycznych, niż w wyrozumowanym i systematycznym poglądzie na nie jest zawsze wyrazem samowiedzy, czy samopoczucia danego społeczeństwa, przeświadczeniem jego o swoich zadaniach i przeznaczeniach. Powieść historyczna, o ile wogóle posiada jakąś wartość poucza nas, jak zapatruje się dana epoka na swe zadania dziejowe. Współczesne nasze aspiracye i uzdolnienia do twórczości historycznej, nasze ideały i urojenia społeczne rozstrzygają o tem, jakie siły w przeszłości naszej zwracają przedewszystkiem naszą uwagę. Porównanie Trylogii Sienkiewiczowskiej, z Faraonem Prusa, lub Popiołami Żeromskiego zaznajamia nas z trzema różnemi koncepcyami historyi nietylko przeszłej, ale i obecnej i przyszłej. Po przez te trzy tak różne i odległe od siebie epoki historyczne przezierają trzy całkiem współczesne, a różniące się pomiędzy sobą stanowiska względem świata, to jest względem ludzkości i jej najistotniejszych zadań. Sienkiewiczowska Polska XVII wieku, Egipt Prusa i Żeromskiego epoka legionów wprowadzają nas w nasz współczesny świat, uczą, z jakiemi siłami czują się spokrewnionemi różne kręgi naszego społeczeństwa. Dowiadujemy się więc, co o samem sobie społeczeństwo to myśli, gdy rozważa samo siebie, jako ogniwo w nieskończonym łańcuchu rozwoju ludzkości. Z historycznego »stylu«, czy to Sienkiewicza, czy też Żeromskiego lub Prusa nie zrozumiemy nic, póki nie poznamy jego współczesnych aktualnych korzeni.
Ścisły związek powieści t. zw. obyczajowej z ogólnem życiem społeczeństwa nie wymaga chyba specyalnych udowodnień.
Świadomie, czy bezwiednie powieść współczesna dzięki szerokim kołom czytelników ogarnianym przez nią staje się źródłem informacyi społeczeństwa o własnem swem życiu i mającym typowość za sobą sądem jego o sobie, staje się myślą teoretyczną i praktyczną szerokich kół społecznych, okazuje wpływ poważny na tworzenie się, lub przynajmniej wyjaśnianie się i rozwój światopoglądów. U nas urasta to znaczenie powieści dzięki temu, że naukowa i filozoficzna myśl nasza pozostaje udziałem nielicznych i wiedzie żywot suchotniczy, że bardziej dokładna i ścisła znajomość spraw własnych pozostaje jeszcze wciąż czczym postulatem publicystycznym, przeciwko któremu sami publicyści zresztą w sposób lekkomyślny, a karygodny grzeszyć nie przestają. Brak przedmiotowej czujnej i w aparat metod naukowych uzbrojonej wiedzy społecznej, głęboka ignorancya i brak sumienności naszej tak zwanej publicystyki, sprawiają, że obraz życia społecznego i pojęcia o składających się na nie siłach, ścierających się w niem dążeniach i przeciwieństwach czerpią najliczniejsze koła naszej »inteligencyi« w znacznej mierze ze współczesnej literatury powieściowej.
Wpływ ten powieści był tem silniejszy i tem wątpliwszej wartości, że żadnej systematycznej kontroli nie podlegał. Krytyka nasza obrazów współczesnego życia, przedstawianych przez naszą literaturę powieściową z rzeczywistością społeczną nie konfrontowała, gdyż nie posiadała potrzebnej do tego wiedzy i własnej swej roli w społeczeństwie nie pojmowała. Ostatnim krytykiem, który posiadał metodę i systematyczność w swych dążeniach kulturalno-społecznych był Piotr Chmielowski. Poza nim wszystkie inne, niekiedy na znacznych zdolnościach opierające się usiłowania rozpływają się w chaosie i dowolności wzajemnych suggestyi, wpływów i wmówień subjektywnych. Rzeczywistego znaczenia więc typów, czy tylko szablonów lub fantasmagoryi, jakiemi powieść nasza operowała nikt nie badał, narzucanych przez nią ocen społecznych nie sprawdzał, a przynajmniej nie czynił tego nikt na podstawie objektywnego przez myśl społeczną i analizę filozoficzną ugruntowanego światopoglądu. Istnieją w tym kierunku co najwyżej oddzielne próby, i to najczęściej w pracach pisarzy nie zajmujących się fachowo i systematycznie krytyką literacką: Ludwika Krzywickiego np. Były to jednak zazwyczaj dorywcze i wzmiankowe ilustracye w pracach, mających właściwie inne zadanie. Nie zwracano na nie dostatecznie uwagi i poważnej a trwałej zmiany w istniejącym stanie rzeczy wytworzyć one nie mogły. To też powieść nasza stała się w znacznej mierze czynnikiem uwsteczniającym. Rozchodzące się w olbrzymiej ilości wyroby pp. Krechowieckiego, Jeske-Choińskiego, Gawalewicza, Gąsiorowskiego łącznie z utworami bardziej już utalentowanych pisarzy, jak Rodziewiczówna, a nawet z dziełami posiadającemi znaczną wartość artystyczną, jak np. pisma Sienkiewicza, przyczyniały się do utrwalenia wpływów klerykalizmu, do wyrobienia wstecznych i naiwnych w swem zacofaniu pojęć o życiu współczesnem, do rozmnożenia się i rozwoju oportunizmu społecznego i ciemnoty. Utwory te przyczyniały się do wyrobienia pewnej ogólnej mdłej pod względem umysłowym i moralnym, skłonnej do wszelkich kompromisów, wrogiej dla wszelkiej siły duchowej, dla wszystkiego, co rozwojowe — atmosfery. Atmosfera ta z kolei rzeczy oddziaływa bądź to bezpośrednio, bądź też pośrednio po przez wydawców i redakcye poczytnych, a więc lepiej płacących pism na pisarzy bardziej zdolnych i świadomych. U pisarzy dużej nawet bardzo miary i niewątpliwego poczucia obywatelskiego na każdym kroku napotykamy ślady ustępstw, bezwiednie — chcemy wierzyć — najczęściej popełnianych.
Pewien rodzaj niedojrzałości umysłowej ciąży na całym rozwoju powieści polskiej tego okresu. Pisarze nie mają odwagi do całkowicie szczerego wypowiedzenia się w kwestyach, których znaczenie zrozumieć skądinąd byliby zdolni. Całe szeregi zagadnień nie zostają poruszone wcale. Całe strony i to najważniejsze rzeczywistości społecznej i duchowej nie zyskały sobie w powieści polskiej praw obywatelstwa.
Odbiło się to i w ten jeszcze sposób, że zostało przez to spotęgowane i tak już ciężkie osamotnienie tych pisarzy, którzy dzięki swemu wyrobieniu indywidualnemu powołani byli do wprowadzenia powieści naszej na zdrowsze i bardziej odpowiadające wymaganiom życia drogi. Izolacya artystyczna potęgowała w nich uczucie odosobnienia społecznego, utrudniając im niepospolicie spełnienie zadania. Krytyka nasza zaś pracy tej ułatwić im nie umiała, pocieszając się powtarzaniem popularnej bezmyślności o talencie niezależnym od warunków, wpływom nie ulegającym i mającym drogę swą wyznaczoną i wytyczoną przez jakąś specyalną ad hoc stworzoną estetyczną opatrzność. Wymyślanie usprawiedliwień dla własnej bezczynności było zawsze silną stroną naszego społeczeństwa.
Prawdziwą, równolegle z życiem rozwijającą się i pogłębiającą świadomością społeczną powieść nasza nie stała się. Czytelnik nie znajdując w niej pogłębienia zagadnień, z jakiemi spotyka się w życiu nauczył się widzieć w niej mniej lub więcej szlachetną i uszlachetniającą, ale z powagą życia w odległym tylko pozostającą związku — rozrywkę. Zamiast wiązać pojedyńczego czytelnika z życiem ogółu powieść utrzymywała go w jego filisterskiem zasklepieniu, współdziałając w ten sposób przetworzeniu się czytających warstw naszego społeczeństwa w zbiorowisko biernie ulegających losowi, niezdolnych do społecznej inicyatywy — pojedyńczych, prywatnych ludzi.
Za ten kielich hańby i goryczy jaki teraz każdy myślący Polak wychylić musi, gdy rozważa zachowanie się szerokich kół inteligencyi polskiej wobec rewolucyi rosyjskiej i demokratyzacyi Austryi spada część odpowiedzialności i na powieściopisarzy polskich. Jeżeli z samochwalczego ciemnego i lekkomyślnego plemionka wyrobić mamy samych siebie na naród istotnie biorący twórczy udział w kulturalnem życiu ludzkości i śmiało patrzący w przyszłość, pozbyć się potrzeba haniebnej względem nędzy własnej pobłażliwości. Jeżeli inteligencya nasza nie jest w stanie wytworzyć dla mas ludowych zdrowej i jasnej świadomości, niechże przynajmniej nie zatruwa ich samowiedzy własną ślepotą umyślną, czy też mimowolną.
Powieść polska przemilczeniem lub kłamstwem bezwiednem, czy świadomem podtrzymuje bajeczkę o pełnym samozaparcia i spokojnej gębokości duchowej kapłanie, zacnym a energicznym przemysłowcu i głębokim, a daleko widzącym mężu stanu z mitrą; lud spostrzega już, że kapłan jest chciwym zysku a ciemnym szamanem, przemysłowiec krótkowzrocznym i tchórzliwym kramarzem, wielki mąż stanu — zdrajcą kraju, a niedostrzegający tego pisarz ich wspólnikiem.



I.
KILKA SŁÓW Z TEORYI POWIEŚCI.

Każdy rodzaj twórczości ludzkiej jest pewną formą stosunku ludzkości względem życia. Stosunek ten odpowiada pewnym mniej lub więcej ściśle określić się dającym potrzebom i zagadnieniom. Zrozumienie tych zagadnień i potrzeb daje nam do ręki klucz do zrozumienia praw rządzących danym rodzajem twórczości, określających warunki jego powstania i rozwoju. Zrozumieć życie i rozwój jakiejś formy artystycznej, czy też literackiej, znaczy to zrozumieć wyrastanie jej z pewnych zagadnień życia. Bez tego związku przedstawia się nam przekształcanie i rozwój form literackich, jako pewien rodzaj niewytłomaczalnej, a pedancko nudnej mitologii, jaką uprawia dziś z zamiłowaniem i metodą, rozprawiający nieustannie o ewolucyi rodzajów literackich, o doborach dokonywających się pomiędzy niemi francuski krytyk, Ferdynand Brunetière. Z wszelkich gatunków karykaturalnych zastosowań darwinizmu ten jest chyba najpocieszniejszym. Możnaby przypuścić, że narodził się on z sennego majaczenia bibliotekarza, który przeczytał świeżo dzieło »O powstawaniu gatunków«. Kto jednak nie zna różnych prób profesorskiej mądrości, szczególniej z dziedziny nauk społecznych, ten wogóle nie może mieć żadnego wyobrażenia o przedziwnych a pełnych humoru wytworach ludzkiej ograniczoności. Tytuł profesorski dodając odwagi, wyprowadza ograniczoność tę ze stanu »potencyonalnej energii« i czyni ją kinetyczną. Rezultatem jest teorya walki o byt pomiędzy formami literackiemi, ofelimistyczna teorya wartości, lub inna forma mitologizującej, gdyż przypisującej samoistne znaczenie pojęciom — myśli. Podstawą bowiem profesorskiej filozofii jest przekonanie, że pojęcie: myśl stwarza przedmiot. I tak np. subjektywne poczucie pożytku, zaspokojenia potrzeb może być dostateczną podstawą dla istnienia całych warstw ludzkości, żyjących »z nadwartości«. Podobnie, zdaniem Brunetièra powieść Balzac’a nie tylko wytworzyła cały szereg nowych zagadnień, z jakiemi odtąd zwracać się zaczęli czytelnicy i pisarze do badań historycznych, lecz przeistoczyła nawet samo życie, które ucieszywszy się, że w dziełach Balzac’a powieść osiągnęła wreszcie całkowitą realizacyę swego określenia, zaczęło czynić wysiłki, aby stać się podobnem do tego, co ta powieść o nim opowiada. Teorya Brunetièra, szczególnie zaś jego żałośnie jałowa książka o Balzac’u, która jest najświeższem teoryi tej zastosowaniem, może stać się pożyteczną jako oznaka ostatecznego zwyrodnienia i wpadającej w karykaturę własną kompromitacyi — przesądu o samoistnem życiu rodzajów i form literackich, a co zatem idzie, jako wezwanie do stworzenia nowych metod badań estetycznych, któreby wiązały te czysto formalne i w formalizmie swym czcze zagadnienia z wytwarzającem literaturę życiem. Wszelka inna, niż społeczno-psychologiczna teorya form literackich i artystycznych jest z góry już skazana na konsekwencye à la Brunetière. Hipolit Taine w przedmowie do historyi literatury angielskiej i do zbiorowego wydania swych szkiców zakreślał linie wytyczne takiej teoryi. Należy przedewszystkiem zbadać, jakim psychologicznym właściwościom zawdzięcza swe powstanie dany rodzaj twórczości. Następnie już analiza tych właściwości pozwoli nam stworzyć jedynie możliwą teoryę danego rodzaju, rozpatrzenie zaś ich związku z rozwojem dziejowym danego społeczeństwa, czy ludzkości, posłuży, jako nić przewodnia do zrozumienia samej historyi rodzaju. Innemi słowami, gdy badam malarstwo krajobrazowe za podstawę musi mi posłużyć struktura psychiczna malarza pejzażysty, rozważanie pierwiastków tej struktury i ich losów w ciągu historyji znikanie jednych i pojawianie się innych wytłumaczy nam zmiany smaku stylu i t. p. Wreszcie określenie warunków psychologicznych, przy obecności których jedynie interes skupia się na pejzażu posłużyć może za podstawę rozumienia istotnej natury i granic rodzaju. Sądzę, że zastosowanie względem historyi sztuki i literatury opisowej, formalnej metody, rozwiniętej w sposób tak pomnikowy przez R. Avenariusa względem form poznania, szczególniej z uwzględnieniem tych perspektyw, jakie odsłania przed nami zainicyowana przez Marxa teorya rozwoju ludzkości mogłoby wydać wyniki niezmiernie cenne i ścisłe w tej przynajmniej mierze, w jakiej w ogóle ścisłość w tej dziedzinie badań jest możliwa. Jest rzeczą aż nazbyt jasną, że tu nie mogę myśleć o dokładnem sformułowaniu zasad takiego poglądu na rozwój sztuki i literatury, co więcej nie będę w stanie metody wzmiankowanej stosować zupełnie ściśle do rozpatrywanego przezemnie przedmiotu. Pozostanie ona dla mnie regulatywem, do którego będę się starał zbliżyć w miarę sił[1].
W korespondencyi Schillera i Göthego znajdujemy częste wzmianki o tem, że taki a taki temat nadaje się raczej do epickiego, niż dramatycznego opracowania i t. p. Fryderyk Hebbel mówi też często w swoich notatach i listach, że i forma ma swoje głębsze zagadnienia i wyróżnia tak zwaną wewnętrzną formę. Bardzo powierzchowny nawet rozmysł wystarcza do zrozumienia, że stosunek pomiędzy formą a treścią danego dzieła nie może być czysto przypadkowy. Wymagają przecież estetycy, aby pomiędzy treścią, a formą dzieła sztuki zachodziła zupełna i całkowita harmonia. U nas p. Maryan Massonius zajmował się specyalnie zagadnieniem stosunku formy i treści. Zdaniem mojem jednak usiłowania jego świadczyły raczej o pewnej erudycyi filozoficznej i znajomości terminów niż o samoistnem przemyśleniu zagadnienia. Zagadnienie w samej rzeczy jest bardziej złożone, niż się zdaje. Gdy Moeller Bruck skłonny jest w treści widzieć to, co dany artysta pragnie wyrazić, ten stan duszy, jaki chce on uzewnętrznić i narzucić, za formę zaś uważa systemat środków, jakimi się on w tym celu posługuje, — to i przeciwko takiemu rozgraniczeniu nasuwają się pewne wątpliwości. Wiadomo np. że Flaubertowi w »pani Bovary« szło o rozwiązanie pewnych zagadnień czysto formalnych sztuki i stylu. Sam temat więc schodził tu do poziomu środka. Nie można tu stawiać zagadnienia tak, że Flaubert szukał środka artystycznego dla wyrażenia nędzy prowincyonalnego życia, jego nudy etc., etc., przeciwnie, posłużył się on tą treścią dla wprowadzenia w życie pewnych zasad kompozycyi artystycznej. Czy jednak nie wydałoby się zwykłą igraszką w słowa, gdybyśmy powiedzieli, że dla Flauberta treścią były wzruszenia, jakie dawała mu jego technika artystyczna, treść zaś dzieła, losy pani Bovary jedynie formą. Przytaczam ten przykład jedynie dla okazania, jak dalece złożoność i rozmaitość przebiegów psychologicznych, składających się na twórczość przerasta liczbę tych szablonowych i typowych stosunków pojęć i przeciwstawień, jakiemi rozporządza formalna, oddawna już nie konfrontująca kategoryi swych z życiem sztuki — estetyka. Nadewszystko zaś pouczającym jest ten przykład ze względu, że ukazuje poza czysto oderwanym stosunkiem dwóch abstrakcyi: forma i treść — złożone i zróżniczkowane procesy psychologiczne, o które tu właściwie idzie. Ogólna formułka estetyków: harmonia formy i treści nie mówi, jak widzimy nic, gdyż tylko warszawscy krytycy — jak widzimy — mogą przypuszczać, że jest zawsze wiadomo, co w danem dziele jest formą a co treścią, że formę można przymierzać do treści, tak jak krawiec przymierza świeżo uszyty garnitur. Gra w takie kościane bilbokety pojęciowe bywa bardzo przyjemna dla różnych »starców« estetyzujących w rodzaju pp. Bogusławskiego lub Henkla, którzy swoimi rozprawami o formie, treści, harmonii etc. imponują dziś jeszcze niektórym z młodszych krytyków, pragnących pozyskać patent na bezstronność, a jednocześnie znających filozofię jedynie ze słyszenia, to jest właściwie na tyle, aby im się wydawało, gdy ktoś w proste terminy szczęka, że jednak musi to być coś głębszego. Dzięki temu np. w piśmiennictwie Wilhelma Feldmana p. Władysław Bogusławski wyrósł na jakiegoś estetę idealistę, przez lat 40 czy więcej męczącego się na warszawskiem pustkowiu. Zagadnienie stosunku pomiędzy treścią a formą sprowadza się, gdy się rozważa jego konkretną psychologiczną treść, a nie zaś formalny, abstrakcyjny szablon, do zagadnienia jaki stosunek z pośród tych wszystkich, które wobec danego stanu duszy zająć można, posiada wartość ogólnie obowiązującą. O cóż bowiem idzie w dziele sztuki? O wyrażenie pewnego stanu dusz, o uprzystępnienie go, ujawnienie go innym. Użyję tu porównania. Gdy chcemy ukazać komuś jakiś przedmiot fizyczny, wprowadzamy widzów na taki punkt przestrzeni, wzniesienie i t. p. skąd on jest widoczny. Zagadnienie formy w sztuce polega na wyszukaniu takich psychicznych perspektyw, odsłaniających, że się tak wyrażę, ten widok duchowy, o jaki nam idzie. Zagadnienie formy jest w gruncie rzeczy zagadnieniem praktycznej psychologii zbiorowej. Szukając doskonałej formy szukamy bezwzględnej »widoczności« dla danego stanu duszy, szacujemy wszystkie stosunki, jakie wobec niego zająć można. Rozwiązanie zagadnienia formy polega na uznaniu jednego z tych stosunków za ogólnie obowiązujący. Oczywiście kierujemy się w tem jako normą znajomością środowiska, w jakiem żyjemy, działają na nas wszystkie wartości przez środowisko to wytwarzane i uznawane. To, com powiedział wystarcza, jak się zdaje, do zrozumienia, jak dalece społeczną czynnością jest najbardziej wewnętrzny, najbardziej »samotny« proces twórczy i jak wielką jest rola zagadnień etycznych w problemach uznawanych przez nas za dziedzinę »czystej sztuki«[2]. Wystąpi to jaśniej, gdy rozważymy niektóre szczegóły zagadnienia. Mówi się np. o formie epickiej. Zastanówmy się nad tem jakie konkretne stany psychiczne ukrywają się poza tem abstrakcyjnem wyrażeniem: forma epicka. Mamy np. bitwę, w której ginie ten lub ów z zajmujących nas bohaterów, dajmy na to Hektor w Iliadzie. Poeta, gdy oddaje tę katastrofę przejmuje się jej znaczeniem uczuciowem (p. scenę pożegnania z Andromachą), przechodząc teraz do innych wypadków tem samem podporządkowuje dane uczucie innym, a właściwie samej swobodzie przechodzenia od niego do innych. Forma epicka więc tego rodzaju jak ta, którą znajdujemy w Iliadzie lub Panu Tadeuszu opiera się na zespole uczuć wartościowych i stałych, w imię których można przejść do porządku nad wszystkiemi innemi uczuciami, opiera się na zespole wartości ogólnych, pozwalających pogodnie zapomnieć o każdej wartości pojedyńczej. Gdy więc rozważam zagadnienie o właściwości lub niewłaściwości formy epickiej (pojmujemy ją tu wciąż w tem ograniczeniu, jakie charakteryzują przykłady) rozwiązujemy właściwie zagadnienie takie, czy istnieje w »świadomości społecznej« (posługuję się tu tym terminem w znaczeniu ustalonem przez E. Durkheima: — świadomość społeczna — stany świadomości wspólne wszystkim członkom danej grupy społecznej), systemat wartości pozwalający przejść pogodnie do porządku dziennego nad danym stanem duszy o oddanie którego w formie epickiej idzie. Gdy zagadnienie to zostaje rozwiązane błędnie, powstaje utwór, w którym »treść« nie odpowiada »formie«. Błąd może tu polegać na tem, że dana grupa wartości nie istnieje i wtedy zamiast epickiej pogody mamy filisterską obojętność dla spraw ludzkich, powstaje jeden z tych doskonale nudnych utworów, jakie znane są w literaturze pseudoklasycznej. Zresztą tu mamy do czynienia z inną pomyłką. Autor utożsamiał epicką pogodę z obojętnością, wskutek tego wybierał tematy, względem których był obojętny, myśląc, że posiada względem nich spokój epika. Tak dalece idzie w estetyce o szacowanie i sądy czysto etyczne[3][4]. Teraz możemy przejść już in medias res. Z jednem zastrzeżeniem jeszcze. Kto zajmował się kiedykolwiek analizami tego rodzaju, ten wie, jak wielką jest pokusa zapewnienia analizie tej pozorów zupełności, uczynienia z niej dedukcyi wszelkich możliwych przypadków. Sam Kant nie oparł się jej w swojej tablicy kategoryi. Nie może więc w tem, co nastąpi być mowa o wyczerpaniu a priori wszystkich form »powieściowego stosunku« autora do stanowiących treść jego utworów stanów duszy. Idzie tu tylko o metodę rozwiązania. Idziemy w tym za przykładem i powagą Kanta, który określał pojęcie przedmiotu jako pewne prawidło, pewną metodę wiązania wyobrażeń. O to właśnie idzie nam, gdy ustalamy pojęcie powieści i wyprowadzamy z niego pewne wnioski. Pojęcie to nie zastąpi nam znajomości rzeczywistości doświadczalnej t. j. w danym wypadku literatury powieściowej, ale ułatwić powinno jej analizę krytyczną. Aby mogła istnieć powieść »opowiadanie« potrzeba, aby istniał stan duszy, umożliwiający przejście do porządku dziennego nad całym szeregiem wartościowych (to bowiem, co nie istnieje pod żadnym względem jako wartość nie istnieje wogóle dla naszej świadomości) stanów duszy, wydarzeń, osób i t. p. Psychologia czytelnika powieści polega na nieustannem odczuciu dystansu psychicznego pomiędzy sobą a przedmiotem, o którym jest mowa. Ten dystans właśnie stwarza możność przechodzenia do porządku dziennego nad wydarzeniami, stanami duszy, osobami, nieodłącznego od opowiadania i stanowiącego jego istotę. Na tem zasadza się różnica pomiędzy formą dramatyczną a powieściową. W dramacie wszystko skierowane jest właśnie ku temu, aby niedopuścić powstania tej odległości pomiędzy widzem a akcyą dramatu. Sprawa, o którą idzie w dramacie musi się stać sprawą widza. Różnica ta, da się jeszcze w ten sposób wyrazić. Zagadnienia, o które idzie w dramacie przejmują nas całkowicie. Zagadnienia o które idzie w powieści pozostawiają w nas zawsze coś, co jest od nich niezależnem, co daje nam właśnie swobodę wobec nich, stwarza ten dystans pomiędzy nami a akcyą. Rozumiemy więc na czem polega nadawanie się, lub nie nadawanie danego przedmiotu do formy powieściowej. Oto na tem, czy wobec przedmiotu tego, wobec zagadnienia, o które idzie, posiadamy coś, jakąś dziedzinę duszy, w którą możemy się schronić, w której nic nie zależy od takiego lub innego rozwiązania problemu. Jeżeli taka dziedzina istnieje — temat może być opracowany powieściowo, jeżeli nie jedyną formą, w jaką może być ujęty jest dramat. I znów widzimy, do jakich czysto praktycznych moralnych, etycznych zagadnień sprowadzają się te zagadnienia, tak dalekie pozornie od tej dziedziny wartości estetyki formalnej. Wysnuwają się stąd dalsze konsekwenkye, posiadające pierwszorzędną doniosłość dla estetyki dramatu i powieści. Ponieważ dramat nie pozostawia w duszy widza żadnych wobec siebie zastrzeżeń, widz musi domagać się surowej konsekwencyi w rozwiązaniu zagadnienia. Wszystko, co nie prowadzi do tego rozwiązania staje się zbytecznem. Dlatego miał słuszność Goethe gdy pisał, że forma epicka polega na rozwijaniu momentów, opóźniających rozwiązanie (retardierende Momente), dramatyczna na ich wykluczeniu. W roztrząsaniu przedmiotów, o których pisze się nieustannie tyle powierzchownych i nic nie znaczących frazesów, dodaje otuchy napotkanie na ślad Schillera, Goethego, Hebbla[5]. Dalszym wnioskiem jest, że dramat wymaga o wiele większego stopnia jasności wobec zagadnień o które w nim idzie. Mgła dystansu, zastrzeżenia, które ten dystans dopuszcza nie istnieją tu. Autor nie jest tu opowiadaczem powikłanego splotu faktów, jest heroldem i sędzią wyroków, którymi według słów Stanisława Wyspiańskiego kieruje »Boża ręka». On sam musi wypowiedzieć wyrok, serce swe i umysł musi uczynić wagą, którą się odważa miara losów ludzkich, głos swój ma organem uczynić spiżowej mowy przeznaczenia, sprawiedliwości ostatecznej. Wiążą się z tem ciekawe, charakterystyczne zagadnienia estetyczne, jakie przedstawia twórczość Teodora Dostojewskiego. Niejednokrotnie wyrażano zdziwienie dlaczego Dostojewski, którego powieści są » zamaskowanemi tragedyami« nie pisał w formie dramatycznej. Odpowiedź, a przynajmniej drogę prowadzącą do niej, można znaleźć w przypomnieniu, że zagadnienia, na których oparte są powieści Dostojewskiego były jego podziemnemi zagadnieniami, których pragnął on wyprzeć się. To usiłowanie wmówienia w siebie, że zagadnienia te zostały przez niego rozwiązane, że nie dotyczą go już one, odbija się w sztucznem i więcej, niż słabem umotywowaniu dystansu, jaki usiłuje on stworzyć pomiędzy sobą a przedmiotem swoich dzieł. Dystans ten w samej rzeczy najczęściej polega na wprowadzeniu jakiejś trzeciej osoby, która opowiada, na powtarzających się często wzmiankach co do jakichś materyałów, zapisek, ustnych relacyi i t. p., z których miał rzekomo czerpać autor. Nawet takie czysto zewnętrzne, »techniczne procedés«, są jak widzimy umotywowane przez wewnętrzny zasadniczo etyczny stosunek stanowiących osnowę przeżyć.
Streśćmy się. Wybór formy nie jest rzeczą dowolną: jest on zależny od stosunku, jaki zajmujemy wobec zagadnień, o które idzie w dziele. Jeżeli istnieje w nas coś, pozwalającego nam te zagadnienia uważać nie za nasze, za takie, nad któremi świadomość nasza ma prawo przechodzić do porządku dziennego, powstaje pomiędzy nami a problemem, stanowiącym zasadniczą treść dzieła, ten niezbędny dystans artystyczny, na obecności którego zasadza się różnica pomiędzy formą dramatyczną a powieściową. Dalsze wnioski są aż nazbyt łatwe do przewidzenia. Natura tych pierwiastków duchowych, pozwalających nam stworzyć pomiędzy sobą, a zagadnieniem o ktorem mówimy w dziele sztuki, odległość określać będzie rodzaj, »styl« powieści. Podstawy tego naszego oddzielenia perspektywicznego od przedmiotu mogą być bardzo różne. Mogą polegać na żywiołowem, nie rozumującem, pełnem słonecznej mocy przeświadczeniu, że świadomość zbiorowa trwa, żyje pomimo zagłady najszlachetniejszych jednostek i wtedy powstaje ta epicka pogoda, która jest w gruncie rzeczy wynikiem poczucia plemiennej jedności i plemiennej mocy. Nie tylko można znieść, że najlepsi giną, ale dobrze jest, że giną, bo i ze śmierci ich i z życia wyrasta to jedno, co jest naprawdę — naród, jego po przez wieki rozwijająca się, spokojna i mądra radość istnienia. Ale możliwem jest stanowisko wręcz przeciwne: jednostka nie znaczy nic, bo tu istotnie niema nic znaczenia, wszystko przemija jednakowo bezcelowo. Poczucie powszechnej bezcelowości — pozwala znów pogodzić się z zanikaniem zjawisk pojedyńczych. Możliwe są różne odcienie: ironii, naprężonej aż do bólu, ironii bardziej zintelektualizowanej pogodnej, uśmiechającej się do samej siebie, ilekroć z pod kształtu, który ją łudził swem istnieniem wynurzy się to jedno, które jest: Nada, można z samego poczucia sieroctwa wszystkiego, co mówi ja o sobie i co jest poszczególne, wywieść jakieś łzawe i wiecznie krwawiące współczucie dla wszystkiego co żyje. Humor stanowi nieuchronną niemal domieszkę wszystkich nowoczesnych powieści. Są inne jeszcze tła psychiczne, z których powieść rozwinąć się nie może: tak np. jakiś demoniczny egoizm, który obiera za archimedesowy punkt oparcia samo swe materyalnie niezależne istnienie wobec wszystkich zagadnień świata. »A choćby tam cały świat runął, ja przecież mogę jeszcze tu siedzieć i pić herbatę« formułuje tę skalę uczuć jeden z bohaterów Dostojewskiego. To zaufanie do swej cielesności, chytrze drwiące w swych instynktownych głębiach ze wszystkich porywów myśli, nieufne względem nich, doszukujące się we wszystkiem, co ma nazwę duszy, ideału, czegoś sztucznego, nieszczerego, zmyślonego przez to jedno, które zna naprawdę ciało, to spokrewnienie żywiołowe ze wszystkiem cielesnem — czyż, to nie jest najgłębsze tło uczuciowo emocyonalne powieści Lwa Tołstoja. Wypadek bardzo charakterystyczny przedstawia nam powieść Balzaca. Tu to tło stanowiące dystans polegało na nieustannej obecności w duszy mnóstwa innych zagadnień, mnóstwa tak wielkiego, że niepodobna było go ogarnąć jednem spojrzeniem. Pozostawało więc wobec każdego poszczególnego zagadnienia poczucie, że jest ono związane z całym splotem innych wobec których jest czemś pojedyńczem, czemś, co musi być podporządkowane całości tego olbrzymiego mechanizmu. Formą karykaturalną nieco podobnej postawy, stanowią wypadki, w których tłem stwarzającem dystans jest nieustannie pobudliwa, nie rozumująca, łaknąca czysto wrażeniowego pokarmu ciekawość. Odmiany tej ciekawości, stopień przepojenia jej myślą, stanowią znów o powstawaniu charakterystycznych odcieni twórczości powieściowej.
Nie piszę tu jednak specyalnego traktatu, który możnaby nazwać — każdy z nas czytał niegdyś Darwina i niestety Häëckla — Die generelle Morphologie des Romanes.
Zanim przejdziemy do bliżej zajmującego nas tematu t. j. powieści polskiej — musimy jeszcze uczynić parę uwag.
Przedewszystkiem łatwo zrozumieć, dlaczego w czasach najnowszych t. j. przedewszystkiem w ostatniem XIX stuleciu powieść jest rodzajem literackim, który wydał dzieła najwybitniejsze i najbardziej charakterystyczne. Życie nowoczesne ze swemi nieustannemi i coraz to pogłębiającemi się różniczkowaniami, rozbijającemi społeczeństwo na warstwy, sfery, kręgi, posiadające swoje własne i odrębne systematy wartości, grupy cech trwałych i charakterystycznych, samo przez się wytwarza warunki, w których pomiędzy sprawami, zagadnieniami jednej warstwy a czytelnikami należącymi do innej wytwarza się dystans. Nie należy tego pojmować w sposób symplistyczny t. j. przypuszczać, że dystans taki istnieje jedynie pomiędzy sferami i typami życia różnych klas, nieżależnie od siebie istniejących. Komplikacya społecznego środowiska wrasta w nasze wnętrze duchowe i kształtuje je na swe podobieństwo. Każdy z nas należy jednocześnie do różnych, wielorako krzyżujących się kręgów społecznych. Przynależność ta wyraża się we współistnieniu w duszy naszej przeplatających się i częściowo niezależnych od siebie systematów wartości. Życie rodzinne i zawodowe, przynależność do pewnego stronnictwa politycznego, do pewnej grupy religijnej, jakiegoś kierunku filozoficznego lub artystycznego i t. d. wszystko to wyraża się w systematach szacowań i wartościowych sądów o świecie, sądów nie zawsze istniejących w formie logicznie wyrobionej, czystej; przeciwnie ta cząstka naszego życia wewnętrznego, która osiąga ten stopień jasności i samowiedzy jest stosunkowo bardzo nieznaczna w porównaniu do tego podłoża impulsywnych naszych sądów o życiu, wyrażających się w sympatyach naszych i odrazach, upodobaniach i wstrętach. Dzięki takiej strukturze duchowej, człowiek współczesny z łatwością ustala w sobie dystans wobec zagadnień nawet, które bezpośrednio jego samego dotyczą, zawsze bowiem niemal jest w stanie znaleźć w duszy własnej jakieś schronienie, jakąś grupę interesów, upodobań, przekonań, wierzeń, która w danej chwili bezpośrednio w grę nie wchodzi. Stąd znów nietrudną jest rzeczą wyprowadzić pewne konsekwencye. Przedewszystkiem łatwo zrozumieć niebezpieczeństwa i trudności z jakiemi musi walczyć dramat nowoczesny. To jednak tu pozostawiamy na stronie, zaznaczając tylko, że tu leży nić przewodnia dla teoryi nowoczesnego dramatu. Gdy idzie o powieść, w grę wchodzi inny wzgląd oto mianowicie charakteryzująca nowoczesny »styl« łatwość zmiany w naturze dystansu. Powieść staje się psychicznie polychromiczną że się tak wyrazić można. Ta mgła, oddalenia myślowego, która przedziela nas od zdarzeń, stanów duszy, zagadnień i t. d. mieni się i przekształca nieustannie. Nerwowość stylu nowoczesnej powieści, nieustanna zmiana terenu, kunsztowne przejścia od liryzmu, do ironii, od epiki, niemal do dramatyzacyi — wszystko to są odbicia artystyczne tej zasadniczej podstawy psychicznej, jaką stwarza rozwój kultury nowoczesnej. Jeżeli się zważy, że sama ta struktura psychiczna nie jest czemś przypadkowem, że przeciwnie jest ona nieuchronnym skutkiem samego rozwoju kultury, wtedy zrozumiemy, jak dalece koniecznym jest rozwój w czasach nowoczesnych tej właściwie powieściowej formy twórczości literackiej, zrozumiemy także, dlaczego i w literaturze polskiej ostatnich lat czterdziestu powieść wysuwa się stanowczo na pierwszy plan, staje się najbardziej rozpowszechnionym, poczytnym wpływowym rodzajem literackim.



II.
LITERATURA POLSKA PRZED R. 1863 I PO TEJ DACIE.

W znaczeniu kulturalnem, rok 1863 jest datą niezmiernie stanowczą i ważną. Można powiedzieć, że z rokiem tym świadomość społeczeństwa polskiego wchodzi na drogi nowoczesnego rozwoju, zaczyna spełniać typową funkcyę, przypadającą jej w udziale w społeczeństwach o ustroju kapitalistycznym. Myśl polska jak gdyby dowiaduje się i spostrzega, że straszliwa katastrofa polityczna nie powstrzymała w społeczeństwie procesów rozwoju i przekształcenia wewnętrznego, że procesy te są tej samej natury, jak i we wszystkich innych krajach, pozostających na tej samej stopie kultury, że polegają one na wytwarzaniu na gruntach społeczeństwa feudalnego nowego porządku społecznego, posiadającego swoje własne »podstawy« moralno-prawne i swój własny światopogląd. Do roku 1863 wszystkie usiłowania myśli polskiej skoncentrowane były na tem jednem zadaniu: przywróceniu, odzyskaniu samoistnego bytu politycznego. Zadanie to było celem, wszystko inne środkiem do niego prowadzącym. Usiłowania bardzo szczerej i daleko idącej dernokratyzacyi społeczeństwa były zawsze próbą narzuconej z góry organizacyi ideowej, nie zaś uświadomieniem samoistnie dokonywającego się w łonie samego społeczeństwa przekształcenia. Na wszystko bowiem co działo się w samem społeczeństwie, na bardzo charakterystyczne zmiany, zachodzące w jego strukturze patrzono jako na coś tymczasowego. Uważano ustrój i byt polityczny za podstawę bytu społecznego i nie przypuszczano, aby na podstawie tak straszliwie i całkowicie obcej narodowi, jak Mikołajowski regime np. mogło rozwinąć się coś, posiadającego wartość. To wszystko, co mogło istnieć w kraju, miało być zmienione za wkroczeniem na ziemię polską powstańczego rządu narodowego i rząd ten w formie postanowień swych i dekretów politycznych zaprowadzić miał ustrój społeczny, odpowiadający nowoczesnym wymaganiom kultury, ideałom sprawiedliwości, ustrój do którego inne ludy dopracowywać się musiały w pocie i krwi długotrwałych przeobrażeń i ciężkich walk. Czy to centralizacya demokratyczna, czy Hoene-Wroński, czy Hôtel Lambert lub Mickiewicz, wszyscy oni stoją na tem samem stanowisku. Na emigracyi dokonywa się niezmierna praca myśli społecznej i dziś ubolewać można, że poszła ona tak całkowicie w zapomnienie. Bohaterskie te umysły przyswoić sobie usiłowały wszystko to, co spiętrzoną falą uderzało na nie ze strony zachodnio europejskiej kultury i życia. Kataklizm historyczny wyrzucił je z właściwego im podłoża, pozbawił bezpośredniego związku z codzienną pracą życia. Odbiło się to na nich, jako wyzwolenie z pod władzy zacieśniających i na krótką nutę obliczonych interesów. O żadnej świadomej zaborczości klasowej mowy tu być nie może; pomimo to charakter ogólny najszlachetniejszych nawet usiłowań emigracyjnych pozostaje zawsze ten sam: intellekt szlachecki usiłował tu przyswoić sobie wyniki kultury nowoczesnej. Trzeba o tem pamiętać, aby zrozumieć wiele najistotniejszych rysów, cech niezmiernie charakterystycznych — myśli emigracyjnej — a przedewszystkiem to przeświadczenie, dominujące we wszystkich wybitnych dziełach tej myśli, że naród nasz może uniknąć tych rozdarć wewnętrznych, po przez które dokonywał się postęp i wyzwolenie ludów europejskich. Przez nazbyt łatwo zrozumiałą pomyłkę emigracya utożsamiała pracę umysłową i moralną w niej samej dokonywaną z procesem historycznym, rozwijającym się w żywym społeczeństwie środkami samego życia jego walk i męk. Ponieważ ona — emigracya dopracowała się do ideałów wyłączających wszelką klasową nienawiść i walkę, pozostaje więc tylko ideały te w czyn wprowadzić, aby naród polski stanął odrazu na takim stopniu rozwoju, do urzeczywistnienia którego inne ludy europejskie dążą dopiero. Pamiętajmy też, że najszlachetniejsza myśl społeczna epoki i na zachodzie Europy zajmowała podobne utopijne stanowisko. I wybitni myśliciele europejscy wierzyli we wcielenie gotowych ideałów społecznych. Zamiast więc dziwić się naiwności, podziwiajmy wytrwałość, hart ludzi, którzy jak Cieszkowski, Trentowski, Wroński, Lelewel przyswajali sobie i przepracowywali najbardziej zasadnicze wyniki myśli Zachodu, ludzi, którzy byli istotnie awantgardą umysłową swego narodu, którzy wysiłkiem swym osiągali przynajmniej to jedno: zachowywali naszą pełnoletność kulturalną. Myślący Polak, czytając ich pisma i kształcąc się na nich stał na tym samym poziomie umysłowym, na jakim stał czytelnik zachodnio europejskich myślicieli epoki. Dziś, gdy przetłómaczenie pism niejednego z poczytnych i znanych naszych pisarzy społecznych, filozoficznych i t. p. byłoby nieuchronną a dotkliwą kompromitacyą naszą wobec kultury, o czasach owych wspominać musimy pod tym względem ze szczerą zazdrością. Emigracya polska pozostanie na zawsze pomnikiem energii duchowej, wykazuje bowiem, że kilkadziesiąt umysłów czujnych, bystrych, i wielkiem ukochaniem nieustannie pobudzanych wykonać może pracę duchową w przeciętnych warunkach przy współudziale całego społeczeństwa dokonywaną. Zastąpić przez myśl i pracę myślową rzeczywisty wysiłek życia — emigracya oczywiście nie mogła, żądać tego od niej byłoby niesprawiedliwością. Dla ustrzeżenia się wszelkich błędów w jej szacowaniu pamiętać trzeba nieustannie, że tu przyswoić sobie usiłowali wyniki kultury nowoczesnej ludzie pozbawieni tej podstawy, jaką daje związek bezpośredni z żywiołowym rozwojem narodu, ludzie przytem którzy wyszli z klasy, wbrew której i na gruzach której dokonywuje się w całej Europie proces wytwarzania nowoczesnej kultury. Odosobnienie i wysiłek przezwyciężeń wewnętrznych były u członków emigracyi polskiej podwójne, ale w ogniu takiej męki wypalały się niezrównanej czystości serca i nieskalanej podniosłości charaktery. Odosobnienie, odcięcie od życia stwarzało pewne naiwności i zacieśnienia; myśl bowiem nigdy nie dorówna w różnostronności i bogactwie treści życia, ale czystość duchowa i wyniesienie ponad wszystkie walki chwili, ponad wszystkie na krótką metę obliczone interesy nadawała tym pisarzom przenikliwość moralną i orlą rozległość w nieujętą przyszłość idących perspektyw. Są w ich pismach, w tych pismach oddartych od ziemi szlachciców — stronice, które wtedy dopiero na właściwego natrafią czytelnika, kiedy dostaną się w ręce robotnika polskiego. Pod jednym przynajmniej względem nie zawiodła historya tych męczenników, świętych i bohaterów. Nie dane im było wprowadzić swobodę do ziemi naszej. Pracy i męki za nikogo dokonać nie można, inaczej bowiem nie byłaby pracą; więc i walka duchowa emigracyi, narodowi naszemu walki i pracy własnej oszczędzić nie mogła. Jeśli jednak stanie ta Polska, o którą walczy dziś wbrew zdradzie i niemrawości wszystkich innych klas, jedynie syn ludu polskiego — robotnik polski — to i emigracya do kraju wróci w postaci myśli swojej. Ta wolna ludowa pracująca Polska potrafi odgrzebać z pod warstwy zapomnienia i lekceważenia, jakiemi pokryła je dzisiejsza Polska trójlojalności, lekkomyślności i ciemnoty; i kurs literatur Mickiewicza i pisma Lelewela i Wrońskiego i myśl Stanisława Worcella i całą tę istotną tradycyę naszą, której jej czciciele i ochraniacze każdem słowem swojem nieustannie kłamią. W rozbudzeniu przemysłu polskiego po roku 1831 widział Zygmunt Krasiński »przysypywanie grobu ojczyzny burakami i pszenicą«, Dziś wiemy już, czem byłaby Polska, gdyby rozwój życia przemysłowego nie wytworzył klasy robotniczej, która w momencie historycznym okazała się jedynie zdolną do uchwycenia steru wypadków w imię narodowej samodzielności. Krew robotnicza, zalewająca bruki warszawskie, szubienice i bezimienne mogiły rozstrzeliwanych po nocach chronią nas dziś jedynie i wyłącznie przed bezprzykładną w historyi hańbą — hańbą odżegnywania się od swobody własnej, spotwarzania i plugawienia walczących za nią. Ale nie dziwmy się, że ludziom wierzącym we wszechmoc polityki i w siłę sprawczą moralnej zasługi zatrutymi i zatruwającymi atmosferę duchową narodu wydawały się nieraz pierwsze objawy rozwoju przemysłowego w uciemiężonej stratowanej Polsce. Widzieli oni w nich tylko kompromis ze stanem obecnym i zrzeczenie się walki i protestu przeciwko niemu. Rozdarcie pomiędzy myślą polską, rozwijającą się w kraju i myślą emigracyjną istniało już przed rokiem 1863 i dochodziło do głosu w literaturze. Artykuł Klaczki o Korzeniowskim może uchodzić za jeden z jego wyrazów. Ster opinii, rząd dusz pozostawał jednak w ręku emigracyi. Oderwanie od szukającego dla siebie dróg konkretnego życia, idealizm sobie tylko ufający były cechami charakterystycznemi, dominującemi w literaturze przed rokiem 1863. Powieści Korzeniowskiego, Kraszewskiego były czytane, ale nie one wywierały wpływ zasadniczy na formowanie się przekonań i charakterów. Sami autorzy zresztą pozostawali pod wpływem ideałów i wskazań emigracyjnych. Opinia społeczna kraju uważała samą siebie za coś tymczasowego. Prawdziwej wiary, że w rzeczywistych rozwijających się w kraju stosunkach leży podstawa jego przyszłości nie miał nikt, prócz tych chyba, którzy w stosunkach tych widzieli pole do zrobienia karyery. I na długie lata ciężyć nie przestało na myśli polskiej to przekleństwo, że realistycznemi, pozytywnemi hasłami posługiwała się przedewszystkiem zdrada. Realni politycy uważali zresztą za najbardziej pozytywny fakt naszego życia — niewolę, ilekroć zabierają głos i każą o liczeniu się z realnymi warunkami rozwoju, nie trudno spostrzedz, że glebą, o uprawie której przedewszystkiem myślą, jest posadzka petersburskich, wiedeńskich, berlińskich, ministeryalnych gabinetów i wpływowych salonów; kraj zaś wchodzi w rachubę, jako teren klasowego, indywidualnego, pod osłoną lojalności najskuteczniej dokonywać się dającego wyzysku. Nieprędko jeszcze zrozumie ogół nasz, że realistami w wielkim historycznym stylu w polityce byli nie Spasowicz, Piltz i galicyjscy stańczycy, mężowie stanu, lecz Waryński, Kunicki, redaktorowie Walki klas, wszyscy zmarli i żyjący szermierze i pracownicy sprawy robotniczej. Życie społeczeństwa naszego po roku 1863 jest rozwijaniem się i uświadamianiem wszystkich tu wzmiankowanych antagonizmów wewnętrznych i przeciwieństw. Nic łatwiejszego jak stracić tu nić oryentacyjną, pomylić się w szacowaniu, czy więcej tchórzostwa, obłudy i zobojętnienia na sprawy społeczne ukrywa się w danym momencie poza maską szablonowego politycznego frazesu, czy też poza rzekomo trzeźwą, w gruncie rzeczy zaś egoistyczną klasowo ciasną i krótko wzroczną rachubą. Pozytywizm warszawski, walcząc przeciwko romantycznemu nałogowi lekceważenia sił żywych i przez życie wytworzonych — czynił u nas jednocześnie sprawę Spasowicza i Waryńskiego. Socyalizm i ugoda tkwiły w tem jego otrzeźwieniu. Historya rozwoju umysłowego ostatnich dziesięcioleci ukazuje jak wikłają się tu nici i kierunki. Świętochowski miał w swej działalności fazy nawet rewolucyjne, ani na chwilę nie doszedł do właściwego zrozumienia swego stanowiska, z wyjątkiem tego jednego punktu że w każdym razie ma ono być na czele. Na czele czego jednak, o tem nie wie on do dziś dnia; dziś może nawet mniej, niż kiedykolwiek. Prus miał w najwyższym stopniu pośród wszystkich naszych pisarzy poczucie nowoczesności zamiłowanie wszystkiego, co ożywiało i potęgowało tętno życia, jednocześnie zaś znajdował się nieraz niemal że na krańcu prawego skrzydła naszej politycznej myśli. Zanotujemy jednak, że socyaliści wzmiankowani w Lalce pozostawają cieplejsze i prawdopodobniejsze wrażenia, niż koszlawe karykatury Sienkiewicza, a nawet niż dobrze zaobserwowany, lecz tak całkiem bez wczucia się, pojęty student z Widm — rzec można ilustracya do znanej mowy Spasowicza w sprawie Proletaryatu. Na takie powikłanie kierunków i zatarcie granic między niemi wpłynęło i to także, że cały rozwój odbywał się w przyspieszonem tempie, a jednocześnie pod wykrzywiającą i tamującą swobodne kształtowanie się i wypowiadanie myśli presyą polityczną. Dochodziły u nas do głosu w formie urywkowej i cenzuralnie i policyjnie zdławionej, przeciwieństwa nie rozwijające się stopniowo, lecz od pierwszej chwili niemal istniejące już i gotowe, a przynajmniej, co dla świadomości jest równoznacznem, od pierwszej chwili przeczuwane. Należy także pamiętać, że pewne sfery miały interes w ignorowaniu przeobrażeń dokonywających się w łonie społeczeństwa. Szlachta i duchowieństwo nie mogły już zrozumieć psychologii osławionego pozytywisty — inżyniera i starały się dowieść, że jest to fikcya źle myślących publicystów, inżynier z biegiem czasu zajął to samo stanowisko względem robotnika.
Do roku 1863 społeczeństwo nasze nie miało świadomości odpowiadającej jego rzeczywistemu charakterowi. Po tej dacie rzeczywistość ta dochodziła do głosu, odrazu, niemal nagle i nic dziwnego, że głosy bardzo różnych sił życia zlewały się początkowo z sobą w tem jednem przeświadczeniu, że wogóle myśl własną, świadomość własną posiadają. Po roku 1863 po raz pierwszy od roku 1831, kaleka, wynędzniona, znękana, ale jedyna, rzeczywiście istniejąca Polska — przyzwyczajać się zaczyna do samej siebie, uczy się szukać w samej sobie, we własnem sercu zbolałem, krwią broczącem ciele zawiązków przyszłości. Jest rzeczą wzruszającą — skonstatować, jak wiele wiary w siebie pozostało w tem społeczeństwie, w którem nie ostygła jeszcze tradycya Murawiewa, w społeczeństwie, z którego demokratyzacyi wróg uczynić usiłował zabójcze narzędzie. Gdy się zważy, jak wiele siły i hartu trzeba było mieć, aby w czasach Milutina i Czerkaskiego i obok nich niejako wypowiedzieć walkę tradycyj szlacheckiej, nie troszcząc się o to, że te razy krytycznej myśli utożsamione być mogą z ciosami zadanymi przez chytry i przebiegły, ale na szczęście na niezbyt daleką metę obliczony system rządowy, trudno oprzeć się uczuciu szacunku dla tych »pozytywistów« warszawskich, którzy nie zlękli się fałszywych pozorów i przez fałszywą obawę — myśli swojej i wiary swojej w żywotne siły społeczeństwa i jego z duchem czasu zgodny rozwój się nie wyrzekli. Można powiedzieć, że ogólnem hasłem stało się zepchnięcie odpowiedzialności za klęskę roku 1863 na ideały emigracyjne podkreślanie dobitne i nieustannie, że straszliwa przegrana polityki emigracyjnej nie zdołała zniszczyć »ekonomii« sił życiowych kraju. W zapędzie polemiki nie umiano i nie chciano rozróżniać. Romantyczna poezya i myśl zlewała się w jedno z apoteozą szlachetczyzny Pola. Sprawę emigracyjnej myśli traktowano ryczałtowo. Z pośpiechem i bez dokładnego badania zamykano dotychczasowy rozdział w dziejach myśli polskiej. Dla całych pokoleń wyrastających po r. 1863 myśl emigracyjna znana jest jedynie przez pryzmat tych polemicznych i nieco szablonowych sądów. Dlatego też w dziedzinie tej czeka nas jeszcze tak wiele i tak ważnych odkryć. Jesteśmy bogatsi, niż przypuszczamy, bogatszą posiadamy spuściznę, niż to się może wydawać na zasadzie uprzedzonych sądów historyków i krytyków ostatniego okresu. Ze scharakteryzowanego tutaj stanu rzeczy wynikała jeszcze jedna konsekwencya. Emigracya polska zawarła w sobie najcenniejszą treść polskiej kultury, usiłowała stopić ją z wynikami współczesnej sobie europejskiej myśli. Gdy mówię o wynikach europejskiej myśli, pojmuję te wyrazy w najpoważniejszem znaczeniu, pojmuję ten szlachetny entuzyazm, jaki ożywiał przed rokiem 1848 wszystkie podnioślejsze umysły. Dzisiaj duch ten zapomniany jest i zapomniany przez wszystkie klasy i warstwy społeczne, nie wyłączając i tej, która o urzeczywistnieniu ówczesnych ideałów z samej natury impulsów swych i potrzeb nieustannie walczy. To wszystko stało się teraz księgą zamkniętą i zwolna niepamięć i obojętność pokrywają pleśnią dzieła i myśli, o których całe pokolenia następujące po sobie wydają sąd na zasadzie odziedziczonych a nie sprawdzanych uprzedzeń.
Literatura, która powstała i rozwijała się po roku 1863 jest do pewnego stopnia parweniuszką. Klęska zmiotła z powierzchni przeszłość, odebrała wiarę jej wyznawcom. Społeczeństwo, które nadzieję i wiarę w przyszłość zachować chciało, pragnęło dowieść, że kataklizm nie zniweczył jego sił istotnych, niechętnie myślą cofało się wstecz. Trzeba było, aby zanikł w niem i osłabł ten pierwszy rozmach, trzeba było, aby przed zdobywcą; »inżenierem« przemysłowcem ukazało się widmo nowej przyszłości, przyszłości innej niż ta, jaką sobie wyobrazić był zdolny, aby na nowo popularny stał się powrót do tradycyi, ale nie do tradycyi romantyków, nie do tradycyi Kołłątaja, Staszica, nie do uznanej w przeszłości wartości moralnej, lecz wprost do jej siły fizycznej, do pokrzepiania się tkwiącym w niej i bijącym z niej pędem ślepego junactwa. Trylogia Sienkiewicza jest właściwie nową waryacyą na stary temat: »nie było nas, był las, nie będzie nas, będzie las«. A ty panie Połaniecki zaciskaj pasa, nie na sobie oczywiście, lecz na konsumencie twojego zboża, które ci tak pięknie pomogło odratować tradycyjny Krzemień. W Połanieckich i Trylogii zbratały się dwie »zwaśnione« na chwilę sfery: mieszczaństwo i szlachta odnalazły wspólny mianownik w swoim egoizmie społecznym. »Nie było nas, był las«.. A gdzieś tam z kącika Bukacki pomrukiwał: »Après nous de déluge« Ale nie zabiegajmy naprzód.
Cały przełom, jaki odbywa się w duszy społeczeństwa znajduje swój wyraz w twórczości trzech najwybitniejszych powieściopisarzy tej dziś już ustępującej generacyi — Henryka Sienkiewicza, Bolesława Prusa i Elizy Orzeszkowej. Powieść wysuwa się na pierwszy plan w naszej literaturze. Życie samo wypracowywuje i wyrabia pomiędzy oddzielną jednostką, a rzeczywistością ten niezbędny dla powstawania powieści dystans. Dystans ten jest różnej natury. Zależy od tego, kim jest powieściopisarz i komu opowiada. Ale obok powieści mającej swoją ewolucyę, swoją fizyognomię i swój charakter własny, snuje się powieść inna, poczytna, na codzienny użytek — powieść »do wszystkiego«, powieść — flądra. I ta ma swój dystans stały i niezmienny. Ma ona ochronę przed konfliktami bezmyślność własną. »Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna«. I podczas, gdy w walce i męce spalają się pokolenia, podczas, gdy świat co roku budzi się innym, podczas, gdy niema dnia, któryby w jakiejś cząsteczce nie rewolucyonizował życia i myśli, nie potęgował ich trudności, nie zmniejszał szans ocalenia nieszczęsnego, ciemiężonego przez obcych, ogłupianego przez swoich narodu, opowiadali ku uciesze polskiej ignorancyi pp. Gawalewicze, Jeske-Choiński, Krechowiecki, Gąsiorowski etc., etc. bez liku, jak to jest dobrze, że do nas nie dostały się zatruwające prądy zgniłego zachodu, jak to jest dobrze, że zapadamy coraz głębiej w bagnisko nieuctwa, lenistwa, nędzy, jak to jest dobrze, że stajemy się narodem paryasów słusznie pogardzanych, jak to jest dobrze, że syty i głupi ogół nie wie nic o najlepszych przedstawicielach narodu, jak to jest dobrze, że z trwogą dowiaduje się o każdym objawie samoistnego życia, jak to jest dobrze, że matki polskie grożą synom swoim przekleństwem, jeżeli będą siedzieć w cytadeli, jak to jest dobrze, że polska nauka zdycha z głodu, jak to jest dobrze... Lista byłaby zbyt długa. To com powiedział, starczy, dla wyjaśnienia, dlaczego w książce mojej czytelnik nie znajdzie znacznej części nazwisk, które przywykł spotykać na okładkach powieściowych, dlaczego nie będę pisał o Tyarze i Koronie, Trubadurach i innych utworach pp. Jeske-Choińskiego, które przetłómaczone są nawet na język włoski i są czytane, jak to na własne oczy widziałem po tramwajach przez opasłych włochów o wybitnie kretynicznych twarzach. Nikt mi nie zarzuci, że jestem nieczuły na objawy naszej wziętości za granicą.

Tu jeszcze dodam, że flądrowatość powieści do wszystkiego — udzieliła się samej atmosferze z którą w ten lub inny sposób liczą się inni powieściopisarze. Stąd od czasu do czasu najkulturalniejsi z pośród nich wpadają w »pipidowieckie« nastroje. Dopiero ostatnia generacya »pesymistów« zerwała dość stanowczo ze swojskim optymizmem. Dlatego też ani Żeromski, ani Berent, ani Sieroszewski, ani Irzykowski nigdy w Pipidówce popularni nie będą.


III.
HENRYK SIENKIEWICZ.

Powieść Henryka Sienkiewicza jest niewątpliwie jednym z najbardziej ustalonych w sobie i zakończonych typów artystycznych. Posiada ona cechy sobie tylko właściwe. Można o niej mówić tak, jak się mówi o powieści Tołstoja, Turgeniewa, Balzaka. Ma ona swoją własną estetykę, swój własny styl artystyczny. Jest przy tem w wysokim stopniu dla ogółu naszego charakterystyczna. Nie darmo rozkochała się w niej cała polska publiczność. Nie darmo zachwyca się nią umysł tak rdzennie polski, jak Witkiewicz. Nikt mnie nie posądzi o stronność i uprzedzenie na korzyść Sienkiewicza, tem swobodniej mogę powiedzieć, że są w jego powieści cechy, które napotykamy u takich klasyków polskiej literatury, jak Kochanowski i Fredro. Być może najgłębszą z tych cech jest jakaś dziwna ufność. Jest nienaruszona i zasadnicza wiara w dobro świata i pogodę. Zastanawiać się nad źródłem tej właściwości duszy polskiej nie będę tu. Tego rodzaju syntezy są zarówno łatwe jak niepewne. Analiza zaś byłaby filozofią całych polskich dziejów. Dość wziąć do ręki jakiekolwiek opowiadanie Sienkiewicza, dość odświeżyć w pamięci wrażenia doznawane przy czytaniu jego pism, aby zrozumieć, o co mi idzie. Odrazu ogarnia nas niezmiernie swojskie powietrze. I wydaje się nam, że wszystko inne śniło się nam. Śniły się zwątpienia, zawody, walki i gorycze, śniły mi się moje artykuły o Sienkiewiczu. Wszystko to było jakieś nieporozumienie. Jakże to takiej Maryni Połanieckiej wytłómaczyć istnienie walki klas i coś wogóle tak stającego się dopiero. To się staje, ma być, jest niepewne, a tu już jest, jest ciepły zaciszny dom, jest w kącie stara zbroja; pies wygrzewa się pod kominkiem, drzewo pali się z miłym trzaskiem, pod gankiem parskają konie, gwiazdy skrzą, śnieg chrzęści. Kulig! Kulig! Kuligiem na pasterkę. Bóg się rodzi! moc truchleje! Czy istnieje jakaś rosyjska rewolucya, czy istnieje siny trup Kasprzaka, wszystko to sen, nieprawdopodobny sen. W umyśle Sienkiewicza cała sfera bytu, cała forma życia, cała szlachetczyzna polska, wyżłobiła swoje formy tak, że może on widzieć świat tylko przez ich pryzmat i wszystkiego co się z temi formami nie godzi, nie widzi. Sienkiewicz stylizuje? Nie, on stylowo czuje. On żyje, oddycha stylem szlacheckiego życia. Dla tego też gdy on coś zobaczy, powie, opisze, czujemy się nagle jakby przeniesieni nagle w kraj wspomnień, do prawdziwej ojczyzny. Dlatego też książkę jego czyta się z tem samem uczuciem, z jakiem się wracało do domu rodzinnego. Tu niema zagadnień, niema walki, wszystko ma sens. Tu jest ciepło i zacisznie. Tu każde pojęcie jest nasze własne. Tu nic nas nie kaleczy, nic nie wyrywa, nie szarpie. Tu jest nasz świat. I to jest czar Sienkiewicza. Społeczeństwo nagle zapomina o wszystkich walkach, zadaniach, pracach, nagle widzi się zadomowionem, bezpiecznem. Ulegają temu czarowi najbardziej sterani, bezdomni, nie można mu się oprzeć. Ten człowiek nazywa przedmioty temi samemi imionami, jakiemi nazywała je piastunka. Sienkiewicz urodził się klasykiem, ale urodził się klasykiem warstwy, znajdującej się w upadku. I dlatego jego widzenie świata skończone, zamknięte, jasne, stało się od początku kłamstwem, kłamstwem tem niebezpieczniejszem, że było źle pogrzebaną, źle przezwyciężoną prawdą przeszłości. Dla tego też odrazu występuje druga cecha artyzmu Sienkiewicza. Jest on skończonym przez ograniczoność, plastykiem przez ślepotę, artystą przez bezwiedny egoizm. Gdy rodzi się człowiek, któremu jest dane widzieć to co jest typowem w jego warstwie i jej stosunkach, gdy ta warstwa sama, czy naród cały żyje, rozwija się, człowiek ten daje kształt skończony rzeczywistości, bo ją najlepiej widzi. Sienkiewicz klasyk warstwy, której cały byt ulegał rozkładowi — dawał kształt skończony — gdyż rzeczywistości nie widział. Dlatego dziełom jego brak wagi, dlatego jego Grecya jest Alma Tedemy — nie Homera.
Źle rozumie psychologię klasowości ten, kto przypuszcza, że w takich przykładach całkowitego zrośnięcia się jednostki z warstwą, w takich wypadkach, gdy wszystkie formy, jakiemi rozporządza myśl i życie umysłowe danego człowieka są wiernem odbiciem form życia klasy, jej sposobów czucia — może być mowa o wyborze, tendencyi. Sienkiewicz w młodości na krótką chwilę usiłował zrozumieć nowy, stający się naokoło świat, ale właściwie wmawiał tylko w siebie, że stoi na jego punkcie widzenia. Podrwiwać sobie z kazania księdza, prawiącego mieszkańcom Baranich głów o katarach, wyszydzić Zołzikiewicza, ulitować się wreszcie nad Rzepową, to wszystko nie przekraczało granic szlacheckiego intellektu i światopoglądu. Ale odczuć piękno życia takich Rzepów, zrozumieć ich radość i smutki, przemierzyć wszystkie wartości świata ich żylastą dłonią — to była inna sprawa. Sienkiewicz, o tem przekonany jestem najzupełniej, szczerze usiłował wmówić w siebie światopogląd demokratycznego liberalizmu, ale odrazu rzucały mu się w oczy jego dysharmonie. Sylwetka mistrza-demokraty wydawała się taka nędzna, taka nikła, śmieszna na tle tego gotowego świata, w którym każdy gest był zrozumiały, rodził się bez namysłu. Ten nowy świat istniał dla Sienkiewicza jako myśl, jako idea, jako frazes. Świat szlachecki był światem jego oczu i serca. Myśl musiała nieustannie przypominać o sobie, ale gdy szukała potwierdzenia, ani oko, ani serce nie było w stanie go znaleźć: żyły bowiem wyłącznie w świecie, któremu myśl rokowała krótkie życie. Myśl, ale co to jest myśl? Kto ją wygłasza; oko widziało tylko deklamującego, unoszącego się i besztającego mistrza. Ta karykatura miałaby przeważyć ten spokój, tę logikę przemawiającą do oka. To nie miałoby zdrowego sensu. To też Sienkiewicz musiał otrząsnąć z siebie ideologiczną, czy frazeologiczną warstewkę liberalnych, pozytywnych haseł. Trylogia musiała powstać w nim, jak żywiołowy wybuch prawdziwej natury, jak wyzwolenie żywego człowieka z pod władzy idei, pojęcia, słowa. Sienkiewicz przed Trylogią napisał utwór, który prawdopodobnie przeżyje inne jego pisma, Latarnika. Latarnik narodził się w duszy pisarza nie tylko z tęsknoty chwilowej, przemijającej, wywołanej oddaleniem od kraju. Współbrzmiały tu wszystkie uczucia żalu po świecie, do którego ciągnęło serce. Ale świat ten nie zostaje określony w sposób zacieśniający jego znaczenie. Jest światem, do którego wzdycha, po którym płacze, do którego wyrywa się marzeniem, rozpaczą — cała bezdomna, osierocona Polska. Dzisiaj wyda się to oczywiście paradoksem, pomimo to jest dla mnie rzeczą pewną, że Latarnik jest tym jedynym momentem, w którym dusza Sienkiewicza stopiła się z duszą narodu. Pamiętajmy, że było to stopieniem się w uczuciu żalu, bólu i smutku, nie twórczej siły. Przyszłe pokolenia wybaczą dla bezgranicznej naiwności — bluźnierstwo tych, którzy Sienkiewicza zestawiali z Mickiewiczem. Mickiewicz duszę swą wydzierał indywidualnym upodobaniom, smutkom, bólom, zlanie się z narodem osiągnąć pragnął przez przezwyciężenie w sobie całej indywidualnej przypadkowości, aby wykształcić w sobie miłość tego, co naród kochać powinien, aby żyć. Mickiewicz nie we własnej naturze, nie we własnych pociągach artystycznych, ba, nawet nie we własnym smutku i boleści — szukał przyszłości narodu, on duszę swoją zwolna i codzienną pracą przekuwał, przetwarzał, aby nie mieściła w sobie nic prócz tego, co narodowi życie zapewnić może. Czy droga od Pana Tadeusza, od tego rozkochania się oka i serca w zieleni gajów i łąk litewskich, od tego welgnięcia duszą całą w kraj wspomnień i przeszłości — do samotności, do zmagania się nieustannego w okresie wygłaszania kursów literatury, lub w roku 1848 była łatwa i prosta? Ale prawda, my przywykliśmy przecież tę bolesną i świętą pracę odrodzenia wewnętrznego, te powtórne narodziny z ducha — uważać za zaciemnienie geniusza. My wyrzucamy geniuszowi, że zamiast po przeszłości płakać, zamiast wyczarowywać jej obrazy, starał się stworzyć w sobie człowieka przyszłości. Mickiewicz zerwał z obecnością drogich sercu kształtów, aby wejść na drogę samotną, na której wypracowuje sobie człowiek nowe serce, nową myśl, nową wolę. Czy rozumiecie? Nie dosyć jest kochać coś do szaleństwa nawet, nie dość jest widzieć coś w pięknie i słońcu, nie dosyć jest słowem wyczarowywać kształt miłości swojej, trzeba się pytać jeszcze, czem jest moja miłość, jaką ma wartość ta, co ja kocham, jaką ma cenę kształt, który mnie szczęściem napawa. I jeśli myśl i wola wydadzą wyrok, w proch rozbijający nasze ukochania, trzeba się wyrzec ich, wyrzec dla nagiej i surowej idei obowiązku, bo trzeba lat męki i pracy, lat liczniejszych, niż życie pojedyńczego człowieka, nim narodzą się w nas organy duszy, zdolne widzieć nowe ukochanie. Widzieć nie jako obecność realną, lecz jako kształt, idealny choćby tylko. Trzeba wyrzec się kształtu znanego jak serce własne, dla obowiązku, który nie obiecuje nic, każe tylko serce rozkrwawić i miłość swą porzucić, poniechać zieleń pól i szumy fal zbożowych i po przez piaski iść i patrzeć w szarą pustkę bez myśli i bez wiedzy, ażali jest gdzie jakie słońce, czy jest gdzie ptaków śpiew, czy szumi zieleń drzew, czy świeże tchnienie wód nagrodzi kiedy ból, obmyje z czoła trud. Trzeba iść nie zważając na wyrzuty, na szyderstwa tych, którzy nie rozumieją, a tylko czują, że odebrane im zostało coś rzeczywistego i nic im dać nie można, prócz nakazu mąk. Trzeba przetrwać kamienne spiekanie się serca i osypywanie się wszystkich myśli i oschłość wszystkich uczuć. Wyrzec się pamięci i nie znać swej nadziei. Przez to przeszedł, to zmógł, zniósł, Mickiewicz, a przecież Pan Tadeusz nie. jest chyba mniej pełny, soczysty jasny, niż Trylogia. A przecież Mickiewicz ze światem Pana Tadeusza zerwał i pozostał sam na paryskim bruku z obowiązkiem swoim i pracą. A przecież Mickiewicza nie otaczał ten nowy stający się świat, tak jak Sienkiewicza. Mickiewicz zerwał z rzeczywistością widzialną, aby módz Przyszłość tworzyć. Sienkiewicz zamknął oczy na żywą teraźniejszość, oślepł na budzące się naokoło nowe życie, ogłuchł na straszliwy ból walki o nie, aby tylko nie utracić piękna, w którem rozkochało się serce jego. Mickiewicz wyrzekł się sztuki dla prawdy swojej, Sienkiewicz nie postawił nawet przed sobą tej alternatywy. Poszedł za popędem natury własnej. Jeżeli indywidualizmem jest dogadzanie sobie wbrew światu — to Henryk Sienkiewicz jest najkonsekwentniejszym polskim indywidualistą. Jest solipsystą, bo zamknął się ze swojem widzeniem świata i na niem poprzestał. Jeżeli dekadencyą jest niezdolność podporządkowania uczuć swych wymaganiom pracy i życia, to jest on najdoskonalszym typem dekadenta, pogrążonym w niemoc swą jak w ciepłą kąpiel. Jeżeli idealizmem jest wierzenie sobie wbrew światu, to rozróżniajmy przecież idealizm obowiązku Mickiewicza lub Fichtego od idealizmu wygody własnej Sienkiewicza. Ironia bolesna w swej krańcowości. Ci sami ludzie, którzy biorą na seryo »idealizm« Sienkiewicza, rozprawiają o egoizmie Słowackiego. Chciałbym poruszyć tu pewną sprawę oddawna mnie już zastanawiającą: sprawę stosunku zachodzącego pomiędzy Sienkiewiczem a Słowackim. Jest on istotny i niezaprzeczalny. Płoszowski jest miniaturą i karykaturą »wielkiego Julka«, jak podoba się nazywać Słowackiego nawet p. Gawalewiczowi. Ale nie o tę stronę sprawy mi tu idzie. Jeżeli był poeta rozkochany w świetności i połyskliwości polskiej przeszłości, jeżeli był poetą, dla którego przeszłość ta przybierała formę jakiegoś promiennego, tęczowego cudu, to był nim Słowacki. Cała praca duchowa Słowackiego, cała walka duszy i myśli wyrażona w Król u Duchu, w Genezis z Ducha w liście do księcia Adama Czartoryskiego — miała na celu dopatrzeć się głębokiej prawdy dziejów naszych, prawdy ducha polskiego. Prawdy, która byłaby uprawnieniem tego zachwytu, rozkochania, jakiem płonęła dusza poety. Słowacki usiłuje uzasadnić piękno, usiłuje dowieść, że jest życiem, usiłuje odnaleźć treść duchową kryjącą się po za niem i przebłyskującą przez nie. Tworzy nową metafizyczną mitologię dziejów polskich. Tak dalece nie wystarcza mu własny zachwyt, tak dalece czuje potrzebę dowieść, że piękno jest prawdą, że jego widzenia przeszłości, widzenia Polski nie są omamieniem. Pamiętamy wszyscy ten obraz z Króla Ducha aniołów porozumiewających się pomiędzy sobą, grą tęcz i połysków. Dla Słowackiego wizya poetycka staje się takiem samem rozbłyśnięciem ducha narodowego, przeniknąć usiłuje po za nią, doszukać się treści, którą wyraża, Piękno jest dla niego językiem ducha, on chce zrozumieć sens jego mowy. Dlatego obrazy jego ducha są tak powietrzne, dla tego tak nieustannie rozpryskują się jak miraże, ustępując miejsca nowym. Duch świata, duch narodu, duch dziejów objawić się może duszy pojedyńczej przez piękno. Ale żadne pojedyńcze piękno go nie wyczerpuje. Więc nieustannie nowem ku nam łyska. Sienkiewicz zatrzymuje się na samem widzeniu nie szuka i nie bada. Dobrze mu jest z niem więc je przyjmuje. Gdy człowiek uważa za ostateczny sprawdzian prawdy, dobra, piękna, poczucie zadowolenia, spokoju — oddaje życie swoje na los przypadku, pozbawia się sam dobrowolnie związku z treścią wewnętrzną świata. Dla człowieka czynu i przyszłości dobrem jest to, co wywalczył on, dobrem jest to, co stanowi zdobycz jego pracy. Czuje się on zadowolonym, gdy praca jego rozwija się i rośnie. Umie on wylegitymować się ze swych zadowoleń. Gdy zadowolenie jest samo sprawdzianem i podstawą sądów, narzuca się nam ono jako fakt zewnętrzny. Wiemy, że nam dobrze, i przyjmujemy to, co nas tym błogostanem darzy. Dlatego twórczość Sienkiewicza jest uznaniem siły, gotowych stosunków, mniejsza o to jakich, byleby nie naruszały jego harmonii wewnętrznej: — dlatego z dziejów naszych zrozumiał ich rozmach czysto fizyczny, dlatego jego epopeja polska jest właściwie karykaturą polskości, apoteozą tego wszystkiego, co było w niej najlichsze. Czy to umieli w przeszłości polskiej wyczuć i odnaleźć Lelewel, Wroński, Trentowski, Mickiewicz, Słowacki. Oni odnajdowali tam zapowiedzi i założenia, jakiegoś czystego ludzkiego życia, oni odnajdowali w przeszłości zawiązki i zapowiedzi syntezy, która przyszłość odległą ogarniała. Kochali tę przeszłość za ideał w niej odnaleziony, lecz nie zato, że obraz jej cieszył ich, zadawalał, podobał się im. Nie czynili oni ze swych upodobań miary świata. Filozofia historyi Sienkiewicza jest wyrazem i symptomatem naszego upadku umysłowego. Jest ona absolutnem zrzeczeniem się myśli wobec dziejów. Sienkiewicz przyjmuje swoje upodobania, swoje reminescencye historyczne, nie próbując ich nawet uzasadniać. Jeżeli istnieją tu ślady pracy, walki myślowej, to ma miejsce ona pomiędzy rojalistycznemi teoryami stańczyków a temperamentem autora. Upodobanie, pociąg osobisty, wiążą Sienkiewicza z anarchizmem temperamentu Kmicica, myśl buduje teorye o silnej władzy królewskiej. Konflikt nie został w duszy autora rozstrzygnięty. Sienkiewicz załagodził go tylko. Optymizm Sienkiewiczowski polega tu, jak zawsze, na niedostrzeganiu konsekwencyi. Z chwilą gdy wnioski, wypływające z jakiejś zasady, przesądu i t. d., które uznaje się, zagrażają innej zasadzie, którą pragnęłoby się także zachować, nie dostrzega się ich. Silna władza królewska mogła była powstać w Polsce jedynie na gruzach społecznej potęgi szlachty, mogłaby powstać jedynie oparta na klasach społecznych ciemiężonych przez szlachtę i powstrzymywanych przez nią w swym rozwoju. Gdy Władysławowi IV nasuwa się myśl stworzenia sobie takiego oparcia w kozaczyźnie, wyraża się w tem cały fatalizm dziejów polskich. Kozactwo ma odegrać w Polsce rolę jaką na całym zachodzie odegrało mieszczaństwo. Nie potrzeba chyba podkreślać całej znamienności tego faktu. Jest w nim tragizm, ale nie od Sienkiewicza przecież można żądać zmysłu dla tragizmu. Logiką i ideą jego działalności jest przekonanie, dogmat, że tragizm nie istnieje, nie może istnieć, gdyż życie byłoby zbyt ciężkie, a on, Sienkiewicz, jest i czuje się przedstawicielem tych, którzy potrzebują nie prawdy lecz pocieszenia. Pocieszenia à tout prix, choćby kupionego za cenę aż nazbyt widocznych iluzyi i wmówień, choćby za cenę hańby i ogłupienia. Sienkiewicz pragnie być jednocześnie i na stronie króla i szlachty i nawet możnowładców. Przeciwstawia on tylko dobrych magnatów złym, cnotliwych rycerzy warchołom. Dlaczegóżby jednak wszyscy nie mieli stać się dobrymi. Od czegóż istnieją księża i święta Panienka Częstochowska. Ani na jedną chwilę nie ukazuje nam Sienkiewicz przygotowującej się nieuchronnie w XVII wieku katastrofy ostatecznej, nie ukazuje nam, jak dalece bezsilną okazała się Polska do zrozumienia i rozwiązania zagadnień społeczno-kulturalnych, stworzonych przez wielki przewrót XVII wieku. Jeżeli dobiega tu echo wielkich historycznych bojów, jeżeli wspomniane jest imię Kromwella, to jako straszak, którym niańki niegrzeczne dzieci płoszą. Jeżeli istnieje pisarz niezdolny do zrozumienia historyi, która jest nieustanną pracą i walką, która jest nieustannem rewolucyonowaniem wszystkich stosunków, to jest nim Sienkiewicz. Ilekroć dotknie się on historyi, tworzy karykaturę, mimowolną i upokarzającą parodyę. Parodyą jest jego chrześcijaństwo w Quo Vadis, parodyą Krzyżacy, ta powieść z epoki, w której zakładały się podstawy wszechwładzy szlachectwa, parodyą złośliwą, upokarzającą, piekącą, jak hańba jego Trylogia. Z epoki, w której już rozstrzygniętym był los Polski, w której stanowiła ona już paradoksalny anachronizm w Europie, z epoki, w której wyganiając aryanów Jan Kazimierz sprawił, że już nieodwołalnie i wyłącznie głosom Kartezyuszów, Locke’ów, Hobbes’ów, Spinozów, Malebranche’ów, rozlegającym się w Europie, u nas odpowiada wycie pijane, tłuszczy, ogłupianej przez OO. Jezuitów, chciał wysnuć Sienkiewicz dla narodu pokrzepienie. Stworzył zaś przedewszystkiem igrzysko dla łyków całego świata, potrzebujących go dziś, kiedy i oni już pragną zapomnieć o powadze historyi i życia — Applaudite bourgeois całego świata. Z nędzy ojczyzny swojej, jej ciemnoty, barbarzyństwa, upodlenia, wysnuwa dla was wszystkich fascynującą baśń ten jedyny w swoim rodzaju Sclavus Saltans. Czytelniku polski! Wzruszasz ramionami gdy to czytasz. Rozdrażnia cię i rozśmiesza ta moja nieustanna przesada. Przesadą stały się dla ciebie oddawna już wymagania pracy, myśli, dziejów. Przesadą jest niewątpliwie, że ziemia obraca się naokoło słońca. Dlaczegóżby słońce nie miało się troszkę kręcić naokoło ziemi. Przesadą jest, że obowiązuje logika każdej przyjętej myśli. Przecież myśl jest we władzy twojej, a tobie nic nie przeszkodzi zatrzymać się w rozumowaniu kiedy potrzeba. Jeżeli jest coś, czego nienawidzę całą siłą duszy mojej — to ciebie, ciebie polska ospałości, polski optymizmie niedołęgów, leniów, tchórzy. Saski trąd, szlacheckie parchy nie przestają nas przeżerać. Od XVI wieku już zaczyna dla nas nie istnieć to, co jest pracą ludzkości. Od XVI wieku jesteśmy już w Europie gapiami przyglądającymi się z paradyzu wielkiemu dramatowi świata. To, co ludzkości życie stanowiło, jej cała krwawa praca, jest dla nas rozrywką. Sienkiewicz skodyfikował, nadał kształt estetyczny temu naszemu stanowisku. Jest on klasykiem polskiej ciemnoty, szlacheckiego nieuctwa. Przez niego żyje w formie artystycznie skończonej, aż do czasów naszych saska epoka naszej historyi. Cały tragizm dziejów polskich cała nieskończoność ofiar, poświęceń, zniesionych i znoszonych upokorzeń prześliznęły się po tym człowieku. Jakoś to było — jakoś to będzie, — z tem hasłem wysunął się on na czoło tak zwanych historycznych warstw. Niech mi tylko nikt nie mówi o krzepkości plemiennej, która na zaledwie ostygłych zgliszczach straszliwej pożogi, pod obuchem wroga zdobywa się na taką pogodę. Pogoda płynąca z nierozumu, niepamięci, niedostrzegania, jest hańbą dla istoty myślącej. Popularność Sienkiewicza pośród warstw ludowych to zaraza szlacheckiego lenistwa duchowego zaszczepiona mu. Nigdzie i w żadnej sferze Sienkiewicz nie pojmuje twórczej pracy. Połanieccy — mają być powieścią polskiego mieszczaństwa. Nie, to jest powieść polskiej używającej i szwindlującej kołtuneryi. Produkcyjność Połanieckiego ogranicza się do spekulacyi na zbożu. Szlachetki wyrzucone ze swoich folwarków — dorabiają się i dorabiają dość często na różnorodnem facyendarstwie. Z życia mieszczaństwa zrozumiał Sienkiewicz tylko dający prawo do spokojnego użycia — wyzysk. Twórczej, kulturalnej pracy tej warstwy nie dostrzegł wcale. Jego Połaniecki to nie bourgeois-zdobywca, to ograniczony, ślepy na prawa innych, na potrzeby społeczne, w sobie zakochany łyk. Wady klasy upadłej przeniósł on w nowe warunki bytu i przystosował się do nich tak, jak przystosowują się w świecie organicznym pasorzyty do organizmu eksploatowanego i trawionego przez nie. Z pracy życiowej organizmu, na którym bytują, wysnuwają dla siebie możność atrofii najszlachetniejszych organów. Tyle też pojął laudator temporis acti — epik »saskich ostatków« H. Sienkiewicz w polskiem mieszczaństwie. O ile też poznało się w rodzinie Połanieckich świadczy to o zaniku już w niem instynktów pracy, twórczości, o zrozumieniu pozostałem — dla jednej tylko strony swego życia, dla istnienia kosztem pracy innych, bez najmniejszej myśli o życiu tych innych. Nie jestem wielbicielem polskiej burżuazyi, ani jej apologetą, wątpię, aby miała ona powody być ze mnie zadowoloną, zwykła bezstronność jednak każe mi przyznać, że pisząc Połanieckich Sienkiewicz uległ ciążącemu nad nim fatum. I ta mieszczańska epopeja jest znowu karykaturą tylko. Nie wspominałem dotąd o jednym jeszcze utworze Sienkiewicza, najwartościowszym pośród wszystkich, jakie napisał. Jest to Bez Dogmatu, kartki z pamiętnika wytwornego dekadenta. I tu jednak pozostał on wiernym sobie. Z zaniku sił życiowych zrozumiał nie związaną z nim mękę, lecz dolce farniente smutku, uwalniającego od obowiązku. Płoszowski bawi się swoją bezczynnością, sceptycyzmem, tak jak jego twórca bawił się ciemnotą Polski XVII wieku, chrześcijaństwem. Kulig, panowie, kulig! Nie dla nas praca.

Nie było nas. Był las.

Nie będzie nas. Będzie las.
Kuligiem! kuligiem panowie!

Après nous te déluge.

Wszyscy potrzebujący pociechy w kłamstwie, usprawiedliwianiu i artystycznej apologii dla swego próżniaczego życia — przybywajcie, Sienkiewicz was pocieszy.
Sclavus Saltans ma serce nieskończenie dobre i niewyczerpaną pomysłowość w wytwarzaniu nie podejrzanych przez swą naiwność a tak plastycznych pokrzepień.
Ty zaś Polsko bądź dumna. I tyś też odegrała swą historyczną rolę. Gdy europejska burżoazya, wnuczka Renesansu i Voltaire’a znużyła się i zalękła nowych sił życia, twój to syn, wychowaniec saskiej epoki, opowiada jej mające jej ulżyć konanie — bajeczki. Potężną ironistką jest historya.



IV.
BOLESŁAW PRUS.

Właściwie mogę ciągnąć dalej. Kiedym mówił o szlacheckiem rozleniwieniu, ciążącem na społeczeństwie naszem, jak przekleństwo, mówiłem o tragedyi Stanisława Wokulskiego, tej najbardziej posągowej postaci, jaką nowoczesna literatura polska stworzyła. A gdy już poruszam tę postać, otwiera się przed nami perspektywa — w tak powierzchownie, tak licho zrozumianą, a tak tragicznie poważną i tak nie zwykle czystą twórczość Bolasława Prusa. Prus humorysta — Prus opowiadacz dowcipnych dykteryjek. Jest w tem konsekwencya. Społeczeństwo wielbiące Sienkiewicza z Bolesława Prusa nie wiele więcej zrozumieć było w stanie. Twórczość Prusa nie jest tak jasna, skrystalizowana jak Sienkiewiczowska. U Prusa perspektywy nieustannie się zmieniają, dokonywa się nieustanna praca myślowa i czuciowa. Prus z pośród wszystkich pisarzy naszej epoki czyni najwięcej wysiłków dla zrozumienia przetworzeń społecznych dokonywujących się dokoła niego. Usiłuje on zrozumieć życie, określić cel, do którego zdąża ono w swym rozroście. Co więcej czuje, czuje sercem, posiadającem ten zdumiewający geniusz miłości pracę, ból, smutek, towarzyszące temu nieustannemu przekształceniu, ale czuje i jego radość i potęgę. Czuje smutek wydziedziczonej szlachty idącej na niepewny los tułaczki wielkomiejskiej, posiada zmysł dla jej braków i wad, ale umie odczuć wspaniałomyślną bezinteresowność, zdolność entuzyazmu, czuje bezdomność wielkomiejskich nędzarzy — proletaryuszów; czuje lęk chłopa przed nieznanemi mocami życia, które przychodzą wraz z pasmami dróg żelaznych zburzyć spokój wsi polskiej i czuje jego fanatyczne przywiązanie do ziemi, czuje mus, pchający młodych precz z domu, rzucających starą wiarę i stare przywiązanie, ale rozumie i ból matek i ojców, nie pojmujących tej konieczności, a czujących ból rozłąki i lęk o zdążających w nieznane jutro, czuje wszystkie rozłąki i rozdarcia. Ten entuzyasta pracy organicznej jednem słowem umie wskrzeszać naiwny entuzyazm mieszczan i rzemieślników z przed roku 1863. Jego pamiętnik subiekta sklepowego jest niemal dokumentem historycznym. Czuje się w psychologii postaci Prusa, w samym języku jakim mówią one, wpływ nieustannie dokonywującej się zmiany w strukturze społecznej. Czuje się, że jego Rzecki związany jest z Warszawą, znaną nam ze sztychów jedynie. Prus ma Balzakowski zmysł środowisk społecznych. Każda jego postać nosi na sobie piętno przynależności do określonej warstwy społecznej. Możemy odnaleźć w kreślonych przez niego charakterach, jak gdyby wyżłobienia, bruzdy, pozostawione przez proces dziejowy, niweczący stare stosunki i wytwarzający nowe, długą i bolesną pracę przystosowywania się, wrastania duszy w nową formę. Zwolna, zwolna Rzecki staje się coraz bardziej osamotnionym na bruku tej Warszawy, której wzrost i powstające bogactwo witał tak radośnie. Czy nie dostrzegamy dokładnie całej skomplikowanej sieci społecznych stosunków poza psychologią pani Later, Norskich, Solskich, Brzeskich. Prus, jak Balzak nie poprzestaje na tworzeniu pojedyńczych postaci. Tworzy całe społeczeństwa, które przekształcając się i rozwijając, kształtują ludzi. Prusa sympatya, miłość, odczucie bólów indywidualnych z jakiemi związane jest to przekształcenie nie powstrzymuje od uznania samego procesu za konieczny, zbawienny. Kocha on życie i jego rozwój. Cieszy go każda nowa maszyna, którą wwożą do kraju, każdy nowy przyrost bogactwa i energji ludzkiej. Jego odczucie życia społecznego jest wybitnie nowoczesne i postępowe. Posiada on zmysł dla tego wszystkiego, w czem wyraża się energja człowieka, jego władza nad przyrodą. Jednocześnie zaś to zrozumienie, a co więcej całkiem bezpośrednie odczucie konieczności rozwoju społecznego nie przesłania mu oczu na całą pracę i męką jednostek z jakiemi rozwój ten jest związany i kosztem jakich się odbywa. Prus doskonale rozumie, że z przeważnej ilości wypadków jednostka czuje dziś tylko ból i zmęczenie zmiany, nie rozumiejąc jej znaczenia. Miłością swoją ogarnia wszystkich tych cichych współpracowników życia. Jego kult cierpienia nie jest sentymentalizmem. Nie można go nawet nazwać kultem. Prus w cierpieniu odczuwa twórczą pracę życia. Jednostka cierpi, bo ludzkość rośnie, bo ludzkość nie da się zamknąć w granicach żadnego ideału. Jednostka widzi tylko, że jej ukochanie w perzynę idzie, a nie dostrzega ona już tego nowego gmachu, który życie na gruzach jej spokoju wzniesie. Prus czuje po za rozwojem życia, po za wznoszącą się budową cywilizacyi i kultury — bezmiar pracy, ale czuje także, że musi być ona dokonaną. Współczucie dla męki nie odbiera mu zrozumienia na jej cel, zmysłu dla jej wielkości i piękna. Prus jednocześnie i myślą ze szczytu piramidy wybiega w dal i sercem dźwiga wraz z barkami, gnących się pod razami biczów — fellatów — granitowe bloki. Gdy pisze o naszych czasach i o swoim społeczeństwie sympatja dla jednostek przemaga w nim nad bardziej intellektualnemi uczuciami podziwu sympatji dla całokształtu życia społecznego; wzrostu cywilizacji. Faraon natomiast jest budową znakomicie zrównoważoną. Historyczny geniusz Prusa, jego dar »widzenia« organizmów społecznych tworzą tu nowy rodzaj sztuki — poezję kultury. Kultura, szczególniej kultura nowoczesna, wytężona w wiecznym pośpiechu i pracy, niezmordowana i nieustannie twórcza, wydała niewielu poetów zdolnych zrozumieć jej piękno. Jest to łatwo zrozumieć. Kultura ta w swoim nieustannym pośpiechu niweczy wszystkie nawyknienia indywidualne. Jednostka czuje przeważnie jej ucisk, jej wrogą wszelkiemu spokojowi nieustannie burzycielską pracę. Stąd też artyści, przeważnie piszą łzawe elegie opłakujące topole wycięte, gdy trzeba było przeprowadzić nową linię drogi żelaznej lub kanał. Prus uczyniłby z topoli nawet, ginącej pod ciosem siekiery, współpracowniczkę wielkiego dzieła, ukazałby, jak śmiercią swą otwiera ona drogę dla nowego życia. Prus rozumie, że ginące stosunki, ginące formy życia przez zgubę swą współdziałają powstawaniu nowych. Dlatego to pojmuje cierpienie tej zguby, jak współdziałaniu, dla tego to umie on nawet ze współczucia dla niej, uczynić formą miłości nowego rodzącego się życia. Jeżeli istnieje stan uczuciowy, odpowiadający wymaganiom nowoczesnego rozwoju, jeżeli istnieje stan duszy łączący rozumienie i współczucie dla wszelkiego cierpienia ze zrozumieniem i miłością dla rosnącej tem cierpieniem właśnie kultury, jeżeli istnieje stan duszy głęboko postępowy i ludzki jednocześnie to jest nim ten, z którego narodziła się poezya Bolesława Prusa. U nas pod postępowością pojmuje się zazwyczaj postępową tendencyę. Jest to jednak bardzo powierzchowne i jednostronne pojmowanie sprawy. To, czego artysta chce, lub nie chce jest wynikiem jego świadomej myśli. Twórczość jego jest zaś w znacznej mierze od tej myśli niezależna. Zależy ona od ukochań, dążeń artysty, wytryska z jego uczuciowego życia. Uczucie jest zaś zazwyczaj konserwatywną stroną w życiu człowieka. Związuje go ono najsilniej z tem, co jest lub było. Szczególniej uczucie, o które idzie w sztuce. Artysta kocha zawsze konkretnie, kocha kształt duchowy, czy cielesny. Kształty rzeczy nowych rażą nas, gdyż niszczą przyzwyczajenia nasze i przystosowania umysłowo uczuciowe. Jeżeli czujemy wartość tych nowych stosunków, nowych form życia, to związek nasz z niemi jest przeważnie abstrakcyjny i nie bezinteresowny. To też najczęściej nie przedostają się one do sztuki. Prus umiał pogodzić tę abstrakcyjną miłość kultury i postępu z miłością dla tych pojedyńczych dusz po przez cierpienie i pracę których postęp ten się dokonywa. Twórczość Balzaka posiada ten sam typ społeczny. Balzaka jednak wiążą ze światem inne zgoła węzły uczuciowe. Balzak nie kocha właściwie człowieka. Człowiek zaciekawia go tylko. Jednostka zajmuje go jako ilustracya tych jego kulturalnych widzeń, z których powstał cały jego świat. Widzeń, na które składają się potężny umysł i wola namiętna, a wytężona w kierunku zdobycia. Balzak więcej myśli mniej czuje. Posiada wobec świata ludzkiego więcej przenikliwości badacza. Nie interesuje go to, co czuje dany człowiek, lecz to, czem jest on w całej maszynie życia. Stąd zagadnienia stawia głębiej, ale prawda jego postaci jest bardziej zewnętrzną. Jest to prawda widziana przez genialnego myśliciela społecznego psychologa, nie prawda drgnień duszy, przez współczującą duszę twórcy ujętych. Postacie Balzaka są genialnie skoncypowanemi przez anatoma socyologa preparatami ludzkimi. Postacie Prusa okazują przed nami wewnętrzne swe życie, takie, jakiem było dla nich samych. Zagadnienie życia duchowego postaci Prusa jest zazwyczaj sprowadzone do odczucia ich stanu duszy, po przez pryzmat właściwego Prusowi dobrotliwego humoru. Pojedyńczy człowiek obchodzi go przeważnie uczuciowo. Znaczenie jego przedmiotowe wydaje mu się niezbyt znaczne. Dlatego też psychologia Prusa jest powierzchowniejsza od psychologii Balzaka. Jest tylko bardziej ludzka, Balzak wie o swoich bohaterach rzeczy, których oni sami nigdy nie wiedzieliby o sobie. Natomiast nie wie, co właściwie czują oni. Prus wie dobrze to ostatnie, natomiast wiedza jego umysłowa o człowieku jest płytsza nie wnika dostatecznie w charakterystykę pojedyńczej postaci. Wydaje mi się jednak, że można tu odnaleźć pewne prawo. Postacie, z któremi wiążą Prusa węzły sympatyi i współczucia są zazwyczaj szczeremi i prostemi naturami. Ale znajdujemy i u niego postacie obchodzące go bardziej intellektualnie, niektóre z nich przeprowadzone są czysto sylwetkowo, jako szkicowe ilustracye wiedzy Prusa o społeczeństwie, jego nieustannych spostrzeżeń i uogólnień. Są jednak i takie, które zajmują go, jak roznamiętniający problem. Taką jest panna Izabella, która świadczy o bardzo dalekich, niekiedy aż »okrutnych« zainteresowaniach psychologicznych autora. Kwestya jej życia erotycznego jest postawiona w sposób śmiały, surowy i pewny. Wokulski przedstawia inną komplikacyę. Tu wsiąkło dużo pierwiastków subjektywnych. Konflikt Wokulskiego i społeczeństwa, to po części konflikt samego Prusa. Gdy się zrozumie miłość Prusa do rozwijającego się życia, zrozumie się jak często musiała wzbierać w nim niecierpliwość na niemrawy rytm rzeczywistości. W każdym razie stworzenie dwóch takich postaci, jak Izabela i Wokulski świadczy, że i pisarza naszego stać było na monumentalność koncepcyi psychologicznych. A taka pani Latterowa! Ile siły energii, namiętności, czuje się w każdem słowie tej kierowniczki pensyi. Tu dostrzegamy znowu u Prusa rys bardzo znamienny. Prus nie lęka się namiętności, nie umoralnia jej par force. Wydaje mu się ona piękną a przynajmniej interesującą, taką, jaką jest. Taka pani Latterowa ma w swojej walce o mikroskopijne interesy swego rodzinnego życia zupełnie napoleonowskie gesty. Balzak dodałby do swojej powieści, wplótłby w nią — mniej lub więcej zawiły komentarz socyologiczny i zwróciłby uwagę publiczności i krytyków na to, czem mogłaby być pani Latterowa w innych warunkach. Ale Prus i na własną swą działalność pisarską patrzy z nieco pomniejszającym humorem. Nie podkreśla on nigdy niczego, używa słów najmniejszych. Niema w nim cienia zarozumiałości, wysuwania się na pierwszy plan. Nietylko nie przywiązuje on znaczenia do tego, że to on właśnie dane zagadnienie, lub zjawisko spostrzega, lecz jak gdyby unika przypisywania samym zagadnieniom tym zbyt wielkiego znaczenia. Wybitna uczciwość umysłowa jest jego rysem charakterystycznym. O przenikliwości psychologicznej Prusa świadczy także stosunek pomiędzy Adą i Kazimierzem Norskim. Wogóle psychologia erotyzmu stanowi bardzo silną stronę talentu Prusa. Nie ma on żadnej fałszywej pruderyi, a posiada jak gdyby nieomylność instynktu. Powiedzieć by można, że patrzy on na tę stronę życia bezgrzesznymi oczyma profesora Dębickiego i z naiwnością uczonego formułuje swe spostrzeżenia. Jak np. zaobserwowana jest kokieterya Heleny Norskiej. Zwracam raz jeszcze uwagę na pomniejszanie, bagatelizowanie własnych swych zagadnień przez Prusa. Często nie klasyfikuje on dostatecznie swych obserwacyi, i spostrzeżenia wcale powierzchowne pomieszcza na jednym i tym samym planie z bardzo głębokiemi. Pisarze ostatniego pokolenia, dali się, jak się zdaje, uwieść tym pozorom i nie spostrzegli, że szkic o Prusie psychologu byłby bardzo ciekawy, a psychologia erotyzmu jest u niego bezwzględnie najgłębszą z pośród wszystkich powieściopisarzy tego pokolenia, jeżeli nie w ogóle w Polsce. Właściwie Prus jest naszym najbardziej europejskim pisarzem tej generacyi. Posiada on dojrzałość umysłową człowieka nowoczesnej kultury i kulturę tę zna i odczuwa. Takie coup de force jak odtworzenie Paryża, którego Prus nigdy nie widział, świadczy o niezmiernie silnej intuicyi społecznej. Mówi się wiele o spostrzegawczości Reymonta. Jest to znowu jedna z legend, puszczanych w obieg przez młodą Polskę. Spostrzeganie nie jest faktem czysto zmysłowym. O wartości spostrzeżeń rozstrzygają nasze interesy, zwracające nas ku światu bogactwo, wielostronność kategoryi zainteresowania. Z tego punktu widzenia zestawieni z Prusem wszyscy inni pisarze polscy są nędzarzami. Prus nie czuje się wykolejeńcem w nowoczesnem życiu, kocha je i ufa mu. To też liczba spraw, rzeczy, typów, obchodzących go jest niezmierna. Żaden z innych pisarzy tej epoki nie wzbogacił naszej literatury tyloma spostrzeżeniami, dotyczącemi współczesnych nam spraw, żaden nie wprowadził do niej postaci dorównywujących znaczeniem swej treści Wokulskiemu, Dębickiemu, Ochockiemu, Latterowej, Geistowi — żaden nie wprowadził do nowoczesnej naszej powieści zagadnień tej miary, jak te, które interesują bohaterów Prusa, żaden wreszcie nie umiał tak dać odczuć poza życiem pojedyńczych postaci, życia ogółu, nieustannego narastania kultury. Taki pamiętnik subjekta lub Omyłka są nietylko dziełami niezrównanej wartości artystycznej, są głębokimi, pełnemi miłości i zrozumienia wniknięciami w duszę pokoleń z przed roku 1863. Pamiętnik Rzeckiego jest bardziej pouczający dla historyka, niż całe dziesiątki pamiętników autentycznych. Kiedyś, gdy ocena treści i zrozumienie obiektywnej wartości dzieł stanowić będą o miejscu wyznaczanem pisarzowi w historyi piśmiennictwa, zrozumianem zostanie, że Prus był najwybitniejszym powieściopisarzem naszym drugiej połowy XIX wieku.



V.
ELIZA ORZESZKOWA.

Są podobno ludzie, umiejący wyczuć pod powierzchnią ziemi — wodę. Orzeszkowa posiada dar wyczucia pod skorupą egoizmu, pod piaskiem i żwirem krzątającego się około drobnych trosk osobistego życia — sumienia. Sumienie jest niemal jedyną rzeczą, która Orzeszkową w świecie ludzkości obchodzi. Wszystkie inne mają znaczenie przez nie, lub w związku z niem. Orzeszkowa nie jest psychologiem. Jest ona kazuistką sumienia. Kazuistką często przenikliwą i głęboką. Obchodzi ją zawsze w każdym pojedyńczym wypadku nie samo ukształtowanie duszy ludzkiej, jako zagadnienie psychologiczne, lecz tylko pewne, specyalnie określone zagadnienie moralne. Pozornie może się wydać, że rozróżnienie tu zaznaczone nie ma żadnej treści. Zrozumieć specyalne i konkretne zagadnienia, z któremi walczy człowiek, jest to zrozumieć jego życie duchowe. Praca moralna jest przecież istotą człowieka. Niewątpliwie. Uważam za rzecz absolutnie pewną, że wszystko, co istnieje dla człowieka, istnieje, jako pewna dodatnia lub ujemna wartość, że słowem, niema w jego życiu żadnego pierwiastku nie pozostającego w pewnym stosunku z jego wartościującem ja. Moralność jest nie pewnym objawem duszy ludzkiej, lecz nią samą. Wszystko, co istnieje w nas istnieje przez nią, jako pewna poszczególna postać czynu, jako konkretnie określone zagadnienie, czy dopełnienie moralne. Gdy się tak tą sprawę pojmuje — zrozumienie zagadnień moralnych jest równoznacznem ze zrozumieniem całej duszy. Ale pamiętać potrzeba, że gdy stoję nad jeziorem Lemańskiem, gdy dusza moja układa się wraz z niem w taflę czystą i spokojną — nie wychodzę po za zakres moralności. Że i tu mamy do czynienia z wartościami, a więc ostatecznie z życiem moralnem naszego ja. Orzeszkowa nie w ten sposób pojmuje sprawę. Posiada ona zmysł dla momentu rozdwojenia, gdy specyalny nakaz sumienia przeciwstawia się całemu pozostałemu życiu i spycha je do roli wrogiej, opornej materyi, Niewątpliwie i walka ta jest momentem niezmiernie charakterystycznym i przyrost sumienia, wzrastanie ducha dokonywa się zawsze po przez nią. Ale spostrzeżemy, że zagadnienie jest bardziej złożone niż Orzeszkowa je przedstawia. Nie ufa ona temu, co jest w człowieku naturą, nie ufa temu, co przemawia, jako pociąg i popęd. Hasło jej jest: nie ja, nie moje, nie mnie. Niewątpliwie jest ono formułą życia sumienia. Moralność polega na nieustannem dążeniu uczynienia z woli naszej, z czynu naszego — woli i czynu wszechświata, powszechności, narodu. Ale samo zaprzeczenie nie wyczerpuje tu sprawy. Nie dość jest siebie odrzucić, trzeba z siebie uczynić właśnie świadomego współtwórcę i współpracownika powszechnych celów. Nasze ja, to nie jest tylko oporna bierność, to moc, która dana jest naszemu sumieniu. Nie odrzucać lecz przekształtowywać ma je ono. Każda siła, każda struna, która w naszem ja dźwięczy — to siła, którą trzeba zużytkować i owładnąć. W człowieku nie ma nic, co by nie było materyałem moralnej świętości. Nieprawdą jest, że człowiek, który swoje ja, całe jego dziedziny depce, żyje moralnie: upośledzając siebie, upośledza cały świat. Gdyż cały świat jest dla nas dostępny jedynie przez duszę naszą. Dusza nasza, indywidualność nasza jest organem wszechświata. Człowiek wyrzeka się piękna. Ale przez to wyrzeka się nie poszczególnego użycia, wyrzeka się całej gałęzi, całej dziedziny stosunków ze światem. Przez to, że zubożył on swoje ja, jego nie ja zszarzało. Nieprawdą jest, że wszystko czego się nasze ja wyrzeka, wzbogaca to nie ja. Nie ja nie jest poza nami. Nie ja to jest forma naszego życia. Przeciwstawienie, o które idzie Orzeszkowej jest właściwie przeciwstawieniem pomiędzy użyciem a czynem. Nic nie powinno istnieć w nas, jako użycie, wszystko, jako czyn. Ale formuła abstrakcyjna nie ukazuje nam całej zawiłości, całego bogactwa zagadnień konkretnych. Czy wszystko, co daje rozkosz jest już użyciem? Czy użyciem jest, gdy oko Corregia lub Veronesa cieszy się grą barw? Czy użyciem była rozkosz, jaką dawała Platonowi myśl? Sama rozkosz i szczęście bywa formą pracy. I trzeba się całkiem oddać chwili nieraz, aby żyć dla przyszłości. Gdy myśliciel widzi tylko zagadnienie swoje, gdy żyje swoją pracą i rozkoszą myśli, gdy zapomina o wszystkiem, co jest nie ja w tej chwili dla niego, żyje najbardziej moralnie, spełnia zadanie, które inaczej nie byłoby spełnione. Gdyby życie, jako obecność, jako rozkosz i szczęście posiadania nie miało żadnej wartości, dlaczegóżby ją mieć miało jako dążenie, jako upragniony cel. Rozwiązywanie wszystkich zagadnień moralnych przez zrzeczenie jest ułatwianiem sobie intellektualnej pracy. Pod tym względem Irzykowski miał słuszność. Orzeszkowa ma zmysł dla życia moralnego pewnej poszczególnej epoki. Epoki, w której na wszystkich sumieniach jej narodu ciąży bezmiar niedopełnionych zagadnień. Jest ona nieustannem memento, jest jakby głosem idącym z pod tego kurhana mogilnego, o którym pisze w Nad Niemnem. Spostrzegła i zrozumiała, że życie, w którem obowiązek nie został spełniony marnieje i schnie. I to oschłe, zmarniałe życie uważa za materyę naszej jaźni, za nasze ja. Ja jest samo przez się złe. Jedyną dobrą rzeczą jest w niem możność zrzeczenia się, zapomnienia o sobie. Rozumiemy już teraz, dlaczego psychologia Orzeszkowej bywa jednostronną. Parę rysów dopełniających: Orzeszkowa nie umie przedstawiać dzieci. Gdy mówi o dzieciach, są to zamyślone, z marsem na czole, zasłuchane w jakiś surowy a niezrozumiały głos duszyczki. Radość, naiwne trzepotanie się duszy, motyle oddanie się każdemu impulsowi chwili, są jej całkiem obce. Orzeszkowa nie kocha życia naiwnie i bez zastrzeżeń. Ona zawsze i przedewszystkiem stawia mu żądania. Na tem polega różnica pomiędzy nią i Prusem. Prus kocha życie. Umie oddać mu się i zapomnieć. I oto ciekawy przykład skomplikowania zagadnień tego rodzaju. Żądania stawiane przez Orzeszkową życiu są przecież jej żądaniami, wprawdzie pragnie ona ich spełnienia nie dla siebie, lecz dla ogółu. Ale dla ogółu takiego, jakim zrozumieć go jest w stanie. Nie podobna jest wyjść poza granicę własnego ja. Samo zaprzeczenie jest jego formą, jest jego przejawem. Prus umie zapomnieć o tem, co wie i czego pragnie. Cieszy się, że jest i kocha. Cieszy się i kocha smutnie ale pomimo to oddaje się chwili. Myśl staje się jednym z połysków skrzących się na rozkołysanych falach. Poezya Prusa szczebioce, jak młode życie. Orzeszkowa nigdy nie zapomina. A przecież nie prawdą byłoby powiedzieć, że nie kocha ona człowieka. Wielbi go ona zato, że głos sumienia w jego duszy się rozlega. Jest w jej twórczości powaga religijna, jaką musi przejmować wnętrze puszcz litewskich. Jest w niej wiekowa powaga i nieufność względem wszystkiego, co nie stwierdziło swej siły moralnej. Orzeszkowa bywała nieraz bardzo niesprawiedliwa. Gdy ukazywały się jej nowe postacie, nowe formy życia moralnego, dostrzegała to tylko, że są wyłamywaniem się z pod władzy starych. Stąd nieporozumienie o którem świadczą Widma, Sylwek Cmentarnik. Orzeszkowa nie lubi miast. Stoi wobec form miejskiego kulturalnego życia na stanowisku nieufnem i moralizującem. Miasto ukazuje się jej takiem jakiem widzi je rolnik na jedną chwilę w niem goszczący. Nie pojmuje w nim pracy, a widzi użycie, widzi zapomnienie i niezrozumienie tego, czem on u siebie żyje. Stanowisko wobec miasta i miejskich form życia jest u Orzeszkowej typowo rolnicze. Rola, gleba, wieś, są dla niej jedynymi terenami pracy. Praca miast, ich gorączkowo natężone życie, — wydaje się jej powierzchowem, nieszczerem. Tragizmów wielkomiejskich, tragizmów nowoczesnego życia nie pojmuje. I tu, gdy przeciwstawia pracę w głębi zakątków wiejskich — bywa reprezentantką wstecznych pojęć społecznych. Człowiek nie wyrzec się ma potęgi, jaką daje cały mechanizm nowoczesnej kultury, lecz owładnąć nim. Ilekroć Orzeszkowa staje na gruncie zagadnień nowoczesnego kulturalnego życia, myśl jej staje się niepewną. U siebie na wsi litewskiej czuje się w domu. Tu umie odróżnić pracę od użycia, frazes od prawdy. Umie nawet odczuć i radość wtedy tylko, gdy śmiech rozlega się na kobiercu litewskiej łąki. W żadnej innej powieści nie czułem tak zapachu pój i zbóż, jak w Nad Niemnem. Jest to jedna z najpiękniejszych książek polskich. Orzeszkowa i jej twórczość, to jak gdyby rzeka, wijąca swe czyste wody pośród borów i pól. Rzeźwiące tchnienie wieje od niej na spalone wielkomiejską gorączką czoła. O jakże dobrze jest tu usiąść na brzegu i słuchać! Rzeka szumi, szumi.

Są jeszcze lasy, lasy zielone,

Wiekowe dęby;
Są jeszcze ludzie,
Ludzie o duszy,
Jak dęby silnej.
Jest jeszcze siła
W czarnej matce ziemi.
Wyorzemy ją pługów ostrzami.
Jest jeszcze życie,
Które w ziarnach drzemie
I wyrośnie kłosy złotemi.
Są jeszcze dłonie
Twarde, jak żelazo,
Jak stal niezłomne ramiona,
Są jeszcze serca,
Jak ruń łąk zielona,

Jak ziemi moc niestrudzona.

W serc cichych glebie,

W czarnej matce ziemi
Kiełkuje uśpione ziarno:
Runią powstanie,
Kłosem się rozpleni,
Nadzieję i wiarę ziści.
W noc letnią rozmowy słucham,
Szumią zbóż kłosy,
A im odpowiada
Szmer cichy dębowych liści.
Nad brzegiem rzeki rosną jeszcze dęby.
Ich moc widziały jej wody,
Spieczone czoła
I dusze znużone
Chodźcie tu szukać ochłody.
Nie wierzę w słowa,
Ale wierzę w szumy
Dębów zielonych, wiekowych;
Nie wierzę w zapał,
Ale wierzę w ciszę

Ziaren uśpionych, zbożowych.

Orzeszkowej przypada niewątpliwie jedna wielka zasługa. W powieściach jej sumienie narodu jest nieustannie obecne. Uczyniła ona z niego towarzysza wszystkich tych chwil, które spędzamy z jej książkami. Stworzyła dla społeczeństwa naszego środowisko moralnej mocy. Cała ziemia, cała ziemia, nasza zaorana, szumiąca kłosami ziemia polska, ziemia zapomnianych wśród lasów i pól, wroga ręką sypanych mogił — szepce w książkach tej wielkiej poetki sumienia. Niemen srebrzy się, szumi i pyta. Czegoś czeka, coś obiecuje. Nie dziwmy się nieufności względem słów, uniesień, ziemia nie rychło się przekonywa. Dopiero gdy kłosem wystrzeli, wie, jakie w nią rzucono ziarno. Czuje się u Orzeszkowej, jak gdyby wielki głód ziemi, tęskniącej za posiewem złotych ziarn pszenicznych, smutek opuszczonych, zaniedbanych zagonów. Wszystkie najlepsze jej dzieła napisane zostały pod wpływem wiary w wielki zakon pracy. Gdyby Orzeszkowej nie było w naszem piśmiennictwie, w naszem życiu spełnionoby mniej tych uczynków, którymi żyje społeczeństwo. Powieści Orzeszkowej były szkołą charakterów. Liczymy się ze środowiskiem społecznem takiem, jakie znamy. Orzeszkowa wprowadzała nas w świat silnych charakterów, czujnych sumień, w świat pracowników. Praca jest źródłem piękna u Orzeszkowej. Kocha ona zgrubiałe ręce i spalone przez słońce twarze. Kocha siłę dźwigających brzemię ramion. Znajdujemy u niej klasyczny opis prac polnych. Opisy nie widziane lecz odczute. Reymont stylizuje chłopa, stylizuje go na chłopa, można powiedzieć. Jego powieść jest bardzo literacka. Racyi wielu gestów jego postaci należy szukać w artystycznych wymaganiach, kompozycyi, stylu, efektu. Posługuje on się chłopem polskim, tak jak Fłaubert posługiwał się Salambo, panią Bovary. Tylko całkiem już oddarta od związku z życiem pracy wiejskiej krytyka, tylko literaci którzy widzą od szeregu lat zboże i role jedynie na obrazach Ruszczyca, mogli mówić o głębokiej epickiej prawdzie »Chłopów« Reymonta. Reymontowi zbywa na jednej bagatelce. Nie odczuwa moralnej powagi pracy wiejskiej. Traktuje ją wyłącznie estetycznie. Świat chłopski jest dla niego nowem środowiskiem, w którem ma on zamanifestować swój talent i artyzm. Dlatego też jego chłopski epos nie przynosi nam żadnej nowej wiedzy o chłopskim świecie. Proszę wziąć do ręki powieści rosyjskie Gl. Uspieńskiego, Złtowłatskiego, Karonina — po przeczytaniu każdej z nich wiedza nasza, wiedza tem bogatsza, że w formie konkretnych obrazów podana i nabyta o życiu wsi rosyjskiej zostaje wzbogacona. Ale bo też pisarzy tych wieś zajmowała nie jako temat, nie jako zagadnienie estetyczne do rozwiązania, ale jako głęboka i nieustanna troska moralna. Orzeszkowa wżywa się w wieś od wnętrza. Kocha ona jej świat moralny. Kocha jej pracę i odpoczynek po niej. To też posiada zmysł istotny dla zagadnień i świata moralnego tych ludzi, to też umiała napisać Chama tę książkę tak piękną, jakby z żywota świętych wyjętą była. Niepodobna położyć zbyt wielkiego nacisku na tę przynależność moralną Orzeszkowej do świata, w którym pisze. Jej powieści to nie literatura »osobista« to uświadomienie wartości moralnych, jakiemi żyją całe warstwy narodu. Gdy tylko Orzeszkowa ma do czynienia z zagadnieniami wyrastającemi bezpośrednio z jej właściwego świata, czuje się w jej słowach powagę pojęć i uczuć wypracowanych moralną, zbiorową pracą pokoleń. Dotyczy to sprawy żydowskiej. Orzeszkowa nie potrzebowała wydedukowywać swojego Meira Ezofowicza z haseł liberalnych teoretycznych. Węzeł szczerej miłości łączył ją z tymi mieszkańcami miasteczek. Meir Ezofowicz jest dla niej rodakiem, nie wskutek nakazu teoryi lecz z uczucia. Powiastka o zegarmistrzu wyraża tę stronę sprawy. Żydzi nie są obcym żywiołem dla Orzeszkowej. Życie posplatało węzły silniej, niżby to jakakolwiek teorya uczynić była w stanie. To też nie abstrahujący idealizm, ale żywą, szczerą miłość czuje się w opowieściach i opowiadaniach żydowskich znakomitej powieściopisarki. Orzeszkowa rozwijała się i rozwija i przekształca artystycznie. W swoich najlepszych dziełach jest ona głosicielką prawd moralnych, wypracowanych przez całe pokolenia, żyjące w twardym zakonie pracy na tej tak dziwnie poważnej ziemi litewskiej. Po raz drugi w ciągu wieku z Litwy przychodzi do nas głos idealizmu czynnego, głos sumienia i pracy. Wieś litewska mówi do nas po przez pisma tej młodszej siostry Mickiewicza.



VI.
POWIEŚĆ »MIESZCZAŃSKA« I JEJ FAZY U NAS.

W powieściach Prusa i Orzeszkowej mieliśmy już sposobność zauważyć, jak odbija się w literaturze przewrót dokonywający się w życiu społecznem. To też zostawiliśmy na stronie umyślnie u tych pisarzy, ten moment w którym byli oni agresywnymi szermierzami nowego powstającego układu życia i wytworzonych przez ten układ wartości. Walka klas nazywała w swoim czasie Prusa, Orzeszkową chwalcami nadwartości. Stawiając w ten sposób sprawę, zwracając odrazu przeciwko pisarzom tym ostrze, aż nazbyt ostrej polemiki uniemożliwilibyśmy sobie rozumienie ich dzieł i indywidualności. Następnie absolutnie niesłuszną jest rzeczą widzieć w Prusie lub Orzeszkowej apologetów systemu burżuazyjnego — w tym znaczeniu tego wyrazu, w jakim pojmowali go redaktorowie Walki klas. Inną rzeczą jest walczyć przeciwko nowym ideałom i formacyom społecznym w imię świata istniejącego, a inną rzeczą jest odczuwać i rozumieć wartość tego ustroju, gdy się rodzi. Prus i Orzeszkowa w zaraniu swej działalności witali u nas erę powstającej przewagi społecznej przemysłu: jako erę postępu i pracy. Nie potrzebuję mówić, jak dalece i zupełnie mieli w tem słuszność. Niekiedy socyaliści nasi skłonni są mniemać, że jedyną rolą kapitalizmu jest wytwarzanie proletaryatu, że na tem jedynie i wyłącznie zasadza się jego historyczne znaczenie. Jest to pojmowanie całkowicie niezgodne z prawdą i całkowicie niezgodne z tem materyalistycznem pojmowaniem dziejów, które stanowi podstawę myślową socyalizmu nowoczesnego. Kapitalizm i burżuazya wytworzyły na zachodzie w rozwoju swym całą tę kulturę nowoczesną, która powstała na gruzach średniowiecznego, feudalnego układu. W polemikach i walkach zatraca się zmysł dla rozumienia objektywnego wielkich faktów historycznych. Kapitalizm oddał ludzkości usługi niezmierne. Sama idea ludzkości jest jego dziełem. Handel i jego rozwój, rozwój bajeczny środków komunikacyi wytworzył łączność pomiędzy oddzielnemi narodowościami, pomiędzy najbardziej odległemi od siebie krajami i częściami świata. W sferze myślowej z nim, z jego ruchliwością związany jest ten typ, nowoczesnego europejczyka, człowieka energii, pracy, niezłomnej wiary w myśl. Socyalistom europejskim łatwo było zapomnieć o tej misyi i zasłudze dziejowej kapitalizmu, gdyż została ona dokonana, gdyż cała może być praca do jakiej kapitalizm był zdolny istniała w formie urządzeń społecznych i przemysłowych, w formie idei i metod, w formie kultury, słowem, na podstawie której rozwijała się ich własna działalność. U nas jednak rzeczy miały się nieco inaczej. Mieszczaństwo przemysłowe i przedsiębiorcze nie istniało u nas w historyi. Rodziło się ono w ostatnich czasach. Nie istniała tu cała ta nowoczesna kultura zarówno materyalna, jak i ideowa, która stanowi dorobek, dzieło mieszczaństwa we wszystkich zachodnio-europejskich krajach — dlatego tez praca myślowa ludzi, którzy zakładali u nas w walce przeciwko szlacheckiemu światopoglądowi — podstawy nowoczesnej kultury myślowej, światopogląd nauki i pracy — miała u nas znaczenie dobitnie pozytywne. Praca ta nie została przez nasze mieszczaństwo dokonana. Jest to już fatalizm, ciążący na krajach o spóźnionym rozwoju; rozkład mieszczaństwa na zachodzie zatruwał nasze rodzące się mieszczaństwo. Rodziło się ono niemal ze zgrzybiałym światopoglądem sceptycyzmu, zobojętnienia. Działalność Świętochowskiego jest nad wyraz charakterystycznym symptomatem i skutkiem tego stanu rzeczy. Dumny gest i wewnętrzna pustka, pomnikowa poza i zasadnicza niewiara w sprawę, poczucie osamotnienia pośród własnej swej klasy, przywiązywanie wagi raczej do osoby swej niż do sprawy, są to cechy tego najzdolniejszego publicysty i ideologa naszego mieszczaństwa. Prus i Orzeszkowa w dziełach swych artystycznych, nie w swej przygodnej publicystyce zrozumieli moralną doniosłość pracy, która musi być w społeczeństwie naszem, w tej nowej fazie jego rozwoju dokonaną. Prus odczuł piękno kultury, odczuł potęgę wielkich mechanizmów społecznych. Gdy się czyta jego pisma można robić uwagi i spostrzeżenia: tak myśleli i czuli ludzie którzy do Warszawy jeszcze dyliżansem, a tak ci, którzy już znali tylko koleje. Prus nie posiada tak rozpowszechnionego u nas, a tak dziecinnie śmiesznego lekceważenia dla mteryalnych zdobyczy kultury ludzkiej. Pojmuje całą ich wagę, co więcej czuje ją. Prus w swoich powieściach reprezentował nieustannie tę pozytywną wartość urządzeń nowoczesnego żyda, narzucał czytelnikowi swój zachwyt i podziw dla nich, kształcił on w ogóle polskim psychologię nowoczesnego człowieka. Proces ten bynajmniej nie skrystalizował się w naszym ogóle. Przemaga u nas jeszcze uczuciowa nieufność względem aparatu kultury, parafiańskie niedowierzanie. Socyalistyczna polemika nadawała nieraz temu zacofaniu myślowemu i uczuciowem polor nowoczesności i postępu. Jeremiady i narzekania na wielkomiejskie zepsucie, ba, na koleje żelazne, maszyny, są jeszcze dziś dość w naszym stylu. Wiadomości o nowych wynalazkach ogół nasz przyjmuje z rozwartą gębą: czego to oni jeszcze nie wymyślą. Nie poczuwa się jednak do solidarności w tej twórczej pracy. Są to cechy drobne, ale charakterystyczne: wypowiada się w nich całe zacofanie naszej psychiki. Stać na poziomie nowoczesnej kultury, to nie znaczy znać z książek te lub inne ideje przez nowoczesną europejską kulturę wytwarzane. Jest to przedewszystkiem wżyć się czuciowo w aparat kultury, pojmować jego znaczenie i istotę, pojmować go i odczuwać jako dzieło własne. Wżycie się w aparat ten, pokochanie go, duma z jego powodu, duma całkiem instynktowa i nie wyrozumowana, jako podłoże emocyonalno-myślowe całego duchowego życia — to jest stan duszy nowoczesnego człowieka. Najbardziej postępowe myśli, pozbawione tej podstawy będą wydawały się obcemi, narzuconemi, sztucznemi. Tej szkoły ogół nasz nie przeszedł. I w tem widzę oznakę jego rzucającej się w oczy niedojrzałości kulturalnej. Posługujemy się metodami nowoczesnej myśli, podobnie jak zdobyczami nowoczesnej techniki z pewnego rodzaju prostackiem niedowierzaniem. To też nie sądzę, aby ta strona działalności Prusa była dostatecznie oceniona. Był on i jest wychowawcą nowoczesnej duszy w naszym czytającym ogóle — odczuwał on jako wartość estetyczną, a więc konkretną, żywą, to, co inni sławili jedynie na podstawie abstrakcyjnych doktryn, czy przekonań, wartość nauki, przemysłu, pracy technicznej. Krytyka nasza nie zrozumiała tego znaczenia twórczości wielkiego pisarza. Krytyka ta ze swego głębokiego nieuctwa i niezdolności zrozumienia technicznych podstaw nowoczesnej kultury wysnuła swoją pryncypialną dla tej nędznej materyi wzgardę. Nic pocieszniejszego, jak taki licho ucieleśniony reprezentant czystego ducha, ze wzgardą mówiący o prozie wielkomiejskiego życia, a mający bardzo słabe pojęcie o elektryczności poruszającej tramwaj, z wyżyn którego ciska swoje Jeremiaszowe gromy. W tem bezceremonialnem lekceważeniu pracy ludzkiej — odnajduję pierwiastki, dla których nie mogę znaleźć innej nazwy, niż zdziczenie. Socyalisci nasi często nie ustępują pod tym względem naszym dekadentom. Mylą się bowiem ci, którzy przypuszczają, że dość jest być zdeklasowanym szlachcicem, lub mieszczaninem, aby stać się już przez to samo powołanym przedstawicielem pracy i jej potrzeb. W ostatnich szczególniej czasach za podstawę do sądu o praktycznem stanowisku człowieka służyły wygłaszane przez niego negacye. Dość było wymyślać ugodowcom, by być patryotą, kląć na kapitalizm, aby być socyalistą, kląć na księży, by być wolnomyślicielem. Jako człowiek, który tę chorobę przebył gruntownie, a nawet z entuzyazmem, mogę mówić o niej ze znajomością rzeczy. Negacya bywa bardzo dogodną formą próżniactwa. To też dobrzeby było, aby socyaliści polscy pojęli, że socyalizm jest to światopogląd praktyczny pracowników, że zrozumienie pracy, rozkochanie się w niej stanowi jego podstawę. U nas z konieczności wchodzi się w socyalizm przez politykę, nie jest to jednak naturalna droga. Politycy nasi, jak i wogóle politycy bywają najczęściej zdumiewająco konsekwentnymi ignorantami. Ostry ton naszych socyalistycznych dyskusyi, szablonowe sądy bywają nieraz wybiegiem bezwiednym tej ignorancyi, najdogodniejszym dla niej modus vivendi. Prus z punktu widzenia tego nowoczesnego światopoglądu pracy — jest pomimo swych politycznych pomyłek, o których sam zresztą pisał niedawno z rozbrajającą szczerością — jest jednym z najbardziej zasłużonych u nas ludzi. Myślą wytrwałą i czujną, stojącą istotnie na poziomie współczesnej kultury, góruje nad wszystkimi pisarzami współczesnego sobie i następnego pokolenia. Równie powierzchownem byłoby załatwianie się z Orzeszkową, poprzestające na zaliczeniu jej w poczet »burżuazyjnych ideologów«. Zrozumieć znaczenie pisarza, znaczy to zrozumieć, jakich wartości wyrazem jest jego działalność, a następnie zbadać, jakie znaczenie posiadają te wartości dla życia. Orzeszkowa z tego punktu widzenia jest przedewszystkiem poetką pracy. Pracy na roli: tę bowiem najlepiej odczuwa. Ale szacowanie pracy, ale cały skład moralny człowieka, pracującego posiadają znaczenie same przez się niezależnie od środowiska. Być może, że tym z polskich młodych duchowo socyalistów, którym socyalistyczny ideał przedstawia się jako nieustający parlament otwarty dla wszystkich, idea pracy wydaje się obojętną rzeczą. Jest ona kamieniem węgielnym socyalistycznego światopoglądu. Społeczeństwo socyalistyczne znaczy to społeczeństwo, na pracy jako uznanej i odczuwanej wartości oparte. W społeczeństwie chorem na chroniczne i zadawnione próżniactwo, w społeczeństwie nie pojmującem pracy, nie kochającem jej, gardzącem i brzydzącem się nią — powieści Orzeszkowej nie przestały być pierwiastkiem wysoce kulturalnym. Orzeszkowa i Prus najgłębiej z pośród pisarzy swego pokolenia odczuli i zrozumieli znaczenie nowych form życia, które powstawały naokoło nich: w dziełach swoich zakładali oni podstawy duchowe dla nowej pracującej Polski. Żaden inny z pisarzy tego okresu nie może być postawiony obok nich. I Prus i Orzeszkowa posiadają własny swój świat moralny: działalność ich opiera się na obrazie życia, któremu usiłują oni nadać możliwie największą objektywność. Gdy oceniają oni wartość jakiegoś zjawiska, typu i t. p., zestawiają go nie ze swoimi indywidualnymi upodobaniami lub uprzedzeniami, lecz z tem, co wiedzą i myślą o rozwoju i życiu społeczeństwa. Sympatye ich i antypatye są zawsze społecznie uzasadniane. Przemian dokonywających się w życiu nie mierzą swojemi subjektywnemi odczuciami. Świadczy to o rozumieniu życia, o ogarnianiu myślowem rozwoju. Wtedy dopiero fakty życia społecznego ocenione są przez nas wyłącznie subiektywnie na podstawie tych nieraz bardzo kapryśnych, przypadkowych i powierzchownych oddźwięków uczuciowych jakie w nas budzą, gdy nie posiadamy żadnego ideału, któremu myśl nasza nadała formę objektywną i z którym zestawiamy dla oceny ich pojedyńcze zjawiska życia. Gdy się bierze do ręki książki większości powieściopisarzy tego okresu, spostrzega się z łatwością, że mamy tu do czynienia z obserwacyami i uogólnieniami spostrzeżeń, dokonywanemi przez ludzi nie posiadających poza swojemi osobistemi odczuciami żadnej innej skali szacowania życia. Spostrzegawczość ich nosi na sobie wyraźne piętno przypadkowości osobistej. Są to wrażenia ludzi zbłąkanych w życiu społecznem. Bywa im dobrze lub źle, przeważnie źle, ale nie umieją oni sobie wyłumaczyć dlaczego. Wynika stąd po pierwsze to, że ich obraz życia nie odznacza się ani siłą, ani głębią; po drugie zaś, że są oni od początku utajonymi zamaskowanymi subjektywistami. Skoro tylko człowiek nie jest w stanie uzasadnić sam przed sobą swego stanowiska, skoro nie widzi i nie rozumie, a przedewszystkiem nie kocha przyszłości, do której życie zdąża, punkt ciężkości przenosi się zwolna z treści spostrzeganej na spostrzegającego. W polskiej powieści tego okresu poznawać, badać możemy wszystkie przejścia i odcienia od pozbawionych oryentacyi spostrzeżeń i uogólnień à la Konar lub Reymont, aż do subjektywizmu, jednostki, nie rozumiejącej nic w życiu prócz swojego w niem osamotnienia à la Ignacy Dąbrowski, Przybyszewski, Berent. Charakterystyczną w wysokim stopniu jest twórczość Adolfa Dygasińskiego. Wydobycie wszystkich zawartych w niej momentów wymagałoby obszerniejszego studyum. Tutaj pokrótce tylko zaznaczyć można rysy najbardziej charakterystyczne, najważniejsze punkty widzenia. Dygasiński widział równie jasno i dobitnie, jak Prus i Orzeszkowa konieczność rozkładu dawnych ziemiańskich form życia. Jednocześnie widział już nowe zagadnienia społeczne, jakie rozwój przemysłowy rodził z siebie i których rozwiązanie przekracza już granice — mieszczańskich form myśli i kapitalistycznego rozwoju społecznego. Nędza wielkomiejska, bezdomność inteligentnego proletaryatu znalazły w twórczości Dygasińskiego zrozumienie i wyraz. Odczuwał on i widział jasno, że dla znacznej, bardzo znacznej części społeczeństwa zmiana dokonywająca się będzie tylko zmianą form nędzy i upodlenia. Dość często napotykamy w historyi pokoleń, za życia których miały miejsce głęboko sięgające przeobrażenia stosunków społecznych ludzi, u których rozkład dawnych ustępujących form życia wyrobił w duszach i umysłach specyalny zmysł dla dostrzegania zapowiedzi rozkładu w formach rodzących się. Wyradza się pewien rodzaj dziejowego zmęczenia, sceptycyzmu. Dygasińskiego widok nędzy polskiego chłopa, nieobsianych ugorów, zapuszczonych pól, przygotował do wyczucia i wykrycia nędzy wielkomiejskiego proletaryusza. Beznadziejność i próchnienie szlachetczyzny zabarwiło całą jego strukturę psychiczną. Równie beznadziejnym wydawało mu się i to nowo powstające życie. I tu i tam jedno i to samo: nędza, ciemnota, wyzysk. Możnaby powiedzieć, że gdy apercepcya zostanie ukształtowana pod przemożnym wpływem bólu, nieustannego widoku nędzy i cierpień ludzkich — staje się ona, jak gdyby specyalnym organem, wyszukującym w każdem innem środowisku to tylko, co temu zasadniczemu stanowi duszy odpowiada. Dygasiński posiadał specyalne zamiłowanie i dar do kreślenia życia lumpen-proletaryatu, czyli tej postaci nędzy wielkomiejskiej, która nie posiada w sobie żadnych pierwiastków rokujących wyzwolenie i zwycięstwo. Nędza suteryn, nędza chat, nędza wielkomiejskiej wydziedziczonej dziatwy i nędza chłopa, żyjącego kartoflami i mrącego głodem, gdy nieurodzaj przyjdzie, nędza kraju pozbawionego przemysłu i nędza przez rozwój przemysłu zrodzona, wszystko to zrastało się i sumowało w duszy Dygasińskiego, wyradzało w nim zmysł dla smutku i brzydoty życia. W dziełach jego odnajdujemy jak gdyby zmęczenie człowieka, wstrząsanego przez dreszcz obrzydzenia, nudy. Dygasiński odczuwał życie ludzkości jako beznadziejny smutek, jako bezużyteczne znużenie Z pracy czuł nie radość, piękno i siłę lecz zmęczenie. Przyroda, świat bez człowieka musiała stać się dla niego ucieczką. Zrazu i tu odczuwał tylko, a przynajmniej przedewszystkiem litość dla trapionych przez wzajemną walkę i przez człowieka zwierząt, zwolna jednak rozrastał się w jego duszy dziewiczy bór, paprocie pleniły się na perzynach miast, drzewa szumiały, śpiewało ptactwo, człowiek żył i rodził się, jak cały ten przekształcający się, nieustannie szumiący, rozśpiewany las natury. Tu odnajdywał Dygasiński spokój i szczęście. Stawał się poetą. I gdy się czyta Gody życia pojmuje się, jak musiało męczyć, nużyć tego człowieka miasto, jego płytki zgiełk i ginące wśród kamieni łzy. Lecz smutek ten właśnie, to wielkomiejskie taedium vitae, to zmęczenie zgiełkiem i gwarem, budziły w jego duszy tęsknotę za zielenią pól, za szumem drzew, świegotem ptactwa. Dygasiński jest jedną z najsilniejszych postaci typu, który szuka i znajduje w sztuce swojej przynajmniej indywidualne dla siebie samego ocalenie. Obok niego znajdujemy pisarzy, których nie stać było albo na tak głębokie wniknięcie w życie, na tak szczere zmierzenie się ze swym smutkiem, albo też na siłę przezwyciężenia choćby tylko osobistego. Obraz życia przez nich przedstawiony nie posiada prawdy wczucia się w treść życiową, o którą idzie. Brak głębokości duchowej wyradza tu pewien kłamliwy i powierzchowny optymizm. Optymizm ten bywa niekiedy sympatyczny, gdy płynie z jakiejś zasadniczej świeżości duchowej, z rzadkiego daru wyczuwania energii, siły w zjawiskach najróżniejszych. Wyczuwania, które następnie nie zostają pogłębione przez żadną koncepcyę ogólną. Takim był w swej twórczości powieściowej Sewer. Umiał on wyczuć w każdej sferze życia, o której pisał, energię, entuzyazm, siłę, butę, świeżość rwącej się w przyszłość z rozmachem i beztroską młodości. Z niewymuszoną werwą przechodził z jednego środowiska do drugiego, nie wiele myślał o ich wzajemnych stosunkach, nie zastanawiał się w jaką całość i w jaki sposób sumują się siły o których pisze i które napotyka. Cieszy się niemi wszystkiemi i radość jego udziela się czytelnikowi. Powieści Sewera są jak przejażdżka konno w piękny dzień wiosenny. Chłopek wyszedł orać i śpiewa. Bóg ci pomóż, dzielny pracowniku! Cygan ukradł kurę i umknął szczęśliwie. Rad jest i tańczy. Na zdar! Na zdar, cyganie! Dziewczyna szczerzy zęby... gdyby jej tak ukraść całusa. Żydek idzie drogą i spekuluje.., Git geschäft, git geschäft, żydku. Koń dobry, powietrze rzeźkie i świeże, humor aż do końca staropolski. Ma się doprawdy wrażenie, że powieści swe Sewer dyktował z konia. Jest w nich urok, świeżość, wesołość i beztroskliwość takiej »wierzchem« dokonywanej obserwacyi. Nie mniejszą od Sewera zdolność przerzucania się z jednego stanowiska w inne posiada pani Gabryela Zapolska. Jest ona zarazem i głębszą od Sewera: lub przynajmniej różnostronniejszą i mniej sympatyczną. Zasługą jej powieści było poruszanie zagadnień drażliwych, omijanych skwapliwie i systematycznie przez konwencyonalną i par force cnotliwą większość powieściopisarzy polskich. Charakteryzuje Zapolską nerwowy niepokój, który niepozwala jej się nigdzie i w niczem ustalić i uspokoić. Jedno za drugiem porzuca ona przekonania? Nie! Wyraz byłby zbyt silny i zbyt stanowczy — porzuca różne wmówienia chwili. Musi ona posiadać zawsze jakąś pasyę, w imię której mogłaby kreślić swoje niekiedy przejaskrawione, ale często silne obrazy. Bywa często nieznośnie krzykliwa, pozbawiona wszelkiego krytycyzmu w odróżnianiu frazesu od hasła, mody umysłowej od prądu społecznego. Z nadzwyczajną łatwością zmienia fazy i punkty widzenia. W zmianach tych napróżno szukalibyśmy logiki. Bez żadnej głębszej przyczyny porzuca jedno stanowisko dla innego, bez żadnej głębszej przyczyny powraca znów do dawnych poglądów. Mówić o ewolucyi jej zapatrywań byłoby rzeczą bezcelową i naiwną. Są one nieumotywowane i zmienne jak kaprys. Zapolska nigdy nie miała w sobie tej mocy, jaką daje przekonanie wypracowane przez życie. Miała ona jedynie flirty i pasye przekonaniowe. Narzuca ona je czytelnikowi z prawdziwie kobiecą hałaśliwą zarozumiałością. Zdaje się jej, że przekonania, programy społeczne są tylko sposobikami, wybiegami hołdowników, pragnących zwrócić na siebie jej uwagę. Brak sumienności jej wobec wyników myślowej i duchowej pracy bywa niekiedy aż odrażający. Trzeba panować nad nerwami, ażeby doszukać się pod kabotyńskim gestem, pod histerycznem rozkiełznaniem nerwów, tej jedynej rzeczy, która daje i zapewnia Zapolskiej miejsce w literaturze — cierpienia, niepokoju pustki. Kiedy z pewnością siebie rozdaje kokieteryjne uśmiechy i spojrzenia, zagadnieniom i prądom sztuki, myśli, czy życia społecznego jest śmieszną, gdy z tragicznym gestem wypowiada oskarżenia, dytyramby jest nudna, gdy jednak w spazmatycznem uniesieniu wyrywają się jej słowa — jęki, słowa — szlochy, słowa krwi, goryczy, szlocha z nią razem często ból i nędza podeptanych ludzkich istnień, głód duszy, nie poszukiwanie wrażeń. Na jedną chwilę bywa to. Lecz chwila ta jest drogocenna. I prawdziwą rozkosz sprawia niekiedy widok szpicruty słów, wypalającej swoje piętno na upozowanych na czcigodność twarzach. O wielu społecznych i kulturalnych wmówieniach ma Zapolska słowa niweczącej wzgardy, piekącej ironii, na jakie zdobyć się może jedynie kobieta, która przejrzała w nich różne formy tylko, mające zamaskować wewnętrzną nicość męskiej próżności. Jest dobrym znakiem, że nienawidzą Zapolskiej wszelkiego rodzaju estetyczne i społeczne snoby, że mówią o niej z kłamanem lekceważeniem i afektowaną godnością oskubanych pawiów. Żal mi, nieskończenie żal, że Zapolska nie zrozumiała prawdziwej swej siły. Widziała ona wszystkie kłamstwa współczesnego polaka pod kątem widzenia dostępnym jedynie kobiecie. Mogła była napisać jedną jedyną, ale krwawą książkę. Dzisiaj elementy tej książki wyszukiwać potrzeba po różnych nazbyt licznych jej pismach. Pomimo wszystko byłaby to pożyteczna praca. A ostatecznie najpłytsza poza Zapolskiej jest jeszcze głębsza i szczersza od majestatycznej nicości Stanisława Tarnowskiego i nietylko jego. Ostatecznie tingel-tangel nawet świątobliwszem jest miejscem od krakowskiej upiżmowanej zakrystyi.
Zapolska daje nam jaskrawe, przejaskrawione obrazy z życia ostatnich pokoleń, w oświetleniu tych części naszego społeczeństwa, które rozwój społeczny w ten lub inny sposób deklasuje. Jej zbuntowani są już zwyciężeni przed walką. Bunt ich jest zawsze tylko krzykiem bólu, nigdy usiłowaniem owładnięcia całokształtem życia, nadanie mu celowego kierunku. Dochodzi tu do głosu ta część społeczeństwa, którą rozwój życia spędza w nędzę moralną i fizyczną, skazuje na rozstrój duchowy, zdziczenie, stępienie, śmierć. Zapolska ma zmysł dla wyszukiwania tych kalectw. Alkoholizm u mężczyn, blednica fizyczna i duchowa u kobiet, histerya, bezmyślność płytkiego, ciemnego życia szanowanych rodzin, mord dokonywany w szkołach na młodem pokoleniu, bezsilne bunty dusz, wdeptywanych w błoto, rozkradanych, rozproszkowywanych przez życie — wszystko to wyrywa jej słowa ostre, obrazy palące, dobitne. Jednocześnie jednak widzimy, że sama ona przeciwstawia życiu współczesnemu tylko swój ból, tylko starganą duszę, tylko jasnowidzenie chwili rozpaczy. Czuje się, że tu mówi jedno z takich potarganych, okaleczonych istnień. Bunt jej i krytyka, to nie świadomość siły, która wie, że pomimo wszystko zwycięży, to raczej pogróżki pełne goryczy, w których szukają ucieczki i pociechy zwyciężeni w walce życiowej. To też czuje się, że ideały, oskarżenia Zapolskiej są zmienne, jak potrzeby i tęsknoty chorych, zbolałych nerwów. Najsilniejszą bywa tam, gdzie nienawidzi. W Żabusi, w Nieporozumieniu znajdujemy obraz zakątków domowych, rodzinnej ciszy, szkicowany z siłą i zaciekłością, jakie wzbierają w duszy włóczęgi, bezdomnego tułacza; który czuje, że cierpi, a pragnąłby wmówić w siebie że walczy. Zapolska wmawiała w siebie nieskończenie wiele rzeczy — feminizm i patyotyzm, socyalizm i modernizm, naturalizm i mistykę. Jest to najpłytsza strona jej działalności. Siłą jej pozostanie na zawsze wzgarda, nienawiść, pozostanie głębokie obrzydzenie dla życia, spazmatyczny krzyk bólu, śmiech szyderski i gorzki. Powieści jej nie prowadzą nigdzie. Czasami rażą. Nużą, jak zbyt hałaśliwa scena, szczerość której wzbudza w nas podejrzenie. Jej oburzenie wydaje nam się niekiedy źle grane. Ale spostrzegamy też często, że pod fałszywym gestem ukrywał się szczery ból, że to, cośmy za szminkę wziąć byli gotowi, jest rumieńcem gorączki, że na zbyt silnie uperfumowanej chusteczce, którą ściera autorka nazbyt widocznie łzy i tłumi łkanie, pozostaje krew! Talent Zapolskiej jest jak kwiat zdeptany i rzucony na podłodze gabinetu restauracyjnego. Wydaje się nam sztucznym, zmiętym, niepotrzebnym, sentymentalnie śmiesznym. Podejmujemy go niechętnie, z niesmakiem, nagle ze wzruszeniem odnajdujemy na białych shańbionych listkach kroplę krwi. Styl Zapolskiej jest jak szczery krzyk, niekłamane łkanie, wyrywające się najniespodziewaniej, po przez narzuconą sztucznie, patetyczną, fałszywie grzmiącą deklamacyę.
Talent Alfreda Konara więdnie w sposób mniej krzykliwy, a w gruncie rzeczy mniej szczery. Okruchy duszy, jakie się tu napotyka, są jakby zwiędły bukiet, niegdyś żywych kwiatów w mieszczańskim salonie, jak szczery a naiwny rysuneczek wśród nudnych oleodruków i poduszek »rokoko«, są jak kokieteryjny uśmieszek ironii i melancholii ratujący resztę godności w spasłym żywocie mieszczańskim. Trudno zrozumieć, czy jest to jakiś szczątek ludzkości ginący w dobrobycie, czy też pewien rodzaj duchowego zbytku na jaki proza życiowa pozwolić sobie może: tak dalece się czuje bezpieczna. Przypomina ton ogólny powieści Konara, to liryzowanie wolnomyślno-sceptycznie rewolucyjne, do którego zdolnymi się stają najbardziej zrównoważeni, zabezpieczeni rentjerzy i filistrzy. Niewiadomo, czy śmiać się, czy litować, czy gardzić. Śmieszne są te łzy, ocierane grubymi, przyozdobionymi w pierścionki palcami, śmieszną jest łza, chwiejąca się na wąsach wraz ze szczątkiem niedojedzonego butersznitu z kawiorem. Żałosne są zwierzenia, żale po zapomnianej podeptanej duszy po niewyspanej nocy gdy, gdy omne animal post... triste. Śmieszne jest taedium vitae przy zielonym stoliku. Nudną i jałową jest dogorywająca dusza Konara. Przykry jest protest, gdy przychodzi jak czkawka po przepiciu, przykrą jest satyra, gdy rodzi się z katzenjameru. Dlatego też beztreściwemi pomimo talentu są pisma Weyssenhoffa. Starają się one wycieniować różnice tam, gdzie życie już nie dostrzega i nie może dostrzedz żadnych różnic. Wyszukuje śmiesznostki tam gdzie giną one pod ogólnym pokostem wzgardy i wstrętu. Usiłuje przez wyszydzenie bezduszności arystokratycznej ocalić mit o dobrym i pracowitym arystokracie. Są, jak zapewnienie, które dawała mi sympatyczna zresztą panienka: ja zawsze jestem grzeczna dla służby, czegóż więcej żądać mogą socyaliści. Pan Weyssenhoff wygłasza podobnie szczytne idee. Rozróżnia on godność w lokajstwie, formy postępowe w parazytyzmie. Są to rozróżnienia, być może ciekawe dla bezpośrednio zainteresowanej koteryi. Być może nawet rewolucyonizujące ją. Sama koterya jest jednak rzeczą co najmniej obojętną. Dla literatury narodowej nie mają żadnego znaczenia przeżycia, zatargi, nawet tragizmy i bóle warstw zużytych i dziejowo nie twórczych. Satyra Weyssenhoffa działa usypiająco: zajmuje nas bowiem sprawami niegodnemi tego, aby się udzielało im choćby okruch myśli. W życiu naszego narodu płynie dziś bez świadków, bez słowa uwieczniającego, tak potężna rzeka krwi i łez, że oburzającem jest trawienie czasu na analizowanie mniej lub więcej wytwornych ziewnięć, kichnięć etc., etc. Nowaczyński napisał kiedyś krwią i żółcią feljeton o Weselu Wyspiańskiego, dziś jednak zamiast zwrócić się do Weyssenhoffa ze słowami: »puszczyku! zgrałeś się przy zielonym stoliku« stara się dowieść, że dandyzm Podfilipskiego jest w gruncie rzeczy bardzo parafiański. Nowaczyński ulega czasami dziwnie dezoryentującym impulsom. Wydaje mu się, że zanim się powie o Weyssenhoffie kilka słów względnie gorzkiej prawdy, trzeba wprzód złożyć dowody, że piszący na dystynkcyj zna się nie gorzej, a może lepiej od światowego satyryka. I tu mamy przykład jak demoralizująco działa ta Weyssenhoffska negacya. To też wobec tego jockey klubem zalatującego prometeizmu wobec aspiracyi społecznych, przychodzących po zgraniu się — przystał naprawdę jeden tylko giest szeroki, a otwarty, jak Czepcowskie: »nie polezie orzeł w gówna«. Dla tego rodzaju wyfrakowanych, ukrawaconych, urękawicznionych orłów nawet wzgarda jest jeszcze stratą czasu. Odsunąć ich należy z widnokręgów myśli społecznej — milczącem, niedostrzegającem lekceważeniem. Gdy zaś próbują stanowisko swe traktować na seryo, gdy stają na piedestale narodowych mężów stanu, zegnać ich jedynym orężem, który stoi na ich poziomie — szpicrutą. W literaturze naszej poziom intellektualno-duchowy p. Weyssenhoffa nie jest najniższym. Poniżej jeszcze istnieje p. Esteja i p. Rodziewiczówna, a jeszcze niżej rozpoczyna się to cuchnące je ne sais quoi — olla putrida bezmyślności i bezducha, gdzie kończą się wszystkie określenia i metody, gdzie pióro trzebaby zastąpić łopatką i haczykiem gałganiarza: słowem, zaczyna się strefa Gawalewiczów, Choińskich, Krechowieckich. Gąsiorowskich, Hajot, etc. Zastanawiać się nad niemi tu niewarto, i niepodobna. Poprzestać też na wyliczeniu musimy nazwisk pisarzy, którzy starali się oświetlać w swej działalności proces demokratyzacyi naszego społeczeństwa, lecz nie zdobyli się ani na styl wybitnie indywidualny, ani na jasno przemyślane dyrektywy społeczne, lub sami w ciągu rozwoju swej działalności wykrzywili i spaczyli jej zrazu wyraźne linie; mam na myśli tu Zacharjasiewicza, Bałuckiego, Jeża i pomimo wszystko, pomimo o wiele wyższy stopień uzdolnienia pisarskiego — poczytnego niegdyś satyryka Jana Lama.



VII.
WŁADYSŁAW REYMONT.

Zrozumienie talentu i indywidualności twórczej talentu Władysława Reymonta osięga się najlepiej przez zestawienie jego stylu ze stylem twórczości wybitnych powieściopisarzy poprzedniego pokolenia: Sienkiewicza, Prusa, Orzeszkowej. Dość przeczytać stronicę Reymonta obok stronicy Sienkiewicza, aby różnica rzuciła się w oczy. Sienkiewicz posiada zdumiewający zmysł dla form, kształtów, uczuć i stanów duchowych, przynależnych do pewnego określonego kręgu życia. Apercepcya artystyczna jego jest nawskróś stylowa. Posiada on wzmożoną, rzec prawie można, wyłączną wrażliwość dla pewnych kształtów i form. Ma on w sobie ową »skończoność« tak go charakteryzującą. Dla Reymonta nic skończonem nie jest. Nie zna on zamkniętych, skrystalizowanych kształtów. Styl jego powieści posiada chropawość rzeczy przekształcających się. Zrozumiejmy, o co idzie. Gdy się czyta Sienkiewicza, doznaje się wrażenia, że czuje on i wie całą naturę swoją, całą istotę swego artystycznego talentu, czem rzeczy, ludzie, uczucia i t. d. być powinny; i cała jego twórczość jest zatopieniem się w miękkiej rozkoszy szczęścia, czy też nie rozumiejącym podziwie, że są one tem istotnie, czem być mają. Talent jego jest całkowicie i bezwzględnie wytworem pewnych określonych stosunków kulturalno-społecznych, ukształtowanym przez nie i je tylko odbijać zdolnym. Widzimy tu niezdolność wczucia się w jakiekolwiek inne życie, niemożliwość samej myśli, a tem bardziej poczucia, że to życie może być inne. Na tem właśnie zasadza się klasycyzm. Tylko, że gdy klasyk należy do warstwy istotnie tworzącej życie, gdy należy do warstwy społecznej reprezentującej syntezę dążeń i pracy dotychczasowej epoki, staje się on w istocie promienną świadomością jej, a po przez nią całej ludzkości, czy też grupy w warstwie tej, posiadającej swój wyraz i swoją przedstawicielkę. Inaczej, gdy życie dzień za dniem wyrywa, wykrada danej warstwie grunt z pod nóg, gdy całe życie społeczeństwa, narodu, ludzkości coraz bardziej skupia się poza nią, poza jej granicami. Wtedy pisarz daje doskonały kształt rzeczom, nie mającym znaczenia. Reymonta nie wiąże żadna predestynacya do jakichś wyłącznych form, kształtów psychicznych, społecznych, czy fizycznych. Każde zjawisko jaskrawe, silne, dobitne, pociąga go — i każde będzie usiłował oddać. Piękno jest zawsze rzeczą, która się już całkowicie zdefiniowała, określiła, wypowiedziała. Reymont nie wie, czem mają być rzeczy, nie wie, nie czuje, czem być powinny. On chwyta ich zmienność. Sprawa jednak jest bardziej skomplikowana. Jest to frazes tylko, że można być czystym empirykiem, czy to w twórczości, czy to w nauce. Każde ujęcie jest syntezą. Każda synteza musi być dokonana z jakiegoś punktu widzenia, na podstawie jakiegoś bezwiednie przyjętego wzoru. Empiryzm odznacza się tem tylko, że wzory na podstawie których ujmuje, syntetyzuje, przyjmuje bezładnie, bezwiednie, że je konstatuje, nie wiedząc o tem, że je żegna bez żalu. Czuje się to u Reymonta. Nie jest on przykuty przez fatum talentu ściśle zdefiniowanego, przez całą indywidualność na pewną urobioną modłę — do jakiejś pojedyńczej formy, czy też skali form — ale do żadnej też się nie przywiązuje, żadnej specyalnie nie kocha. Jest w jego stylu pewna pośpieszna szorstkość człowieka, który nazbyt często rzuca jedne kształty dla innych, aby miał do nich duszę przywiązać. Reymont, gdy usiłuje być tkliwym — staje się ckliwym tylko. Usiłuje on wpaść czasem w ton Prusa czy Żeromskiego, tak jak wpada w ton Sienkiewicza, są to jednak objawy zdezoryentowania, ogarniające go, gdy zaczyna rozmyślać, gdy przestaje pochłaniać go sama treść zmieniającego się życia. Najsilniejszym jest wtedy, gdy usiłuje z samego przedmiotu wysnuć odpowiadający punkt widzenia, gdy przystosowuje się do całego szerokiego bezkształtu życia w przeistoczeniu. Napróżno więc szukać u niego syntezy myślowej, naukowej Prusa, lub etycznej powagi Orzeszkowej. Reymonta nie wiąże z nikim i z niczem żaden uczuciowy węzeł. Jest on miejscem, przez które przechodzą wrażenia. Styl jego jest gwarliwy, jak rynek i barwny jak ten wzorzysty kobierzec, w jaki układają się stroje kobiet naszych na targu. Nikt tu nie modli się, nie skupia, nie walczy w głębokiem znaczeniu. Tu kłębi się, przewala, huczy życie barwne, zmienne, wiecznie młode i wiecznie kipiące. Reymont stylizujący, czy filozofujący bywa jednym z najnieznośniejszych pisarzy. Staje się potęgą, gdy zdoła spojrzeć na życie tak jak gdyby to było tylko powikłanie i poplątanie plam barwnych, kiedy samo życie duchowe rozłoży na takie plamy psychiczne. Jest on zimny nie dlatego, że dużo myślą ujmuje, lecz dla tego, że ogarnia wzrokiem wiele, ale w ten sposób wiele, że każda pojedyńcza rzecz traci swe znaczenie samoistne, a całość go pomimo to nie nabiera. Jest Reymont najwybitniejszym i najbardziej utalentowanym przedstawicielem współczesnej mieszczańskiej dezoryentacyi. Wie on naprawdę jedną tylko rzecz, że coś się nieustannie zmienia, ale dlaczego i po co, o to go się nie pytać. Jeżeli bowiem powie on coś o tem, będzie to rzecz pochwycona z powietrza, a nie z głębi duszy. Wyrzucił on przed nami całą galeryę typów, wytworzonych przez przekształcenie, jakiemu ulega społeczeństwo, ale żadnego nie pokochał, więc też żadnego nie zrozumiał. Światło jego jest twarde. I postacie jego są jakby osmagane przez wiatr. Są jakby po przeprowadzce, czy podczas niej. Gdy się to czyta, wie się, widzi, że społeczeństwo idzie gdzieś i jakoś się zmienia. Ale widzi się tylko samą zmianę, nie współtworzy się jej i nie współczuje. Reymont jest najmniej lirycznym i najmniej dramatycznym z polskich pisarzy. Jego napływy liryzmu są zawodzeniami, niczem nie umotywowanemi, wyrywają mu się one tak, jak babie przy okopywaniu kartofli piosenka. Związek tych przyśpiewywań, przytupywań Reymontowskich z treścią dzieł jego jest powierzchowny i przypadkowy.



VIII.
IGNACY DĄBROWSKI.

Ignacy Dąbrowski jest zdezoryentowany przez życie nowoczesne, równie dobrze, jak Reymont. Tylko, że Reymonta zgiełk i przemiana bawi — Dąbrowskiego zasmuca i przygnębia. Nie wie on właściwie, za czem ma tęsknić, po czem płakać, czego się spodziewać, do czego dążyć. Wie tylko, że mu źle, zimno, bezdomnie. Że życie otwiera się jak ślepa uliczka na której wiecznie pada deszcz. Czuje się kaleką zwyciężonym przed walką. Od początku dominuje w jego twórczości smutek, jak gdyby miałki, a codzienny. Świat cały stracił znaczenie. Kiedyś miał je może, ale to rozpełzło się powoli, bez śladu. Nowe nie wytworzyło się żadne. Pozostało tylko jedno: znużenie bezgraniczne, tem śmiertelniejsze, że nie wynikające z żadnej określonej walki, czy pracy. Ot, znużenie, organicznie wprost, jak organiczną bywa choroba serca. Znużenie, pustka, nuda i to jedno tylko, czego niczem odegnać nie można, a dosługiwać się nie potrzeba, cierpienie. Cierpienie tem beznadziejniejsze, że nie zasłużone, ani niezdobyte. Żadne zwycięstwo go nie uleczy, bo nie jest związane z żadną określoną klęską. Smutek jałowy, nudny jak szpitalna cela. Razi każda żywa barwa, każdy pełniejszy dźwięk, każdy żywy gest. I poco? Na co? Mimowoli głos zniża się do szeptu. W sercu wyradza się lękliwa i trochę zła niewiara w życie, pewien rodzaj mściwej niechęci dla wszystkiego, co silne, głośne, rwące się. Pewien rodzaj sceptycyzmu, właściwego naturom zawiedzionym nie tyle przez życie, ile organicznie mającym zawód w samej krwi zbyt ubogiej, czy krążącej zbyt powoli. Rodzi się przykra niwelatorka istnień ludzkich — litość, ogarniająca wszystko co cierpi, kochająca się przedewszystkiem w najbardziej zahukanych cierpieniach. Człowiek nie dlatego współczuje z innym, że z nim razem walczył, lecz dlatego wprost, że widzi cierpienie. Infirmierskie braterstwo w bólu zamiast promeistycznego stopienia w ogniu walki. Taką jest skala twórczości Dąbrowskiego, bardzo wąska, bardzo uboga, ale niewątpliwie rzeczywista. Pisarz ten nie udaje: żyje w swoich dziełach. Posiada prawdziwą intuicyę szarej beznadziei, geniusz wyczuwający podeptanie natury ludzkiej. Rzadko kiedy tak wyłącznie i jedynie rządzi w duszy artysty z taką bezwzględnością stan tak absolutnie nie twórczy: smutek nie znający buntu, nie zdolny zrozumieć celu swego ani przyczyny, nie związany z żadnym pierwiastkiem walki. Cała treść życia wyraża się tu w tym jednym stanie: bezcelowe, nudne, szare, poniżające cierpienie. »Można nawet umrzeć, będąc niczem«, Stan duszy w społeczeństwie naszem bynajmniej nie wyjątkowy. Cierpienie, które już nie wierzy, aby życie być mogło czem innem, jak tylko szpitalem, wzruszające ramionami z politowaniem, a często z niechęcią wprost i mściwą złością na widok ufnej w siebie siły — jest pewnym rodzajem zarazy moralnej, wyjaławiającej duszę. Ten rodzaj szpitalnego egoizmu, zasklepienie się w kalectwie jest jedną z form kulturofobii, właściwej naszemu społeczeństwu.



IX.
WACŁAW BERENT.

Wacław Berent napisał dwie powieści, i obie one pozostaną w naszej literaturze. Związane są one pomimo wszystko swą treścią. I jedna i druga jest pewnego rodzaju votum nieufności rzuconym nowoczesnej kulturze. Tylko w pierwszej posiadamy oskarżenie psychologicznie i chłodno motywujące — w drugiej krzyk protestu, bólu, przerażenia.
Pierwsza mówi nam o tem, jak zmienia życie nowoczesne człowieka w maszynę: Fachowiec Berenta jest jedną z najwybitniejszych powieści polskich okresu zajmującego nas tutaj. Jest to głęboka krytyka w powieściowej formie naszego nowoczesnego mieszczańskiego okresu rozwoju społecznego. Wykazuje ona wszystkie kłamstwa epoki, jej krętactwa i podwójną buchalteryę moralną. Mówi się, że praca uszlachetnia: jest ona w obecnych warunkach hańbą, upośledzeniem i przekleństwem. Fachowiec mówi nam co dzieje się z tą podstawą kultury — pracą. Próchno ukazuje nam obraz kultury, oddartej od pracy. Praca się stała szpetotą, odraża i odpycha ona, upośledza. Tu dusza nie ma w co wniknąć. Cóż się z nią stanie? Praca jest jedyną podstawą, na której może rozwijać się i rozrastać życie duchowe. Praca jest jedynym sprawdzianem, źródłem wartości. Gdy chcesz poznać wartość danego dzieła, danej myśli, badaj, czem są one dla pracy, spójrz na nie jej oczyma. Gdy jednak nastąpi pomiędzy myślą i pracą rozdwojenie, tak zupełne, że praca stanie się morderczynią ducha, duch sam stanie się upiorem pozbawionym ciała. Na czem ma się oprzeć? Jeżeli zjawiska świata pozostają w jakimkolwiek związku z życiem duchowem ludzkości, to jedynie przez pośrednictwo siły, jaką reprezentuje wobec świata praca ludzka — jedyna siła fizyczna, rzeczywista, istotne znaczenie mająca w świecie, a posłuszna myśli. Gdy duch ludzki przestaje być ściśle związany z dłonią w pracy, staje się absolutnie bezdomny we wszechświecie. Przywykł nakazywać i ma po temu prawo, gdyż jest siłą poruszającą dłoń. Gdy jednak ta mu nie służy, nie służy mu nic. Świat staje się potwornem szyderstwem, traci wszelki sens i znaczenie. Duch staje się buntownikiem, obłąkanym przez rozpacz, pozbawianym wszelkiego oporu, przybłędą roszczącym sobie prawa do królewskiej wszechwładzy, a niczem ich uzasadnić, poprzeć nie będącym w stanie. Wymagania pracy, jej zadania, potrzeby, doświadczenia, są jedynem źródłem, z którego wypływają wszystkie normy, sprawdziany duchowe. Na związku z pracą opiera się wyłącznie różnica pomiędzy prawdą a błędem, dobrem a złem, świętością a obłąkaniem, bohaterstwem a zbrodnią. Gdy więc związek ten zniknie, wszystko staje się jednakowo niedorzecznem, przypadkowem. Wszystkie myśli i ich usystematyzowane całości stają się jednakowo zbłąkanemi, jednakowo pozbawionemi wszelkiej podstawy w świecie. Człowiek czuje się przerażająco samotnym. Nie łączy go z nikim i z niczem prawda, bo nie ma już on prawdy: są tylko mniemania, poglądy, urojenia, środki ucieczki i pociechy nieszczęśliwych znękanych ludzi. Pozostaje grunt dla pewnego rodzaju metafizyki rozpaczy. Budują się teorye świata, usiłujące zapewnić wartościom naszym, myślom naszym, które kochamy, cenimy, samemu wreszcie ja naszemu i jego krwawej męce jakieś bytowe znaczenie. W świecie realnym w świecie postępowej i rozwijającej się w związku z pracą kultury — znaczenie każdej myśli, każdego stanu duszy, uczucia, wzruszenia, cechy charakteru jest jasne: nadaje mu je praca. Praca, żywioł objektywnie istniejący, a jednocześnie wartościom naszego ja, wartościom przez ludzkość wypracowanym podległy, praca, środowisko rzeczywiste, jakie duch ludzkości sam dla siebie stwarza — praca nieustannie narastający świat ducha. Gdy tego związku niema, człowiek usiłuje wmówić w siebie, że świat sam, niezależnie od jego pracy istniejący pozostaje w związku z jego wartościami. Podczas jednak, gdy praca dawała zawsze realny probierz dla szacowania wartości duchowych i myślowych, teraz wszelki sprawdzian znika. Wartość duchowa dopomina się o uznanie, myśl przebudowuje świat tak, aby istotnie zachowywała ona w nim znaczenie. Ponieważ idzie tu o nieopartą na niczem prócz subjektywnego poczucia konstrukcyę myślową czysto dowolną, zapadają jeden po drugim te gmachy — przytułki i schroniska duchowej nędzy. Wreszcie myśl zrzeka się już konsekwentnego, systematycznego wznoszenia całkowitych gmachów, czyniących przynajmniej zadość wymaganiom formalnej logiki, a więc nie zawierających w sobie żadnej wewnętrznej sprzeczności. Dla każdej wartości pojedyńczej szczerej, a często tylko wmówionej tęsknoty przedsiębierze zaczątkową, rzuconą w samym zawiązku konstrukcyę: życie umysłowe staje współistnieniem takich embrionalnych niewyłupionych i nieopierzonych metafizycznych zachcianek raczej, niż konstrukcyi. Dowolność i chaotyczność organizują się, jeżeli się tak wyrazić można. Życie umysłowe ma za zadanie wtedy — zaspakajać wszystkie potrzeby, jakie zrodzić się mogą w danej jednostce, składa się z przypuszczeń, mających te potrzeby zabezpieczać. O sprawdzeniu realnego znaczenia przypuszczeń tych, ani też o zbadaniu, czy nie wyłączają one siebie wzajemnie, nie może tam być mowy. Gdy jednak indywidualność jest istotnie silna, gdy wymaga ona wprost żywiołowo całkowitości od swego duchowego życia, pod wszystkimi frazesami i wmówieniami nurtować będzie nieustannie podziemny ból, przetrawiać się i przepalać głód duszy, wytryskiwać będzie mroczny ogień rozpaczy i zwątpienia. Próchno Berenta jest właściwie ukazaniem poza tkanką kłamstw, wmówień, niedopatrzeń tych mrocznych płomieni. Huk ich podziemny słychać tu poza każdem słowem. Słowa padają tu przepalone i krwawe. I wartość ich nie w tem co właściwie wyrażają, lecz w tym straszliwym krzyku po przez zaciśnięte zęby, wyrywającym się mimowoli, jaki jest w nich. I tam gdzie są one już blade i bezkrwiste ze znużenia, gdzie przetrawił się i wypalił w nich ból, pozostawiając chłodną rezygnacyę — jak w teoryach i wywodach Hertensteina — czuje się najmniej szczerości. Autor nie rezygnuje. On sam sobie nie śmie tylko patrzeć w oczy. I on także pociesza się. Na chwilę pociesza się Hertensteinowskim buddyzmem, to znowu mott’em z Frycza Modrzewskiego wypisanem. Są to wszystko ucieczki człowieka, który zapomocą erudycyi usiłuje zapełnić własną filozoficzną pustkę duchową. Nie dość jest wiedzieć, że ktoś w jakąś prawdę wierzył, nie dość jest nawet odczuwać, że dobrzeby by było w nią wierzyć samemu. Erudycya często bywa dziś zewnętrzną maską tego chaotycznego powikłania embryonalnych, filozoficznych syntez, o jakiem pisałem. Berentowi zdaje się, usiłuje wmówić on w siebie, że ma jakiś własny punkt oparcia poza »próchnem«, czy ponad Próchnem. Jest to do dziś dnia słabość jego. Świadczą o niej artykuły w Chimerze, komentarze często z taką filisterską pedancką wyższością traktujące — wybuchy Nietzschego, świadczy o tem zmanierowanie przekładu Zarathustry. Ale jak nikłem jest to złudzenie Berenta, świadczy sam styl jego powieści. Berent nie mógł zdobyć się na opowiadanie — proszę nie przypuszczać że piszę to jako zarzut oparty na jakichś konwencyonalnych prawidłach co do formy i techniki powieściowej. Bynajmniej. Próchno opowiedziane nie byłoby już Próchnem. Ale w tem właśnie, że opowiadanie tu nie powstało, że akcyę właściwą trzeba było wyrzucić w »międzyrozdziały« widzę dowód, że dystans psychiczny pomiędzy autorem a treścią dzieła nie istnieje. Ważnem jest dalej zrozumieć, dlaczego Próchno nie stało się dramatem. Dramat to konflikt przeżyty i rozwiązany. Ale konflikt w Próchnie odtworzony nie został odtworzony duchowo przez Berenta. Dlatego Próchno to właściwie kolisko monologów, to transpozycya jednej i tej samej treści duchowej: rozpaczy na różne psychiczne tony.



X.
STANISŁAW PRZYBYSZEWSKI.

Przybyszewski wyszedł z tego samego duchowego i myślowego piekła. Tylko jest on i śmielszy i konsekwentniejszy. Jest w nim tragiczna potęga całkowitości. Logika myślowa, kościec dyalektyczny jego pierwszych powieści odznacza się niezwykłą zwartością. Oparte są one na konstrukcyi, którą przezwyciężyć można duchowo tylko u samych jej podstaw, inaczej bowiem pozostanie ona nienaruszona. Gdy Przybyszewski spotyka na swojej drodze myśl pogrążającą go na dnie rozpaczy, nie omija on jej, nie przymyka oczu, lecz przyjmuje je w całej pełni. Bieg myśli jest następujący: człowiek jest cząstką przyrody, podległą jej. Pojęcia, myśli wierzenia człowieka zawisły od jego organizmu i warunków, w jakich organizm ten żyje i rozwija się. Brutalnie mówiąc, są odpowiednikami pewnego określonego stanu, centralnego układu nerwowego. Pięknie. Ale co to jest układ nerwowy organizmu? — nasze pojęcia? Pojęcia, a więc odpowiedniki pewnych stanów układu nerwowego, który znowu jest pojęciem. Nie można więc już nawet uspokoić się i zasklepić w przekonaniu, że człowiek sobie myśli to lub owo, zależnie jak jego układ nerwowy przetrawia i przetwarza podniety. Światopogląd naturalistyczny, którym tak chełpi się nowoczesna pseudo-naukowa filozofia, jest w gruncie rzeczy odbiciem i wytworem współczesnego naszego społecznego ustroju i tych warunków, jakie stwarza on dla człowieka. Rysem charakterystycznym tego ustroju jest całkowite zamaskowania faktu, że społeczeństwo jest dziełem ludzkiem, jest czemś z człowiekiem i jego odpowiedzialnością współwymiernym. Jeden dzień przeżyty świadomie w obecnym ustroju wystarcza do zrozumienia całej potworności tego, co się dziś życiem ludzkiem nazywa. Wyjdźmy za miasto do robotniczej dzielnicy. Tysiące rodzin zostały pozbawione chleba, dlaczego? Czy chciał je skrzywdzić kto? Takie okrucieństwo byłoby czemś straszliwem, kazałoby przypuszczać jakąś szatańską złą wolę w swym sprawcy. Lecz kim jest tu sprawca? drobniutka wiadomość wyczytana w gazecie giełdowej wstrzymuje maszyny w obiegu, wyrzuca na bruk setki, tysiące istot. Nie winien nikt: kryzys przemysłowy. Bezpośrednio byłoby niesprawiedliwą rzeczą obwiniać tego lub owego fabrykanta, tego lub owego bankiera, przedstawiciela rządu. To jest ponad nimi, poza nimi. Coś bez twarzy, imienia, głosu, druzgocze, w błoto depce ludzkie życia i dusze. Nikt nie winien z żywych, pojedyńczych ludzi, nikt nie winien, że setki dziewczyn stają się i stać się muszą prostytutkami, że popełniane są i muszą być popełniane setki tak zwanych zbrodni, że następnie wiedzący o tej powszechnej bezwinie i bezsile sędziowie skazywać będą zbrodniarzy w imię sprawiedliwości na więzienie, śmierć. Napróżnobyśmy szukali pierwszej przyczyny i celu. Napróżno szukać tego pierwszego koła, tej pierwszej sprężyny, za którą schwycić trzeba, aby powstrzymać działanie tej druzgocącej wszystko maszyny. Codziennie i o każdej chwili spełnia się coś nieludzkiego nad milionami istnień ludzkich — i to jest społeczeństwo. I to jest podstawa historyczna monistycznych, empiryo-krytycznych systematów filozoficznych: są one ideologiami nieodpowiedzialności zbiorowej. Społeczeństwo nasze mitologizuje równie dobrze jak każde inne: gdyż uznaje za byt samoistny dzieło własne, myśl własną. Tylko bóstwa współczesnych społeczeństw są nieosobiste, jak one same. Ucisk społeczeństw dawniejszych związany był w sposób mniej lub więcej bezpośredni z wolą ludzką i osobistem działaniem. W społeczeństwie nowoczesnem ucisk jest nieosobisty, nieludzki, pozaludzki. Wszystkiem i wszystkiemi rządzi coś co jest poza ludźmi: prawa wytworzone przez człowieka, a jakby wiodące niezawisły od niego żywot. To jest atmosfera, z której wyszła twórczość Przybyszewskiego. Jesteś niczem, a będziesz działał i cierpiał, jeżeli masz sumienie, jakbyś był kimś. Nie tyś stworzył prostytucyę i nie ty jesteś w stanie zniszczyć ją, a pomimo to będzie ona ciążyła na tobie, jak wina twoja i żadne rozumowania nie będą w stanie zniszczyć w tobie poczucia tej odpowiedzialności. Mimowolne, mimowiedne, niepodobne do usunięcia, de zrzucenia z siebie wspólnictwo w nieustannie popełnianych podłościach, okrucieństwach, zbrodniach, to jest stan duszy współczesnego człowieka. Ulica cywilizowanego miasta: cywilizowany stróż porządku publicznego okłada po twarzy pijaną dziewkę uliczną. Dziewczyna wyłajała go, używszy całego repertoaru nieliterackich, niecenzuralnych wyrażeń. Niecenzuralne wyrażenia są wytworem tych równie niecenzuralnych funkcyi, które dziewczyna w społeczeństwie spełnia i z których społeczeństwo korzysta, nie żałując jej pomimo to i nie skąpiąc wszelkiego rodzaju objawów swej bezgranicznej wzgardy. Kim jestem wobec tej dziewczyny, kim jestem wobec tej maszyny, która wytwarza tego rodzaju istnienia? Winienem tu, czy nie? Mógłbym tu co zmienić? Poczucie bezsiły, poczucie, że się jest kółkiem, poruszanem przez jakiś potworny aparat, a jednocześnie odpowiedzialnym za to, co ten aparat sprawia — to jest stan duszy człowieka wczuwającego się w stan rzeczy, w życie takie, jakiem je zna nowoczesna ludzkość. Wczuwać się: poco się wczuwać? Być posuwanym, poruszanym, wytworzyć sobie profesyonalną moralność kółka, trybiku. Być tu człowiekiem, czuć, jak człowiek — niepodobna. Przybyszewski jest wyrażeniem tego, co czyni życie nowoczesne z człowieka. Coś niewidzialnego niszczy, coś niewidzialnego, nieznanego dławi. Czy to fikcya mistycyzmu Przybyszewskiego? Wygodne tłomaczenie. Przybyszewski nie jest pisarzem społecznym w przeciętnem znaczeniu słowa. On jest czemś więcej: on jest świadkiem martyrologii człowieka, duszy twórczej w obecnem społeczeństwie. On jest tą treścią, jaką musi mieć człowiek współczesny w sobie, gdy jest szczery: rozpacz. W nim jest ta sama siła, która wypędzała na puszczę pierwszych eremitów w ginącym starożytnym świecie. Przybyszewski jest tak typowy, że jest więcej zjawą niż człowiekiem: jego pisma są raczej krzykiem, jękiem, niż słowem. Dzieje się coś strasznego ze mną i naokoło mnie, coś, czego ja nie uznaję, nie chcę, a w czem pomimo wszystko biorę udział.



XI.
KAROL IRZYKOWSKI.

Irzykowski czuje też olbrzymią niewspółwymierność pomiędzy tem, co współczesny człowiek myśli, w co wierzy, a tem, co czyni on. Czuje on że logika naszych czynów i naszych postępków jest zupełnie inna, niż logika naszych myśli, przekonań. Sądzi jednak, że winną jest temu tylko nieszczerość umysłowa poco okłamujemy siebie, poco wmawiamy w siebie coś, czem nie jesteśmy? Przekonania nasze są tylko maskaradowym strojem, który wdziewamy na treść życia absolutnie niezależną od tych przekonań i niezgodną z niemi. Gdy uderza nas ten rozdźwięk, staramy siebie przekonać, że go niema, wytłómaczyć; budujemy teorye, pozwalające nam lekceważyć życie jakie pędzimy, jako nie istotne, pozorne, nie mające znaczenia. Z kazuistyczną zaciekłością tropi Irzykowski te wybiegi i wykręty, daje, rzecby można topograficzny obraz krętych ścieżek świadomości nowoczesnej. Podejmuje on w gruncie rzeczy zagadnienie Berenta i Przybyszewskiego, ale podejmuje je i stawia samoistnie. Daje on zaciekłą krytykę mitu o kryzysach, przezwyciężeniach i wyzwoleniach duchowych. Jego Pałuba zawiera in nuce w metodzie swej krytykę wszelkich wmówień kulturalnych, t. j. krytykę kultury, w którem pomiędzy życiem umysłowem, duchowem człowieka, a jego życiem t. zw. realnem. t. j. czynnościami, jakie on spełnia w społeczeństwie istnieje przedział. Jest krytyką mitu o dostojeństwie wewnętrznem, wyzwoleniach wewnętrznych, o całej tej wyższości, jaką sobie chętnie przyznaje wewnętrzne życie nad zewnętrznem — (patent na bezkarne filisterstwo). Pałuba jest krytyką romantyzmu, ruchów etycznych, wszystkich kłamstw, zapomocą których pragnęlibyśmy niweczyć w oczach własnych nicość naszą, bezczynność, ciche wspólnictwo we wszystkich szelmostwach, małościach podłościach i podłostkach, stanowiących treść życia. Pedagog galicyjski wykłada o trudnościach, jakie napotyka współczesne wychowanie, czyli mówi o tem, jak wychowywać dzieci na wierzących chrześcijan, nie będąc ani chrześcijaninem, ani bezwyznaniowcem, ale po prostu obłudnem zerem, jak je wychowywać na obywateli będąc serwilistą, jak je wychowywać na rygorystów, będąc właścicielem domów publicznych, ich stammgastem lub urzędnikiem państwa, które istnienie ich uprawnia. Przykład już groteskowy. A można znaleźć i bardzo poważne. Pałuba jest właściwie krytyką ostateczną i Tołstoja i Ibsena i tych wszystkich, co tworzą dla nowoczesnych społeczeństw mity o oczyszczeniu wśród gnoju, nie poruszanego, tych utopistów bierności i nicości, czy nazywają się oni Ellen Key czy Zenon Przesmycki czy mówią o absolucie, czy wewnętrznym czynie. Irzykowski powinienby napisać rozumowaną biografię Lutosławskiego, choć właściwie dla umiejących czytać jest ona już napisana. Mówi się o zmianie światopoglądu o przezwyciężeniach i t. p. O co tu właściwie idzie. Przezwyciężenie ma istotnie miejsce tam gdzie życie, praca stawia zagadnienie, którego zapomocą środków i pojęć, jakiemi myśl nasza rozporządza, rozwiązać nie jesteśmy w stanie. Wtedy wypracowujemy nowe metody działania, poznawania, koordynowania naszych czynności. Gdy wskutek tego czynności te doprowadzą nas do zamierzonego celu, widzimy, że trudność została istotnie przezwyciężona. Zadania myśli i ducha wyrastają tu istotnie z zadań samego życia i mają na celu ostatecznie rozwiązanie tych ostatnich. Czy oto idzie w naszych hałaśliwych przezwyciężeniach duchowych? Bynajmniej. Żyjemy z pewnemi przekonaniami, które jak całe życie umysłowe naszej warstwy nie pozostają w żadnym stosunku do jedynej dziedziny, w której myśl i osiągnięte przez nią wyniki mają znaczenie istotne: do dziedziny pracy i jej zagadnień. Harmonia pomiędzy nami a światem ustala się tu nie w ten sposób, że działalność nasza wprowadza w czyn, narzuca rzeczywistości wartości, a myśl służy jej jako orjentacja, przy wykonaniu tego zadania, ukazuje jej drogi i środki, metody opracowywania rzeczywistości. Harmonia tu bywa osiągana w zgoła innej drodze. Tworzymy sobie myślowy obraz świata, odpowiadający temu, cobyśmy chcieli w nim mieć i widzieć. Usiłujemy wmówić w siebie, że życie nasze odpowiada istotnie temu światu i w nim upływa, wmawiamy w siebie pewien obraz świata i narzucamy sobie pewien sposób życia, przedewszystkiem czucia. Harmonia czynów trudniejsza jest do ustalenia, niż harmonia czuć. Zadanie, jakie my stawiamy sobie, brzmi: nie być tem a tem w świecie, lecz czuć się tak lub inaczej w nim. Czuć się świętym, bohaterem, mędrcem, wolnym duchem, prometeistą: zagadnienie myśli polega więc na tem: przerabiać w ten sposób obraz świata, charakter wydarzeń, abyśmy mogli nadal zostać przy swoim czuciu. Nastaje moment, gdy rozbieżność pomiędzy wrażeniami, wytwarzanemi w nas, przez życie i nasz stosunek do niego jest zbyt silna, wtedy cała budowa wydaje się nam czczą, sztuczną, jałową, cała praca rozpoczyna się na nowo. Mamy więc do czynienia z nieustanną maskaradą, z hodowlą wmówień, pocieszających, ratujących od zagłady, z nieustannem a przebiegłem fałszowaniem rzeczywistości i własnej duszy. Krytyka nasza absolutnie nie była przygotowana do oceny pracy tej miary, co Pałuba. Nie miała też w tej mierze dobrej woli. W nowoczesnej polskiej literaturze popełnia się wiele drobnych niedostrzegalnych podłostek, składających się w sumie skrytobójstwa podstępnie, choć bezwiednie, bez umowy, a jednak celowo dokonywane. Stosunek do Pałuby jest jedną z takich spraw właśnie. Zrozumiejmy przecież, że dla przeważającej części krytyków, zrozumienie Pałuby musiałoby prowadzić do zrzeczenia się swojej, polegającej na mnożeniu, różniczkowaniu i cieniowaniu fikcyi działalności. W wytwarzaniu opinii literackiej w ostatnich czasach Galicya odgrywała zbyt wielką rolę, a Pałuba jest nazbyt przeżytą, przemyślaną, przebolałą Galicyą, aby się to na niej pomścić nie miało. Galicya jest w samej rzeczy jedyną w swoim rodzaju hodowlą miraży i kłamstw, Metafizyka, symbolizm, sympatya dla »tej nieszczęśliwej Warszawy«, uśmiechnięty, estetyczny cynizm, drwiąca i wykrętna schöngeisterei, która już wszystko słyszała, wszystko widziała, i nad wszystkiem wzrusza, wzruszała, lub będzie wzruszała ramionami — wszystko to są różne formy udekorowania własnej bierności pośród nieprawdopodobnej gnijącej galicyjskiej nędzy i ciemnoty. Galicya pomściła się i na Irzykowskim: odebrała mu wiarę w szczerość i rzetelność historycznych perspektyw. Nauczyła go widzieć w krytyce społecznej, w szermowaniu historycznym frazesem tylko kłamstwo. W Galicyi ludzie w imię historyi tylko kłamią i oszukują samych siebie. Irzykowski wyprowadził stąd wniosek: sumiennem jest tylko to, co mówi o pojedyńczym, prywatnym, rzeczywistym człowieku. Wyprowadzić dalszy wniosek i ujrzeć w tym pojedyńczym, w każdym pojedyńczym człowieku, takim jakim jest działacza historyi, dotychczas nie zdołał on. A droga Pałuby prowadzi go nieuchronnie w tym kierunku. Pałuba mówi, człowiek powinien widzieć siebie takim, jakim jest. Ale, aby widzieć siebie takim, jakim jest, musi on być czemś znoszącem samopoznanie, wytrzymującem krytykę. Gdy zaś w obrębie obecnego społeczeństwa niema ani jednej gałęzi działalności, wytrzymującej krytykę tak bezwzględną, do jakiej autor Pałuby jest zdolny, wtedy pozostaje albo kłamstwo, ale tu dyalektyka pałubiczna staje na przeszkodzie, albo uznanie, że jedynem wyjściem jest niezbłagana walka z takiem społeczeństwem, jakie jest i tworzenie nowego, przytem tworzenie nie samą myślą, lecz życiem i czynem. W Pałubie Irzykowski spalił za sobą mosty, dlatego tak nieskończenie drogim, tak nieskończenie cennym jest on dla mnie, jako pisarz. Od czasu Pałuby wydał on tom nowel, pisanych jeszcze z tamtej strony mostu. Gdyby krytyka nasza umiała cenić w pisarzu jedyną rzecz, jaką cenić w nim naprawdę warto — możliwość przyszłości — musiałaby uczynić wszystko, aby wszechstronnem zbadaniem Pałuby ułatwić autorowi rzetelną pracę, jaką spełnił i jaką spełnia. Proszę mnie rozumieć dobrze. Pewien życzliwy dla mnie pisarz polecił mię uwadze osób, których obchodzi los kultury u nas. Nie wyrządzę Irzykowskiemu podobnej dobrze intencyonowanej zniewagi. Żądam dla niego tego samego tylko — czego żądam dla siebie: szczerości w umysłowym stosunku, a więc od wrogów walki, od ludzi nie mających nic do powiedzenia — milczenia. Inni zaś wskazówek ani rad nie potrzebują. Irzykowskiemu oparciem był w pracy umysłowej jeden z najgłębszych ludzi stulecia: Hebbel. Hebbel mógł mu dać wszystko, prócz wiary dziejowej. Żałowaćby można, że nie odegrał w jego życiu tej roli zamiast Hebbla lub obok Hebbla Proudhon albo tak blizki Irzykowskiemu pod wieloma względami wielki pisarz rosyjski Czernyszewski. Dziś Irzykowski walczyć musi o swoją drogę sam. Metoda umysłowa nie jest czemś zewnętrznem: nie można jej bezkarnie zarzucać dla jakiejkolwiek innej. Tymczasem jest Irzykowski autorem jednej z najbardziej niezaprzeczalnie istniejących książek, napisanych po polsku w ciągu lat ostatnich. Gdybym potrzebował dowodów, że krytyka znajduje się u nas w ręku nieuków i rozzuchwalonych pasorzytów, znalazłbym je w stosunku opinii literackiej do Pałuby. Pałuba jest zjawiskiem mającem ogólnie kulturalne europejskie znaczenie. O tem wie dobrze garść myślącej Polski, która się niejednego od Irzykowskiego nauczyła.



XII.
STEFAN ŻEROMSKI.

O Żeromskim pisałem już obszernie, a lubo dziś pisałbym swoje studyum inaczej, napisałbym to samo. Żeromskiego zrozumieć można tylko wmyśliwszy się w życie współczesne Królestwa. Podziemiami, których nie podejrzewa się nawet, podziemiami, ukrywającemi się pod tą powierzchnią, na której ludzie żyją, kochają się, robią interesy, płynie rzeka łez i krwi. Mówić o tych rzeczach jest ciężko. Słowa wydają się przesadą, a nie dorównują prawdzie. Pomyślmy, co wiedziała, co wie »inteligentna« »kulturalna« »pokrzepiana« przez Sienkiewicza Warszawa o życiu zewnętrznem i wewnętrznem Waryńskiego, Kunickiego. Co wiedziała o nim w dniu, w którym on umierał — wypowiadająca się przez literaturę dusza narodowa. Tradycya polska! Snuje się ją dziś z niedołęstwa, głupoty, obojętności, z niewiedzy o najlepszych, najdzielniejszych i za jej pomocą usprawiedliwia się dzisiaj najohydniejszą szalbierkę, uprawianą przeciwko godności i przyszłości narodu. Tradycya prawdziwa, tradycya żywa walki i pracy pogrzebana jest przez przemoc obcych, przez służalstwo swoich, ich obłudę i tchórzostwo. Ilu ludzi skonało po celach więziennych, na Syberyi, w głuchych zakątkach Rosyi, a przecież każdy z nich wyrzekł się swojego spokoju, swojego osobistego życia. A na to wszystko sypie się miałki piasek i żwir bezdusznej obojętności, przywala to kamienna i martwa niewiedza:

Sępy i kruki tylko to widziały,
Kiedy wsiąkała bohaterska krew,
Kiedy na wieki ślepły
Oczy pełne wiary.
Kruki i sępy tylko to widziały.
Słyszała tylko to więzienna pleśń,
Gdy obłęd gasił
Światło myśli jasnej,

Widziały tylko to więzienie mury,
Matowe, ślepe przesłaniały szyby
Widok tej ziemi,
Do której się rwała
Tęsknota serca, co w milczeniu kona,
Żołdackie tylko słyszały to uszy
Kiedy się, rwały w strzęp
Śmiertelnym płaczem
Męczeńskie piersi.
Wśród ciemnej nocy
Ginęło męstwo,
Tryumf i męka.
Wsiąkały w milczenie,
O tem dziś wiedzą
Więzienne kamienie.
To wie pleśń tylko cel i kazamatów,
Jak tam zmagały się dusze najczystsze,
Za rubieżami
Ukochanych światów
Ginęły w ciszy
Serca,
Co miliony kochały.
Milczenie było,
I mijały lata.
O cóżby rzekły
Szliselburskie mury,
Gdyby poeta dał im siłę słowa!
Tu w proch konania
Szła duma.

Orle dusze tu biły skrzydłami
W kamień ścian,
Krat żelazo.
O myśli przed skonem!
Te pod więziennym konające głazem,
Pożary gniewu,
Ekstazy miłości.
Ta Chrystusowa przebaczenia wola...
Tu gdy się modlił
Traugut
Przed skonaniem:
Przebacz im Panie,
Nie wiedzą, co czynią;
Dajże im Panie szczęście wyzwolenia,
Modlitwy słyszał
Tylko strop więzienia,
Nie mieć nad sobą nieba firmamentu
Bez gwiazd umierać,
Bez przyjaznej dłoni,
Bez myśli nawet,
Że kiedyś doleci,
Choć słabe echo,
Walk, męstwa cierpienia.
Wiedzieć, że duszy ostatnie westchnienia,
Pogrzebie cisza,
Lub że ucho wroga
Schłonie je chciwe.
O Szliselburskie szare więzień mury,
Któż was obdarzy mocą

Przypomnienia.
Czem wy jesteście?!
Hen — po całej ziemi
Snują się ślady,
Walk, męczeńskich bolów,
Na śniegu świeci krew.
Okaleczałe nogi,
Deptały ścieżki,
Których nikt nie pozna.
O serce moje,
Stań ty się widzące,
Niechaj przemówią
Łzy, co wsiąkły w kamień,
Niechaj przemówi krew,
Wdeptana w ziemię.
Na klęczkach pójdę
I całować ślady
Nóg będę
Na tej wielkiej, smutnej, nędznej ziemi.
Tędy przechodziło męczeństwo,
Tu kurhan dziś,
Bez znaku imienia.
A czy wiesz, ilu do grobu tu legło,
A każdy może myślał o kochaniu,
Na sercu nosił wstążkę, kwiat,
Zapowiedź szczęścia,
A w mózgu myśl zwycięską,
Świata zbawicielkę.
Czy wiesz, co kryją śmiertelne popioły?

O, serce moje stańże się wiedzące!
Niechaj przez ciebie mówi rzeka krwi,
Łez struga,
Bez pożegnań skony,
Niech mówi to wszystko,
O czem dzisiaj szepce
Pleśń więzień!
Co tylko sępy i kruki widziały.

Żeromski przykłada ucho do ziemi i słyszy szlochanie serc, wsiąkanie krwi, mękę podziemną, a bez świadków, mękę zapomnianą, niewysłuchane skargi, żale niewypowiedziane. Wskrzesza on z mogił ludzi, którzy dźwigali na sobie twardy obowiązek zguby. Przeraża go i przytłacza ten bezmiar męki i bolu, któremi przepojona jest każda grudka ziemi. A jednocześnie kocha on życie tak, jak kochać je może tylko żegnający je na wieki i tęskniący napróżno. Upaja się tęsknotą, widokami szczęścia, w których upojenie i męka zlewają się w jedną ekstazę rozkoszy utraconej. Intenzywność odczucia życia, najdrobniejszych szczegółów jego przekracza tu zwykłą miarę. Tak się przeżywa tylko we wspomnieniu rzeczy, z któremi rozstało się na zawsze.

Bo można kochać brzóz
Lepkie listeczki,
I ich gałązek rysunek w błękicie
Tak, jak się kocha ojca, matkę, dziecię,
Tak, jak się marzy o włosach kochanki,
Długich i miękkich,
Miłością pachnących,
Tak marzyć można
O w niebo się pnących
Powoju kwiatach,
Listek białej róży
Tyle szczęścia mieści,
Tyle tęsknoty i tyle boleści,
Ile ich żyje
W sercu, które ginie.
Jak o tej cudnej nieznanej dziewczynie,
Która gdzieś mieszka
Po za siódmą rzeką,
Poza dziewiątą górą,
I czeka na cię,
Choć cię nie widziała,
Można z miłością,
Co z szałem graniczy,
O traw zieleni myśleć,
O kwiecie koniczy,
O bożej krówce,
Która po nim pełza.
W każdym słonecznym pyłku,
Świat się iskrzy cały,

Każda chwila jest wieczna:
Na wieki przemija,
Męka nawet jest droga,
Kiedy we wspomnieniu,
Jak krwawy zachód gore,
Groźna, tajemnicza,
Lub smutna,
Jak przed wschodem
Nieba bladość śniada.
Człowieku, jakże wielka jest rozkosz istnienia!
Jakiem szczęściem jest widzieć niebiosów błękity,
Drzew szumy słyszeć!
Jakże tęsknić można
Za kamieniem,
Co leżał pod ojcowskim progiem.
Wszystko jest święte,
Czyjeś oczy je żegnały,
Wszystko jest piękne;
Niema takiej rzeczy,
Z którąby nie był na wieki zrośnięty,
Duch człowieczy,
Męką swoją święty.
Nie depc kwiatu gdy idziesz
Po górskiej ścieżynia,
Kiedy serce ci śpiewa
Pieśń orlą, skalistą,
Pieśń zwycięstwa i wzgardy.
Za jego zapachem
Tęskni może w przedśmiertnej

Głuchej, niemej męce
Serce czyjeś.
Kwiat opuszczasz:
A wiesz ty o tej porze,
Czyje
Wyciągają się za nim
Utęsknione ręce?
Łzami byś je oblewał.
Jest świętość kochania
W rzeczy każdej,
Wskrześ na wieki tęsknotę rozstania,
Jaka jest w róż zapachu,
I wiatru powiewie!
Za tem wszystkiem tęskniły,
O to się modliły
Serca,
Których słuchała tylko pleśń więzienia,
Tylko cisza na wieki,
Grobowa, kamienna...
Sępy i kruki tylko to widziały.


Jedną z cech zasadniczych twórczości Żeromskiego jest jego brak swobody duchowej wobec tych elementów, z których snuje on swoje dzieła. Brak swobody. Pojęcie to wymaga wyjaśnienia. Galicyjscy krytycy i esteci lubią niem szermować, przeciwstawiają swoją galicyjską swobodę duchową w dziedzinie sztuki, swobodę sztuki — naszemu skrępowaniu wewnętrznemu, naszemu t. j. właściwemu nam, ludziom z królestwa. O swobodzie Wyspiańskiego możnaby powiedzieć wiele. Z właściwą sobie głębokością i szczerością duchową myśliciele galicyjscy uczynili najistotniejszą wartość twórczości Wyspiańskiego z tego, co stanowi w niej punkt prawdziwie tragicznych załamań samego twórcy. Ale o tem tylko en passant. Co oznacza swoboda wobec danej treści życia? — Jest ona przekonaniem, że się posiada w swem życiu coś bardziej wartościowego od tej treści, że się jest istotnie ponad nią. W jaki sposób można być ponad czemś? Jedynie dokonawszy wszystkich tych zadań, jakie w owej podporządkowywanej dziedzinie były do dokonania, jedynie wyczerpawszy całe piękno, dobro, bogactwo, jakie w tej dziedzinie tkwiły: — nie wątpliwie galicyjscy »swobodni« metafizycy, esteci, prometeiści żyją tak nieskończenie bujnem, pysznem, bogatem życiem, dokonywają tak nieskończenie męskich czynów co dzień i co godzina, że dla nich postacie siłaczki, dra Piotra Cedzyny, Judyma i t. p. muszą być jakimiś pełzającymi robaczkami, głęboko pogrążonemi w bagnisku empiryzmu. My ludzie z Królestwa nie wyrobiliśmy w sobie jeszcze tak konsekwentnej psychologii krajowych cudzoziemców, która cechuje postępowo rozpróżnowujące się i zakłamujące się galicyjskie sfery. Twórczość Żeromskiego wyrosła z warunków, które konsekwentnie niszczą dzień za dniem, godzina za godziną samą zdolność życia, czucia, kochania. Nie o zewnętrzny ucisk chodzi tylko: chodzi o wewnętrzne przeświadczenie, że życie, jakie się prowadzi nie jest tem, jakie się by mieć chciało i mogło. Stąd ton nieustannej wewnętrznej ironii, lekceważenia wobec tego, co jest. A to co jest, to zniszczone przybite życie jest jedynem: niema się więc właściwie żadnego. Życie całe jest bezwiednym nieustannym głodem życia, żalem po nim. Stąd każdy pierwiastek każdy okruch życia jest czemś, co ma nad nami olbrzymią przewagę rzeczy utraconej, nie odzyskanej, rzeczy do której się tęskni. Stąd bogactwo psychiczne, jakie ma się w sobie nie ujawnia się bezpośrednio, szczerze, z nieprzymuszonością i swobodą instynktu, lecz wyzwalać je potrzeba i wydobywać, przekonywać siebie, że jest. Następnie zaś, gdy już pojawi się ono na powierzchni naszej świadomości, nie mamy przeświadczenia, że jest ono naszem własnem, a więc sądowi naszemu i władzy naszej podległem. Narzuca się ono takie jakie jest i boimy się rozróżniać w nim prawe i lewe, boimy się dostrzedz sprzeczności: słowem nie umiemy i wtedy, gdy już przez wysiłek wydobyta została przeżyć tej wydobytej, wyzwolonej przez nas naszej własnej treści, stosownie do jej własnej logiki. Dość przeczytać kilkanaście stronic Żeromskiego, aby przekonać, się że mamy to do czynienia z człowiekiem o niezmiernie bogatej wrażliwości, o emocyonalności rozległej, słowem z naturą zdolną do niezmiernie bogatego, pełnego wszechstronnego życia. W danych warunkach musiało to się odezwać w Żeromskim zarówno w formie wyjątkowo intenzywnego odczucia rozpaczliwości położenia, jak i wielokształtności tych tęsknot, jakie w nim powstają. Wyobraźmy sobie jedną z renesansowych natur zamkniętą przez gwałt w klasztorze, po przez okna którego dolatuje brzmienie muzyki, śpiewu, rozgwar wesołości. Skutki są nazbyt jasne: wyrodzi się straszne odczucie pustki, zniszczenia, i nieustannie budząca się tęsknota: i tam byś być mógł i tam, i nie będziesz. Żeromski jest poetą podeptanego, utraconego, pohańbionego bogactwa duchowego. Wszystkie właściwości jego tłómaczą się przez to. Tłómaczy się przez to jego subjektywizm całkowicie odmienny i charakterystyczny: brak mu na emocyonalnem zrównoważeniu, niezbędnem do objektywnego ściśle logicznego rozstrzygania konfliktów duchowych. Każde wzruszenie, każde uczucie, każdy pierwiastek życia upaja go tak, swą obecnością, gdy uda mu się go wywołać, że brak mu już siły na bezstronność wobec niego; że musi o tę bezstronność walczyć w sobie; lecz wtedy staje się ona uporem już buntem, jak w wielu rysach psychologii Rafała Olbromskiego np. Żeromski czuje najwszechstronniej, co dzieje się z pięknem duszy ludzkiej u nas, ale historykiem walki o to piękno, jej psychologiem i komentatorem być nie może. Dlatego ten rys zdumiewający w poecie »kategorycznego imperatywu« brak obowiązkowości umysłowej wobec własnego dzieła. St. Lack rys ten zauważył z przenikliwością, przynoszącą mu zaszczyt, wątpię jednak, aby go dobrze zrozumiał. Żeromski pojmuje wszystko jako utracone, nawet konflikt. Nie może więc być świadomością pracy i twórczej walki. Nie może być świadomością stającego się nowoczesnego człowieka, choć miał w sobie nieskończenie wiele elementów, na to potrzebnych. Zresztą wyprowadzać wnioski byłoby rzeczą przedwczesną. Czem stanie się Żeromski po odwaleniu głazu, który go przytłaczał? Któż odgadnie. Można tylko życzyć by nie poszedł po linii Walgierza Wdałego. W takim razie polska literatura straciłaby jednego ze swych najbogatszych twórców.



XIII.
JANUSZ KORCZAK.

Duszą działalności literackiej Janusza Korczaka, nadającą wszystkiemu, co napisał on, indywidualny ton i nieprzemijającą wartość dokumentu kultury społecznej — jest walka z litością, jest nieustannie żywe i obecne w każdym niemal wierszu usiłowanie wypalenia, wytrawienia z siebie tych specyficznie obłudnych stanów duchowych, jakie krzewią się w »sympatycznych« kołach warszawskich pod mianem altruizmu. Oczywiście walkę z litością, rozlubowaniem we własnej szlachetności, współczuciem, prowadzi na drodze swej Korczak nie w imieniu Połanieckiego zdrowego rozsądku. Jeżeli pragnie on odzyskać zdrowie i zaufanie do życia, to bynajmniej nie z tej strony Rubikonu. Altruizm, miłosierdzie znienawidził on właśnie za to, że są sentymentalną ochroną i usprawiedliwieniem sytości, tabliczką z napisem o przynależności do takiego lub innego stowarzyszenia przeciwżebraczego, zapewniającą spokojne i zdrowe trawienie w patryarchalnym zakątku domowym panom »z ciastkami na guziku«. Nie to jednak jest w altruistycznej obłudzie najniebezpieczniejsze. »Altruizm« stał się w pewnych kołach warszawskiej inteligencyi pewną postacią laickiego kapłaństwa, posiadającego własną swą obrzędowość i hierarchię, a nadewszystko prawdziwie zakrystyalne zamiłowanie drobnych intryżek, iście kleszą mierność i rzezańczą bezpłodność.
Rozkochane w samych sobie Narcyzy społecznego bólu stały się absolutnie niezdolne do czegokolwiek prócz przeglądania się w sadzawkach, przez łzy ciurkiem cieknące utworzonych.
Wszystko co chciało znaleźć dostęp do tych sfer warszawskiej umysłowości wylegitymować się musiało z kwarantanny cierpienia. W obrazach Rubensa warszawski altruistyczny esteta dopatrzyć się był zdolny włosiennicy i głębokiego taedium vitae. Powstawała najobrzydliwsza gwara: styl stękający i zająkliwy. Redakcye polecały początkującym krytykom rozpatrywać Sąd ostateczny Michała Anioła i Szekspirowski Sen nocy letniej z punktu widzenia »społecznego ukochania«. Anatol France przez trzy dni szukał napróżno na ciele swem stygmatów św. Franciszka, przeczytawszy w warszawskim postępowym tygodniku wydrukowany artykuł o sobie. Jestem przekonany, że tylko to rozjęczenie się prasy warszawskiej mogło pozwolić jej utrzymać się na tak przerażająco niskim stopniu kultury. Z każdym rokiem ujawniało się w niej coraz bardziej wzrastające ubóstwo przedmiotowej treści i wzmagała się żałosność skarg i jęków. Wszystko to razem czyniło wrażenie jakiegoś zrzeszenia zarażonych megalomanią paralityków, popisujących się na wyścigi przed sobą własną niezdarnością, nieprześcignionych w złośliwej żądzy szkalowania.
Dość było wziąć do ręki kulturalne pismo warszawskie, bezpośrednio po przeczytaniu jakiegoś europejskiego miesięcznika, aby odczuć, że się tu ma do czynienia z ludźmi, pod względem kulturalnym konsekwentnie zagłodzonymi, a obecnie podnoszącymi to wynędznienie duchowe do godności zasady.
Charakteryzowało Warszawę w ostatnich czasach to, że wszczęcie jakiejś kulturalnej sprawy wymagało specyalnego usprawiedliwienia. Typem umysłowości stawała się zrozpaczona i od lat wielu już osierocona wdowa, którą ex re długotrwałych nieszczęść nie mogło obchodzić nic z tego, co się dzieje w egoistycznym świecie, ale która z powodu tych różnych nieszczęść właśnie lubiła się wygadać długo, nudnie a żałośnie. Gdy pomimo to ktoś chciał wzbudzić w tej dostojnej wiecznie krzywej i poobwiązywanej wszelkiego rodzaju kataplazmami osobie zainteresowanie dla jakichś teoretycznych zagadnień, musiał przedewszystkiem wykazać, że mają one związek z cierpieniami jej ś. p. męża, lub że zawierają niezawodny środek na odciski, ból zęba, lub strzykanie w krzyżu. W innych wypadkach bowiem dama zatykała sobie uszy brudną watą i zasklepiała się w rozmyślaniu nad swą etyczną nieskazitelnością. Janusz Korczak ujrzał w prawdziwem świetle tę sferę warszawskiej uczuciowości dzięki temu właśnie, że ją całkowicie szczerze i niezależnie od jakichkolwiek bądź publicystycznych sugiestyi w sobie samym przeżył. Talent jego pisarski wyłonił się z gorzkiego przeświadczenia, że myśli i uczucia nie tkwiące korzeniami w glebie szczerego bezpośredniego życia, skazane są niezawodnie na zwiędnięcie. Doświadczenie wewnętrzne, upamiętnione przez Korczaka w jego objętym wspólnym tytułem: »Dziecko salonu« cyklu, coraz to bardziej przedmiotowych, coraz to bardziej od treści samej już, a nie z woli i zamierzenia autora, nabierających żaru skarg, ironicznie bolesnych zestawień i lamentacyi są potroszę historyą nas wszystkich, których młodość upływała w Warszawie w ciągu ostatniego piętnastolecia. Moje nieszczęśliwej pamięci »Wiry«, fragmenty p. Licińskiego wszystko to są w pewnej mierze karty tej samej niewesołej księgi. Temat jest jeden: bezcelowość rozpaczliwa i całkowicie świadoma własnego istnienia w obrębie danych form społecznego bytu. Stąd zainteresowanie sztuczne przybierające zależnie od charakteru danego umysłu rozmaite formy. W jednych powstawała estetyczna ciekawość dla nienormalnych stanów duchowych, w innych rodziły się rozpaczliwe systematy filozoficzne, przeciwstawiające świadomość bytowi. Ta ostatnia forma zbytnią wybujałością, zważywszy plemienną antypatyę do abstrakcyjnego myślenia, zazwyczaj się nie odznaczała. Wszystko to stanowi tło umysłowego życia ostatnich pokoleń, uzasadnienie warszawskiego tak niewinnego zresztą modernizmu, indywidualizmu etc. Nie chcę bynajmniej wzbudzać wrażenia, że całą tę sprawę lekceważę. Pomimo skromnych kulturalnie form, wsiąkło tu wiele szczerego indywidualnego życia. Tu tylko nie mogę się dłużej nad tem zastanawiać.
Żywiołowo i samorodnie spokrewniło Korczaka poczucie własnego osamotnienia ze wszystkiem, co cierpi, szamoce się, bezsilnie tęskni. Być może nie miał on czasu nawet na odczucie własnej swej duchowej, osobistej klęski.
Poprostu zaczął od przeżywania wszelkiego istnienia jako straszliwej krzywdy. Trzeba mieć własną treść życia przed sobą, jako zadanie w przyszłości, aby módz obok życia innych ludzi przechodzić z niesłabnącem męstwem aby nie słyszeć nieustannego jęku, rozlegającego się na życiowem pobojowisku. Gdy jednak wszystkie ścieżki, w przyszłość wiodące, obrywają się nad brzegiem przepaści, lub giną bez śladu wśród bagien i piasków, gdy się wczesną młodością już ujrzy przed oczyma zamiast w nieskończoności ginących widnokręgów — mur żółty monotonny i nudny schronienia inwalidów, wtedy się sączyć zaczną tysiącznemi zatruwającemi życie strugami, wszechświatowa nuda i nędza.
Dzieci, napotykane na drodze będą miały piętno czyhających na nie wielkomiejskich znieprawień, kalectw i chorób. Każdy koń dorożkarski, zmęczony i wychudły będzie nowym argumentem życiowym przeciwko jakimkolwiek w przyszłość wybiegającym nadziejom.
O takiej porze życia śnić się zaczął zapewne Korczakowi sen o samarytańskiem miłosierdziu, gojącem wszystkie rany, kojącem wszystkie smutki i udręczenia. Dusza jego wyczuliła się do jakiegoś jasnowidztwa bólu. I zarazem stał się Korczak humorystą. Nic łatwiejszego jak spojrzyć na świat i ludzi, wypadki i mniemania okiem spostrzegacza śmieszności. Nic łatwiejszego — trzeba tylko zobaczyć to wszystko okiem rozpaczy. Na jej czarnem tle zarysowuje się wszystko z błazeńską dokładnością. Rozpacz przecina drogi wszelkiemu patosowi. Powstaje sam kształt ośmieszający sam siebie swem trwaniem wobec nicości. Analiza psychologiczna wykazałaby wiele powinowactw pomiędzy Sörenem Kierkegaardem i Oskarem Wildem. Zagadka dla domorosłych psychologów i niemal przykład z Heglowskiej dyalektyki — przemiana ilości w jakość. Jest związek pomiędzy ścisłością, sztywnością rysunku — a rozpaczą, smutkiem, beznadzieją: widzi geometrycznie, jasno, zewnętrznie, ten, kto zewnętrznem okiem patrzy na świat. W momencie samobójstwa świat musi rysować się z precyzyą karykaturalną. Sylwetki Koszałek Opałek Korczaka rysowane są na tle camera obscura melancholii. Stąd związek ich z najbardziej rozełzawionymi lirycznymi fragmentami »Dziecka salonu«. Ale Korczak czuł zbyt silnie, aby mógł poprzestać na takiem ocaleniu osobistem przez rysunek (przyczynek do psychologii karykatury). Karykaturzysta ratuje się przed litością nawet szpetotą spostrzeżoną, oddaną. Ale, aby módz ten ratunek znaleźć, trzeba aby istniał choć minimalny okruch odpowiedzialności nędzy za własny swój los.
Korczakowi zaś opętała duszę nędza najbezbronniejsza: dziecięca: padł mu na duszę ze wszystkich przytułków i fabryk aniołków rozlegający się płacz dziecięcy, te zgłodniałe, wynędzniałe półtrupięta stały się jak gdyby nieustanie obecną w jego twórczości wizyą. Na wszystkie tony rozbrzmiewa na kartach jego pism, skarga, przekleństwo, złorzeczenie społeczeństwu, które przyszłość własną bezlitośnie spycha w grób, nędzę fizyczną, umysłową, kalectwo, zdziczenie, zbrodnię. Jego sprawozdania z posiedzeń towarzystwa hygienicznego, jego uwagi o szpitalnictwie Warszawy i Łodzi i t. p. stają się nieustannem j’accuse. Zbyt osobiste, własne oburzenie kipi w tych stronicach Korczaka, zbyt silnie czuje się, że uważa on tę całą wielkomiejską nędzę, to całe sztraszliwe samokaleczenie człowieczeństwa, za własną swoją krzywdę, aby mogła mu wystarczyć rola widza lub miłosiernika. Korczaka niesłychane z punktu widzenia upiżmowanej kłamstwem i obłudą — polskiej literatury: — »gówna rozwożę, panie doktorze« — jest jednym z najsymptomatyczniejszych gestów w naszem nowoczesnem życiu. Tu zabiera już głos we własnem imieniu on upośledzony, kaleczony przez całe nowoczesne życie — proletaryusz i bierze sam własną swą sprawę w ręce. I to jest rys i moment najważniejszy w działalności dotychczasowej Korczaka. Szpetotę i brzydotę życia, jego znieprawienie, odarcie z piękna i wzniosłości oddawał silniej i pełniej niż Korczak w Koszałkach Opałkach — Zygmunt Niedźwiedzki. Zrazu Niedźwiedzki był mścicielem szpetoty, sąd czynił przez to samo, że widział: czuło się w nim żywsze tętno krwi, sarkazm, oburzenie; zwolna, zwolna stawał się już tylko widzącym, tylko rysownikiem. Nauczył się wygodnie gardzić, a zarazem, władzę zyskiwała nad nim miękkość tego stanu, za nic nie odpowiadania, wszystkiego lekceważenia. Miałki zmysłowy sceptycyzm zwężał coraz bardziej widnokręgi do czterech ścian budoaru, Korczakowi ten lub ów rodzaj sceptycyzmu: — epikureizm czy litość — już nie grozi. Już się poczuł tem, czem jest — bojownikiem i mścicielem, okiem, które po to bystro widzi, aby celniej uderzało ramię. Jest jeszcze drugi pisarz tej samej, co Korczak generacyi na którym ciąży równej miary odpowiedzialność: Sz. Asz. Talent wielkiej mocy, o samoistnem i ani na jedną chwilę nie opuszczającem go — w tych nielicznych kartach jakie mamy z pod jego pióra. — dziwnie skupionem, namiętnem, groźnem spojrzeniu na świat, przyrodę. Ma Asz słowo, które dyszy burzą: czuje się w nim obecność podziemną gniewu, który wybuchnie — stworzy mściciela najnieszczęśliwszego, najbardziej wyzwolenia potrzebującego narodu. Siedlce i Białystok, Kiszyniew i Odesa nie powinny dać już nigdy — aż do sądnego dnia, w którym »sędziami będziem my« zasnąć staremu, zdychającemu światu. Sutereny i żydowskie ghetto mają w Korczaku i Aszu swych reprezentantów. Janusz Korczak i jego działalność są zapowiedzią nowego typu pisarza, wyrastającego i rozwijającego się na podstawie światopoglądu, immanentnie tkwiącego w potrzebach i dążeniach rozwojowych tych warstw, z któremi ogół inteligentny obcował dotąd przez pośrednictwo literatury — płaczki, literatury — kwestującej damy. Mamy w literaturze naszej rzeczy niezmiernie piękne tym humanitarnym duchem natchnione, że wymienię tylko Świętochowskiego, Konopnicką, ale litość i współczucie są faktami moralnej doniosłości — niewątpliwie, lecz nie etapami rozwoju i przeistoczenia społecznego. Działalność literacka Korczaka (na uwagę zasługują z tego samego punktu widzenia pisma F. Brodowskiego, o którym wiele rzeczy o Korczaku powiedzianych z równą słusznością powtórzyć by można) jest symptomatem, że samo pojęcie inteligencyi musi być poddane krytyce. Jeżeli inteligencyą nazywamy czynniki społeczne zdolne nietylko rozumieć i czuć, ale także na podstawie swego rozumienia i czucia życie celowo budować, to jest już dziś jawnem, po absolutnem bankructwie dziś w momencie historycznym wszystkich prócz proletaryatu warstw, że przodujące miejsce w społeczeństwie przypaść musi zgoła innym niż dotychczas warstwom. W każdym zaś razie te liczne, po za wszelkim przywilejem żyjące warstwy są jedyną podstawą wszelkich typowych rozstrzygnięć moralnych. Tylko na nich opierając się, a raczej w ich imieniu pozytywnie i w dalszą sięgając przyszłość pracować można dla kultury.



XIV.
WACŁAW SIEROSZEWSKI.

Pamiętacie, czytelnicy, cudowną, skończoną artystycznie, — powieść Sieroszewskiego Risztau. Zwrócę uwagę na jeden jej rys, rys, w którym tkwi, zdaniem mojem, cały Sieroszewskiego artystyczny światopogląd. Pamiętacie, jak po długich mozolnych trudach — odnajdują w górach półtrupa — młodego badacza — kochająca go dziewczyna i młodzieniec, który jest owego zaginionego rywalem. Opowieść się urywa; czy dramat skończony? Bynajmniej. Zaczyna się on na nowo, mniemam, pogłębiony, bardziej złożony, — i ani słowa, któreby budziło w czytelniku kompromisowy optymizm. Cała ta powaga Sieroszewskiego, cała ta męska mądrość i siła, jakie cechują go jako artystę — tkwi w tem zakończeniu. Nie znam dziś w całej Europie piszącej człowieka, który by potrafił utwór taki, jak Risztau tak harmonijnie, tak wstrzemięźliwie, tak bez żadnego krzyku, a tak głęboko zakończyć. To sprawia obecność w duszy Sieroszewskiego obrazu ludzkości, utrzymującej się tylko własną mocą i pracą na powierzchni przyrody. Przyroda otacza wszystkie postacie Sieroszewskiego kamienna, niebosiężna, jak góry, jak las syberyjski na wieki licząca swe trwanie — a pośród niej oni — cierpiący, zmagający się, półbogowie bohaterstwa to znów półzwierzęta, a jednak żadnej innej prócz solidarności swojej nie mający podstawy. Sieroszewski ma w nerwach, sercu, mózgu — filozofię pracującej ludzkości. Tu nie może być mowy o żadnym poza człowieka wybiegającym liryzmie, żadnym sentymencie, który myśli, że twardą powłokę świata żarem skarg roztopi. Tylko ludzkość w obec przyrody, tylko ta moc którą daje ramię. Powieści Sieroszewskiego są szkołą jasnej mądrości. Nic w nich nie znika we mgle. Jest on klasykiem naprawdę. Klasykiem naszych czasów — t. j. człowiekiem, którego widzenie artystyczne zlewa się z wypracowanym przez rozwój i życie myśli światopoglądem. Jest on mistrzem siły ludzkiej, w człowieka, w pracę tylko wierzącej siły, jest wychowawcą jakiego najbardziej potrzebowało nasze społeczeństwo. Umie on zajrzyć na samo dno nędzy oczami, nie znającemi rozpaczy. Serce jego nie przestaje bić mężnie w najostateczniejszem zatraceniu, jest, jak ten Wichlicki pośród gór, zwyciężony lecz nie znający słabości. I widzi, widzi temi jasnemi oczami mędrca i bohatera, widzi, jak nikt chyba od Mickiewicza czasów nie widział przyrody. Ani na jedną chwilę nie utraca jasności duchowej, więc nie zamąca się linia architektoniczna jego dzieł. Stronicy niemal nie napisał, któraby nie była skończoną mocą spokojnej, zawsze przytomnej prawdy utrwalona.
Gustaw Daniłowski szuka tej siły, którą w Sieroszewskim wyrobiły lata. Ten lekarz-odludek z minionych dni o ileż mocniejszym w sobie bardziej jednolitym wyszedłby z pod pióra autora w Matni. Dla Daniłowskiego śmierć, zagłada nie przestały być dramatem: pręży się on przeciwko nim wolą, Sieroszewski patrzy w nie nieugięty, niezachwiany, swego męstwa zdający się nie dostrzegać. Jakiż wylew liryzmu zdołałby dotrzymać tej straszliwej mocy, jaka tkwi w opisie śmierci żony wygnańca (w Matni). Tak mógł pisać tylko człowiek, którego uczyła estetyki »tragedya na Karze« i milczenie tajgi syberyjskiej. Daniłowski ma w sobie jakiś niespokojny płomień, siłę, która dopomina się o walkę, a chociażby o ból. Jest on opanowany przez tęsknotę boju. Wobec widoku jego traci zimną krew. Sieroszewski jest jak dąb, który przetrwał burze. Daniłowski ulega obecnie wpływowi Żeromskiego. Najniesłuszniej: jest od niego całkowicie różny. Autor Pociągu posiada moc abstrakcyjnego niemal panowania nad tematem. Daniłowskiemu mógłby być Stendhal mistrzem: tyle się czuje w jego pismach potęgi myśli i woli. Nazbyt zrozumiałem jest jednak, że pisarz polski musi dziś czuć nieśmiałość podziwu, gdy wchodzi w dziedzinę, w której staczają się nieznane, omijane przez oportunizm i bezduch oficyalnej literatury walki. Oprócz Sieroszewskiego jeden Niemojewski w swoich piękno buletynu niemal ręką miłośnika bohaterstw skreślonego, mających Ludziach Rewolucyi, zachowuje tu pewność artystyczną. Ale Niemojewski jako organizacya pisarska należy u nas do wyjątków. Ma on w sobie wiecznie obecnego ducha buntu i otwartemi nozdrzami wciąga atmosferę burzy, bitwy. Być może on właśnie najbardziej powołany jest do kreślenia tych jak stal damasceńska charakrerów. On, który pośród współczesnych pisarzy rozśpiewanych i rozżalonych robi dziwne wrażenie, jakgdyby jeden z tych, co sypiają z głową o siodło wsparci, a nie rozstają się z pancerzem, jeden z tych, co na biwakach umieją się zatopić w jakichś dawnych walk i bojów dziejach, jeden jedyny kocha walkę za to, że jest walką, a więc za niebezpieczeństwo, rozpęd, świst kuli koło ucha. On jeden niemal wreszcie pośród liryków przedstawiciel bojującego intellektu, nie ulegający niczemu, prócz poszeptu własnej, zbuntowanej przeciwko autorytetowi myśli.

KONIEC.





  1. Dla uniknięcia nieporozumień uważam za konieczne dodać jedno jeszcze zastrzeżenie. Gdy mówię o metodzie formalno opisowej Avenariusa pozostawiam na stronie ten systemat wyznaczników, jakimi Avenarius się posługiwał. Wyznaczniki te polegały jak wiadomo na warunkach zachowania się systemu C, którem to mianem Avenarius oznaczał część systemu nerwowego bezwzględnie niezbędną do tego, aby jakakolwiek wypowiedź w ogóle mogła mieć miejsce. Dla przyczyn, wykład których byłby tu w wysokim stopniu uciążliwy, uważam za bardziej celowe oprzeć się, przy rozważaniu teoryi powieści na innych wyznacznikach pojęciowych. Teorya estetyczna musi być wynikiem pewnego zasadniczego światopoglądu. Ten światopogląd filozoficzny, którego wyznawcą był Avenarius nie pozostawia w zakresie swoich granic logicznych miejsca na powstanie nawet zagadnień specyficznie estetycznych. Metoda jednak ogólna jest od tego światopoglądu z jakim wiązał ją Avenarius, a szczególniej Józef Petzold absolutnie niezależna. Różnica pomiędzy światopoglądem moim, a Petzolda dotyczy stosunku względem zagadnienia wartości. Dla Petzolda Avenariusowska biologia jest czemś pierwotnem, zagadnienie zaś wartości wtórnem, dla mnie zaś zagadnienie wartości jest podstawowe, biologiczny zaś dogmatyzm Avenariusa uważam za zasadniczy błąd jego filozofii.
  2. Etyka jest zdaniem mojem podstawową nauką całej dziedziny nauk duchowych i kulturalnych. Specyalnie zaś wszystkie zagadnienia estetyki i krytyki są w ostatecznym wyniku analizy pewną niezmiernie ciekawą postacią zagadnień etycznych. Powiedziałbym, że w zagadnieniach kompozycyi właściwie artystycznej i bardziej ogólnie mówiąc w twórczości wypowiada się najsubtelniej i najściślej nasza istota moralna. Wyobrażam sobie, że zdanie to wyda się straszliwą herezyą panu Janowi Lorentowiczowi, ale pocieszam się, że mam poza sobą autorytet Norwida, który mówił o tem, że twórczość pozornie jest »trafunek«, a w gruncie zasługa.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakujący odnośnik do przypisu.
  4. Ci, którym to podporządkowanie zagadnień najbardziej wewnętrznych twórczości pod kategoryą zagadnień etycznych wyda się dziwnem lub nieuzasadnionem niech rozważa jeszcze choćby to, jak dalece w sztuce zobowiązuje etyczna chyba kategorya szczerości. Proszę niech epik uda tylko, że pogodnie przechodzi do porządku nad jakimś stanem duszy, lub, że wogóle było tu coś, nad czem przechodzić musiał, a w utworze jego natychmiast to wystąpi i uwydatni się. Prosiłbym także pp. Krytyków, jeżeli wogóle praca ta ich znajdzie, ażeby raczyli uważać wyłuszczone tu zdanie, nie za pogląd, który ot tak sobie podobało mi się mieć, lecz za wynik wysiłków, zmierzających do stworzenia, czyniącej zadość wymaganiom filozoficznej myśli teoryi sztuki. Istnieje u nas dziś metoda zastępować rozumowanie charakterystykami. Nie idzie o objektywną prawdę, lecz o to, czy dany pogląd jest dla danego pisarza charakterystyczny. Użyję tu tej metody i powiem, że jest ona także i to w wysokim stopniu charakterystyczna dla nieuków.
  5. Mógłby mi ktoś zarzucić, że to co mówię o dramacie nie daje się pogodzić z dramatami rosyjskiemi Czechowa, Najdienowa, Gorkiego. Wprawdzie istnieje ogromnie łatwa odpowiedź, że dramaty te są uscenizowanemi opowiadaniami i t. d., ale tę pozostawiam niemieckim profesorom estetyki i polskim recenzentom pism codziennych. Co do rzeczy zwracam uwagę, że dramaty te są przeciwnie dokładnem stwierdzeniem mojej teoryi. Niewątpliwem bowiem jest, że działają dramatycznie w tem znaczeniu, że nie pozostawiają pomiędzy sobą, a widzem i autorem dystansu, niedramatyczność zaś ich zasadza się na tem, że nie dają rozwiązania. Krytyka europejska, czyniąca z tego zarzut »północnym barbarzyńcom« jest wysoce kompromitująca dla europejskich dramaturgów. Opiera się ona bowiem na założeniu, że do dramatu nadają się tylko te zagadnienia, które umiemy rozwiązywać, czyli zagadnienia na żart, rebusy z daną z góry odpowiedzią. Wykluczenie możliwości zagadnień beż wyjścia uchodziłoby może za skutek wyższości rzeczywistości europejskiej, gdyby nie należało go przypisywać szlafrokowemu optymizmowi estetyzujących myślicieli?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Brzozowski.