Boża czeladka (Kraszewski, 1874)/Tom I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boża czeladka
Podtytuł opowiadanie w trzech częściach
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ktobykolwiek między wami chciał większym być, niech
będzie sługą waszym.

A ktoby między wami chciał pierwszym być, będzie

sługą waszym.

Jako syn człowieczy nie przyszedł aby mu służono,

ale służyć i dać duszę swą na okup za wielu.
Mateusz. R. XX. 26 — 28.
Trwają wiara, nadzieja, miłość: to troje, a z tych
większa jest miłość.
Paweł do Korynt. R. XIII. 13.
1. lipca 18...

Nie wiem czy się te moje wspomnienia przydadzą na co komu; tegom pewien, że ja sam za lat kilka odczytam je z prawdziwą przyjemnością, ze wzruszeniem jakiego bym doznał drugi raz rozpoczynając życie na nowo. Myśl do nich podała mi notatka, którą niedawno w szkolnych moich znalazłem papierach. Któryś z nauczycieli, zdaje mi się O... matematyk, któregośmy Cyrklem nazywali, doradzał nam nawykać do utrzymywania dziennika czynności i zapisywania doznanych wrażeń; posłuchałem go zrazu i przez cały tydzień prowadziłem, ale później nawał roboty, brak cierpliwości, przerwały to na zawsze, kilka tylko kartek zostało. Teraz w lat kilka, powróciwszy do domu, gdym w mojej izdebce układał i stare seksterna palił, świstek ten wpadł mi w ręce... spotkało go oko, zacząłem czytać, zasiedziałem się nad nim z bijącem sercem, ze łzą w oku, i taką mi sprawił niewysłowiona przyjemność, tak żywo mi moją pierwszą młodość i lata ubiegłe przypomniał, że gdy do ostatniej przyszło stronicy — zdało mi się jakbym z przyjacielem się rozstawał... Widziałem w nim znowu siebie w ciasnym i wytartym surduciku wśród grona towarzyszów wesołych, lubiących trochę poszydzić, nadokuczać, ale w gruncie pełnych serca i braterskiej miłości. Stanęli przedemną wszyscy, wielcy, mali, przyjaciele i obojętni, żywi i umarli już, którym żółty piasek młode przykrył oczy, i łzy uczułem na powiece... A! dobre to były czasy! a kto wie jaka tam czeka przyszłość, przez której ciemne głębie nic jeszcze dojrzeć nie mogę.
Ten świstek dał mi ochotę do utrzymywania dziennika; postanowiłem zapisywać, dla siebie tylko, co się ze mną dalej dziać będzie; może kiedy na starość, przeglądając notaty, doznam znów tego wrażenia, jakiem mi dziś zabiło serce... przypomnieniem przeszłości.
Ale któż to tam wie? — człek zapewne starzejąc pogardzać musi dzieciństwem swojem i śmiać się z lat młodych?.. może nie zechcę wziąć w rękę tego co dziś napiszę? Zawsze to nie źle będzie użyta chwila, nie zaszkodzi to wnijście w siebie, i zastanowienie nad ludźmi, zregestrowanie dni, które jak woda upływają niepoliczone, i toną zapomniane.
Przepraszam tylko szanowną potomność, jeśli która z tych kartek ocaleje i przejdzie do niej, żem tak maluczki, biedny i nic nieznaczący; alem ja temu doprawdy nie winien, stoję gdzie mnie Bóg postawił, i wolałbym może być w innem położeniu.
A! nie! nie! źle poczynam dziennik, bałamucę i od rzeczy prawię: — nie chcę zmiany żadnej dla siebie, nie chciałbym nawet lepszego bytu, gdybym go miał okupić postradaniem tego kółka, które mnie otacza; żalby mi było poczciwych rodziców, siostry... nawet starego dachu mchem pokrytego, pod którym się urodziłem, pod którym i cierpieć mi lżej niż gdzieindziej... Żadnych zmian! każdy ma brzemię pod którem chodzić musi, wszędzieby mi ono dolegało, a tu wszyscy dźwigamy je razem.
Powróciłem więc do chatki naszej skończywszy szkoły i Lyceum w.... ze świadectwem dobrem, i całą torbą nadziei różnego koloru. Na widok tego ubóstwa w jakiem rodzice cierpiąc milczą i pracują, serce mi się ścisnęło: musiałem się wypłakać w kątku, nie umiejąc poradzić na nie. Jakoż zdaleka inaczej mi się to wydawało, zblizka jest prawie wyrzutem dla mnie; widocznie, że bez wielkich ofiar z ich strony oddawaćby mnie do szkół, potem na naukę do... nie mogli; oprócz tego, ktoś jeszcze pomagać im musiał, bo odejmując sobie chleb od ust nie byliby temu podołali, a ojciec przebąkuje niewyraźnie o dobroczyńcach jakichś, matka mi się za nich modlić każe. Czemużby sami dla siebie nie chcieli się odezwać do tych krewnych, aby się choć cokolwiek byt ich na starość przynajmniej polepszył?? Nie wiem, miarkuję jednak, że ojciec przyjął dla mnie, czegoby dla siebie się wzdrygał; tyle ma uczucia godności, taką wytrwałość i stoicyzm rzymski w charakterze, że nikomu nic być winnym nie chce i mówić sobie nie daje nawet o cudzej pomocy; matka spełnia wolę jego, choć znać, że w jej wieku coraz trudniej dźwigać trud powszedni i niedostatek. Nie pojmuję nawet dobrze jak i o czem żyją, i nie uciekając się do niczyjej łaski obchodzą. Dziś obiegiem na nowo nasze gospodarstwo do koła, bom zapomniał jak to wygląda: ziemi kawałek bardzo maluczki, a wątpię czy urodzajna, choć się niewiele znam na tem, ale piasek z niej przegląda, a żyto jakieś rzadkie i nie bujne...
Chatka ojcowska, której lat kilka nie widziałem, wydała mi się też szczupła i biedna; rosła jakoś i jaśniała w moich wspomnieniach; ile razy powracałem do domu, dziwiłem się zawsze jej maleństwu, teraz mi w niej dziwnie ciasno, może dla tego, że sam podrosłem. Ojciec mi się postarzał, matka pochyliła i osmutniała. Andzia tylko wyładniała i z dziecka na taką wyszła szykowną dziewoję, żebym był jej nie poznał...
Po miasteczku ubogie się tu wydaje wszystko; tam na ławie siadywałem przy bogatych paniczach, z jednym z nich mieszkałem w ślicznym murowanym domu, pieniądze płynęły i przesuwały się przez ręce nasze nieopatrzne, a tu tak o każdy grosik trudno, tacy się przy nas wszyscy wydają wielcy i majętni, że ojcu lada surdut porządny imponuje. Prawda, że on sam chodzi w świcie ledwie nie chłopskiej, matka nie ma nad jeden szlafrok i odświętną wełnianą suknię, a Andzia się wcale nie stroi i łata z ostatków matczynej wyprawy...
Mówią żeśmy tam kiedyś byli bogatsi, że mamy bardzo bogatych krewnych... jakże się to stało żeśmy zeszli na ostatni szczebel ubóstwa? W stajence ledwie para wolików i para małych koni, najemnika nie mamy czem zapłacić, trzeba mu dawać w polu przysiewek; słyszę ze strachem, że czasem i chleba nawet bywa tak mało, że go oszczędzać muszą i kartoflami zastępować. Tymczasem ja, cobym rodzicom pomocą być powinien, na nic się im prawie nie przydałem, bo służby mi nie szukają i podobno trudnoby ją znaleść było, a ja nie wiem nawet jaką obrać, do gospodarki zaś niewdrożony, jeszcze się nie zdałem...
Widzę jak ojcu staremu ciężko chodzić za pługiem i od rana do wieczora z najemnikiem na równi pracować; próbowałem niby dla zabawy, choć mi wzbraniają i sochy i radła i brony, żeby się z niemi bliżej poznać, alem tylko na śmiech zarobił. Siły mi nawet do tego braknie, i jak się zawezmę choć z najlepszą chęcią, w kwadrans się zmacham zupełnie. Matce mi łatwiej pomódz przychodzi, bo tu łatwiejsze koło domu i w kuchence lub na ogródku zajęcie, alem mniej potrzebny, bo ją Andzia wyręcza, a ojciec nieraz gdy z pola powróci, to się staremu ręce trzęsą i pot kroplami z czoła spływa, aż mi się serce ściska... Przecież nigdy się nie poskarży, nie stęknie, nie westchnie, jeszcze matce otuchy dodaje, i nuci, podśpiewuje sobie niby ochoczo, choć mu pewnie w sercu nie bierze ochota do pieśni...
Wczoraj, nie mając co robić wyszedłem za nim w pole, sądząc, że gdy pod ręką będę, do czegokolwiek mnie użyje, ale mi nawet pokazać nie chciał jak iść z sochą, i odpędził pogderawszy do domu...
— Darmo, Jasiu — rzekł, to nie twoja rzecz; ja cię nie myślę zaprzęgać do niewdzięcznej roboty, na którejbyś wiek marnie sterał; ot, patrz na mnie, pracuję, Bóg widzi, nie opuszczając rąk nie od dziś, matka i ja grosza sobie żałujemy, od gęby odejmujemy, a taki bieda dokucza, i żeby nie dobrodzieje nasi, nie byłbyś ty ani liznął nauki, chyba tyle co od organisty w parafjalnej szkółce. Gospodarka, moje dziecko, dobre to dla tych co nic więcej nad nią nie potrafią, albo dla takich co jak ja po głupiemu wolą biedę a swobodę, niż trocha niewoli i tłuściejszy chleba kawałek.
— Ale tymczasem ojcze, przerwałem, niechbym się zdał na cokolwiek.
— Co to gadać! czas stracisz sam i mnie go ujmiesz, nimbym cię do czego nałamał, rychlej sam zrobię.
Spojrzałem na jego siwa włosy oblane potem rzęsistym i gdyby mi się dziś zaprzedać przyszło nie wiem jak, gotów jestem na wszelka ofiarę, żeby mu już tej zabójczej ująć pracy. Widziałem z daleka jak stawał kilka razy na zagonie, piersiami robiąc i szukając powietrza którego mu brakło, jak opadały mu ręce; on się zabija — a milczy i przyznać nie chce.
Kiedym mu powiedział, że dla nich chcę pracować, sfukał mnie ogromnie. — Patrzcie mi jaki dobrodziej! niech-no ci tylko co zarobisz na chleb powszedni wystarczy, a Panu Bogu podziękujesz. My się bez ciebie obejdziemy, byleś się ty bez nas obejść potrafił. Tymczasem głowy sobie nie łam, jedz, odpoczywaj i siły nabieraj na przyszłość, kto wie jaka cię czeka.
Podsłuchał mnie gdym matce mówił o moich nadziejach, że ich z tego stanu wyprowadzić muszę, i za to burę oberwałem. — A co ci się zda, rzekł, że mi tak nie dobrze? co ty sobie myślisz, że gdybym chciał, nie miałbym i ja tłustszego kawałka i politurowanego stołka? a co mi z tego? Tambym ja może poniewierać się musiał i kłaniać, a tu ja pan i kwita.
— Czemuż, zapytałem, nie chcesz mi pozwolić także tego szczęścia zakosztować?
— A że to na wszystko im potrzeba przyczyny? odparł ojciec — waści wychowano już nie do sochy, nie byłbyś z nią szczęśliwy jak ja.
— Toż i ojciec się do niej nie wychował, były lepsze czasy, odpowiedziałem.
— Insze, dudku, a nie lepsze... Ja ci mówię, że co ja to nie ty, i czasy też nie wczorajsze, i taki z sukmaną na plecach byś nie wytrwał, to darmo — już z ciebie paniczyk.
Nie odpowiedziałem nic, choć doprawdy mój wytarty surducina studencki i całej chłopskiej nie wart siermięgi.
Coś mi się zdaje, że ojciec ma jakieś dla mnie dotąd nie objawione zamiary; słyszałem jak z matką szeptali o mnie, Anna szyje bieliznę, mają posyłać po krawca, a jak zechcą mnie oporządzać, to ich niezmiernie kosztować będzie, bo tu grosz wiele znaczy, i dając go ubogiemu, matka dobrze ogląda czy nie ostatni wyjmuje ze szufladki.

2. lipca — Wtorek.

Ojciec kazał najmitowi orać, chodził do żyta, ale jeszcze zielone, żąć go nie pora, może tydzień postać, byle jak w przeszłym roku, o czem mi Andzia mówiła, przed samem żniwem nie spadł grad i nie zniszczył ciężkiej pracy. Czegoś zebrawszy z kufra grosz jaki był, ojciec pojechał i nie ma powrócić aż wieczorem z miasteczka; chciałem go wyręczyć, ale mi przy domu i matce zostać kazał.
Ze wszystkiem się kryją przedemną, widzę że ciężarem im być muszę; wyrwałem się o południu do chłopa, żeby mnie żąć nauczył, bo słyszę że ojciec o najemnika się kłopocze, tobym mu darmo użął choć kilka kopek i toby się zdało. Wyobrażam sobie jakiegoby to narobiło śmiechu, gdyby kto z tych moich towarzyszów szkolnych, co to po sto złotych tracili na orzechy, pierniki, jeśli nie gorsze wydatki, zobaczył mnie teraz z zakasanemi poły uczącego się machać sierpem, po zdaniu egzaminu i odebraniu patentu! A! niech się sobie z Bogiem śmieją! ja powtarzając Georgiki będę swoje robił! Chłopek, gdym mu się otworzył z tem, że chcę żąć, począł się śmiać, spojrzawszy na białe ręce moje.
— A to taki paniczyku na co? zapytał, kładąc sierp za pas.
Nie chciałem kłamać. — Widzisz mój Wasylu, ja tu jeszcze pobędę. Zdałoby się ojcu pomódz i kopę użąć, kiedy się najemnika do żyta brać musi, a grosza nie ma do zbytku.
— To wy taki na prawdę uczyć się chcecie? oho!
— A cóż? myśleliście że żartuję?
— No to co innego, odparł, ja nie pożałuję fatygi, a no uważajcie tylko dobrze jak ja to będę robił; żyta napsujecie trochę, krzyże was będą bolały, abyście sobie rąk nie pozacinali, to się nauczycie.
I dopieroż mi zaczął pokazywać powoli, jak to się żyto bierze, przygina, jak sierp zakłada, jak ucina łodygi. Spróbowałem i z razu mi nie szło, a sił nie żałując nie mogłem upiłować i garsteczki kłosów, wyrywając je z ziemi; ale po kilku daremnych wysiłkach, ukroiłem jakoś raz, drugi i choć nic do rzeczy nażąłem przecie przewiąsło. Wasyl się śmiał dowodząc, że jego dwunastoletni chłopiec daleko lepiej to umie, ale po kilku godzinach oddał mi sprawiedliwość, że i ja się czegoś mogę nauczyć. Jam dumny jak niegdyś gdy moje łacińskie ćwiczenie palmę zwycięzką otrzymało od pana profesora. Krzyże mnie bolą, ale żąć potrafię, a do tego schylania się przywyknąć można. Otoż się ojciec zadziwi, gdy stanę w szeregu z najmitem, Andzią i z nim, i pokażę co umiem! Tylko, teraz tajemnica największa! Pytali się mnie dokąd chodziłem, musiałem skłamać, boby się wygadali, a ja chcę mu zrobić niespodziankę.

3. lipca — Środa.

Ojciec powrócił z miasteczka z zawiniątkiem jakiemś i z krawcem żydkiem. Łatwo mi się było domyśleć że mnie obszywać będą... aż mi się serce pęka, że to ich tyle kosztuje. O! gdybym był wiedział, że tu im na wsi tak ciężko, możebym choć cokolwiek był grosza oszczędził. Zmarnowało się go wiele... nie ma nic, do domu powróciłem obdarty, tych trochę książek, gdyby się na nie kupiec znalazł, pozbyłbym się chętnie, nawet dwóch nagród moich... Wszak się oni obchodzą ewangieliczką i książką do nabożeństwa... a ja lepszyż od nich?... A! i palca ich nie wart jestem! Ojciec kazał na mnie brać miarę krawcowi na całe ubranie, sukno nawet cienkie... i kamizelka... i bóty widziałem przywiózł nowe. Żeby żyd nie ukradł, posadzili go krajać na oczach i szyć mu kazali tu w domu, a taka bieda z tą istotą niechlujną i dziwaczącą, która nam najlepszą izbę zajęła i majufes wyśpiewuje, na mocy tego, że po dworach robi i z biednym szlachcicem nie ma się co bardzo ceremonjować.
Upadłem do nóg ojcu i matce za tę pamięć o umie, Andzi się w oczach łzy kręciły... biedaczce, bo ona sukienczyny nie ma i musi do Bożego Narodzenia czekać póki się co nie sprzeda. Ale na co mi te suknie? ani ojciec, ani matka powiedzieć nie chcą...
Ojciec sobie ze zrzynków i resztek czapkę i kamizelkę szyć kazał, bo na więcej nie stało; wyjął perłową kapotę i tę restaurować ma żydek, choć na nią nosem kręci, że zleżała. Z przeglądu kufrów i dobywania rzeczy domyślam się, że z ojcem jechać mamy; ale dokąd? tajemnica.

5. lipca — Piątek.

Dziś przecie, według przysłowia piątek — dobry początek, do żniwaśmy wstali, krawca się pozbywszy; wyprosiłem sobie sierpa u Wasyla na ten dzień. Ranek był prześliczny, rosa osychała, gdyśmy na zagon nasz przyszli; ojciec zdjął czapkę, pobłogosławił żyto, pochylił się i w imię Boże pierwszą garść użąwszy, kłosy wytarł, a zboże rzucił dla ptastwa polnego, wedle jakiegoś starego obyczaju. Za nim rzędem stanęliśmy zajmując pólko, Andzia, najmit i ja. A ty tu co robić myślisz? spytał ojciec... czy to zabawka? Zboże zepsujesz i po wszystkiem; lepiej matkę wyręcz i jeść nam tu przynieś, kiedy już koniecznie chcesz coś robić i posłużyć!
— Ale kochany ojcze, rzekłem, ja doprawdy żąć będę.
— A to jak? myślisz, że wszystko łatwo temu, co po łacinie umie?
— Nie, bom się uczył umyślnie i żąć potrafię. Dopieroż Andzia, która wiedziała moją tajemnicę od Wasyla i kryła się z nią, nuż paplać, a ojciec rozczuliwszy się aż do łez, uściskał mnie... A! byłbym się dał za ten uścisk i błogosławieństwo pokrajać! — Bóg ci pobłogosławi, rzekł, dobry z ciebie syn... nie odrzucam twojej pomocy, użnij i ty garść chleba na ojcowskim zagonie... a! kiedyś więcej ich było, i lepiej rodziły, i nie samiśmy zbierali!
Ale Bóg tak chciał i błogosławiona wola Jego!..
I poczęliśmy żąć wszyscy, a najmit poczciwe chłopczysko, prosty wieśniak patrząc na mnie i na ojca także miał łzy w oczach jak my; robota szła żywo prócz mnie com się wlókł nie mogąc drugim podołać. Żyto na nieszczęście okazało się jak tu nazywają postępne, to jest dużo go na snop wychodziło, przerzedziła je zima, i ja kopy mojej nażąć nie mogłem, a najmit jeszcze wiązać musiał, bom się tego nie nauczył dobrze. Kiedy matka przyszła do nas o południu z jedzeniem niosąc dwojaczki dla ojca i Andzi, mnie się tu niespodziewając znaleźć, załamała aż ręce, widząc, żem w koszuli zawijał się z niemi na polu. Biedaczka ucałowała mnie w głowę i pogderała na ojca, że mi pozwolił robić. — A nuż sobie ręce pokaleczy, to niezgrabstwo, rzekła, jakże z niemi stanie przed dobrodziejami naszymi?
— Namulane dłonie, moja panno, odpowiedział ojciec, nikomu wstydu nie robią...
Wieczorem dobrze uznojony powróciłem do chaty; ale nie powiem, żeby mi ta praca ręczna nie przywykłemu do niej, była przykrą, owszem świeże powietrze, ruch, wesołość ludzi, którzy na swoich polach żęli śpiewając, radzi że się skończy głodny przednówek, przemówiły mi do duszy. Zasłuchiwałem się w te pieśni, w których tęsknocie tyle wesela, w których wesołości tyle jest rzewnego smutku! A gdym podumawszy w okienku izdebki położył się spać, ległem z uczuciem zadowolenia jakiegom jeszcze nie doznał. Starzy naradzali się długo w nocy, a Andzia szepnęła mi na ucho, że słyszała jakobyśmy zaraz po żniwach gdzieś wybierać się mieli, tak by ojciec na siejbę mógł powrócić, bo tej nikomu nie powierzał.

w sierpniu.

W tej zawierusze pogubiłem dnie, nie miałem czasu pisać i nie rychło powracam do mojego dziennika, ale go teraz z podwójną będę ochotą prowadził, bo mi się horyzont rozszerzył, i mam na co patrzeć i zbiorę co pamiętać. Ale zacznijmy lepiej od samego początku.
Gdy się żniwa skończyły, w ciągu których ja, uczeń Lyceum i jakiś tam kandydat, miałem szczęście użąć około siedmiu kop ojcu mojemu, a zatem koło dziesięciu złotych oszczędzić, i przekonać się jak to trudno rękami coś zarobić w tej pracy tak znojnej — ojciec, zwiózłszy żyto ostatnie do stodółki, wieczorem kazał mi przyjść do siebie. Ręce powkładał w kieszenie i chodził po izbie potrzęsając siwą głową; matka siedziała na przypiecku patrząc na mnie, Andzia słuchała przyczajona za drzwiami.
— Słuchaj-no Jasieńku, rzekł, jutro pojedziemy... tobie tu nie ma co robić, a od nauk do pługa szkodaby mi ciebie było... trzeba innego szukać pola, a jak ci da Bóg czego się dorobić i nas może przytulisz, kiedy już się na nic nie przydamy, tylko w kątku Boga chwalić... Potrzeba nam jechać naprzód podziękować dobrodziejom naszym, co cię na człowieka wyprowadzili.
Nie śmiałem się spytać ktoby to byli ci państwo, bo ojciec mi dotąd modlić się za nich nakazując, nie mówił nigdy wyraźniej, ale on sam począł obszerniej.
— Trzeba ci wiedzieć, odezwał się, żem o tem wcześniej nie mówił, dla tego, żebyś jako młody a nieopatrzny nie wbijał się wysoko w dumę i nie dufał zbyt przyszłości... dla tego, że losem mamy bardzo bogatych krewnych i dla na przychylnych. Nie lubiłem ja i nie lubię uciekać się do cudzej łaski, ale dla dziecka robi się ofiarę... o! Bóg widzi też że to była ofiara! Waćpan nie wiesz, że pan Jamunt jest mi przez kobiety blizkim krewnym, a to pan całą gębą.
Słyszałem ja coś już o tych Jamuntach, ale jeszczem nie wiedział dobrze co to byli za jedni i zląkłem się tylko, że mi przyjdzie stanąć przed jakiemiś panami, mnie, co tak nie umiem sobie poradzić, bodaj przy dwóch obcych osobach. Ojciec tymczasem mówił dalej:
— Trzeba pojechać, podziękować im, do nóg upaść, bo jeżeli ty wyrośniesz na człowieka, a dolę sobie siaką taką zdobędziesz, im to będziesz winien, oni łożyli na ciebie. I tak to uczynili żem ja nie wahał się przyjąć, boby się zdało, że ja im, nie oni mnie łaskę robili. Święci ludzie, powiadam... ani mi w myśli, żebym znowu im waszmości narzucał; powinieneś sam jakoś popchnąć się w świecie; ale pojechać, pokazać się trzeba, boby już niewdzięcznością pachło nawet się nie pokłonić, kiedy, jak obrachuję, do czterech tysięcy na ciebie mi dali od początku. Odzienie na jakie nas stało, masz... mnie siejba w kark — pędzi; pojedziemy jutro, pozajutro staniemy, a da Bóg za dni trzy, najdalej cztery powrócim, bo im powiem po prostu, że czasu nie mam dla posiewów i odpoczywać nie mogę. Na wyjezdnem to ci jeszcze mam powiedzieć panie Janie, żebyś znów tam nie wyglądał jak trusia, bo cię wezmą za głupca... niechże się pocieszą, żeś coś wart; nie ma się czego strachać, ani zbytniego uniżenia nie trzeba, ani dumy nie w miejscu; języka w gębie nie zapominaj, choć to wielkie państwo, bo to co ich otacza blichtry mosanie, a tak oni jak my po śmierci trzy łokcie tylko ziemi potrzebujemy... Niech cię świetność, dwór i błyskotki nie durzą: każdy sobie pan, kogo nie okuły namiętności złe, i nie złamała podłość: każdy sobie pan — powtórzył z pewną dumą ojciec — a to mi lepszy, kto czysty pójdzie na sąd Boży. Z jednej jesteśmy gliny, z jednego ojca, jeden Chrystus nas odkupił, jedno czeka niebo lub piekło, i jedna strawi ziemia... głowa do góry... ale nosa nie zadzierać... tak, Janku kochany... I co Bóg da... to da...
Staremu znowu łzy zakręciły się w oczach, pocałował mnie w głowę jak przy życie; ja z czuciem pochwyciłem dłoń jego szorstką i uściskałem ją serdecznie; matka przystąpiła do nas także... popłakaliśmy się, ale jakoś na wesoło...
Ha! ha! rzekł ojciec, powoli ocierając oczy rękawem — dziś czy jutro i rozstać się przyjdzie... nie stworzeniśmy na uciechy, musimy każdy pchać taczkę swoją...
Długo wieczorem były przygotowania do drogi, bo to do tej Borowej mil osiem opętanych, nasze konie spracowane przy roli, kłusa wielkiego nie pobiegną, i dopiero drugiego dnia stanąć mogliśmy. Matka powynosiła zapasy w węzełkach, żeby jak najmniej kupować po drodze, najmit wózek smarował i wyściełał, my pakowaliśmy rzeczy, i jakoś takeśmy się wybrali, że z wieczora wszystko było gotowe, tylko konie zaprządz. Ja sam im obrok dałem, który na mocy jutrzejszej podróży otrzymały, i tak z bijącem sercem położyłęm się spać, bo mnie ta wyprawa nie pomału niepokoiła.
Nazajutrz raniusieńko wszyscyśmy w domu byli na nogach. Matka z Andzią gotowały śniadanie, najmit konie sposobił, ja wózek ojcu starałem się wygodnie wymościć, a gdy przyszło jechać, choć to droga nie daleka, choć powrót prędki, w milczeniu jako smutnem, kryjąc się z dziecinną tęsknotą, rozstaliśmy się. Ojciec w progu jeszcze powtórzył co bez niego robić mieli, zakreślił biczem krzyż przed końmi, sam się przeżegnał, i gdym kolana matki ścisnąwszy wsiadł, ruszyliśmy powoli... Długo patrzali za nami z wrot, matka żegnając szkaplerzem, Andzia powiewając chustką, nawet poczciwy Stefan kłaniając się czapką... I tak nie opatrzyłem się jak stanęliśmy za wsią, jak w las wjechali i kraj nowy przedemną się otworzył. Tą drogą jeszczem nigdy nie był daleko za domem.
Choć to kraj płaski i smutny, ale ma swój wdzięk i mnie się podoba, czegoś serce do niego bije i tęsknotą jakąś słodką widok jego poi. Widziałem inne trochę okolice, może piękniejsze, wzgórkowate, urozmaicone, ale tam wesoło było mi, tu choć smutno, rozkoszniej. . Lasy drzemią sine... pełno drzew wszędzie, w gajach dworki, w olszynach wioski, na dachach klekocą bociany... nawet szerokie błota, mieszkanie ptastwa, kiedy się z nich gwar wieczorny odezwie, żyją mi i śpiewają...
Ojciec, kiedym tak zamyślony się przyglądał, kilka razy na mnie spojrzał, ale modlił się prawie do południa; konie szły same, bo je stare doświadczenie prowadziło, nie potrzeba było ani poganiać, ani kierować... takie mądre. Później zaczął się odzywać, ale wszystkie jego uwagi były gospodarskie... najwięcej go obchodziły kopy w polu, rola i jutrzejsza pogoda. Borowej nie wspomniał, choć radbym był czegoś się o niej dowiedzieć więcej nad to co mi w domu mówił. Popasaliśmy w małej karczemce nad drogą, i do nocy się wlokąc, bo konie coraz szły opieszalej ku końcowi dnia, stanęliśmy na nocleg we wsi już do tych państwa chorążych Jamuntów należącej. Ojciec się tak rozrachował, żeby nie zbyt rano przybyć, ani nadto późno, przed samym obiadem. Przespaliśmy się na sianie, i ze dniem byliśmy na nogach. Rozumie się żem ojcu zaprzątać się nie dał ani końmi, ani pojeniem ich, ani przyniesieniem siana, bo stary widocznie był drogą zmęczony. Gdy z rana wstawał, dobrze się musiał zeprzeć na rękach, żeby dźwignąć z ziemi i za krzyże się pochwycił. Znowu tedy po grobelkach i piaseczku, truchtem do tej Borowej, a tu jak nie widać tak niewidać, aż mnie to trochę zniecierpliwiło.
Nareszcie wybraliśmy się z lasu od którego wiodła piękna lipowa stara ulica do miasteczka, bielejącego w dali. Zdaleka to już poważnie wyglądało, a na prawo dwór ogromny, zabudowania mnóstwo, kościół na pagórku widny na całą okolicę, ogrody poobmurowywane, słowem, rezydencja jakaś pańska, przy której małe miasteczko jak z kart się wydawało drobne i malutkie, chociaż dosyć porządne. Nazwisko to tylko miasteczka nosi, bo trocha żydów pośrodku, a dalej ulice z chatami wieśniaczemi porządnemi, i mieszczanie widać koło roli się zajmują. Zajechaliśmy na rynku do karczmy skromnej, żeby się tam przebrać i dowiedzieć co się dzieje we dworze; obejrzałem się po placyku, na którym na targ się ludzie zjeżdżali. Może mi się to wydaje, ale po wsi zaraz poznasz dziedzica, a po twarzach ludzi pana: tu czegoś swobodnie i wesoło jak nigdzie. Kilku dworskich porządnie ubranych kręciło się na placyku, i na zapytanie ojcowskie odpowiedzieli mu tak grzecznie, jakiem się nie spodziewał, bośmy ubożuchno i pokornie wyglądając, ledwie mogli na to rachować, że nam odpowiedzieć raczą. Konie zostawiwszy u znajomego żyda, bo bryczyną nasza do pałacu zajeżdżać nie wypadało, poszliśmy już dalej z ojcem piechotą. Ojciec wziął co najlepsze odzienie, perłową kapotę, chustkę na szyję, czapkę z barankiem, laskę, i poważnie mi wyglądał choć ze staroświecka. Zaraz za miasteczkiem dwa wielkie stawy i grobla topolami wysadzona dzieli od niego dwór, który na drugie i lepsze miasto wygląda, tyle tu murów i budowli. Znać państwo było, aż po mnie ciarki poszły; myślałem, że nigdy nie trafimy do tego człowieka, którego taki tłum otacza. Ojciec, że tu już nieraz i co roku bywał, tłumaczył mi wszystko; za groblą poczęła się szersza jakaś ulica wysadzana, z obu stron otoczona dworkami i ogródkami ślicznemi. W nich sami dworscy, oficjaliści, kapelan i rezydenci mają mieszkania; westchnęliśmy oba myśląc, żeby ojcu choć na starość taki domek cichy i miły, w jakich ci szczęśliwi obie siedzą.
Przed bramą pałacową na wałach, która jak pałac wyglądała, bo o piętrze i z wieżą zegarową, w cieniu ogromnych drzew, ogrodzony sztachetami białemi, z wysypaną piaskiem ścieżynką do drzwi wiodącą, zatrzymał nas dworek rządcy, pana Doroszeńki, do któregośmy z ojcem naprzód zaszli.
Jak ci ludzie tu mieszkają! jak żyją! Szczęściem, znaleźliśmy naszego krewniaka, bo i panów Jamuntów i nasz podobno kuzyn, porucznik Doroszeńko. Wszystko to wesołe, grzeczne, przyjacielskie, a tak się nam po chacie naszej pańsko wydaje. Mnie już w tym dworku cudzo było i trudno jak w pałacu, myślałem co to będzie dalej. Porucznik, ogromny mężczyzna, wąsaty, łysowaty, wesołej twarzy, zobaczywszy mojego ojca pokornie w progu mu się już kłaniającego, na powitanie poskoczył z otwartemi rękami. Naprzód go wyściskał na wszystkie boki, potem na mnie spojrzał com mu się przedstawiać nie potrzebował, bo po twarzy i z miny domyślił się, żem ów Jaś o którym słyszał choć go nie widział jeszcze.
— A! witajże kawalerze — zawołał — bliżej, śmielej! chodź tu, niech ci się przypatrzę... chłop jak dąb! — dodał — będzie chorąży kontent...
— Wlaśnież to ja z nim między siejbą a żniwami dobrawszy parę dni wolnych, chciałem się państwu chorążstwu za ich łaskę pokłonić. Kochany porucznik nam prezentację ułatwi.
— Albo to nas o audjencję prosić potrzeba! — odezwał się rządca; — czy to my tacy formaliści? Waćpan znasz naszego chorążego i naszą poczciwą panią; magnaci re et nomine mosanie, ale sercem szlachta... dostąpić do nich nie trudno, czy w aksamitach czy w kapocie. Każdy u nich człowiek... a toć przecie familja!
— E! ba! a cóż to uboga familja, to kołtun mości dobrodzieju — rzekł ojciec wzdychając.
— Tylkoż nie wy — odparł porucznik, których prosić potrzeba i nabijać się żebyście cokolwiek przyjęli... No! siadajcie, zaraz będzie msza, pójdziemy razem do kościoła, zadzwonią, a potem ks. Ginwiłł tędy ze swojego dworku iść będzie mimo okien, to go zobaczym, i wedle zwyczaju do furtki zapuka... żebym nie opuścił nabożeństwa... A możeby czy kawy czy wódki?.. no? jak?
— Rano jeszcze — rzekł ojciec.
— Bo i ja bym co przetrącił — rzekł pan Doroszeńko — jeździłem już po folwarkach, to się na apetyt zebrało: cóż? kawy? — Klasnął w ręce i kozaczek przybiegł, któremu śniadanie bardzo dla nas potrzebne podać kazano, a ojciec gawędził z Doroszeńką; jam się rozglądał to po izdebkach, to ku pałacowi, który ztąd widać było dobrze. Gmach ogromny, piątrowy, dwie oficyny podobne... przed gankiem cała oranżerja, uliczki z drzew cytrynowych i pomarańczowych... trawy zielone jak aksamit postrzyżone.
— Ot, waść nic do rzeczy robisz — odezwał się po chwili rozmowy Doroszeńko do ojca, że się tam na chudym zagonie siedzieć upierasz. Ładnie to, że wolisz swoją pracą nabyty, niż łaskawy chleb cudzy, ależ przecie i tu byś się przydał, a nie jadłbyś go darmo. Już to co się tycze pana chorążego, znasz go i wiesz, że jak jest z kościami poczciwy, tak od niego trudno się co dopytać: milczy całe życie. Mówią że jeszcze od sejmu Grodzieńskiego na którym się znajdował, jak umilkł w czasie sesji milczenia, owej nocy pamiętnej, chyba gwałtem i z potrzeby co przemówi; no, ale chorążyna, która się wszystkiem za niego i za siebie trudni, nie raz ale sto razy mi to wspominała, że waćpaństwo powinni byście przenieść się do Borowej. Służba służbie nie równa; u takich ludzi sługa to przyjaciel i pomocnik... wierzaj mi... toć ich znasz.
— Ale ja w swojej chacie pan...
— No, ja w moim dworku — odparł Doroszeńko — co myślicie? Jak czasem nasi chorążstwo łaskawi mnie odwiedzić, choć to i chata i ziemia ich własna, tak się akomodują, jakby nie wiem gdzie byli w gościnie! Oni ludzi szanować umieją... no! no! — rzekł skręcając rozmowę, a z synem co robisz, panie Ignacy?
— Jeszcze nie wiem — odparł ojciec smutno — szkoły skończył, pójdzie pracować, właśniem się z wami chciał poradzić... Ale naprzód podziękujmy no państwu, że go na człowieka pokierowali.
Doroszeńko spojrzał na mnie z uśmiechem.
— No! to daję waści słowo, że my go tu już ztąd nie puścimy.
— A! niech Bóg uchowa! — zawołał ojciec — a do czegożby to było podobne! gotowem ztąd się zawrócić; myślicie że ja wam go narzucam?
— Niby to ja ciebie nie znam, stary tetryku, rozśmiał się rządca — bądź spokojny, ja tej myśli nie poddam, ale zobaczysz co powie chorążyna, co on, i co młody nasz pan...
— A jest i młody?
— Wszyscy są... my tu zawsze w domu siedzimy jak wiesz... czasem z Olesiem, (bo wiesz że tu inaczej młodego nie nazywają) na polowańko, trochę w sąsiedztwo, ot do Romanówki, albo tam gdzie i dalej, a reszta w domu; albo to nam tu źle?? Starzy świata nie lubią, młody także... ale poczciwego sąsiedztwa nie zapominamy, ani ono o nas; mało który dzień żebyśmy kogo nie mieli... kościół parafjalny w dziedzińcu.
Gdyśmy tak rozmawiali, postrzegłem sunącą się od alei figurkę mała, tłuściuchną, białą, w czarnej sukience; za nią szło z pięć albo i ze sześć psów. Był to mężczyzna podżyły i poważny, z brewiarzem pod pachą, w którym domyśliłem się ks. Ginwiłła, proboszcza tutejszego i kapelana, a naszego kuzyna także. Razem i głos sygnaturki kościelnej dał się słyszeć, oznajmiający, że czas był na mszę. Ksiądz zbliżył się do furtki i zastukał w nią mocno, a Doroszeńko przez okno na niego kiwnął, żeby zaszedł.
Jakoś i to wesoły człowiek, bo na progu ojca serdecznie przywitał uśmiechając się na widok jego.
— A ty tu hreczkosieju stary? ha! takeśmy cię złapali! ha!
Obrócił się do mnie.
— A to twój syn... — popatrzył mi bystro w oczy.
— Dobrze mu z nich patrzy, dobrze... — zawołał gdym go w rękę całował — roztropny a nie matacz... A umiesz do mszy służyć? — zapytał.
— Umiem.
— No, i choć pod wąsem nie powstydzisz się?
— A! niechże Pan Bóg broni, księże kanoniku — zawołał ojciec.
— Na początek więc... a tyś pierwszy raz tu? zapytał.
— Pierwszy, księże kanoniku.
— Na początek do kościoła pójdziemy, i panowie za mną! Patrzajcie, już się i najedli, rzekł spoglądając na stół — o! a ja jeszcze nic w gębie prócz pacierzy nie miałem... No! nie marudźcie, a chodźcie, bo po pierwszym dzwonku oboje chorążstwo zaraz przyjdą na mszę... Pan Jan... wszak Jan? ze mną...
Nie dał nam czasu księżyna więcej mówić, ani mnie się strachem wytłumaczyć od służenia do mszy i pociągnął nas za sobą. Ojciec widząc, żem pobladł, zbliżył się do kanonika.
— Służyć do mszy świętej umie — rzekł cicho, ale taki z niego tchórz, że gotów bałamuctwo jakie przy ołtarzu zrobić, albo języka w gębie zapomnieć...
— Co? prawda to? — spytał ks. Ginwiłł... nie może być! gdzież? ojciec własny cię obgaduje, panie Janie... Toś ty tchórz? hę? a fe! a fe! młody człowiek powinien być śmiały... i czego się tu bać? No! nie nm rady, wiara za mną...
I pociągnął mnie za sobą. Na progu czekały psy które się za kanonikiem przywlokły; znak im dał żeby dalej nie szły i porozchodziły się z pospuszczanemi głowami. Szczęście dla mnie że ojciec z panem Doroszeńką nie szli daleko, bo mi samemu z kanonikiem tak było, żem nie wiedział na którą nogę stąpić. Z początku zaczął mnie rozpytywać, ale widząc, że nic do rzeczy i urywanemi słowy mu odpowiadam, uśmiechnął się i pacierze głośno odmawiał, nie spuszczając mnie z oka. Jabym się był może rozgadał i ośmielił, ale dzwonek zwołujący na mszę mnóstwo osób wywołał z dworków; otoczeni byliśmy ludźmi którzy się nam ciekawie przypatrywali... oczy ich mnie paliły. Przeszedłszy bramę pałacową weszliśmy na dziedziniec ostawiony drzewami w wazonach, a dalej furtką z krzyżykiem na drugi kościelny. Tu już raźniej mi było, bośmy idących wyprzedzili i kanonik wprowadził mnie do zakrystji za sobą.
Do mszy już było wszystko przygotowane... Kościół przepyszny, jakiegom jeszcze nie widział nigdzie na wsi: znać że na chwałę Bożą nie szczędzono.
Przeze drzwi od zakrystji, stojąc z mszałem, moglem mu się dobrze przypatrzeć: dosyć wielki, obrazy prześliczne, ołtarz wielki od marmuru i złoceń... choć to dzień był powszedni, ludzi się zebrało dosyć wiele, znać dworscy; jakaś staruszka małego wzrostu, i o lasce wchodzący jegomość siwy, krótko ostrzyżony z zaczesanemi do góry gęstemi włosami, zwrócili moją uwagę... byli to sami państwo. Skromnie ubrani pomieścili się sobie w ławeczce; za niemi wszedł mężczyzna lat już około czterdziestu mający, podobny do starego; nazywają go tu młodym panem lub Olesiem. Wszystko twarze tak poczciwe, dobroci pełne i braterskie, że spojrzawszy na nie pokochać musisz od razu. Przy nich kołem mnóstwo się ludzi umieściło z troskliwością starym posługując... Gdy mi zasygnowawszy wychodzić przyszło z mszałem, nie wiem doprawdy jak się dostałem do wielkiego ołtarza, tak mi twarz paliła, tak nogi drżały, zwłaszcza gdym postrzegł że wszyscy na mnie patrzą. Wzrok ojca, który stał przy panu Doroszeńce jakoś mnie podtrzymał, obawiałem się mu głupotą moją zrobić przykrość, i tak jakoś szczęśliwie wybrnąłem z ministrantury.
Msza odbyła się prędko, a ja z kanonikiem wszedłem nazad do zakrystji, czekając czy ojciec po mnie nie przyjdzie i nie wiedząc co robić z sobą. Na nieszczęście, przy wyjściu postrzegli ojca państwo i pociągnęli go za sobą, a ja się zostałem z księdzem, który jeszcze pacierze odmawiał. Już byli wszyscy z kościoła powychodzili, kiedy ks. Ginwiłł podniósł się z klęcznika i obejrzawszy na mnie uśmiechnął.
— No! chodź trusio kochany — rzekł — już ja cię sam zaprowadzę do pałacu, a wstydź się takiem być dzieckiem. Pana Boga się bój, grzechu się lękaj, a ludzi nie ma czego. Śmiało, śmiało! zresztą to tacy poczciwi państwo, że bodaj się tacy na kamieniu rodzili; ośmiel się, bo cię za dudka wezmą.
Jakoś mnie istotnie oprzytomnił. Poszliśmy tedy znowu w dziedziniec pałacowy, i wprost do wielkiego wejścia; tu mi się jednak tak w oczach dwoiło, żem z razu nie wiele widział. Ślicznież tu ślicznie! W sieni wielkiej cały nasz dworek, a może i stodółka by się pomieściła razem; ogromne stare obrazy na ścianach; służby mnóstwo... spojrzeli na nas, ale i po ludziach znać było, że nas dobrze przyjmują, bo żaden z mojego szaraczkowego surduta, od którego ich liberje daleko były lepsze, nie uśmiechnął się nawet. Kanonik wprowadził mnie do salonu ogromnego, choć poczerniałego a staroświeckiego, ale wspaniałego bardzo.
Zdawało mi się po naszej chacie, że to sen dziwny, marzenie jakieś czy widzenie... W sali nakrywano do śniadania, przeszliśmy ją i na prawo wsunąłem się za kanonikiem do pokoiku, w którym znalazłem dużo osób, oboje tych staruszków widzianych w kościele, młodego pana, Doroszeńkę i ojca. Oprócz nich, wówczas jeszcze nieznajome mi kobiety i mężczyźni zajmowali głąb... nie wiem co się ze mną działo, gdy mnie ojciec przedstawił państwu chorążstwu; chciałem im do nóg upaść, ale mi nie dali, sam nic nie powiedział, tylko za rękę chwycił mnie silnie i spojrzał wymownie; sama uśmiechnęła się widząc moje zakłopotanie.
— A toś do mszy służył, panie Janie, - odezwała się miłym jakimś, ośmielającym głosem... Kanonik cię zaraz zwerbował. No! chwała Bogu, nauki skończyłeś — dodała — pięknie mi wyglądasz, ojca z twarzy przypominasz, a daj Boże byś mu był i duszą podobny.
Ojciec się skłonił ze łzami, które ciągle musiał ocierać.
— Tylko oczów niespuszczaj, nie obawiaj się, dodała — jesteś tu między swojemi... nie ma czego się mięszać... Chodźmy no do śniadania, bo musicie być głodni.
— A już ich Doroszeńko nakarmił przede mszą! ozwał się kanonik.
— E! podryw nam robisz — przerwała pani idąc przodem do sali — zawsze po swojemu, poruczniku.
Wszystko się ruszyło do śniadania, ja oczy podniósłszy mogłem się im lepiej napatrzeć. Chorążyna lat około sześćdziesięciu mieć musi, ale twarz mimo starości tak świeża, rumiana i wesoła, takiego co ma młodego, że z pod niej niezwiędła przegląda dusza. Musiała być bardzo piękna za młodu, wzrost tylko niewielki, a dziś już się trochę pochyło trzyma, zawsze uśmiechniona, każde jej słowo nacechowane anielską dobrocią, sama wesoła, lubi to i w drugich. Wszyscy też tu jakoś pogodnie i swobodnie wyglądają. Wśród dworu tylko jedna posępna i milcząca twarz pana odbijała wyrazem tęsknoty. Jest to starzec już złamany życiem widocznie, silny jeszcze ciałem, ale upadły na duchu, niezmiernie mało mówiący, zamyślony... Budowy silnej, dziś się zgiął już i nieco nogami suwa, blady, oczy czarne, wielkie i żywe, włos siwy obfity, ubiór ciemny bardzo prosty. Chociaż nie odzywa się prawie, nie zastrasza tak jakby sobie wyobrażać można; widać że to milczenie pochodzi nie z pogardy dla ludzi, ale z niezwyciężonego smutku leżącego na duszy; myślą jest gdzieindziej. Najczęściej chodzi po pokoju ręce założywszy w tył pod suknię, lub siada w oknie i patrzy, ale znać że nic nie widzi.
Gdy ma do kogo co powiedzieć, mrugnie i pocichu krótko coś tylko szepnie, a potem znów chodzi i myśli. Wszyscy go tu szanują, ale w licznych rezydentach i dworakach nie znać uniżoności i przypochlebienia się ani jemu ani pani: swobodni są, śmieją się, chodzą, żyją, nawet ojciec w swojej perłowej kapocie, rozruszany przez panią Jamuntowę, która go w opiekę wzięła, wnet się ośmielił i rozgadał. Młody pan, którego tu Olesiem wszyscy nazywają, nie jest już wcale tak młody, owszem dojrzały mężczyzna, coś do ojca podobny, jak on milczy, ale mniej przecie i jak on dobrym się zdaje. Piękny wcale, postawa szlachetna, czoło wysokie, nos prosty, usta łagodnego wyrazu.. Dziwi mnie jak to ci wielcy panowie nic na tych którychem sobie w nich wyobrażał nie wyglądają, nie pooznałbyś, że te pałace, majętności, ogrody, ziemie i bogactwa do nich należą; że ci ludzie w takiej liczbie ich otaczający żyją z ich łaski.
Pani Jamuntowa rozmawiała z ojcem tak uprzejmie, ażem ją za to pokochał; mnie młodszy pan wziął w opiekę i jednem słowem ośmielił.
— Do czego masz ochotę? — zapytał mnie odciągnąwszy w drugi koniec sali i sadzając przy sobie, mów mi otwarcie, panie Janie, jak bratu...
— Doprawdy sam nie wiem jeszcze i nie miałem czasu wejść w siebie; dotąd zajęty byłem nauką, która mi dosyć smakowała — rzekłem; teraz wróciwszy, do domu, i przypatrzywszy się ciężkiej pracy ojcowskiej, najpierw jemubym chciał być pomocą. Rodzice starzy a biedni...
— No! — więcbyś gospodarował? prawda?
— Gdyby ojciec pozwolił, pomagałbym mu...
— A on nie chce?...
— Właśnie, że mi nie dopuszcza!
— Stary dziwak zawsze — odpowiedział pan Aleksander, ale na ten raz ma może słuszność; gospodarstwo wasze małe, nie ma tam co robić, tybyś się na niem zmarnował.
— Ale ojciec się zamęcza!
— I to dobrowolnie — rzekł pan Aleksander znowu; — nie chce się ztamtąd wynieść, choć dawno go o to prosimy — to bardzo mała jakaś cząsteczka?
— Kawałek pola i chata — odpowiedziałem, pole sami zarabiają...
Pan Aleksander podniósł oczy z jakiemś uczuciem podziwu zatrzymując je na ojcu.
— Nie mówił ci coby chciał z tobą zrobić? — spytał.
— Myśli mną pokierować inaczej, przy sobie trzymać nie chce, to pewna...
— A ty? — zapytał.
— Pójdę służyć — odpowiedziałem.
Nic już mi więcej nie mówił, ale uważałem, że się ze mną i ze starym obchodzili jak prawdziwi krewni, i za nic im nie byłem tak wdzięczen, ile za tę ich serdeczność, za troskliwość, żeby nas nie upokorzyć w niczem, za to zniżanie się dobrowolne do obyczajów, pojęcia i położenia biednych ludzi. Śniadanie przeszło bardzo wesoło: ksiądz kanonik żartował, pan Doroszeńko opiekował się ojcem, a wszyscy, nawet ci których nie znałem, tak byli dla nas uprzejmi jak sami gospodarze. Oprócz rządzcy a naszego krewniaka, który w takim stroju jak był, przyszedł do pałacu, i kanonika księdza Ginwiłła, znajdowali się jeszcze i inni do tego dworu należący. Niemłoda już kuzynka, którą mi ojciec w rękę pocałować kazał, panna Jamuntówna, słuszna, sucha i sztywna, i choć trochę dumniejsza od samej pani, ale niemniej od niej chętna dla nas i uprzedzająca; przy niej jej synowica Krzysia, śliczna bruneteczka, mała i żywa, z której ciągle ksiądz Ginwiłl żartował, że raki piekła; pan kapitan Zbrzeski szpakowaty kawaler nadskakujący obu, z kolczykiem w uchu i wysoko podpiętą na halsztuchu chustką białą...
Uważałem także w kątku ciągle siedzącego pana Hończarewskiego, o którym mi po cichu powiedział pan Doroszeńko, że ma lekkie pomięszanie z naczytania się Pisma Świętego, i uważa się za proroka, zresztą najlepszy człowiek w świecie, ale że sobie samby rady nie dał, tu go państwo Jamuntowie przytulili. Było jeszcze kilka figur mniej wydatnych, do których się przybliżyć nie mogłem.
Wszyscy mnie karmili przy tem śniadaniu, sama pani, panna Jamuntówna, ksiądz Ginwiłł, Doroszeńko, pan Aleksander, a że nikomu odmówić nie chciałem, już nie wiem wiele zjadłem i czego. Zaraz potem wszyscy się rozchodzić poczęli, a nas zatrzymała sama pani i obu poprowadziła do drugiego pokoju, nadszedł i stary pan chorąży ręce trzymając za sobą, i pan Aleksander.
— No, kochany panie Ignacy, odezwała się do krosienek siadając chorążyna, bo ciągle robotę jakąś robić ma zwyczaj, jeśli nie pończochę to włóczkową na kanwie robotę, lub siatkę — co tam myślisz o synu?
— Cóż? w świat pójdzie? a najpewniej go w służbę oddam, niech się pokory uczy, której ja nie miałem nigdy, i to mnie na starego obdartusa wykierowało...
— W jakąż służbę?
— Rachmistrzem lub pisarzem będzie na początek, rzekł ojciec — pisze pięknie, rękę ma dobrą...
Matka spojrzała na syna...
— Ot jak się to dobrze składa, odparła śpiesznie — a tu właśnie...
Ojciec się namarszczył, chorąży spoglądając na niego chodził po pokoju... pan Aleksander ramionami ruszał.
— A tu właśnie, dodała, nam kogoś, to jest Olesiowi by potrzeba do listów, do różnego tam pisania... gdybyś go nam chciał powierzyć.
Stary zaczerwienił się jak pons... i machnął ręką.
— Szanowna pani chorążyno dobrodziejko, rzekł bijąc się w piersi — nie upokarzajcie do ostatka dobrodziejstwami swemi! wychowaliście mi syna, za co do grobu poniosę wdzięczność; za cóż się jeszcze będziecie nim obarczać? Pozwólcie się szczerze odezwać staremu, który was czci i kocha, tak po wieśniaczemu, bez obłudy i frantowstwa. Wy go nie potrzebujecie, on się wam na nic nie zda, wprost chcecie znowu biedakowi pomódz, a na siebie wziąć ciężar. Macie ich już i tak dosyć... macie... niech o swej sile idzie dalej, toć i dla niego lepiej.
Stary łzy miał w oczach, pani Jamuntowa wstała od krosien żywo i poszła do niego.
— Ale mój panie Ignacy, spytajże się Olesia, spytaj mego męża, księdza kanonika... kogo chcesz, że tu nam młody człowiek potrzebny do pisania i pomocy w rachunkach i gospodarstwie... Nawet trochęśmy liczyli na to, że jeśli się to z twojemi projektami zgadza, to nam Jasia oddasz...
— Oho! pani chorążyno dobrodziejko, rzekł ojciec śmiało — starego wróbla na plewy państwo łapiecie. Ktoby waszego świętego serca nie znał, tenby gotów uwierzyć!..
— Poradź-że tu co z nim! zawołała chorążyna, ramionami ruszając i śmiejąc się — mój Olesiu, ty pomagaj!
Obsiedli tedy ojca, który choć uporczywie stał przy swojem, zmiękł jednak, gdy chorąży, ciągle milczący, przyszedł do niego, popatrzył się mu w oczy długo i szepnął suchym jakimś dziwnym głosem:
— Panie Ignacy, zostawisz nam syna... ja mówię!
Potem kiwnął tylko głową i odszedł, powoli się przechadzając po pokoju.
Ojciec się skłonił i wysunął ze mną.
— Od objadu nie odjeżdżaj! dogoniła go pani chorążyna... bo się słyszę spieszysz... dziś cię nie puścimy...
— Tylkom co się obżął, a siejba za pasem, rzekł ojciec... muszę spieszyć...
— Ale nie dziś!
— Jutro do dnia!
— No! po obiedzie o tem pogadamy...
Wyszliśmy znów przez wielką salę i przedpokój, w którym słudzy właśnie śniadanie jedli; ojcu któryś z nich poskoczywszy podał jego kij jałowcowy z kąta, a w ganku znaleźliśmy oczekującego na ławce księdza Ginwiłła, który w czasie śniadania napakowawszy pełne kieszenie obłamkami chleba, już był otoczony psami i karmił zewsząd zbiegające się stworzenia.
Z nim razem powoli powracaliśmy do pana Doroszeńki, u którego do obiadu mieliśmy zostać, żeby nie być ciężarem państwu chorążstwu. Zastaliśmy porucznika z ekonomem na jakiejś gospodarskiej naradzie, a że na niego jeszcze kilkoro ludzi czekało, ksiądz Ginwiłł pociągnął nas do siebie.
— To stary gdera, nim on się ze swojemi pacjentami upora, chodźcie do mnie... i on się potem przywlecze.
Wszystko mi tu dziwnie inaczej się wydało, niżelim się spodziewał — od razu czułem się swój, śmiały i wesół, jak gdybym do starych wrócił znajomych, tak każdy umiał dodać mi odwagi, tak otwarcie i szczerze mnie przyjęto. Nawet ta wielkość dworu, to państwo przestało mi ciężyć, gdym poznał mieszkańców tej małej Borowskiej Rzeczypospolitej.
Dworek księdza Ginwiłła był o kilkadziesiąt kroków od pana Doroszeńki, otoczony ogródkiem, po klasztornemu prostemi, ale bujno rosnącemi kwiatkami zasadzonym. Stara lipa, jodła ogromna, pod nią ławka i krzyż drewniany jedyną były ozdobą malutkiego, jak go kanonik nazywał, wirydarzyka. Już przez ulicę idąc, wszystkieśmy psy za sobą poprowadzili, bo im ksiądz kawałek po kawałku chleba rzucał, wypróżniając kieszenie. We dworku, w progu, w sieni pełno było kaleków, obszarpańców i chudziny wszelakiego rodzaju, bo ksiądz Ginwiłł tłustych faworytów, czyhających na podchwycenie jałmużny, odpędzał tupiąc nogą, a szczególnie protegował wiejskich Brysiów i Kruczków z chudemi bokami. Stworzenia te widać znały go dobrze i czekały na powrót jego, bo się zaraz potem rozeszło, odebrawszy posiłek wyznaczony. W dworku czyściutko było i porządnie, ale za hałasem ptastwa gadać było trudno, bo klatki wisiały w każdem oknie, a kilku kanarków swobodnie po izbie latało, i jak tylko kanonik wszedł, tak mu to wszystko posiadało na rękach i ramionach; każdego z nich nazywał po imieniu i znał osobiście.
Usiedliśmy na rozmowę, choć ojcu ciężko było przy szczebiotaniu tego ptastwa głos podnieść; nadszedł wkrótce i pan Doroszeńko.
— No, to tedy, rzekł, postanowiono, że Jaś zostanie z nami.
— Ale cóż z nim robić będziecie? spytał ojciec.
— Juz-że ci go nie poprowadzimy do zguby, rzekł ksiądz Ginwiłł — to pewna, ja na kawalera baczne mieć będę oko żeby nie próżnował. Chorąży sam powiedział że zostanie, nie ma co gadać.
— Ale na co się wam przyda?
— Naprzód ja go nauczę polować, rzekł Doroszeńko, kapitan Zbrzeski umizgać się, ksiądz Ginwiłł modlić i ptaszki hodować, panna ciocia trzymać się prosto, Krzysia raki piec, chorąży milczeć, chorążyna być poczciwym, a pan Aleksander serdecznym... edukacja skończona...
— Cóś czy nie będzie zanadto, spytał kanonik, bo tam słyszałem o umizgach, a na to jeszcze nie czas.
— Nauczy się zawczasu, to potem jakby znalazł, dodał wesoło Doroszeńko.
— Ale żeby na ten kawałek chleba zarobił, rzekł ojciec — ja darmozjada nie będę miał za syna... niech pracuje...
— Damy mu robotę... pan Aleksander potrzebuje kogoś istotnie.
Już nie pamiętam rozmowy, która trwała do obiadu, bo mi ta myśl pozostania w Borowej dosłyszeć jej nie dawała. Czułem się nią szczęśliwy, bo widziałem jak tu wszystkim dobrze było; ale wspomnienie ojca, który sam jeden miał powracać do swojej ciasnej chatki, matki, która tam odpoczynku nie znając, z siostrą się koło gospodarstwa krzątała, biednego naszego kątka, jakąś tęsknotą napełniały serce i zgryzotę czułem żem ich opuszczał. Pod koniec rozmów, które się toczyły o rożnych rzeczach, a najwięcej o samym dworze i chorążstwie, ojca wybadywać poczęto o jego stan i gospodarkę, ale ogólnikami ich zbył.
— Cóż mosanie poruczniku, rzekł, dobrze mi tak jest i kwita... Żyto zżąłem, do nowego wystarczyć powinno, synem się kłopotać nie będę, córkę szlachcic jaki poczciwy weźmie, a nam do terminu nie daleko!... ot i po wszystkiem...
— Nie wiadomo kto z brzegu! odparł ksiądz Ginwiłł.
— Od Jasia dowiemy się o wszystkiem lepiej, szepnął Doroszeńko... i starego taki do Borowej wyciągniemy kiedyś.
— Oho! nie głupim, żeby się tu rozpieścić, jak wy na starość, a potem...
Dano znać do stołu bębnem, który od bramy zamkowej usłyszeliśmy, i zaraz się ze wszystkich dworków ruszyli, kapelan, rządzca, rezydenci, panny siadające do stołu, dążąc ku pałacowi. Była myślę druga godzina, gdyśmy się zebrali do sali jadalnej. Ksiądz Ginwiłł odmówił modlitwę, uszykowaliśmy się jak Bóg dał i wszystko to zasiadło przy długim stole w pokoju po lewej ręce, którego ściany mnóstwem portretów były zawieszone. Pani chorążyna miała krzesło pierwsze, stary nie siadał do stołu, ale syn go zastępował. Mnie posadzono za księdzem kanonikiem przy panu Hończarewskim, który naprzód mi się długo bardzo przypatrywał, potem z cicha zapytał kiwając głową:
— Czytałeś asindziej Objawienie św. Jana?
— Jakże chcesz? przerwał czyhający widać kanonik, widzisz że mu Pisma Świętego dla samego jeszcze wieku czytać nie wolno!
— A! a! I począł jeść pan Hończarewski, a upatrzywszy chwilę, gdy proboszcz się od wrócił, znowu mnie zagadnął:
— Wiesz kiedy będzie skończenie świata?
— Nie wiem...
— To się dowiesz odemnie... obrachowałem to z pewnością: lat trzy, miesięcy ośm, dni dwanaście...
— Ale...
— Zadnego ale tu nie ma, podchwycił — proroctwa się spełnią do joty... zobaczysz... nie mówię o tem przed wszystkiemi, żeby ich nie przestraszać... szczególnie przed panią chorążyną, która się lęka... ale myśmy to wiedzieć powinni...
Proboszcz dosłyszawszy głos odwrócił się, a Hończarewski spuścił głowę na talerz i udał zajętego jedzeniem.
Przyznam się, że stosunek tych osób pod jednym zgromadzonych dachem, był dla mnie i jest niepojętym. Nie znam świata i małom go widział, ale wiem, że to się inaczej zwykle dzieje po pańskich domach: tu znać poszanowanie, ale obok niego serdeczna miłość trzyma wszystkich i łączy, nie ma przymusu, wygnano pochlebstwo, każdy jest sobą i nie zapiera ani myśli ani charakteru. Nikt nikomu nie zazdrości, nikt na nikogo nie narzeka, twarze rozweselone, pogodne oblicza; a jeśli smutek zobaczysz, pewnie go nie swoje, ale cudze jakieś cierpienie wywołało.
Im dłużej na ten świat patrzę, tem więcej mu się dziwię; miałożby tak być wszędzie, jak tu u nas w Borowej?
Po obiedzie przeszliśmy do pokojów, gdzie mnie pan Aleksander wziął pod rękę.
— Więc zostajesz z nami? — rzekł uśmiechając się do mnie — już ci mieszkanie niedaleko mojego wyznaczono i myślałem o tobie; bardzo mi będziesz pomocny. Zresztą nie zarzucę cię pracą zbyteczną, zostawię ci czas na własne ukształcenie, na czytanie i rozrywkę... nie powinienbyś się tu znudzić z nami... Kapitan Zbrzeski, najlepszy w świecie człowiek, pokaże ci wszystko... Potrzeba kilka dni na to, żebyś się z naszem życiem oswoił i obył... Nadewszystko proszę cię o szczerość i otwartość z nami... w każdym razie uciekaj się do mnie.
Powiedział mi to z takiem uczuciem, z taką serdecznością, że mnie całkiem za serce pochwycił; ojciec przystąpił z podziękowaniami, ale mu usta zamknięto...
— Andzi swojej toś nam ani pokazał — przerwała z wymówką chorążyna uśmiechając się i grożąc — nie chciałeś mi jej dać, niedobry człowiecze! ha! ale my o niej nie zapominamy, i panna Jamuntówna przygotowała tam dla niej maleńką odemnie pamiąteczkę... oddadzą tam ci pudełko...
Ojciec się znowu zapłonił — ale mu przerwano podziękowania, zabawiając jak kto mógł.
Nadszedł wieczór i znowu wszyscy się zebrali do salonu. Chorążyna z pończochą, panna Jamuntówna i panna Krystyna z robotami, pan Aleksander z książką, którą przewracał przy stoliku, ksiądz Ginwiłł i inni, a w dodatku ktoś z sąsiadów. Chorąży był także ale milczący jak zawsze, chodził tylko po pokoju z założonemi rękami. Kanonik panną Jamuntówną po wieczerzy siedli do marjasza, ja patrzałem daleka i rozmawiałem z panem Doroszeńką, który mnie wziął wyraźnie pod swoją opiekę, i obiecał objaśnić co tu jeszcze dla mnie niepojętego i niezrozumiałego w tem życiu tak nowem, a tak spokojnem i wesoło płynącem.
Ojciec poszedł nocować do pana Doroszeńki, do którego stajni konie jego sprowadzono rano jeszcze, ja z nim także, bo miał odjeżdżać raniuteńko turbując się o dom i posiewy, które czas było zaczynać. Spędziliśmy jeszcze kilka godzin na gawędzie, a pan porucznik opowiadał nam o Jamuntach, co dla mnie najciekawsza. Ojciec choć ich zna dawno, nigdy się jednak na dłużej nie przybliżył do nich, i wiele rzeczy nie rozumiał także. Słuchałem pilnie i lepiej pojąłem tych ludzi.
Jamuntowie, jak on powiada, dawniej byli bogatsi jeszcze, choć dziś zostało im z okrawków fortun dziadowskich kilka tysięcy dusz, klucz Borowski składający się z kilkunastu folwarków, dobra znaczne na Wołyniu i Ukrainie. Imie to ma być prastare litewskie, znakomite i pochodzenie książęce; mogliby więc wcale na innym świecie i inne wieść życie, ale sobie dobrowolnie ten kąt i ustronie obrali. Oboje chorążstwo nie pragną świata, który im się próżny i czczy wydaje, a zbyt wielkich za swoje błyskotki ofiar wymaga; unikają stosunków z tymi, których za równych sobie uważać mają prawo, ale ich nie odpychają; osiedli dobrowolnie w odludnym zakątku Litwy, w nim przeżyli długie lata i jużby się za nic nie chcieli dziś wynieść z niego. Życie tu regularne i jednostajne, przerywa rzadko przybycie jakiego kuzynka bogatego lub jak ja biednego, najazd sąsiadów, uroczystość kościelna i gospodarska. Ale otacza ich liczne koło rezydentów, krewnych, wychowańców, które ja pomnożyłem dziś jednym nieużytecznym członkiem. Sam pan chorąży, od sejmu Grodzieńskiego wpadłszy w melancholję jakąś, dość późno został zniewolony do ożenienia z panną Pacówną, wielkiej familji i serca osobą, która mu się całkiem poświęciła. Nie była ona już młodą, gdy szła za niego, ale bardzo piękna i niezrównanej dobroci, cierpliwości i spokoju duszy. Nikt jej nie widział utyskującej chyba nad cudzem nieszczęściem, swoje po cichu Bogu powierza, i jeśli płacze, to tak, że ludzkie oko nie widzi; dla świata ma twarz zawsze rozpromienioną i humor wiecznie jednaki.
Pan Doroszeńko nie mógł się jej dosyć nauwielbiać, ale dość zobaczyć by temu uwierzyć. Pałac w Borowej jeszcze dziadowski być ma, a że wygodny i okolica cicha, a do życia nie braknie nic, chorąży tu sobie wolał obrać rezydencją niż na Wołyniu, gdzie ma także dom pański oddawna niezamieszkany, a od lat kilkunastu podobno obrócony na magazyn czy lazaret wojskowy. Rodzina Jamuntów mało głośna w historji, sięga wszakże Jagiellońskich czasów, i starzy genealogiści wywodzą ją od książąt litewskich; nie używa wszakże tytułu żadnego, bo się znać o to starać nie chciała jak drudzy, ale zdawna ma swój własny herb, i nad nim płaszcz i mitrę książęcą. Jakoś to rodem i tradycją tak szło zawsze, że wszyscy Jamuntowie byli ludźmi miłującemi spokój, gospodarstwo, wiejskie życie na ustroniu i niezależność; nie dobijali się urzędów wyższych nad prowincjonalne, nie sięgali po władzę i znaczenie, nie posługiwali się koligacjami dla podniesienia. Chociaż kilku z nich pożeniło się bardzo bogato z dziedziczkami imion historycznych, wielu też miało za sobą ubogie tylko szlachcianki, i drzewo ich genealogiczne tę przedstawia osobliwość — którą, jak powiada pan Doroszeńko, w innych domach tylko do XVI. wieku widać i to nie we wszystkich, — że łączy w sobie najświetniejsze u nas imiona krajowe z najmniej znanemi, z których parę nawet wątpliwego szlachectwa i niewiadomego pochodzenia. Panny Jamuntówny wychodziły też to za kniaziów, to za prosta ubogą szlachtę, panowie brali z wielkich domów i zaścianków, jak się im podobało. W ten sposób stosunki z panami i drobną zagrodową szlachtą uczyniły ich naturalnie pośrednikami między magnatami a biedną klejnotową bracią w szaraczkowych kapotach; dom ich jak dziś, zawsze się otwierał z równą życzliwością dla księcia Radziwiłła i dla takich jak my zagonowców, a kuzynkiem nazywają równie głośno i ojca mego naprzykład i jakiegoś tam hrabię, lub księcia, ani się szczycąc ani się wstydząc jednego i drugiego. Mówi pan porucznik, że charakter tego domu, rzeczą pańskiego, zawsze był raczej szlachecki niż pański, a zamożność jego nigdy nie zrodziła pychy i zamiłowania w zbytkach; lubili się tylko otaczać mnóstwem przyjaciół, podupadłych krewnych, ubóstwa, wylewać na gościnność tradycjonalną, świadczyć duchowieństwu i t. p. a czynili to i czynią tak skromnie i cicho, jakby wszelki rozgłos był dla nich przykry. Z tych powodów i rodzina Jamuntów, choć pochodzeniem i bogactwy arystokratyczna, nigdy jednak przez właściwą arystokrację, choć skoligaconą, ale inaczej pojmującą swe stanowisko na świecie i życia zadanie, zupełnie na stopie równości do koła ich przyjętą nie była, i nie została zapisaną do złotej księgi. Uciekano się do niej, gdy trudno było gdzieindziej stosowną koligacją wynaleźć, ale bratano ostrożnie i niechętnie, mówiono z jakimś przekąsem, nie pojmując że się tak poniżali i poniewierali dobrowolnie. Wpływ znowu Jamuntów na szlachtę, na rodziny z nią powiązane tysiącem węzłów wdzięczności i obowiązków, był zawsze i jest niezmierny, miłość ku nim powszechna i zasłużona. Nie ma słyszę w kraju familji, z którąby przez kogoś i jakoś zbratani nie byli, dołem i górą mając kuzynowstwa co nie miara... Idzie też to wszystko jak ja w dym do Borowej, i szlachcic nie mogąc sobie sam poradzić, byle się odezwał do Jamuntów, to mu córkę wezmą, albo się synem zaopiekują. Państwo chorążstwo czynią to trybem rodziców swoich i dziadów, którzy nie inaczej sobie poczynali, wychowując, oddając do szkół, promowując, wyposażając, wydając za mąż, sposobiąc na ludzi, tak się tem zajmują gorliwie i serdecznie, jakby nie o dalekich krewnych, ale o własne chodziło dzieci.
Ojciec pana chorążego, jak on całe życie prawie spędził na wsi; żonaty był z Ginwiłłówną, ubogą szlachcianką, ale kobietą tak zacną jak rządną i pobożną, do późnego wieku niezmordowaną w pracy, która choć zdrowia nie miała, sama się wszystkiem zajmowała, o najmniejszej w domu wiedziała rzeczy i trzymała w rygorze wszystkich. Chociaż za ostatniego Sasa, przez spokrewnionych z sobą Potockich, Sapiehów, Mniszchów i Brühlów mógł bardzo łatwo sięgnąć po krzesło, wyprosić sobie starostwo lub tytuł dworski, wcale się jednak o to nie ubiegał. Zrobiono go raz niespodzianie, w niedostatku kandydata, marszałkiem trybunalskim, sądząc że interesa familji przez wdzięczność promować będzie: ale zasiadłszy w prezesowskie krzesło, gdy nie oglądając się na tych, co go forytowali, począł rąbać wedle sumienia sprawy familji i okropnego bigosu swoim protektorom narobił, już go potem z Borowej nikt więcej nie ruszył. Spędził więc resztę życia ze szlachtą, wśród licznego dworu, a że to była pora po temu, dosyć wesoło ją przehulał z sąsiadami, zostawując po sobie tylko córkę i syna jedynaka. Po jego śmierci, wdowa, Ginwiłłówna z domu, długów trochę spłaciwszy i wiele czyniąc dobrego, doczekała wzrostu syna i córki, i dożywszy lat stu z kluczykami w ręku, usnęła spokojnie gdy syn miał się żenić z Pacówną, którą mu wybrała i wyswatała sama z wielkiego domu. Ta pani, dziś żyjąca wszedłszy w dom Tamuntów, doskonale przejęła się tradycją familijną, poślubiła stare jego obyczaje, i nie myślała wcale dźwignąć rodziny z tego, jak drudzy go zwali, upadku i zaskorupienia na wsi. Zrazu familja jej usiłowała chorążego na większy świat prowadzić, ze wsi ściągnąć go do miasta, dać mu urząd i wyrobić stanowisko inne; ale narzucone chorążstwo litewskie przyjąwszy z uśmiechem, order konferowany przez króla schowawszy do szkatułki, pan Jamunt cofnął się od sejmu Grodzieńskiego, opanowany melancholją, do Borowej, po której zawsze tęsknił, a żona, jak on zasmakowawszy w wiejskiem tyciu, pojechała z nim wcale także po Warszawie nie płacząc. Serdeczniej się kochać, jak się to małżeństwo kocha, niepodobna, ani lepiej pojąć wspólność i podział losów i życia. Chorążyna nie myśli jeno o biednym mężu swoim, a on na jej najmniejsze żądanie, choć tak na pozór chłodny i milczący, gotów życie postawić. Długo z początku Pan Bóg im dzieci nie dawał, wreszcie z wielką radością ubogich krewnych, a niesmakiem tych, którzy już na spadek rachowali zapewne, urodził się im pan Aleksander, dziś jeszcze Olesiem zwany, choć ma z górą lat trzydzieści. O tym jako o najwięcej mnie obchodzącym, pilno nastawiłem ucha, gdy porucznik opowiadał, bo z pierwszego wejrzenia pokochawszy go, radbym wiedział jak mu dogodzić, mając mu służyć za podręcznego. Wykapany słyszę ojciec, choć żywszy jeszcze od niego ale duszę po nim i po dziadach odziedziczył. Wychowywano go też tak, by na panicza pospolitego nie wykierować; do lat dwunastu byli nauczyciele w domu i ksiądz kanonik Ginwiłł zajmował się pod kierunkiem samej pani; potem go wprost oddano do szkół, żeby się za coś lepszego od drugich nie miał, skromnie go tam utrzymując, wreszcie odesłano do Uniwersytetu do Wilna. Podróżował lat parę i do domu powrócił, dla pomocy matce w interesach. Porucznik się tylko tem przestrasza i wzdychając mówi, że obawia się wielce, aby jak ojciec i pan Aleksander nie popadł melancholję, jeśli się nie ożeni i dłużnej kawalerem żyć będzie. Już i tak ma do tego wiele skłonności, milczący bardzo, często zamyślony i chmurny, i gdyby nie polowanie, które go rozrywa, siedziałby nad książką lub chodził jak ojciec po salonie, godziny całe spędzając na jakiejś dziwnej zadumie. Sama pani płacze słysze po kątkach, niepokojąc się o syna, i o niczem nie myśli, tylko jak by poradzić, ożenić go, wyprawić w podróż, ożywić czem, żeby się nie opuścił i nie zestarzał w tem pogrążeniu, które z wiekiem siły nabrać może. Parę lat temu jeździł przez posłuszeństwo dla matki do Warszawy, odwiedzał domy krewnych, ale i jemu się tam żadna nie podobała i on znać im nie przypadł do smaku, bo powrócił znużony, nie zawiązawszy nigdzie ściślejszych stosunków, bez ochoty do ponowienia drugi raz tej wyprawy.
Tylem na razie potrafił wyciągnąć z porucznika, który rozgadawszy się, byłby do rana to i owo o Jamuntach prawił, bo ich serdecznie kocha, a panem Aleksandrem jak synem się kłopocze; ale ojciec, obaczywszy na zegarze dochodzącą północ, sam pana Doroszeńkę pożegnał. Poszliśmy spać naprzeciw, do drugiej izby; myślałem, że zmęczony tym dniem zaraz się położy, ale długo chodził jeszcze nie mogąc się uspokoić, i widziałem, że się biedny kłopotał nie kim tylko mną. Wreszcie uściskał mnie i rzekł stłumionym głosem, całując w głowę:
— Stało się, moje dziecko — zostajesz tutaj... Niechże ci Bóg błogosławi; pewny jestem, że ci źle nie będzie, ludzie to zacni „czeladka Boża“ serca złote... ale w ogromnym dworze, w tłumie tym znajdzie się i lepszy i gorszy; jak ty sobie dasz radę, jak wywiniesz bez upokorzenia, bez poniżenia i bez niepotrzebnych fumów? Młody, bez doświadczenia, bez znajomości ludzi, Bóg widzi, nie wiem czy instynktem trafisz, i to mnie niepokoi. Słuchaj-że, jakby uchowaj Boże nieszczęście jakie, nieporozumienie... dawaj mi znać; radź się pana Doroszeńki, radź kanonika, wszystko to krewni i ludzie życzliwi; zresztą niech cie Matka Najświętsza płaszczem opieki swojej okryje!
Położył się stary, ale słyszałem, że usnąć nie mógł, przewracał się z boku na bok, wzdychał, i ledwie na brzask brać zaczęło, po cichutku z łóżka wstał do koni. Ja, że oka także nie zmrużyłem, podniosłem się i razem poszliśmy do stajni gotować do drogi, bo ojciec chciał do dnia i bez pożegnania wyruszyć, spodziewając się wypoczętemi końmi w letce dociągnąć na noc do domu. Zawiódł się tylko na tem, że myślał jechać pozbywszy mnie sam jeden bez pakunku, bo mu nakładli pełen wózek różnych rzeczy, które z wieczora przysłała jeszcze chorążyna, a te zaważyły więcej pewnie niż ja i mój lichy tłumoczek. Nimeśmy się wybrali, wstał i pan Doroszeńko, który pierwszy zawsze we dworze jest na nogach, musieliśmy pójść do niego na kawę, i ojciec po wschodzie słońca dopiero do wózka się swojego dostał.
Nic nie powiem o pożegnaniu z nim, bo je zawsze pamiętać będę i zapisywać go tu nie potrzebuję; były w niem łzy i milczące błogosławieństwo i strach dla nas obu, a gdy kałamaszka zaturkotała w ulicy i siwa jego głowa znikła mi w drzewach, zostałem tak osamotniony, z tak boleśnie ściśniętem sercem, że mnie pan Doroszeńko ściągnąć musiał z ganku, bobym był stał nie wiem jak długo, nie wiedząc co czynię.

15. sierpnia.

Pan Aleksander kazał mi wyporządzić dwie izdebki na dole w pałacu, pod pokojami, które on zajmuje na piątrze; dodano mi kozaczka do usług, i jestem tu jakbym w rodzicielskim był domu. Nawet i to obrachowali i obmyślili, że w pierwszych dniach potrzebować będę zachęty, ośmielenia, pociechy, i tacy są dla mnie troskliwi, tak dla mnie serdeczni, że w ciągłej tylko żyję obawie, jak się im odwdzięczyć, jak okazać, że to uczuć umiem. Prosiłem o robotę, ale młody pan kazał mi czekać i rozglądać się jeszcze, a pan Doroszeńko z jego rozkazu wyliczył mi pięćset złotych na tymczasowe oporządzenie, bo się postrzegli, że bardzo koło mnie ubogo. Oprócz tego chorążyna sama kazała mi szyć koszule; a, żebym miał na czem wyjechać, stary, który nigdy prawie nie mówi, zbliżył się do mnie i lakonicznie mi powiedział:
— Jest tam koń dla waszeci, pilnujże go...
Podziękować sobie nie dał i poszedł.
Pobiegłem do stajni, gdzie mi zaraz koniuszy Pulikowski, podporucznik ułanów wysłużony, a jak on powiada, nasz także krewny, pokazał skarogniadego, przeznaczonego dla mnie z siodłem i całym moderunkiem.
Pulikowski taki poczciwy jak oni tu wszyscy, śmieszny trochę, podejrzliwy do zbytku, sam nie wiem jak na konia siąść może, bo otyły niezmiernie i nogi ma króciutkie, ale samą wagą soją jeśli nie siłą i zręcznością konia musi pokonać. Śmieją się tu z niego we dworze, że nieustannie mu się przywiduje, to że pod nim ktoś dołki kopie, to że mu ktoś szkodzi, że ktoś nań koso spojrzał, że go o coś posądzono, — ale go kochają, bo wart. Klnie okrutnie po żołniersku, impetyk, zdaje się, że ludzi porozbija i pokaleczy, a nikt się go nie boi, bo wiedzą, że to słomiany ogień, który buchnie tylko i zagaśnie. Ksiądz Ginwiłł, który ma wpływ na niego wielki, bo Pulikowski pobożny bardzo, ciągłym jest powiernikiem jego boleści, pocieszycielem i doradźcą, ale mu z głowy wybić nie potrafił ani podejrzliwości, ani tych impetów.
Kiedym przyszedł do stajni, uściskał mnie jako krewniaka, konia zalecił, zapewniając, że go sam wybrał, a potem poprowadził mnie z sobą do kwatery, którą nad stajniami zajmuje. Musiałem wysłuchać jego użaleń i opowiadań, i gdybym nie był przestrzeżony przez księdza Ginwiłła, jak o biednym Hończarewskim, nastraszył bym się może tej podejrzliwości biednego żołnierza, który tu żyje w ciągłym niepokoju ducha.
— To nie ma gadania, rzekł mi, że ludzie złoto szczere; on anioł pochmurny, — ona anioł promienisty, młody planetami, mosanie... Ks. Ginwiłł święty, apostoł... no! i Doroszeńko poczciwy; ale nie ma dworu bez intryg... Naprzykład ja, komu tu co winien? komu w drogę wchodzę? cicho siedzę na mojej górce, a co mam zgryzoty z tą czeladzią, tylko Bóg jeden wie... no! a patrz że intrygi są... Panna Jamuntówna mnie cierpieć nie może, wiem to, że chodzi z donosami do pani... Zbrzeski by mnie w łyżce wody utopił, Hończarewski im służy, to mnie, bo to warjat... jeśli nie udaje warjata! Słowem męki cierpię czyscowe... Choć ty mi bądź wiernym przyjacielem, mój Jasiu... a pilnuj się i miej oko, żebyś sobie także nieprzyjaciół nie zrobił, bo życie przeklniesz...
Nasłuchawszy się pana Pulikowskiego, powróciłem do pałacu, i zaczynam się lepiej rozpatrywać w tem co mnie otacza. Zdaje mi się po dawnym bycie moim, że gdzieindziejbym już nie chciał żyć i inaczej — tak tu swobodnie i dobrze ludziom, tak ci drodzy chorążstwo pilnują, by u nich wszystkim było swobodnie i do syta. Ale na ich twarzach, choć sama pani szczebiocze i krząta się, uśmiecha i żartuje, znać głęboki nieuleczony smutek. Ten starzec przygarbiony i milczący w nieustannym ruchu, a tak rzadko otwierający usta, blady, zagłębiony w sobie, przykre robi wrażenie. Chciałoby się mu coś poradzić, okupić sobą pociechę dla niego, a na to podobno nie ma sposobu: nie widziałem jeszcze uśmiechu na jego ustach. Wieczorami przed kolacją i po niej wszyscy się zbierają do pokojów, i on zwykle przybywa także. Na wielkim okrągłym stole przed panią stawiają lampę, przynoszą książki i gazety, i albo pani chorążyna, która mimo wieku ma oczy i głos dobry, albo panna Jamuntówna, panna Krystyna, ksiądz Ginwiłł, czytają głośno.
Mówią, że to jest jedyna rozrywka starego, który po cichutku przechadza się, staje niekiedy przy stole i słucha z wielką uwagą. Wczoraj kazano mi spróbować czytać, ażeby jakieś niby dać zajęcie, i nadspodziewanie moje, choć mi się w oczach ćmiło i głosu brakło, jakoś mi się udało. Chorąży widocznie był rad, że mnie wyraźniej słyszał, pan Aleksander rzekł potem: — Otoż już masz zajecie jedno... wyszukiwać co czytać i czytywać nam wieczorem, a piersi cię boleć nie będą? — Zapewniłem go, że mi to łatwo przychodzi, i żem w szkołach do tego przywyknął.
Czytaliśmy tego wieczora historję Jana Kazimierza, bo stary szczególniej poetów i historyków lubi; uważałem, że przy mowie króla, którą miał składając koronę, chorąży stanął bliżej stołu, wargi mu drżały, oczy pałały, i łza szklista zakręciła się w oku; ale ledwie się ona pokazała na powiece, zniknął żeby ją ukryć przed wszystkimi. Ja tylko może i chorążyna, która niespokojne rzuciła wejrzenie za odchodzącym, uważaliśmy dobywające się z niego uczucie które ta mowa wywołała.
Resztę wieczora wszyscy już byli pochmurni, a chorąży wyszedł po cichu wcześniej niż zwykle; nie śmiałem żadnej z tego powodu zrobić uwagi, ale księdzu Ginwiłłowi mówiłem, że możeby inny wybór przedmiotów dla starego zrobić wypadało, dy tak jest drażliwy.
— Dajno waść pokój, odpowiedział mi, intencja dobra, ale ty tu jeszcze nikogo nie znasz i nic nie wiesz... czasem się człowiekowi wypłakać potrzeba, i łza to dar Ojca niebieskiego, bo cierpienie bez niej duszę by wyjadło. Czytaj co znajdziesz na stole, później lepiej zmiarkujesz, co mówię. Chorąży potrzebuje karmić się przeszłością, bo dla niego pono teraźniejszości i jutra nie ma... jasno on widzi miecz Boży nad nami i znać rozumie, ileśmy nań zasłużyli. Wielka tam dusza w tej zimnej powłoce...
Trochę mi z tego powodu ksiądz Ginwiłł świat tutejszy objaśnił; a on tak mówi do serca, tak po prostu, że go się nasłuchać nie mogę. Zbliżyliśmy się do siebie od pierwszej owej mszy, do której mi służyć kazał; im więcej go poznaję, tem goręcej kocham... słodszego charakteru i wypogodzeńszej nie znam duszy, przesiąkł duchem Ewangelii i patrząc nań zdaje się, że z Apostołami chodził słowem miłości nawracać świat i wypędzać pogaństwo. On tu we dworze nauczycielem, doradźcą, powiernikiem, gołębiem z różczką oliwną, stróżem sumienia i przyjacielem wszystkich. Nie ma ktoby go nie kochał. Przypatruję się życiu jego i uwielbiam... jak on ludzi zna, jak do nich przemówić umie, jak ich kocha! Nie wystarcza mu miłości ku bliźnim, musi dla zapełnienia serca nawet ptastwo i źwierzęta, aż do najmniejszego robaczka miłować i opiekować się niemi.
Jak dzień, z pacierzami po ogródku lub w ulicy chodzi, a za nim w ślad gołębie jego, hodowane sroczki, karmione przezeń wróble i całe chmury przyjaciół skrzydlatych... a niechno się pokaże w ulicy, tam znowu z całego miasteczka psy które karmi, otaczają go i wloką się za nim.
Jeszcze go nikt zagniewanego nie widział, a gdy go co oburzy, nogą tupnie, splunie, ruszy ramionami i zawoła:
— Co bo to znowu jest! i zaraz spieszy naprawiać, co ktoś popsuł.
Odprawiwszy mszą, kij w rękę i po miasteczku, do swoich ubogich, do dzieci, którym obrazki rozdaje, katechizmu na ławce pod kasztanami siedząc całemi dniami uczy, karmi, odziewa i bawi się z niemi. Samem widział jak po skończonej nauce, rozdawszy jabłka i gruszki, które miał w kieszeniach, w piłkę z żaczkami swemi grał z taką ochotą, jakby jeszcze był studentem, i latawce im kleił. Dworek jego w wiecznem oblężeniu, a onby podobno i sutanny poczciwej nie miał, gdyby o nim chorążyna nie pamiętała. Grosza nigdy nie zatrzyma, a w miasteczku jak tylko zwąchają że pieniądze ma, póty go nachodzą, póki do ostatniego szeląga nie odda. I nadużywają go i kłamią mu, ale go to nie poprawia, bo się wstrzymać nie może i korci go pieniądz, pliki nie wysypie do grosza. Jest w miasteczku niepoprawiony pijaczyna, którego nazywają grenadjerem, ogromny chłop, okaleczony w wojsku, bo nogę stracił w tureckiej wojnie; ten tak umie zawsze kanonika podejść i rozczulić, że choć go zna, raz mu, nie mając już co, starą sutannę musiał oddać. Dowiedziawszy się, że ją przepił, i że żydek na szarafan jego poczciwe odzienie przerobił, ksiądz Ginwiłł w wielkiem oburzeniu zakazał by mu się grenadjer nie pokazywał więcej; ale gdzie tam! trzeciego dnia potem kanonik miał pieniądze, i kaleka przywlókł się zaraz nie zważając na pogróżki. Boki trzeba zrywać jak to pan Doroszeńko opowiada. Zobaczywszy przez okno grenadjera, kanonik zaczął nogą tupać i zawołał:
— Powiedźcie mu niech sobie idzie precz ten niezdara... bo mnie do passji przyprowadzi... i kijem go będę bił, a toż sutannę przepił i wiem o tem! wiem!
Posłał służącego aby mu to powiedział, a sam schował się do drugiego pokoju, ale nieustannie wyglądał przez okno niespokojny, czy grenadjer odszedł. — Ten ani myślał pójść i wprost okna stanąwszy, odpowiedział, że póty stać będzie, póki proboszcza nie przeprosi. Deszcz zaczął padać, kanonik chodził po izbie powtarzając:
— Niech moknie, niech moknie... niezdara jakiś!
Po kwandransie począł już inaczej, widząc upor grenadjera. — A to mu gotowo zaszkodzić, ten deszcz... stoi i stoi... odprawcież go...
Nareszcie widząc wytrwałość żołnierza wyszedł na ganek w strasznym niby gniewie, którego do progu nie dotrzymał.
Żołnierz, który go znał, zamiast się uniewinniać, wzdychał tylko i łzy ocierał.
— Obrazić takiego dobrodzieja, mówił z cicha... a! grzech wielki... winien jestem... pójść chyba i utopić się, jeśli mi ksiądz kanonik nie przebaczy...
— Patrz! niezdara! utopić się... w wódce!
Żołnierz przychylił mu się do nóg; ale że o kuli szło niezgrabnie, ksiądz się zląkł żeby nie upadł i nie skaleczył się, podniósł go i łajał po swojemu.
— E! to to! jakiś niezdara! dziecko moje! a godzi się to! a godzi! wstydź się.
— Księże proboszczu dobrodzieju wysłuchaj tylko! nakłoń ucha łaskawego... jam nic nie winien...
— Słyszycie! a moja sutanna na żydzie?
— A żyd to nie człowiek? rzekł żołnierz. Wszystko to fałsz co źli ludzie nagadali na mnie, nie przepiłem jako żywo, ale żyd pogorzelec nie miał czem plecu okryć, oddałem mu ją...
— O, kłamiesz już bratku!
— No to prawda, że przepiłem, zawołał grenadjer... przyznaję; ale czy to po chrześcjańsku księże kanoniku, tak być surowym? Gdyby nie ta wódka cóżby mnie już na świecie trzymało kalekę nieszczęśliwego!..
— Ale wódka cię zabija, człowiecze!
I tak rozbrojony kanonik, że deszcz lać począł, wziął grenadjera do domu, z godzinę mu dawał nauki, musiał w końcu nakarmić bo był głodny, i z jałmużną odprawił. Żołnierz nawet potrafił wymódz, że mu przed strawą kieliszek wódki nalał proboszcz... choć z razu się na to oburzył.
— A co to, ja jeszcze ci do pijaństwa pomagać będę?
— Ojcze, dobrodzieju... stary nałóg, jeden kieliszek, kropelka przed jedzeniem...
— Nie dam!... odzwyczaj się.
— Nie mogę od razu, i żołądek tak mam słaby, że jedzenia bez wódki nie wezmę...
— Nałóg! nałóg! — powtarzał kanonik, ale ulitowawszy się wreszcie, jak najmniejszy wybrał kieliszek i sam mu go nalał.
Kiedy tę całą historję przy nim opowiadał pan Doroszeńko, ujrzałem łzę w oku kanonika...
— Śmiejcie się, rzekł, śmiejcie... Bóg z wami! Czasem i pobłażyć i ulitować się potrzeba słabości ludzkiej, któż jej nie ma... od razu nie uleczysz, musisz powoli ją pokonywać, a grenadjer mniej teraz pije... Ot, gdybym był wymagał z razu żeby całkiem przestał, byłbym go od siebie odpędził na zawsze... dziś widzę już skutek, opamiętał się...
— Gdzie zaś, odparł pan Doroszeńko, pije okrutnie, wczoraj w rynku widziałem go śpiewającego Czumadrychę na całe gardło i wywijającego kijem nad żydziukami.
Kanonik ręką tylko machnął i poszedł.

16. sierpnia.

Jak mi tu dobrze! cóż kiedy myśląc o ojcu, o matce, o Andzi, o naszej chatce ubogiej, wstyd mi i żal, że sam używam, podzielić się z niemi nie mogąc... a tam moja matuchna kochana wzdycha nad pracą, która jej drżące ręce wysila, ojciec uznojony powraca wieczorem, Andzia marnieje w troskach codziennych... Chorążyna kazała mi opisywać sobie nasze gospodarstwo, i gdym jej opowiadał, widziałem że szukając kłębuszka rozpłakała się... bo nie miała pojęcia, żeby ojciec w tak bardzo ubogim był stanie, a często nawet nie pewien powszedniego chleba...
— A nic od nikogo przyjąć nie chce, — rzekła poruszając głową, — pięknie to zaprawdę; ale jakoś nie po chrześcjańsku mieć tyle dumy i tak w poczciwe serca nie wierzyć. Ale już ja o znam, całe życie był taki...
Nigdybym nie śmiał przed kim innym rozwodzić się z drobnostkami, które nas tylko obchodzić mogą, a których taka pani jak ona, wychowana w dostatkach i pojąćby nie potrafiła; ale ona zgaduje sercem, a tak umie się w położenie cudze wcielić, że się człowiek mimo woli do dna wygada. Znać, że było zadaniem ich życia zespolenie się takie z ludźmi i wchodzenie we wszelkie położenia, pojmuje od razu wszystko, umie obrachować następstwa, zgaduje uczucia... a tak zna ludzi!
Nareszcie pan Aleksander dał mi robotę, ale wstyd powiedzieć, więcej zabawkę; wprowadził mnie do biblioteki pałacowej, oddał od niej klucz i powierzył jej zarząd, spisanie katalogu, dopilnowanie całości.
— Oprócz tego, rzekł, czasem cię użyję do listów, wieczorami czytywać nam będziesz, a żebyś wiedział jak się urządzić, w imieniu ojca naznaczam początkowo trzy tysiące... rocznie, to ci powinno wystarczyć.
— To zanadto! zawołałem, zmiłuj się pan nie psuj mnie swoją dobrocią! — cóż ja z temi pieniędzmi robić będę! Uśmiechnął się. — Użyj ich jak chcesz, rzekł, to zwykła była u nas pensyjka bibliotekarza, a od śmierci poczciwego Żarny nie mamy go... i bardzo nam z tem źle...
Nie wiedziałem jak dziękować, ale mnie i strach brał, czy podołam temu; musiałem więc szczerze się wyspowiadać od razu.
— Nie wiem, rzekłem, czy ja tu potrafię spełnić mój obowiązek należycie... obawiam się.
— Niczego się nie lękaj; do biblioteki dodaje ci się stary Mateusz, który był ciągle przy Żarnie i wie jak się obejść z książkami, czyta, czyta nawet trochę, wie gdzie co leży, pokaże ci. Zresztą, zbiór cały w najlepszym porządku, należy tylko oswoić się z nim i katalogi podopełniać nowo przybyłemi dziełami. Przeczytasz parę dzieł o bibliografii i nauczysz się; jest to obowiązek ważny, któren możemy powierzyć tylko człowiekowi sumiennemu i zasługującemu na ufność naszą; dla tego rodzice moi ciebie panie Janie obrali na to. Nie zaszkodzi ci też, że zmuszony niejako ciągle mieć książki w ręku, czytać będziesz więcej, i swoją pracą wychowanie niedokończone uzupełnisz... Zresztą w wątpliwych rzeczach zawsze ci chętnie radą usłużę.
Tak tedy uroczyście zostałem mianowany bibliotekarzem i lektorem. Stary Mateusz, w długiej kapocie po pięty i okularach na nosie, przyszedł mi się zameldować, oddano mi klucze i katalogi; całe dnie spędzam na górze, obeznając się z temi skarbami, do których przystęp mam wolny. Biblioteka mieści się w jednej wielkiej piętrowej z galerją sali, w skrzydle przy pałacu, i w ślicznym ją znalazłem porządku. Poprzednik mój miał w niej zamiłowanie i nie wiele mi do roboty zostawił. Zbiór ten znać troskliwie od lat kilkuset pomnażany, a nie strwoniony ani razu, zawiera w sobie istotne skarby, jakich pojęcia nie miałem; przepyszne księgi, rzadkości i tyle tego, że gdyby obszerniej się rozłożyć można, dwie takie sale zajęłyby napchane tu książki. Stary Mateusz jest mi wielką pomocą, i rozpowiadając o Żarnie, bawi mnie i uczy. Kocha on te książki, których nie czyta i przywiązał się do nich, znając każdą z okładek, wiedząc wiele które dzieło ma tomów, bo je sam przesusza i oczyszcza. Mole i myszy, wielcy jego nieprzyjaciele, spać mu i spocząć nie dają. Stawi polapki, wynajduje coraz pewniejsze środki przeciw robactwu, i tak jest temu oddany, że całe dnie zasadzki robi na jednę biedną zabłąkaną w bibliotece myszkę. Często wlatuje do mnie zaperzony cały z doniesieniem, że na pyle rozpoznał ślady chodzących myszy, lub przynosząc przedziurawioną przez mola okładkę.
— Te mole do grobu mnie zaprowadzą! powiada... na wszystko jest sposób, a na nie żadnego... już zdaje się śpię spokojnie... nie ma ani jednego, wygubiłem z kretesem, patrz! z zimy wezmę książkę, djabli ich napłodzili za okładką, a jak jeden jest... bywaj zdrów! będą tysiące... Obiecałem mu że się zajmę z nim razem formalną wyprawą przeciwko molom.
— W starych oprawach jakoś to się nie trzyma, — dodaje — ale które tylko Icek oprawiał, pełno... to jak do człowieka, — powiada z zabobonną wiarą — po jednym nie ma robactwa, drugi gdzie się dotknie, to go naprowadzi.
Z mieszkania mojego trzy kroki do biblioteki tylko... wziąłem się sumiennie do obowiązku i siedzę tu niemal dzień cały, a Mateusz rad mi bardzo dotrzymuje placu, opowiadając o nieboszczyku Żarnie, jego fantazjach, obznajamia z pólkami, posługuje czasem nie bardzo zgrabnie, ale zawsze serdecznie. Czuję, że polubię moje zajęcie i ten cmentarz myśli, który żywego człowieka myśl wskrzesza... Gdym przyszedł do pokojów po oddaniu mi klucza przez pana Aleksandra, wszyscy na mnie patrzali, jakby wybadać chcieli czym z nowego położenia mego rad, a chorążyna po obiedzie wziąwszy na bok — spytała: — a co kochanie? powiedz mi szczerze czy ci to po myśli; młody jesteś, potrzebujesz ruchu, możebyś się nie rad zakopywać z książkami? szczerze? szczerze?
Ale po twarzy mojej poznać mogła, żem był szczęśliwy, i sama spojrzawszy na mnie — rzekła: — no, to chwała Bogu!
Miałem także nauczkę od księdza Ginwiłła, który po obiedzie poszedł ze mną do ogrodu.

— Słuchaj-no chłopcze — rzekł — zrobili cię bibliotekarzem; niechaj-że słowo, które ci z dobrego i życzliwego serca powiem, nie pójdzie z wiatrem. Miałbym na sumieniu, gdybym cię nie przestrzegł. Jesteś jak aptekarz, który lekarstwa i truciznę ma w ręku, możesz dać sobie zdrowie, ale i zabić się łatwo... książki są złe i dobre i czytać je umieć trzeba, wątpię żebyś o tem wiedział. Niech cię próżna ciekawość nie prowadzi do złych i płochych książek; gorsze one niż żadne, żywy człowiek nie zgorszy tak jak ta martwa pleśń zepsucia; nie rwij się do złego a nędznego, zaczynaj od zdrowych pokarmów, nie czytaj bez wyboru, i nie zabawiaj się czytaniem. Wiele ludzi poginęło na duszy nierozważnie okarmiając się strawą, której sobie wybrać nie umieli... nie porywaj się do tego co zaciekawia i draźni, do niezrozumiałego, do fantazyjnego, pocznij od łatwych a poczciwych rzeczy. Nie jedna książka jako pomnik jest ważną, maluje czs, pojęcia, a przecież nie zdrową być może do czytania... trzeba ją chować, ale wiedzieć komu dać czytać. Wiara jest darem bożym, sprawą łaski; kto ją ma a narazi się na jej stratę, grzeszy przeciw Duchowi Świętemu, i nie łatwo odzyska... pamiętajże chłopcze, radź się, a namiętnością i w nauce nie kieruj... szyderstwa strzeż się, dowcipowi nie dowierzaj; to co cię rozpłacze nie zepsuje nigdy, co rozśmiesza, często.

18. sierpnia.

Gdyby świat wszystek był jak oni, jakże żyć na nim byłoby lekko i wesoło. — Zapewne skutkiem dobroci państwa, to co ich otacza tak poczciwe, łagodne i pokory a miłości pełne, bo duch ich rozpromienia się, roztapia lody, łamie egoizmy, zniewala, poprawia, oczyszcza, podnosi. Ja sam, od czasu jak wstąpiłem na tę ziemię błogosławioną, czuję żem wielu złych popędów się pozbył, i jakoś w zaczarowanem tem kole złagodniał i wydobrzał. Nie wszyscy i tu aniołowie, ale przynajmniej nienawiść, zazdrość, sobkostwo, te tak niechrześcjańskie grzechy znikły, i jeśli są, kryją się i wstydzą siebie. Poznaję ich lepiej i zdumiewam się; może inaczej otoczeni, w innem społeczeństwie ciż sami ludzie przekształciliby się, i takimi by być nie potrafili; tu jedna cnota rozgrzewa i rozbudza, pociąga, nawraca i ulepsza. Szczęśliwy, kto mając taką siłę, potrafi jej użyć śmiało i przykładem swym rozszerzy koło czynności, koło zasługi. Dziś zły, przewrotny, nienawistnych usposobień człowiek, wyżyćby tu nie potrafił, uciekłby lub powoli odmienić musiał. A jednak nikt tu nie działa siłą, przemocą i grozą, ale jak ksiądz Ginwiłł powiada, orężem Chrystusowym zapomnianym, miłością ewangieliczną, pobłażaniem, cierpliwością, pokorą. Nie ma tu różnic, jakie gdzieindziej w formy towarzyskie wkłada stara klasyfikacja społeczna, wszyscy zdają się rodziną, braćmi; nie odejmuje poufałość przyzwoita i poszanowanie godności człowieczej, szacunku jaki należy starszym, jaki się wydziela cnocie, ale też ozłocony spekulant, przyjeżdżający tu z tytulikiem, zdziwiłby się może, bo by mu tutaj prócz szczerej gościnności, nikt honorów nadzwyczajnych nie oddawał.
Widzę ze smutkiem, żem wpadł w wyjątkowe towarzystwo, w fenomenalne zjawisko, w ideały, i chociem szczęśliwy, smutno mi na wspomnienie, że z tego ogrzanego zakątka wyjść później na zimny świat może być bardzo przykro, bardzo ciężko!
Wczoraj wieczorem, po czytaniu, że księżyc ślicznie świecił i wieczór był cudny, odprowadzałem pana Doroszeńkę do jego mieszkania, i zagadałem się z nim co mi w korzyść poszło, bo trochę na smutek, jaki się czuje w duszy gospodarzy, oczy mi otworzył... matka i ojciec jednego mając syna trwożą się o swój skarb, widzą z przestrachem upływające lata, uciekającą młodość jego, radziby mu dać szczęście, rodzinę, dom, przyszłość, a pan Aleksander potrząsa głową i żenić się nie chce; pozwoliliby mu pewnie wziąść za żonę każdą kobietę, do której-by serce skierował, bo pewni są że złego nie zrobi wyboru; cóż kiedy to serce przemówić nie chce. Domyślają się ludzie, że musiał zostawić za sobą może jaką miłość młodzieńczą, może jaki grób, któremu poprzysiągł wierność, i niepokoją tym chłodem, bo go i pojąć trudno.
Ja codzień widując pana Aleksandra, całego, mogę powiedzieć, nie znam jeszcze, tylko ze strony dobroci i łagodności niewyczerpanej, najwięcej z opowiadań Doroszeńki i księdza Ginwiłła, bo ci i cały dwór patrzą nań jak w tęczę i czytać by radzi na czole, co się tam w tej zamkniętej dzieje duszy. Mówią że żywym był bardzo i wesołym za młodu, ognistą miał naturę, z nią jeszcze ze szkół powrócił, z nią do Wilna pojechał, ale jej nazad nie przywiózł. Drudzy przypisują jego powolną melancholją i smutek wpływowi ojca, na którego patrzy, i jego boleścią się przejmuje, zaradzić na nią nie mogąc. Matka, krewni, my wszyscy tak chodzimy koło niego, tak go pieścim, że innyby się popsuć mógł i zmięknąć, ale nie on. Jest w tym człowieku hart duszy niepospolity, który nie dopuszcza zewnętrznych wpływów, jest coś charakteru ojcowskiego... kto wie co nań podziałało za młodu i uczyniło tak zimnym, tak obojętnym na przyszłość? ojciec od czasów sejmu Grodzieńskiego chodzi jak zabity, może podobne wrażenie moralne wywiózł syn z Wilna? tak utrzymuje ksiądz Ginwiłł, który powiada, że o żadnych miłostkach nie wie, a gdyby były, cośby się z nich na wierzch wybiło, bo tu tajemnic nie ma. I dla czegożby miał się ukrywać z poczciwą łzą? człowiek ten złamany czem innem, dźwiga się przecie, żyje, pracuje nad sobą by zniewolić do działania, by czasem radość okazać, ale w głębi nic go nie zajmuję i nie bawi, udaje tylko, powiada Doroszeńko, pasję do polowania dla tego, że z nią może często być samotnym, i rodzice widząc go niby zajętym nią, cieszą się, że ma w czemś upodobanie i przyjemność. W istocie i to dla niego obojętnem, jeździ, strzela, ale raz za dom się wyrwawszy, nie ma żyłki myśliwskiej... dopiero opowiadając rodzicom, zdaje się ją odzyskiwać. Wprost pobożne kłamstwo. Uchodzi jednak za myśliwca pan Aleksander; ja z książek które bierze w bibliotece po trosze wnioskuję o charakterze... wszystko to rzeczy poważne, najwięcej historja i prawo, rzadziej poezja i lżejsza literatura. Czyta wiele i prędko, załamuje karty, znaczy, znać pracuje i całą duszą chwyta przedmiot który studjuje.
Ale że pan Aleksander wszystkich najżywiej obchodzi, każdy ma jakąś teorją, którą sobie zrobił, i nią go tłómaczy. Ksiądz Ginwiłł przypisuje ojcu, atmosferze tutejszej, zresztą jakiejś tajemnicy zmianę swego dawnego ucznia, którego nie poznaje; Doroszeńko powiada, że brak zajęcia i wrażeń odjął mu ochotę do wszystkiego, oba wotują za jaką podróżą i radziby królewica jak w bajce w daleki kraj wysłać po zaczarowaną królewnę; kapitan Zbrzeski przysięga, że w tem jest jakaś ukryta miłostka stara... Pulikowski widzi intrygę, Hończarewski przeczucie skończenia świata, panna Jamuntówna wzdycha i nic nie mówi, ale kabałę kładnie....
Matka modli się... ojciec patrzy i czasem łza mu prześliźnie się przez oczy, ale z nią ucieka...
Ja nie wiem czego ci ludzie tak się lękają? pan Aleksander nie jest jeszcze tak stary, nie doszedł lat czterdziestu, w sile wieku i dojrzałości, pracuje, nie ma dziwacznej mizantropji, nie chowa się od ludzi, serce w sobie zachował anielskie, czyżby już przyszłość dlań zamkniętą być miała?
— A co mi z tego, powiedział Doroszeńko, gdyśmy o tem rozprawiali, że się w końcu dla przyjemności rodziców ożeni, kiedy serce jego nie przemówi? co to mi za szczęście będzie? zamknięty w sobie, zobojętniały, nie pozna co ziemia ma najpiękniejszego...
Ksiądz Ginwiłł się oburzył. — Co waćpan pleciesz! co pleciesz człowiecze! Wam zawsze w głowie romansowa miłość nie Chrystusowa... niech się tylko z poczciwą kobietą ożeni, a wszystko będzie dobrze.
— Przyznam się księdzu kanonikowi, przerwał kapitan Zbrzeski, że tak dla powiększenia rodziny z obowiązku się żenić, to chyba można gdyby dwoje było na świecie, ale inaczej...
— A że się waści, choć włos szpakowaty, po głowie uwija ni to ni owo! chcesz żeby cały świat szalał?
— Gdzie włos szpakowaty! zakrzyknął Zbrzeski zagniewany i skręcił rozmowę, — u mnie?
— No, a przejrzyj-że no się w zwierciedle, — odparł kanonik śmiejąc się...
Ale nie ma dnia, żeby o tem narady nie było, a chorążyna z poufalszemi ciągle słyszę wzdycha i prosi: — moi dobrodzieje ożeńcie mi Olesia.
— Jak pana Boga kocham, powiada Zbrzeski, jabym mu dziedziczkę Samarkandy i Golkondy przywiózł, gdyby zażądał, a cóż my winni że nie chce? niech tylko JW. państwo namówią do ożenienia, niech się pokocha, niech się uśmiechnie, a już będziemy skakać i szyje kręcić, a taki go ożenimy — choćby pannę wykradać przyszło zbrojną ręką...
— Weźcie go asanowie po sąsiedztwie; są słyszałam domy godne i dalej, których nie znamy, i tu w okolicy znajome panny; czemu nie szukacie pretekstu, żeby zajechał, zbliżył się, poznał... bo widzicie moi drodzy — dodaje chorążyna — my starzy oboje, a ja pewna jestem, że jak się za nas nie ożeni, to nigdy! cóż za przyszłość! Zła żona lepsza od żadnej....
— Wieleby to o tem mówić, miał jakoby raz odpowiedzieć ksiądz Ginwiłł.
Tu gdzie najmniejsze pragnienie chorążstwa staje się rozkazem, a wszyscy na wyprzódki lecą, żeby je spełnić, można miarkować jakby chciano chorążynie dogodzić; ale dotąd próżno pan Aleksander jeździł po sąsiedztwie, i próżno sąsiedztwo spraszają do Borowej... gdy rodzice mówią o tem, pan Aleksander odzywa się zawsze:
— Jeszcze czas, jeszcze czas... proszę mi to zostawić...
Zdaje mi się, że chorążyna daleką kuzynkę, synowicę panny Jamuntównej, sprowadziła do domu w tej myśli, słysząc o jej piękności, że może Oleś pokocha codzień ją widując, przywyknie przynajmniej... ale on ją traktuje jak dziecko i wszyscy tu mówią, że żadnego na nim nie zrobiła wrażenia.

20. sierpnia.

Pomiarkowawszy, że pieniądze dane mi przez pana Aleksandra na nic mi tu nie są potrzebne, bo wszystko mam czego dusza zapragnie, a trochę porządniejszą odzież od święta jużem sobie sprawił, wysłałem je wczoraj z listem do ojca, prosząc żeby ich użyli dla siebie. Rad jestem, że przy tej zręczności wiadomość o nich mieć będę, bo mi tamto ciężkie życie często się we snach przypomina i widzę ojca schylonego nad zagonem, ostatkiem sił pracującego na chleb razowy, matkę wzdychającą po cichu, Andzię wypatrującą promyka słonecznego, chatkę pochyloną, chude woliki nasze, i czuję że oni tam także o mnie niespokojni być muszą, gdy mnie tu aż nadto dobrze, aż mi wstyd żem swobodny i szczęśliwy.
W przeszłą niedzielę odpust mieliśmy w Borowej, i pobożnych zjechało się mnóstwo; ksiądz Ginwiłł użył mnie w wilją do przystrojenia kościoła, któryśmy ubrali w jesienne kwiaty, w wazony z oranżerji, i wyglądał prześlicznie. Całe sąsiedztwo mogłem widzieć tą razą, bo prawie wszyscy byli na obiedzie w pałacu, a choć każdej niedzieli bywa dosyć, teraz na mil pięć każdy dla odpustu przybył, i każdego najuprzejmiej przyjmowali chorążstwo.
Miałbym co pisać, gdybym chciał pozbierać moje wspomnienia, taka tu była rozmaitość postaci i tyle różnych ludzi, począwszy od ubogiego szlachetki na kilku chatach, do dziedzica wsi kilku. Chorążstwo są kochani i cenić ich umieją wszyscy; poznać to było łatwo po twarzach z jakiemi dawniej niewidziani przystępowali do nich. Chorążyna szczególniej od rana była zajęta przygotowaniem przyjęcia, nabożeństwem, potem kochanemi gośćmi, między którymi nie było różnicy; każdy z uśmiechem witany w progu, przyjęty był serdecznie, każdego rozpytywano o rodzinę, gospodarstwo, powodzenie, i dzień zszedł bardzo wesoło. Nawet pan chorąży dla gości trochę wyszedł z zadumy i milczenia, zmuszał się do przemówienia słów kilku i jakiegoś uśmiechu, który z podziwieniem oglądałem na bladej jego twarzy. Na cmentarzu, po summie, chorążyna od jednego do drugiego chodziła zapraszając i nie pominęła najbiedniejszego, a po staremu, jak skoro gość, każdy tu był równy, wszyscy u jednego siedli stołu, braterską gromadką. My domowi, szczególniej kapitan Zbrzeski, Doroszeńko, ja nawet, ksiądz kanonik, wyręczaliśmy gospodarzy zabawiając, sadowiąc gości naszych. Mnie ten tłum zabawiał, a nie sądzę żeby inni nie byli mu radzi. Kapitan latał za najmłodszemi panienkami, Doroszeńko układał polowania, a że zbiory pokończone, powszechna rozmowa toczyła się o gospodarstwie. Hończarewski tylko był smutny jak zawsze, póki sobie nie dobrał towarzysza, z którymby o Apokalipsie mógł rozprawiać, zamknąwszy przed proboszczem, pilnującym aby nie bredził, a pan Pulikowski oglądał się wyszukując ktoby na niego koso spojrzał. Wyspowiadał mi się po kilku kieliszkach węgierskiego, że największe ma podejrzenie na pannę Jamuntównę, jakoby ta szkodzić mu miała upatrując w niej poprzysiężoną nieprzyjaciółkę, z powodu jak utrzymuje, że się z nią żenić nie chciał. Chorążyna była przy swym wieku zdumiewającą dla mnie, cały dzień chodziła od jednego do drugiego, rozpytywała, sadzała, karmiła, bawiła, niezmordowana, z uśmiechem na ustach i taką swobodą umysłu, jakby nic na sercu nie miała. Niekiedy tylko ukradkiem śledziła syna, czy też w tem licznem towarzystwie nie ożywi się i nie przybliży do kogo. Inni dworscy także za nim chodzili oczyma, ale ja nie postrzegłem nic, oprócz największej grzeczności i przybranego na ten dzień humoru.
Było u stołu osób ze sześćdziesiąt... niektórzy się porozjeżdżali zaraz do domów; bliżsi sąsiedzi zostali na nieszpory uroczyste, kilka osób było na wieczerzy, i jużeśmy nie czytali, a czas upłynął na rozmowach...
Z pałacu, jeszcze poufalszych do siebie zaprosił na herbatę i kieliszek wina Doroszeńko i mnie dla bawienia kompanii być kazał. Dostał mi się w podziale poczciwy człowieczysko, pan Adam Bundrys, najbliższy sąsiad Borowej, dziedzic Romaszówki i Horkowicz, któregobym nie wiedział czem zająć, gdyby sam niezmordowanie o polowaniach nie gadał, tak że dosyć mi było cierpliwie słuchać. Szlachcic prosty, rubaszny, twarz czerwona, wąs spuścisty, głowa łysa, mały i pękaty, widać z kościami poczciwy, ale jak mój ojciec, czujący się najszczęśliwszym u siebie i między bracią, a w pałacu nawet u chorążstwa nie na miejscu.
Pierwszy to człowiek, który zdaje mi się na naszych drogich panach poznać się nie umiał; wie on ich dobrą stronę, kocha nawet, a boi się.
— Widzisz waść, jak się zowie — począł do mnie po cichu, gdy mu węgrzyn języka rozwiązał — to panowie... ja ich znam: święci ludzie, ale grzech pierworodny we krwi, jak się zowie... jest!
— Panie sędzio — odpowiedziałem — wiem, że o drugich takich trudno podobno na świecie — jest-że w ich obejściu cokolwiek coby dumą trąciło, coby upokarzało? całem życiem zdają się prosić o przebaczenie, że im Bóg dał więcej niż drugim, a tem co mają jak się dzielą, ja wiem najlepiej. I łza mi się w oku zakręciła.
— Mój ojciec — dodałem — ubogi zagonowy szlachcic, a gdybyś go pan widział, jakiem sercem i po familijnemu go przyjmują, choć bardzo dalecy jesteśmy krewni — zresztą to co uczynili dla mnie, dało mi ich poznać lepiej — nie mówmy o tem.
— Albo to ja tego wszystkiego nie wiem — zawołał Bundrys żywo — co mi to, jak się zowie, nowinę powiadasz; ojca waścinego znam dobrze a ich jeszcze lepiej. Chorążynę bym żywą kanonizował, chorążego czczę i wielbię, pan Aleksander człowiek jakich mało, a taki gdzieś tam w nich siedzi ten grzech pierworodny i kiedyś się odezwie.
— A w nas szlachcie? — spytałem — nie takiż sam grzech upatrzy chłopek?
— No! to może być — rzekł Bundrys, wszyscyśmy ludzie, ale ja się pana boję, jak konia, o którym nigdy nie wiem, kiedy mu przyjdzie fantazja wierzgnąć i głowę mi rozkrwawić. Oni, bo widzisz asan, jak się zowie... choć ich chrzest Chrystusów obmyje i połączy z społeczeństwem jednem, zawsze po troszę chcą przodkować i rządzić... zawsze im w głowie, że kiedyś byli pastuchami, a my bydłem...
Ot ten, ten — dodał, — na jednej wiosce szlachciurka, że nosi imię podobne do pańskiego, widziałeś go dziś rano, wszystkich nas nazywa demokrady (demokraty) — a ja mu za to skomponowałem, że oni a reszta graty (arystokraty) a co?? nie dobrze? hę?
I rozśmiał się serdecznie stary ze swego konceptu, poglądając na mnie.
— Ba! dodał — żeby to jeszcze panowie byli podobni do Jamuutów, darowałbym im; ale to wyjątek, a zamiast ich naśladować, tak na nich patrzą jakby krzywdę robili imieniowi i ich klice... Nie zajrzy tu żaden, chyba żeby z nich grosza wyciągnąć — a wspomnieć im Jamuntów, nosami kręcą jakby ich co nieprzyjemnego zaszło. Koniec końcem, kawalerze, choć święci, ja ci powiadam, bądź ostrożny, łaska pańska na pstrym koniu jeździ...
Ale, ale, — dodał — u mnie we wtorek wielkie polowanie, prosiłem pana Aleksandra, przyjedźże i waść z Doroszeńką...
Pytałem później porucznika, co pan sędzia może mieć przeciwko państwu, że i im nie wierzy i w ogólnym wstręcie dla wszystkich, a reszta gratów mieści, ale się rozśmiał ze mnie.
— Zachciałeś — rzekł — dziwak stary, duma w nim gra, znamy go z tej strony; najpoczciwszy z ludzi, ale już się z tem urodził i z tą łysinką zginie, że ma jakąś ansę do panów. Czasem przy stole, tu u nas, w oczy chorążynie i chorążemu zaczyna swoją chryję i prawi im toż samo, a oni się śmieją tylko. Ale niechże największy nieprzyjaciel, najdumniejszy z owych a reszta gratów, zaboli i jęknie, pierwszy sędzia w pomoc mu przyjdzie po chrześcjańsku i zapomni o swojej nienawiści, która u niego jest tylko fantazją szlachecką. Wszyscy my go tu kochamy i umyślnie nie raz obroną magnatów trochę mu krwi napsujemy. Nikt nie ma takiego zbioru anegdot o przemocy panów, o ucisku jaki wywierali, o spodleniu szlachty, jak on... Prawda, że stosunków też z niemi unika i w jednej Borowej bywa, a raz gdy w ganku dowiedział się, że hrabia P.... krewny chorążstwa przyjechał do nich na dni kilka, kazał nie wysiadając zawrócić, i na pokoje wejść nie chciał. Poszedł do księdza Ginwiłła, przed którym się wyspowiadał z tej nienawiści, ksiądz go zburczał surowo, ale to nic nie pomogło.
— Duma w waści — powiada kanonik zawsze — pokory chrześcjańskiej za grosz, zazdrość zła... tak! tak! Albośmy to nie bracia wszyscy, a że starsi czasem się nam nie udają i chcą imponować, żałować ich nie złorzeczyć, poprawiać nie uciekać, nawracać nie gardzić! A waćpan to nie jesteś po swojemu arystokrata przez to samo co czynisz? a nie popychasz tak samo żyda że żyd, chłopa że cham, i tym podobnie niezważając że i to bracia? a waćpan to nie grzeszysz? Myśmy zgodni i sercem połączeni być powinni, a nie wyszukiwać powodów do nienawiści i rozróżnień.
Ale sędziego Bundrysa już nikt nie przerobi podobno; to szczęście, że przy tym bziku serce dobre i charakter rzadkiej szlachetności, a cała rzecz kończy się na gawędzie i dowcipkowaniu, do których nawykł.
We wtorek tedy ruszyliśmy zaproszeni wszyscy do Romaszówki i to do dnia, pan Aleksander z Doroszeńką na jednym wózku, kapitan Zbrzeski ze mną, Pulikowski także z którymś z dworskich; a uważałem, że przez nadzwyczajną delikatność, chorążyc jak najskromniej się wybrał, aby szlachcicowi niczem to nieszczęsne państwo w oczy nie biło.
W Romaszówce dwór stary ogromny drewniany, porządnie utrzymany choć dach słomą kryty, żadnego występu i nic dla oka, ale że to odwieczna sadyba Bundrysów, sady cieniste, lipowe szpalery i aleje, gaj też za ogrodem, a czysto i starannie w każdym kątku, miłe to robi wrażenie. Sędzia starał się widać żeby nic dawnego obyczaju w zabudowaniach gwoli nowej modzie nie zmienić: na środku dziedzińca staroświecki jeszcze króluje piątrowy sernik, na prawo lamus, z galerją na słupach rzeźbionych opartą, dalej świronek nasz litewski, a tuż i stodoły, odryny, klunie, szopki. — We dworze też znać od lat stu na włos nic się nie zmieniło: sień jak stodoła ogromna a w niej pełno harapów, trąbek, torb i myśliwskiego przyboru, nawet zwierzyny świeżo ubitej na kółkach; w pokojach sprzęt nie politurowany, okryty perkalikami i włosieniem, biurka stare gdańskie, zegar w szafce pomalowanej w kwiaty, obrazy czarne od okopcenia otoczone wiankami i palmami.
Choć to było bardzo rano, sędzia czekając nas kazał już nakryć do śniadania po litewsku sutego i stół zastaliśmy pełen wędliny, serów, nalewek, wódek, słodyczy, a rad czy nie rad każdy jeść musiał, gdy dwie przystrojone dzieweczki wniosły bigos, rosół i zrazy. Służącego jednego tylko trzyma sędzia, bo męzką usługę ma już za arystokracją, i brzydzi się lokajem obawiając u niego herbowych guzików. Wszyscy byliśmy w najlepszym humorze, nawet pan Aleksander, który zajadał śniadanie na pociechę Bundrysa, i uśmiechał się na jego żarciki. Z rosą jeszcze ruszyliśmy do kniei, dokąd dawno już poszły obławy, pojechali strzelcy nasi i Romaszowiccy. Byłem w niemałym kłopocie z moją strzelbą, z którą się zaledwie obejść umiałem, bom ją podobno drugi czy trzeci raz w życiu w rękach trzymał... naśmieli się też ze mnie jako z nowicjusza, podrwiwając, że będę z książki strzelał i po łacinie polował. Mnie śliczny ranek, gwar ten wesoły, humor dobry i jesienne widoki najwięcej cieszyły, i dawałem z ochotą bawić się sobą.
Gdy przyszło rozstawiać, sędzia mnie jako gościowi przy sobie i chorążycu miejsce naznaczył, ogólne wskazując prawidła, żebym w głąb kniei się nie puszczał, nie ruszał się, nie gadał, psa, i człowieka strzegł się postrzelić. Po cichutku ścieżką ledwie znaczną rozprowadzeni stanęliśmy a ja przy pniaku sparłszy się na strzelbie mogłem myślom puścić wodze, prawie pewien będąc, że na mnie nic nie wyjdzie. Polowanie ma swój urok i przyjemność — nie rozumiem głupiego sportu anglików, którzy gotowi w lochach polować na szczury byle polewać; ale w lasach tych ślicznych, pod niebem pogodnem, w piękny dzień jesieni, myślistwo jest uczciwą zabawą, do której w sobie czuję żyłkę. Ostatnie to przypomnienie nie tych czasów, kiedy ono jeszcze było niemal koniecznością i człowiek żeby kawałka mięsa dostać, musiał się sam o nie starać.
Stałem tak nieruchomy w błogiem jakiemś zadumieniu, przypatrując się głębi lasu w najpiękniejsze czerwone i żółte liście ubranej, gdy mi si coś szarego mignęło, dwa ciche: — pilnuj! dały się słyszeć obok, zachrzęszczały gałęzie, strzał się rozległ krótki i urwany, i z między krzaków naprzeciw pana Bundrysa poskoczyła ogromna wilczyca, zaszczekała, parę razy chwyciła się za bok raniony, i juchą brocząc poschłe trawy na ziemię upadla. Myśliwi poprzybiegali natychmiast ze swoich stanowisk, aby nieprzyjaciela obalonego oglądać, nad którym stał, czyszcąc fuzję drżącemi rękami pan sędzia, gładził wąsa i urywanemi słowy przez klak, który trzymał w ustach, opowiadał nam, jak ubił matkę.
— Otóż to mości dobrodzieju, jak się zowie, mówił do mnie i pana Aleksandra, pośpieszającego z innemi ku niemu — prawdziwie szczęśliwe polowanie. Jejmość leży... teraz wilczęta już nasze, pobijemy je do jednego, matkę im wziąwszy i tylko mi żal, że się to któremu z gości nie dostało. A czemuż waćpan nie strzelał? — spytał mnie; wszak szła na strzał do ciebie... i musiałeś ją widzieć!
Przyznać się mi było trzeba, że zamyślony gdym coś szarego zobaczył, niemogąc między krzakami rozpoznać, nim fuzję porwałem, już wilczyca była znikła.
— Fryc mospanie! — zawołał Bundrys — a byłbyś się mógł pochwalić, że na pierwszy strzał dostałeś matedorę...
— Strzał mój był celny — dodał oglądając się — nieprawdaż?... jak się zowie... dobrze miałem na knieje wyrapione oczy, kiedyście mi pilnuj! zawołali: patrzę... mignęło tylko coś między brzeziną a temi błotami nad łużkiem sunie bestja języka wywaliwszy, stanęła, ogląda się a potem jak da susa, a ja ją wziąwszy pod łopatkę jak trzepnę... i wywróciła się... Jednakże, jak się zowie, jeszcze kilkanaście kroków zrobiła chwyciwszy się za bok, aż sobie natargała sierci, i dopiero jak się z niej jucha lać poczęła, upadła tarzając się... Ot tobie za moje barany i cielęta moich chłopków, jejmościuniu...
— Śliczny strzał, kochany sąsiedzie — dodał pan Aleksander, przybliżając się do wilczycy, która już wyciągnięta, martwa u nóg naszych leżała.
— Było tam później kilka strzałów na linii: niech no się dowiemy od strzelców z jakim skutkiem; wypadnie tedy pomyśleć, gdzie jeszcze i którą knieję zająć, może się jeszcze poszczęści; w polowaniu jak w życiu, póki idzie, jak się nie powodzi, to darmo upierać, jak się zowie, a łyka drzeć póki się dadzą.
— Prawda! — powiedzieliśmy mu wszyscy.
Bundrys wciąż ust nie zamykał.
— Powiesz mi pan dobrodziej, że to przesądy dodał — bo wszystko teraz przesądy u was, ale ja wyjeżdżając z domu dobrą miałem otuchę: psy się tarzały, żadna stara baba z wiadrem nie przeszła nam drogi, wszystko się kleiło, nawet hetman pański, obrócił się do pana Aleksandra, mój ty królewiczu Borowski — pan Doroszeńko głos mitygował i pofolgował despotyzmowi swemu, jak się zowie, zostawując rozpoznanie wagi kniei strzelcom moim.
Gdy to mówił, z tylu za nami dał się słyszeć donośny pana Doroszeńki wykrzyknik....
— O la Boga, panie sędzio — dla czego? — bo hetman Doroszeńko wiedział dobrze, że strzelcy Romaszowieccy, a mianowicie nieoszacowany Kiryłło, ślicznie rozstawili obławę i nas.... jak z książki... Jednakie gdyby byli zajęli uroczysko Borowe Niwy i zachodzili dalej, to byśmy i szczenięta wszystkie pobrali jak w worku... a tak poszły!
— Ale poczekaj-no poruczniku, były strzały, zobaczymy, może się i im dostało.
— Jeden strzał to już ręczę, że pudło, huknął po lesie jak na wiwat; drugi może być pewniejszy... Jednak wątpię, może jaki nowicjusz na zajączka się połakomił.
W tem ścieżynką od boru zbliżył się w łapciach i torbie borsuczej na plecach, ze strzelbiną lichą, szpakowaty, malutki, z wąsami popodstrzyganemi, ślepy na jedno oko ów sławny Kiryłło, kłaniając swemu panu czapką do kolan.
— Wiesz mosanie, jak się zowie — zawołał Bundrys, — na polowaniu czapka na łbie, wszyscy myśliwi, nie ma panów — nakryj-że łeb.... i patrzaj co to jest... a ha! starucha!... a wy coście zrobili?
— Troje młodych...
— O! — Sędzia aż poskoczył z radości, nigdym jeszcze nie widział tak uszczęśliwionego człowieka. Pan Aleksander tylko się uśmiechnął.
— Niech-że cię! jak się zowie... bodaj-eś poszedł głową w żyto!! stary mój — dajcie mu kieliszek wódki... a kto zabił?
— Jedno ja...
— O! bo to ty zawsze sobie dobry kątek zostawisz, filucie jaki stary — mówił niepohamowany myśliwiec — a Kiryłło uśmiechnął się i jedynem okiem jakie miał mrugnął, machając ręką, powtórzywszy po cichu zamiast odpowiedzi, pocieszne przysłowie, którem go prześladuje pan Bundrys.
Jak toj kazau, wyszło na toho, także i to...
— Drugie zabił Janek jakiś, trzecie pan Zbrzeski... dopieroż śledztwo, że jeszcze ktoś strzelał — do czego?
— Ktoś spudłował! — zawołał Doroszeńko — ręczę za pudło!
Wtem ujrzeliśmy spoconego Pulikowskiego, który zbliżał się do nas z miną zafrasowaną, poglądając na fuzję... i domyśliliśmy się po twarzy, że jemu się owe pudło przytrafić musiało, bo rozogniony był okrutnie.
— Nikogo nie posądzam, nie obwiniam nikogo — rzekł z zapałem... — ale to rzecz nienaturalna...
— Żeś spudłował? — zapytał — Doroszeńko.
— A tak! naprzód już to postawiono mnie w takiej gęstwinie, że o krok przedemną nic widać nie było, oczewista machinacja... wiadomo jak u mnie moja Segalasówka utrzymana; na kwadrans postawiłem ją w sieni, już jej coś zrobiono... strzelam, jak mnie wytnie w pysk!
— Stary nabój!
— Dzisiejszy...
— Toś go przesadził!
Pulikowski kiwnął tylko głową jakby chciał powiedzieć:
— Żartuj zdrów! i dodał:
— A taki i z tem wszystkiem nie musiałem spudłować zupełnie, strzał był trafny... wilczak się pochwycił i zaskomlał, na liściach jest krew... pewnie gdzie leży w krzakach, a znajdą go to powiedzą, że ktoś inny go zastrzelił... ze mną tak zawsze!!.
Choć tylko cośmy zjedli śniadanie, pan Bundrys zawnioskował, aby wypić pogrzebowego i cokolwiek przekąsić, reflektując, że dużo jest jeszcze do roboty; musiano się zgodzić, zwłaszcza pan Aleksander, który się obawiał żeby szlachcic zaraz mu nie uciął, że pańskiej gębie proste wieśniacze przysmaczki nie w smak idą.
— Kiryłło — zawołał sędzia — podać tu Refektarzyk.
Dowiedziałem się, że Refektarzykiem nazywała się skrzynka umyślnie konceptem gospodarza sporządzona do polowania, która na wozie za nami jeździła z kniei do kniei, mieszcząca wygodnie, co tylko do śniadania mogło być potrzebnem, nawet nad miarę — ale tu jedzą i piją ogromnie.
Było w niej z pięć dużych flasz starki, parę gdańskiej wódki prawdziwej, szynka, ozór, ser, tluczeńce, pierniki, śliwki suszone, wszystko najporządniej w pudełeczkach poumieszczane, i z Refektarzykiem wyśmienicie się bez obiadu obejśćby można. Ja ledwiem się wykręcił od starki, ale pół kieliszka złotej wody wypić musiałem dla pozyskania lepszego oka, jak mówił pan Bundrys.
Wesoła zawiązała się rozmowa między strzelcami ściągającemi na plac, rozpatrywano zabitego zwierza dochodząc strzałów, przypominano dawniejsze różne wypadki osobliwsze i zdaje mi się, że prócz Aleksandra i mnie, każdy coś trochę zapolował. Biedny Pulikowski wziąwszy mię na stronę, kiwał głową i skarzył się, że i tu jest intryga.
— Zobaczysz waćpan — rzekł — wszyscy coś zabiją, a ja nic... Zawsze tak... prześladowanie we wszystkiem. Chciałem mu to wybić z głowy, ale niepodobna, zdaje się, że mu z tem milo, choć cierpi niby i chodzi pochmurzony niedowierzając nikomu. Uważałem że poczciwy gospodarz, zalecił jak najmocniej Kirylle, aby go w najlepszem miejscu postawił, ale Pulikowski zszedł z luki, pewien będąc, że go źle umieszczono, i przepuścił wilka... Spolowaliśmy parę kniei jeszcze i na późny obiad, o godzinie czwartej czy piątej wróciliśmy do Romaszówki. Dopiero tu od Doroszeńki dowiedzialem się, że pan Bundrys ma córkę jedynaczkę; miałem go za kawalera dotąd, pokazuje się, że wdowiec, a panna Konstancja dorosła już i na wydaniu, ale szlachcic ją trzyma w kątku.
Pulikowski wziąwszy mnie do swojego wózka, gdyśmy powracali wciąż gadał o Bundrysie, nie tając się z żalem jaki miał do niego.
— Niby to on dobry, ale filut — mówił — ja jego dawno znam i wiem jak moją kieszeń; i on mnie prześladuje... Czyhają na mnie. Bundrysów tu pełno w okolicy, szlachetki... Sędziego pana Adama ze szkół w Łyskowie ojciec oddał do palestry, żeby się przetarł i tam odbywał akademją, potem go posadzili w Horkowiczach na gospodarstwie; około lat trzydziestu mając ożenił się, już pan swojej woli i doli, z szlachcianką ubogą; żyli z sobą do lat dziesięciu, potem mu Bóg dał córkę a wziął żonę. Już to nie ma co powiedzieć, że dla dziecka się poświęcił, czuwając nad nią z wylaniem się i przywiązaniom największem i dobrze ją słyszę wychował, ale po swojemu. Francuzkiej elegantki mieć z niej nie chciał, nie oddał też za dom na pensją, bo to dla dziewcząt licha warto, i sprowadził do niej nie młodą już wdowę, którą waćpan poznasz, panią Osmólską, krewnę swoją blizką. Pani Osmólska dobra kobieta, ale i ta należy do związku przeciwko mnie z panną Jamuntówną... pewny jestem... chcą mnie koniecznie ożenić i prześladują, żeby zmusić...
Starałem się biednego Pulikowskiego czemś zająć, żeby go od powtarzania mi tych użaleń i przewidzeń odwieść, bo to na obłąkanie zakrawa, i temum winien że mi całą drogę opisywał pannę Konstancję i panią Osmólską.
Ciekawym też był panienki, którą z takiem staraniem sędzia wychował, ale o mało nie odjechaliśmy nie widząc nikogo, bo pan Aleksander był w ubiorze myśliwskim i tak się kobietom nieznajomym przedstawić nie chciał, bojąc się by drażliwy Bundrys za lekceważenie sobie tego nie poczytał. Ale sędzia inaczej to wziął.
— To to u was u panów te ceremonje czcze, a u szlachty nie ma tego — odpad — frakiem się brzydzimy, moja córka szlachcianka choć mi ją wydelikacili, ale serce poczciwe i dziewczyna sobie prosta, a poczciwa...
I tak zaciągnął nas do pokoju, gdzie zastaliśmy już panią Osmólską, poważną kobietę, wyraźnie na nasze przybycie wystrojoną w jedwahną suknię, i pannę Konstancję, a jak Bundrys nazywał Kocię, która jest cudem piękności. Uważałem, że pan Aleksander, pierwszy raz jak ja spotykający ją, zastanowił się nieco spojrzawszy na nią, znać nie spodziewał się nic podobnego zobaczyć. Ależ bo w istocie anielskiej urody i sędzia może się nią pochwalić...
Dosyć słuszna, na podziw zręczna, z niebieskiemi oczyma, z usteczkami uśmiechnionemi, tylko jej skrzydła przypiąć a zdaje się poleci. A taka wesoła, żywa, miła, grzeczna, że człowiek nie wie co w niej lepszego, czy ta piękność nadzwyczajna, czy dobroć, która przez nią mówi. Zaraz znać, że pan Bundrys ją kocha i pieści, bo ona tu w domu królową i przy niej on najlepszym sługą. Pani Osmólska, ojciec, ludzie w oczy jej tylko patrzą, żeby zgadnąć co myśli. Wszyscy wiele nas było musieliśmy się zaciągnąć pod jej panowanie, i wzięła nas od razu w rządy swoje, z taką swobodą, tak jakoś nic nie mieszając się, z dziecinną prostotą, z zaufaniem, że w pół godziny byliśmy jakby od wieków z nią znajomi i przyjaciele. Bundrys się śmiał, zacierał ręce. Osmólska chodziła tylko mitygując jej żywość i zbytnią może szczerość. Przy stole posadzili przy niej pana Aleksandra i słyszałem jak mu powiedziała:
— Od czasu jak wróciłam od PP. Wizytek, ciągle się napieram u ojca, żeby mnie zawiózł choć do kościoła do Borowej i jeszczem się nie doprosiła...
— Nie pojmuję jak to być może — odpowiedział — żebyś pani czego żądać mogła, a ktoś jej odmówił!
— Ale mnóstwo rzeczy! — poczęła szczebiotać Kocia — nie tylko to jedno... mnie nic nie wolno.
Ojciec to dosłyszał i zaraz się odezwał:
— A tak panience się dawno chce do Borowej, ale ja nie głupi, napatrzy się państwa i waszych pałaców, to jej się zechce, żebym jej tu w Romaszówce takie same stawiał...
— Ale mnie tu tak dobrze, że nigdzie na świecie lepiej być nie może, i żaden pałac milszy być nie może od Romaszowickiego dworu... to tylko ciekawość.
— Pierwszy gradus do piekła — rzekł Bundrys.
Doroszeńko nie spuszczał oka z panny Konstancji. Kapitan Zbrzeski ją pożerał... a przyznam się, że na ten świeży kwiatek i mnie miło było spoglądać z mojego kątka... Ona bawiła szczególniej pana Aleksandra, który doprawdy jakoś przy niej rozruszał się i rozweselił, pierwszy to raz takim go widziałem. Musiało to być uderzające, kiedy porucznik łokciem mnie trącił i szepnął:
— Patrzajno... ta ślicznotka naszego tetryka rozochociła... gada... śmieje się szczerze, dalibóg... w oczy jej patrzy! A! błogosławione by też to było polowanie... ale cyt!
Zakąsił usta... Obiad był taki, jakbyśmy tydzień nic nie jedli, a Bundrys nielitościwie gościnny; jeszczem nie był nigdy na takim traktamencie natrętnym. Sędzia nakładał na talerze, sędzianka pilnowała każdego, kazano powracać z półmiskami, dolewano, zaklinano, aż strach. A gdy inaczej nie mógł Bundrys kończył przycinkiem:
— To już chyba to nasze szlacheckie jadło dla popsutych waszych gąbek nie smakuje!
Śmieliśmy się, a jeść i pić musieli, i sędzia też był w różowym humorze, nawet dla pana Aleksandra swoich zwyczajnych anegdotek zaprzestał... Starsi sobie trochę podpili; kapitan Zbrzeski począł w niedostatku innych, do pani Osmólskiej się przysiadać, bo pannę Konstancję zabrał nam chorążyc, czy ona jego; Doroszeńko poczciwy wojenne dzieje opowiadał. Pulikowski na ganek wyszedł ubolewać nad sobą z lampeczką w ręku, obawiając się wzroku pani Osmólskiej... I ja dobrze nie wiem jakeśmy się z Romaszówki wydobyli, bo się sędzia usadził z innymi, żeby mnie podpoić a jak żyję tak nie piłem, aż mi się okrutnie głowa rozbolała. To tylko pamiętam, że całą drogę Doroszeńko, z którym mnie posadzono na wózku, cmokał i powtarzał do siebie: Daj Boże! ale co o tem myśleć; a powróciwszy pobiegł do księdza Ginwiłła, z którym z godzinę rozprawiali. Nazajutrz kanonik wziął mnie na stronę:
— Słuchaj-no — rzekł — a tobie jak się w Romaszówce podobało?
— Gdyby nie tak karmili i poili...
— No! a reszta...
— Ludzie serdecznie gościnni...
— A panna Konstancja? doprawdy taka piękna?
— Jak anioł!
— Tfu! splunął kanonik, gdzie ludziom do aniołów, którzy patrzą na oblicze Boże... dajże mi pokój... Prawda to co powiada Doroszeńko, ze pan Aleksander... że panu Aleksandrowi... to jest, że nasz Oleś ciągle był z nią?
— A jużciż jako pierwszy w towarzystwie, bo ona go bawiła.
— Ale uważałeś czy się nie przymuszał i wesół był szczerze?
— Zdaje się, zresztą mnie podpoili trochę...
— A fe! tego nie pochwalam, wyjdziesz na grenadjera! do czego tobie to! Woda kochanie to napój dla młodych i starych najzdrowszy... wódka lekarstwo lub trucizna.
— Kiedy się usiedli mnie spoić.
— Powinieneś był uwziąć się i nie dać... wyrzucę to sędziemu; niech-że starzy, ale waści o chorobę mogli przyprawić.
Poszliśmy z zadumanym kanonikiem, który pociągnął do chorążynej.
Ja z tej wrzawy myśliwskiej z podwójną przyjemnością wróciłem do mojego kątka spokojnego i zajęć bibliotecznych. Zastałem biednego Mateusza w wielkim kłopocie, znowu mu mysz pochodziła po półkach, i w wielkiej Encyklopedji jeden tom zagiął się przy wsuwaniu. Suszył właśnie foljaly i musiałem słuchać teorji gnieżdżenia się molów w różnego rodzaju okładkach, z których jak się zdaje nowe są najniebezpieczniejsze.
— Nie ma jak stare dębowe okładki pokryte świnią skórą... ot jak pierwsze tomy Balandzistów tych (byli to Bollandyści) — mówił, jeszcze późniejsze pargaminowe jako tako, a dalej już nasze półskórki to plugastwo; lepsze proste szycie, mól nie ma gdzie mieszkać długo i zgubić go łatwiej, a w te klejonki jak się zaszyje, niczem go nie wykurzyć, póki do szczętu nie zje klajstru a z nim i papieru...
Mateusz ma szczególniejsze poszanowanie w ogólności dla starych, dla grubych i nieudźwignionych foljałów, a prawdziwą namiętność dla Kroniki Świata Norymbergskiej z rysunkami Plejdenwurfa i Wohlgemutha, nad którą go najczęściej zastać można. Włożywszy okulary na nos, przegląda ją począwszy od stworzenia świata, i gdy przyjdzie do owych ludzi o głowach sześciu, o trzech nogach, z dziobami, o których wyobraźnia średniowieczna marzyła, nie może się napatrzyć cudowisk powtarzając: — I wszystko to panie na świecie bywało! Jezu Marja! słychane rzeczy!
Czasem znajduję go zaczytanego z usty otwartemi na środku sali tak, że mnie wchodzącego nie słyszy, i starając się pochwycić myśl wydzierającą mu się, ze zmarszczonemi brwiami, zagniewany niemal na książkę syllabizuje dziwując się, że zrozumieć nie może. Stary ma chwile, w których mu te druki dokuczają i gderze na ludzi, że ich tyle nazbierali. Dość że zawsze się śmieję i zabawię serdecznie, gdy z nim pobędę.

25 sierpnia.

Od kilku dni nie miałem czasu nic wpisać, tak bylem zajęty czy leniwy; zresztą wszyscy tu po trosze w tym raju uczymy się próżnowania, a ja choć go sobie nie pozwalam, mam do niego także usposobienie. Z biblioteką i Mateuszem nie robotę mam ale zabawę; ja katalogi piszę i sprawdzam, on nosząc książki i robiąc śledztwa o myszach i molach nad głową mi gderze, gadamy z nim o nieboszczyku bibliotekarzu, którego wszystkie nałogi przejął starowina; potem pan Aleksander przyjdzie czasem do mnie i da mi jakiś arkusz do przepisania lub rachunek do zrobienia, obiad i gawędka.
Gdy w bęben zabębni kuchta przy bramie pałacowej, z dworków się rusza kto żyw, Pulikowski ze stajni, Hończarewski ze swego mieszkania w oficynie, i prawie razem schodzimy się wszyscy do sali, gdzie najczęściej już nad krosnami zastajemy panią chorążynę, która każdego wita jakiemś słowem przyjaznem i troskliwości pełnem, czasem chorąży do kogo się odezwie. Hończarewski oprócz Apokalipsy, z którą się tai dla proboszcza niemiłosiernie go fukającego za prorocze jego dziwactwa, ma sobie za obowiązek zgadywać pogodę z pająków, znaków różnych na niebie i ziemi i barometru. Żeby mu się więc zdawało, że nie darmo chleb je, i coś robi a na coś się przydał, najczęściej sam stary, gdy wnijdzie do pokoju, pyta go: No, a co? jak barometr?
Hończarewski przybiera naówczas tak poważną minę, jakby nie tylko zgadywał pogodę, ale ją robił dowolnie. Jest to mały i chudy staruszek, z długą szyją, na której osadzona głowa bardzo wielka, łysa, z oczyma niezmiernie wydatnemi, usta wpadłe, czoło pokrajane fałdami, ubrany zawsze jednakowo, we fraku sieraczkowym starego kroju i aksamitnej w kraty kamizelce. Gdy go spytają o pogodę, tajemniczą robi minę, zacina usta jeszcze więcej, i odpowiada wedle humoru, prorokując naprzód więcej niż barometr i ludzie wiedzieć mogą. Te jego przepowiednie, ziszczające się czasem lub fałszywe, są zawsze przedmiotem chwilowej przedobiedniej rozmowy.
Pulikowski wślizga się nieznacznie, o ile mu otyłość pozwala, wzrokiem przelękłym spogląda na pannę Jamuntównę i jak najdalej się od niej odsuwa, starając jak najniżej ukłonić. Ksiądz kanonik wpada żywo zwykle z powitaniem staroświeckiem: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!... i wesołością na twarzy... Pan Doroszeńko poważnie wchodzi zacierając ręce, kapitan Zbrzeski ze swoją czapeczką włóczkową niby wojskowego kroju, zamaszysto wchodzi i natychmiast do kobiet się przysuwa, które prawdę powiedziawszy, śmieją się z niego. Nigdy nie przychodzi bez jakiegoś dowodu pamięci o płci pięknej i zdradliwej, jak ją zowie, przynosi bukiet, owoc, osobliwość jaką ogrodową, naprzykład dwa zrosłe orzechy lub dziwnej formy jabłuszko i oczyma ofiarując je Krysi, ręką starszej pannie Jamuntównie oddaje.
Gdy i pan Aleksander wejdzie, a matkę w rękę pocałuje, pani wstaje od krosienek i wszyscy idziemy do jadalnej sali, gdzie już każdy ma miejsce swoje. Ja uprosiłem że na końcu szarym z Pulikowskim jadam, jako najmłodszy i najpóźniej przybyły; a mam zręczność biednego podporucznika rozbawić i pocieszyć. Po obiedzie chwilę jeszcze trwa rozmowa przy czarnej kawie, którą sama pani podaje tym co pija, i zaraz się rozchodzimy każdy do swojego kąta, wyjąwszy, jeśli kogo państwo chcą zatrzymać.
Proboszcz zawsze z naładowanemi dla psów kieszeniami kroczy do dworku, gdzie już na niego i dzieci i ubodzy jego czekają, ja do biblioteki lub do ogrodu, i poobiedzie mamy znów wolne, aż do herbaty i wieczora.
Na czytania nasze, kto tylko ma czas, przychodzą wszyscy, ale Doroszeńko nie zawsze może, Pulikowski spóźnia się do kolacji, żeby jak najkrócej być ze straszną panną Jamuntówną. W sali gdzie czytujemy, każdy ma już swoje krzesełko, przy stole okrągłym, ja jako lektor, pani z pończochą, dwie panny Jamuntówny, jeśli jest kto z gości, pan Aleksander w kąciku ciemnym za matką, stary chorąży chodzi prawie zawsze, ksiądz Ginwiłł lokuje się przy piecu lub przybliża do stołu, Hończarewski siaduje przy drzwiach, Kajetan Zbrzeski naprzeciw kobiet, Doroszeńłko, jeśli jest, koło proroka... Pulikowski za firanką pod oknem.
Najniesłuszniejsze to uprzedzenie jego przeciw nieszczęśliwej pannie Jamuntównie, która jest sobie trochę sztywna i nieco dumna, lękając się zawsze żeby jej nie chybiono, gra w marjasza z gracją, ciągnie kabałę, śpiewa jeszcze (co przez okno słyszę) dawne piosnki czyli texta z czasów Konfederacji Barskiej, a zresztą, choć gderze w garderobie i ostro pilnuje panny Krystyny, najlepsza w świecie osoba. Prawda, że radaby wydawać się jeszcze młodą, ale że była piękną, a młodość i wdzięki na nic się jej nie przydały, nie dziw, że chciałaby je przeciągnąć. Panna Krystyna, ładne dzieciątko, wesoła i figlarna, której obowiązkiem siedzieć cicho, pończochę robić i piec raki.
Otóż całe towarzystwo nasze, i całe życie, tak utkane z godzin jednostajnie płynących, jak piękna materja kwiecista, w której ani węzełka, ani skazy nie dostrzeżesz.
Widzę ze wszystkiego, że opowiadanie pana Doroszeńki o Koci Bundrysównie mocno zajęło chorążynę, bo się o nią nas wszystkich rozpytuje, bada i zabiera się nawet odwiedzić sędziego, co że rzadko się trafia, zrobi w sąsiedztwie wielką zazdrość i będzie długich rozpraw przedmiotem.
Pan Aleksander ze mną jeździł drugi raz do Romaszówki; była to prosta grzeczność tylko dla pana Bundrysa którego zaprosić chciał sam osobiście na polowanie, i nie powiem żebyśmy tam bardzo dokazywali, ja przynajmniej, siedząc przy pani Osmólskiej, dosyć się nudziłem, choć zacna ta pani usilnie pragnęła mnie zabawić; pan Aleksander trochę pogadał z Konstancją, która do nas wyszła, uprzejmie, wesoło jak z siostrą, alem ja nie postrzegł żeby tam coś więcej być miało. Przecież gdyśmy powrócili do domu, widziałem, że wszyscy z tego zaraz poczęli wnioskować, nawet chorążyna kazała mnie przywołać do siebie, i poznałem po niej, że nie chcąc się wydać z tem, że ją to tak bardzo obchodziło, bardzo mnie wypytać pragnęła.
— Siadaj-no panie Janie, tu blizko koło mu ich krosienek — odezwała się wesoło patrząc mi w oczy — ja trochę jestem głucha... rozpowiedz mi co to tam robiliście w Romaszówce?... Jeździłeś słyszę z Olesiem?
— Pan Aleksander był tak łaskaw, że mi sobie towarzyszyć kazał — rzekłem.
— No! ale cóż? jak? rozpowiedz-no mi wszystko, jakże to było?
— Jeździliśmy zapraszać sędziego na jutrzejsze polowanie.
— A! no to dobrze, ale cóż? — wyszła ta panna Konstancja?
— Wyszła.
— Oleś z nią gadał?
— Rozmawiał...
— To słyszę wesołe dziewczę i ładne? — spytała.
— A już to że śliczna to jak anioł.
— Patrzajże! opisz mi ją, panie Janie, jak wygląda?
— Dosyć słuszna, bardzo zręczna, oczy niebieskie, twarz miła, wesoła, figlarna, ale dobroci pełna.
Na to wszedł ksiądz Ginwiłł i głową zaczął kiwać w progu na mnie, widząc mnie z takim zapałem opisującego, co mu się zdało widać nieprzyzwoitem, ale chorążyna skinęła na niego.
— To ja się go rozpytuję o Bundrysównę.
— A! — rzekł.
— No! mów-no, mów... piękna powiadasz wesoła... blondynka?
— Tak, niezbyt jasna.
— Oczy niebieskie? duże?
— Śliczne... twarz jaką tylko na obrazach się widuje.
— A nie uważałżeś jakże ona była dla Olesia? bo to mnie wszystko widzisz obchodzi, oni tam tacy grymaśni...
— Niezmiernie owszem byli grzeczni.
— Grzeczni? ale ona?
— Śmiała się, rozmawiała.
— A Oleś w dobrym był humorze?
— Jak zwykle... mnie się zdało że w bardzo dobrem usposobieniu.
Spojrzała na księdza Ginwiłła, który milczał zadumany; wkrótce potem wyszliśmy.
— Otóż masz — rzekł do mnie — biedna nasza chorążyna już marzy... Waćpan to nic nie wiesz, dla czego się tak rozpytywała, ja to już razy kilkanaście te paroksyzmy przebywałem. Kończą ci się zawodem, a bodaj żeby i teraz tak nie było. Biedna matka, chciałaby syna widzieć żonatym i szczęśliwym, a ten się na biedę żenić nie myśli... Było to już tych panien dosyć, a za każdą też same interrogatorja, poznaki, uciechy, a potem smutek i płacze pokątne. Waćpan pamiętaj, nie karm ją próżno ladajakiemi przywidzeniami, jeśli się pytać będzie; mnie się zdaje że to darmo... jak Bóg zechce, zrobi się to bez ludzi! a widać nie było dotąd woli Bożej i próżne usiłowania. Panna Bundrysówna ma może lat siedemnaście; obliczyłem dobrze; pan Aleksander około czterdziestu... gdzież to się może sobie podobać? ta zwyczajnie młokos, dzierlatka, pusto w głowie, ten sensat... a w dodatku tatunio, który a reszta gratów nie cierpi... Gdzież to jedno z drugiem powiązać!...
Ale próżne były kanonika rozumowania; cały dwór rozpromienił się nadzieją; pierwszy raz w życiu miałem nawet szczęście być zaproszonym przez pannę Jamuntównę do jej mieszkania, i wyprawiwszy synowicę, żebym nie pomyślał zapewne, że co myśli o nas... przyzwała mnie pod pozorem narady o jakieś tam sukienki, co je chorążyna dla Andzi szyć kazała.
Poczęło się prawda od sukienek, ale panna Jamnutówna zrobiła zaraz zapytanie o odwiedziny w Romaszówce: musiałem znowu opowiadać i jak najkróciej się wyspowiadałem, słuchając rady kanonika, a nie wiele dając im nadziei, jakbym nie rozumiał o co chodziło. Uważałem z twarzy panny Jamuntówny, że mnie musiała wziąć za dosyć nierozgarnione stworzenie, alem się na to poświęcił.
Ledwiem od niej wyszedł, porwał mnie Doroszeńko i kapitan Zbrzeski, oba ciekawi i pałający, a tu się wykłamać było trudno, bo mnie w takie wzięli obroty, że od wstąpienia na próg do wsiadania na bryczkę musiałem każdy nasz ruch, słowo, śmiech i minę opisywać. Hończarewski zbliżył się także zadumany i słuchał poważnie; nareszcie gdym dokończył, skonkludował:
— Wiek niewiary! wiek bezduszny! wiek filozofji i szyderstwa... gdybyście mieli ducha, nie potrzebowalibyście o nic pytać, wiedzielibyście wszystko. Każda rzecz od razu się daje wyrachować z początków, lub odgadnąć i wyprorokować niemylnie. Pierwsze widzenie się pana Aleksandra z panną Konstancją nastąpiło pod znakiem Bliźniąt...
Wszyscy się śmiać poczęli.
— Otóż masz wartogłowów! — zawołał poważnie wieszcz wyciągając obie ręce i załamując je potem, śmieją się! śmieją! a nic nie wiedzą! nic! Bliźnięta oznaczają połączenie... to jawna i oczewista. Księżyc był w pełni i to znak dobry, a w ostatku stuletni kalendarz...
— Bywaj zdrów kiedy już i stuletni kalendarz na placu! — przerwał Doroszeńko.
— A kiedy tak to nic nie powiem! nic! — zawołał Hończarewski — kłaniam uniżenie, nie będziecie wiedzieli.
— Gadajcie co chcecie — rzekł Zbrzeski — ja się na tem znam, pan Aleksander zaszłapał!
— Małoś to już razy tak mówił?
— Nigdy z pewnością! — zawołał Zbrzeski — dziś głowę daję...
Pulikowski, który widząc zawsze dwóch naradzających się lub rozmawiających, podejrzewa że nań coś knują, niespokojny podbiegł powąchać spisku i wmięszał się do nas; ale widziałem z miny, że rozmowę o sędziance wziął za podstawioną umyślnie i odszedł kwaśny kiwając na mnie.
Pobiegłem za nim.
— Słuchaj chłopcze — rzekł, wpatrując mi się w oczy — miałem cię i mam za niezepsutą istotę, prawą i szlachetną... a i ty widzę należysz do nieprzyjaciół moich... Chodziłeś już do tej czarownicy Jamuntównej, teraz jakieś konszachty, to coś jest, przyznaj mi się!
Powiedziałem mu o co chodziło, ale odszedł nie wierząc i grożąc mi; tymczasem Doroszeńko i kapitan rozprawiali zawsze o jednem.
— Teraz — rzekł pierwszy, przypuściwszy że już się pokochał, co ze starym Bundrysem zrobimy? wszak ci on nie zgodzi się na to żeby córka jego miała wnijść do rodziny a reszta gratów?
— Co? — zakrzyknął Zbrzeski z zapałem — a to ją wykradniemy... to go porąbiemy... to historję zrobimy!
— Dopiero by było krzyku na przemoc magnata... a stary by nam jak psóm we łby postrzelał... z nim nie łatwa sprawa...
— Niech mu się tylko klei — rzekł Zbrzeski — damy sobie rady, zrobimy konfederacją, przypaszemy oręż i zbrojną ręką bodajby...
— At! żarty, ale jak pokonać sędziego?
— Myślicie że będzie przeciwny?
I tak długo jeszcze oba na wierzbie gruszki trzęśli; ja musiałem odejść, bom widział że końca nie doczekam, ale to dowód jak tu wszystkich obchodzi to czego chorążstwo pragną.
Umieli oni od najmniejszego do największego przywiązać do siebie wszystkich, tak że każdyby chętną z siebie dla ich szczęścia zrobił ofiarę, właśnie może dla tego, że oni nigdy żadnej nie pragną, i tym co ich chleb jedzą i na łasce ich żyją, sami jeszcze zdają się okazywać wdzięczność... Dla nich znać, że to równi im ludzie, że to członkowie jednej wielkiej rodziny, a miłość chrześcjańska prawdziwie czynem w ich sercach. Małe to są rzeczy, ale najmniejszej nigdy nie dojrzałem w nich próżności i pragnienia utrzymania się na jakiemś stanowisku, pokazania się, przodkowania. Najwyższa pokora i niewyczerpana łagodność znamionują każdą ich czynność. W kościele u nas bywało, gdy się szlachta zejdzie, co to intryg o pierwszą ławkę, jakie parcie się naprzód, ile zgryzot gdy się kto nie dostał gdzie mu się niby należało; tu oni wszyscy nie raz w tłumie, bojąc się potrącić żebraka, późno przyszedłszy siadają przy drzwiach, nie dozwalając sobie robić miejsca, a chorążyna powtarza:
— Dom Boży, co my tam znaczym robaki... tyle jeden co drugi, a często najlichszy najwyżej by stać powinien.
Tak ciągle. Chorąży sam jeśli słowem nie może, to uśmiechem i twarzą ludzi ku sobie pociąga; jego smutek ma w sobie coś takiego uroczystego, wielkiego, a milczenie tyle męstwa, że nieraz dopatrzywszy łzy w jego oku chce się przed nim upaść na kolana. Wiem że ja patrzę nań jak na męczennika. Zdaje się nie nie widzi i w istocie nie dostrzega często tego co się tyczy osoby jego, ale co ludziom potrzebne pierwszy zobaczy; nawet ten ślub milczenia mimowolny przełamuje gdy sądzi że komu słowo jego potrzebne. Na modlitwie jeszcze potężnieje i niemal się przeistacza; patrząc nań przyszło mi na myśl com nieraz czytał o pobożnych i błogosławionych, że się mienili i rozjaśniali modląc, z nim właśnie dzieje się tak samo. W domu to niemal pospolity człowiek, w kościele twarz mu się wypogadza, oczy jaśnieją, wargi drżą, a często skończy się nabożeństwo, wyjdą wszyscy, on jeszcze się modli i płacze, aż mu ktoś musi przypomnieć godzinę i niepokój żony, która o zdrowie jego niezmiernie troskliwą będąc, pilnuje go jak dziecko.
Żyje jak anachoreta, dla siebie niezmiernie mało potrzebując; zbytek mu obojętny, w jego mieszkaniu prócz klęcznika, obrazów kilku i książek nie ma nic; z rzeczy powszednich, których każdy potrzebuje, do których się przywiązuje i otacza niemi, ani jednej fraszki, do którejby przywiązywał jakąś cenę. Nigdy nie połajał nikogo, nie zmarszczył się nawet, ale cały dwór na skinienie jego w ogień by poleciał, a jeśli zażąda, nie dla siebie ale dla żony i syna czegokolwiek, nie ma, nocy, przeszkód, oddalenia, wyprzedzają się wszyscy, aby go natychmiast zaspokoić. Niezmiernie hojny, rozrzutny prawie, groszem sypie i nigdy się nań nie ogląda, a jednak mówią że fortuny nie nadwerężył: Bóg niewidzialną dłonią dosypuje co oddają dzieciom jego.
Gospodarstwo i zarząd majątków, o ile poznać je mogłem, starannie dopilnowane, ale celem tu nie jest jak gdzieindziej samo tylko przysporzenie grosza. Widać że Jamuntowie od dawna pojmowali jakoś lepiej to zadanie i obowiązki posiadaczów ziemi, a pan Aleksander, który się najwięcej zajmuje ogółem interesów i administracją, bardzo jasno cel widzi przed sobą. U nas dziś powszechnie, kto ma ziemię z włościanami, widzi mu się, że ją dla tego ma, aby na niej pieniądze robił i używał; dawniej jednak musiało to być inaczej, i teraz by inaczej zdaje się być powinno. Posiadanie ziemi wkłada inne obowiązki na właścicieli, którzy nie koniecznie spekulować i ciągnąć grosz powinni, żeby się nazywali dobrymi gospodarzami. Tak też Jamuntowie od wieków patrzali na położenie swoje i obowiązki względem włościan, więcej się troszcząc o ich dobry byt, o wykształcenie moralne, niżeli o swoje dochody. Każde więc przedsięwzięcie ma dla nich dwie strony: pierwszą, jego pożyteczność ogólna dla majętności zamieszkujących ludzi, drugą dopiero korzyć własna. I wpływem dobrego przykładu, serdecznym tym związkiem ze swoimi włościanami dokazali tego, że choć lud tu zapewne nie jest z samych złożony aniołów, lepszy wszakże niż gdzieindziej. Wszyscy oni zawsze są gotowi na każde żądanie chłopka do porady, pomocy, do żywego udziału w jego losach; każdy ma prawo przyjść, rozmówić się szczerze, poboleć przed niemi, wyłożyć im swoje potrzeby, i odchodzi pocieszony i zaspokojony. Ani pan, ani pani, ani pan Aleksander nie każą odesłać chłopka, znając jak jemu czas drogi, z powodu że są goście, lub że im nie chce się wynijść na gawędę: czują się do obowiązku, i skoro w ganku ukaże się który z gospodarzy, służący oznajmuje natychmiast, bo wie że czekać nie powinien. Ten związek z wieśniakiem sprawia, że dwór i wieś składają tu jeszcze tak jedną rodzinę, jak niegdyś zapewne nią były. Wybór pana Doroszeńki ułatwia im to, bo porucznik pojmuje jak oni wielki obowiązek pana i spełnia go w zastępstwie za nich nadzwyczaj sumiennie. Cierpliwy, obdarzony pamięcią ogromną, każdego zna, wie okoliczności tyczące się jego gospodarstwa, umie wejść w potrzeby, i gotów cały dzień siedząc na ławie, słuchać długich użaleń, skarg i prośb gromady.
Naturalnie że w ten sposób nie mogą państwo Jamuntowie zbyt wielkich ciągnąć korzyści z dóbr swoich, i to ich nie wiele obchodzi: ale też pan Aleksander nie raz powtarza, że to jest nie darowaną ze strony naszej omyłką, iż weszliśmy na fałszywą drogę i pojęcia o celu stanowiska pańskiego i zadaniu tego powołania. Powiada on i zdaje mi się, że ma wielką słuszność, żeśmy zbłądzili przez naśladownictwo Zachodu, z panów, to jest starszych gmin i przewódzców ich, naczelników, przerabiając się na spekulatorów i robigroszów. Każdy dziś z majątkiem postępuje jak kupiec z towarem, frymarczy nim. Sprzedaje, kupuje, stara się jak największy zysk wyciągnąć, a potem Bóg wie jak zebranym groszem nasycić swą namiętność, i użyć go dla fantazji. Dawniej dóbr nikt nie sprzedawał, i nie abdykował swej władzy naczelnika dobrowolnie, czynił to chyba zmuszony koniecznością; dziś nic pospolitszego nad frymark dobrami i proste spekulowanie ziemią, którą się uważa za taki jakiś towar, za materjał przemysłowy, jak wszelki inny przedmiot handlu. I trudno dziś inaczej wyłożyć panom ich przeznaczenie, gdy pod pozorem dobra ogólnego i postępu kto najwięcej wyciąga grosza z ziemi, ten dostępuje imienia rządnego i zabiegłego człowieka, jak gdyby wioski i majętności dane były na to, ażeby nie rozszerzając obowiązków, dostarczały tylko fantazjom i zachceniom dziwaka.
Jamuntowie mają to podaniem od praojców, że się niejako nie uważają panami w pospolitem rozumieniu wyrazu, ale naczelnikami, rządzcami ludu im powierzonego, z którym stoją w żywym i ciągłym związku, jak dziadowie ich z dziadami tych wieśniaków. Dla tego tu przywiązanie wzajemne mieszkańców do nich i ich do ludzi, z którymi są w ciągłych i najściślejszych stosunkach, trwa gorące i codzień wzrasta, zamiast się osłabiać, jak gdzieindziej. Nigdy tu włościanin nie posłyszy słowa poniżającego, ani może być odepchnięty, ani uczuje wzgardy; przecież go nie rozzuchwala łagodność i sprawiedliwość; owszem, to postępowanie uśmierza w nich namiętności, do których lud z położenia swego tak jest skłonny i szczepi miłość, bo najlepszą nauką przykład.
— Jakiem się ziarnem sieje — mówi ksiądz Ginwiłł — takie plony otrzymuje; kto zasiewa nienawiścią, nienawiść zbiera, kto miłość daje, miłością mu płacą.
Trzeba też widzieć, jak tu ludzie kochają poczciwych Jamuntów, i jak nieraz o mil kilka przychodzi gospodarz do Borowej, dla niczego, tylko tak, żeby się na pana swego popatrzeć.
Nie potrzeba sobie wyobrażać, żeby ta łagodność przechodziła w pobłażanie występne, bo Doroszeńko znowu, mając za zasadę, że z niedorosłym ludem jak z dziećmi postępować potrzeba, nie przebacza złemu aby go nie krzewić; ale nigdy słusznie ukarany wieśniak za przestępstwo, serca nie straci dla tego który sprawiedliwość wymierzył; jest w nim niewygasły instynkt prawa i prawdy, który mu wskazuje, że był winien, a często sprowadzenie na drogę choć ostro użytemi środkami, wdzięczność w przyszłości wyrabia, choć chwilowo przykre.
Więc to pierwszy cel ich gospodarstwa: polepszyć byt i poprawić stan moralny włościan, a jak dla siebie tak dla nich nie stawią na pierwszym planie agronomji i upędzania się za zyskiem. Chłopek i pan, zaprzątnieni spekulacją, wprawdzie stają się porządniejsi, ale chłodnieją, zasklepiają się w egoizmie, i rozbrat biorą ze społecznością ślubując wiarę groszowi. Zresztą, gdy tu każdy gotów się dzielić i pomagać jeźli komu zabraknie, nigdy bieda nie dokuczyła jeszcze najmniejszemu z włościan Borowskich. Pracują oni, oszczędzają, rządzą się dobrze, ale wiedzą i widzą na panach, że zadaniem życia nie jest przysporzenie sobie, ale zespolenie się z bliźniemi.
We dworze gospodarstwo idzie starym trybem tradycyjnym; chciano namówić pana Aleksandra na jakiegoś tam niemca agronoma, na założenie cukrowarni w dobrach wołyńskich, na sukiennicę, płodozmian i wszystkie te nowostki, któremi się psują i bawią ludzie postępowi; ale on jasno pojął, że w dniu w którymby z pana stał się żydem, kupcem i industrjalistą, przestałby być posłannikiem powołanym do przewodniczenia swej gromadce. Grosz i zbogacenie wcale według niego, bo to powtarzam co mi mówił, nie jest głównem zadaniem ludzkości, ale jednem z bardzo nawet podrzędnych, a społeczność czyniąca go wyłącznym celem swoim jest wprost chora i zbłąkana.Chodzi nam o wprowadzenie w czyn nauki Chrystusowej, gdy połowa świata jeźli nie imieniem, to rzeczą jest pogańska, nie o pomnożenie tego co samo z siebie jest niebezpieczeństwem więcej niż korzyścią. Pilność około roli i całego gospodarstwa tak tu jak w innych majątkach wielka, pracują wszyscy, krzątają się, ale nie wychodzą z drogi jaką im Pan Bóg wyznaczył, na fabrykantów i refermerów zagranicznych.
Idzie to sobie dobrze, ale po prostu, nie wydzierają nowych łanów, nie szukają źródeł dochodów, któreby jak fabryki naprzykład ludzi psuły i odrywały od roli, lub z trybu ich życia w stan jakiś nieokreślony, pośredni wypychały, ale nie opuszczają gospodarstwa i pracują wszyscy.
Ulepszenia, które mogą ludziom ulżyć roboty, poprawić tryb jakiś błędny postępowania, zastąpić mozolną pracę łatwiejszą, powoli się zaprowadzają, o tyle jednak, o ile natury naszej starej gospodarki nie zmieniają... Ale że wieśniak na pierwszym jest względzie zawsze, państwo Jamuntowie ważą dobrze, czy nowe które się wprowadza, złego mieć wpływu nie będzie. Tak, choć dobra Borowskie z szynków samych robiły około stu tysięcy dochodu, dziś po usunięciu żydów i urządzeniu karczem nowem, o połowę się to zmniejszyło; w dobrach wołyńskich stał pustką pałac stary, żyd go chciał kupić lub nająć na fabrykę, któraby zarobku dostarczyła wprawdzie wieśniakom, ale szkodliwy by na nich wpływ wywarła, woleli więc Jamuntowie oprzeć się tej spekulacji, a gmach oddali na lazaret.
Pomimo gospodarstwa, któreby się dziś opieszałem nazwać mogło — bo lada szlachcic dziś chciwie się przerabia na spekulanta, i plując na żyda sam z nim staje w szrankach, pradziadowskie ziemie przerabiając na towar, lub sącząc z nich soki ostatnie — Jamuntowie nie tylko mają do syta, ale corocznie są w stanie robić wiele dobrego i nigdy im grosza nie braknie. Całym ich zbytkiem gościnność i wylanie się dla ludzi, innego nie potrzebują i nie znają: stół jak u zamożnego szlachcica nasz staroświecki, konie ze swojego stada, powozy po lat kilkadziesiąt mają, sprzęt w domu dziadowski jeszcze... Przykupują do biblioteczki książek, rozdają ubogim, podtrzymują krewnych, karmią poddanych, i jeszcze się im zostaje od dochodów zawsze sumka jakaś na nieprzewidziane wypadki. Tu zaś nieprzewidzianych wypadków mnóstwo, bo nie ma dnia, żeby się wózek nie zatoczył, żeby ubogi nie przywlókł, ktoś nie przyjechał o pożyczkę, nie napisał o wsparcie. Ja, że na te listy i prośby odpisuję i często mi powierza pan Aleksander załatwienie takich interesów, wiem o tem najlepiej. A odbywa się to dzieło miłosierdzia tak cicho i skromnie, że nikt o tem nie wie, i gdy datek wziąwszy podupadły szlachcic przyjdzie podziękować lub pokłonić się dobrodziejom, nie trzymają go u drzwi, nie odpędzają jak natręta, ale przyjmą jak serdecznego gościa, dając mu w dodatku zapomogę serca i miłosierdzia, i nie spychając go na stopień obojętnego żebraka.
Wybór naszego krewniaka Doroszeńki szczęśliwie się im udał bardzo; dawny wojskowy, człek do pracy przywykły, niemający żadnych fantazyj, rozsądny a z sercem, spełnia wyznaczony mu obowiązek z takiem poświęceniem, żem jeszcze nigdy od niego nie posłyszał, żeby się na jego uciążliwość poskarżył. Zapaliwszy nie raz fajkę, jak siądzie w ganku dworku, otoczony żydami, mieszczanami, wieśniakami, przybyszami z różnych majątków, ledwie ma czas co zjeść, i tak do wieczora przebawi. Wie on, że nie dosyć wieśniakowi dać czego żąda i zrobić po jego woli, ale z nim koniecznie po ludzku rozgadać się potrzeba szeroko, dać mu się wytłómaczyć, wysłuchać cierpliwie i nagiąć się do jego sposobu widzenia rzeczy. Doroszeńko do każdego z nich przemówi jego językiem, wypali reprimendę, powie bajeczkę, przywiedzie przysłowie, pośmieje się, wybada, i że go oszukać nie łatwo, a serce jest na dnie, tak go kochają tu jak obojga państwa. Zresztą i pan Aleksander i pani i sam chorąży, gdy ich do człowieka wywołają, dla żadnych tam swoich pańskich zatrudnień lub zabawek nie zbędą go lada czem i mają zawsze tyle czasu ile potrzeba, żeby się wieśniak wygadał im i roztłómaczył, a nie odeszlą do nikogo po odpowiedź z kwitkiem.
Naturalnie, że jak z księdza Ginwiłła ów pijak grenadjer, tak z nich korzystają ludzie, i oszukują czasem nie miłosiernie, ale nie lepiejże być zwiedzionym i nadużytym, niżeli nieużytym? Często ubogi osobno do pani, do pana, do pana Aleksandra, do księdza Ginwiłła i do pana Doroszeńki się udaje, od każdego coś pochwyci i nierychło okaże się, że wytargował więcej może niżby był wart — ale to ich bawi nie gniewa: nie godziż się przebaczyć biedzie, gdy się nieraz występkowi w wielkim świecie dla glansowanych rękawiczek tyle przebacza!

20. sierpnia.

Byłbym nie wiedział o dzisiejszym dniu imienin księdza Ginwiłła, gdyby mnie wczoraj wieczorem Doroszeńko nie postrzegł. Po wieczerzy zbliżył się do mnie i szepnął mi w ucho: — Jutro raniusieńko wszak razem pójdziemy z powinszowaniem?
— Do kogo? z jakiem?
— A to ty nie wiesz? a prawda! Jutro Sgo Augustyna, imieniny księdza kanonika...
— Państwo się już przygotowali — dodał po chwili — jak rokrocznie. Chorążyna mu sprawiła śliczny fotel skórą wybity, chorąży kupił pyszny brewjarz paryzkiej edycji. Oleś podobno jakiś obraz sprowadził, panna Krystyna z ciocią wyszyły przepyszną komeszkę...
— A! nieszczęście, — zawołałem — a ja nic nie mam!
— I ja — raekł Doroszeńko — bo cóż mu dać, chyba kalekę psa albo łapatego gołębia, żeby je hodował... Ja wiem nawet, że te prezenta, choć wdzięcznem przyjmie sercem, więcej mu kłopotu zrobią niż przyjemności, bo on ani wygódek ani przyjemnostek życia nie ceni. My sobie pójdziemy po prostu i złożym suche życzenia, do których ja siemie lniane i groch dla ptastwa przyłączę, a prócz tego, że się kasa wyczerpała, bo ksiądz Ginwiłł u mnie przedwczoraj pięć złotych pożyczył, kazał chorąży wypłacić mu tysiąc złotych, bo już ubogim rozdaje suknie, i łyżki, których miał pięć, począł sprzedawać żydom.
Dzień był bardzo piękny, choć ranek chłodny, wstałem raniej, wiedząc że ksiądz Ginwiłł nie zasypia długo i pobiegłem do porucznika, który już na mnie czekał.
— No, chodź — rzekł — jużeśmy się trochę spóźnili, bo fotel od chorążyny ponieśli...
Wchodzimy do izdebki księdza Ginwiłłaa właśnie w chwili gdy służący, rugując jego stare krzesło, do stolika mu przysuwali śliczny gotycki rzeźbiony palisandrowy fotel, a kanonik stał we drzwiach osłupiały, z kartką chorążyny w ręku. Niesłuchając nawet powinszowań naszych księżyna rzucił się do ludzi.
— Czekajcie! na Boga! alboż ja na tem będę siedział! nie zabierajcie mi staruszka... a! zlitujcie się! Otóż masz! Czy pani chorążyna myśli, że ja na tem cacku usiądę! Ale fe! to chyba do zakrystji czy do kościoła! Gdzież to u mnie, psy powalają!... ptastwo opaskudzi! i jabym się do tych poduszek nie przyzwyczaił! jeszcze się spać nauczę! Ale fe! poczekajcież, już ja to w pokrowcu gdzieś ulokuję, ale żebym miał siedzieć na tem — niech mnie Pan Bóg broni!
Ludzie wyszli, śmiejąc się z zakłopotania proboszcza, a my staliśmy wciąż czekając, żeby nas przypuścił do złożenia mu życzeń.
— Serdecznie dziękuję, mój drogi — rzekł do mnie — będziesz mi dziś do mszy służył, to się dziś do mojego świętego Augustyna pomodlimy razem.
— Pan chorąży — dodał Doroszeńko — kazał księdzu kanonikowi na jego ubogich oddać to... i położył pakiecik na stoliku.
— Co to? pieniądze? a! niech mu Bóg miljonami płaci! istotnie trochę potrzebowałem, nie dla siebie, nie... bo czegoż mi tu braknie — dodał ze łzami w oczach, — ale dla tych ciemięgów moich, co sobie rady dać nie umieją... A! niechże wam Bóg miljonami płaci! otoście mi trafili...
— Odemnie zaś — rzekł Doroszeńko — raczysz przyjąć...
— Co znowu! będziesz mi i ty prezenta robił, — ofuknął się proboszcz — jaki mi magnat!
— Tak, jaki pan taki kram, i co mam to daję... siemie lniane dla ptastwa i groch dla gołąbków...
— Niechże cię uściskam — zawołał uradowany proboszcz rzucając mu się na szyję — i tem trafiłeś mi do serca... Wystaw sobie nie miałem ani gdzie, ani za co kupić.. a tu ta biedota głodna... a prosić was już nie śmiem, bo żebyście mi nie dawali czego zechcę, o! tobym dokuczał, ale... z wami... nie można...
Wśród tej rozmowy nadeszli pan chorąży z brewjarzem, pan Aleksander z piękną ryciną świętego Augustyna, a proboszcz na próg się do nich ruszył, skłopotany tą ich dobrocią, do której był przywykły.
Chorąży uściskał go ze łzami w oczach i oddając mu brewjarz, te tylko słowa po cichu wymówił:
— Módl się za nas... módl się za nas... naszych modlitw Bóg nie słucha!
I to rzekłszy wysunął się zaraz w ulicę...
Pan Aleksander sam wszedł do pokoju i dobywszy z kieszeni ćwieczka z mosiężną główką i młotka, zbliżył się do ściany.
— Pozwolisz księże kanoniku, żebym ci sam moją pamiąteczkę powiesił.
— Ależ tu ptaszki — rzekł zakłopotany księżyna... — a one wszędzie siadają... gotowe.
— Nic nie szkodzi... święci pańscy godzą się z ukochanem tobie stworzeniem; ramy proste, a obrazowi nic się nie stanie.
Tymczasem proboszcz już rozczulony tak że mu się na łzy zbierało, patrzał to na brewjarz, to na fotel, to na świętego Augustyna, nie wiedząc czemu się więcej radować.
— A! jakże mi mojego patrona odmalowali ślicznie!... aż mi się z nim modlitwą chce porozmawiać... Widzę go! lepiej pojmuję... kocham!
I uścisnął pana Aleksandra, który pobiegł ojca dognać w ulicy. Proboszcz otworzył pięciotomowy brewjarz złocony, oprawny pysznie z klamrami i ruszył ramionami.
— Ależ mnie obdarowali... — rzekł... — ależ nadawali! ale co ja z tym francuzkim eleganckim brewjarzem będę robił? bo żeby się na nim modlić, toć to niepodobieństwo, nawet szkoda, a mój staruszek miałby pójść w kąt! oho ho! z tego nic nie będzie! Z tamtym to my się znamy jak łyse konie, służy mi od seminarjum starowina, a to... nie ma co powiedzieć, pyszny... ale go szkoda... tylko dziś wezmę go dla chorążego, ale jutro w papier obwinę i do biórka... jegomość!
Otóż — rzekł siadając — taki jestem szczęśliwy...
— W tem zapukano do drzwi i weszła panna Jamuntówna z panną Krystyną, niosąc ową komżę, a proboszcz znowu wstał załamując ręce i niewiedząc jak za pamięć dziękować. Gdy rozłożono arcydzieło z wstążkami liljowemi, świeże, białe i misterne... podniósł oczy do góry.
— A moje dobrodziejki — zawołał — gdzież to na grzeszne ramiona moje takie kosztowności brać i śliczności takie, chcecie mnie gwałtem na księdza eleganta wystrychnąć, a tu już ja nim być nie potrafię...
Panna Jamuntówna śmiała się o ile jej powaga dozwalała, panna Krystyna raki piekła, gdy wtem niespodzianie na progu ukazał się gruby Pulikowski, i zszedłszy tak oko w oko z nieprzyjacielem, osłupiały stanął, nie wiedząc czy dalej iść czy nazad się wracać.
W wolnych godzinach miał zwyczaj scyzorykiem się zabawiać podporucznik, i bardzo zgrabnie wyrabiał z drzewa, nie rachując już pestek wiśniowych i śliwkowych, orzechów włoskich i tym podobnych materjałów, — różne drobnostki. Dla proboszcza więc od roku przysposobiał arcydzieło na kokosowej łupinie, wyrznięte z wielką pracą, które było tabakiereczką ze znakami i godłami pobożnemi na wierzchu. Miał właśnie oddać owoc długiego mozołu, gdy widok panny Jamuntównej tak go zmięszał, że zapomniawszy o proboszczu stanął niemy, kłaniając się naprzód niebezpiecznej cioci. Ta mu z uśmiechem ukłon oddała, a proboszcz widząc zakłopotanego pobiegł uściskać i wywieść z tego położenia.
— Siadajcież — rzekł — siadajcie, a oglądajcie oto dary, któremi mnie niegodnego obsypaliście wszyscy... Ale to bieda — dodał — ani tego gdzie pochować... ani użyć... takie liczności... co to ja z tem będę robił... fotele... obrazy, księgi, groch, komża, lniane siemię, pieniądze, tabakierka.
Jużbyśmy nie wiem jak z tamtąd wyszli, bo przed domem nazbierała się kupa ludu także z powinszowaniami, gdyby nie dzwonek oznajmujący mszy godzinę... wszyscy się rozpierzchli, prócz ubogich i dzieci.
Ostatnie prowadził organista z mową, z wierszami i powinszowaniem na arkuszu. Proboszcz wybiegł do nich ze łzami, i nuż ściskać pucołowate twarzyczki, a roztykać im po złotówce z tego tysiąca, który umyślnie Doroszeńko przyniósł drobną monetą...
Trzeba było wychodzić na mszę, a tu jeszcze przed gankiem stali ludzie z miasteczka, grenadjer ów o kuli i różnych obdartusów mnóstwo. Pomiędzy niemi było kilku z gołębiami i klatkami, z różnemi podarkami ubogiemi, a za tą ciżbą drugie tyle psów, które znając dworek kanonika chętnie za panami przywędrowały, jakby także z powinszowaniem. Musiał kanonik wynijść do życzliwych i znowu złotówkami im dziękować, a psy go niezmiernie ucieszyły.
— Patrzajcie wasaństwo jakie to domyślne stworzenia...
Zobaczywszy grenadjera pokiwał mu na nosie.
— Bratku — rzekł — dziś mi winszujesz, a wczoraj co było? przychodzili tu na skargę żeś żyda wybił.
— Broniłem się, księże kanoniku dobrodzieju! na nieszczęśliwego kalekę wszyscy nastają! żyd niewiara... podniósł na mnie rękę, a ja nie mogłem wytrwać i odepchnąłem go tylko... tylko odepchnąłem.
— Jakże! kiedy był pobity...
— Sam się potukł, aby mnie oszkalować...
— No! no! już ja ciebie znam! zawsze awantury... zawsze! jak to się jeszcze okaże, nigdy mi więcej na oczy nie przychódź!
Przez tłum musieliśmy się przeciskać idąc na mszę, a psy widząc że się kierujemy w tę stronę, gdzie im nie było wolno, same się w ulicy przyzostały.
Obchodziliśmy tedy formalnie imieniny księdza Ginwiłła w pałacu, wszyscy postrojeni, obiad niedzielny, stare wino, sąsiadów kilku, piliśmy zdrowie poczciwego kanonika, a po obiedzie na herbatę zaprosił do swego ogródka. Nie byłby biedak i tej mógł dać porządnie, bo w domu nie ma nic prócz pary filiżanek, ale z pałacu przysłano wszystko i usługę; i tameśmy się zabawili do wieczerzy.
Zdaje mi się, że z tego tysiąca nie wiele już zostało, bo do wieczora dużo go rozszafował, a gdy po mieście poszedł odgłos, że kanonik ma pieniądze, nad wieczór już różni ludzie się zjawiali prosząc o pożyczenie, o zapomogi i tym podobnie. W taki dzień ksiądz nikomu nie odmawia, więc chodził a chodził do biurka i zawijał w papierki.
Gdy się gości przebrało, zostałem ja, on i Doroszeńko tylko, a jeszcze nas trzymał, oglądając swoje prezenta, pokazując je, i trochę się niemi frasując. Fotel musiał przykryć starą serwetą i ulokował go w kącie za komodą, gdzie nikt na nim siedzieć nie będzie, brewjarz obwinął w ręcznik i zamknął do biurka, świętym Augustynem najwięcej się cieszył. I byłoby to trwało nie wiem jak długo, gdyby nie spojrzał na zegarek...
— O! a pacierze księże proboszczu! — zawołał sam do siebie, ot to pięknie! idźcież sobie... idźcie... bobym o Panu Bogu zapomniał dla ludzi... I począł się modlić.

29. sierpnia.

Dziś pani chorążyna wybrała się do Bundrysów z panną Jamuntówną, i powróciła w najwyśmienitszym humorze, a choć nic nie mówi, znać marzy biedna o czemś. Nie mogła się nachwalić domu i ludzi, a wieczorem nawet czytania nie było, bośmy przegadali o tych odwiedzinach do dziesiątej. Wszystko się jej tam podobało, nie tak jak to tym panom co u biednej szlachty wszystko zewnętrznie chwalą z wielkiego strachu, żeby wewnętrznego nieokazać szyderstwa i wydają się z niem samą przesadą swojej admiracji, ale dla tego, że chorążyna lubi co proste i swoje, a w duszy jest córką tej ziemi, i siostrą każdemu, kto do niej z sercem poczciwem przychodzi. Może też nadzieje dla pana Aleksandra ożywiają ją jakieś, a że mało wyjeżdża i gdzie bywa, podróż ta maleńka wprawiła ją w bardzo wesoły humor; przy jej wieku to młodzieńcze zajęcie i rozpromienienie nowym ją dla mnie otacza blaskiem. Dusza w niej tak świeża, że ją jeszcze bawi to co zwykle młodych tylko zajmuje, piękny dzień, lasy, powietrze, widoki i najmniejsza drobnostka. Życie nie znużyło ją i nie złamało, uśmiecha mu się jeszcze, jak w pierwszych dniach młodości.
Znać Bundrys uczuł dobrze grzeczność chorążynej, która mało gdzie bywa, i szacując staruszkę przyjmował ją po swojemu całem sercem, z gorączką gościnności i nadskakiwaniem nadzwyczajnem. Pani Osmólska, panna Konstancja, dwór, życie, nawet położenie Romaszówki niezmiernie się podobały chorążynie; chwaliła wszystko.
— Co to za miły dom, jaki wygodny, jak znać zamożność i ład, a ta miła Kocia... jakież to dziewczę i prześliczne i przedobre! Aniołek, moi państwo... i wychowana że nie może być lepiej, znać z każdego słowa — muzyczka, gra, śpiewa, czytuje widać wiele i dobrze, główka co się zowie, mało takich widziałam... prawda? Olesiu? zagadnęła syna.
Pan Aleksander stanął, uśmiechnął się jakoś i odpowiedział:
— Bundrysa szacuję bardzo, choć trochę dziwak... ale człowiek uczciwy i serce najlepsze... panna Konstancja nie ma co mówić... śliczne dziecię...
— Ależ to już nie dziecię, zawołała chorążyna... lat siedemnaście, panna w tym wieku już dorosła... a ona prawdziwie na swój wiek dziwnie wykształcona i rozsądna...
— Trzpiocik!.. — rzekł pan młodszy.
— Cóż znowu! chciałżeś żeby była sensatka nad wiek... a niech Bóg broni... to właśnie dobrze, że wesoła...
— Ja też nic przeciw temu nie mam, odparł syn...
— I ta pani Osmólska bardzo jakaś godna osoba... dorzuciła chorążyna, — ona się słyszę zajmowała wychowaniem Koci.
— Tak jest, przerwała panna Jamuntówna, która już wie wszystko, nawet co jada a czego nie jada panna Konstancja, i jakie lubi kolory... — Pani Osmólska z pomocą guwernantki zajmowała się po śmierci nieboszczki Bundrysowej sierotką, bo ojciec najemnej francuzce powierzyć jej całkiem nie chciał.
— I miał słuszność — zawołała chorążyna — ci to francuzi narobili nam cudzoziemców w kraju, niedorzecznych mód, nauczyli bałwochwalstwa dla Zachodu, i popsuwszy młodzież zatruli przyszłość.
— Ale słyszę, — dodała panna Jamuntówna, — Kostusię później na lat dwa oddawał do Wilna do Wizytek, i tam już dokończyła wychowanie...
— Już jak nie dom, to cóż może być lepszego dla kobiety, nad wychowanie klasztorne?..
— I niedawno powróciła?
— A przyznam się wam — dodała chorążyna — że na niej klasztoru nie znać, takie to wesołe, swobodne, takie w miarę śmiałe i śliczne dziecko. Może powiedzieć, że mnie za serce schwyciła.
— A! Pani dobrodziejko — odważył się z kątka odezwać Hończarewski, który nigdy nie gada — co to dziwnego, że JW. pani kogo pokocha... złote jej serce dla wszystkich stoi otworem, nawet dla tych często co nie są go warci!!
Ażeby zrozumieć jakie to powiedzenie biednego Hończarewskiego miało znaczenie, potrzeba go znać i pamięać, że nigdy się nie odzywa, a słowo, które mu się z ust wyrwało, nie było wcale pochlebstwem, ale wyrazem najgłębszego uczucia.
— Mój kochany Hończaresiu — uśmiechnęła się poruszona chorążyna — że też ci się zebrało na dworactwo... a po co mi ty to gadasz?..
— Bo czuję — odparł z ukłonem zmięszany Hończarewski, a myśmy wszyscy z tego poruszenia jego, które go wywiodło z osłupiałości, uśmiechnąć się musieli.
Na chwilę przerwało to rozmowę ogółu, pan Aleksander przyszedł i w milczeniu ścisnął rękę starego, który cały drżał ze wzruszenia... Chorążyna usiłowała zagadać, ale widziałem, że ją ten afekt obłąkanego i skośniałego w dziwactwie człowieka, jakoś mocno przejął; chorąży spojrzał na żonę i na Hończarewskiego i węzełek na chustce zawiązał; proboszcz przysunął się do niego i w twarz go pocałował.
— Otoż to tak gadaj — rzekł — Apokalipsy nie tłómacz... a będzie dobrze!..
Lecz mogęż ja spisać i wytłómaczyć się przed sobą z tego co tutaj widzę? trudno mi wprost przerzuconemu z pośrodka pospolitych ludzi podnieść się do pojęcia i ocenienia tego kółka zaczarowanego, w które mnie rzucił los szczęśliwy. Ale taka jest ich siła, że i mnie biednego potrafili dźwignąć do zrozumienia i poczucia siebie... Przy nich rozumiem już lepiej i potęgę daleko większą, ale tegoż rodzaju, apostołów i błogosławionych, za którymi szły rzesze i nawracali się zakamieniali grzesznicy. W miłości tej jest siła niezwyciężona, jest coś potężnego i nieprzemożonego jak śmierć, duch słaby nawraca się pociągniony nią, duch zły uciekać musi. Tak światy w przestrzeniach ciągną za sobą inne światy, a tu na ziemi jedna tylko miłość zwycięża, chwyta, porywa... Czuję w mojej duszy, jakby z niej spadała jakaś łupina sucha, jakbym się odradzał codzień jawniej, wyraźniej poznając prawdę przez czyn...
Tu nikt nigdy nie naucza i nie każe słowem, nie karci i nie odpycha, ale codzień żywy czyn w życie wprowadza jakaś wielką prawdę, i patrząc na tych ludzi czytasz Ewangelją. Nawet ich ułomności, ich słabości ludzkie dodają im uroku, bo z niemi walczą, bo nie łatwo przychodzi podnieść się tak wysoko, a jednak trwają na wyżynie. Patrzę na ludzi co ich otaczają, i niemal widzę jak pod wrażeniem dobra, roztapiają się, miękną, bieleją, rozjaśniają. Wybuch jakiejś namiętności, próżnostki, nienawiści, usmierza się i gaśnie, bo go tu nic nie podsyca w tej atmosferze pogodnej, chrześcjańskiej. Przez dwór i sługi, duch ożywczy płynie dalej, rozlewa się i nie raz w chatce znajduję ślad jego działania, bo na świecie wszystko jest zaraźliwe: szerzy się zgnilizna, ale silniej jeszcze prawda i dobro. Teraz wiem, ze z wiarą i miłością wszystkiegoby dokazać można, czegoby człowiek zapragnął, i nie darmo ksiądz Ginwiłł nieustannie powtarza te słowa świętego Pawła, których się dla ich piękności na pamięć od niego wyuczyłem:

„Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest; miłość
nie zajrzy (nie zazdrości), złości nie wyrządza,
nie nadyma się.“
„Nie jest czci pragnąca, nie szuka swego,
nie wzrusza się ku gniewu, nie myśli złego.“

„Nie raduje się z niesprawiedliwości, ale
się weseli z prawdy.“
„Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy,
wszystkiego się spodziewa, wszystko wytrwa!!“
(Do Koryntjan. XIII. 4 — 7.)
29. sierpnia.

W tych dniach mowa tylko o Bundrysach i oczekiwanie przybycia panny Konstancji, która się z ojcem i panią Osmólską obiecała; uważam, że chorążyna rozmowę o niej zawsze przy panu Aleksandrze zaczyna, ale nadaremnie, gdyż on chłodno jakoś o nich mówi, i nadzieje zrazu powzięte, że go nieco zajęła, pełzną powoli. Pani, w miarę jak je traci, smutnieje i zasępia się widocznie, dla nas tylko rozjaśniając twarz tym uśmiechem pełnym słodyczy, która na jej ustach coś ma w sobie świętego, bo w nim i rezygnacja chrześcjańska i skryta boleść i ofiara i spokój ducha i całe życie cnotliwe się widzi.
Wczoraj po obiedzie kazała mi się pozostać, sama usiadła do krosienek i zapytała mnie:
— Nie masz tam jakiej roboty, mój Jasiu?.. nie?
— Pilnej żadnej.
— Posiedźże ze mną jaki kwandrans, póki Jamnutówna nie przyjdzie mnie zabrać na górę do tych gruszek które tam suszą.
Trzeba bowiem wiedzieć, że ta wielka pani, mająca się kim wyręczyć aż do zbytku, wszystkiem się sama zajmuje i pojęła, że praca dobrodziejstwem jest i lekarstwem: dom ją obchodzi, sama rozrządza stołem, spiżarnią; wszakże płótno dla mnie na koszule wybierała i krajała je swemi świętemi rękami.
Ma się rozumieć, żem z chęcią został i usiadłem na miejscu wskazanem przy krosienkach.
— Nie miałeś — spytała — wiadomości od rodziców?
— Nie wiem co to jest, ale posłaniec dotąd nie wraca.
— Zwyczajnie posłaniec, będzie się wlókł, a potem każe ci zapłacić więcej, biedaczysko jakieś, chce mu się nieborakowi więcej zarobić; nie turbuj się moje dziecko. A może mu koń zasłabł, albo go rodzice wstrzymali.
Milczałem.
— Ty często bywasz z Olesiem, on ciebie lubi... nie gadał ci co temi czasy o Bundrysach?
— Nie pani... mnie się nawet zdaje, dodałem, ze może pani zrazu trochę zawczesną zrobiono nadzieję, że się panna Konstancja podobała naszemu panu... ja tam tak dalece nic nie uważałem.
— Być może, mój Jasiu — odpowiedziała — ja już przywykłam do tego rodzaju zawodów. — I westchnęła staruszka. — Szkoda! szkoda! patrz, proszę cię: Bóg wszystko dał nam, nie żalę się na los, boć opływamy i codzień za łaski Opatrzności dziękuję... jednej przyszłości rodzinie naszej poskąpiono. A wolałabym — dodała — wolałabym może inną, wielką jaką ofiarę... byle szczęście Olesia było zapewnione; ale nie nam to sobie dolę wybierać... nie nam... niech będzie wola Jego błogosławioną! Na co się nam to wszystko zdało, bogactwo, pałace, dostatki, i ci poczciwi przyjaciele co nas otaczają, gdy tego nie będzie komu powierzyć, gdy uchowaj Boże naszej śmierci, powoli wszystko się w proch rozsypie. Ale jestże co stałego na tej ziemi? godziż się nam Boga prosić i wymodlać u niego i to błogosławieństwo?!
— O pani, rzekłem, któż więcej u Boga wysłużył sobie jak wy, komużby się słuszniej należało!
— Nie mów tego, mój panie Janie, nie mów — przerwała mi wsdychając — wszyscy grzeszni w Jego oczach, w oczach Tego przed którym jednodniowa dziecina czystą nie jest... któż z nas tam powiedziećby śmiał, że lepszym jest od drugiego! Bóg ważyć będzie nie gołe uczynki, ale możność i dary swoje, i to cośmy byli powinni, i to co uczynili... nie jeden zbrodniarz ślepy i ślepotą naprowadzony na występek, czyściejszym się tam okaże, niż ci co nie popełnili grzechu wielkiego, ale minęli po drodze cnoty, które spełnić byli obowiązani.
I zamilkła na chwilę chorążyna.
— Otóż to tak — dodała — mój panie Janie, zdaleka życie nieraz wygląda jasno i pogodnie jak owoc, który się rumieni na gałęzi, ale wziąwszy do ręki postrzeżesz że go robak potoczył... Każdy ma swoje krzyże i cicho w pokorze znosić je powinien, jeśli chce jakiejś z nich zasługi.
— Ale czy ci się nie przydało tylko — dodała po chwili — bo mi wszyscy mówili, że Oleś bardzo był ożywiony.
— A! bo wszyscy pragną dla państwa, czegobyście tylko mogli życzyć sami, i łudzą się...
— A ty statysto — dodała śmiejąc się — patrzajcie go! lepiej już widzisz od drugich?
Zawstydziłem się, a rumieniec, który mi te słowa na twarz wywołały, przykrość zrobił pani chorążynie; zdało się jej że mnie słowa te zabolały.
— O! mój Jasiu, nie urażaj się — zawołała.
— Ja, pani... jam się tylko zawstydził... bo może doprawdy zbyt znów śmiało sobie sądzić pozwalam...
— Nie, tylko twoje poczciwe przywiązanie w inną cię stronę pociąga: chcesz go dowieść bojąc się nas łudzić... moje serce... At! co Bóg da, to da! Ale jakżeś ten dom znalazł, bo to ty choć młodzieniaszek, jak Oleś powiada, masz dosyć trafny sąd o ludziach...
Zaczerwieniłem się znowu słysząc tak pochlebne zdanie.
— A! jaka z ciebie Krzysia! — rozśmiała się chorążyna widząc raka którego upiekłem.
— Sam pan sędzia bardzo godny i miły człowiek, gdyby nie te śmieszne jego uprzedzenie i żarciki z arystokracji, a przypisywanie jej każdemu, kto porządniej się ubierze...
— Zapewne że to niedobra rzecz, tak potępiać cały stan — odpowiedziała chorążyna — boć słusznym taki sąd być nie może, ale, moje serce... jakże go nie uwinnić trochę, kiedy pożal się Boże, nie powiem żebyśmy się poprawili! Nie widzę tego, grzeszni jesteśmy, a właśnie na nas Bóg najwięcej włożył obowiązków, z których jak przyjdzie do obrachunku, mało spełnionych... Ale co to tam, to w nim tylko śmiesznostki, a że ją nieustannie mu przypominają i podżegają go, więc się zmaga i powtarza swoje... gdyby na to nie uważano dałby pokój. Ja mu tego za złe nie mam. Alboż to nasi panowie, bo i tacy co się do nich liczyć nie mogą, nie śmieją się ze szlachty, nie przezywają ich... nie drwią?
I to źle, i to źle... jednej matki dzieci, jednej ziemi synowie siejemy nienawiść występną... aleśmy słabi... kto to tam wie, może Bóg tak chciał, żeby jedni drugich pilnując, popsuć się im do reszty nie dali.
— No, a panna Konstancja? — spytała — prawda, ślicznotka?
— Niezawodnie, że nikt jej tu nie zrówna...
— A panię Osmólską poznałeś?
— Trochę z nią mówiłem...
— Prawda, osoba rozsądna?.. ale cóż mówisz o niej?
— Otóż to że nic powiedzieć nie mogę... bom nie miał czasu się zbliżyć, postrzegłem tylko, że z nadzwyczajną troskliwością, oczy jej nie schodziły z panny Konstancji...
— Kocha ją... tak! któżby to tego dziecka nie kochał! Ale powiedz mi, co to jest, że oni nie przyjeżdżają, obiecali być.
— Wszak pierwszą razą mówił głośno pan Bundrys, — że córki tu nie przywozi ażeby w pałacach nie zasmakowała, i potem w Romaszówce nie tęskniła za niemi.
— Co? co? mówił to — spytała chorążyna... — słyszałeś?
— Słyszałem...
— Ale nam dał słowo... cóż znowu! dziecku się głowa nie zawróci, od kawałka muru i trochy starych rupieci... czyż to w tem szczęście... daj memu Olesiowi żonę a mnie wnuki, pójdę mieszkać w chacie! — dodała.
W tem weszła panna Jamuntówna z kluczami, widocznie zdziwiona że mnie zastała na rozmowie z chorążyną, staruszka wstała, a ja wybiegłem do ogrodu...
Tu wszystko z sobą w dziwnej harmonji, ludzie, mury, drzewa... zdaje się że osoby i tło na których występują, najgenjalniejszy tworzył artysta... gdzieindziej zda się postacie te tak-by majestatycznie się nie wydawały, tak-by nie żeniły się z naturą. Okolica otaczająca smutna, tęsknotą przesiąkła, ale pełna powagi, bory ogromne, sosny i jodły niebotyczne.. jeziora jasne, rzeki szerokie... a krajobraz choć płaski, jednak rozległy... Miejscami te ławy żółtych piasków, od których promienie słoneczne z taką się odbijają siłą, dodają surowości pejzażowi, a rozsiane na nich czarne, jałowcowe krzaki, mają coś w sobie cmentarzowego. Ogród pałacowy prześliczny, drzewa w nim tak ogromne jak w Białowieżskiej puszczy... Szpalery po kilka tysięcy kroków długie, tarasy, kondygnacje, figury kamienne, sadzawki wielkie jak stawy... cały las... Gdyby tak ojcu, który siedzi na kilku zagonach, tylko to co tu pustuje... jaki by był pan z niego! Ależ na świecie i to potrzebne... Czuję, przechadzając się nie raz wśród tych drzew, że co tylko człowiek zrobił na ziemi z myślą o piękności, dla dogodzenia jakiejś nieokreślonej potrzebie duszy, zawsze ma w sobie coś pobudzającego do uczucia szlachetniejszego, do poważniejszej myśli. Na gruzach jakiego młyna lub fabryki, na rumowisku karczmy lub gorzelni, nie przyjdzie ci myśl żadna, chyba ta że głupi był co się temu dał zwalić; tu bodaj w tym ogrodzie, kilka grubych pni w rząd stojących już ci coś powiedzą, jakimś poczciwym cmentarnym smutkiem duszę napełnią... szepną ci pragnienie modlitwy...
Ogród ten jak dziś się podniósł, jest monumentem, i ten co go zakreślał pierwiastkowo nie marzył może, by z niego taki gmach zielony wyrósł kiedyś. W iluż to ogrodach, pozakładanych dla oka... sieją dziś brukiew i sadzą kapustę wypaliwszy drzewa... w S... sam coś podobnego widziałem. Tu wszystko się ostało całe, pielęgnowane i szczęśliwym trafem, myśl zieleni się w pełni co roku rozrsatając bujniej. Ja w tej symetrji, na którą tak wszyscy dziś krzyczą, nie widzę grzechu wielkiego: zapewne las piękny, ale te fantastyczne zielone korytarze, altany, pomniki, te wschody kamienne, te regularne kształty, mają w sobie coś uroczystego. Dzika natura jest malowniczą, ogród taki ma coś pomnikowego... śmieszna to może architektura z liści, ale nie bez charakteru...

30. sierpnia.

Odebrałem list od rodziców, i cały żyję tem przypomnieniem domu, wszystko mi z oczów znikło, krom tych dwojga głów siwych tam na zagonie pochylonych... Zdaje mi się że ich widzę wzdychających ku mnie, i wieczór nad ubogą wieczerzą zapytujących jedno drugiego: — Co też tam nasz Jaś porabia? — Noszę na piersiach ten kawałek siwego papieru oddarty od jakiejś książki, na której ojciec i burę i dobre słowo mi za te pieniądze nakreślił ręką drżącą, zapowiadając, że ich dla siebie nie użyje i zakazując mi nadal wszelkich tego rodzaju przesyłek. Rozpytywałem posłańca, który mi musiał zdać szczegółową sprawę o wszystkiem, jak oni tam wyglądają, jak go przyjęli, co mówili... jak się tam o mnie dobadywali, czy ojciec siejbę dokończył, czy matka płakała bardzo odebrawszy mój list, co mi Andzia kazała powiedzieć? Ale obcy człowiek zbywał mnie ni tem ni owem, muszę odgadnąć bym wiedział, i to życie ta proste najłatwiej się daje, bo dość przypomnieć dzień jeden, ażeby domyśleć się reszty...
To zestawienie dwóch rodzajów życia dawnego mojego i dzisiejszego, przestrasza mnie wielką różnicą; obawiam się żebym nadto od ubóstwa nie odwykł, zbyt się do miękkości i dostatku nie przyzwyczaił. Położenie moje niepewne, nic nie zaręcza za jutro, któż wie jak mi będzie gdy znowu na zagon, do chaty i pracy ręcznej przyjdzie powrócić, po tym spokoju i ciszy, po tych rozkoszach, w których tylko myślą i sercem pracowałem?.. Trzeba być gotowym na wszystko i nie zmięknąć wśród przypadkowych pieszczot losu. Dostatek rozprzęga człowieka i wyprowadza go z troski codziennej do kraju marzeń, w którym mu długo mieszkać nie wolno... Nie lepiejżeby mi było ciężej zaczynać, młodość w pocie czoła strawić, a na starość zarobić sobie trochę spoczynku, na ówczas potrzebniejszego niż dzisiaj? Sam to czuję i obawa jakaś mnie przejmuje: serce już przylgnęło do tego łatwego i wygodnego życia bez troski. Pojmuję, że słabsi ludzie, którym los daje na lat kilka taką gratkę, potem spodlić się mogą, aby się przy niej utrzymać. Wszystko to niepokoi mnie, chciałbym wziąść się do pracy surowszej, żeby nie ociężeć i nie rozmarzyć się wśród tego raju...
Tu taka cisza, spokój taki, tak mało walki, życie tak łatwo i mile upływa, jak w ciszy przed burzą... Słucham, patrzę, rychło-li się niebo pochmurzy i nawałnica zawarczy. Tymczasem myślą tylko pracować mogę, i siedzę w bibliotece, której każda książka dowodzi mi, że nic nie umiem. Ale wiedza ludzka to las ogromny, przez który tysiące ścieżek się wije, co wybrać? sam nie wiem... wszystkiego pochłonąć nie można, a wszystko tak wiąże się z sobą, tak łączy, że jednego bez drugiego zrozumieć i opanować nie można...
Błąkam się i boleję.
Właśnie gdym tak rozpamiętywał, chwytając i rzucając książki w jakiemś usposobieniu gorączkowem i drażniącem, pan Aleksander wszedł do biblioteki; spojrzał na mnie i znać bystrym wzrokiem z twarzy mojej przeczytał co się w duszy działo.
— Cóż tu porabiasz? — zapytał — zacząłeś co? jak myślisz?...
— Kierunku potrzebuję — rzekłem — i sam nie wiem do czego się zwrócić... nie zbywa mi na ochocie, mam wolę która wyrobi wytrwałość, ale nie umiem się obrócić i nie czuję powołania wyłączniejszego... a tu go potrzeba koniecznie.
— Przecież — rzekł — jedno cię więcej pociąga niż drugie?
— Literatura, poezja, historja... rzekłem, ale do czegoż to prowadzi?
— Wszystko do czegoś prowadzi — odpowiedział — tylko nie bez pracy i nie bez walki, wszędzie wyrobienie sobie stanowiska nie łatwe, własnego poglądu bardzo nawet trudne, a bez niego cóż znaczy człowiek, który powtarza za panią matką pacierz? Na początek, radzę ci tylko pracę, niemal trafem możesz wpaść na przedmiot który cię pochwyci i któremu się oddasz... Umysł masz żywy, pojęcie łatwe, bądź surowym dla siebie, nie uwodź się lada błyskawicą, która przez głowę przeleci. Ucz się języków, doskonal to co umiesz, bądź dla siebie nauczycielem surowym... a dojdziesz do czegoś.
Posłuchałem go i wziąłem się do przechodzenia na nowo tego, co w szkołach i liceum słuchałem, wybrałem książki; nauczył mnie jak mam jedne drugiemi sprawdzać, jak zapobiegać, aby nieuledz przewadze talentu wystawiającego rzecz jednostronnie... Ale samemu mi trudno, nieustannie rozdwajać się, pilnować, stać muszę na straży, abym fałszywą drogą nie poszedł.
A tymczasem wśród nauki, przeniesiony w inne światy, widzę przed oczyma duszy siwego ojca, schylonego nad zagonem, matkę wzdychającą do spoczynku, siostrę więdnącą na wiejskiej ławie i serce tam mnie woła... Czy nie lepiejby było powrócić pod ten dach słomiany, podzielić się ich razowym chlebem i spełnić święty obowiązek?
Dobrze ksiądz Ginwiłł powiada, że Bóg nie spyta człowieka przy rachunku życia, co umiał, ale co uczynił?
Ja nic nie umiem, i nic nie zrobiłem jeszcze.
Życie jest strasznem zadaniem.
Może się zbytnie lękam i niepokoję, ale nie jestem w zgodzie z sumieniem, a gdy jutro przyjdzie z wichrem i burzą, kaleka na umyśle, jak ten grenadjer proboszcza, nie potrafię im podołać, i za żebraniną o kiju wyjść mi będzie trzeba!...

Jutro! straszne nieznane jutro!

1. września.

Nareszcie doczekaliśmy się Bundrysów; pani Osmólska, sędzia i Kostusia przyjechali wczoraj po obiedzie; chorążyna wybiegła naprzeciw nich aż do sieni i uściskała dziewczątko, które zdawało się pomięszane wrażeniem tego państwa, gmachów, murów, staroświeckiego zbytku i powagą domu. Oczy jej biegały po ludziach, po przedmiotach i zdawały się chcieć odgadnąć znaczenie ich, przeszłość... charakter... Wyszedł i pan chorąży, którego twarz smutna a pociągająca, zasępiła na chwilę lice dziewczynie, bo się w nim wszystko jak w zwierciadle odbija. Chorążyna, panna Jamuntówna, Krzysia starały się ją rozbawić, co zresztą nie trudno w Borowej, gdzie tyle jest do widzenia, a dla niej tyle być musiało nowego.
Matka za każdem drzwi otwarciem, spoglądała niespokojnie oczekując pana Aleksandra, posyłała po niego, chcąc sama widzieć i sądzić jak przywita pannę Konstancję i jak będą z sobą... on nie przychodził, i dopiero w pół godziny nadbiegł z ogrodu, gdzie go ledwo wyszukano. Ale tak był swobodny, a tak chłodny, że nie wiem czy co chorążyna wyczytała w jego obejściu pocieszającego; bawił szczególniej sędziego i nim się zajmował. Kilka razy ich zbliżano do siebie, zawiązywano rozmowę, ale stary Bundrys przeszkadzał... Humor miał jakiś niedobry, i jak chorążyna na syna, on wciąż na córkę patrzał, starając się wyczytać z jej twarzy co myśli, jakie to na niej robi wrażenie, zasępiał się jej wesołością, martwić zdawał zbytniem rozżywieniem, które wzrokiem surowszym wstrzymywał.
Temu ojca ostrożnemu jakiemuś kierowaniu córką przypisać może potrzeba, że panna Konstancja, która kilka razy swobodnie puściła cugle wesołości dziecięcej prawie, wstrzymywała później widocznie i poważniała owiana chłodnem wejrzeniem Bundrysa.
Chorążyna próżno starała się Kocię i panią Osmólskę oddzielić od sędziego, on nie ustępował kroku. Stary pan chorąży wyszedł nawet trochę ze swojego milczenia, kilka razy zbliżył się do dziewczęcia, i przemówił jak umiał najsłodziej, jak mógł najweselej.
Ku końcowi tych trochę ceremonjalnych odwiedzin, pan Aleksander usiadł przy panience, i na twarzy chorążynej rumieniec się pokazał; odwróciła głowę bojąc się spłoszyć spojrzeniem syna... ale rozmowa nie długo trwała, bo Bundrys wstał ze swego miejsca i wmięszał się do niej zaraz, dosyć znów kwaśny i jakoś pochmurzony.
Chorążyna westchnęła tylko i spuściła głowę z pokorą, jakby się gotowała do wyrzeczenia nadziei... któremi się trochę łudziła.
Wyjechali przed wieczerzą, choć ich jak najmocniej zapraszano, i z twarzy panny, a nawet pani Osmólskiej widać było, że chętnieby się zostały; nielitościwy Bundrys nie dał się zatrzymać, pod rozmaitemi pozorami przyśpieszając powrót do Romaszówki. Szlachcic coś widać przewąchał, czy przeczuwa, i nie widać żeby mu to smakowało.
Jeszcześmy wszyscy byli zajęci odwiedzinami, na które czekano od dni kilku, gdy chorążyna listy jakieś z poczty odebrała, widocznie niepokojące, a że tu tajemnic nie ma, dowiedzieliśmy się, że jakaś krewna Jamuntów, z wielkiego świata obiecuje tu swoje przybycie, a nawet zabawić ma czas jakiś. Kto to taki, jeszcze nie wiem, widzę tylko z szeptów i twarzy, że to przybycie zatrważa niemal wszystkich.
— Cóż my tu z nią robić będziemy? — odezwał się pan chorąży — po co? — nie pojmuję...
— Znudzi się i pojedzie — odparł pan Aleksander...
— Ale jak ją tu zabawić? jak przyjąć? — szepnęła chorążyna — juściż sama gościnność wymaga...
— Przyjmiem jak umiemy... zresztą... wątpię żeby tu wytrwała długo — dodał syn...

Ksiądz kanonik wezwany do rady, kiwał głową i mówił coś żywo, rozeszliśmy się z pokojów, wszyscy zaciekawieni, i jak państwo niespokojni.

3. września.

Teraz już dowiedzieliśmy się kto jest ta pani, której przyjazd tak biedną chorążynę kłopocze. Doroszeńko wie o niej dobrze, przez jednego ze swoich krewnych bawiącego w Warszawie, — i także ramionami rusza, nie pojmując co ona tu z nami robić będzie. Proboszcz serjo zafrasowany, cały dwór w kłopocie, państwo nawet pochmurnieli...
Ma ona znaczne dobra w okolicy, które potrzebowała odwiedzić, a że w nich mieszkania żadnego, pani zaś do wielkich zbytków przywykła, bez ceremonii oznajmiła, że czas, który ma spędzić na wsi dla interesów, w Borowej przemieszka. Nagotowano jej apartament na dole najpiękniejszy, a teraz ciągle tam krzątają się, żeby na jej przyjazd odświeżyć go i jak najwygodniejszym uczynić. Z półsłówek uważam, że jej przybycie strachem wszystkich napełnia. Doroszeńko powiada, że to kobieta bardzo jeszcze młoda, ale wielkiego doświadczenia; pochodzenie jej mgłą jakąś okryte, a pokrewieństwo z Jamuntami urojone, na tem się tylko opiera, że pierwszy jej mąż, z którym się rozwiodła był jakimś kolligatem, cioteczno-stryjeczno-wujeczno-babeczno, i bajeczno, a nie rodzonym samego pana, a coś podobnie samej pani.
Pani hrabina Bulska (Doroszeńko na tytuł ten ramionami rusza jakoś dziwnie) wyszła naprzód bardzo młodą dzieweczką za podeszłego już magnata, który się pokochał w jej piękności, ma bowiem być dziś jeszcze ideałem wdzięku — ale nie żyła z nim długo i rozwiodła się wkrótce; podróżowała potem wiele, miała mnóstwo wielbicieli, którzy za nią jeździli, bili się, kochali aż póki jeden z nich pan Bulski, galicjanin, za wszystkich, powiada Doroszeńko, nie zapłacił ożenieniem. Nikt nie zna tego Bulskiego, wybranym być miał, że bogaty i dobroduszny człowiek, którym ta pani spodziewała się kierować jak chciała; i ten ją przecie porzucił, odumarł czy rozwiódł się z nią, nie wiadomo z pewnością; hrabina została przy tytule, majątku utargowanym na dwóch mężach z maleńką córeczką i teraz sama się po świecie kieruje. Z tego co słychać jest to jakaś dziwna istota, chłodna gdzie o nią chodzi, oszczędna, rządna, ale nie dbająca o opinią, i dokazująca co się jej podoba z śmiałością do bezwstydu dochodzącą. Poczwarne rzeczy mówią o niej, choć tu im nie wierzą i nie sądzę żeby to prawda być mogła, bo sobie kobiety takiej wystawić nie umiem. Na mężczyznę byłoby to za śmiało i za wiele, gdyby połowa tych przygód tylko miała być istotną — cóż dopiero na kobietę.
Dobra jej, w których jeszcze ani razu nie była, ale się w nich bardzo umiejętnie rządzi sama, leżą nie daleko Borowej; słychać że albo je sprzeda, albo dokupić by do nich chciała, bo świeżo wzięła spadek jakiś niespodziewany, a niezmiernie ma być praktyczna i umie sobie w tem dać rady, wcale nie po kobiecemu. Życie jej od zamążpójścia w znacznej części upłynęło za granicą i po miastach, na wsi nie mieszkała nigdy dłużej, cudzoziemka i wielkiego świata pani, jak się z nami pogodzi nie rozumiem, choć podobno w potrzebie, wszystko co chce zrobić z siebie potrafi.
Chorążyna modli się i ręce składa, radzi wszystkich, a po cichu pana Boga prosi, żeby tego ciężkiego gościa od nas odwrócić raczył, bo nam życie zatruje.

— Państwo bo nadto dobrzy jesteście — rzekł wczoraj ksiądz Ginwiłł bez ceremonii — no! no! odmówić domu nie wypada, nie sądźmy abyśmy nie byli sądzeni, co tam za jedna nie wchodzę... ale do zbytku dogadzać jej nie potrzeba, do czego? na co? Jak się tu żyje, niech nasze życie przyjmuje i kwita, a nie do smaku, z Panem Bogiem. Nie zważać na te tam przywyknienia ich, nie dogadzać,.. to sobie pojedzie zakręciwszy ogonom i nas w pokoju zostawi, co daj Boże... A gryźć się tem, a niepokoić, a trapić, tfu! nie godzi się! a cóż to mi znowu za królowa?

7. września.

Od kilku dni cały dom do góry nogami przewrócony, tak że moje notatki ucierpiały na tem, bom nawet wolnego nie miał wieczora, żeby się przed sobą wyspowiadać.
Jeszcześmy się byli z tą myślą przybycia pani Bulskiej nie oswoili, i myśleliśmy, że nas może minie grożący nam najazd, gdy jednego ranka, we środę, podróżna karetka najętym żydem, mocno opakowana, z jednym lokajem i służącą, zatoczyła się przed ganek, i przepyszny kamerdyner hrabinej zażądał pokojów dla pani...
Trudno sobie wyobrazić jaki się stał popłoch, bośmy tu nie przywykli wcale do takich odwiedzin, a gość zwyczajnie ubrany i uśmiechnięty, od razu do salonu wchodzi; lokaje pokazali pokoje, trzeba było wyjść komuś, ale nikt nie chciał. Panna Jamuntówna za nic się nie ofiarowała, kapitan Zbrzeski niby marszałek dworu pojechał był na rybę, pan Aleksander na polowanie, dosyć że jak zaczęli jeden do drugiego się odwoływać, sama chorążyna nareszcie powlokła się, choć ze trzy razy przeżegnawszy na tę wyprawę.
Nie zabawiła długo i wyszła w lepszym daleko humorze niż się spodziewano, mówiąc pannie Jamuntównie, że mniej straszny djabeł niż go malują. Nim zabębnili na obiad wszyscy się przez ciekawość ściągać zaczęli, i w chwili gdy pani Bulska weszła do salonu, jużeśmy w nim byli w komplecie prócz chorążego.
Tak dziwnie pięknej kobiety nie widziałem jeszcze, i choć mi się panna Krystyna wydała śliczną po naszej Andzi, a po niej niezrównanie wdzięczną panna Konstancja, wszystkieby pogasły przy tem zjawisku, na które ja przynajmniej patrzałem w zupełnem osłupieniu, a sądzę, że nie mniejsze i na reszcie naszego dworu zrobiła wrażenie.
Weszła na salon jak królowa, śmiało, z góry poglądając na wszystko, wesoła, jaśniejąca, a na podziw młoda i świeża, kobieta dosyć słusznego wzrostu, ciemnych włosów i czarnych oczów, biała jak alabaster, zarumieniona tylko trochę podróżą... Ruch jej każdy, wejrzenie, słowo, osobliwszego uroku, i gdyby nie przesadna trochę śmiałość i jakaś duma, nie pojmuję jakby się oprzeć jej było można, choćby kazała w wodę lub ogień skoczyć. Spojrzała na nas mimochodem, ledwie głową kiwnąwszy, pobiegła do chorążynej żywo, uśmiechając się, wdzięcząc i zasiadła przy niej na kanapie. Ale jak usiadła! u nas tak ludzie siedzieć nie umieją: upadła, położyła się, przegięła, nie wiem, cudem jakimś czy rachubą tak się nam pokazując, aby od razu wszystkie jej wdzięki ocenić, obejrzeć było można, kibić, rękę, nogę, popiersie, twarz, niesłychanej piękności warkocz, malutkie ucho i prześlicznego toku szyję.
Ubranie jej było świetne, całe w błyskotkach, mieniących się jakichś barwach, nieznanych nam drobnostkach, ale z takim dobrane smakiem, taką składające całość, jakby nad niem malarz pracował. Nic nie zaniedbała, i nie dziwić się, że kilka godzin ubierała, bo też tak ustroić nie łatwo.
Od stóp do głowy, wszystko co miała na sobie, niesłychanie wykwintne i z jakąś niepojętą sztuką zrobione, jakby się w tem urodziła... Twarz przypadała do sukni, reszta ubrania do twarzy... Zapatrzyliśmy się na nią jak w tęczę, i ja zrozumiałem przez nią cały świat jakiś nieznajomy mi, który ona przedstawiała... Chorążyna, nasze kobiety, dziwnie się przy niej skromnie, wieśniaczo wydawały.
Nic a nic nie zmięszana tylą obcemi twarzami i ludźmi, wejrzeniami, które na nią skierowane były, poczęła rozmowę urywaną, prędką, zręczną, wesołą, a tak jakoś trafnie zastosowaną, że od razu pani chorążynie ułatwiła ją, i sama już później prowadziła, jak dobry woźnica powóz po szerokiej drodze, mijając co minąć było potrzeba, wybierając gładsze miejsca, skręcając, przyśpieszając, zwalniając jak się jej podobało. Wśród tego szczebiotania nic jej oka nie uszło, obejrzała nas wszystkich, pokoje, meble, poodgadywała zdaje się nazwiska, domyśliła się obyczajów i w kwadrans była panią w salonie, tak, że gdy chorąży wszedł, nie on ją, ale ona jego niby u siebie przyjmowała. Stary milcząco przywitał kuzynkę, popatrzał, przemówił kilka słów, i począł chodzić po salonie ręce w kieszenie powkładawszy z rezygnacją przyjmując tego niepotrzebnego przybysza. Ona nie spuściła go z oka, mówiła z chorążyną, ale go badała, przejmowała, odgadywała widać i uczyła się z każdego ruchu, z każdego marszczka twarzy, która powlokła się marmurową obojętnością. Zdaje się, że mimo usiłowania, żadnego na starcu nie zrobiła wrażenia; znosi ją, ale nie lubi, gdy już wszyscy oplątani, zwyciężeni, upadli jej pod nogi.
Pau Aleksander, który się przypóźnił, został przez nią przywitany po męzku podaniem ręki, co ja pierwszy raz w życiu widziałem, i zaraz się nim nadzwyczaj zajęła, całkiem prawie obracając do niego. Widziałem jak go z kolei wzięła na egzamen, jak po dwóch czy trzech odpowiedziach, już wiedziała z jakiego tonu do niego się odzywać, jak przy obiedzie uprzedzała słowa i kończyła za niego, gdy się odezwał. cudownie przewidując co ma powiedzieć.
Gdyby szatan mógł się ubrać po kobiecemu, nie inaczej by wyglądał.
Dziwnie bystra i przewidująca, czy z taką szaloną znajomością ludzi i świata już jest tu jak w domu, i nas wszystkich wie, przebiła na wylot wzrokiem, poodgadywała. A tak przytem grzeczna, umiejąca się przymilić, pochwycić, że choć na wpół szydersko przemówi, choć w szczerość tych improwizowanych uczuć uwierzyć trudno, choć tam chłód jakiś wieje z słowa każdego, rozbraja, pociąga, nęci, obałamuca.
Byliśmy wszyscy uprzedzeni przeciwko niej, a teraz milczymy, wymawiamy, nie wierzym, patrzym, oglądamy się, szukając pozoru tylko, by ją uniewinnić. Wszyscy się jej obawiali i może wdzięczni są, że sobą jak najmniej chce zrobić kłopotu; zaraz przeczuła rodzaj życia zwykły i zastosowuje się do niego nadzwyczaj zręcznie. Po obiedzie, przy czarnej kawie tylko, prosiła o pozwolenie zapalenia cygareta, które dobyła z jakiegoś sprzęciku złocistego, i gdy go przytknęła do różowych ustek — z dymem jego tak niezwyczajnym u nas, a tak się dziwnie wydającym dla wieśniaków, wszyscy dworscy posłupieli. Proboszcz aż wyszedł zaraz zgorszywszy się niezmiernie i plując w sieniach, a ruszając ramionami, reszta popatrzyli na siebie i nie wiedzieli czy wierzyć oczom swoim. Chorążyna była widocznie zmięszana, chorąży rozgniewany prawie, pan Aleksander jakiś smutny. Nie uszło to jej oka, jakoż nie paliła długo, i odezwała się wymawiając z nałogu.
— Nauczyłam się tego w Hiszpanji... wszyscy tam palą, ale dla kobiety to nieprzyzwoita... sama to czuję... staram się odwyknąć... Ból zębów czyni mi to jednak koniecznością prawie i doktorowie zalecili żebym nagle się nie odzwyczajała.
Chorążyna nic nie odpowiedziała... rozeszliśmy się wkrótce i ona poszła do swoich pokojów. Ledwie na ganku, już nasza kupka zebrała się rozprawiać, a kapitan Zbrzeski unosił się nad panią Bulską do szaleństwa.
— Ależ to kobieta! ależ to kobieta! panie, niech mi się wszystkie wieśniaczki schowają!... oto piękność, oto maniera! a niech ją wszyscy....
— Oto to, niech ją sobie wezmą! — dodał proboszcz, który w ganku psy karmił — concedo.
Pan kapitan obrócił się zdziwiony, ale nie wstrzymał.
— Alboż nie piękność! a co za dowcip... a jak to panie ona te cygaro zapaliła.
— Już to powiem szczerze, licho wie co te cygaro znaczy? — zawołał Doroszeńko — gdzież to kto widział kobietę żeby kurzyła.
— Ale na wielkim świecie, to co innego — odparł Zbrzeski, który się ogromnie zapalał.
Doroszeńko był także pod wrażeniem, i bronił choć ciszej; jeden proboszcz mruczał i krzywił się.
Szliśmy ulicą ku dworkom; przebąkiwał ciągle ze złym humorem, którego się taić nie starał.
— Niewiedzieć bo co to jest? — mówił — mężczyzna nie mężczyzna, kobieta nie kobieta... diablik jakiś, panie odpuść... a wszystkim już głowy pozawracała! cóż to będzie jak jaki tydzień posiedzi, chyba kropidłem i egzorcyzmem szatana z nich przyjdzie wyganiać. Wstydzilibyście się... niechże kapitan... wiadomo że jemu aby kobieta, to szaleje... ale wy... gdzież u was oczy, że nie widzicie co to za jejmościanka... Wszystek świat zjeździła... wszystko zna, wie, udaje kogo chce... po prostu komedjantka... Ja wam powiadam, że gdy tu posiedzi, nieszczęście będzie, nieszczęście...
— Mówili — przerwał po chwili Doroszeńko, że dwa razy była za mężem, że ma córkę, a ona na dwadzieścia lat nie wygląda.
— Tfu! — splunął kanonik — nie macie już o czem gadać! — Machnął kijem i poszedł.
Fraszka to, że my o gościu rozprawialiśmy, ale cały dwór się ciekawił, słudzy zaglądali przez dziurki od kluczów, zbiegali się do sieni, żeby ją choć przechodzącą najrzeć, nie było kąta żeby o niej nie rozmawiano, a panna Jamuntówna wiedziała już doskonale co mówiła do służącej, ile par sukień z sobą przywiozła, czem się umywała, jakie miała przywyknienia i sposób życia... Tylko oboje chorąstwo posmutnieli widocznie, a choć bardzo grzeczni dla kuzynki, byli jakby niespokojni; stary wzdychał chodząc, sama miała twarz zamyśloną posępnie, którą gdy do niej kto przemówił, starała się swoim zwykłym uśmiechem wyjaśnić.
Z ciekawością wszyscy się zbiegli o godzinie herbaty do salonu, prócz proboszcza, który we dworku został; nawet Pulikowski, Hończarewski, i co tylko miało wstęp na pokoje, zawczasu się zgromadziło; ja się wcale nie przygotowałem do czytania, bom nie sądził żeby ta nasza zabawka przy pani Bulskiej ujść mogła. Pulikowski zaraz mi w ucho szepnął, że widział jej kamerdynera, który jest tak wielki pan, że mu osobny pokój dać musiano i chłopca do posługi, że ma złoty zegarek, cygaro pali i w lakierowanych butach chodzi, a co najgorzej — z brodą.
— Na moje własne oczy widziałem, Jasiu, z brodą! Ani przystępuj do niego, a nas wszystkich tak traktuje, jakby nie było do kogo gadać. Stanął bestja w ganku, wziął się w boki i patrząc w koło ziewał... Garderobianę widział Zbrzeski, powiada że mosanie jak lalka, druga hrabina...
Najdziwaczniejsze nowinki krążyły po salonie, gdy pani Bulska weszła, od niechcenia przypatrując się obrazom, meblom, wszystko niesłychanie chwaląc, unosząc się, na nikogo zresztą z nas nie patrząc, wpół po francuzku, pół po polsku odzywając się do pana Aleksandra, którego zaraz u drzwi pochwyciła. Widoczna była że chciała się przypodobać niezmiernie, szczególniej chorążynie samej, panu i panu Aleksandrowi, którego potrafiła zaraz ożywić i wprowadzić w rozmowę. Ukazanie się chorążynej odciągnęło ją od niego, pobiegła do staruszki, pocałowała ją w rękę, poskarżyła się na mocny ból głowy i siadła znowu innym sposobem, ale zawsze tak mądrze, żeby ją admirować musiano. Panna Krystyna za nią raki piekła, ona ani jednego.
Ale czego ta kobieta z siebie zrobić nie umie! Mężczyznę, zawadjakę, dziecko, niewiniątko, anioła, diabła wcielonego, poważną matronę, smutną i nieszczęśliwą niewiastę, panienkę skromną, wieśniaczkę... i nie wiem już kogo. Nigdym sobie nie wyobrażał, żeby tyle charakterów i postaci w jednej się osobie zmieścić mogło. Głos, rysy, twarz, ruchy, wszystko się w niej na rozkaz przeistaczało, i jednego wieczora, zupełnie inną była z panią, z starym chorążym, z panem Aleksandrem, z panną Jamuntówną, z Krzysią, choć dla wszystkich niesłychanie grzeczną i uprzejmą.
— Co państwo robią wieczorami? — zapytała chorążynej po herbacie.
— Czasem czytujemy — odpowiedziała staruszka — gadamy... grywamy w karty, ale to tylko ksiądz proboszcz, którego nie widzę... z panną Jamuntówną, kuzynką naszą.... nie siedzimy do późna... bo mojemu mężowi i mnie to szkodzi...
— To bardzo pojmuję — zawołała — a! ja tak czytać lubię... ale któż czyta?
— Czasem która z nas, teraz częściej kuzyn nasz, pan Jan...
I zaprezentowała mnie chorążyna.
Gdy na mnie parę tych oczów czarnych, zaciąwszy usta, skierowała prosto w piersi jak dwie kule, i moje biedne studenckie wejrzenie spotkało się z tym wzrokiem, który palił jak roztopiony kruszec... myślałem że upadnę... zaczerwieniłem się, zmięszałem, aż panna Jamuntówna musiała chustką się zakryć, żeby z mojej miny nie rozśmiać.
Rzutem oka obejrzała mnie od stóp do głowy, i skończywszy przegląd w minucie, bo zapewnie nie trudno jej było wyczytać we mnie mego niedoświadczenia., strachu i młodości, odwróciła się do chorążynej.
— A zatem prosimy o czytanie.
Struchlałem.
— Ale to kuzynkę nie będzie zajmowało... po polsku.
— I owszem! i owszem, po polsku... ja wiele czytam... proszę... a najmilej mi będzie, gdy w tym gościnnym domu nie przerwę zwykłego trybu ani na włos... nie będę się czuć natrętną, choć nią jestem.
Uśmiechnęła się wyzywająco.
Chorążyna potrzebowała coś grzecznego powiedzieć.
— Ale kochana kuzynko, na wsi gość nie może być natrętnym, nasze życie tak jednostajne.
— Jednak pojmuję, że do niego nietylko przywyknąć, ale się w niem rozmiłować można... a! ja tak wieś lubię! gwar miasta mnie utrudził, potrzebuję wytchnienia, spoczynku, ciszy...
Nic nie pomogło, musiałem naprzeciw niej usiąść do czytania, i Bóg wie jak się z tego wywiązałem, bo mi głosu brakowało, a ona, zdaje się naumyślnie, oczy swe czarne, posyłała, żeby mi na drodze stawały. Czytaliśmy coś poważnego jak zwykle, milczała, słuchała, ale nie tracąc czasu, badała twarze, uczyła się nas, przysługiwała chorążynie, której trzymała kłębuszki, liczyła oczka, podsuwała stołeczek pod nogi.
O dziesiątej wstała z kanapy, chorąży wymknął się co najśpieszniej... ona chwyciła się za głowę.
— Okropna mi się gotuje migrena... wielką mam z nią mękę... spać po całych nocach nie mogę, i dopiero nadedniem trochę powieki zmrużę... dla tego trochę późno wstaję.
Chorążyna chciała ją odprowadzić, ale nie pozwoliła i wymknęła się, półuśmiechem i skinieniem głowy żegnając pana Aleksandra; myśmy pozostali, pani zbierała robotę...
— A cóż Olesiu, jak ci się podobała?
— Ale bardzo! — zawołał pan Aleksander — nie naszego to kroju kobieta, nie do naszych obyczajów, ale jak się zastosowuje... co to za dowcip, zręczność, jakie wykształcenie!
— A mnie aż zimno się czogoś robi, gdy na nią spojrzę — szepnęła po cichutku chorążyna — jużcić nie mogę inaczej powiedzieć, tylko że jak chce, to miła i śliczna, ale ja się jej boję czegoś niewypowiedzianie.
— Zdaje się być trzpiot trochę, ale dobre dziecko — rzekł pan Aleksander.
Staruszka głową potrzęsła... — A jużcić miła kobieta! dobranoc wam! dobranoc.
Rozeszliśmy się wszyscy, a ja przyznać się muszę, żem nie mógł ani do roboty się żadnej wziąć, ani usnąć długo, tak mi to zjawisko po głowie chodziło.
Nazajutrz ona już była jak u siebie w domu, i niewiedzieć jak znała nas każdego, wiedziała jak się do kogo odezwać, miotała nami na wszystkie strony.
Rano nie czekano na nią ze mszą, bo nikt nie sądził, żeby chciała być na niej, gdy zjawiła się w rannym stroju, a za nią ów brodaty kamerdyner z przepysznie oprawną książką; trzeba ją było widzieć jak się modliła, i bodaj czy proboszcza tem nie rozbroiła trochę, bo już milczał tylko i przyglądał się jej zdaleka. Pannie Jamuntównie jakoś bardzo zręcznie darowała zegareczek, młodszej bransoletę, i tak je za serce nie darami temi, ale obejściem schwyciła, że chorążyna wydziwić się nie może. Nie wiem co to znaczy, ale rozpatruje się, dowiaduje, przypochlebia, i mnie nawet nie minęła, bom kilka słówek bardzo grzecznych dostał mimochodem i spojrzenie piorunujące.
Starzy tylko, którym zabiega drogi, uśmiecha się i wdzięczy, zimni, ostrożni i milczący, na co ona nie zważając, wciąż jak dziecię się przymila. Od wczorajszego dnia do dziś, nie wiem, czy to się nasze oczy oswoiły, czy ona istotnie już się do naszego tonu nastroiła, ale zdaje mi się widzieć zmianę w niej, skromniej się daleko ubrała, niby smutniejsza, poważniejsza, nie paliła cygara, wzdychała, po obiedzie długą jakąś rozmowę rozpoczęła z panem Aleksandrem chodząc po pokoju.
Chorążyna robiła robotę, ale z pod okularów goniła ją wejrzeniami przejętemi jakimś strachem, mnie proboszcz wywołał za sobą.
— Otóż to tak — rzekł — najświętsza z niewiast pani nasza, ale jak zaczęła do Pana Boga, jak zaczęła.. dosyć że powiedziała, sam słyszałem, — wolałabym dla niego złą żonę niż żadnej; otóż i jest.
— Co! gdzie?
— A ta! żołnierka! czy jak ją tam nazwać, co tytuń pali, i słyszę konno jeździ! Takie kobiety, dla takich mężczyzn jak pan Aleksander są najniebezpieczniejsze, on nieśmiały, ta szatan wcielony... ani chybi go pochwyci...
— Ale zamężna! — zawołałem.
— Co ty wiesz! — rzekł — któż tu z nas powie, co ona? jaka? czy miała męża? i czy go ma? toż to widocznie jakaś awanturnica, która poluje na męża, i jak się przypije do Olesia, to się jej biedaczysko nie wykręci... a tu wszyscy we dworze głowy potracili! i szaleją choć krwawemi płacz łzami.
Proboszcz był tak zmartwiony, że mu się istotnie zdawało na łzy zbierać.
— Modlić się potrzeba — dodał — modlić, żeby Pan Bóg wiszącą nad nami odwrócił klęskę — nieszczęście! nieszczęście!

10. września.

Przyznaję, że nie wiem co myśleć, jak osądzić to dziwne zjawisko, i w wielkiej niepewności walczę z sobą... Nasz gość zawsze z nami, i mimo wszystkich pozorów jakie przeciw niej być mogą, kobieta to najprzyjemniejsza, wszystkich nas już po troszę opanowała, choć po cichu żartuje sobie i pośmiewa z nas podobno, ale cóż ma robić z nudów... Ksiądz Ginwiłł tylko niezadowolniony, powtarza co chwila:
— Ale czemu bo jej nie wyprawią! niechby już sobie jechała! krzyżyk na drogę! krzyżyk na drogę!
Starym państwu także się podobać nie mogła, choć nie można powiedzieć, żeby nad tem nie pracowała, zastosowując się do ich sposobu widzenia i zwyczajów tutejszych ze zręcznością niewypowiedzianą.
Codzień zdaje się piękniejsza i nowy jakiś przymiot się w niej odkrywa, nową stronę, choć chwilowie strach przejmuje patrząc jak nami zręcznie podrzuca, jak sobie igra ze wszystkiemi. Tak przed parą dniami naprzykład, chwyciła Hończarewskiego nie mając co robić, i nuż go z Apokalipsy egzaminować, ale to tak poważnie, tak serjo, że stary zupełnie uwierzył iż ją to obchodzi i zapaliwszy się nie wymownie, począł jej wykładać rozdział trzynasty o bestji z siedmią głów, a dziewięcią rogów i dziesięcią koron, która z morza wyszła, i o drugiej ze dwiema rogami. Proboszcz już nie wytrzymał i nadbiegł odprowadzając Hończarewskiego na stronę, gdy ona śmiała się z proroka do rozpuku, powtarzając:
— Ale doskonały! wyborny! to niezmiernie zabawne!
— Być może — odparł kanonik — ale sobie z obłąkania biednego człowieka i świętych słów pisma igraszki robić nie godzi.
Pomiarkowała się zaraz i z taką pokorą uznała swój błąd rzucając czarnemi oczyma na kanonika, że nam się jej żal zrobiło. Trochę płocha... ale taka młoda, a potrzebuje przecie rozrywki, i choć zapewnia że się bardzo z nami ubawia, ja temu nie wierzę. Chwyta drobnostki ciągle, żeby z niemi poswawolić, znać już przywykła do ruchu, do zajęcia, do życia innego niż nasze, a ta atmosfera spokojna nasycić ją, wystarczyć jej nie może.
Pozawczoraj przyjeżdżał do niej rządzca majątku, który ona ma tu w sąsiedztwie, nieznajomy nam dawniej, galicjanin, niejaki pan Baranowicz, a Doroszeńko wziął go na konfessatę, żeby się coś dowiedzieć... Trochęśmy się z niego dobadali o przeszłem życiu pani Bulskiej, które on zna, bo u niej od lat kilku służy... Baranowicz w wielkiem dla niej zachwyceniu; młody to jeszcze i bardzo ukształcony mężczyzna, przystojny i miły, ale do nas nie przypada, tu mu się wszystko wydaje zardzewiałe, pocieszne, on nam zbyt opoliturowany, cały na zewnątrz i dla popisu. Pan Doroszeńko ust przy nim otworzyć nie śmiał, gdy o swojem gospodarstwie, przedsiębiorstwach, ulepszeniach i dochodach jakie ma zaczął prawić.
Nie dał się bardzo prosić i o pani Bulskiej wyśpiewał całą historję — pokazuje się, że pierwszy jej mąż mimo zewnętrznej ogłady i wielkiego imienia, był nieznośnego chłodu, egoizmu i zepsucia człowiek, niepodobna jej było z nim wyżyć, musiała go porzucić. Jednakże rozstali się w najlepszej zgodzie, czego dowodem, że jej znaczne bardzo dobra zapisał, które ona pomnożyła później nabytemi już oszczędnością. Długi czas mieszkała potem we Lwowie, i tam tę drugą popełniła omyłkę wychodząc za pana Bulskiego, o którym Baranowicz nie wiele się lepiej odzywa. Ma to być hrabia austrjacki, ni z pierza ni z mięsa, człowiek, który na przemiany to u nóg jej leży, to się do cybucha porywa, to lamentuje i płacze, niezmiernie przy tem ograniczony i trochę pijaczyna... Z nim rozwód formalny od lat dwóch otrzymała pani Bulska, córeczkę biorąc do siebie, którą teraz umieściła u Wizytek w Paryżu Ale jakim sposobem kobieta tak przebiegła i znająca świat i ludzi, mogła aż dwa razy zawieść się w wyborze... nie pojmuję; pierwszy raz tłómaczy się, drugiego zrozumieć trudno.
Pan Baranowicz z zapałem mówi o swojej pani, i co nam najdziwniejszego powiadał, to że ta niepojęta kobieta na pozór trzpiocąca się, tak żywego charakteru, płocha, zdająca się lubić zbytki, niezmiernie ma być przytem rządna i oszczędna. Interesa pojmuje doskonale, prawo zna, gospodarstwo jej nie obce, ulepsza majątki, zbiera kapitały, wskazuje spekulacje... w Paryżu grała na giełdzie i ze sto tysięcy franków wygrała.
Wygadał się pan Baranowicz, że oprócz tych dwóch mężów, miała jeszcze kilku i ma zawsze mnóstwo starających się o jej rękę, często bywając przez odepchniętych konkurentów kompromitowaną — ale wszystkiemu temu winna nie zalotność jej, jak on mówi, tylko ta niesłychana piękność, dla której już kilku formalnie poszalało, a jakiś francuz w łeb sobie strzelił pod jej oknami...
Choć się to ona z nami bawi niby i zaręcza pękając od śmiechu, że nigdzie jej jeszcze tak dobrze nie było jak w tem wiejskiem powietrzu, jednak niespokój wynajdujący codzień nowe jakieś rozrywki każe się domyślać, że do błogiej jednostajności życia tego trudno jaj przywyknąć.
Raz bierze na fundusz, jak to po szkolnemu mówią, biednego Hończarewskiego, który jej po cichu znosi swoje raptularze o Apokalypsie i rachunek godzin zostających światu do życia, to znowu rozmiłowuje pana Zbrzeskiego, tracącego głowę dla niej do tego stopnia, że chodzi jako podwarjowany, a ona po kątach pęka z niego z panną Jamuntówną, nie zaniedbując wszakże codzień nowem wejrzeniem tego pożaru rozniecać. Pulikowskiemu umyślnie dostarcza pozorów do posądzenia o spiski, i tak z nami wszystkiemi.
Wczoraj kazała mi sobie przynieść jakąś książkę z biblioteki; chciałem ją odesłać przez kamerdynera, ale widać posłyszała mój głos w przedpokoju, otworzyła drzwi i wprowadziła mnie sama do swego apartamentu, którym zostałem olśniony. Pokój, który widziałem wprzódy, zmienił się teraz zupełnie, i nie wiem zkąd się tam tyle wzięło rzeczy, jak je z sobą przywieźć mogła... Na stoliku połyskiwało tysiące fraszek i elegancyj, drugi zawierał same książki od nabożeństwa, krucyfiks z słoniowej kości, mnóstwo różańców i świętości... przed oknem zrobiła sobie klombik z wazonów... jakiś zapach, który jej wszędzie towarzyszy, napełniał atmosferę, dziwnie miły i usypiający. Ubrana była na rano, ale z takim smakiem jak zawsze, a gdy wyciągnęła rękę po książkę i długo ją przy mojej zatrzymała na okładce, myślałem że przyklęknę przed temi prześlicznemi paluszkami, tak białemi, kształtnemi, wysmukłemi, jakby z zarumienionego wykutemi marmuru. Uśmiechała się do mnie, pokazując ząbki białe ze strasznym wyrazem, którego pojąć nie mogłem szyderskim, niby smutnym, a magnetycznie pociągającym. Chciałem zaraz odejść, ale mi nie dała, rozpytując o coś powoli, topiąc wzrok we mnie, przytrzymując pół słowami na progu, bawiąc się może pomięszaniem mojem.
Gdym się ztąd wyrwał, cały byłem wstrząśnięty, poruszony, nie swój, musiałem wyjść do ogrodu, żeby ochłonąć i uspokoić się; zastałem w wielkiej alei pana Aleksandra, który także chodził żywo zadumany dziwnie, jakem go nigdy nie widział.
Spostrzegł mnie, i nie wiem czy co wyczytał na tej twarzy nieszczęśliwej, która nic utaić nie umie, i zapytał:
— Co ci jest, Jasiu?
— Mnie?... ale nic.
— Jak to nic, widzę po twarzy żeś nie swój... szczerze przyznaj mi się zkąd idziesz?
— Nosiłem książkę... Swedenborga dla hrabinej...
— Byłeś u niej? — spytał z uśmiechem, w którym politowanie się malowało — u niej?
— Kazała mi wejść... odpowiedziałem spuszczając oczy...
— No! to teraz rozumiem — rzekł biorąc mnie za rękę... Popatrzała ci w oczy i w głowie ci się zakręciło, nieboraku. Ruszył ramionami. — Młody jesteś, wszystko na tobie świeżym i wrażliwym zbyteczny wpływ wywiera... Czyżeś nie postrzegł, że ta biedna kobieta z całego świata drwi i żartuje sobie?
— Widzę to — rzekłem — ale jednak wrażeniu jakie ona robi oprzeć się trudno.
— Słuchaj-no — odpowiedział — możebyś pojechał na jakie parę dni do rodziców?
— Z największą chęcią — zawołałem — domyślając się dla czego to mówił pan Aleksander; ale jeśli mi pan tak szczerze spowiadać się pozwalasz przed sobą, za co dla niego wieczną mieć będę wdzięczność, ja znowu nie jestem tak słaby, żeby mi się co przewidziało, i żebym się niewiedzieć czem zbałamucił.
— Wierzę temu — mówił pan Aleksander dalej — ale ty nie znasz ludzi i świata, a ta kobieta zbyt lekko bierze wszystko; obawiam się żeby jej nie przyszło na myśl, jak się znudzi Hończarewskim i kapitanem, bałamucić ciebie... musiałbyś boleć, a oprzeć byś się jej nie mógł. Któż wie do czego taką panią, rozdrażnioną życiem do którego nie przywykła, doprowadzić może pobyt na wsi?...
Nie mówił wam tam Baranowicz czasem, jak długo ona tu zabawić myśli?
— Zdaje się, że ani mowy nie ma o wyjeździe, jakieś ją tu interesa trzymają...
— Jedziesz do rodziców? — dodał.
— O! jadę z największą przyjemnością jeźli mi państwo pozwalacie — zawołałem.
— Weźże sobie moich parę koni kasztanowatych i ruszaj, zabaw ile ci się podoba... a klucz od biblioteki zostaw u Mateusza... Jutro możesz jechać... pieniądze masz? albo ci kazać dać?
— O! mam! mam! aż nadto... i na cóż te konie? jabym konno pojechał...
— Jak sobie chcesz... ale jedź doprawdy; nadto siedzisz zresztą. Możebyś potrafił namówić ojca — dorzucił po chwili — niechby tę cząstkę sprzedał, albo ją wypuścił, a dalibyśmy mu dworek i grunta w Kryłowie, tu pod bokiem, od dawna dla niego przeznaczone, które pod pozorem dzierżawy mógłby trzymać, mielibyśmy ich bliżej...
Nie umiałem dziękować, tak mnie ta ich dobroć przejmuje; ale trudno się spodziewać, żeby ojciec przyjął ich ofiarę, już mu to kilka razy nastręczano, zawsze odrzucał, niechcąc żyć na łasce niczyjej.
Ta rozmowa z panem Aleksandrem jakoś mnie orzeźwiła, myśl podróży, zobaczenie rodziców, a nawet dziecinna ochotka pochwalenia się moim konikiem, rozpromieniły mnie. Przyszedłszy na obiad zastałem czarownicę, jak ją tu wszyscy we dworze nazywają, czegoś smutną po swojemu, przeglądającą Swedenborga, którego z sobą przyniosła; spojrzała na mnie długo, ażem od tego wzroku uciec musiał. Chorążyna już od pana Aleksandra wiedziała o moim wyjeździe i poleciła mi nalegać na rodziców, żeby si przenieśli koniecznie do Kryłowa; stary nawet przyszedł i położywszy mi rękę na ramieniu, co było dowodem nadzwyczajnej jego łaski, rzekł krótko:
— Powiedz Ignacemu, niechże nie dziwaczy... krewni jesteśmy... może od swoich coś przyjąć, stary się zamęcza... odpocząć czas... powiedz, proszę cię.
Ucałowałem jego rękę.
Ta maluczka scena, w której ze mną biednym tak łaskawie się obchodzono, nie uszła oka pani Bulskiej; musiała ją odgadnąć, choć zaraz to spuszczała głowę ku książce, niby nią będąc zajęta. W chwilkę potem powiedziała mi z cicha:
— Pan jedziesz do rodziców?
— Tak jest pani.
— A! a któż mi da książki z biblioteki, jeźli ich zażądam?
Pan Aleksander zastąpił umie odzywając się z daleka:
— Na ten raz, ja, kuzynko... jestem na rozkazy.
— A pan jedziesz na długo? — dodała do mnie, spoglądając mi znowu w same oczy.
— Zdaje mi się na dni kilka.
— O! to się jeszcze zobaczymy... — szepnęła.
Widziałem jak w czasie tej króciutkiej rozmowy pan Aleksander chodził żywo po salonie... a Zbrzeski jadł mnie oczyma z zazdrości. Ale teraz nie zrobiła już ta kobieta na mnie takiego wrażenia, bom cały myślą był pod naszą słomianą strzechą, w ubogiej chatce... a między nią... i tem co tu widzę, doświadczam, czem tu życie płynie... cała nieskończoność... jednego ani zbliżyć do drugiego.
Wieczorem poszedłem pożegnać się do kanonika.
— A! jedziesz szczęśliwcze, na własnym koniku, do rodziców... ha! — zawołał — widzę że ci się oczy śmieją! a my tu zostajemy z tą czarownicą... Panie odpuść... ale ja tu się okropnych rzeczy zaczynam obawiać... daj Boże byś nas zastał jak porzucasz... by nam dawny spokój powrócił. Wszyscy jeneralnie głowy potracili, zamęt, zamięszanie, niespokój... i jedna kobiecina tego wszystkiego nam nawarzyła!
— Ale ja tu nie widzę nic jeszcze.
— Ba! że ty nie widzisz, i nikt nie widzi... ale ja widzę! ja widzę — dodał kanonik... — Ta czarownica połakomiła się na pana Aleksandra... nie trzeba być wielkim politykiem, żeby rozmiarkować, że ona tu nie dla interesów siedzi, tylko żeby się wydać za niego! Czemu nie! magnat taki! imie piękne, człowiek jak anioł, wszystko to pochwycić w pazurki.
— Księże kanoniku dobrodzieju! — rzekłem — ja nic nie wiem, i nadtom młody żebym śmiał o tem sądzić... ale czy nie napróżno się ksiądz kanonik frasuje i przewiduje?
— A dajże wszechmocny Boże, żeby to było przywidzenie... obawa próżna... krzyżem bym się położył... Ale nie... ja czuję, ja widzę co to będzie... ten człowiek walczyć będzie i nie oprze się jej; ci starzy biedni pozwolą na wszystko, a zagryzą się nieszczęśliwi... dom pokoju, ubłogosławiony przez Boga, stanie się przytułkiem próżności i rozpusty...
I biedny proboszcz załamał ręce z wyrazem rozpaczy.
— Niechże Bóg broni! — rzekłem — każdy by życie dał żeby od tego uchować ludzi tak zacnych... czyż by już nie było środka?
— Tak, są środki na niebezpieczeństwa widoczne, groźne a wyraźne, gdzie się za coś pochwycić, do czegoś przyjść można — tu, pytam się, co zrobić? tam gdzie groźba w powietrzu... niepochwycona, gdzie przestrach można nazwać przywidzeniem? Bóg jeden tylko, Bóg miłosierny poratować nas może... A może — dodał — to ja tak stary obawiam się daremnie, i grzeszę nawet szemrząc, posądzając... nie słuchaj chłopcze, nie — ot, patrz stary a głupi! tfu! grzech popełniłem z tego wielkiego do nich przywiązania...
Niech cię Pan Bóg prowadzi — dodał idąc do biórka... może potrzebujesz pieniędzy? — Uśmiechnąłem się protestując... No! no — ale dla rodziców i siostry zawieź szkaplerze... częstochowskie, poświęcone... czekaj! czekaj, zaraz znajdę...
I dobył mi je, ze łzą w oku żegnając.
Wracając od księdza Ginwiłła, w ganku dworku Doroszeńki zastałem wszystkich na ławie siedzących.
— A co to? słyszę sobie waść jedziesz? — rzekł porucznik — cóż to znowu za szparki projekt? konno?
— Jadę — odpowiedziałem — i konno, ale powoli pociągnę sobie, i miło mi że wyprobuję siebie i wierzchowca mego.
— Jak on to mówi, mego wierzchowca — rozśmiał się Doroszeńko — daj go katu, a mnie już choć kuzynowi i przez ojca wyznaczonemu opiekunowi, słowa nie powiedział o tej podróży... zrobił z tego tajemnicę; poczekaj chłopcze!! mamy na pieńku z waszecią.
— Bom ja sam dziś rano o niej nie wiedział, ale pan Aleksander mi ją poradził, i jeszcze był tak dobry, że chciał dać swoje konie.
— Że dobry to nie sekret — rzekł porucznik — zdaje mi się że to przynajmniej wszyscy wiemy; musiał ci w dodatku napomknąć o Kryłowie; widzisz chłopcze, że to i ja coś wiem.
— Prawda...
— Dajże mi drugich takich ludzi! — zawołał porucznik.
Zbrzeski fajkę palił a milczał dotąd.
— Jednej rzeczy braknie mu — odezwał się — żony... ot żeby się z tą Bulską ożenił!
Doroszeńko aż się z ławy porwał.
— Powiedz-no to przy proboszczu — krzyknął, dopiero cię wsadzi na rekollekcje, ruski miesiąc popamiętasz.
— At! gadajcie wy sobie z proboszczem co chcecie — odparł Zbrzeski — to także kobieta jakich nie ma... anioł piękności, cudo, mosanie, śliczność! rozum, wdzięk, dobroć... a oczy! oczy! niech ją...
— A co myślicie? jak pismo święte zna? — odezwał się Hończarewski — a jaka pobożna, senzatka... o! i głowa nie dla proporcji.
— Ale czego ona nie zna? — przerwał Zbrzeski żywo — czy jest dla niej co obcego, mnie się zdaje że ona by Salomona rozumu nauczyła. Jak spojrzy w człowieka, (bo nie na człowieka) to go przejmie do kości; czujesz że ci duszę dobywa... czasem mi się zdaje, jak ten wzrok we mnie utopi, że owarjuję.
— Już ci też do tego nie wiele braknie — przerwał Doroszeńko.
— Starzy państwo święci, anielscy, ale niech mi darują — dokończył Zbrzeski — poznać się na niej nie umieli!
— Kapitanie! — oburzył się Doroszeńko — pleciesz jak na mękach.
— No! to milczę...
Pulikowski odezwał się z drugiej strony:
— Kto ją tam wie! zdaje się do rany przyłożyć, ale z Jamuntówną znają się jak łyse konie, obie jednego kalibru... jednego dnia uśmiecha się do ciebie, a drugiego drwi bez litości, niby to ja nie widzę! Co chce z człowiekiem robi, a co u niej we środku siedzi i djabel nie powie... Czasem aniołeczek... ot poleci, i ho! a jutro już rogi wyrosły. Takie kobiety to się chyba muszą rodzić tylko po miastach, bo na wsiach, chwała Bogu, im podobnych nie widać, a to by z niemi oszaleć przyszło. Kapitan Zbrzeski zawsze się zapala dla lada Horpyny... a cóz dopiero taka Venus, mosanie. A nie kochałeś to się waćpan, ja panu policzę, w pannie Anieli, Karoline, Ludwice, Marjannie coś się był nawet zaręczył, Katarzynie ażeś się chciał topić dla niej, a w pannie Krystynie?
— E! co to mi waćpan cytujesz te dziecinady, dla zabawki, ofuknął się kapitan... gdzież porównanie... tych do tamtej... albo to ja się kocham czy co? a to by mnie oddać do czubków!
Wszyscy się śmiać zaczęli.
— Ale to panie istota! — i uderzył się w czoło, czem jeszcze lepiej wszystkich do śmiechu pobudził. — Waćpanowie jej nie lubicie dla tego, że proboszcz ma tam coś przeciw rozwódce, a wy go słuchacie jak cielęta, ot co to jest... i bywajcie zdrowi...
Na tem się przerwała rozmowa, a Doroszeńko dołożył tylko po cichu, że kolega jutro może całkiem zmienić zdanie, gdy hrabina tyłem się do niego obróci, bo tak co dwa dni, i klnie jąą i pod obłoki wynosi.
Zostawiłem więc dwór rozdwojony, i nie wiem jak go powróciwszy zastanę.

20. września.

Nazajutrz tedy raniuteńko jak świt, zwinąwszy mój mały tłomoczek, najpotrzebniejsze tylko biorąc rzeczy, pobiegłem do stajni, konia sobie sam osiodłałem i ruszyłem przez śpiące jeszcze miasteczko, drogą mi znaną — do domu.
W przejeździe nikogom nie spotkał, prócz księdza Ginwiłła, który w szlafroku z brewjarzem starym w ręku, wyszedł mi pobłogosławić.
— Krzyżyk ci nie zaszkodzi — rzekł — nie wiem czyś ty o nim pamiętał, chłopcze, a starzy nasi poczciwi nie ruszyli bez niego, sami siebie i drogę żegnając przed szkapą... tak! tak! Niech cię Bóg prowadzi i przyprowadza szczęśliwie...
Chciałem zleść, ale mi nie dał.
— Jedź już, jedź! — rzekł — wygrywasz, że tej czarownicy kilka dni widzieć nie będziesz, a ona tu nas wszystkich podurzy!... A kłaniaj się ojcu!
Z czarownem tem słowem: do domu — ruszyłem wesół i swobodny, ranek był śliczny, słońce wschodziło jaskrawo ale pogodnie, koń parskał, jam się w duszy modlił i patrzał na ten obrazek jesienny z roskoszną jakąś tęsknotą. Tąż samą drogą przed kilką tygodniami jechałem tu z ojcem przestraszony, wylękły, dziś wracałem wesół i prawie szczęśliwy... a! i trochę inny, i nie ten już co wczoraj! Człowiek tak się straszliwie zmienia!
Jam się już tak do nich przywiązał, i tyle zyskał na zbliżeniu do nich... świat, ludzie, wszystko mi się jaśniej zarysowuje w oczach, więcej mam odwagi, wiary i szersze zdaje się serce. Gdyby świat cały był im podobny, gdyby takie dusze poczciwe, taka miłość Chrystusowa... czyżby w tem gorącem ognisku nie stopiło się i nie spłonęło wszystko złe, które świat ostudza?
Serce mi drga w piersi wezbranej i łzy podchodzą do oczów, a! smutno pomyśleć że się z nimi rozstać kiedyś potrzeba; ale szczęśliwy komu dano raz w życiu widzieć takich ludzi, i poczuć skromną ich wielkość... Od naszej chatki do tych pałaców, od tych do których jadę utęskniony, do tych których porzucam, przestrzeń ogromna, różnica wielka, a miłość ją wypełnia i dłoń namulana mojego ojca nie raz spoczęła w drżących rękach tych starych przyjaciół. Życie proste a poczciwe tu i tam podobne... jedne uczucia, jedne serca... jedna rodzina Chrystusowa, jedna Czeladka Boża, jak powiada ksiądz Ginwiłł, jak ich tu zowią wszyscy.
Całą drogę przedumałem, prześpiewałem marząc, domyślając się świata i przędąc sobie nitki pajęcze... Na noc stanąłem o mil dwie od naszej wioski i wstawszy do dnia z bijącem sercem ruszyłem dalej, coraz niecierpliwiej popędzając konia. Nareszcie rozstąpiły się lasy, które mi mój kątek zasłaniały, roztoczyło się pole, i stare chaty stanęły mi w oczach z moją młodością, z tysiącem wspomnień; tu już znałem każdy kamień, każdą ścieżynkę, i inne zdaje się znajome także wciągnąłem w piersi powietrze... Oto studnia, grusza na naszem polu, tam płot widać ojcowski... a z za krzaków zielony od mchów dach chaty! to ona! to stara znajoma moja!
Przeleciałem ulicę jakby mnie kto gonił, nikt mnie pewnie nie poznał, a Wasyl któremum się ukłonił, zastanowił się widocznie zdumiony; przed wrotami osadziłem konia... zeskoczyłem, wrota zaparte, patrzę... w okienku siwa głowa matki wygląda przez szyby, Andzia wyjrzała przez drugie... nie poznają i oni.. aż krzyk słyszę i kochana matunia wybiega.
— To Jaś, Janek! — wołają razem matka i Andzia, i już stoją koło mnie zarzucając pytaniami.
Ojca nie było w domu, w pole wyszedł do dnia z najmitem, ale na połudenek miał przybyć, ja czekać nie myślałem, konia tylko postawiłem w stajence i ruszyłem z Andzią na zagon. Stary nasz już orał ziemię a dojrzawszy nas idących w poprzek rolą, stanął z sochą; z oczów jego i postawy widać było niepokój.
— Cóż się stało? — zawołał zdaleka to — Jan?
— Jan... przyjechałem, bo mi państwo pozwolili i kazali...
Uścisnął mnie w milczeniu, wzruszony mocno.
— Czy tylko prawda to! — zapytał — czy prawda? chłopcze! mów mi szczerze, na starość człowiek się wszystkiego stracha... po coś ty przyjechał? czy cię nie wypędzili? co to jest?
— Was tylko zabaczyć!
— A no, to dobrze, niechże woły odpoczną, a ziemia poczeka, jeszczeć do mrozów daleko, nie ma się co tak śpieszyć...
Najmit od drugiej sochy przeszedł zabrać woły, które miał zaraz w paszę wypuścić, a my pociągnęliśmy do domu; ojciec wciąż na mnie poglądał się i rozpytywał nieustając, musiałem mu wszystko opowiadać i nie pominąłem Kryłowa, machnął ręką nie rad temu.
— Tak! tak! dobrze by to było, — ale im i tobie młodemu się zdaje, że patria ubi bene, a człowiek to rzecz którą sobie można z miejsca na miejsce przekładać i będzie leżała. Myślicie żem ja do tych zagonów nie przyrósł co je tyle lat potem moim skrapiam, że ta chata pochylona nie droga mi, i zyskałbym mieniając ją na wygodniejszy dworek. Ani ja, ani matka nie rozstalibyśmy się bez łzy z tą naszą klecią, a nam starym i łez oszczędzać potrzeba, bo z niemi życie wypływa, którego już nie wiele. Nie tyle tu może zmęczy praca, coby tam dolegała tęsknota: człek tu postęka, pobieduje, ale by żałował tej biedy nawet, gdyby mu się porzuciwszy wszystko przenosić przyszło... a na jakich tam biednych lat parę czy to się warto rugować?
Zacząłem trochę nalegać.
— Tu o nas nic nie chodzi! — rzekł ojciec — tobie zginąć nie dadzą, a przy tobie i o Andzię jestem spokojny... a nam! matce i mnie, czy to już życie przerabiać. Gdzie ten Kryłów! komu chatę zostawić! Nie! nie! dajcie mi z tem pokój.
Ten dzień stał się świątecznym, wyręczyłem ojca w czem mogłem koło domu, siedzieliśmy w chacie i opowiadałem im o Borowej, o której słuchali chciwie, o Doroszeńce, o życiu jakieśmy prowadzili. Aniśmy się postrzegli jak zmierzchło, i najmit z chudobą wyorawszy swój morg powrócił, późno w noc jeszcze gadaliśmy i gadali.
Zacząłem im mówić o Bundrysach, o pannie Konstancji i życzeniach ożenienia pana Aleksandra, na co ojciec głową kiwał:
— Tych Bundrysów ja dawno znam — rzekł — gdyby nawet co i być miało, z nim ciężka będzie robota... dziad sędziego miał sprawę z Sapiehami, był zjazd, wyrzucili ich z domu, zrujnowali, trwał proces długo, i Bundrys dopilnował, że pana kasztelana na wieżę skazano, nie dając mu się okupić, choć nie był majętny a dosyć znaczną summę ofiarowano, żeby go od tego wstydu uwolnił. Siedział więc kasztelan wieżę, pijąc i hulając z przyjacioły... a Bundrysowie mu się zdala przypatrywali.
Ta wygrana rozjątrzyła Sapiehów i nieprzyjaźń nie tylko że nie ustała, ale się wzmogła, przechodząc na drugie pokolenie... Inne czasy zagasiły ją nie dając się rozwinąć, została tylko pamięć ucisku i przemocy i nienawiść ku panom, którą Bundrysowie spuścizną sobie przekazują, będąc jej wierni jak nakazowi starszych przodków. W rodzinie tej testament dziada, w którym on zapisał swój żal i pod błogosławieństwem nakazał potomkom najdalszym nigdy się z żadną magnacką familją nie bracić, chleba ich nie jeść, i przyjaźni nie wierzyć, pozostał jako reguła przewodnicza i z młodu karmią nim zaraz dzieci. Testament ten w aktach powiatu Oszmiańskiego zapisany, stał się nawet dla pokrewnych Bundrysom i drobnej szlachty tamtejszej skazówką i pomnikiem; niektórzy na pamięć go umieją, w każdym niemal domu przepisanym się znajdzie, i nie mało się przyczynił w ostatnich czasach do zerwania węzłów jakie dawniej szlachtę mniejszą z starszymi panami bracią łączyły. Choć Bundrysów familja niemal wygasła, bo sędzia ostatnim jest tego domu potomkiem i na nim się podobno imie skończy, pamięć przemocy wraziła się i przelała na pokrewnych, na sąsiadów, na zjednoczonych z niemi wspólnością położenia. A że sędzia sam już jeden pozostał woli dziadowskiej spadkobiercą i czuje się powołanym do świętego spełnienia jej za wszystkich, tem mocniej stoi przy wstręcie swym i upiera się na stanowisku.
Pomiarkowałem z opowiadania ojca, że gdyby nawet pana Aleksandra poprowadzono do Bundrysównej, nicby podobno z tego nie było, bo sędziemu jego szlachecka duma i tradycja rodowa pojednać się z domem pańskim nie dozwoli. Już i tak trzeba było wielkiego szacunku dla Jamuntów, i czci jaką oni wzbudzają we wszystkich, by Bundrys nie unikał ich znajomości, stąpił na próg domu, przyjmował ich u siebie i córce tam być pozwolił. Ale na to lata pracowały, patrzał na tych ludzi i mimowolnie musiał ich poszanować, musiał im przyznać, że godni byli, aby z prawidła uczynić dla nich wyjątek. Pomimo to wszakże postępowanie sędziego jest niezmiernie oględne, ostrożne i nieufne; nie puszcza cugli sercu, boi się kochać, nie śmie wylać i jeśli się rozczuli, poruszy, cierpi doznając zgryzoty, jakby przełamał rozkaz dziadowski, który chce córce i wnukom przelać nienaruszonym. Sędzia wzmocnił jeszcze testament dziadowski mnóstwem argumentów pozbieranych z historji, tradycyj szlacheckich, podejrzanych anegdotek i różnych rysów, których wielką liczbę zawsze ma w pogotowiu na podtrzymanie zadania: że arystokracja ostatnich czasów, oddzielając się od ciała społecznego, przybierając barwę nieprzyjazną i zimną, wyłączając się obyczajem cudzoziemskim i obojętnością dla kraju, stała się sama dobrowolnie niepotrzebną narością, trupem z którego duch uciekł, gnijącym tylko powolnie.
Sędzia Bundrys nie jest do tyla chrześcjaninem, żeby w nim miłość Chrystusowa zgasić mogła to przesadne pojęcie i na inną sprowadzić go drogę.
Nazajutrz po mojem przybyciu już ojciec musiał powrócić do swojej pracy, bo gospodarstwo nie zna spoczynku i nie dopuszcza przerwy: żniwo przygotowuje siejbę, zasiew obiecuje żniwo, łańcuchem nierozerwanym wiąże się w nim trud jeden z drugim... Doskonały to obraz żywota ludzkiego, w którym tak właśnie być powinno, choć nie jest tak zawsze. — Ale mnie, patrzącemu na zorane jego czoło oblewające się potem, serce się kraje, i radbym wyręczyć go, ulżyć mu, dozwolić wytchnąć na starość. Napróżno, uśmiecha się, słucha i potrząsa głową.
Poszedłem w południe zanieść mu jedzenie, siedliśmy pod stara gruszą i staruszek więcej się ze mną niż kiedykolwiek rozgadał; byliśmy sami, najmit z chudobą na łączkę odprawiony oddalił się, i ojciec chwycił tę chwilę, żeby mi szczerze rozpowiedzieć wszystko co dotąd ledwie z domysłów wiedziałem, albom się z czegoś dorozumiał i odgadł.
— Niezawsześmy to tak byli biedni — powiedział mi — ojciec mój miał dobry kawał wsi i kapitalik, zachciało mu się więcej, i sprzedał ojcowiznę, a poszedł z całym groszem na dzierżawę, ja tego nie pamiętam, ale mi to rozpowiadano. Szło z razu dobrze, i głowa się zawróciła, pieniądz płynął świeży, nie miarkowało się z wydatkami; matka moja, która go powstrzymywała umarła jeszcze w pomyślności, nie domyślając się na cośmy spaść mieli... ojca namówili, naprowadzili że się z drugą młodszą od siebie kobietą ożenił, a że to była koligatka w pańskim schowana domu, i niby przywykła do spezy, do zabaw, do zbytku, weszło za nią w dom to wszystko, choć grosza posagu nie wniosła. Mnie naprzód do szkół, potem do wojska wyprawiono, żebym macosze nie stał na oczach; pamiętał ojciec o mnie, ale się z miłością dla dziecka taić musiał, aby nie cierpieć wymówek. Zrazu miałem i ja do zbytku, potem mniej coraz, aż wreszcie i nic prawie, a że zawszem nie umiał prosić i nie chciał choćby rodzonemu ojcu być ciężarem, zawczasu biedy zaznałem. W domu coraz było gorzej, macocha nie miała dzieci, ale pamiętała o sobie; ojciec starzał i stawał się niedołężnym, gospodarstwo upadało, dzierżawy poszły w górę, grad i posucha w dwa lata wyczerpały zapasy i w końcu zmusiły przejść na mniejszą arendę, a z niej zestąpić ledwie z resztkami remanentów i inwentarza. Ojciec z łóżka już nie wstał, wreszcie dostał jakby obłąkania, że się tylko modlił i płakał... niekiedy dopytując o mnie, ale do niczego w domu się nie mieszając. Rok tak leżał, i powoli zgasł, a co było odrobin po nim, to macocha pochwyciła, tak, że kiedy mi znać dano o śmierci, a ja z wojska uwolniwszy się z abszytem przez księcia Józefa podpisanym powróciłem w te strony, nie było za co rąk zaczepić... nic nie zostało dla mnie. Poczciwy przyjaciel ojcowski, stary mecenas, widząc mnie w tym stanie i pragnąc zaradzić, chciał proces wytoczyć macosze i choć cokolwiek wyrwać dla mnie, ale nie było już śladu ojcowskich funduszów. Szczęściem, w tym nieładzie zapomniano o sumce na wiosce tej, która właśnie szła pod subhastacją, a choć lokowany na niej grosz był nie wielki, i mógł spaść dla braku funduszów, staraniem poczciwego mecenasa, wyznaczono za kapitał i procenta kawał niezłego gruntu, sianożęci i lasu dobrze ograniczony, choć kołka na nim nie było, ani łomu ani domu. Radzili mi to sprzedać kollokatorowi któremu, a kapitalik ulokowawszy, pójść służyć, alem wolał być u siebie gospodarzem na pustce, niż cudze wycierać kąty. Mecenas pożyczył mi kilkaset złotych na początek, zabrałem mój tłómoczek, od niego i przeżegnawszy się w imię Boże, przyszedłem piechoto do dziedzictwa, sam jeden ale z mocnem postanowieniem pracy wytrwałej. Przybywszy tu, kiedym spojrzał na dziewanną okryte stare zagony, na zarosłe łąki, na chrusty i błota składające mój wydział, aż mi się zimno zrobiło; alem zaraz nazajutrz obrał miejsce na tę oto chatę i jął się do dzieła. Na tem tu ogródku, gdzie dziś wiśnie i grusze, skleciłem sobie szałasik z żerdek i słomy, aby od deszczu się schronić, zakreśliłem podwórko, opasałem się płotem, i nająłem ludzi do wywożenia drzewa, sam z nimi pierwszy raz biorąc się do siekiery, która po szabli ciężką mi się wydawała.
Ale czego to człowiek nie uczyni, kiedy postanowi trwać niezrażonym! Posiałem kilka zagonów na zimę, kupiłem woły i sochę, zbiła się siak tak obórka, chata powoli zrzuciła z kloców, dach na niej podniósł, i w jesieni, choć jedną miałem izbę, już się i łąki pokarczowały i ogród zasadził, i gospodarstwo wzmogło i najmita przybrałem, i tak krok za krokiem rozpoczęło się pracować pomalutku aby na chleb powszedni. Jeszczem się i mecenasowi musiał wypłacić, i zbić na wszystko od łyżki i miski począwszy, bom prócz terlicy, szabliska i opończy nic nie miał przychodząc. W kilka lat gospodarstwo stanęło jak dziś widzisz, i jam się z poczciwą matką twoją ożenił, nie szukając grosza w małżeństwie ani stosunków familijnych, z ubogą jak i ja szlachcianką, której dwie ręce pracowite i serce złote pomocniejsze mi były, niż drugi posag, za któryby się wysługiwać przyszło upokorzeniem codziennem.
Kusili mnie nie jeden raz służbą, sprzedaniem tego kawałka i lepszym losem, tak jak mnie dziś kuszą tym Kryłowem i odpoczynkiem Jamuntowie, ale nie... człowiek już tu głowę położy. Wszystko jeżeli nie moją ręką to pracą własną się zrobiło na tym szmacie ziemi, chatę sam ciosałem, drzewam sadził, pole wydzierał, bydlęta hodował, i ciężko by się z tem rozstać... doklepie się życie i tak....
Ojciec począł mnie później dopytywać o zajęciu mojem w Borowej i przyszłości; a gdym mu opowiedział, że koło książek wyznaczyli mi zajęcie, odezwał się nachmurzony:
— Ja tam nie wiem co tobie Janku lepsze i po sercu... ale zważaj no dobrze, żebyś nie wyszedł na pieczeniarza i o swojej sile potem nie umiał się pokierować na świecie. Człowiek powinien mieć w ręku sposób do życia, żeby nikogo nie potrzebować; szlachcic rodzi się żołnierzem i gospodarzem, to dla niego chleb, a w książkach nie wiem, czy jemu przystało się szperać — i do czego to prowadzi. Ludzie książki szanują, ale bez nich się obchodzą, i gdyby nie próżnostka mądrości, nie wieleby do nich mieli smaku, choć to one taki po dziadach nam przekazują pamięć i w nich się chowa doświadczenie... a gdyby ich nie było, ludzie by rozpocząć musieli na nowo od początku. Mówią, że teraz papier bierze górę... jabym przecież wolał żebyś pisał na zagonie i umiał co więcej. Wielki dwór i wygodne życie, dobra rzecz, ale człowiek w nich słabnie, traci ochotę do pracy, łatwego się uczy chleba, i potem myśli, że kto ma więcej powinien się z nim dzielić, albo podchlebstwem płaci mizerny okrawek, który mu jak natrętnemu psu rzucają ze stołu.
Ja do Krylowa nie pójdę, to darmo, ale kiedy Jamuntowie go mają do zbycia, niech tobie puszczą dzierżawą, weź, pracuj jak ja, dorabiaj się jeźli poszczęści... jabym to wolał, niżbyś miał wisieć przy nich na pensji nic nie robiąc; toć to około tych książek za kilka tysięcy w rok nie ma roboty. Książkę może i przy gospodarstwie wziąć w rękę każdy kto ma ochotę: rozum z niej nabyty nie zaszkodzi, ale ona chleba nie da, i uchowaj Boże go od niej prosić. Ja to tam nie rozumiem, ale zdaje się, że rozumu sprzedawać się nie godzi... Zresztą rób jak lepiej ci się zda, a o przyszłości pamiętaj, żebyś nie szedł potem na takiego Hończarewskiego, co czeka na obiad a zarobić sobie na niego nie potrafi i jutroby umarł z głodu, żeby mu kto nie dał gotowego.
Dobrze i święcie poradził mi pan Aleksander, żebym do rodziców pojechał, odświeżyć się tutejszem powietrzem; czuję się spokojniejszy jakoś, trzeźwiejszy, i widok moich rodziców wzmacnia mnie na to co czekać może. Źleby było, żebym zapomniał chatki z której wyszedłem i nadto odrazu przywiązał się do pałacu, gdzie przypadek i łasku mnie przytuliły. Życie nie może być łatwem i nie powinno. Nie wiem czemu, patrząc na moich staruszków tak od świtu do nocy krzątających się na maluczkiem, otucha wstępuje do serca, że i ja sobie dam radę, gdy w Borowej często strach groźną mi maluje przyszłość. Tamto życie zbyt przekarmia marzeniem i szczepi pragnienia jakieś, które się zaspokoić nie mogą; tu uczę się przestawać na małem, a resztę sobie duszą i uczuciem dopełniać. Pomimo dobroci Jamuntów i ich rodzicielskiego serca, ja się tam zepsuć muszę, rozleniwić, nabrać obyczajów dostatku, nazwyczaić oczy i usta do zbytku, a później kiedyś ciężko to odpokutować. Pojmuję teraz dla czego ojciec tak się opierał nie chcąc mnie tam zostawić, czemu on sam nie przejdzie na łatwiejsze życie... człowiek do nietrwałego dobra przywiązywać się nie powinien... oszczędzając sobie boleści, i o ile możności nie zależąc od drugich.
Poproszę więc pana Aleksandra, niech mi w pensji Kryłów wypuści i przeniosę się tam, aż nad to mogąc wystarczyć gospodarstwu i dozorowi bibljoteki, która się Mateuszem obchodziła. Kryłów od Borowej nie daleko, kilka razy na tydzień będę mógł przylecieć i pocieszyć się widokiem tych drogich państwa, a od pracy się nie odzwyczaję, od życia prostszego nie odwyknę. Ojciec, któremu projekt mój opowiedziałem, przystaje nań z ochotą, nawet mi obiecuje, że przyjedzie do mnie z matką i Andzią zobaczyć moją chatę...
Wielki urok ma ten wyraz: moja chata!... I ja więc mieć będę dach własny, a choćby słomą pokryty, choćby niziutki i biedny, ciszę którą zaludnię myślą, kątek który uczynię takim jakim zapragnę, na obraz i podobieństwo moje. Wyobraźnia już mi maluje tę przyszłość w dziwnie uroczych kolorach, nawet samotność mnie nie przestrasza, bo ją potrafię zaludnić myślami, pracą, nadziejami... Co za szczęście jeszcze w dodatku mieć Borowę tuż blizko, i módz codzień ją zobaczyć, a być u siebie!
— Ot tak lepiej — powiada ojciec — tak lepiej, ale Kryłowa nie bierz darmo, staraj się wypłacić, zbytnich pomocy nie przyjmuj, im więcej sam sobie wyrobisz, tem ci to droższem będzie.
Pokazuje mi swoje gospodarstwo, uczy, przestrzega, sekreta swoje rozpowiada po dniach całych, i z dnia na dzień zatrzymuje mnie przy sobie. Jużby potrzeba jechać, ja tu siedzę i oderwać się od nich nie mogę. Tu także spokój Boży i cisza poczciwa... bo ojciec z sąsiadami umie być w zgodzie, i woli czasem udając że nie widzi czego, ustąpić, niżeli sobie serce nienawiścią zatruwać, której jedno ziarno zakwasi wszystko. Jeszczem się musiał przyzostać trochę dla interesu, z którego wielce rad jestem, bo mi się zdaje że to rodzicom w korzyść pójść powinno. Obok naszego pola i sadyby jest pustka, z kollokacji wyznaczona jakiemuś niemieszkającemu tu panu, który o nią nie wiele dba jak widać; potrzebna ona dla nas, bo ma wypas i lasu kilka morgów niezłego, i pole które choć brzeziną odłogując prosło, mogło by się łatwo wydrzeć, we dwojnasób powiększyło by naszą schedę. Dawniej dzierżawili to różni, teraz już od lat kilku pustuje; z tych pieniędzy które przysłałem ojcu, myśli on nabyć Czelakowszczyznę i stary ożył jak się wziął do tego, rachuje, bawi się, mierzy, prawie bogactwo w tem widząc dla siebie. Jeździliśmy do miasteczka w tym interesie, i zgoda prawie stanęła; chodzi o to żeby wypłatę na dwie raty rozdzielić, co pewnie otrzymamy, bo się chcą pozbyć i cokolwiek wziąć za to. Kilka dni o niczem mowy nie było tylko o tem, matka, ojciec, Andzia rozprawiali o Czelakowszczyznie jak w Borowej o całym kluczu by nie gadali, a pewnie tam nabycie kilku wiosek nie sprawiłoby takiej przyjemności, jak u nas ten kawał pustkowia. Teraz bo na niem odkrywają się cuda, budują ogromne nadzieje. Lasek może pomieścić pasiekę, na sosnach są barcie puste, łąkę można by łatwo osuszyć, pole da proso w pierwszym roku, brzeźniak młody na opał posłuży, a w dodatku blizko bardzo, tak że się oszczędzi wożenia i chudoby. Stary mój odmłodniał i poweselał, ale i on i matka zbyt może wiele na Czelakowszczyznę rachują, zawczasu sprzedając co się jeszcze nie urodziło. Podwórko by się rozszerzyło, sad powiększył, bo stara sadyba opuszczona przypiera do naszej i ojciec przypuszcza, że możeby dworek nowy powoli sobie postawił, czemu się matka opiera; bo starym nie dobrze do nowej się budowli przenosić; odwieczny to u nas przesąd... dający się bardzo tlómaczyć.
Z temi marzeniami opuścić ich potrzeba i powracać do Borowej, pamiętając że choć lekkie, mam przecie obowiązki, których zaniedbywać nie powinienem... A żal mi opuszczać ciche podwórko nasze... Tu się czuję w domu, tam na łasce u obcych... myśl własnego kątka popsuła mi już Borowę nawet, którą tak kocham.

23. września.

Rozstaliśmy się ze łzami, ojciec błogosławił, matka milcząc kreśliła krzyże nad głową moją, Andzia płakała, bo jej o to nie trudno, nie chciałem przedłużać chwili rozstania, chwyciłem się na konia, i uciekłem...
Tak miałem pełną głowę wyjechawszy od rodziców, że mi tych kilka mil drogi minęły strzałą, i anim się opatrzył jak drugiego dnia stanąłem przed dworkiem kanonika, który na ławce siedząc otoczony ubóstwem i psami, już po pacierzach odpoczywał, czekając rychło na mszę świętą zasygnują.
Spostrzegłszy mnie, ani dał jechać dalej.
— Stój! — zawołał — czekaj
— Konia muszę do stajni...
— Grenadjer ci go odprowadzi — rzekł wskazując na kalekę — mam tysiąc rzeczy do powiedzenia, a tu już z niemi skończyłem... Nie bój się, trzeźwy — dodał ciszej — a do stajni nie daleko, ręczę za niego, koniowi nic się nie stanie.
Żołnierz podjął się ochotnie konia, a ja musiałem zostać; weszliśmy do dworku.
— No cóż — spytał — rodzice zdrowi? jak? co? gadaj? tęskniłeś za nami? — I uściskał mnie kilka razy, dodając:
— Co to za natura... człowiek się przywiązuje do wszystkiego, ot! i bez waści już nam tu czegoś brakowało... Niechże mnie, już to siebie znam, że nałogowy jestem; ale i w pałacu chorążstwo kilka razy wspominali o waszeci.
— Cóż tu słychać? — zapytałem — zdrowi?
— Dzięki Bogu... i hrabinej nie ma!
— Jakto? wyjechała? — przerwałem zdziwiony.
— A tak, pojechała chwała Bogu, pojechała, zostawując nam obietnicę powrotu. Siedziała tu jeszcze dni kilka, czegoś smutna, odbierała listy, wysyłała posłańców; nagle jednego dnia pochwyciła się jechać i nikt ją nie wstrzymywał, ale na odjezdnem zapowiedziała swoje odwiedziny znowu na czas podobno dłuższy. Co najgorsza, że pan Aleksander jak był się przy niej ożywił wyraźnie, tak teraz zdaje się za nią tęsknić; wszyscy to widzimy. Chorążyna, stary... nie ma wątpliwości że go zajęła.
— Bóg tam zresztą raczy wiedzieć — dodał kanonik z westchnieniem — co to za kobieta, a ja w piersi się biję i wyznaję, że może zbyt pospieszyłem się z sądem o niej. Ludzie jesteśmy, ludzie jesteśmy, errare humanum est... Ja nie powiem żebym co fundamentalnego miał przeciw niej... Planetami, jak to powiadają, różnie mi się okazywała, czasem drażniąc i sprzeciwiając się jak dziecko, to znowu dobra i potulna jakby inna całkowicie. Kto może kamieniem rzucać! nie godzi się... nie godzi... Zawszebym wolał, żeby nasz Oleś kogo innego wybrał, nie jakąś tam wdowę czy rozwódkę, co długo po świecie latała i zbyt wiele doświadczyła... ale jeśli jest w tem wola Boża, my nie poradzimy... A Oleś taki widocznie tęskny i chodzi od jej wyjazdu jak przybity.
— Cóż pani chorążyna? — spytałem.
— Milczy i oboje jakby tego nie widzieli... nie ma bo co życzyć zapewne, ale... jeśli się nie chce żenić całkiem?.. Zresztą co ja tam wiem, mój Jasiu — dodał — ogłupiałem formalnie, i nie ja sam, ale my tu wszyscy... szczęściem że sobie pojechała; daj Boże tylko by i nie powróciła. A wiesz — dorzucił po chwili — kanarek mi najpiękniejszy, śpiewak doskonały, zdechł; co mu się zrobiło nie wiem, posmutniał, osowiał, najeżyło mu się pierze, jeść nie chciał i nie mogłem go uratować.
Wtem zasygnowano na mszę. Kanonik chwycił za brewiarz (stary rozumie się). Będziesz mi służył — rzekł — jak pierwszą razą kiedyś tu do nas przyjechał; zaczynajmy od Boga.
I poszliśmy drogą do kościółka, witając się z wysypującemi powoli ze dworków mieszkańcami Borowej, którzy mnie serdecznie dopytując o podróż przyjęli. Na cmentarzu spotkałem panią chorążynę, która mnie chwilkę wstrzymała, dowiadując się o rodziców; czegoś mi się wydala bladą, i na twarzy jej mimo rozpromieniającego uśmiechu był smutek tajony a głęboki. Nikt nie wspomniał hrabinej, jakby umyślnie, choć widać było że pamięć jej tkwiła we wszystkich: po mszy z księdzem Ginwiłłem poszliśmy do pałacu na śniadanie. Chorąży uścisnął mnie i rzekł nawet:
— A dobrze żeś powrócił! dobrze!
Pan Aleksander wiedział o przybyciu mojem i podał mi rękę wpatrując się w oczy.
— Opaliłeś się — rzekł — to ci do twarzy... no, a cóż? rodzice? projekta nasze, będzie co z tego?
— Trudno — odpowiedziałem — ale powoli to się może i zrobi; ojciec inaczej sobie życzy... wyciągnąć go ztamtąd nie mogę od razu, chce żebym ja wprzód dzierżawą wziął dworek i grunta Kryłowskie... Może by mi to do pilnowania biblioteki nie przeszkadzało, a gospodarstwa bym się przyuczył...
— Dobrze i tak... pogadamy o tem — rzekł pan Aleksander.
W czasie naszej rozmowy chorążyna wciąż patrzała na syna, na którego twarzy i ja dostrzegłem jakiegoś niepokoju i smutku; roztargniony był, nie swój, i chłodna powaga ustąpiła miejsca niemal młodzieńczemu jakiemuś uczuciu, błyskającemu w oczach... Przy śniadaniu mowy nie było o hrabinie, nikt nie wspomniał o niej, unikano nawet nazwiska, a ta ostrożność dowodziła, jak w gruncie wszystkich obchodzić musiała; Hończarewski tylko szepnął mi: Nie zastałeś jej — nie wiesz nic, to antychrystka!
— Jak to? — spytałem — a tyleś ją chwalił!
— Zwodnica! niegodna zwodnica! — zawołał z zapałem i splunął — nie wspominać jej czystemi usty!...Tfu!
Wrażeń jakie tu zostawiła po sobie nic jeszcze zrozumieć nie mogę, ale dziwna jak krótki jej pobyt głęboko się czuć daje na wszystkich.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.