Boża czeladka (Kraszewski, 1874)/Tom II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boża czeladka
Podtytuł opowiadanie w trzech częściach
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na tem kończy się urywek dziennika Jana Bronicza, którego użyliśmy na rozpoczęcie powieści naszej: wymaga ona byśmy do wysnucia dalszego jej ciągu do innych już uciekli się źródeł. Jakkolwiek z wielu względów notatki młodego chłopca nie są zapewne dostateczne do ukazania nam w pełniejszem świetle osób wyprowadzonych na scenę, nie chcieliśmy ich przerywać uwagami naszemi, któreby całości ich i związkowi szkodzić mogły.
Tu więc zamyka się pierwszy obraz, zapada zasłona, drugi akt rozpoczyna. Nieuchronnem nam się zdawało dla lepszego pojęcia charakteru tego zjawiska, które tak wstrzęsło spokojem Borowej i zagroziło jej mieszkańcom, zwrócić się nieco w przeszłość i bliżej dać poznać losy kobiety, która jak meteor piorunowem światłem swojem jaskrawo i nagle wstępuje na scenę naszego wiejskiego teatru. Musimy więc na czas rozstać się z kółkiem, w które wprowadziliśmy czytelników, i cofnąć się o lat kilka, przechodząc w świat inny, odmienną sferę, opowiadając życie tajemniczej istoty. Niepodobna zresztą tego epizodu zawrzeć w tak ciasnych ramach, w jakichbyśmy go sami z innych względów umieścić pragnęli. Przelotny rys życia pani Bulskiej, nie wyjaśniłby nam wcale tego charakteru sklejonego dziwnie z tysiąca sprzeczności i będącego wynikłością wpływów, które nań działając wyrobiły tę postać, trochę wyjątkową na pozór, nie tak jednak ekscentryczną, by każdy z nas podobnej parę razy w życiu nie spotkał. Wprawdzie przerwie to i zawiesi interes powieści, lecz myśmy go od dawna przywykli poświęcać chętnie, pojmując raczej nasze zadanie jako studjum epoki i istot, które ją wyrażają, niżeli jako melodramatyczną budowę poplątanych wypadków. Biada temu, kto zajęcie obudzać musi cudownością pomysłów, intrygą i tajemniczemi półśrodkami teatralnemi, któreby dziś i dzieci już nie zabawiły, tak to się wszystko starło i zużyło.
Chętnie się więc wyrzekamy regularniejszego planu i oklepanej formuły, przechodząc na drogę, którą wskazują fantazja i samo surowsze nawet pojęcie celu powieści. Może być, że niechętni oskarżą o przedłużanie umyślne tego co krótkiem podług nich być mogło, lecz zaprawdę my nie pojmujemy na to prawidła, bo wszelką treść można zawrzeć w dwóch słowach, a z jednego słowa wysnuć kart tysiące. Kiedy pisarz wydaje się za długim, nie treść temu winna, panowie moi — ale ten co jej użyć i skorzystać z niej nie umiał.
W ziarnie piasku są światy, i świat z pewnego stanowiska jest ziarnem piasku tylko. Są rzeczy i wypadki, które się malują wyrazem jednym, są inne, które powolnie objaśniać i malować potrzeba; i tu znowu nie ma ogólnego prawa, wszystko jest zależnem; raz dosyć na to słowa, gdy drugi raz mało tysiąca. Krytyka dzisiejsza umiejętna, wzniosła, na pozór lepiej pojmuje może myśl filozoficzną utworów, które rozbiera, niżeli artystyczne narodzenia ich warunki. Czuć w niej, że na wymiar płodów nowych braknie łokcia, porównania, pewnika. Brak może fantazji poetom naszym często, ale krytyka mogłaby się nią podzielić, tak szafuje darem, który jej wcale nie przystał. Jeżeli nie filozofuje i nie zgaduje (często na opak) myśli autora, biedzi się z pojęciem budowy, ledwie mogąc ją opisać, a nigdy osądzić! I nie dziw, — gdzież dawne prawa i granice, gdzie dla ducha i myśli ściany o któreby się oparły, jak wyzwoleńcom powiedzieć, nie pójdziecie dalej? Krytyka widzi polot i zżyma się nań, ale rzadko śmie zaprotestować, bo w imie czegożby przyjść mogła ze swem veto, kiedy niedawno sama stawiła barykady i pomagała do obalenia ciasnych szranków?... Na nieszczęście wszyscy aż do krytyków czują dziś, że czasby może uregulować się nieco, rozpoznać, i nadać sobie jakiś kodeks nowy; ale któż jest w stanie go napisać, i ktoby dziś chciał go przyjąć? Fantazja pisze każdemu z nas księgę praw i zmienia ją, doskonali, psuje, drze, dopełnia jak się jej podoba...
E sempre bene? nie powiem, — ale że nam tak wygodniej to pewna; żyjemy w chwili przejścia, korzystajmy z niej póki trwa, i pozwólmy sobie jak w zdobytem mieście kilkogodzinnej hulanki. Tylko co nie widać jak jutro lub pozajutrze, przy huku dwudziestocztero-pieśniowej epopei, wystrzałach ód i trąbach dytyrambów wprowadzą nam wygnaną dynastję Arystotelesową i porządek... czekając więc na tę chwilę z gotowością i rezygnacją, niech nam wolno będzie użyć teraźniejszej... A zatem kończymy nawias i poczynamy część drugą.



W szlacheckim dworku, w pierwszej izbie, której wszystkie okna były powyjmowane, na tapczanie okrytym kobierczykiem staroświeckim, w drewnianej, czerwono pomalowanej trumience leżało ciało starca, którego głowa typu, jakiego już dziś nie widać, spokojnego snu wyraz nosiła.
Obnażone czoło wysokie, potrząśnięte siwizną, duży wąs biały, od zżółkłej twarzy odbijały kolorytem... nieboszczyk zdawał się drzemać tylko, tak nic cierpienia i boleści nie było na tem licu, na którem ręka śmierci wyryła co życie ukrywało w głębi duszy. Skromna była i trumienka i pogrzebowy przybór i odzież zmarłego... na nim kapota granatowa na drobne jedwabne śpięta guziczki, pas stary słucki, a w rękach mały krzyżyk drewniany z wizerunkiem Chrystusa... Cztery świeca kościelne paliły się w nogach i głowach, gdzie cynowy stał krucyfiks... Dwie babki i organista to coś śpiewali z cicha smętnym głosem, to ciszej jeszcze rozmawiali, zieloną gałęzią opędzając muchy od twarzy staruszka...
We drzwiach, w dziedzińcu nie było prawie nikogo, choć śmierć zawsze prawie sprowadza ciekawych... znać kilka dni upłynęło już od zgonu, i ludzie oswoili się z wypadkiem, napatrzyli na zmarłego, nagadali o ostatnich jego chwilach. U okna tylko z zapłakanemi czerwonemi oczyma klęczała dzieweczka, ciemno i skromnie ubrana, modląc się na książeczce i rzewnie chwilami płakała. Zakrystjan i babki spoglądali na nią niekiedy i kiwali głowami — tyle bo oni już takich łez widzieli, co nazajutrz osychały od powiewu gorącego światowego powietrza!!
Cicho było w izdebce, od której drzwi do głębi domu stały zaparte, a świergot wróbli w bzach od ogródka przerywał tylko grobowe milczenie... Znać było że bieg życia wstrzymał się w dworku tą śmiercią... i wszystko stanęło jak zegar nienakręcony, czekając ręki któraby na nowo w ruch wprawiła... Dziewcze wciąż się modliło, a babki zerkając na nią to śpiewały, to poszeptywały — organista zmęczony patrzał w księgę leżącą na kolanach, czując że tu Kościół reprezentował i stosowną do tego przybierając postawę... człowiek wszędzie jest sobą, nawet przy trumnie i w obec śmierci...
Zmierzchało na dworze, a gorący dzień letni parnym się kończył wieczorem, przez okna otwarte nie przewiewał wiatr, buchało gorąco tylko, i zdala z stojącej na zachodzie chmury dawał się słyszeć grzmot daleki.
Organista, obejrzawszy się w koło, wstał po cichu, na swojem miejscu położył książkę otwartą, jakby nią chciał prędki swój powrót zapewnić, i po cichu wyniósł się za drzwi.
W ganeczku o dwóch słupkach siadł na ławie i spoczywał, ocierając z potu czoło; jakoś mu się tęskno zrobiło... może iż taką pustkę widział w izbie i nikogo nawet odwiedzającego... może pomyślawszy o śmierci, o jutrze, o sobie. Tuż zaraz podle dworku, za płotem osadzonym bzami i jaźminem, szła droga do miasteczka: wpatrzał się w nią, ale na niej nikogo nie dojrzał w tej chwili. Nierychło jakoś, gdy już oczy odwrócił, dał się słyszeć turkot wózka, i znowu wzrok kościelnego sługi przeszedł na tę stronę, z której kogoś, jakiejś życia oznaki z widocznem upragnieniem wyglądał. Milczenie śmierci znać mu pożądanym czyniło każdy objaw ruchu, każdą istotę żywą, za któremi zatęsknił przy trumnie. Przez wrótka otwarte pokazała się naprzód głowa konia zwalniającego biegu, potem wózek prosty, nareszcie mężczyzna siedzący na nim, który obejrzawszy się ku dworkowi, wstrzymał i stanął. Koń natychmiast spuściwszy głowę chciwie trawy szukać zaczął, a pan jego po maleńkim namyśle, opyliwszy suknię, z biczem w ręku wszedł na podwórze... Był to kapotowy szlachcic, właśnie stosowne dla organisty towarzystwo, i znudzony śpiewak pogrzebowy z radością wpatrzył się w nadchodzącego, który opodal czapkę zdjął i ciekawie się rozglądał po opustoszonem podwórku.
Powitali się jak znajomi cichym głosem.
— Dobry wieczór, panie Pawle...
— Jak się macie, panie Janie...
— A co, przyszedł staremu koniec?...
— Zmarło mu się nieborakowi.
Organista potraktował dobytą z szerokiej kieszeni tabakierką korówką, którą z przyciskiem otworzywszy, podał przybyłemu panu Pawłowi.
— I cóż to mu było? — zapytał Paweł przysiadując się.
— Cóż być miało! przyszła kréska na Matyska — rzekł poważnie ciągnąc tabakę jedną i drugą stroną nosa długiego i ostrego organista... trzymał się, trzymał, aż w końcu musiał nieboraczysko położyć.
— Kiedyż umarł?
— Już dzień trzeci... ale się jeszcze na pogrzeb nie zebrali, bo krewni nie przybywają... a że to matadory wielkie, czekają na nich.
— A tak! — odparł Paweł — wiem, wiem, nieboszczyk był z dobrej familji co się nazywa... pięknie edukowany nawet... musiał zbiednieć tylko na starość, że się w kapotę zaszył, i tak sobie w tym dworku osiadł, unikając ludzi.
Organista głową potrząsł, dając do zrozumienia uśmiechem, że pan Paweł nic nie wiedział, ale zamilkł i westchnieniem skończył.
— Wszak nie żonaty był i dzieci nie miał, zdaje mi się.
Organista znowu oczy wlepiając w niebo dał do zrozumienia, że mówić mu nie wypada, i po tabakierze tylko poklepał palcami.
— Muszę choć anioł pański zmówić za jego duszę — dodał Paweł — mało go znałem, wszelako poczciwe to było, to zaraz czuć od słowa, niech mu Bóg da niebo.
I postawiwszy biczysko przy drzwiach, szlachcic wsunął się do izdebki pomału, klękając u progu; na widok jego, babki poczęły piszczącym głosem swój śpiew monotonny i żywsze much oganianie... modląca się tylko dzieweczka nie zwróciła ku niemu głowy.
Odmówiwszy pacierz, szlachcic napowrót się w ganek wsunął i wzdychając usiadł przy organiście, który zamyślony jeszcze świeżego powietrza używał.
— Zmienił się staruszek — rzekł po cichu... ale powiedziałbyś że spi tak ma twarz spokojną... a to co za kobieta modli się w kątku?
Dyplomatyczny organista popatrzył na niedyskretnie pytającego pana Pawła, ruszył ramionami i rzekł:
— Krewna czy coś.
— To waćpan panie Pawle, widno go nie znałeś?
— Ale bardzo mało, widywałem w kościele, spotkałem kiedyś na probostwie... gadałem z nim parę razy. Do mnie ztąd bodaj nie półtorej mili... interesu i komitywy z sobą nie mieliśmy, zresztą ja nie ciekawy.
— Co to za upał — przerwał organista — burza będzie ani chybi.
— A tu kopy w polu...
— I u mnie kawałek gospodarstwa też, a człek tu musi siedzieć przy nieboszczyku... ale cóż robić... kiedyś grzyb leź w kosz... obowiązki! panie, obowiązki!
I zażył tabaki.
— Piwa bym się napił — rzekł sentencjonalnie.
— I możesz odejść? — spytał Paweł — dwa kroki, i jabym nie był od tego.
— Nie wypada — potrząsł głową organista — obowiązki...
— Pokrzepić się musisz czemś — szepnął Paweł.
— Należałoby, bo tu o człeku nie ma komu pamiętać... ta dzierlatka klęczy, modli się i płacze, sama nic nie jadłszy już trzeci dzień, a co ją sen zmorzy, to się szlochaniom budzi... słudzy kościelni o głodzie...
— Chodźbo wasze na piwo, widzę że ci się go chce — przerwał Paweł; — na co ci te ceremonje... powiesz mi po drodze o starym, bom ciekaw a nie wiem nic.
Zawahał się organista — spojrzał ku izbie, wszedł do niej i coś babkom szepnął, potem wysunął się ze dworku z panem Pawłem, ale bez czapki.
Dopiero za bramą odchrząknąwszy, głośniej począł i śmielej, kierując się ku naprzeciw stojącemu szynkowi.
— Musiałem tam wprzódy rozporządzić, bo na mojej głowie wszystko — rzekł do pana Pawła — baby się mogły pospać, ktoś by nadszedł, wstyd i nie godzi się.
— Czy też tak nikogo a nikogo tu nie ma? — zapytał Paweł.
— Jak widzicie, prawie pustką dworek stoi, bo to osobliwsze nieboszczyk prowadził życie — rzekł organista, iterum iterumque zażywając tabaki głośno i zamaszysto, rad że się od trumny mógł na chwilę oderwać. — Żył sam jak palec, stary furman Piotr, kucharka i gospodyni niedołężna, wyrostek i ta dzieweczka, która tam u ciała płacze... ot i po wszystkiem... A substancją miał dobrą...
— A to część co się zowie — rzekł z kolei pan Paweł — jedz, pij i popuszczaj pasa, gruntu po uszy, i jaki jeszcze!! To pański mająteczek...
— Dla tego też powiadam, że grosza po nim zostać musiało i dobrego! — pokiwał głową organista... — człek był rządny, z ludźmi prawie nie żył... zbierał i pewnie... zostawił niezgorszy węzełek.
Domawiając tych słów stanęli w progu szynku, przed którym na ławeczce, pani propinatorowa siedziała, wachlując się liściem łopuchu ogromnym. Jak tylko zobaczyła gości idących, podniosła się z uśmiechem, i powitała organistę jak starą znajomość; kobiecinie niepomału widać chciało się pogawędzić, a sama była w szynku, bo wszystka czeladź wyszła w pole. Średnich lat, dobrej tuszy, propinatorowa wesołą twarz miała i otworzyste oczy, snać, na sprycie jej nie zbywało, obowiązek utrzymywania gospody, dał jej trafną ludi znajomość i tę łatwość w obejściu z obcymi, której się nabywa w nieustannych z niemi stosunkach. Otarłszy się fartuchem, rozjaśnioną twarzą przywitała pierwsza przybywających...
— U padam do nóg pana Jana... a! i pan Paweł... rzadki gość...
— Czas krótki... muszę zaraz powracać, odezwał się organista z powagą, dawaj jejmość marcowego a prędko...
— Duchem... bo to u mnie zawsze duchem się robi wszystko... zawołała propinatorowa... Tylko klucze chwycę, do lochu zbiegnę, dwa kroki... a marcowe u mnie... mogę się pochwalić...
— Niech-że go jejmość da...
— Pan Paweł choć rzadki gość... ale wie jakie u mnie marcowe? Prawda! ja się z tem obejść umiem — dodała — szastając się na progu — mogę się pochwalić... tylko że mi go dużo pęka, tak bestja robi w butelkach...
— Jejmościuniu, radzibyśmy zobaczyć — wtrącił organista...
— Ot, zaraz, dwa kroki... jeno kluczy wyszukam... Ale to tu ich nie mam, muszą być w izbie na kołku, albo na stole... a nie, to na poduszce; bo to ja i tam często kładnę, a człek się zapomina...
Byłaby jeszcze mówiła, gdyby organista nie rzekł z powagą:
— Dawaj-że jejmość, bo pójdę nie piwszy.
Usiedli w ganku, a propinatorowa rzuciła się szybko i słychać ją było, naprzód wymyślającą na klucze, potem brzękającą niemi, nie wytrzymała i pokazała je organiście z progu idąc po marzec, nareszcie przyniosła parę butelek ocierając je fartuchem, i dwa kufle, które postawiła na ławie.
— Jedna butelka z waszego rozkazu, a druga odemnie! — dodała — niechajże mam satysfakcją poczęstować u siebie kuma...
Organista skompromitowany spuścił głowę dziękując cichym ukłonem.
— Bo to my kumy, poczęła propinatorowa, obracając się do pana Pawła...
Dobył piwa organista chcąc zmienić tok rozmowy, i szumiący napój ponalewał w szklanki śpiesząc ze swoją do gęby; jakoż jejmość zapomniała o kumostwie dla marcowego piwa i zawołała spozierając na szumowiny:
— A co? złe piwo? to ust nie można oderwać! fracha samo pańskie ich wino! nieprawdaż? a co? a co?
Pijący potrzęśli głowami potakująco, chcąc się zbyć gadatliwej niewiasty, ale ona ręce założywszy, stanęła w progu i dalejże swoje:
— Jechali tędy jacyś wielcy państwo, jejmość młoda, jegomość starowina, a było to zawczoraj, gorąco gdyby w piekle, to nieprzymierzając jak dziś... stanął stangret koniom wytchnąć podle propinacji... ludzie sobie kazali dać piwa... ja do powozu... aż... aż...
— Co nam tam prawi pani Balcerowa... — przerwał zniecierpliwiony organista... — to powiedźcie nam lepiej, co to było nieboszczykowi, że mu się tak zmarło niespodzianie?
— Aha? dodał Paweł — i ja go choć zdaleka znałem... poczciwy był człowiek...
Na wspomnienie nieboszczyka, propinatorka fartuch podniesła do oczów, i skrzywiwszy się do płaczu, bo istotnie widać go żałowała, zaszlochała, żal zrazu mówić jej nie dał.
— Poczciwie człeczysko! niech Bóg świeci duszy jego! nikomu go pewnie więcej nie żal nad nas, cośmy się koło niego ocierali... wystawcie sobie... kumie...
(Organista się skrzywił).
— Co to dziś mamy? spytała szynkarka.
— Piątek.
— A tak! tfu! jakażem głupia! prawda! piątek! Otóż, co chciałam mówić? tydzień temu, w piątek także, czy we czwartek, tak w piątek...
— Hm! hm, i cóż, niecierpliwie skręcił się na ławie organista nalewając drugą szklankę...
— Nieboszczyk który mnie i Balcera bardzo lubił, bo to on nam dał ten chleba kawałek na propinacji — panie mu nagrodź, odebrał zkądeś zdaleka list z Warszawy czy co, przez umyślnego, o połudeńku... widzieliśmy jak ten posłaniec jechał do dworku. A był zdrów jak ryba... tylko po swojemu smutny, bo wesołości już tak z przyrodzenia nie miał.
Stara Jadwiga, kulawa jego gospodyni... która tam raz w raz na niego naglądała, bo mu i prażyła, i służyła kręciła się kiedy list odebrał... i postrzegła, że załamawszy ręce, kląkł... modlić się zaczął i długo płakał jak dziecko... Dosi wychowanicy nie było w izbie, coś robiła na ogródku... aż Jadwiga znając, że jej słówko u starego najlepiej pomoże, bo ją kochał gdyby własne, zaraz po nią pobiegła, i ściągnęła ją od kwiatków... Otóż nieboszczyk list ów schowawszy, posłańca bez odpowiedzi odprawił, tylko go opłacił, (bo on tu przychodził potem na piwo), a sam słyszę caluchną nockę oka nie zmrużył, jeno chodził a lamentował... Dosia próżno się starała dowiedzieć nawet, co to było, tylko jej klęknąć kazał i zmówić anioł pański, nie wiem za czyją duszę. Tego dnia ani spał, ani jadł, w sobotę pojechał z Dosią do kościoła i sprawił jakieś nabożeństwo za zmarłego, bardzo słyszę przystojne, a wieczór powróciwszy, tak się i położył w łóżko i obległ. Nazajutrz ja latałam do dworku, myślę sobie, że się albo co dowiem, albo poradzę, ale dostąpić go nie mogłam; Dosię tylko w łzach się rozpływającą widziałam... Posłali po doktora; ale jak przyjechał, tylko słyszę głową kiwał, i zaraz powiedział, że z niego nic nie będzie. W tej nieszczęśliwej dziewczynie, bo to była gdyby rodzona córka, ducha prawie nie stawało, tak ona go kochała... serce się krajało słuchając jej płaczu... że nie oszalała to laska Boża, i teraz słyszę spokojniejsza... Już jak poszło na gorsze, to i przytomność stracił i siły, a co nasprowadzali znachorów, co robili, co radzili, nic nie pomagało.. Otoż tak to do wtorku się męczył biedaczysko i dopiero przed śmiercią odzyskał przytomność... a ze wtorku na środę Bogu ducha oddał...
— Jaka historja... rzekł Paweł pijąc powoli.
Organista na którym przy znużeniu i gorącu poskutkowało piwo, szepnął mu w ucho:
— Nikt jako żywo prawdy nie wie!
Propinatorka mówiła dalej:
— Zostałaż się sierota! ta nieszczęśliwa Dosia, jak palec!
— To musiała być krewna? spytał Paweł.
— Nie można wiedzieć... poczęła żywo propinatorka... bo...
— Otóż to jest, że nikt nic nie wie, z przyciskiem dorzucił organista...
— Dzieckiem maleńkiem ją tu przywiózł nieboszczyk i chował jak córkę rodzoną... a kochał... to się za nią rozpadał!
— Nie miał krewnych? zapytał ciekawy Paweł wysączając piwa ostatek...
— Kto ich wie! ale tu blizko nie słychać — ruszając ramionami ozwała się szynkarka... posłali tam po kogoś...
— Co to się na długi rozhowor zabiera — przerwał organista — a tu, obowiązek, trzeba iść do ciała... więc żegnam pana Pawła...
— Jakto! idziecie? — żywo zaprotestowała kobieta.
— Czy to mnie posiedzieć spokojnie! rozogniony marcem ozwał się organista... żywi i umarli wszyscy na mojej głowie, cała parafia... ksiądz próżnuje... chodzi se i modli się... a pan Jan musi być wszędzie... Juściż sami widzicie, że tak ciała nie mogę porzucić? Jest honor, jest, ale i kłopotu dosyć! westchnął kończąc i posuwistemi kroki schodząc powoli ze wschodków po summaryjnem pożegnaniu z propinatorką i panem Pawłem.
Szynkarka spojrzała nań gdy odchodził długo, z przekąsem jakimś i urazą, i od wróciła się do szlachcica, który siedząc w ganku przyglądał się nadchodzącej tuż tuż burzy.
— Widzicie go, kumy się słyszę, wstyda!... uważaliście! hę! taż dobrego słowa nie powiedział... głupi klecha! a! a! poczekajże, nie rychło cię drugi raz poczęstuję piwem... rychlej ci dam pomyjów... Ot, to mi pan...
— At! dalibyście mu pokój, pani Balcerowa... — pocieszył Paweł... aż to tam nie jedno mu na głowie, to się na politykę nie sadzi.
— Ale ja go znam... — odparła szynkarka — całe życie dumna sztuka, górą nosa drze... a taki z chóru nie wylezie... Tożeśmy trzymali z nim dziecko u Karwowskich na Maleszowie... udaje, że nie poznał... a piwo wypił...
— I cicho już, darujcie mu — rzekł Paweł — co potem że na niego się nawymyślacie.
— Tfu! splunęła szynkarka... tak z nim jak bez niego... człek choć na szynku, ale czyściejszy może jak drugi przy kościele... Kiedyby serce wypatroszyć a zobaczyć co w środku.
Wtem burza nadchodząca spędziła ich z ganku do izby, a pan Paweł musiał konia i wózek do stajni zaciągnąć.



Chwilkę jeszcze trwały dąsy pani Balcerowej i zżymanie się na niewdzięcznego organistę, aż gdy zahuczał piorun i deszcz lunął jak z wiadra, troska o kopy, o zboże, o czeladkę wyprawioną z domu przerwała narzekanie.
Nikt jeszcze z pola nie wracał, propinatorka się turbowała i z jednego okna zaglądała w drugie.
— Ależ leje! jak z rynwy! pognoi dalipan, jak choć godzinę to potrwa... byle jeszcze Bóg chronił przypadku, bo pioruny siarczyste...
Poczciwe serce kobiety zwróciło się do dworku, gdy nań spojrzała...
— A ta nieszczęśliwa Dosia sama tam jedna przy nieboszczyku... jak to wytrzymuje... trzeci dzień. Żeby nie kulawa Jadwiga, nie byłoby komu słowa do niej przemówić... a i ta sobie w kącie płacze...
W tem, powóz dosyć porządny zatoczył się przed gospodę i zoczywszy go pani Balcerowa, zapomniała już o burzy, o deszczu, nieboszczyku i Dosi, a wracając do gorliwego spełniania obowiązków swoich, wyleciała do sieni, żeby osobną stancję przybyłemu pokazać.
Trzeba wiedzieć że ten pokój niby gościnny, jak we wszystkich niemal nie na trakcie stojących karczemkach, rzadko komu potrzebny, trochę sobie pani Balcerowa przywłaszczała, ale jako kobieta oględna i z jutrem żyjąca, na wypadek zawsze była gotowa do wystąpienia z niego. Stało w nim łóżko zasłane, kufer, beczka i tapczanik wakujący, było trochę worków z różnemi zapasami, ale sam szynk czynny naprzeciwko się mieścił.
— Proszę pana! proszę! — zawołała sięgając do kluczów gosposia i otwierając drzwi stancyjki — jest osobna kwatera... i nie chwaląc się porządna...
Przybyły, okryty płaszczem, suchy, ospowaty, blady, przykrej twarzy mężczyzna, nic nie odpowiedział, i szparko wszedł do pokoju rozglądając się do koła... Balcerowa przypatrywała mu się z natężoną ciekawością, dzieciom i wieśniakom właściwą — on jej wzrokiem jakimś badawczym i przeszywającym. Był to człowiek lat czterdziestu kilku, znać z powozu i ubioru zamożny obywatel, ale dziwnie niemiłej i wstrętliwej fizjognomii, i nic nie mający w sobie szlachetniejszego... Z dumą poglądał na lichą ciupkę do której go wsadzono i niecierpliwie zdawał się znosić, że w niej dla deszczu czy spóźnionej pory noc przepędzi.
— Waćpani tu jesteś gospodynią?
— Blizko od lat dziesięciu z mężem tu siedzimy — poczęła propinatorka... — Może pan sobie co każe zrobić? jest chwała Bogu i co zjeść i co wypić, nie powstydzim się.
— Mam ja z sobą co mi trzeba... ale... czyjaż to wioseczka? — dodał.
— A to Sadogóra... odpowiedziała propinatorka żywo... — kilka części, największa nieboszczyka pana Mikołaja Czeszaka... dopiero kilka dni jak umarł.
— Już po pogrzebie? — spytał żywo gość.
— Nie... czekają tam na kogoś... słyszę miał jakichś dalekich krewnych... i kazał do nich posłać.
— Nie pochowany?
— A nie...
— Jest tam kto we dworze?
— Tylko Dosia, wychowanica nieboszczyka...
— Miał wychowanicę? cóż to za jedna? marszcząc się zawołał przyjezdny.
— Ja to tam nie wiem... — odparła Balcerowa trochę zniepokojona tem wypytywaniem — bo to nie moja rzecz.
Nieznajomy postrzegłszy, że natarczywem i nie w miejscu badaniem, spłoszył kobietę, która nań z podejrzliwością wejrzała, udał obojętność i począł o izbie już mówić.
— Jak to tu będzie nocować! — rzekł gderliwie. — Znałem dobrze tego waszego Czeszaka, byłbym do dworu zajechał, tylko nieszczęście, że go zastałem już w trumnie... a izba szkaradna! śmierdzi! brudno.
Balcerowa uraziła się, chciała nawet coś palnąć po swojemu, że nie tacy panowie u niej nocowali, i wcale nie śmierdziało, ale popatrzywszy na twarz surową i pasji pełną przybyłego, wolała się cofnąć w milczeniu. Drzwi tylko zatrzasnęła za sobą z łoskotem, dowodzącym złego humoru.
— Ot to mi pan jakiś! starym koczykiem, czterema chabetami, a wymyśla jakby karetą poszóstnie zajechał... Jeszcze mu i tam źle... Cóż to za morejne?
Nastręczył się właśnie chłopiec niosący walizę gościa, a że od sług najlepiej się o panach dowiadywać, Balcerowa wzięła go cichaczem na spytki.
— Dokąd to państwo jedziecie? — zapytała.
— E! przed siebie! — mruknął chłopak kwaśno.
Nie było co pytać dalej i poszła... — Poczekaj — rzekła w duchu — przyjdziesz ty sam do mnie, a wyspowiadasz mi się sam jak zechcę. Wtem przybyły przekroczywszy drzwi huknął wołając gospodyni, twarz był jakoś ułożył łagodniejszą i widocznie chciał się wdać w rozmowę.
— Słuchaj-no jejmość — rzekł — pan Mikołaj Czeszak był mi zdawna dobrze znajomy; powiedźcie mi proszę, co to mu się stało, że zmarł? długo chorował?
— Z tydzień proszę pana... z tydzień... a już oto trzy dni jak z pogrzebem na kogoś z krewnych czekają, bo tam wójt posłał z uwiadomieniem do niego... według rozkazu nieboszczyka...
— Szkoda go nieboraka! szkoda.
— Oj co prawda, to prawda... a nie stary był człowiek...
— Mająteczek miał ładny, i grosza też coś zebrać musiał, bo żył oszczędnie? — wrzucił nieznajomy poglądając z pod oka.
— E! gdzie zaś — ruszyła ramionami szynkarka — nie brakłoć mu niczego, ale nie przyzbierało też poczciwe panisko, bo to był bardzo litościwy człowiek, i dużo ludziom świadczył.
— Aleć długów nie miał? — żywo zapytał przybyły.
— A któż to tam wie? proszę pana...
Kolnęło propinatorkę to wypytywanie o nieboszczyka, a że mimo gadatliwości nie głupia była kobieta, pomyślała sobie zaraz: coś to w tem jest, lepiej język za zębami trzymać.
— Mieszkał tu kto koło niego z krewnych? — spytał jegomość wciąż się przechadzając po izbie, i z okna od ulicy przyglądając się dworkowi, w którym światło od katafalku widać było.
— Jeno wychowanica! — odpowiedziała szynkarka — co to ją jak własne dziecko chował. Dosia, proszę pana...
— A to co za jedna?
— Musi być sierota... któż to wie!
— Zkądże ją napytał?
— Dzieckiem ją tu przywiózł... proszę pana...
— Hm! dawno?
[1]— Tego ja nie pamiętam, bośmy tu wówczas na szynku z mężem nie byli, dopierośmy później nastali... ale od ludzi się słyszało...
Nieznajomy zdawał się namyślać i rachować coś, splunął, pochodził, a na deszcz się niecierpliwił. Balcerowa korzystając z przerwy w rozmowie i obawiając się własnego języka, żeby ją nie zdradził, otworzyła drzwi i uszła.
W izbie szynkowej wstrzymany deszczem siedział jeszcze pan Paweł, kazawszy sobie podać znów piwa, które powoli wysączał... przywlokła się już dziewka służąca, dwoje dzieci i chudziutki, mały, czarny, mąż gospodyni, który z innemi zmokłe swe odzienie osuszał i wykręcał, bo go ulewa nie żałując poczęstowała.
— Chwała Bogu żeście powrócili! zawołała jejmość, a tu i gości mamy, pan Paweł pewnie zanocuje, i tam w izbie jakiś też z waszecia myśli noclegować... Żywoż do roboty! — dodała — Magda do ognia i garnków, czas wieczerzę warzyć... Balcer, idź daj siana, a wy chłopcy, nie szwędrać mi się po izbie, w kąt!
Ulewa się trochę ujęła, pioruny bić przestały, wolny tylko deszczyk kropił jeszcze, a zdaleka odchodząca już chmura grzmiała nad czarnemi lasy, które ją ku sobie pociągnęły; na dworze ściemniało się powoli, i o wyjeździe z karczmy nie można było pomyślić... Przywlokło się jeszcze coś podróżnych, żydek z kramikiem, sitarz i kilku wieśniaków z okolicy na piwo... karczma ożywiła się zaraz, i ognia rozpalono, a pani Balcerowa w swoim żywiole, rozprawiała i gospodarzyła nie przysiadając na chwilę, ust już nie zamykając a było i co robić.



Zawoływano kilka razy propinatorowę do owego chmurnego gościa pod rozmaitemi pozorami, a za każdą razą, tak ją wybadywał o nieboszczyku, że się już to czemś podejrzanem wydało; postanowiła więc koniecznie chłopca wypytać co to za jeden był pan jego. — Ale sługus czy mu zakazano, czy już taką miał naturę przekorną, zawsze zbywał ni tem ni owem, nie rozwiązując gęby. Napróżno uśmiechała się doń grzecznie Balcerowa, traktując go z uszanowaniem, częstował pan Paweł tabaką, bo także był ciekaw tego jegomości, zaczepiał sam gospodarz z cicha i Magda go drażniła, siadł na ławie zrobiwszy panu herbaty i jak mruk się zaczaił.
Dopiero gdy na szynkfasie gęste kieliszki i szklanki przesuwać się zaczęły i zapach gorzałeczki rozszedł się po izbie, ów milczący chłopak jakoś się rozmarszczył, widoczna była że mu się wódki chciało, a zdradliwej siły jej się obawiał. Parę razy przeszedł się bliżej stoła i zwyciężywszy pokusę na ławę w kąt powrócił, wstał znowu i znów się strzymał; nareszcie nie mogąc wytrwać, wprost jak strzelił zamierzył się do gospodyni, stuknął ręką i zawołał odchrząkując:
— Proszę kieliszek kminkówki!
— To cię już mam! — po tych chodach poznawszy pijaka pomyślała w duchu Balcerowa i nalała mu nie pytając dobrą miarkę dziesięciogroszową.
— E! to będzie za wiele! — wyciągając rękę drżącą szepnął sługus.
— Gdzie zaś, wódka delikatna! i dobra, żołądkowa — dodała Balcerowa — prawdziwa pańska! jak likwor!
Jednym haustem spełnił kielich, splunął chłopak, zakąsił z solą i aż mu się oczy rozświeciły, innym zaraz zrobił się człowiekiem.
— Dobra wódka — rzekł niepytany — ale do kroć sto tysięcy, tęga!
— To ona tak się tylko wydaje.
— A! dobra! — sam do siebie rzekł przybyły biorąc się za żołądek z uczuciem satysfakcji wewnętrznej. Kminkówka co się zowie! Pal ją djabli! kiedy już wisieć, to za obie nogi — dodał po cichu. — Na drugą nogę proszę jejmości! — zawołał, prostując się.
Balcerowa już nalewała, a chłopek łyknął tak gładko drugi kieliszek, że widocznem było, iż na nim nie poprzestanie; zakąsił, znowu splunął i rozprostował się zupełnie, spoglądając na świat z tego szczęśliwego stanowiska gorzałczanego, które go tak wesołym czyni. Balcerowa wydała mu się jeszcze niczego. Magda choć trochę tłusta ale przystojna, karczma czysta i wygodna, ludzie otaczający, choć ich wszystkich ściskaj i brataj się z niemi, zdało mu się nawet, że między niemi są znajomi — kto wie? może krewni?
Z tej potrzeby wywnętrzenia umiała żywo skorzystać karczmarka, i pewna teraz, że ją nie zbędzie lada czem, spytała z przełaju zachodząc:
— Takiej wódki pewnie u was nie pijacie, to z Warszawy.
Chłopak sobie wąsa pogładził.
— A toć my z pod Warszawy — rzekł wręcz — znam ja co pierwszy, a co trzeci numer! to, to! Już takiej kminkówki jak w Miłośnej, albo w Grochowskiej karczmie, nie znajdziesz asani... Ale i to niczego.
— Albo to ją tam nie z żyta a z kartofel pędzą — odparła Balcerowa — choćby i w samej Warszawie, zobaczycie dalej jadąc... aby szynkarz uczciwy człowiek, wszędzie się znajdzie uczciwa gorzałka, a my nie z tych co to wody dolewają.
— Gdzie dalej? — uśmiechnął się chłopiec głupowato, bo w nim już trunek skutkował — a toż my tu do Sadogóry przyjechali i po wszystkiem.
— Do kogo? — spytała szynkarka z podziwieniem.
— A do siebie — ciszej odezwał się konfidencjonalnie chłopak — toż mój pan stryjeczny brat tego nieboszczyka.
Balcerowa przypomniawszy sobie twarz chmurną i obejście gburowskie gościa, aż pobladła; nie mogła nawet ukryć w sobie jak ją to obeszło, nalała szybko trzeci kieliszek kminkówki i podając go chłopcu, rzekła:
— Ja pieniędzy nie wezmę, choć no waćpan do alkierza, coś powiem.
Zrazu jakoś się wahał nad trzecim kieliszkiem pan Marek, ale gdy go zapach zaszedł, obejrzał się, chlasnął żywo i posłuszny za gospodynią wcisnął się do alkierza, zkąd jejmość zaraz męża precz wyprawiła do stajni.
Dobrze mając oko na szynkownię i niby się około czegoś zajmując, na pewno już poczęła indagację gosposia.
— To to po was posyłali? — zapytała.
— A po kogoż? mój pan weźmie Sadogórę — rzekł Marek — a dobra w Sadogórze wódka...
Nieborak był już pijany, na czcze serce palnąwszy trzy dobrej miary tęgiej wódki kielichy, ale w głowie jakoś mu się zrobiło wesoło, jakby mu kto świat cały darował.
— O! dobra kminkówka — dodał na stronie — potrzeba być z szynkarką w przyjaźni, najlepsza rzecz.
— A czemużeście do dworu zaraz nie zajechali? — spytała Balcerowa — i taicie się z tem?
— To już taka natura pańska — odparł Marek bardzo cicho — nikomu nie wierzy, całe życie szpieguje, ludzi męczy i siebie, niech go...
Wstrzymał się przecie z przekleństwem i westchnął.
— Bo to widzicie — dokończył po chwili — i mnie zakazał, żebym ani pisnął, i Jacek ma taką samą dyspozycję, a przódy chciał przewąchać co się tu dzieje, wyśledzić, taki kuty! O! będziecie mieli ptaszka! już ja go dobrze znam... a co mi włosów narwał i uszów nakręcił, toby na wołowej skórze nie spisał.
Propinatorowa aż w ręce splasnęła, ale postrzegłszy się zaraz głośno kaszlnęła i niby czego szukać zaczęła.
— Nie darmo — pomyślała — tak się mnie wypytywał... A jaką on ma naturę? — zapytała.
— Lisią, lisią — począł szeptać Marek — z cicha pęk, nie dobry, nie, skąpy, chciwy, zły... Dawniej, słyszę hulał, wioskę jedną puścił, druga obdłużona, ale teraz się zrobił skąpy...
— Żonaty?
— Gdzie zaś, nie... a na co jemu żona? a któraby za niego poszła? ta to kutwa, niech Bóg obroni, i nie młody już i chory i ludzie go znają. A kobietek miał siła dawniej, to już im dał za wygraną.
Coraz bardziej rozmarzony, począł pan Marek:
— Ja jejmości wszystko powiem, tylko cyt! — dodał — wara gadać, bo jak się dowie! — schwycił się chłopek za uszy — byłoby mnie było! Jejmość jesteś dobra kobieta, ale trzeba trzymać język za zębami... Będziecie się mieli z pyszna z nim, nie ma co mówić. Na niego jeden tylko jest sposób... tchórz! ot co! boi się i ludzi i muchy i pająka; wszystko mu się zdaje, że na niego ktoś się czai, nikomu nie wierzy, ale każdy mu straszny. Jejmość jesteś dobra kobieta, ja jejmości wszystko powiem. On mnie wziął z maleńkości do dworu, bo ja byłem sierota, to ja to najlepiej wiem...
Pokiwała głową Balcerowa raz i drugi.
— Wasan tu sobie odpocznij — rzekła — a ja się pójdę do niego dowiem, czy czego nie potrzebuje.
— Ot i dobrze, aby mnie nie wołał, bo taki ma nos, że się zaraz kminkówki dowącha i baty nie miną — odpowiedział Marek — albo za uszy wytarga.
Nie słuchając już go, mocno przestraszona, ale usiłując przybrać minę swobodną, poprawiwszy chustki, Balcerowa poszła na przeciwek. Przybyły chodził tam po izdebce z fajką w zębach, chmurny i milczący, targając czupryny.
— Możeby panu co jeść zrobić? — zagadnęła gospodyni — tu jest wszystko, chwała Bogu, i jaja i mięso i masło swoje, i co tam pan każe, a nie chwaląc się zrobić to się potrafi.
— Nie, nie, nie będę jadł — rzekł przybyły, jakby chciał coś mówić i wahał się, wpatrując w drżąca szynkarkę — jestem coś niezdrów... zmartwiłem się tą śmiercią waszego Czeszaka... to był mój przyjaciel, bardzo mi go żal! Ale powiedzcież mi, nie z zaraźliwej jakiej choroby on umarł? co to jemu było?
— Ja tam nie doktorka, to nie wiem proszę pana, ale ludzie mówią, że ze zmartwienia skończył...
— Ze zmartwienia! — zakrzyknął nieznajomy — a czegoż to się tak zmartwił?
— Tego ja, proszę pana, nie wiem, bo ja choć we dworze bywałam i bywam codzień, ale on nikomu nie mówił.
— A zkądże ludzie wiedzą?
— List niby jakiś mu przysłali, to strasznie powiadają płakał i z tego żalu wielkiego zaniemógł i zamęczył się.
— List? coby to mogło być? Juściż nie był źle w interesach... nie miał długów?
— Chowaj Boże! to człowiek był porządny... nie wiele pewnie zebrał, ale nikomu nic winien nie był...
— Wiele tu jest osady? — spytał nagle jegomość.
— A do dwudziestu — odpowiedziała Balcerowa.
— Dobry kawałek słyszę?
— Oj, oj! czemuż nie; chleba dosyć, lasu szmat, i stawek i młynek i wypasu w bród.
— A za karczmę dużo płacicie? — zagadnął przybyły.
Zająknęła się karczmarka, jakoś w ustach jej zaschło.
— Hm! — rzekła — bardzo dużo! do dwóch tysięcy, bo to proszę pana trakt tędy... ale już oto kwartał ostatni dobywamy i przeniesiemy się gdzieindziej, bośmy stracili, dalej jeśli defalki nie dadzą, człowiek przepadnie. Rok głodny, mało kto co wypije i zje, owies drogi, nie wiele się na nim zarobi, a żyć potrzeba. Nieboszczyk pan obiecał nam i z tego kwartału defalkować, ale Bóg wie co to teraz będzie, i kto tu będzie gospodarzył. Jak jaki nielitościwy najedzie my się tu nie utrzymamy.
Umyślnie rzuciwszy na wszelki wypadek tę wiadomostkę gościowi, Balcerowa wysunęła się nazad; spotkała męża w sieni i cicho go odprowadziła do kąta ciemnego.
— Słuchaj Balcer, jak mi piśniesz, to ci tak dam, że popamiętasz, ten pan... to żebyś wiedział durniu, przyjechał brać majątek po nieboszczyku, znajże co robić i miej rozum, z jego ludźmi się poprzyjaźnij, ale ani słówka, że o tem wiesz... Piwa zanieś furmanowi i na wieczerzę ich poprosisz.
Posłuszny mąż, jak zawsze tak i teraz przytuliwszy uszy pobiegł co najrychlej spełniać rozkaz małżonki; przestraszony jak ona, i nie wiedząc jak sobie poradzić, żeby się strachem nie wydać.
Noc była późna, a w alkierzu państwo Balcerowie jeszcze się naradzali, co począć z przybyłym; jejmość musiała wszystko mężowi tłómaczyć, bo sam przez się nie umiał i obawiał się przedsiębrać cokolwiek, ale za to słuchał wybornie i trzymał się jejmościnego przykazania jak pijany płotu. Marek położył się spać rozmarzony kminkówką, w r6żowym humorze.



Północ już być musiała, a niebo po burzy resztkami chmur porwanych usłane, miejscami się oczyszczając świeciło blademi gwiazdkami, wiatr dął gwałtowny, cisza we wsi była głucha i w dziedzińcu dworku tylko kiedy niekiedy pies zawył u okna nieboszczyka; w karczmie zaryglowywano wrota, gdy po błocie: wio! wio! nadsunęła się landara duża, poczwórna, sześcią maleńkich koni zaprzężona i przed gankiem stanęła. Pani Balcerowa już mająca się kłaść spać, przytuliwszy głowę do szyby, tyle tylko dojrzała, że powóz jakiś był wielki, a koni do niego siła. Zaraz się hałas zrobił okropny, poczęto do drzwi walić, aż Marek przestraszony wyleciał do sieni; ktoś drugi w okna stukał, a zewsząd: otwieraj! otwieraj! wołano rozkazująco. Pan Paweł, który pod piecem nocował na huńce, Balcer, Magda, dzieci, co żyło pozrywało się, nawet podróżny ów, klnąc, że mu spać nie dają, głośno na Marka zakrzyczał.
— Otwieraj! światła! prędzej! jest izba? — wołali przybyli. — Czy to Sadogóra? gdzie dwór?
Znać to ostatnie pytanie dosłyszał gość, który wprzódy zajął stancję, i znowu na Marka wołać począł coraz donośniejszym głosem z wyrazem niecierpliwości; wrzawa się zrobiła niesłychana. Pani Balcerowa się aż za głowę chwyciła z niepokoju.
— Oto skaranie Boże!... siedzisz jak na rozdrożu! i w nocy nawet spokoju nie ma, nie tyle utargują, co nahałasują... Znający się do swojego obowiązku Balcer, który w karczmie miał tylko tytuł propinatora, żeby propinatorową nazwać się mogła jego żona, a w istocie gorzej stróża posługiwał, wybiegł na ostatek z latarką zafrasowany i drzwi główne odryglował, za nim dopiero szła w narzuconym na ramiona szlafroku jejmość.
Służący w płaszczu stalowego koloru o sześciu pelerynach, kapeluszu lakierowanym z kokardą i galonem, z wąsami do góry i z miną tęgą, ale w dziurawych butach, co zaraz Balcerowa postrzegła, której oka nic nie uchodziło, wparł się do sieni łając...
— Stancja jest?... kroćset djabłów!
— Ale zajęta.
— A gdzie jaśnie pani nocować będzie?!
— Do dworu daleko?
— Nie, dwa kroki, ale... — zawołał Balcer.
— Czy nieboszczyk nie pochowany jeszcze?
— A nie, leży dotąd... czekają na krewnych z pogrzebem.
— Jest kto z krewnych?
Balcer byłby się duda wygadał, ale żona poskoczyła obaczywszy, że ów gość drzwi trochę otworzył i słucha rozmowy, szybko wołając:
— Nie ma nikogo! jakby kto był, toby do dworu zajechał, a tam nie słychać...
To ostatnie pytanie podsłuchującego mocno zajęło i drzwi lepiej otwierając wpatrzył się w nieznajomego, który nawzajem oczy w niego wlepił ciekawie.
— A to kto przyjechał?
— Jaśnie wielmożna radczyni Pękosławska z Gorzewa.
Potrząsł głową nieznajomy.
— Powiedzcież, jeśli nie ma gdzie nocować, że się jej ustąpię i do stajni sobie przejść mogę.
Aż tu od powozu dał się słyszeć głos:
— Grzesiu! Grzesiu! a chodź ino!
Grześ się zawrócił, całe towarzystwo nie wyjmując stojącego we drzwiach gościa, pozostało w zawieszeniu, uszu jego dolatywała zdala rozmowa pani radczyni ze służącym.
— A co izbęś znalazł?
— Ale zajęta, tylko tam jakiś jegomość obiecał ją dla jaśnie pani ustąpić.
— Prędzejże, prędzej, napędzić tę hołotę i zajeżdżać do karczmy, bo we dworze nieboszczyk, po nocy już tam przybyć nie chcę.
Głosik pani nie był bardzo miły, ale za to rozkazujący. Nim gość grzecznie ofiarujący się ustąpić mieszkania, pospieszył się jako tako ubrać, a Marek co najpilniejszego pozbierać, już się drzwi otworzyły a pani Pękosławska wtoczyła się ciężko przez próg przewalając podsadzana przez Grzesia i Balcerowę, bo sobie rękę podać jej kazała. Nie stara to jeszcze była kobieta, dobrej tuszy, ociężała, z twarzą rozlazłą i szeroką, zaczerwieniona może od drogi, miny surowej i rozkazującej a pańskiej. Ubiór jej zdradzał wyrzeczenie się wszelkiej kobiecej pretensji do stroju i wdzięku; miała na sobie suknię dosyć starą, chustek i chusteczek mnóstwo, dwa worki w ręku, kapelusz na głowie spłowiały i zmięty, a pomimo tego niepoczesnego pozoru szła po królewsku i jakby była u siebie... Nie zmięszał ją widok pakunku i ślady gościa, który jej miał ustąpić mieszkania, znalazła to bardzo naturalnem, obejrzała się tylko szukając go oczyma, a popatrzywszy zakrzyknęła:
— Na Boga, pan Fryderyk! co ja widzę, czy się nie mylę?
— Nie myli się pani dobrodziejka, istotnie, na jej usługi...
— A! sukcessyjka braciszku! sukcessyjka zwabiła!
— Sukcessyjka! siostruniu dobrodziejko...
— Waćpan tu dawno?
— Kilka godzin.
— O toż góra z górą, a takieśmy się zeszli... no! a co tu słychać — dodała, zasiadając na krzesełku — Byleś już we dworze?
— Nie, jeszcze nie...
Tymczasem znoszono tłumoki, a lokaje w liberji ale odarto, kręcili się, rozpędzając po drodze kogo spotkali.
— Hej! zawołać mi gospodynię czy gospodarza — ozwała się radczyni — pytałeś się panie Fryderyku co się tu dzieje?
— Troszkę, coś niecoś — rzekł zawstydzony spadkobierca — ale tak jak nic nie wiem.
— Trzebaż przecie wiedzieć co się święci! hej! gospodyni mi wołajcie! słyszysz Grześ?
Grześ skoczył żywo, a Balcerowa tuż jakoś ukazała się w progu.
— Waćpani gospodyni jesteś, moja kochana — spytała radczyni — kiedy wasz pan umarł?
— A już ono będzie ze trzy dni.
— Któż tu przez ten czas gospodarował.
— A nikt, proszę pani, przy śmierci był proboszcz to tam zara opieczętowali wszystko, zresztą cóż było robić! trumienkę zadysponował Piotr z Jadwigą, i ciało postawili, to koło niego tam babki z organistą śpiewają, a Dosia płacze...
— Co za Dosia?
— A to, proszę pani, wychowanka nieboszczyka!
— Patrzaj asindziej — odwróciła się Pękosławska do pana Fryderyka — i wychowankę jakąś miał! słyszysz?!
Pan Fryderyk skrzywił się tylko i głową kiwnął niesmaczno.
— Musieli już bez nas starego podpatrzyć, — używając wyrazu gospodarskiego, odezwała się przybyła, dowodząc, że ze wsi i od pasieki ją Pan Bóg prowadził.
— A kiedyż pogrzeb?
— Nikt tu bez krewnych nie dysponował, zresztą ja tam tego nie wiem — odezwała się Balcerowa — słyszę jutro, bo to gorąca pora, długo nieboszczyka trzymać nie można...
— I nie trzeba! — zahuczała pani radczyni! zaraz waćpan jutro jedź do proboszcza — odwracając się do Fryderyka dodała żywo — i każ go chować; nie potrzeba wystawy żadnej, bo to duszy nie pomoże a z kieszeni wyciągnie, rozumiesz waćpan?
Pan Fryderyk stał jak okradziony, blady, gniewny, i chmurno z pod brwi patrząc, kiwał tylko głową, kiedy niekiedy dawał oznaki niecierpliwości. Ludzie pownosili pakunek, Balcerowej zadysponowano coś, a gdy się zostali sami, wstała z krzesła pani Pękosławska i podeszła do brata, który napędzał Marka do wynoszenia tłumoków swoich.
— Coś ja waćpanu nie na rękę — rzekła z uśmiechem — myślałeś może, że się nie zgłoszę i samemu jegomości dam się rozporządzać, a fe! kochanku! przecieżem tak samo siostra stryjeczna, de domo Czeszak, jak i waćpan, i kazał mi umierający dać znać; po połowie bierzemy jeśli się reszta nieopatrzy.
— A jeśli się testament znajdzie? — łykając ślinkę rzekł gość pierwszy.
— To może oboje nic nie weźmiemy i pójdziemy z kwitkiem — odparła Pękosławska — ale nie, o! nie, ja bo już wiem, że testamentu nie ma. Jest tu mój stary znajomy proboszczem, pisał do mnie ze szczegółami, że kiedy go śmierć naszła i chciał testament robić, ledwie miał czas waści i mnie wymienić i umarł. Ale bym ja była przyjechała i bez tego prędzej później, bo mam na to oko co się mi należy. Pana Mikołaja mało co znałam, ale wiedziałam dobrze, że nie był żonaty i bezdzietny, mając sześcioro dzieci, grosz mi potrzebny... w samą porę, gdy Julkę wydawać myślę.
Gdy tak wpatrując się w brata, pani radczyni gwarzy, a słudzy jej urządzają herbatę w dosyć lichych podróżnych skorupkach i pożyczanych szklankach, Balcerowa pobiegła widzieć zajeżdżającą landarę, bo jako wielka znawczyni ludzi, myślała z niej i z zaprzęgu i ze sług, wywnioskować coś o przybyłej a przyszłej może dziedziczce Sadogóry. Kocz to był stary z poobrywanemi firankami, ale z herbami, tak jak ludzie w galonach, ale dziurawo, a we wszystkiem mięszała się ochota do zbytku i pompy, z nieładem i nieporządkiem. Balcerowa głową pokiwała spojrzawszy na konie, z których każdy był z innego dworu, dwa kulały, a jeden ledwie ciągnął; gorzej jeszcze wnioskować musiała z owsa, który jechał pod kozłem, i garnuszków, które powyciągano z siedzenia, bo plunąwszy odeszła.
— E! to wielkie państwo od oka! — zawołała do Pawła przebudzonego i siedzącego pod piecem — ja to już takich nie chwaląc się znam. Świeci się to a nie grzeje... Oj! nie daj Boże Sadogórze takich dziedziców jak tych dwoje. Baba kuta, krzyczy i hałasuje i szanować się każe, a goła być musi, i ten mruk drugi, jeszcze czy nie gorszy... To familja naszego poczciwego paniska! ani podobni do niego... Tamten wózkiem jeździł a nikogo nie skrzywdził, cicho gadał, ale i głowę miał i serce. Ale co to będzie z Dosią, jeśli jej nic nie zapisał! bo to szarańcza tu jakaś... gotowi ją ztąd wypędzić... co się stanie z biedną sierotą... strach pomyśleć...
Podumała trochę szynkarka, ale że poczciwe miała serce, choć strach ją brał iść po nocy do dworu, czując, że tam oznajmienie przydać się na coś może, kiwnęła na Balcera i szepnęła mu na ucho:
— Jakby się o mnie pytali, powiedzcie żem poszła na wyżki po siano, zaraz powrócę, pamiętaj!
— A dokądże?
— Patrzajcie go! będzie się pytał, patrzaj swego nosa... Magda, niech idzie ze mną. I zarzuciwszy szlafrok wymknęła się z dziewczyną do blizkiego dworku.



Siedzące u ciała babki i organista, pomimo strachu i obowiązku czuwania, posnąć musieli wszyscy, gdyż cicho było zupełnie, i pani Balcerowa zmuszona przemknąć się koło okien izby, w której leżał nieboszczyk, nic nie usłyszała prócz głosu domowego swierszcza, spokojnie wywodzącego u komina piosnkę swoją. Magda i ona przeleciały jak burzą gnane na folwark, gdzie w izbie starej Jadwigi dojrzały światełko; żeby starej nie przestraszać, chrząknęły w progu, zapukały do drzwi i dopiero weszły. Łojowa świeczka paliła się w blaszanym lichtarzyku, a stara już kobieta w białym czepcu siedziała przy niej z wypłakanemi oczyma nad równie starą i odartą książką od nabożeństwa. Przy piecu, z głową spuszczoną, skulony, sparty był szpakowaty mężczyzna, niegdyś furman nieboszczyka: na ziemi spał wyrostek zmęczony. Posępny to był obrazek tych osieroconych ludzi, w milczeniu i bezsenności przybitych, zbolałych i widocznie tak przejętych strapieniem, że o sobie pozapominali. Jednym rzutem oka objęła to wszystko pani Balcerowa, i westchnęła witając starą Jadwigę, która ledwie głowę podniosła.
— A Dosia gdzie? — zapytała rozglądając się.
— Biedne dziecko — odpowiedziała stara nie wstając, bo okulawienie ciężkiem jej czyniło ruch każdy — nie można jej odprowadzić od ciała, już oto trzeci dzień tak modli się i płacze, dobrze że duszy nie wyzionie. Dziś tak zaniemogła, że ją tu do alkierzyka przeprowadziliśmy i przecie usnęła, to choć trochę odpocznie. A nam to i na sen się nie zbiera, ot tak siedzim z Piotrem i płaczem...
— Chciałam się do was we dnie dowiedzieć jeszcze — odparła żywo szynkarka — ale to roboczy czas, wszyscy mi się rozleźli, sama jak palec zostałam w karczmie, dopiero się wieczorem poprzywlekali, a tu i gości najechało. Myślę sobie, że trzebaby wam dać znać bo jakiś jegomość i jejmość jakaś, pono krewni nieboszczyka u nas nocują... i strasznie się o dwór dopytywali.
— A niech z Bogiem pytają... nic tu skrytego nie ma — smutno odparła Jadwiga...
— Żeby to z Bogiem! — potrząsając głową. — zawołała szynkarka... ale oni ponoś nie bardzo serdecznie się zabierają do spuścizny... Zaraz im w głowie czy po nieboszczyku pieniądze zostały, czy to kto im czego nie wziął, i chcieliby co prędzej się ciała pozbyć, żeby już gospodarować w Sadogórze.
— Niech Bobie gospodarują — z pod pieca odpowiedział Piotr, machając ręką.
— A jak się dowiedzieli o Dosi, dziwowali się jakby nie słyszeli o niej nigdy... jużciż nieboszczyk musiał o niej i o was pomyśleć.
— Żeby był miał czas — rzekł Piotr wzdychając pewnieby nas tak nie porzucił, ale go śmierć zaskoczyła niespodzianie... podobno tylko proboszczowi to zlecił.
— A nie pisaliż nic? spytała Balcerowa...
— Gdzie jemu było pisać! — potrząsła głową Jadwiga.
Balcerowa załamała dłonie; postrzegli to starzy, ale wrażenia na nich nie uczyniła ta litość zwiastująca im osierocenie i żebraninę... nadto jeszcze w tej chwili smutkiem swym byli przejęci.
— A no! to pójdziem z torbą! — zawołał Piotr — i dobrzy ludzie zginąć nam nie dadzą. Dosi tylko żal... co to ona pocznie! Stary ją jak dziecko własne wyhodował i wypieścił, myślał pewnie coś dla niej zrobić... ale Pan Bóg ojciec sieroty...
Zamilkli na chwilę...
— Ja to tu z tem przybiegłam — pośpiesznie dodała szynkarka — żeby może jutro rano Dosia z wami do tych przyjezdnych przyszła, toby ich ujęło dla niej, możeby co dla was zrobili... bo to pokorne ciele dwie matki ssie...
— Ja nie pójdę — rzekł Piotr — po co?
— Ani ja — dodała Jadwiga ciężko wzdychając — chyba dla Dosi... myśleliby, że się im przpochlebić chcemy dopraszając czegoś, a człek taki nie umrze z głodu... ale cóż to za jedni moja Balcerowa?
— Co za jedni! Jegomość jakiś ni stary ni młody, ale kuty moja pani... kuty i znać nie najlepszego serca, a jejmość jak baryła, ledwieśmy ją do stancji na rękach wnieśli. On cicho gada i z ukosa patrzy, ona krzyczy i rozprawia, przyjechała sześciorgiem koni i powozem, ale odarto i nie znać po niej wielkiego państwa, tylko to się sprzedaje za coś wielkiego.
Starzy spojrzeli po sobie i nic już nie odpowiedzieli; a Balcerowa, której dobremu sercu tylko o oznajmienie chodziło, narzuciwszy znów szlafroczek na głowę, pokłoniwszy się pośpieszyła nazad do karczmy.
Po wyjściu jej, Jadwiga i Piotr siedzieli jeszcze chwilę w zamyśleniu, i znać nowina przybycia krewnych pana Mikołaja obeszła ich, bo się już nawet modlić nie mogli.
— No cóż powiadasz Pietrze? — odezwała się poczekawszy Jadwiga — co to będzie z nami, albo i z Dosią?
— Co Bóg da! co Bóg da! a najpewniej wszystkich nas wypędzą; znać nieboszczyk nie bardzo im wierzył, że się tak napierał pisać testament, ale mu sił nie stało.
Proboszczowi mówił o wszystkiem, ino nie wiem czy to na co się zda, bo słowo wiatr.
— A to jacyś chciwi ludzie, kiedy Balcerowa mówi, że zaraz się tak o wszystko dopytywali.
— Poczekajmy no, poczekajmy; nie sądźmy, a co Bóg da, to będzie; nam starym jeszcze pół biedy kilka lat dokołatać, ale temu dziecku, takiemu delikatnemu i pięknemu, jak się przyjdzie o swej sile zostać... hę? Boże uchowaj przepaść to może.
— Otóż to i ja się nie o siebie pewnie frasuję — cicho oglądając się ku alkierzowi rzekła Jadwiga — ja tam mam krewniaków, którzy mnie przyjmą; ty Pietrze także jeszcze coś zapracujesz, — ale ona...
— Ale to nie może być żeby o niej nie pamiętał? tylko to bieda że nie napisał.
— Boć to także jego dziecko własne — jeszcze zniżając głos, odezwała się staruszka kiwając głową — choć o tem nikt nie wiedział, ale ja wam powiadam... nie co innego.
— E! zkądby zaś.
— Ja pamiętam, jak on ją maleńką przywiózł! a bywało chodząc koło niej, czasem mu się i słówko wyśliznęło... Toć to wiadomo nawet, że nieboszczyk jak był tam plenipotentem u tej pani co to się wdową została po jenerale, miał się słyszę nawet z nią żenić, bo go bardzo jakoś sobie upodobała, tylko że to tam wielkie państwo, a familja krzyczała i hałasowała, pobrać się im nie dali. Wiecie, że co roku tam do niej dojeżdżał później, a i ona podobno do kościoła tu przybywała, żeby Dosię zobaczyć choć zdaleka. Nawet, nie wiem czyście uważali, że nieboszczyk pan zawsze nosił obrączkę ślubną na palcu, choć niby nie był żonaty i z nią umarł, musieli być sekretnie poślubieni. Toć to jej portret u niego wisiał w sypialni.
Piotr głową potrząsł.
— A jakby się byli pobrali, toby się z tem nie mieli potrzeby taić.
— Czy to my wiemy jak to tam u nich się wiedzie! I to jeszcze uważajcie Pietrze, że niczego nie umarł, tylko się zgryzłszy tym listem, co go zaraz spalił. Jeździł potem na nabożeństwo żałobne do kościoła, i Dosię z sobą woził, a modlić się jej kazał; sama słyszałam, za duszę Karoliny.
— Może to jaka krewna — odrzekł Piotr — a wam się śni nie wiedzieć co, nie jużby on z własnem dzieckiem się taił.
— Kto ich tam wie! — powtórzyła Jadwiga.
— Nasz pan był sobie prosty szlachcic, a to tam słyszę, strasznie wielkie państwo ta jenerałowa.
— Co ty mówisz, prosty człowiek! nieboszczyk wcale nie był taki szlachcic jak oni tu wszyscy — toż i wojskowo służył i po za granicami bywał, i językami mówił i znać było po nim edukację — dodała stara — tylko się tak dobrowolnie zapuścił, od ludzi odsunął i zakopał w tym kątku. Jakby był chciał, byłby mógł sięgnąć i wysoko, ale zawsze powiadał, że człowiek w spokoju i chacie najszczęśliwszy; a kiedy bywało nasunie mu się kto z sąsiedztwa z bogatszych, a napiera i zaprasza, to tak jak od nieszczęścia uciekał.
— Zobaczcie no, czy Dosia spi? — szepnął Piotr, którego rozmowa nużyła — a nuż dziecko posłyszy?
Jadwiga zwlekła się z ciężkością, ująwszy za kij i jak mogła najciszej podeszła do alkierza, którego drzwi były na pół przemknięte, nastawiła ucho i kiwnęła głową.
— Musi spać — odezwała się — bo nic nie słychać, ani westchnienia; potrzebać jej spokoju na jutrzejszy dzień, bo jak przyjdzie do pogrzebu, nie wiedzieć co z nią począć, jeszcze się rozchoruje.
— Już to prawda, — rzekł Piotr — gdyby ten sen potrwał, a nie puścić jej na cmentarz, niebożątku oszczędziłoby się łez i bolu.
Tak troskając się o sierotę, dwoje starych poszeptali jeszcze trochę, i sen powoli począł mrużyć powieki obojgu, choć coraz przerywany ciężkiemi marzeń westchnieniami.



Nazajutrz rano, gdy słońce przez otwarte okno wpadło do izby, w której leżało ciało nieboszczyka, budząc babki do oganiania much a organistego do schrypłego śpiewu, już się i na pogrzeb zbierać zaczęto: przybyło bractwo na dziedziniec, przywieźli chorągwie i postawili je przy ganku, stal wóz nagotowany z czarnym całunem, a lud czekał tylko na proboszcza, którego pani Pękosławska zatrzymała w karczmie po drodze.
Proboszcz, siwy ale krzepki staruszek, prosty człowiek, ale uczciwy i gorliwy pracownik Boży, z wesołą twarzą wszedł powitać dawną znajomą, którą jeszcze znał rumianą i szczebiotliwą panieneczką, a dziś zdumiony ujrzał roztyłą i krzykliwą babę.
— A co! postarzeliśmy się jegomościuniu — zawołała witając go pani radczyni — prawda?
— Jejmość dobrodziejka nie, ale ja.
— E! choć to ja nieźle wyglądam — dodała Pękosławska — ale ociężałam bardzo, nie uwierzysz. Ale, wracając do rzeczy, czemuście nieboszczyka nie pochowali?
— Pisałem do państwa, że na nich czekać będziemy.
— Już to ja powiem ci proboszczuniu — rzekła żywo Pękosławska — że na mnie ta śmierć i pogrzeby bardzo jakoś przykre robią wrażenie; choć niby to zdrowa, ale nerwy mam delikatne, wolałabym żebyście mi oszczędzili tego widoku. Zresztą ja z panem Mikołajem bardzo mało miałam stosunków, choć to był mój najbliższy krewny, jak myślicie, czy potrzeba mi być na pogrzebie?
— Sercu pani dobrodziejki — odparł proboszcz zdziwiony — dyktować nie będę, ale zdaje mi się obowiązek.
— Więc się powlokę, zapewne, ludzie by gadali, mój proboszczuniu, a te ludzkie języki! Ale powiedzże mi, bo ja tu nic nie wiem, cóż nieboszczyk? zostawił jakie rozporządzenie? pisaliście mi, że nie miał czasu?
— Ustnie, słów kilka do was mi przekazał — smutnie rzekł proboszcz — ale o tem potem.
Na wiadomość o przybyciu księdza, przysunął się i pan Fryderyk z białą swą twarzą i podejrzliwem wejrzeniem.
— A to nasz brat, pan Fryderyk Czeszak — zaprezentowała radczyni, — także wczoraj przybyły, niespodzianieśmy się zjechali.
Ksiądz niespokojnem okiem nań spojrzał spuścił wzrok z wyrazem smutku.
— Jesteśmy najbliżsi krewni nieboszczyka — począł Fryderyk — nie ma najmniejszej wątpliwości.
— Wiem o tem, wiem, — zabierając się do czapki i płaszczyka rzekł proboszcz — nie będę więc zwłóczył z pogrzebem, z którym czekaliśmy tylko na państwa.
To mówiąc, ukłoniwszy się nizko i zimno, wysunął się szybko kierując do dworku.
Izba już była pełna ludzi, a wieko trumny z obawy aby Dosia przy zabijaniu go nie mdlała i nie słabła, już wcześnie przymocowano, karawan stał w ganku, wszystko było gotowe. Sierota spała jeszcze, Jadwiga chodziła od jednego do drugiego prosząc, żeby nie robić hałasu i nie budzić biednego dziecka, chciała nawet wymódz na proboszczu, by po cichu wyprowadzić nieboszczyka z dziedzińca, ale kapłan się oparł.
— Nie obawiaj się o nią — rzekł — przykrzejby było dla jej serca, żeby ostatniej posługi nie oddała swojemu dobroczyńcy. Życie, moja poczciwa Jadwigo, nie zabawka i nie pieszczotka, ale brzemię i krzyż Pański, dzwigajmy je posłuszni i ochotnie. Ja sam pójdę tam i słowem ją uzbroję, a gdzie ona?
— Spi, dobrodzieju! spi niebożątko, znużona, zesłabła; toż to już trzy dni płaczu i męki wycierpiała.
— To już ostatek — rzekł ksiądz — nie obawiaj się, Bóg wie co ją w życiu czeka; niech spełni obowiązek, a reszta pójdzie jej łatwiej i lepiej. Ona jedna i wy może po starcu zapłaczecie!
— A ludzież! wszyscy my go równo kochali! — odparł Piotr — patrzcie co zeszło, a ilu ich gdyby po ojcu się rozpada.
W istocie, gromadka wiejska, której pełne było podwórko, tak stała smutna i boleściwa, jakby jednego z braci swoich grzebać miała, ludzie gwarzyli po cichu, rozpowiadając sobie cnoty nieboszczyka i każdy przypomniał teraz, że mu coś był winien.
Właśnie w chwili, gdy proboszcz zwracał się i miał iść na folwark, w progu jego ukazała się postać dziewczęcia, i wszystkie oczy ku niej zwróciły z politowaniem.
W czarnej sukience z żałobnemi białemi pasy, pokryta chustką czarną, zapłakana i blada, Dosia wśród tego tłumu otaczającego ją, zdawała się istotą innego świata, tak twarzą, postawą, rysami piękności nadzwyczajnej odróżniała się od wszystkich. Słusznego wzrostu, kształtna, pańskie miała oblicze, uderzające na pierwsze wejrzenie szlachetności wyrazem i niezwykłą regularnością rysów. Ogromne oczy czarne, ocienione rzęsą długą, świeciły w tej chwili ogniem boleści gorączkowym, włos ciemny rozrzucony, otaczał w nieładzie owal prześliczny, a cierpienie temu obliczu wykołysanemu spokojem dodawało jeszcze blasku. Na ustach drżących miała zda się niedokończony wykrzyk żalu, w oczach dwie łzy błyszczące, na czole białem dwie pręgi wyryte strapieniem, szła i chwiała się, białą ręką przytrzymując żeby nie upaść, tak była pijana rozpaczą.
Na widok jej, ludzie szepcząc rozstąpili się z poszanowaniem i czcią, którą wzbudza widok prawdziwej boleści, a ksiądz przeciw niej pośpieszył.
— Dziecko moje — rzekł łagodnie — módlmy się a nie płaczmy; zacznij życie dając dowód że umiesz panować nad sobą, Bóg cię pocieszy a poczciwi ludzie nie opuszczą!
Dosia z uczuciem ucałowała rękę kapłana, ale wnet głośnym się płaczem rozszlochała znowu, a Jadwiga i Piotr przypadli do niej, podtrzymując i kojąc jak mogli.
Tymczasem proboszcz pośpieszył do dworku i zostawiwszy ją w ręku starych przyjaciół, sam przez litość nad nią, pośpieszał już z wyprowadzeniem ciała z domku, aby nie dopuścić nowych rozpaczy i pożegnania. Gdy Dosię ocucono, trumienka już była na wozie, śpiew żałobny się rozlegał, chorągwie wiatr rozwinął szeleszcząc niemi i orszak wychodził na ulicę, przez wieś ku oddalonemu o pół mili kościołkowi parafialnemu wiodącą.
We wrotach podwórka postrzegłszy go Dosia, przebiła się przez wieśniaków ustępujących jej i z Piotrem, bo Jadwiga iść nie mogła dla swej nogi, stanęła przy samym karawanie. Na chwilę wstrzymały się jej łzy, twarz wyjaśniła, jakaś siła wstąpiła w nią, i szybkim krokiem, w milczeniu poczęła tę pożegnalną podróż, która się jej zbolałemu sercu snem ciężkim wydała.
Nie widziała nic w koło siebie, a monotonny śpiew obijał się o jej uszy, jak szelest wiatru, jak szum burzy. Gdy pogrzeb przeciągał koło karczemki, oczekująca nań w czarnej sukni radczyni i pan Fryderyk, połączyli się z nim nieznacznie, zważając wszakże by zaraz przy proboszczu i na honorowem iść miejscu, nie mięszając się z gawiedzią. Osobliwie o to troskliwą się okazała pani Pękosławska, której Grześ galonowany miał misją rozeprzeć ludzi i pilnować by jej nie naciskano. Oczy jejmości i pana Fryderyka razem prawie padły na Dosię, idącą tuż za trumną i ubraną w grubą żałobę, a że szli razem i radczyni kuzynowi rękę sobie podać kazała do krzyża za wioską, gdzie na nią powóz czekał mający ją zawieźć do kościołka, pochyliła się do ucha towarzysza szepcąc mu:
— Patrzaj waćpan, któż to jest, pewnie ta wychowanica, i w żałobę się ustroiła żeby ją mieli za krewną, i pierwsze sobie miejsce zajęła, a toż to zuchwalstwo nie do zniesienia, co ona sobie myśli, ja jej te plerezy obedrzeć każę.
— Zmiłuj się siostruniu, zalękły odparł pan Fryderyk, żeby mu nie powierzono spełnienia wyroku — ta to pogrzeb.
— Trzeba ścierpieć, oczewiście, ale uważasz waćpan, na co to zakrawa?
Ledwie się dowlokłszy do krzyża, pani Pękosławska zaprosiła do swego powozu brata Fryderyka, i gdy reszta ludu do kościołka już widniejącego w dali pociągnęła piechotą, oni za tłumem jechali sobie wygodnie, a radczyni ciągle się unosiła nad zuchwalstwem Dosi.
— Żałobę! słyszysz asindziej, przywdziała żałobę! krewna czy co. To pachnie jeszcze tem, że jej coś dać trzeba będzie.
— Mnie się zdaje, — rzekł pan Fryderyk — że dosyć jej się nieboszczyk nadawał za życia, a jeśli nie rozporządził niczem, my nie mamy obowiązku wspierać sierot.
— Choćby nawet rozporządził, ofuknęła się pani Pękosławska — ja mam dzieci. Julkę wydaję za mąż, temi laty dosyceśmy się nadtracili, nikomu nic nie dam.
— Ani ja też — dodał pan Fryderyk — spozierając na siostrę.
— A co się tyczy podziału między nami — odkaszlnęła zwracając się do niego pani Pękosławska.
— Na to jeszcze będzie czas, — zimno rzekł pan Fryderyk — zobaczymy.
— Tylko zmiłuj się kochanku, nikogo więcej nie dopuszczajmy — szepnęła jejmość — my, we dwoje, nikt więcej.
Pan Fryderyk potakująco uśmiechnął się tak, że znać było iż i siostry nie bardzo mu się do udziału chciało przypuścić, ale zamilkł tymczasowie.
Pogrzeb zwrócił się już ku kościołowi, gdzie jeszcze odbyć się miało nabożeństwo, co i niecierpliwiło niepomału krewnych, a szczególniej radczynię, utrzymującą że ksiądz mógł prosto bez ceremonji zawieźć nieboszczyka na mogiłki.
— Do czego to te ceremonje — rzekła — co prędzej to lepiej, a tu taki skwar, a mnie pilno, i ksiądz sobie każe płacić potem, bo świec napalą, i bractwo we dwójnasób weźmie, a to nie był pan, człowiek skromny, jestem pewna że tego nie wymagał, na co to jemu?
W kościele dopiero, pan Fryderyk i jego siostra z boku przypatrywali się twarzy Dosi, której dotąd postrzedz nie mogli; oboje uderzyły jej rysy tak niepospolitej piękności, że w najwykwintniejszym salonie byłyby oko zwróciły, cóż dopiero wśród tego tłumu?
— A jakie to białe i wypieszczone! pomyślała Pękosławska i co to to robić teraz będzie! Nieboszczyk nie miał głowy że to brał na wychowanie, przyzwyczaił do zbytku, a teraz się zwala. Jeszcze taka twarzyczka! Patrzajcie ją: i w żałobę się ustroiła lala! i przy trumnie klęczy, a zawodzi jakby po ojcu, to wszystko naumyślnie; ale poczekaj panieneczko, ja tych komedyj nie lubię.
Gdy już trumnę zdejmować miano, proboszcz wyszedł z mową na ambonę, a mówił ją ze łzami, bo nieboszczyk był jego starym przyjacielem, i serce odzywało się w słowach kapłana pełnych przejęcia i smutku. Pod koniec zwrócił się do sieroty i krewnych, polecając wychowanicę zmarłego ich opiece. Chciał tem wezwaniem publicznem niejako ich związać, i moralnie do uczynienia dla niej czegoś przymusić, ale pani radczyni tylko się oburzyła trącając łokciem Fryderyka.
— Oto słyszysz waćpan! wystąpił! Sierotę, jakąś przybłędę pomieszał z nami! cóż to krewna jaka czy co! staremu się w głowie pomięszało. Nam ją poleca! trafił! zapewne, muszę mu zmyć głowę, niewiedzieć co plecie! niewiedzieć co plecie, to jakiś spisek, ubrali ją w żałobę, i oddają nam ją publicznie, w kościele! zapewne! a ha! zobaczymy! nie głupiam! nie!
Radczyni tak była oburzona, że się kilka razy z kroplistych potów ocierać musiała, co zdaleka można ściśle biorąc, wytłumaczyć było łzami.
Pan Fryderyk zmilczał zaciąwszy usta, ale na wąs motał, (choć wąsów nie miał).
Sapiąc i ledwie mogąc gniew w sobie utrzymać, poszła Pękosławska na cmentarz, podprowadzona pod ręce przez kuzyna i Grzesia, żółty piasek oznaczał miejsce, gdzie grób był dla starca przygotowany, a Dosia poklęknąwszy nad dołem, upadła przy nim zemdlona.
Znowu ta oznaka boleści nie podobała się mocno radczyni, która na krzątających się około sieroty, rzucała piorunujące wejrzenie. Tymczasem pobłogosławioną trumienkę spuścili grabarze, i pierwszą garść piasku rozpłakany rzucił proboszcz, za nim naturalnie pilnując swej prerogatywy cisnęła pani Pękosławska, pan Fryderyk i ludzie się wzięli do usypania mogiły.
— A teraz jedźmy, — żywo zawołała sukcesorka — po drodze waćpan weź urzędnika i do dworku zaraz, bo nie ma co czasu tracić.
Dosię już Piotr na wózeczku pożyczonym od chłopka powoli na folwark odwoził, powóz sześciokonny radczyni spotkał ją w drodze, gniewne wejrzenie padło na zapłakaną, ale na nią nikt nie uważał — ona myślała tylko o stracie jaką poniosła, a przyszłość jeszcze jej ni razu nie stanęła przed oczyma.



Jeszcze zapach kadzideł kościelnych i świec katafalku nie wywietrzał z izdebki, w której spoczywało ciało pana Czeszaka, a już z urzędnikiem radczyni i pan Fryderyk krzątali się i uwijali po dworku. Nie było najmniejszej wątpliwości o prawie spadku dla krewnych należącym, oboje postarali się wcześnie o spełnienie formalności wprowadzających ich do majątku i chciwie zaprzątali się, pan Fryderyk śledzeniem czyli co nie pochwycono w czasie ich niebytności, radczyni ubezpieczeniem się na przyszłość. Przymierze dwojga spadkobierców trwało jeszcze niewzruszone, w obec urojonego niebezpieczeństwa; pootwierano drzwi, podniesiono pieczęcie, i oboje państwo weszli ze świadkami do pokoju, w którym zmarłego papiery i kosztowniejsze sprzęty złożono. Proboszcz także nadjechał choć nie wzywany, ale go radczyni za jego mowę w kościele kwaśno przyjęła, odkładając tylko rozprawienie się o to do czasu. Izdebka na prędce zamknięta po zgonie pana Mikołaja była tą, w której właściwie mieszkał i umarł, pełno w niej jeszcze śladów przerwanego żywota pracowitego, i ostatnich godzin przedśmiertnych boleści.
Łóżko stało nieposłane i zmięte, porozlewane lekarstwa, trochę nieposkładanej odzieży, nad głowami Chrystus ukazujący ranę boku przeszytego, palma i kropielnica, szabla i parę pistoletów. Obok na stoliku pobożnych kilka książek, rzucona robotka Dosi w chwili może, gdy ją do starego spokojną przywołano; kubek z niedopitemi ziółkami, i koperta od listu z czarną pieczątką, rozszarpana gwałtownie.
Pan Fryderyk i radczyni rozglądali się po pokoikach, jakby śledząc życie krewnego, którego prawie nie znali za życia, czy upatrując dostatków, ale wszystko okazywało, że w dobrowolnem ubóstwie i prostocie ostatnie mu lata spłynęły.
Sprzęt był niewykwintny i mówił o człowieku mało ceniącym wygody; w izdebkach schludno a skromnie, nie wiele rzeczy kosztowniejszych. W nogach łóżka tylko, w ramach owalnych, przepysznie rzeźbionych i wyzłacanych, wisiał portret pięknego pędzla, pokryty krepą czarną, wystawujący, o czem się zaraz radczyni przekonała, kobietę lat średnich dziwnej piękności, a rysów zastanawiającego podobieństwa do Dosi. Tu tylko więcej było powagi, głębszego zamyślenia i znużenia, zbolałości jakiejś, którą wyraz oczu zdradzał.
Pan Fryderyk z siostrą odkrywszy ten drzwiami zasłoniony wizerunek, spojrzeli na siebie znacząco i zamilkli. Wśród drobnych fraszek, których tam było niewiele, para zwracała uwagę wytwornością, jakby pozostałą z jakiejś epoki życia dawniejszej nieboszczyka, bo to były rzeczy nie nowe i nie dzisiejszego smaku. Zegarek złoty francuski, pistolety wysadzane perłową macicą, dywan angielski, szkatułka ozdobna bronzami, wreszcie szafa pełna książek za szkłem, dziwnie odbijały od bejcowanych kufrów i skrzynek, przy dębowych stołach i piaskiem wysypanej podłodze.
Nic tu nie uszło oka spadkobierców, pan Fryderyk wąchał po kątach, a radczyni odsuwała szuflady i troszczyła się o kluczyki. Ciekawość jej głównie zaostrzała szkatułka i kantorek staroświecki, i z radością niemal wyszukawszy wreszcie kluczów, o których nie wiedziano, bo się znajdowały pod poduszką zmarłego, gdzie przypadkiem ręką sięgnęła przenikliwa kuzynka, — poczęto wreszcie otwierać kryjówki. Spodziewano się zapewne pieniędzy, ale tych bardzo mało znalazło się w kantorku, pełnym prawnych papierów i korespondencyj, w szkatułce zaś medalion z włosami w złoto oprawnemi, kilkanaście paczek listów widać nie jednokrotnie odczytywanych i powiązanych starannie, jakieś pamiątki niezrozumiałe poobwijane w papierki, jakaś czarna na tle zielonem kobieca sylwetka, — oto co skrzętna ręka radczyni dobyła niecierpliwie rozrzucając.
Pan Fryderyk patrzał zdaleka, ostrożnie i twarz jego coraz się robiła chmurniejszą.
Wśród tych badań, w których pani Pękosławska żadnego nie pominęła kątka, rewidując nawet kieszenie sukni po nieboszczyku pozostałych, dla tego, że jak mówiła, starzy miewają fantazję czasem niewiedzieć gdzie chować pieniądze, — nadszedł proboszcz, który był na chwilę wymknął się na folwark, i ze smutkiem poglądając na to drapieżne rozrzucanie pozostałości — odezwał się nareszcie:
— Gdybym mógł z państwem pomówić, bardzo bym był wdzięczen, bo mi na probostwo potrzeba... a...
— A cóż tam waćpan dobrodziej masz nam powiedzieć? — zapytała radczyni, która tu rej wiodła...
— Ostatnią wolą zmarłego, mnie objawioną.
— Naprzykład? — odezwała się pani Pękosławska siadając — znużona rewizją bezskuteczną dotąd.
— Wiadomo być musi państwu — począł powoli z westchnieniem kapłan — jak zmarł nieboszczyk pan Mikołaj, pochwycony chorobą niespodzianą, która go nam w oczach dobiła, chociaż było staranie wszelkie i ratunek...
— Ale to osobliwsza rzecz — przerwała roztargniona jejmość, — że prawie nic pieniędzy nie zostawił!
— O tem to ja nic nie wiem, ciągnął dalej ksiądz, ale są pilniejsze rzeczy i obowiązki, które po nim zostały: — stare poczciwe jego sługi, i — dodał z wyrazem smutku — ta sierota, nieszczęśliwa sierota... wychowanica.
— A! ta, co to się w żałobę sobie ubrała i wparła się na sam przód, pod samą trumnę, na pierwsze miejsce? — zawołała z przekąsem radczyni.
— Nie miejcież jej za złe, że włożyła suknię czarną po tym, który dla niej był ojcem prawie... który... Tu proboszcz jakby się wstrzymywał dodał — nie miejcie za złe, że boleść kazała jej szukać miejsca, by jak najbliżej stała tego, któremu tak ukochaną była za życia.
— Mogła przecie znać, że co familja to nie wychowanica, panienka sobie nadto pozwoliła... księże proboszczu...
Ksiądz ruszył ramionami.
— Jeśli kto winien, to ja, rzekł, bom jej tę suknię dał uszyć, i postawiłem ją przy trumnie, żeby świadczyła sobą o dobrych uczynkach nieboszczyka.
— Co to tam te kazania nam prawisz... — zawołała Pękosławska — niepotrzebnie wcale w tej mowie pomięszaliście ją z nami... Przyznam ci się proboszczu że za to mam urazę... bez taktu!
— Cóż to złego żem państwu sierotę polecił... Ale to było wolą zmarłego; posłuchajcież, to się i reszty dowiecie... On ją kochał jak dziecię własne; dla niej majątek swój przeznaczał pomnożony w pocie czoła... mówił to i mnie i tym co przy śmierci jego byli...
— A ha! na to państwo kroicie! — zawołała porywając się gwałtownie radczyni — otóż to ja się już tego domyślałam! ale ho, ho! z tego nic nie będzie! Chciał zapisywać, niechby był zrobił, mniejsza o to, niechby zapisywał... ale tymczasem testamentu nie ma... dosyć się już za życia nabrała jejmościanka, jeszcze obdzierać myśli krewnych po śmierci! To nasze!
— Nie wasze — odpowiedział ksiądz na którego bladą twarz poczęły występować rumieńce — to mająteczek którego się on sam pracą powoli dorabiał. — Bójcie się Boga! są świadkowie jego woli... przekazał wam to co wziął po rodzicach, ale wioskę nabytą chciał mieć własnością tego dziecięcia...
— Własnością jakiejś włóczęgi! znajdy! — porwała się radczyni. — Słyszysz waćpan, a nam sumkę raczył przekazać! łaskawca!
— Jaką sumkę! gdzież to napisano! przebąknął ściskając wargi pan Fryderyk.
— Nie napisano nigdzie — rzekł proboszcz...
— I nic z tego nie będzie! fiu! fiu! jaki mi magnat! raczył nam zapisać coś... dobrodziej... to wszystko nasze! grosza nie dam! — zawołała pani Pękosławska — co to jest? spisek? Gdzież ślad tej woli? gdzie?
— Tak, gdzie testament? — dodał cichutko pan Fryderyk...
Proboszcz powstał gniewny i straszny.
— Ludzie! na rany Chrystusowe! gdzie sumienie! zakrzyknął — bójcież się jeśli nie zemsty Bożej, to pogardy świata... niesławy... są świadkowie... — ja pierwszy, zeznam pod przysięgą...
— Za co mogę ręczyć — przerwała gwałtownie śmiejąc się radczyni — to że złamanego szeląga nie dam choćbyś mi postawił i dwudziestu czterech świadków... chcecie, procesujcie... testamentu nie ma, ja prawo znam, i nie pozwolę sobie wydrzeć co mi należy!
Widząc wzrastającą zapalczywość kobiety, proboszcz westchnął i starał się ochłonąć, by przemówić łagodniej.
— A! Pani! — rzekł — to co mówicie nie dyktuje wam serce... pomyślcie!... pewien jestem, że nie narażając się na zgryzoty, spełnicie święcie wolę zmarłego.
— Dajmy na to, podchwyciła radczyni, że to nawet była wola nieboszczyka którego podeszli, wymogli... alboż to moją wolę wiąże? Ja zrobię co mi się podoba... wstydź się, księże proboszczu... ja mam dzieci, obowiązki... za co mi się wydziedziczać dla jakiejś tam, tu niema co i mówić nawet! Po co się mieszać w nie swoje.
— Sieroca sprawa, właśnie moją! wstydzić bym się powinien gdybym około niej nie pracował — odparł kapłan powoli; — zresztą nie ja jeden, było nas świadków kilku, kiedy wam sierotę polecał i rozporządzenie to zrobił... Zostawił wam ją... i poczciwe sługi...
— A tak! całą gromadę, i lichy jakiś zapisik! a waćpan myślisz że my się temu jak dzieci poddamy? — zaśmiała się Pękosławska z wyrazem gniewu. — Przyszłoby jeszcze swojego dokładać dla czyjejś fantazji i płacić cudze długi wdzięczności. — Otoż darmo sobie ust nie studź, księże proboszczu; tych dobroczynności z naszej kieszeni robić nie damy! nie! Nic! ani szeląga! Jeszcze się rychlej dopomnę o to co tu być powinno, a czego nie widzę.... bo nieboszczyk powinien był grosz zostawić, i niepodobna żeby o parzeset złotych umarł, bez zapasu.... Jeśli pan Fryderyk chce, niech odda swoje ja bronić nie będę...
— Ja nie mogę także, na honor że nie mogę — wykrztusił kuzynek zachodząc za panią radczynię żeby nie stać na oku — co pani to i ja... nie mogę...
— Ja nie dam nic, komu! za co? ani fenika! ani złamanego szeląga... Chciał co zrobić, mógł, trzeba było napisać... choćby nas wydziedziczyć... plunęłabym i nic nie powiedziała; a tak, oho! com znalazła to moje... a jakichś tam przykazów pośmiertnych słuchać nie myślę! co mi tam do tego... ja nie mam obowiązków żadnych.
Proboszcz już chciał odejść oburzony, ale się jeszcze powstrzymał, probując czy jej nie przekona.
— Nie godzi się tak mówić, pani dobrodziejko — odrzekł smutnie — daje wam Bóg i to niespodzianie, odstąpcież co komu należy i spełnicie wasz obowiązek. Dla pamięci nieboszczyka, który tę sierotę jak własne dziecko wychował i kochał jak córkę, nie dajcie jej ginąć, uczyńcie dla niej czego po was wymagał.
— Nic nie zrobimy, nic! — powtórzyła pani radczyni — jejmościanka może pójść pracować, nie cudzy grosz zabierać i na datki pośmiertne czyhać, a nam naszą własność wydzierać.



Tych słów domawiała pani Pękosławska, gdy nagle we drzwiach ukazała się blada z żarzącemi oczyma twarz Dosi i jak upior stanęła w progu, mierząc wzrokiem rozgniewaną kobietę i zakłopotanego jegomości. Znać było z jej wejrzenia, z poruszenia którego utaić nie mogła, że nadchodząc usłyszała rozmowę, i łzy jej po stracie opiekuna oschły dumą poczciwą.
— A waćpanna tu po co? — zawołała porywając się jejmość.
— Przyszłam tu tylko powiedzieć państwu, że jakakolwiek była wola tego, który mi się pozwalał ojcem nazywać, — ja od was i od niego nic nie przyjmę... Księże proboszczu, zaklinam cię nie żądaj nic dla mnie, ja nic nie przyjmę... Pójdę pracować i nikomu ciężarem być nie chcę.
To mówiąc rozpłakała się, oczy zakryła chustką i odwróciwszy się szybko odeszła na folwark. Pani Pękosławska i brat jej, na chwilę zawstydzeni i zmięszani trochę, już się zbierali na groźby i łajania, gdy piękna Dosia znikła im z oczów; proboszcz czując się gdzieindziej potrzebniejszym niż tu, wziął za czapkę drżący:
— Bierzcież spuźciznę, łakomcy! — zawołał groźno — bierzcie grosz cudzy, sierocy, a jeśli pomsta niebios za zgwałcenie woli tego, któremu wydzieracie zapracowaną cząstkę, by ją sobie przywłaszczyć, spadnie na was i dzieci wasze... pamiętajcie żeście na nią zasłużyli! Ja pójdę i zeznanie moje złożę przed właściwym urzędem. — Odwrócił się i wyszedł, a pani Pękosławska krzyknąwszy padła na krzesło wołając — mdleję! mdleję!
Pan Fryderyk jednak po ratunek dla kuzynki pójść się obawiał, aby przez ten czas wytrzeźwiona nie przywłaściła co sobie ze spuścizny po nieboszczyku. Jakoż i potrzeby nie było, bo radczyni po chwilce przyszła do siebie poczynając od łajania:
— A to mi śliczny ksiądz! co to on myśli po staremu klątwą nam grozić, że jakiejś tam faworytce, co za życia kradła, po śmierci nie chcemy się dać obedrzeć?.. Impertynent! patrzajcie ich! Spisek tu sobie widzę uknuli na nas! Człowiek coby miał się pocieszyć to się jeszcze natrapi i nagryzie... I ta mi występuje, że nic nie potrzebuje, heroina! słyszysz ją... także do perory! Ale to temu z oczów patrzy co za jedna.
Pan Fryderyk dawał za siebie mówić kuzynce, nie czując w obowiązku wywnętrzania i potakując jej tylko kiedy niekiedy różnego tonu i głosu chrząkaniem...
Sam na sam pozostali tak z sobą spadkobiercy, bo żadne ze sług przyjść do nich nie chciało w pomoc, gdy w dziedzińcu wózek zaturkotał i przed folwarkiem stanął. Ciekawy pan Fryderyk pobiegł do okna i najrzał, że Dosia nań siadała a szlachcic jakiś miał powozić; był to pan Paweł, wczoraj przybyły do Sadogóry, który na rozkaz proboszcza wybierającą się piechotą sierotę wziął z sobą, tymczasowo mając ją zawieźć do siebie, nimby się coś obmyśliło dla niej.
— Któż to jedzie? — zapytała się Pękosławska.
— A to tę sierotę wywożą, czy co, — odpowiedział Fryderyk.
Jejmość zamyśliła się i błysnęła oczyma.
— Niech wiozą, niech wiozą! — dodała — co prędzej to lepiej, nie będziemy się o nią upominali pewnie... z Panem Bogiem i krzyżyk na drogę...
Bryczka już wychodząc turkotała, gdy jejmość zamyśliła się nad czemś głęboko: pomysł jej przyszedł do głowy, że musiano okraść nieboszczyka i dla tego sierota tak się łatwo wyrzekłszy wszystkiego, myśli z Sadogóry uciekać.
— To coś jest — odezwała się, zbliżając do kuzynka — ja to czuję, oni, ani chybi, nieboszczyka pana Mikołaja okradli, i jejmościanka wynosi się z węzełkiem, ale my jej tak puścić nie możemy, słyszysz waćpan?!
— A to bardzo być może — zawołał podejrzliwy Fryderyk — ja sam już na tę myśl wpadałem, ale cóż począć?
— O! sztuka... Waćpan jedź za nią i zrewiduj na drodze, a potem jeszcze szukać będzie trzeba tam gdzie uciecze, bo może przodem wyprawili pieniądze.
— Ja! ależ mnie siostruniu nie wypada samemu — odparł kuzynek, myśląc że niebezpiecznie byłoby jejmość samą zostawić we dworku z kluczami — chyba poślemy?
— No! to posłać! niech Grześ jedzie z waćpana chłopcem...
— Z lokajem! — dodał Fryderyk.
Szczęściem dla obojga, Grześ ciekawością sprowadzony do dworku już w nim od godziny gospodarował, zabierając co gdzie natrafił i znosząc do kupy, żeby zasłużyć na łaskę swojej pani: — posłyszała go radczyni i krzyknęła nań z drugiego pokoju; galonowany przytoczył się z rondelkiem pod pachą.
— Siadaj ty i kuchta na kulawego i bułanę i gońcie mi zaraz za tą jejmościanką, która ztąd odjechała tylko co... nie musi być daleko... mam podejrzenie że okradła nas. Sprowadzić ją tu z bryczką... natychmiast... słyszysz? — Grzesiowi w to graj, żeby awanturę zrobić; kopnął się zapomniawszy o rondlu, i niewiele słuchając, do karczemki poleciał po konie. Nie zważał nawet w pośpiechu, że Dosi wózek stoi przed propinacją, gdzie ją całym tłumem wieśniacy, szynkarz i co żyło we wsi całując po rękach żegnało, a każdy coś jej wtykał, chcąc dowieść serca datkiem. Paweł rozczulony przyrzekał poczciwym mieszkańcom Sadogóry, troszczącym się o nią, że ją do domu zawiezie i jak własnego dziecka strzedz będzie, dopóki proboszcz co dla niej nie zrobi. Balcerowa płakała, rozczuliły się kobiety, mężczyźni gniewni pluli poglądając na dworek i z cicha się nieludzkim spadkobiercom odgrażali... gdy proboszcz pieszo idący ukazał się na drodze.
— Jedź moje dziecko — rzekł do Dosi — Bóg nad sierotą... nie opuści cię, dopóki opieki jego będziesz warta... Paweł poczciwy człowiek, znajdziesz u niego do czasu schronienie, a dalej coś się obmyśli; nie wszyscy ludzie bez serca, i zatwardziałym przychodzi godzina upamiętania.
Tyłem karczmy wprost z zajazdu Grześ i kuchta skoczyli na koniach, goniąc wózek pana Pawła, o pół kwadransa wprzódy niżeli się on ruszył z przed karczmy, tak że dobry kawał drogi ubiegli czwałem we wskazanym im kierunku i nie spotkawszy nikogo musieli się nazad wrócić. Dopiero gdy zakłopotani ruszyli ku wsi, w kołowrocie samym zetknęli się z jadącym panem Pawłem i przyskoczyli do konia. Szlachcic nie rozumiał co się im stało, gdy pochwycili klacz za uzdę i poczęli wołać żeby powracał z niemi.
— Cóż to rozbój na gładkiej drodze, co to jest! — obruszył się chcąc biczyskiem smagać, jakie wy macie prawo?
Grześ zmiarkował, że się nie w swoją rzecz wdali i nuż tłómaczyć, ale kuchta zapalczywszy zawrócił kobyłę i zaciąwszy ją, nim pan Paweł się opamiętał, ruszył w galop do dworku. Dosia zakrywszy oczy płakała, szlachcic licami szarpał próżno, zapamiętały chłopak leciał jak szalony, a Grześ już tylko gonił: tak wpadli na dziedziniec a tuż prawie wytoczyła się krzykiem szlachcica zwabiona pani Pękosławska i pan Fryderyk. Dziewczyna ledwie żywa leżała zanosząc się z płaczu, a Paweł wrzał i dygotał z okrutnego gniewu. Ledwie zobaczył Pękosławskę schwycił się do niej z wózka z podniesionym batogiem:
— Z waszego to zapewne rozkazu rozbój się robi po drogach i spokojnych ludzi napadają te łotry, — wrzasnął — a wiecie wy czem to pachnie? zbójcy jacyś!
— Panie Fryderyku, broń mnie! po wójta posłać! a trzymajcie ich, bo uciekną... złodzieje! złodzieje! nie puszczać...
Tu tłumem zwabiona czeladź, ludzie wiejscy, którzy byli świadkami tej burdy, przejezdnych kilku, co żyło zalało w okamgnieniu dziedziniec, krzyk i wrzawa powstała, a pan Fryderyk zląkł się niezmiernie i pobladł jak chusta. Radczyni nieustraszona wcale krzyczała sobie, Paweł sobie, i niewiedzieć na czem by się to było skończyło, bo za szlachcicem i gromada warczeć zaczynała na przybyszów, gdy proboszcz, który się był wstrzymał przed jedną z chat, dowiedziawszy się o tem, ukazał się w samą porę, uśmierzając zajątrzonych.
Właśnie Grześ z rozkazu swej pani wyrzucał z wózka węzełki pana Pawła, bo Dosia ani na zawinienie palca nic z sobą nie wzięła, i szukał próżno mniemanych skarbów, gdy ksiądz stanął w ganku. Radczyni zajadle trzęsła i wyrzucała, ludzie się śmieli... niewiedzieć jak było tę scenę nieprzyzwoitą zakończyć.
— A! pani! — rzekł ksiądz — dziecku i sierocie wyrządziliście krzywdę, która wychodzi na tryumf i zwycięztwo, ale siebieście skrzywdzili podejrzeniem tem najsrożej... godziłoż się to, godziło? Bójcie się Boga! Ludzie patrzą i szydzą z chciwości waszej, mająż was potem szanować?
Chodź waćpanna — rzekł do Dosi — otrząśnijmy proch z nóg i przebaczmy im, bo nie wiedzą co czynią.
Pan Paweł nie tak po chrześciańsku obszedł się z radczynią, którą po odbytej rewizji popchnął nawet i złajał, i byłoby przyszło do czegoś gorszego, bo się słudzy za panię ujmować chcieli, a ludzie cudzy za szlachcicem; ale Pękosławska uszła z placu zawstydzona, a pokrzywdzony nafukawszy się do syta i pogroziwszy biczyskiem, odjechał wreszcie, by po drodze znowu zapłakaną zabrać Dosię...



We dworku nieboszczyka zawzięło się już na niepokój, bo wróciwszy ledwie z tej nieszczęśliwej wyprawy, kuzynka poczęła następować na pana Fryderyka, że jej męzką powagą swoją nie bronił w czasie rozruchu, a nawet za drzwi się przychował, i sprzeczka rozogniła się wielce, tak że panujący nad sobą brat, w końcu rozdrażniony, odcinał się już dosyć ostro. — Od słowa do słowa przyszło do wypowiedzenia wojny i pokłócili się na dobre... pod wieczór potrzeba było udać się do władzy dla opieczętowania majętności: gdyż oboje zgodnie między sobą podzielić jej nie mogli i odwołali się do sądu. Jadwiga i Piotr tymczasem, obawiając się posądzenia, w jakie popadła biedna Dosia, zostali na folwarku, wzywając także prawa, aby uznało co zabrać z sobą mogą i co im się należy. W kilka dni potem zawiązawszy węzełki, ze łzami rozstali się z kątem, w którym tyle lat przebyli, i stara kaleka na wozie chłopskim do krewnych, a Piotr z torbą o kiju wywlókł się po żebraninie, od kościoła do kościoła, pierwszy Anioł Pański odmówiwszy w progu dworku za duszę nieboszczyka pana.



Pan Paweł mieszkał w szlacheckiej osadzie, Trawną zwanej i od wieków zamieszkanej przez panów braci Trawińskich, do których się nieco innych imion przymięszało przez ożenienie i spadki, ale nie było i jednego z między nich, któryby do szlacheckiego klejnotu nie miał prawa.
Ziemia ta niegdyś przodkowi domu tego nadana przez Zygmunta Starego za wojenną wysługę, dzieliła się, rozpadała na cząstki coraz to mniejsze, aż wreszcie zeszła na wioskę, w której sami panowie szlachta chodzili za pługami i gospodarzyli na szczupłych zagrodach. Inną też miała wcale fizjognomją niż sąsiednie wioski osadzone od wieków ludem wiejskim, z którym dotąd podobieństwo położenia nie połączyło żadnym węzłem pamiętających o swem pochodzeniu lechickiem Trawińskich. Na oko porządniejsza i z dworków złożona samych, choć niektóre pochyłym i nadgniłym ganeczkiem od chałup się tylko różniły, z gęstemi wiśniowemi sadami i mnóstwem studni, których wysokie żurawie zdaleka były widne, szeroką pośrodku ulicą i wygonem dla gęsi, z dosyć porządnym kościółkiem drewnianym, i wielką karczmą. — Trawna uśmiechnąć się mogła przyjeżdżającemu, gdy na nią spoglądał z pagórka, bo podobna była do zieleniącego ogrodu wśród którego białe ściany chat świeciły; — ale wszedłszy i przepatrzywszy się smutno było spotkać się z ubóstwem i niedbalstwem jej mieszkańców. Mało który domek szlachecki świadczył o dostatku i zamiłowaniu porządku właściciela, większa ich część opuszczona, zaklęsła, porozgradzana lub opustoszona, skarżyła się na swą nędzę i upadek. Gdzieniegdzie pokaźniejsze budynki nowszemi facjatkami chwaliły się obrócone do ulicy, lecz tuż obok nich rudery, obrosłe trawą wywróconych pustek na odumarłych schedach, z których połączenia powstały — oskarżać się zdawały tych świeżych dorobkowiczów o ucisk i przemoc nad sobą.
Jak wszędzie na świecie, lecz wyraźniej może niż gdzieindziej, życie rozwijało się tu kosztem życia... i z ruin wyrastał dostatek na chwilę, by zaraz ustąpić miejsca nowemu jakiemuś pokładowi z innych złożonemu elementów. Tak, na miejscu zamożnych niegdyś zagród, o których rozpowiadano sobie u komina wieczorem, dziś stały tylko ogorzałe słupy lub zczerniałe kominy, a na nowych sadybach bielały schludne dwory szczęśliwych... W ogólności jednak Trawna raczej była ubogą niż zamożną; mnóstwo z niej nawet szlachty i szlachcianek rozchodziło się po okolicy szukając lepszego losu na służbie po dworach; starzy tylko i niemogący w świat się posunąć, na skibie pradziadowskiej dosyć chudej i nieurodzajnej, w pocie czoła pracowali na suchy powszedniego chleba kawałek. Z kilkudziesięciu osadników ledwie dwóch mogło się w swoim stanie nazwać dostatnimi i zamożnymi, kilku się jako tako od wiosny do wiosny przeżywiali niepotrzebując uciekać do nikogo, reszta zostawali w zawisłości bogatych i arendarza, a naostatek kilku poślednich dogorywali ratując się jak mogli to pracą, to gorzałką, to niewiedzieć jakim zarobkiem. Brak jedności i związku, wygaśnienie familijnego ducha, który ich niegdyś jedną wielką czynił rodziną, cięższe czasy, a opuszczenie rąk, były przyczyną że Trawińskim coraz się gorzej wiodło. Nędza namnożyła waśni, głód porobił nieprzyjaciół i zawistnych, jedni drugim poczęli zazdrościć i szkodzić, przychodziło do kłótni sąsiedzkich i bójek zajadłych, i tak wszystko pochyliło się ku upadkowi, z którego tylko żyd arendarz, przyjaciel każdego co pił, umiał zręcznie korzystać.
Pan Paweł Trawiński, miał tu swój zagon i pradziadowski dworek, ale należał do tych, którym się jakoś nie bardzo powodziło, choć pracował poczciwie i rąk nie opuszczał. On, żona Agata, Trawińska także z domu, po której wziął kawałek ziemi nieurodzajnej pod lasem i na sapach — dwóch synów dorosłych, trzy córki, krewniak Szymon, składali całą ich rodzinę. Wszystko to utrzymać, wyżywić, odziać, pokierować tem, było na głowie pana Pawła, który rozumem nie grzeszył, ale tak sobie szedł dalej a dalej z ufnością wielką, że pracy Pau Bóg dopomoże, i w najgorszym razie nigdy nie rozpaczał. Za to zapobiegliwszej niewiasty nad żonę nie było w całej osadzie; fraszka, że nie spoczęła nigdy, ale narzekała ciągle i głowę myła mężowi za jego obojętny na przyszłość spokój i krew zimną, z którą na wszystko spoglądał. Od rana do nocy to obawiając się czegoś, to zapobiegając czemuś, biedna niewiasta krzątała się z chaty na podwórko, z podwórka na pole, do sadu, na wygon i nieustannym karmiła się strachem dzień cały. — Trudno było Panu Bogu jej dogodzić, skwar nadto dopiekał, lękała się posuchy, w chłód przeczuwała mrozy, w słotę lamentowała nad powodzią, z każdą chmurą przeczuwała burzę, a we wszystkiem widziała same nieszczęścia. Najzręczniej też umiała zawsze każdą rzecz i sprawę na złe sobie wytłómaczyć i w tem była nie wyczerpaną. Pan Paweł już tak do tego nawykł, że się nawet nie sprzeciwiał i milczał, wiedząc, że imby jej mocniej dowodził próżności tych przywidzeń, temby więcej do nich się przywiązywała.
Zresztą w prawdziwej klęsce Agata zamiast łamać ręce i lamentować, jak czyniła gdy nie było czego, czynnie się zwijała słowa nie mówiąc, i nikomu się nie dając uprzedzić. A że Pan Bóg państwu Pawłom dał dosyć liczną rodzinę, bo aż pięcioro dzieci, miała Agata czem sobie dogodzić w swych o przyszłość troskach, turbując się to o synów, to o los córek z kolei, a w potrzebie nawet o wnuków, których jeszcze nie było na wiecie. Szymon, krewniak, sierota wzięty do pomocy w chałupie także jej serce zakrwawiał, a mąż! a krewni! a chudoba! a pole!... Wstawała z westchnieniem i kładła się wzdychając ciężko, nosząc wszędzie smutek z sobą. Z tego powodu w Trawnej zwano ją powszechnie panią Chmurą, choć zresztą lubili ją wszyscy, znając dobre jej serce.
Dworek pana Pawła niezbyt nowy, ale już za jego gospodarstwa poprawiony, nie bardzo obszerny, składał się jak większa część szlacheckich, z sionki, izby, alkierzyka, kuchni naprzeciw, spiżarni i jeszcze jednej osobnej stancyjki, która rozmaite miewała przeznaczenia. W pierwszej, niby paradniejszej od gości, nikt nie sypiał, w drugiej Pawłowie oboje i córki, naprzeciwko chłopcy z Szymonem. W lecie, część ludności tej wynosiła się do szop i świronków w ogródku, zimą gromadziła do chaty. Skromna ona była i uboga ale schludna, pobielana parę razy do roku, na większe święta, odznaczała się czystością, o którą Agata bardzo się troskała, córkom przykład dając jak ją utrzymywać. Kilka obrazków świętych na ścianach, parę zydlów z poręczami, kilka stołków, stół dębowy, kufrów kilka, ot i wszystko co zdobiło pierwszą izbę... do której nizkich okien malwy, słoneczniki i bez zaglądały z ogródka.
W niej właśnie siedziała pani Trawińska, krając koszule dla córek i wzdychając, że na to szło dużo płótna, a jejmościanki tak powoli przędły, woląc chichotać po przełazach i przy studni niż siedzieć z kądzielą — gdy zaturkotał wózek znajomy, i klacz zarżała zbliżywszy się do wrót swoich...
— To mój! odezwała się pani Pawłowa, zniżając głowę i zaglądając — ale cóż to jest! Panie Boże! nie sam! kogoś przywiózł, jakaś kobieta! Skaranie! a tu chleb nie pieczony i choć u kumy pożyczaj...
Ciekawa, na próg, rzuciwszy płótno po podłodze, wybiegła, a tuż i Paweł prowadząc Dosię, ukazał się we drzwiach, mówiąc po staremu: Niech będzie pochwalony...
— Otóż ci przywożę gościa na kilka dni — rzekł szlachcic, wskazując Dosię, której czerwone oczy i smutna postawa świadczyły o jakiemś dotykającem nieszczęściu — to panienka z Sadogóry, wychowanka nieboszczyka pana Czeszaka...
— Jakto nieboszczyka? — podchwyciła jejmość załamując ręce — to umarł.
— Dzisiaj go pochowaliśmy...
Najechali tam jacyś dziedzice i bez litości wygnali ją... Ksiądz proboszcz polecił, żeby u nas kilka dni przebyła, póki się co dla niej obmyśli, lub nie odbierze od tych łakomców, coby swoje i cudze pochwycić radzi... Siadajże panienka... bo musisz być strudzona.
— Siadajcie, siadajcie — poczęła Agata, żywo ścierając stołek i podając go dziewczęciu — możebyście co zjedli musicie być głodni...
— Dajcie jej gdzie kąt — szepnął Paweł — niechby się położyła, bo ledwie się na nogach trzyma, potem wam powiem, co to miałem za historje...
Z za drzwi Kachna i Petrysia Trawińskie, córki Agaty, wyglądały ciekawie przypatrując się przybyłej z ojcem, której się domyśleć nie mogły, i na rękę to było matce, która starszą zawołała żywo, żeby izdebkę za kuchnią dla panienki przyrządzić. Piękność Dosi, jej smutek i łzy, obłąkanie jakieś, tak ujęły za serce wszystkich, że w chwili powyrzucano z jednego wolnego w domu kątka stary jakiś sprzęt, który tam leżał, otworzono okno, zasłano łóżko i zaprowadzono sierotę, zostawując przy niej do posługi i dozoru Kachnę, litościwe dziewcze, rade bardzo, że wśród jednostajnego ich życia było się czemś nowem zająć i ożywić.
Agata tymczasem wzięła męża na spytki i wciąż ręce łamiąc, a na rany Chrystusowe wykrzykując, słuchała opowiadania jego o Sadogórze i zaszłych w niej wypadkach. Petrysia, Julka, Szymon i dwóch nawet sąsiadów, zwabionych wieścią, że Paweł kogoś z sobą przywiózł, zeszli się do pierwszej izby rozpytywać go ciekawie; i nuż wyrzekać na niegodziwych krewnych... Żywo to wzięli do serca wszyscy, a krzywda wyrządzona Dosi i panu Pawłowi razem niezmiernie ich obeszła. Porzucono wszelką robotę słuchając Pawła, który w zapał wpadał i po kilka razy jedno ze szczegółami najmniejszemi powtarzał.
Dosi tymczasem sen skleił powieki ledwie głowę do poduszki przyłożyła i Kasia napróżno próbowała ją rozgadać — znużenie, płacz zmogły i obaliły, a młodość, która z taką potęgą wyczerpane siły nagradza, ujęła ją snem ożywczym, odganiając natrętne marzenia, coby spoczynek potrzebny zatruć jej mogły.
W bladą jej piękną twarz długo i z podziwem cichym wpatrywała się wiejska dziewczyna, dziwując się nigdy niewidzianemu jej wdziękowi, i czując upokorzoną, choć dotąd ona także miała się za piękną... Lecz czemże była ta krasa młodości i świeżości, przy anielskiej twarzyczce Dosi, zdającej się pod tą słomianną strzechą z nieba zstępującem zjawiskiem?



Ażeby wyżyć żywotem naszego ludu prostego, naszej szlachty zagrodowej, potrzeba albo mieć w sobie prostotę i pracowitość, lub wielkie zasoby uczucia i myśli. Mało kto jest zdolny pojąć ich, ocenić i wytrwać z niemi, ograniczając się maluczką liczbą żywiołów, jakie się tu spotrzebowują. Najmniej właśnie potrafi ich pojąć człowiek, który ma się za wyższego od ludu, a w istocie jest może tylko zepsutszym i rozpieszczonym.

Wychowanie taką na nieszczęście uczyniło Dosię, którą dziwaczna losu przemiana rzuciła w świat zupełnie jej obcy. Pielęgnowana niegdyś i przez nieboszczyka pana Czeszaka niezmiernie rozpieszczona dziecina, nadzwyczajnej piękności swej, dowcipowi żywemu i uroczemu wdziękowi winna była, że ją kochali, nadskakiwali jej wszyscy od maleństwa. Nieznani rodzice przelali w nią ze krwią gorącą i temperamentem niepohamowanym, jakąś dumę i śmiałość, jakieś pragnienie wzniesienia się i uczucie godności dziwacznie się często objawiające. Osierocenie i pochodzenie niewiadome dozwalało marzyć, skarżyć się i czuć pokrzywdzoną, i wyrobiło w niej żądzę przygód, wiarę w tajemnice, jakąś nadzieję cudownego podźwignienia ze stanu, w którym zostawała. Maluczkiem dzieckiem przywiózł ją był pan Czeszak do Sadogóry i hodował z taką troskliwością i staraniem, z tak ojcowskiem uczuciem i uwielbieniem ślepem, że miłość ta nie dozwoliła mu nigdy zwrócić uwagi na to, co groźnem mogło być dla przyszłości i niebezpiecznem w późniejszem rozwinieniu charakteru. Uczynić jej życie jak najsłodszem, jak najprzyjemniejszem, było zadaniem biednego ojca przybranego. Dosię pieszczono tylko i spełniano jej rozkazy nawet najdziwaczniejsze, a kiedy czasem proboszcz lub kto z przyjaciół naganiał to staremu, pan Czeszak odpowiadał:
— Pozwólcież mi jej choć te pierwsze chwile życia ozłocić, Bóg wie co gotuje życie!
Widocznem było dla Dosi, że opiekun wiedział o jej pochodzeniu; nie uszło żywego oka podobieństwo rysów z portretem kobiety wiszącym w jego pokoju, ale gdy nagliła o wyjawienie tajemnicy, nietylko że zawsze surowo ją gromił, ale wpadał w smutek i rozdrażnienie, w jakich go nigdy nie widywała i odpychał z boleścią, zakazując raz na zawsze pytań podobnych. Natomiast we wszystkiem innem słodził jej życie jak mógł, dogadzając wszelkim zachceniom i fantazjom najdzikszym. Ale w tak prostem jak było ich życie, Dosia nie mogła ani zapragnąć wiele, ani zamarzyć, bo nie znała nic prócz otaczającej okolicy i małego ich parafialnego światka, który o większym dać jej pojęcia nie mógł wcale. Wychowaniem jej umyślnie prostem zajmował się sam pan Czeszak, a choć wiele podobno umiał i mógł nauczyć, ograniczył się do najpotrzebniejszych dla kobiety średniego stanu wiadomości. Od książek nawet jak mógł odsuwał ją i chronił, aby nie powiększać i tak widocznej do rojenia i marzeń skłonności. Umyślnie też wdrażał ją do pracy i prostego życia, które sam wiódł czy z upodobania czy z planu, ale Dosia po za szranki jego nieustannie myślą i sercem wybiegała. Życie jego z tą sierotą było więc nieustanną i ciężką walką przywiązania, chcącego jej we wszystkiem dogodzić, i pojęcia obowiązków, wstrzymujących co krok słabego opiekuna. Na przemiany to ją rozpieszczał zapominając o przyszłości, to znów troskając o nią hamował serce własne i wymadlał trochę zmiany, choć trochę ochoty do pracy.
Ale ludzie przychodzą czasem na świat, skutkiem niepojętych fizjologicznych wpływów macierzyńskich i ojcowskich, z jakiemś niby wspomnieniem żywota przeszłego, i od razu zakreślonym celem pragnień. Śnią się im jakieś losy, pędzi ich żądza, którą niewiedzieć zkąd wyssali, mają jakby jasnowidzenia swoich przeznaczeń. Napróżno pan Czeszak starał się wmówić Dosi, że jej stan bardzo był skromnym, jej nadzieje bardzo poziome, widnokręg szczupły; ona miała coś w sobie, co jej mówiło, że na większą wystąpić musi widownię. To co ją otaczało, wydawało się małem i nikczemnem, marzyła o blasku, o świetności, o uciechach, których znać nie mogła. Chował przed nią książki pan Czeszak, bo się przekonał, że dziewczę pożerało je chciwie, lecz nie mógł się czasem oprzeć pieszczotom sieroty, a z tego co czytała przestraszał się ogromem wniosków, domysłów i zagadek przez nią rozwiązywanych. Ze słówka rozsnuwała światy, ludzi odgadywała jakimś darem wieszczym, przebijała umysłem otaczającą ciemność, i niepodobna jej było raz rozbujanej, zawrócić na poziomą drogę rzeczywistości.
Rosła tak biedna Dosia z uroczą twarzyczką, która zamiast pocieszać opiekuna, przerażała go pięknością swoją; w najskromniejszych sukniach wydawała się królową, w wianuszkach z bławatków ideałem jakimś ze świata poezji, przy pracy najprostszej umiała być wielką panią, każdy jej ruch zdradzał to poczucie wrodzone piękna i wdzięku, którego nabyć tak trudno; każdy krok był jakby wystudjowany dla zrobienia wrażenia, a jednak naturalny i mimowolny. W kościele, na drodze, w skromnym domku szlachcica, uderzała każdego, nawet najobojętniejszego swoją twarzą i postawą, a zwracające się na nią wejrzenia wcześnie ją nauczyły jak jest piękną. Wiedziała też o tem i lubiła stroić się i przypatrywać sobie.
Przeciwko tej ognistej naturze niezwykłą obdarzonej drażliwością i czułością prawie chorobliwą, starał się oddziaływać opiekun, ale napróżno; matka tylko surowa, lub obcy i zimni ludzie, mogliby może zawczasu zahartować ją i ukrzepić, rozkochany Czeszak nie umiał nic, choć pojmował co było potrzeba. Dosia rozmarzoną miała główkę i rozkołysane serce, rozdrażnioną próżnostkę i chciwość życia niepohamowaną. Świat wydawał się jej rajem, dla niej tylko na klucz zamkniętym, którego podwoje kiedyś otworzyć się musiały, wylewając potoki światła i zdroje muzyki.
Wśród tych marzeń szczęśliwych płynęło życie aż do ostatniej chwili, aż do śmierci opiekuna, która przyszła jak piorun niespodziana, gruchocząc wszystko i rozbijając w proch dziecięce rojenia... Jednego dnia ujrzała rozpłakanego na klęczkach starca, który w rękach miął świeżo odebrane pismo... nie mogła go dopytać o znaczenie tych łez... kazał jej tylko klęknąć i modlić się za duszę istoty, której wiele była winną. Nazajutrz zawiózł ją do kościoła na nabożeństwo żałobne, a w chwili gdy spodziewała się coś dowiedzieć, padł dotknięty tak gwałtowną chorobą, że nawet nie mógł już przekazać prawnie tego, co dla niej przeznaczał. Domyślając się, że jeden on wie o urodzeniu jej, Dosia zaklinała go, używając przewagi, jaką miała nad nim, by jej o niem objawił, ale starzec został nieubłaganym choć mu się krajało serce; polecił ją proboszczowi, zaklął krewnych by oddali co jej zostawiał, a nim testament przygotowany podpisał, nim go nawet dokończono, już nie żył.
Śmierć ta zostawiała sierotę bez opieki, bez imienia i losu, samą sobie... W księgach metrycznych parafji, w której ją ochrzczono, nazwana Dorotą Karoliną, dziecięciem niewiadomego pochodzenia i rodziców, od nikogo się o sobie dowiedzieć nie mogła... przyszłość jej zaćmiła się, ale żal po stracie tego, którego ojcem nazywała, nie dał jeszcze poczuć całego ogromu nieszczęścia jakie ją czekało, ani pomyśleć co z sobą uczynić miała. Na domiar utrapienia trafiło się jeszcze, że spadkobiercy pana Czeszaka nielitościwie i oburzająco względem niej się znaleźli, tak, że w jednej sukience, bez grosza, na litość ubogich ludzi przejść musiała, ona, co była przywykła za wyższą jakąś uważać się od nich istotę.
Cierpienie i szał początkowy nic jej jeszcze wśród tego zamętu widzieć nie dawały, dźwigała ją duma, a myśl swobody niekiedy przelatująca jak błyskawica, rozświecała czarny widnokrąg.
Kilka dni spędzonych z Trawińskiemi, uśmierzając powoli wybuchy boleści, zmuszając do zwrócenia się ku sobie, stawiąc ją wreszcie w żywiole nowym i dla niej dziwnym, wywiodły z początkowego odrętwienia.
Nie pojmowała Dosia, by dla niej coś tak nizkiego mógł Bóg przeznaczyć, wzdrygała się na przypuszczenie pozostania wśród tej zagrodowej szlachty, której wdzięczną być musiała, a pokochać nie mogła. Z pani rozkazującej w skromnym, ale dostatnim domu szlacheckim, przejść do d worku szlachcica wieśniaka, jako gość i ciężar, jako przyjęta na łasce, zdawało się jej szyderstwem losu, które trwać nie mogło. Dopytywała zrazu o proboszcza, spodziewając się co chwila świetnej zmiany, ale gdy ten dni kilka nie przybył, rozchorowała się z boleści dochodzącej prawie szału. Choć Trawińscy poczciwi nadskakiwali jej jak mogli i szanując łzy, przyjmowali jak umieli najlepiej, w tem otoczeniu, w ich życiu prawie nędznem, Dosia wytrwać nie mogła. Sprowadzono jej starą Jadwigę, przywlókł się dowiedziawszy o niej Piotr, ale ta służba serdeczna nie wystarczała pieszczotce. Trawińscy dzielili się z nią ubóstwem, dawali co mieli, a ten wysiłek ich wydawał się niedostatkiem i nędzą dla Dosi.
Jadwiga widząc ten stan, najęła za jakiś grosz oszczędzony furkę i pojechała do księdza poradzić się o sierotę; znalazła go na nieszczęście obłożnie chorym ze strapienia, że nic z spadkobiercami poradzić nie mógł; dał jej tylko co miał sam i ze łzami odprawił, obiecując przybycie swoje jak cokolwiek pozdrowieje. Staruszka za ten grosz kupiła, dodawszy swego, co za najpotrzebniejsze uważała dla sieroty, resztę myślała odsłużyć Pawłom ich ofiarę, której dziewczę nie widziało a Jadwiga znała dobrze. Jednem więcej do karmienia, do opieki, w stanie, w jakim byli Trawińscy, nie było rzeczą małą. Cały dom i gospodarstwo rozstrajało się dla Dosi. Kasia pilnując jej nie przędła, nie szła do gospodarstwa, Agata troskała się więcej niż kiedy o każdą łyżkę strawy, którą przyrządzać osobno dla sieroty musiano; koń od gospodarstwa ciągle był odrywany na posyłki, izba zajęta, słowem, Pawłom to widocznie nie było na rękę, ale ofiarę czynili chętną i żadnem słówkiem czuć jej nie dali, ani Jadwidze, która oczy wypłakiwała, ani Dosi, któraby pojąwszy ją z ubogiej chatki uciekła.
Tak parę tygodni minęło bez żadnej zmiany w losie dziewczęcia, gdy Jadwiga od szlachcica przejeżdżającego dowiedziała się o śmierci jedynego pozostałego opiekuna, proboszcza... Zmartwienie go dobiło. Sadogórę rozerwali dziedzice, których się już kilkunastu później wynalazło.



Dosia miała ciągle nadzieję, że starania proboszcza muszą jej wyjednać oddanie należności z Sadogóry, i niecierpliwiła się nie odbierając od niego wiadomości, ale im dłuższy czas w milczeniu upływał, tem się więcej ugruntowała w przekonaniu, że skuteczna wreszcie przyjdzie odpowiedź. Nie powiedziała jej Jadwiga, nie chcąc martwić, ani o chorobie księdza, ani o jego śmierci, którą przerażona utaiła, sama nie wiedząc co się z Dosią stanie, i jak ten nowy cios przetrwa. Nawykła pieścić sierotę, nie miała odwagi powiedzieć jej że wszelka dla niej nadzieja została stracona, że potrzeba było myśleć o przyszłości i pracować nad nią... sama tymczasem gubiła się w myślach nad tem, co Dosi poradzić i jak nią pokierować było można. Dłuższe siedzenie u Trawińskich do niczego nie prowadziło, Dosia dla nich była ciężarem, i na łasce ubogich pozostając, narażała się w ostatku na wyczerpanie ich miłosierdzia. Mogli pomyśleć i powiedzieć, że pracować powinna jak drudzy na chleb powszedni, a nie cudzy ciężko zaharowany odjadać. Nieboszczyk Czeszak mało z kim żył i widywał się, dobrowolnie usuwał się od świata i towarzystwa, i unikał z nim stosunków, Dosia więc nie miała ani znajomych, ani przyjaciół. Jechać prosić gdzieś dla niej miejsca, przytułku... wzdrygała się biedna staruszka... widziała, że wreszcie pieszczone dziecię musi pójść służyć ciężko i poniewierać się u obcych, a wciąż czekała z nieba nadzwyczajnej pomocy jakiejś, ułudzona wiarą, jaką Dosia także miała w cudowne polepszenie losu.
Często tak nam przywykłym już do jednego stanu, gdy nieubłagane okoliczności strącą z niego, wyrwą co najdroższe, pozbawią cośmy na wieki zdawali się posiadać — długo położeniu nowemu uwierzyć się nie chce; otrząsamy się z niego jak ze snu, roim cuda, na któreśmy nie zasłużyli, gniewamy się na zmianę, która nas rani boleśnie. Taki właśnie był stan Dosi, z przykrością zmuszonej po wygodach przejść do podzielenia życia z rodziną ubogą, nie umiejącej ani zrozumieć, ani ocenić jej serdeczności i prostoty, niecierpliwiącej się na to, co gburowstwem w poczciwych Trawińskich nazywała. Czuła ona ich dobroć i umiała być wdzięczną, ale pokochać ich, zbliżyć się dp nich nie mogła, a każdy turkot wózka, każdy żywiej do izby wchodzący gość, zdawał jej się przynosić jakąś wielką nowinę. Tymczasem pędziła dnie bezczynne na rozmowie ze starą Jadwigą, która przy piecu na zydelku siedząc, pomagała jej gorżkie snuć wspomnienia lepszych dni, straconych na zawsze.
Agata cały Boży dzień krzątała się z ubolewaniami nad swojem gospodarstwem, córki jej pomagać musiały w polu, w ogrodzie, w obórce lub z kądzielą i płótnem na blechu, przy garnkach, koło drobiu; synowie Pawła i on sam chwilki nie mieli do spróżnowania, bo własnemi rękami obrabiali zagon dziadowski. Dosia więc sama, zamknięta ze swoją towarzyszką oczekiwała daremnie tego, co już nigdy przyjść nie miało. Nie przywykła do żadnej obowiązkowej roboty, bo w domu od fantazji zajmowała się tem tylko, co jej sprawiało przyjemność, i w gospodarstwie szukała zabawki; Dosia nie pomyślała nawet, żeby w czem pomódz Trawińskim i zapewneby nie potrafiła, przy najlepszych chęciach. Znudzona siedzeniem w izdebce, wychodziła czasem do sadu, na przechadzkę, a czarną jej suknią i piękną twarzyczką zwabione dzieciaki, zaciekawieni szlachta, przyglądali się natrętnie zwolna przez wieś przesuwającej się sierocie. W tych przechadzkach samotnych Jadwiga towarzyszyć jej nie mogła, bo o kiju ledwie chodziła i to z ciężkością, siadała oczekując jej powrotu w bramie i zanurzywszy twarz w dłoniach, dumała i płakała, ofiarując się Bogu, byle dźwignął nieszczęśliwą wychowankę... Piotr także snuł się koło wsi, ale że o żebranym chlebie chodził a w Trawnej nie wiele mógł zarobić, musiał wycieczki po okolicznych dworach przedsiębrać. Dowiedziawszy się o śmierci proboszcza, Jadwiga już tylko radziła się i troszczyła, jak o tem dziecku powiedzieć, a to jej przychodziło tem trudniej, że Dosia ani przypuszczała, by ksiądz coś nie odzyskał i mówiła tylko o kupieniu, sobie domu z ogródkiem, o zamieszkaniu w mieście itp.
Trawińscy, wiedzący również o tem nieszczęściu, nie przynaglali staruszki, spodziewając się, że chwilę stosowną wybierze i oznajmi nareszcie Dosi, że jej o sobie i o zarobieniu na życie pomyśleć trzeba poważniej i stanowczo. Dziewczę się nosiło ze smutkiem swoim i zdawało zapominać, że żyło tak na łasce ubogich, obiecując w duchu sowicie im nagrodzić, gdy majętność rojoną odzyska.
Za wioską, po nad drogą wiodącą do miasteczka, gdzie najczęściej Dosia się przechadzała, o kilkaset kroków od kołowrotu było jakieś stare odwieczne cmentarzysko, może pogańskie, bo wielkiemi zasłane mogiłami, na których leżały ogromne mchem porosłe bryły kamieni. Dawno już tu nikogo nie chowano i nowy cmentarz opodal się znajdował; tu tylko jakaś dusza pobożna wystawiła przed laty drewnianą kapliczkę, jakich u nas szczególniej w Litwie i na Żmudzi tak wiele. Był to malutki budyneczek, w którym stał obraz Matki Boskiej starego pęzla, zawsze przez dziewczęta ubierany kwiatami, obwieszany wstęgami, paciorkami, chustami i ubogą ofiarą szlachty miejscowej. Zrobiono przed nim rodzaj ołtarzyka, postawiono cztery świece w lichtarzach, poobwijane lnem i wianuszkami, często bardzo chodzili się tam modlić, bo wizerunek ten miano za cudowny. Samo miejsce, jak na tę okolicę było bardzo ładne i widok z niego szeroki na pola rozlegle, na lasy i wioski rozsiane po zielonej płaszczyźnie. Kilkanaście dębów niezmiernie starych, ze swemi pokręconemi gałęźmi, kilka lip, dwie potężne sosny, rosły tuż blisko przy mogiłach składając gaik, do którego lubiały biegać dzieci, gdzie nieraz i starzy w święta zachodzili, szukając cienia i chłodu. Kapliczkę i gaj ten święcie szanowane przez wszystkich, choć ogrodzone nie były, omijali nawet pastuszkowie odganiając od nich bydło, które się tu nigdy nie pasło. Prześliczna też murawa, macierzanki i polne kwiaty okrywały tę oazę, do której Dosia bardzo chodzić lubiła, modląc się przed N. Panną, lub długie godziny pędząc w zamyśleniu i marzeniach.
Jedno jej tylko zrazu przeszkadzało, spotkanie się ze starą kobietą, która zwykle także dla jałmużny pod kapliczką całe dnie przesiadywała. Miejsce to od lat dziesięciu czy więcej zajmując żebraczka miała je za swoje, i żaden wędrowny dziad, nawet w czasie odpustu w Trawnej, zabrać go jej nie miał prawa. Nie łatwo to było z tak zwaną Warszawianką, bo tak ją wszyscy, choć imię miała Aniela, a rodem była Trawińska, przywykli już przezywać; krewnych miała wieś całą, ale się nie bardzo przyznawano do niej, choć ją żywiono i utrzymywano, bo żyła na łasce szlachty, i jak po swoje przychodziła do każdego po chleb i strawę, a nawet przyodziewek, gdy go zabrakło, dawać sobie kazała.
Wyszczekana, śmiała, kłótliwa i bezwstydna, warszawianka choć już sześćdziesiąty rok liczyła i dobrze była stara, chodziła jeszcze wiele, gadała więcej jeszcze, a kijem nie tylko psom ale i człowiekowi potrafiła się obronić. Z jej postawy wyniosłej i rysów marszczkami pokrytych ale regularnych, znać było dawną piękność, z mowy życie w stolicy, w której w istocie dosyć długo przebywała. Umiała się wygadać, ludzi znała dobrze, nie brakło jej konceptu, a pod chwilę i wesołości, a że prawdę mówiła nie obawiając się nikogo, często przykrą, oszczędzano ją zawsze z obawy złego języka. Stara nocowywała to tu, to ówdzie po chatach, bo gdy się do kogo wparła, zajmowała ławę jak swoją i o pozwolenie nie pytała; rano szła na wódkę do arendarza, a kieliszek lub dwa żyd dać musiał lub kto z przechodzących kupić, potem za kij ująwszy, jak tylko powietrze było znośne, ruszała pod Matkę Boską i tam już o chlebie do wieczora siedziała na wieczerzę dopiero wprzód do żyda, potem do którego z Trawińskich wracając. Prawie zawsze wesoła i gadatliwa, częstowała tabaczką, konceptem, patrzała w oczy i wiedziała jak się komu przypochlebić, przed jednymi wzdychając pobożnie, dla drugich podrygując pociesznie... Były dnie, że zawodziła godzinki tak, że ją aż we wsi od kapliczki słyszano, innych zaś znowu takie przypominała sobie piosenki, że od nich uciekały dziewczęta zatykając uszy. Nie zbywało jej na dowcipie i sprycie, ale znać było, że życia nie straciła na rozmyślaniu i używała go nie szczędząc... jakim sposobem doszła do takiej nędzy i poniżenia, tego nikt nie wiedział...
Opowiadano o niej dziwne historje, że karetą jeździła za Księztwa Warszawskiego, że się z nią pan jakiś miał żenić, że pieniędzmi rzucała jak plewą; ale ona sama nigdy o tem nie wspominała. A jeśli ją kto naparł, żeby mu o przeszłości mówiła, zbywała ogólnikami.
— Kochali się we mnie chłopcy, kochali, a szaleli! o! com to ja głów nazawracała... miałam i ja dobre czasy... no! ale i teraz niezłe jeszcze, jestem dziedziczką Trawnej, wszyscy mi płacicie podatek, używam sobie wolnego powietrza, nic nie robię i wszyscy się mnie jeszcze boją! cha! cha!...
I zakręciwszy kijem nad głową, baba zaczynała świstać przeraźliwie, co doskonale umiała, tak, że czasem piosnki całe wyświstywała podpiwszy i od dalszych zapytań uciekała. Powiadają ludzie, że gdy jej nikt nie widział, a została sama pod kapliczką, ukradkiem patrzący, postrzegli ją smutną i pogrążoną, ale przed ludźmi taką się nigdy nie pokazywała.
Odznaczało ją i to jeszcze, że choć od kaplicy i gaju mało się kiedy oddalała, najdokładniej wiedziała zawsze wszystko, nietylko co się we wsi działo, ale i w okolicy nawet, niepojętym sposobem nabywając tych wiadomości; znała na mil dziesięć każdego, mogła opowiedzieć jego życie, odgadywała charakter i poznawała z daleka po chodzie i minie każdego, często umiejąc zgadnąć kto, po co i z czem gdzie szedł lub jechał.
Gdy po raz pierwszy Dosia poszła do owej kapliczki i zastała tam warszawiankę, już ona doskonale uwiadomiona była o sierocie i życie jej tak znała jak swoje, a co więcej domyślała się charakteru i umiała do niej przemówić prosząc jałmużny, tak słodziuchno, że Dosia nie mając grosza przy sobie, dała jej jakąś chuścinę... Nie zraziła jej żartem i szyderstwem, nie wystąpiła przed nią z wesołością niewczesną, nie starała rozbawić nawet, ale wzdychała z nią razem.
— Siadajcie tu sobie w cieniu i chłodku, moja śliczna panieneczko — rzekła — tu będziecie spokojni i popłaczecie sobie do syta, bo łzy także potrzebne, kiedy na sercu ciężko... na to je Pan Bóg dał, żeby się niemi ujęło bolu człowiekowi... Ja wam przeszkadzać nie będę, bo ja się tu po cichu modlę do matki Najświętszej, za wszystkich Trawińskich... Wam tam u Pawła, choć to dobre człeczysko, pokoju nie dają: Agata lamentuje jakby ją na krzyż przybijali, Kachna zęby szczerzy do Szymona, Petrysia patrzy w okno, czy nie jedzie Salezy, a Julce w głowie łakocie... chłopcy też gbury... a gwar... a swar... ot tu sobie spokoju użyjcie...
— Ale zkądże wiecie?
— E! czy to ja tyle tylko wiem! — odparła warszawianka — zapytajcie o co chcecie, to wam jak litanję wyśpiewam, bo ja tutejsza, i nie darmo mi dał Pan Bóg oczy, choć stare, ale bystre...
Dosia pierwszego dnia jakoś rychło usunęła się od żebraczki nie chcąc pospolitować, a warszawianka niby nie zważając na nią, zaśpiewała sobie godzinki odwróciwszy się... później jeszcze unikała natrętnej gaduły, ale w końcu przywykłszy do niej powoli, jakiejś doświadczała pociechy i rozrywki, gdy jej trzy po trzy pleść zaczęła. Babie także chciało się pogadać i rada była dziewczęciu, przypochlebiając mu się bardzo zręcznie, aby go nie odstraszyć. — I tak Dosia niemal codzień chodziła pod kapliczkę spotykając się zawsze z Anielą, która jakby w młodości sieroty przypomnienie własnej widziała, z zajęciem i miłością poglądała na nią. Przyszło do tego, że warszawianka przywiązała się do Dosi, i tak się rozgadała, że jej nawet o swej przeszłości przebąkiwała, rozumie się, malując ją nie tak może jak była, ale w stosownych barwach dla tej, przed którą się popisywała... Opowiadanie to nie małe na sierocie zrobiło wrażenie.
Trawińska była niegdyś piękną dziewczyną, i z usług u dworu bogatych państwa kasztelaństwa, wyrwała się na swobodę ze swoją młodością i krasą; kochali się w niej z kolei młodzi i starzy, co miała kobieciarzy Warszawa. Ktoś ją woził za granicę, chodziła w atlasach i brylantach, wreszcie jak to zwykle bywa, spadając coraz niżej z więdnącą młodością, dostała się do szyneczku na służącą, i w końcu nie mając już co robić w Warszawie, przywlokła się do rodzinnego kąta na starość. To życie swoje umiała jednak tak barwić i opisywać Aniela, że obrazami jego zawróciła się głowa sierocie; a dawała jej przy tem po swojemu stosowne nauki.
— I jabym — mówiła — mogła dziś nie na rozdrożu siedzieć, a gdzieś w pałacu na kanapie stare gnaty pieścić... alem rozumu nie miała moje dziecko; wierzyłam każdemu, każdy mi się poczciwy wydawał, litość mnie zaraz brała nad lada człowieczyną i tak zmarnowałam życie, doczekawszy się, że mię starzy przyjaciele błotem później obryzgiwali.... Trzeba mieć rozum, a ze świata żartować, to dopiero dobrze... nikomu nie ufać, to nikt nie zdradzi, a w młode lata o starości pamiętać. Żebym ja tak była robiła... nie takby mi dziś było... Zaznałam ja rozkoszy... taż to waćpanna nieuwierzysz, książe J... tydzień się we mnie kochał, kiedy za nim cała Warszawa biegała i piękne panie się wściekały; woził mnie na Bielany karyklem swoim czterma siwoszami, i podarował taki pierścionek, co mi za niego później żyd jucha, choć złodziej, dał w ostatniej potrzebie jeszcze kilkaset złotych... klęczało ich tam u nóg moich tylu, że ich dziś i przypomnieć trudno... Młodość a piękność, moje dziecko, to wielki skarb, tylko, że jak to jest, to Bóg znowu rozumu nie daje, a po niewczasie dopiero przyjdzie opamiętanie. Szalało się! szalało! Co to twarzyczka a oczko! człowieka poprowadzisz choć w piekło, byle umieć koło niego chodzić! kogo zechcesz będziesz miała, a jak się rozkocha to go ze skóry drzyj nie piśnie! Trzebaż korzystać póki pora, bo to z tego wielkiego ognia, potem węgle i sadza tylko, i tyle tej gorącej miłości, póki mu się drożysz... O! żebym ja była miała rozum...
Kto tam wie, co ciebie czeka, moje dziecko — dodawała żebraczka — ale żebym ja miała twoją twarzyczkę i lata, o! ho! wiem cobym zrobiła, i chodziłabym w złocie... Dopierobym ich przymęczyła, dopierobym się naśmiała i nahulała pomiatając nimi. Ja nie byłam taka ładna jak wy, bo to takich mało na świecie, miałam tylko stanik wcięty, i buziak różowy i oczy figlarne i ząbki białe, a bywało jak chcę kogo zdurzyć, jak popatrzę, jak się tam smutnowato uśmiechnę, a minkę zrobię... to jakby wędkę rzucił, i ryba jest...
Tak było i z księciem J.... pamiętam w teatrze... wszedł śliczny chłopczyna z wojskowymi, a brzęczeli szabelkami, a świeciło na nich i kapało od srebra i złota... ja siedziałam na dole z drugą, on jakoś spojrzał na mnie, e! i oczów już nie odlepił odemnie, ja się śmieję i śmieję... Nazajutrz jużeśmy jechali na Bielany... głupiam była, bo go trzeba było z miesiąc potrzymać, byłby mi dał czapkę złota, jakbym chciała, ale mnie wówczas aby pohulać, aby się pośmiać i w co ubrać i ludzi za sobą prowadzić! Wy nie uwierzycie, bo i drudzy wierzyć nie chcą, co to ja miałam za pokoje aksamitami powybijane, jakie suknie, jakie brylanty i stroje, jakie sługi i powozy... Ale wszystko djabli wzięli potem i zjadł młody chłopak, com się do niego jak głupia przywiązała... Alem się nahulała! nahulała...
Dosia słuchała tych opowiadań naukami przeplatanych, gorącą wyobraźnią chwytając z nich tylko to, co ją nęciło, a nie umiejąc wyciągnąć nauki istotnej... to życie ochocze, śmiejące się, wśród oklasków i pochlebstw, w dostatkach i zbytku, wśród wielbicieli i hołdowników, przechodziło przed nią jak sen ułudny, i marzyło się jej po nocach... Zdało się biednej, że smutny koniec kobiety, na którą patrzała nie mógł jej dotknąć, zresztą w głąb tego zepsucia myślą dziewiczą zejść nie śmiejąc, nie pojmowała wcale ohydy tego, co się jej całe w blasku i gorących barwach przedstawiało... nie wiedziała, że ostatniem poniżeniem okupić trzeba było to marzone szczęście, tak lśniące z pozoru.



Przechadzki do lasku, marzenia i cały ten tryb życia w ciągłem oczekiwaniu upływającego, przerwała wreszcie jedna chwila, której Jadwiga obawiała się, oddalała, ale przyjściu jej zapobiedz nie mogła. Dosia dowiedziała się o wszystkiem w sposób najniespodziewańszy.
Pawłowstwo Trawińscy przywykli byli do tego, że Dosia całe dnie spędzała za domem, i właśnie wówczas kiedy się to stało widzieli ją wychodzącą ku kapliczce, a nie postrzegli, gdy powróciła i zasiadła na łóżeczku w swojej izdebce. Agata zobaczywszy męża coś robiącego w ogródku, w którym miała kawał konopi posianych, a potrzebując się przed kimś wylamentować i poskarzyć, zawołała na niego, bo nie miała czasu od rana z nim pogadać. Paweł podszedł do niej do okna i tak poczęła się rozmowa, którą Dosia doskonale posłyszała:
— Cóż to będzie Pawle z tą nieszczęśliwą dziewczyną... trzebać żeby jej przecie powiedzieli prawdę... ona tu czeka a czeka sama nie wie na co i czas darmo jej uchodzi; powinnaby o czemś pomyśleć.
— Jadwiga się to tam zbiera — rzekł Paweł — ale po świeżym tym jej smutku, trudno ją tak dobijać.
— Cóż to pomoże że ciągniecie... nie mówię że jest nam cokolwiek ciężarem — bośmy nie dostatni, a panienka wychowana nie do naszego ościstego chleba — ale dla niej samej...
— Juścić by zapewne powiedzieć było potrzeba... ale Jadwiga się stracha, a i ja jej żałuję...
— A toć i ja nie z kamienia mam serce; ale przecie raz przez to przejść potrzeba i oznajmić jej, żeby sobie wszelakie państwo wybiła z głowy, a poszła pracować... Wszak to dawniej i królowie po żebraninie chodzili... Nie będzie miała nic, jedyny opiekun jej, proboszczysko poczciwy umarł, to nie ma co zwlekać, potrzeba jej o tem powiedzieć. A do tego Pawle i nam ciężko... bo to nie dorobi nic, a trzeba jej dogadzać, i niech to będzie Panu Bogu niewymowne, na którego się to chwałę czyni — ale nam ciężko.
— O! i ja to wiem że ciężko — odpowiedział Paweł — ale nie już ja albo i ty pójdziemy jej to powiedzieć. A cóż ona pocznie z sobą?
— Co? świat szeroki... poszłaby służyć... nie można inaczej, bieda gorzej niewoli... darmo nikt chleba nie da.
Więcej nie potrzeba było Dosi, którą te słowa jakby ze snu rozbudziły; porwała się żywo i wybiegła szukając Jadwigi, rozogniona, zrozpaczona, nie pojmując jeszcze swojego położenia, ale dostatecznie domyślając się go ze śmierci proboszcza...
Stara właśnie nadchodziła, powoli się wlokąc o kiju, gdy w bramie ujrzała Dosię, nadbiegającą z załamanemi rękami i zapalonemi oczyma.
— Na Boga, Jadwigo! na co te tajemnice przedemną? ja wiem wszystko! Myśmy ciężarem tym biednym ludziom! Ja nic nie mam i mieć nie będę... proboszcz nie żyje... mnie trzeba iść ztąd...
Te słowa, wywołane w obłąkaniu jakiemś, niezrozumiałe, gorące, przestraszyły staruszkę, która przysiąść musiała aby nie upaść i rzewnie płakać zaczęła.
— Zkąd-że to wiesz? — zapytała — któż to panience powiedział?
— Kto? słyszałam rozmowę Pawłów... domyślałam się dawno; ja tu nie mogę, nie powinnam zostać dłużej.
— Ale gdzież się podziejesz? — zawołała Jadwiga łamiąc ręce — tu się trzeba poradzić kogoś; młodej, niedoświadczonej tak w świat się puścić, to zginąć przyjdzie... Musisz czyjejś poszukać opieki, komuś się polecić.
— Mnie? — rozgorączkowana odparła Dosia — Pan Bóg mi opiekunem! ludzie opuścili, nie mam nikogo, jestem sierota, i z sieroctwem mojem pójdę w świat... nie zginę... czuję to... wiem, jestem pewna... Nie chcę rady, nie żądam pomocy niczyjej, pójdę o swojej sile...
— Ale gdzie? dokąd? — spytała drżąca staruszka...
— Gdzie? gdzie oczy poniosą... w świat... za losem moim! — dodała Dorota śmiało... ja się nie lękam niczego... Pójdę do Warszawy, znajdę służbę, umiem roboty, potrafię pracować!
— Ty? ty moje dziecko!
— Ja! Nie widziałaś mnie w nieszczęściu — mówiła Dosia — zobaczysz... Dotąd płakałam, bom jeszcze miała jakąkolwiek nadzieję... od dziś mam siłę i poczynam myśleć o sobie... Idę do Warszawy...
— Po cóż tam? tak daleko!
— Tu dla mnie w waszym kącie nie ma nic... tam znajdę stosowne miejsce.
— Ależ to potrzeba i rekomendacji i opieki...
— Powiem im wszystko...
— Czy uwierzą?
— Jakto! mogliżby mnie posądzić że kłamię? — z oburzeniem pochwyciła Dosia — mnie! — i rączką białą uderzyła się w piersi z zapałem.
— Ale gdyby i tak, jakże się tam dostać?
— Pójdę piechotą!
— Z twoją młodością, samej jednej tak się rzucać?
— Lepiej niż tu zginąć w tym kącie... nie bój się Jadwigo... mnie Bóg nie opuści... pójdę śmiało, i odwagą przełamię wszystko.
— Gada jak dziecko — szepnęła prosta kobieta — a! chyba też Bóg opiekować się tem będzie, żeby ją nieszczęście nie spotkało.
Przywlókł się i Piotr, który zasłyszawszy głośną rozmowę, przyśpieszył kroku do dworku Pawła... a ze słów kilku schwytanych po drodze domyślił się, że Dosia już o wszystkie m wiedziała. Jadwiga przyzwała go prędzej, bo była przywykła radzić się we wszystkiem i na jego zdaniu polegać. Piotr w istocie był prosty człek, nie wielomowny, ale roztropny i śmiały, a że po dworach sługiwał i świata widział dosyć, mógł usłużyć lepszą radą od starej, która całe życie spędziła przykuta do kąta kalectwem i niedołęztwem. Widzieliśmy jak po śmierci pana Czeszaka bez wahania wziął kij i torbę i w świat poszedł z niemi, niezaturbowawszy się o przyszłość, i nie wiele dbając o nią. Po swojemu filozof, Piotr brał tak życie jak było, nie widząc w niem innego urojonego celu nad jeden: dobicia się nieba modlitwą i uczciwą pracą. Nie wiele się też troskał o dodatkowe przyjemnostki podróży, służył póki sił stało i póki mu służba nazbyt nie ciężyła; teraz podstarzawszy obrachował, że już nowemu panu nie zda się i nie dogodzi, i poszedł na żebraczkę. Znano go w okolicy, mógł więc od dworu do dworu, od komina do komina, obchodząc znajomych przewałęsać się rok i przeżywić, nie będąc nikomu ciężarem, bo ledwie raz w dwanaście miesięcy nawiedzając każdego. U lepszych przyjaciół, a miał ich dosyć, przesiadywał trochę dłużej, najmował się do posług, przyjmował listy i przenosił posyłki, i tak nie potrzebując wiele, wcale znośne pędził życie. Zaschły, zawiędły, krzepki choć stary, nie chorzał szczęściem, bo ruch lubił i na miejscu gdzieś w szpitalu, przy kościele, byłoby mu wytrwać trudno, a tak w tej swojej włóczędze począł smakować, że jużby był jej nie zamienił nawet na najlepszą służbę. Kochał on Dosię, jak wszyscy co ją od dziecka otaczali; ale nie pochlebił jej nigdy, owszem często naganił jeszcze, gdy się roztrzpiotała, i słowa prawdy nie szczędził. Ona go się trochę obawiała, ale szanowała, bo czuła że miał zawsze słuszność.
— Pietrze! Pietrze! — zawołała Jadwiga z daleka — patrzajcie... panienka już wie wszystko... — radźcie i ratujcie! co ja tu jej z moją biedną głową pomogę?... Ona się Bóg wie gdzie wyrywa i ani chce zrozumieć, że tak samej pójść nie można.
— Z Bogiem wszędzie! — rzekł Piotr lakonicznie — ale cóż to panienka myślisz, tu już nie ma co w bawełnę obwijać... Proboszcza wziął Chrystus do chwały swojej... ci dziedzice nic nie dadzą, bo sami między sobą się tam jedzą że strach patrzeć... potrzeba o sobie myśleć i pracować...
— Dziś... jutro... idę ztąd — zawołała Dosia — pójdę do miasta, znajdę służbę...
Piotr zamyślił się kiwając głową.
— Do miasta? ba, ba! byłoby to dobrze, ale... gdzie to się panience na to morze puszczać! bez łodzi i wiosła... jest tu przecie kilka domów, w którychby pannę przyjąć mogli, a na wsi bezpieczniej... i łatwiej.
— Nie rozumiem niebezpieczeństwa — zawołała Dosia — a że nie łatwiej mój Piotrze to pewna. — Gdzież, u kogo mnie tu umieścicie, kiedyście musieli szukać biednych Trawińskich, żeby na tych dni kilkanaście schronienie mi zapewnić...
— Ale jakże się ona do miasta dostanie... bez grosza! — przerwała Jadwiga do Piotra się zwracając.
— Ja muszę do Warszawy — dodała Dosia — muszę!
— Dostać się może, kto chce — rzekł Piotr ciszej — ale co po tem?... kto za pannę zaręczy, żeby ją przyjęto w uczciwym domu, a kto powie pannie, jaki uczciwy, żebyś nie trafiła na niedobrego, czego po świecie huk!
— Otóż to jej mów — podchwyciła Jadwiga — to jej mów... jak się dostanie tam daleko, oczy jej nasze więcej nie zobaczą... tu w okolicy, choć nas dwoje, możemy nad nią czuwać... a tam...
— Pan Bóg — zawołała Dosia zniecierpliwiona... — ludzi złych mniej jest w istocie niż się nam zdaje... a każdy poczciwy uwierzy mi.
— Lepiejby było zostać na wsi — dorzucił Piotr.
— Nie mogę, nie chcę, nie zostanę... pójdę piechotą — nastawała Dosia — tu dla mnie nie ma miejsca...
Zdziwieni tym uporem dziewczęcia, Piotr i Jadwiga spojrzeli po sobie, nie sprzeciwiając się jej więcej, stary nawet mrugnął na towarzyszkę, by dała pokój perswazji i pokiwawszy głową zakończył:
— A no! to już coś obmyślimy...
— Nie ma co długo przemyślać! Pawłowstwo się skarżą, że im jestem ciężarem, ja i tej nocy pod ich dachem przebyć nie mogę; zaprowadźcie mnie gdzie chcecie, a jutro... idę...
Znając żywy temperament Dosi, Piotr nie odzywał się więcej, a ona nie słuchając ich, pobiegła po swój węzełek do izdebki, chcąc zaraz chatę opuścić. Zobaczyła to Kachna i poszła z oznajmieniem do matki, przywołano pana Pawła, domyślili się starzy, że wygadali się nieostrożnie i wielki ich żal ogarnął.
— Zawsze ten jejmościn język licha nawarzy — krzyknął szlachcic — a tu powiedzą żeśmy sierotę wypędzili od siebie...
Agata załamała ręce i poleciała do Dosi.
— A! mój gołąbku, co to tobie... chcesz od nas uciekać?... na rany Chrystusowe! cóżeśmy ci zrobili? Noc... i nieprzyjaciel nie poszedłby tak od nas.... wszakżeśmy ci krzywdy nie uczynili?
— Nie... nie! ale ja wam jestem ciężarem i dłużej tu zostać nie mogę! — porywczo odpowiedziała sierota — wiem żeście litościwi i dobrzy... ale ta ofiara nad siły wasze; ja muszę myśleć o sobie i iść ztąd.
— Ależ nie dziś przynajmniej! — poczęli Paweł i Agata — jeżeli panienka cokolwiek nam sprzyjasz, nie dziś! Gdzież się podziejesz, pod noc... na rany Chrystusa... to się nie godzi.
Piotr z Jadwigą także się znaleźli w progu, milczący wprawdzie, ale twarzami naglący Dosię żeby została.
— Jak każecie — odezwała się wreście rzucając swój węzełek i przysiadując na łóżko — ale jutro, jutro was pożegnać muszę... jutro... koniecznie...
I rozpłakała się drżąc ze wzruszenia i niepokoju.



Gdy się to dzieje, dwoje starych przyjaciół, zwołanych do izby pana Pawła, naradzają się nad wyprawieniem Dosi, wiedząc że powstrzymać jej nie będą mogli. Piotr znał charakter dziewczęcia, z którym wszelka walka drażniła tylko nie przełamując go nigdy; przeczuwał on niebezpieczeństwa na jakie narażała się Dosia rwąc do miasta, choć ich dobrze nie znał; ale wiedział zarazem że nie potrafią jej przekonać; pozostawało myśleć o środkach wyprawienia jej z Trawnej: pieniędzy danych przez proboszcza już część wyszafowano na nieodbite potrzeby, maluczko ich było, i na podróż nawet by nie stało. Piotr rozwiązał węzełki swoje zapaśne i wysypał co miał, ale i to jeszcze było niedostatecznem... Paweł i Agata, którzy patrzali po cichu, a serce mieli najlepsze, pożałowali że wiele uczynić nie mogli, ale spojrzeniem jednem porozumieli się z sobą.

— Słuchajcie no — odezwała się gospodyni tylko sza! nikomu słowa! Paweł chciał kupić parę ozimków i nagotował na to sto kilkadziesiąt złotych; już to prawdą a Bogiem, potrzeba nam ich bardzo, bo woły stare ledwie rok pochodzą... ale na tę zimę nie będzie ich czem karmić, a zaraza w okolicy wszędzie... co mają pieniądze leżeć a pleśnieć, to ja weźcie dla niej; jak będzie miała to odda.
— Ale ona nie przyjmie.
— Możecie jej powiedzieć że wasze, albo od proboszcza, bo nie wie ile ich tam przysłał...
— A zresztą — dodał Piotr — ja jak pójdę po dworach, i cokolwiek uzbieram, wypłacę wam do grosza... Niech wam Bóg płaci waszą litość i miłosierdzie dla naszej sieroty!
— I coby jeszcze zrobić można — po cichu rzekł Paweł, biorąc za czapkę żywo i otrząsając ją z kurzu... gdybyśmy my z panem Piotrem poszli po dworkach oba... Kto wie, możebyśmy co dla niej uzbierali, mało wiele, a w drodze nie zawadzi zapas... jak myślicie?
— E! gdzie zaś kto tu co da! — zawołała Agata — czy nie Jan... albo Sękowscy... albo Horyga! to darmo.
— Kupić nie kupić, potargować można — rzekł Paweł do Piotra, a my chodźmy, będziemy mieli spokojne sumienie...
— Jakoś to może nie wypada tak kwestować — mruknął Piotr — żeby się dziecko nie dowiedziało.
— Co tam nie wypada?.. czego się ma dowiedzieć? gorzej będzie jak jej w drodze zabraknie i samej przyjdzie się ratować... Chodźmy, bo późno, a nim się spać pokładną, ledwie będzie czas dworki oblecieć.
— A no! to chodźmy.
— Przecie wszyscy tu pannę widzieli i wiedzą o jej nieszczęściu; każdy coś da, a jest nas kilkudziesięciu, ziarnko do ziarnka zbierze się miarka.
Poszli tedy oba, a w izbie po ich wyjściu zaległa cisza, przerywana tylko wzdychaniem Agaty, która już oddawszy parę ozimków, stękała teraz po cichu że bez grosza zostaną. W podwórku trzy siostry, Szymon, młodzi Trawińscy rozpowiadali sobie półgłosem o Dosi i jutrzejszym jej wyjeździe, gdy nadeszła ze śpiewem tą razą wcale nie pobożnym warszawianka. Miała widać trochę w głowie, bo i kijem wywijała i zawodziła jakiegoś krakowiaka tak głośno że ją z końca w koniec wioski słychać było, i poświstywała niekiedy.
Zobaczywszy kupkę w dziedzińcu chaty, przysunęła się do nich po swojemu, podskakując niby do tańcu ująwszy się w boki, jak zwykle gdy ją ten szał opętał.
— Szymonku kochanie! — krzyknęła posyłając mu buziaka — co masz na Kachnę patrzeć, spójrzyj no się na mnie! ja cię kocham okrutnie... ej! gdyby tak lat trzydzieści nazad... to bym cię wyściskała... Jak się macie? dobry wieczór? a co słychać? i zaśpiewała:

Świeci miesiąc świeci, koło niego gwiazdy.
Gdzie się no obrócę... kochać musi każdy...

Tfu! stara piosenka... nie do mojej twarzy... co innego babuniu! a to ci się wraca niepotrzebnie.

Świeci słońce świeci, koło niego chmury... —

— Dalibyście pokój śpiewaniu... a to pannie Dorocie może być nie miło, bo oto słyszę płacze... — przerwał starszy Trawiński, któremu Dosia bardzo była do smaku... — jutro się wybiera!

— Sierota! sierotka — zawołała warszawianka kiwając głową, — tobie widzę podobała się gładka twarzyczka... nie zły gust! ale ten kąsek nie dla waszeci! daj pokój, głowy sobie nie nabijaj, to darmo... Nie dla psa kiełbasa...
Chłopcy się rozśmieli, a Trawiński zaczerwieniał.
— A cóż to się stało? — spytała żebraczka... — dokąd ona myśli!
— Ot tak... w świat... mówi do miasta, do Warszawy.
— Dobrze mówi — odezwała się warszawianka. Co to myślicie? Jak w ogrodzie ogórki narosną, to lepsze zawsze na targ wywożą... czego jej na wsi siedzieć? co ona tu wyczeka? Tam niechno się pokaże... chyba by ludzie oczów nie mieli i pomniszyli się wszyscy... to ją złotem zasypią...
— I co bo ty pleciesz! tfu! — ofuknął się Trawiński... Co to ci się zdaje... ma pójść oczyma frymarczyć, jak ty, a na dobre ci to poszło! toć przecie pańskie dziecko, uczciwa dziewczyna...
— A jak byś milczał to byś rozumniej zrobił! — zawołała stara... ej! ej! Ona nie potrzebuje nic niepoczciwego robić, a taki z tą twarzyczką lepiej jej będzie niż gdyby do was była podobna... zaraz któś spójrzy i pożałuje... Pańskie dziecko! to się wie, ale to tylko bieda, że rodziców nie ma... takich pańskich dzieci pełno u Dzieciątka Jezus... Nie żałujcie wy jej, da ona sobie radę lepiej od nas! główka nie dla proporcji, a śmiała... potoczy się jak kula.
— Aby nie w rów... — dodał starszy chłopak wzdychając... — bo to nie nowina zginąć w mieście.
— A na wsi? — zapytała warszawianka — oj! oj! jakie wy tu poczciwe! ha! ha! jakbyście nie moi bracia byli, i ja was nie znała! a chcecie to wam policzę, ilu z was co roku idzie djabłu na strawę.
— Daj-no pokój Anielo — ofuknął chłopiec... ta mówmy o czem innem.
— Jutro tedy w drogę, mówicie — przerwała warszawianka — to trzeba mi się z nią pożegnać.
— Dajcie jej spocząć, dziś nie wychodzi, mówiła nawet, że wieczerzy jeść nie będzie....
Rozmowa w podwórku ciągnęła się tak do ciemka, aż Piotr z Pawłem powrócili, a żebraczkę jeszcze zastali u drzwi chichoczącą z gromadką, która się jej sprzeciwiała, żeby ją na żarty wyciągnąć.
— No! a zebraliście tam wiele? spytała ich z daleka, widząc już po co chodzili — popisali się Trawińscy, czy kutwy takie jak zawsze?
— Ot nie! — rzekł pan Paweł... — Jan dał dwadzieścia złotych, choć żona krzyczała... Sękowscy, żeby się nie powstydać, trzydzieści, Horyga mydlił, mydlił, ale talarka starego wystękał... zebrało się sto kilkadziesiąt.
— Pan Jezus przy dziecięciu! — krzyknęła żebraczka — skończenie świata! a toć cuda, a jabym była szyję dała, że się pozamykają i psami was wyszczują.... No! poczekajcież, toć to i ja Trawińska — dodała, macając się po torbie — niechże i ja co dam.
— Ty? — spytał Piotr.
— A cóż to myślicie? — dobywając wytartego trzygroszniaka, oburzyła się Aniela... — macie i mój datek.... Arendarz nie chce go brać. Darmo noszę ze cztery tygodnie... weźcie go sobie... i jak mi Bóg miły, więcej daję od was, bo ostatek — i potrzęsła sakiewką próżną... Znajcie warszawiankę, hołoto!
Pośmieli się trochę, ale obawiając gniewu i języka żebraczki, nikt jej ofiary odrzucić nie śmiał. W izbie Pawła po cichu przeliczono pieniądze, i okazało się tego z resztką od proboszcza, z ozimkami Pawłów i składką szlachty, do czterechset złotych, co się im nie małem wydało.
— O tem, choćby i do Warszawy chciała, może bezpiecznie — rzekł Piotr — będzie miała za co ręce zaczepić, póki nie znajdzie roboty albo służby. Droga ją nie wiele będzie kosztować...
— Ja, jakem się ofiarował — dorzucił Paweł — tak ją do szosy odwiozę; jednakże tam mi wypada być, to się to razem zbędzie... za dwadzieścia złotych, to ją choćby w karetce tej, co wciąż tam jeździ co dzień, umieścim; ale żeby dziecka tak nie wyprawiać, potrzeba się postarać o świadectwo od wójta i papiery... a toby ją gdzie mogli, uchowaj Boże, zatrzymać.



Nazajutrz nim się to wszystko pościągało, a Paweł do drogi przysposobił, nastało i południe, wózek stał w podwórku, krzątali się wszyscy. Agata w kobiałkę powtykała trochę jadła, żeby nie kupować po karczmach, chłopcy opatrywali uprząż i siwą kobyłę wyprowadzono ze stajenki. Co żyło, skupiło się dla pożegnania z Dosią, która zdawała się niecierpliwić tylko, żeby ztąd wyrwać się co prędzej, jak gdyby za wsią na rozdrożu czekało na nią szczęście.... Jadwiga płakała, Piotr chodził zamyślony; żeby nie koszt, byłby sam gotów z nią ruszać na koniec świata, tamta, gdyby nie kalectwo, nie pożałowałaby też siebie pewnie; — musieli dziecko puścić samo i drżeli o nie. Ciekawi ze wsi postawali przy wrotach, żeby jeszcze tę panienkę zobaczyć, która tak śmiało do Warszawy jechała; ruch w podwórku był wielki, a Agata lamentowała nad mężem, puszczającym się na dwa dni, nad siwą kobyłą jedynaczką, nad wypróżnieniem maźnicy i w ostatku nad sierotą jeszcze...
Nie rychło gotów był pan Paweł: to tego, to owego brakowało, w końcu biczysko mu ktoś schował, czapka się gdzieś zatrzęsła, zatyczkę od koła zgubili... i dobrze z południa wyszła Dosia, żegnając poczciwą szlachtę, która ze łzami się z nią rozstawała. Złote to tam serca, złote! cudza bieda jak swoja obchodzi, widok pożegnania rozczula, a choć wrażenie trwa krótko, bo mu praca i bieda nie dają mieszkać długo, pamiętne ono na zawsze. Co tam było błogosławieństw! co rad i ile łez starej Jadwigi, ile modlitw i krzyżyków, ile obietnic nabożeństwa na intencję sieroty... i ile smętnych przeczuć i postrachów... i ile uczucia! A! nie mówcie mi o cywilizowańszym świecie, że w nim jest więcej czułości i serdeczności... ubodzy tylko i ci co cierpią, z bliźnim się cierpieniem i strachem, dolą i niedolą podzielić umieją....
Dosia w tym gwarze, wyściskana, wycałowana, trochę łez uroniła, ale więcej myślała o jutrze niż o przeszłości; tu jej nic nie przywiązywało, prócz dwojga starych, Jadwigi i Piotra, tam w nieznanych krajach i światach śmiało się wszystko... migały tysiące obietnic.
— Bywaj zdrowa! niech Bóg prowadzi szczęśliwie! Jedźcie z Bogiem.... — Wołali jeszcze w bramie, i powychodzili za wrota, gdy się wózek wyrywając z ciżby potoczył, i machali chustkami, i kiwali głowami za nią, choć Dosia nie widziała tego twarz utuliwszy w dłonie... We wsi jeszcze kilka razy stawał pan Paweł, przed karczmą dla jakiegoś rachunku z arendarzem, przed panem Horygą, żeby od niego wziąć polecenie do miasteczka, dalej, że jeszcze czegoś zapomniał i obszukać się musiał po kieszeniach i węzełkach póki się nie wynalazło. Za każdem zatrzymaniem nadbiegali przyjaciele sieroty, prócz starej Jadwigi, którą kalectwo na przyzbie wstrzymało, i żegnali ją znowu, i jeszcze polecali Bogu, i podpłakiwali... Nareszcie wózek potoczył się żywiej, okrył go tuman kurzawy, i szerokie pola i szerszy świat nieznany zajaśniał przed oczyma Dosi.
Dziwną, tajemniczą, niezbadaną władzą jest przeczucie. Jest-li to instynkt zwierzęcia jeszcze, podniesiony do potrzeby człowieka, czy poszept anioła-stróża, głos jakiegoś opiekuńczego ducha lub szatana kusiciela wiodący ku nieznanemu, i zwiastujący to czego jeszcze ani znało serce, ani widziały oczy? Dla czego myśl ludzka drży i tętni tem co człowieka ma spotkać, wprzód niżeli stanął u kresu? — czemu marzy i widzi wylatując tym wzrokiem duszy naprzód i zawsze głosowi wewnętrznemu nie wierzy, choć tysiąckroć oznajmił mu nieznane i wyprorokował tajemnicze?
Ten siódmy zmysł, czy władza ducha, jednym dana tak obficie, drugim całkowicie ujęta, w świeżych duszach, w drażliwych organizacjach, w wyjątkowych położeniach spotęgowuje się ogromnie. Dosia nią wiedziona jechała do przeznaczeń swoich, i część ich z poza mgły widziała już przed sobą: otaczał ją gwar jakiś i tłumy... oczy zwracały się na nią... ręce wyciągały... jedni nastawali na nią, drudzy jej bronili... padała i podnosiła się, płakała i uśmiechała... strach ją ogarniał, przepaście otaczały i więcej w tem przeczuciu przyszłości było widziadeł straszliwych niż wesela i spokoju... a jednak coś jakby siła niezwyciężona, ciągnęło ją tam, tam... gdzie przeznaczono jej walczyć, cierpieć... i spełnić nalaną czarę żywota.



Od Miłośnej już czujesz Warszawę, zbliżając się do niej, choćbyś nie wiedział, że to wielkie miasto przysuwa się, poznasz po okolicy, że tam za lasami jest zbiegowisko ludzi i jakieś ognisko jakiegoś życia. Stolica wypija wszelką samoistność, z otaczającego ją kraju widzisz, że tu żywot nie wystarcza sam sobie jak dalej w głębi prowincji, wszystko dąży do niewidomego środka, odwraca się ku niemu, zmierza, biegnie, spieszy, patrzy w jego stronę. Fizjognomja nawet wsi zmieniona, coś tu już pachnie miastem, w powietrzu przelatują dziwne wonie zgnilizny, podejrzane zapachy jadła i wyziewy fabryczne; wiatr przynosi pomięszane, starte, nieodgadnione cząstki ulatniającego się życia gromady ludzi; budowle mają jakiś pozór kamienic, trawa obsycha pyłem nieustannym pokryta nad drogami, lasy zwarzone gorącym oddechem miasta, karłowacieją i bledną. Spojrzawszy na ludzi, dobitniej jeszcze widzisz różnicę dwóch światów, wiejskiej ciszy i potężnego gwaru kotła, w którym smaży się nie wiem czy strawa dla miljonów, czy powolna trucizna. Znika tu sukmana chłopka, lub przedzierżga się w jakąś odzież na wpół cudzoziemską, lichy wózek drewniany zmienia w okutą i ciężką brykę, a twarze! twarze! Nie znajdziesz na nich owego rumieńca, który daje powietrze zdrowe i powiew niw szerokich; ale bladość wycieńczenia, lub płomień rozpalony trunkiem; nie spotkasz tu zamyślonej, wdumanej w siebie spokojnej niewiasty, ani u pracy modlącego się chłopka z poezją prastarą na ustach i czole, ale coś obojętnego, szyderskiego lub ogłupiałego zużyciem. Znać że stolica, która się opala wiejskiem drzewem, poi wodą przyniesioną z gór dalekich, oddycha, gdy ją czyściejsze obwieje powietrze, karmi utuczonem przez nas bydełkiem, i żywi chlebem, na który daleko gdzieś spadła ożywcza kropla potu, przefrymarczona przez kupca na grosz biały — znać, że to miasto pożera i ludzi co mu służą. Trudno zaprzeczyć temu, że ludność okolic miast wielkich nie tylko w zetknięciu z niemi nie zyskuje, ale traci, demoralizuje się i gnije. Miałżeby żywioł ten, tak potrzebny do życia, być tem lekarstwem co zarówno leczy i zabija? Cisza naszych pól ustała już tu i ustąpiła miejsca niespokojnym gwarom! gorączkowemu jakiemuś zajęciu. Po drodze co krok spotkasz szynki i karczemki, tak różne od naszych wiejskich i tak inaczej całkiem zaludnione...
Jakieś postacie bezimienne, nieokreślonego stanu, niezbadanego wyrazu, tajemnicze, straszne, odarte lub odzieżą do ich twarzy niestosowną pokryte, kręcą się i mięszają. Wszystkie łachmany stolicy wychodzą na przeciw podróżnego na plecach tych wysuniętych miejskich placówek; a z pod każdej chusty i czapki spogląda na cię takim wzrokiem owa postać ludzka, jakby cię pożreć chciała lub obedrzeć. Nawet młodość traci tu swój wdzięk w zatrutej atmosferze; życie u źródła zabarwione grzechem, nie kwitnie, nie uśmiecha się, nie weseli, ale cięży, boli i walczy. W piętnastym roku w oczach nie ma już blasku, we krwi sił by zarumieniła zszarzane lice, znać że człowiek wyprzedził lata, i zadłużył się zjadając przed czasem przyszłość swoją na pniu jeszcze. Wszyscy tu zmęczeni sobą i ludźmi, ocierają się, unikają lub chciwie szukają na coby się chwilowo przydać sobie mogli. Frymark jest wszędzie... ci wiozą na sprzedaż ziarno, tamci napój, ów bydlę, a wszyscy siebie w dodatku...
Od najdawniejszych czasów uznanym jest faktem, że zepsucie szerzyło się zawsze z wielkich tych ognisk, które zwano miastami; dziś dopiero na obronę ich znaleziono, że one są wielką machiną wyrabiającą umysłowe życie, postęp, przemysł, że jednoczą rozpierzchłych, skupiają siłę i kierują żywotem kraju. Ale nie postrzegamy w nich tych zbawczych żywiołów i potęgi; wieś może, ściśle biorąc, obejść się o siłach własnych bez tych obozowisk, one bez niej trzech dni by nie wyżyły. Słowiańskie stare targowiska i mieściny rolnicze są już najwyższym wyrazem tego, czego po nich żądać można; dalej panuje w nich element cudzy nam, niemiecki i zgubny. Miasto przerastając w olbrzyma, staje się polipem i ssie tylko coraz więcej soków żywotnych, w zamian nic nie dając posilnego. Za zdrowe zboże nasze przysyła nam podejrzane swe zamorskie towary dziesięćkroć pofałszowane nim będą użyte, i za chleb daje przysmak zatruty. W tym ścisku ludzi połączonych węzłem interesu i przyjemnostek, wyrabia się obojętność na wszystko, a za gwarem nie słychać Pana Boga.
Po za nami zostały ostatnie pasma lasów, osłaniające stolicę, otworzyła się przestrzeń, i w dymach, w parach widać już piętrzące się mury, ściśnięte domy, daleko rozsunięte budowle. Jak ostatnie wzgórza przebywszy, gdy staniesz nad brzegiem morza, poczujesz w piersi słone jego powietrze, tak i tu, gdy cię zawieje wyziew miasta, musisz przywyknąć do oddychania tą mięszaniną, w której tysiące pierwiastków coraz nowemi wpływy cię draźni.
A każda z tych cząstek niewidomych przynosi z sobą jakiś atom, który krew twoją pożera i duch żywiony nią karmi nieznacznie... Jakaś gorączka zrazu obejmuje cię i rozżarza: nie pojmujesz zmiany, bronisz się opanowującym wpływom, przerabiać musisz lub uciekać. To wyoddychane powietrze, w które tysiące piersi rzuciły tysiąc westchnień, pragnień, boleści, rozpaczy, chorób ducha i namiętności... czujesz jak cię upaja, zawraca głowę i w szalonego przetwarza...
Wszystkiemu ulega człowiek — woń gór, cisza lasów, chłód wody i spieka miejska coraz inaczej nań działają... Każdy powiew przynosi na skrzydłach myśl jakąś, tęsknotę, pragnienie — chciałoby się uciec, i jak nad przepaścią próżnia woła, czarne otchłanie ciągną, niepojęta siła chwyta i porywa; niezrozumiałe głosy szepczą pokusą nieznanego, obietnicami nowości, błyskając przed oczyma zakazanym owocem... Tu wszystko się sprzedaje! wszystko! tu wszystko dostać można, byleście mieli za co kupić i przefrymarczyć...
Wszystko! potężne słowo.. wszystko... I drży serce lękliwe, i bieży krew szybka, i zapomina się przeszłości, której ostatni powiew został za lasami, i wciąga cię powietrze miasta, z węgla, dymu, tłustości, pary i gnilizn złożone, ostre, szczypiące... wśród którego fal niekiedy prześliźnie się jakaś woń przelotna, jakaś żyłka świeżości, jakiś prąd żywotny...
Coraz to jaśniej postrzegasz miasto... coraz lepiej je słyszysz... dymy rozsuwają się z przed oczów, szarą zasłoną jednostajną, w pół przeźroczystą obwodząc cię razem z niem — oto pierwszy głos obił ci się o uszy...
To nie powolny jęk dzwonu, ani pieśń pastusza pól naszych... to zgrzytanie młyna, to świst machiny, to łajanie cisnącego się tłumu, a potem śmiech pijacki, turkot wozów tysiąca, szum fali pielgrzymiej co przelatuje nie patrząc na miasto i mija go śpieszna, to szept jakiś nie zrozumiały, brzęk grosza, szelest papieru, śpiewek schrzypłego pozytywka i nie wiem już co więcej.
Dzwony tam jęczą w górze, ale ich nie słychać, modlitwy płyną ale ich nie pochwycisz... szumi życie na dole... górą duchy się śmieją. Z jednej strony cały zastęp białych aniołów-stróżów z pospuszczanemi skrzydły i rękami, z drugiej cała legia szatanów wyprawia pląsy w powietrzu... a fale powietrzne to ich podnoszą, to spuszczają, to zbliżą, to oddalą... i aniołowie osuną się, dźwigną, lecą, aż znów miłość i litość ściąga ich na ziemię.



Dosia umieściła się w karetce pocztowej z oczyma spuszczonemi, które jednak z pod rzęs długich umiały widzieć nie patrząc, z bijącem jakąś niecierpliwością sercem i rozmarzoną głową, a w niej więcej było pragnienia i nadziei niż obawy.
Naprzeciw niej siedział młody jakiś mężczyzna pożerający ją oczyma, ubogie znać chłopię, które pierwszy raz ujrzało zstępujący na ziemię ideał, i klęczało przed nim sercem i myślą zdumioną. On i ona składali na ten raz cały transport poetyczny przybywający w miasto; reszta bowiem podróżnych jechała z szyderstwem, na chłodno, i na nich zbliżanie się do stolicy robiło tylko wrażenie rewizji na komorze i powrotu do prozaicznego trybu powszedniego życia. A było ich czworo, dwie pary skrzyżowane tak, że stary, łysawy z wąsami, po miejsku ubrany jegomość siedział wprost naprzeciw Dosi, a gruba, biała, jeszcze wcale nie brzydka, ale roztyła jejmość, widocznie rodem z miasta i życiem miejskiem przesiąkła, naprzeciw młodego chłopaka. Los zbliżając dwie istoty świeże, piękne i stojące jeszcze u wrót zamkniętych przyszłości, rozdzielił je szydersko, i wystawił na oddech i magnetyczną siłę wejrzeń, dobranych jakby na umyślnie dwojga przedstawicieli miasta i jego zepsucia. To zbliżenie jednak nie przeszkadzało chłopcu i dziewczynie sympatycznie rozglądać się w sobie i w wejrzeniach swych zaczerpnąć trochę żywiołu do nowych marzeń.
Wiemy już jak piękną była Dosia, jej wdzięk podwajała jeszcze obawa, nieśmiałość, położenie sieroce, nieobeznanie z tem co ją otaczało i grozić zdawało, odwagę bowiem i wiarę, z którą jechała zrazu, gubiła powoli po drodze i przestrach ją jakiś ogarnął paniczny. Paweł Trawiński, ostatni opiekun, dowiózł do najbliższej stacji, sam jeszcze nakłaniał się i wyprosił, że ją w niezajętej szczęściem umieszczono karetce, i gdy poczciwa ogorzała twarz jego znikła z oczów Dosi, poczuła dopiero jak ciężko być samemu na świecie, nie znając tego świata. Nagle, wśród wrzawy i tłumu gościńca pierwszy raz znalazłszy się sama jedna, bez opieki, obca wszystkim, zadrżała nad sobą. Pojęła wrecie, że jest maluczką jednostką, niepotrzebną nikomu, popychaną i lekceważoną przez otaczających, i zrozumiała trudność wyrobienia sobie jakiegoś stanowiska wśród ludzi, których mała garstka żywo już przedstawiła jej większy świat, w jakim miała utonąć. Dziecku zdawało się jeszcze przed chwilą, że dość będzie pokazać się w czarnej sukience, z oczyma zapłakanemi i ładniuchną swą twarzyczką, by obudzić litość, zajęcie, miłość i ujrzeć ręce wszystkich wyciągnione ku sobie... tu ogarnął ją chłód jakiś, postrzegła, że każdy żyje dla siebie i popycha drugich prędzej niż wspiera; wzdrygnęła się, rachując, jak trudno przyjdzie wyżebrać współczucie. Sądząc z wiejskich swych przyjaciół, we wszystkich zrazu oczekiwała pomocników i opiekunów, ale wnet przekonały ją wejrzenia i uśmiechy podejrzliwe i szyderskie, że na nikogo rachować nie było można.
Chociaż nie powinno było zdawać się dziwnem że jechała sama jedna, jej piękność, osamotnienie, coś nadzwyczajnego w twarzy i ruchu, zdradzającego wyższość uczucia i świeżość wiejską, zamiast obudzać litość i wywoływać zajęcie, budziły podejrzenia i natrętną ciekawość.
Dosia zrazu aż do zbytku szczera, musiała wkrótce zamknąć się w sobie i pokryć twarz maską chłodu i obojętności; domyśliła się, że łzy, strach, modlitwa nawet mogły być powodem tysiąca fałszywych tłumaczeń i urągań, tak trafne miała przeczucie świata, którego jeszcze nie znała, który ją w kilku postaciach spotkał i w nich objawił się cały.
Traf, który mówiąc nawiasowo powinien by się nazywać inaczej, bo wszystko na świecie tak jest urządzone, że w danej chwili spotykają się dwa atomy i dwie istoty których żywot wzajem na siebie ma wpłynąć, traf, a raczej Opatrzność dała jej szczególnie dobranych towarzyszów podróży. Pierwszym z nich był ów młody chłopak, który jak ona jechał z ubóstwem i nadzieją pracy do mało znanej mu Warszawy. Jemu śmiała się stolica jako ognisko oświaty, jako cel marzeń, błyszcząca gwiazda na horyzoncie młodości — w wyobraźni rozmarzonej widział to przyszłość swą rozwijającą się świetnie, ludzi przewodniczących mu ze współczuciem, dłonie i serce braterskie, bohaterów, genjusze, znakomitości, i dążył ku temu upragnionemu Jeruzalem z pokorą ucznia, z pobożnością pielgrzyma, z nadzieją niedoświadczonego dzieciaka.
Oprócz niego, siedział, jakieśmy już wspomnieli, naprzeciw Dosi, nie pierwszej już młodości, dobrze łysawy, z wąsami trochę szpakowatemi mimo kosmetyku co je czernił, mężczyzna, którego wiek można było chyba odgadnąć z tego, iż się z nim widocznie ukryć starał. Trzymał się on sztywnie, poruszał żywo, uśmiechał po młodemu, ale ani kropelki podobno młodości i świeżości w nim nie było. Twarz ni brzydka, ni piękna, jedna z tych które sobie przypomnieć trudno, z jakiemi stu ludzi po ulicach chodzi, miała szare oczy zagasłe, usta zakryte wąsem i resztę dla proporcji. Cera jej śniado-żółtawa, nie podnosiła wcale wyrazu najpospolitszych w świecie rysów, którym czoło nizkie a szerokie nadawało tylko piętno siły i uporu.
Po ruchach pewnych, nieco sztywnych, podrzucaniu ramionami pozostałem po szlifach, nawyknieniu do prostowania, łatwo było poznać eks-wojskowego, co para wstążeczek zbrukanych, zawiązanych u klapy surduta, potwierdziła jeszcze dobitniej, każąc się domyślać że młodość spędził na koniu, przy szabli. Przy pożegnaniu w Sielcach z jakimś kolegą, i wywoływaniu podróżnych do zajęcia miejsc swoich wedle numerów, mogli się towarzysze dowiedzieć, że tym jadącym z niemi do Warszawy jegomością był kapitan Rybacki, figura nieznana na prowincji, ale w Warszawie w pewnem kółku popularna i nie bez roli. Był to jeden z filarów wesołego klubu viveurów (nie mamy szczęściem wyrazu na oznaczenie tego zajęcia, które niedawno otrzymało prawo obywatelstwa i stało się niejako stanem, uwalniającym już od obierania innego) — wielki myśliwy, wielki koniarz i sportman, znawca na winach i jadle wykwintny, kobieciarz nie mniejszy i wielbiciel ochoczy teatralnych wymokłych i wysmarowanych piękności; zresztą człowiek, który grywając w karty nie przegrywał nigdy i nie mając nic pod słońcem, żył jakby kilkadziesiąt tysięcy miał co rok do wyrzucenia. Kapitan Rybacki przewodniczył bawiącej się młodzieży i ułatwiał jej pozbycie się czasu i pieniędzy. A że gdy wojskowo służył jeszcze, był adjutantem pułkowym, i do figlów zawsze niezmierną miał ochotkę, choć nie zawsze celował w doborze konceptów i mistyfikacyj, w służbie jeszcze dano mu przezwisko figiel-adjutanta, które i teraz nosił. To upodobanie w płataniu nieprzyjemnych psot i robieniu sobie żarcików ze wszystkiego, choć je znacznie wiek i doznane wypadki uśmierzyły, pozostało jednak skrycie w napojonej niem za młodu skorupce. Bez figiel-adjutanta nie obeszło się nic — kursa, zakłady, śniadania, baliki, polowanie, wesele, bal, maskarada, żywe obrazy, loterja — ochoczo brał w nich udział, choć nie swoją ale cudzą kieszenią, zawsze jednak własnym konceptem; dodawał humoru, zagrzewał, wpędzał w matnię, umiał podbijać bębenka i nigdy się zbyt surowo nad znaczeniem czynności swych nie zastanawiając, robił to co mu do głowy przyszło, o co go poproszono, czem się chciał przypodobać, kpiąc z przesadzonych delikatnostek.
Pił kapitan okrutnie, ale się nie upijał nigdy, z kobietami był nieznośnym natrętem, i nawykły do baletniczek, nie najlepszego tonu miał maniery; grał przewybornie, jeździł konno doskonale, zresztą nie zbywało mu na talentach, bo śpiewał basem nie uczono, ale z dobrą intonacją, podobno, nawet mając niejaką słabość do swego głosu, gdyż się z nim rad popisywał. Mówiono, że w wyższej nieco sferze jego postawa, ramiona, śmiałość, wyjednały mu parę szczęśliwych, ale krótko trwałych, niby serdecznych intryg, z których chwalił się półsłówkami i półuśmiechami jak ostatni student, zapewne tej niepowściągnionej chełpliwości winien będąc, że później już nawet najobojętniejsze na sławę swoją kobiety, unikały od niego. Nagradzał to sobie, w wielkich będąc łaskach u innego świata jejmościanek, które się nim zachwycały, choć niemi pomiatał dosyć — dowcip i zuchwalstwo czyniły go niezwyciężonym.
W rzeczy figiel-adjutant ów nie był ani dobry ani całkiem zły, ot tak, pospolite sobie Boże stworzenie, nie robiące nigdy ofiary z siebie dla nikogo, poczciwe gdy chodziło o upicie się aż do choroby i posługę jakąś powszednią, nie mające nic a nic tego, co się u innych sercem nazywa, głową bardzo mierne, dowcipem tylko niezbyt wykwintnym ale dobrze słonym i niezamąconą wesołością a wiarą w siebie, odznaczające się, kapitan nigdy nic nie umiał i bez nauki się obchodził; brał bezkarnie Juliusza Cezara za generała z czasów napoleońskich; gdy się go pytano czy pamiętniki jego czytał, kręcił wąsem i mrugał; z geografią mijał się często, ale że w wyższem towarzystwie trochę sprytu za wszystko starczy, wykręcał się kpinkami z najstraszniejszych nawet bąków.
Ten jeszcze wielki miał przymiot kapitan, że się zbić nigdy nie dał z tonu, padał zawsze jak kot na cztery nogi, skonfundowany sam śmiać się poczynał mistyfikując tego, który go chciał złapać, i nazajutrz po najcięższej konfuzji, występował jak z kąpieli świeżuteńki, pewien siebie, rzeźwy, jakby mu się nic a nic nie przytrafiło. Potrzebny i usłużny, odpędzić się nie dawał, zimne przyjęcie nań nie pomogło, drzwi zamknięte nie wstrzymały, wchodził przebojem, zagłuszał poufałością, wkręcał się, narzucał, i nikt nie miał odwagi odepchnąć natręta, który czego widzieć nie chciał, uporczywie nie dawał sobie pokazać.
Ta postać nie zbyt oryginalna, ale ciekawa, napawała się widokiem Dosi z prawdziwą rozkoszą; znawca przyglądał się jej, smakując z minką figlarną, i im dłużej przypatrywał się, tem widać goręcej chciał przybliżyć się i zapoznać. Dosia, czy nie poznając się na nim, czy ujęta nadskakiwaniem w którem nie dostrzegła przesady i uwłaczającego jej szyderstwa, więcej nań poglądała, niż na milczącego młodego chłopaka, który ją oczyma pożerał.
Ostatnią wreszcie w karetce była otyła, biała, nie stara jeszcze niewiasta, widocznie miejska obywatelka jak kapitan i powracająca z wycieczki do domu. Małego wzrostu, pulchna, różowa, mogła to być niegdyś bardzo milutka piękność kawiarniana; nosek zadarty, biegające oczki żywe, dołki przy ustach, musiały ją czynić niezmiernie powabną dzieweczką, ale dziś, przy dobrej tuszy i po latach trzydziestu, czegoś wydawała się śmiesznie, z niedobitkami wdzięków młodości i całkowitą do niej pretensją. Ubrana po miejsku, wykwintnie, a niezbyt czysto, że się zmięła w drodze i zapyliła, wyglądała pociesznie ze swą minką fertyczną, figlarną buzią i wzrokiem latającym nieustannie. Stanu jej niepodobna było odgadnąć, bo ubiór był dostatni, suknia jedwabna, mantylka od Szlenkera, kapelusz świeżutki, chustka batystowa, rękawiczki paryzkie, ale dobór tych rzeczy i połączenie ich z bardzo prostemi, przytem strój niestosowny w podróży, obejście jejmości i mowa jej, kazały się domyślać, że za co innego chciała uchodzić, a czem innem była w istocie.
Kapitan znał ją widać lub musiał spotykać, przywitał się zaraz poufale; ona jednak zaczerwieniwszy się, udała, że tego nie uważała i grała rolę niewinnej dzieweczki, wyglądającej opieki. Być może że opiekunem życzyła mieć sobie owego młodego chłopaka, który pomimo rzucanych nań wejrzeń, kaszlu, ruchów różnych i wstępów do rozmowy, na zaczepki nie zważając, ani na nią rzucił okiem.
— Pani Chyłkiewiczowa widać mnie nie poznaje — odezwał się drwiąco na jednym przeprzęgu figiel-adjutant.
— Dajże mi pan pokój — odparła oburzona blondynka, szukając czegoś w torbeczce — proszę się odemnie odczepić...
— Jak krótka pamięć! zadziwiająca rzecz! — uśmiechnął się kapitan.
— Ale niechże mi pan da pokój, — powtórzyła, ofukując się z przelotnym błyskiem zagniewanych i groźnych oczów jejmość — ja pana nie znam!!
Rybacki skłonił się i na tem poprzestał.
Nie wiem, czy uparcie zwrócone wejrzenie obu mężczyzn, czy inny jaki powód tajemniczy, wywołał w Chyłkiewiczowej zajęcie nieszczęśliwą sierotą, ale naprzód się jej zdaleka z kątka swego przypatrywać zaczęła, śledząc z najmniejszych oznak jaki mógł być stan i położenie sąsiadki, potem korzystając z chwili wolniejszej, zawiązała z nią po cichu rozmowę, z której Dosia dość była rada.



— Daleką to ma pani drogę przed sobą? — zapytała.
— Do Warszawy — odpowiedziała Dosia.
— Zapewne do krewnych? — patrząc na żałobę, dodała Chyłkiewiczowa.
— Nie, ja tam nie mam krewnych.
— Do opiekuna...
— Nie, pani.
— Do znajomych więc...
— A! ja i znajomych tam nie mam wcale.
Zapytania stawały się coraz trudniejsze, ale popatrzywszy czas jakiś w śliczną twarz dziewczęciu, sąsiadka dodała:
— To, czy nie sukcesja?...
— Nie mam majątku... — przytłumionym głosem, z boleścią nieco teatralną, dodała sierota.
Nie wypadało badać dalej, ale ciekawość, czy nie wiem jaka pobudka, wzbudziły w Chyłkiewiczowej pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej.
— Cóż pani myśli robić w Warszawie?
— Sama nie wiem jeszcze... chciałabym... znaleźć jakieś zajęcie.
Właśnie tyle pragnęła dowiedzieć się kobieta, której wymowa zdradzać poczęła, zatarte wprawdzie, ale wyraźne jeszcze pochodzenie — uśmiechnęła się i poufalej, śmielej już poczęła Dosi przyglądać się, to na twarz, to na ręce, to na suknie, przenosząc wzrok przeszywający.
— A wiele sobie pani lat liczy? — spytała po tym niemym egzaminie.
— Kończę siedmnasty.
Pokiwała głową Chyłkiewiczowa, i niespuszczając z niej oka, zadumała się nieco.
— A dokąd pani myśli w mieście zajechać?
— Nie wiem, sądzę, że łatwo mi będzie znaleźć jaki dom zajezdny...
— Jeśli pani nie znasz Warszawy, miło by mi było w tem jej dopomódz — dodała tłusta blondynka — bardzo dobrą i tanią znajdziesz pani stancją w Nadwiślańskim hotelu... i bezpiecznie i porządnie... mam tam znajomą przyjaciółkę, gospodynię, mogę ją pani zarekomendować.
— Bardzo dziękuję za tę życzliwość — trochę nieufnie odparła Dosia — ale ja... potrzebuję czegoś bardzo skromnego, póki sobie nie znajdę zajęcia i mieszkania.
— O! tam też właśnie najlepiej, najspokojniej, najtaniej, ręczę, że pani będziesz kontenta.
Figiel-adjutant, udając roztargnionego, żeby rozmowie nie przeszkodzić, wysłuchał jej bacznie patrząc przez okno na las; młody chłopak mało z niej pochwycił, bo mu trudniej przyszło połapać odpowiedzi Dosi, która mówiła cicho i z daleka; domyślił się wszakże w końcu, spuścił głowę i posmutniał, a kapitan poweselał na przekór. Przestał przypatrywać się krajobrazowi i zwrócił do sąsiadki:
— Widzę, że tu pani będziesz zupełnie obcą w naszej Warszawie — rzekł półgłosem, żartobliwie niby, niby poważnie — trzebaż być bardzo ostrożną! Jedziesz pani w otchłań i na zgubę jej tysiące rąk się wyciągnie... Zapewne nie mogę powiedzieć, żebyśmy tu mieli więcej oszustów i oszustek niż gdzieindziej po wielkich miastach, ależ znowu nie anieli mieszkają w nadwiślańskiej stolicy... niech się pani strzeże łatwych przyjaźni i znajomości, unika tych co się będą narzucać, obawia ofiar i lada komu nie wierzy, szczególniej kobietom! dodał z przyciskiem. — Szczególniej kobietom!... O! tak! tak!...
Blondynka zarumieniła się i przygryzła usta, rzucając z przeciwnego kąta na kapitana wejrzenie, którem zdawała się chcieć go zabić, a które on wytrzymał jak pusty prochu ładunek — z uśmiechem zadowolenia z siebie; Dosia zaś śmiało nań spojrzawszy uczuła potrzebę ujęcia się za płeć swoją...
— Proszęż pana, dla czegoby nieszczęściem więcej złych kobiet niż mężczyzn być miało?
— Dla tego, że to są słabe istoty! niestety! — westchnął Rybacki — cóżem ja temu winien!
— Słabe istoty które mężczyźni psują sami! — dorzuciła ze złośliwością blondynka — a potem niemi poniewierają...
Młody chłopak wcale do tej rozprawy nie należał, i widać było że to spoufalenie się ideału z rzeczywistościami dyliżansu przykre na nim robiło wrażenie; blondynka widocznie życzyła sobie kilkakroć wziąć go w pomoc, on jednak zapatrzony jak w tęczę w Dosię, ust nie ośmielił się otworzyć.
Napróżno biedny wyglądał, spodziewał się co chwila choćby jednego litościwego rzutu oka na siebie: sierota unikała widocznie spotkania i gdy w przelocie zachwyciła promyk jego oczów, odwracała się, okazując, że jej ta natrętność się przykrzy.
— Otóż nareszcie kochana Warszawa! — westchnął kapitan gładząc wąsy i odwracając się do Dosi — po dłuższym nieco przymuszonym pobycie na wsi, nie uwierzysz pani jaka to rozkosz powrócić do miasteczka do którego się przyrosło! Hej, bo też to się tu żyje! Lubię czasem na wilki na wieś pojechać, ale na krótko, bo nie ma życia jak w mieście; na prowincji gnije szlachta... tu dopiero człek czuje że jest na świecie.
Nikt mu nie odpowiedział, Leon się tylko nieco oburzył.
— Za pozwoleniem pańskiem — rzekł — w taki sposób bardzoby niewielu było wybranych, a re3zta skazana na nieoglądanie nigdy ziemi obiecanej... przecież wieś żywi miasto, a każde z nich ma swój udział i posłannictwo w życiu społecznem.
— Hm! — chrząknął kapitan, odwracając się pogardliwie do młodzieńca — co?
I widocznie pokazał mu, że w podróży można pogawędzić z nieznajomemi kobietami, ale się nigdy nie odzywać do nieprezentowanych sobie mężczyzn; zrozumiawszy to a raczej domyśliwszy się młody chłopiec uchylił się w drugą stronę powozu i z uśmiechem spojrzał w okno obojętnie, nie tłumacząc więcej. Wzrok kapitana padł więc tylko na plecy młodego towarzysza podróży, które już na — co? nie odpowiedziały.
Blondynka chciała widać nagrodzić ten zawód swemu sąsiadowi, opierając maleńką nóżkę niedostającą do dna powozu na jego nogach, i rzucając nań wyzywające wejrzenie, ale nieznajomy usunął się jak sparzony.
W tej chwili powóz pocztowy trochę się zatrzymał w rogatce i powoli począł spuszczać ku mostowi, a widok gwaru i żywota miejskiego pochwycił oczy Dosi, nie mogącej się już oderwać od niego. Ta ciżba, wrzawa, obojętność nieznajomych ludzi, sama ich liczba, zdumiewała biedną dziewczynę, której się kręciło i zawracało w głowie, a serce jednak biło przyspieszonemi tętny ku temu nowemu światu.
— Czy to tak zawsze, czyśmy tylko na nadzwyczajny ścisk natrafili? — spytała swojej towarzyszki kłaniającej się i uśmiechającej już przechodzącym znajomościom na wszystkie strony.
— Cóż to pani myślisz? jeszcze tu dziś prawie pusto; innych dni bić się potrzeba żeby przejść! Warszawa nie małe miasto! — podchwycił figiel-adjutant.
Pocztyljon nieustannie musiał trąbić, taki tłok znaleźli koło pragskiego mostu — ogromne wozy ładowne drzewem, beczkami, bryki towarów, powozy z miasta i do miasta idące, doróżki z wesołymi woźnicami, stada bydła, ćmy żydowstwa, mnóstwo wyrobników mijać musieli nieustannie, a tysiące głosów różnorodnych krzyżowały się w powietrzu, mięszając z dzwonami kościołów i turkotem powozów.
Strach ogarnął Dosię, która znowu uczuła się zgubioną wśród tego odmętu, maluczką, nieznaczną i sierotą, ale wnet przeczucie podszepnęło jej, że nie utonie w tych falach i uśmiechnęła się do nieznanego żywiołu, a oczy łzą zaszłe błysły jakąś odwagą... Patrzała i uczyła się już tylko, usiłując przeniknąć w głąb życia, które tak odmienne od znanego jej nosiło barwy.
Gdy podróżnych z komory zaczęto wypuszczać, kapitan, który po drodze dorożkarza znajomego sobie zamówił, pożegnał Dosię bardzo uprzejmie, prosząc ażeby, jeśli się znajdzie w potrzebie szukania pomocy, do niego wprost się zgłosiła, i oddał jej swój adres na połyskującej karcie. Z równą gorliwością uczepiła się do niej Chyłkiewiczowa, ofiarując zaraz zawieźć do Nadwiślańskiego hotelu; nareszcie młody chłopak, zmięszauy i nieśmiały, prosił niezręcznie, by mu pozwoliła usłużyć sobie, w razie jeśliby jego usługa na co przydać się mogła. Dosia więc w duchu zwycięzka obudzeniem takiego współczucia, uśmiechnęła się, dziękując na wszystkie strony, pewna już będąc, że ten wstęp do życia zwiastuje przyszłe jego pomyślne koleje, i skinieniem głowy podziękowawszy towarzyszom, dała się pochwycić Chyłkiewiczowej do dorożki i uprowadzić do przyrzeczonego hotelu.



Nie wiem wcale jak dziś wygląda hotel Nadwiślański, a nawet czy się jeszcze utrzymuje; ale w tym czasie do którego powieść się nasza odnosi, był to jeden z najlichszych i najbrudniejszych zajazdów miasta Warszawy, utrzymywany przez niejaką panią Rieben, pochodzeniem i zatrudnieniem pokrewną Chyłkiewiczowej, niegdyś piękną bardzo kobietę, dziś z resztkami nieużytecznej już piękności dorabiającą się środkami innemi, choć nosiła krzyżyk na szyi, mówiła tak mocno z żydowska i żyła na sposób izraelski, że trudno było mieć ją za chrześciankę, choć szyldzik ten widoczny ją za taką ogłaszał. Zasad bardzo wolnych, gospodyni hotelu znajdowała, że każdy ma prawo czynić co mu się podoba, że do niczyich czynności mięszać się nie godzi, bo każdy odpowiada za swoje — a zresztą — co komu do tego, w cudze sprawy mięszać się nie trzeba i swego nosa pilnować. Zażarta na zysk, ciągnęła go zkąd i jak mogła, na resztę plując i ruszając ramionami.
Mąż potrzebnym się jej okazał do posyłek, dla reprezentacji, wreszcie, że jakoś kobiecie samej jednej nie pięknie, wzięła więc sobie małego, cherlawego pijaczynę, którego biła i policzkowała gdy się zbytnie zalał i rzucała nim tak jak starą miotłą, posługując się do najbrudniejszych czynności, wymawiając niekiedy, że umarłby gdzieś w rynsztoku, gdyby ona go nie dźwignęła łaską swoją. Poczciwe to stworzenie wzniesione na władzcę hotelu, zdumione swą wielkością i przejęte szczęściem jakiego doznawało, znosiło co nań spadło cierpliwie i posłusznie, ledwie na stróżach mogąc niekiedy pomścić się za odbierane od pani kuksańce, i to ostrożnie. Pan Rieben nie mięszał się do niczego, jadł, pił, posłany spełniał rozkaz, i gdy przyszło za jejmość w policji pokutować, z przykładnem poświęceniem znosił co nań spadło. Sama pani zawsze na pamiątkę pewnych zwycięztw chodząca w trofeach, ogromnie jeszcze strojna, ubrana, soletowana, obwieszona lań cuchami, ugarnirowana błyskotkami, udawała chętnie przed furmanami osobę wyższego towarzystwa, chorowała na spazmy (sic), na bicie serca (sic), ale dziewczęta biła propria manu, a grosz ciągnęła do worka jak pijawka go wysysając...
Wchodząc do jej hotelu, po atmosferze jego można się było domyśleć, jak był utrzymywany starannie; jednakże czy to z położenia u wjazdu, czy dla innych jakich niewiadomych dogodności, zawsze był prawie pełen, wiecznie napchany i na chwilę nie pustował. Starzy przyjaciele i znajomi pani Rieben, znanej dawniej w innym świecie, po ogródkach i dolinach, pod nazwiskiem Kruczka, zapewne dla czarnych swych włosów i oczu, dziś już niestety znacznie zblakłych, zajeżdżali do niej przez pamięć dawnych stosunków; młodzież wiodła tu jakaś ponęta tajemnicza, ostrożnych wieśniaków myśl, że taniej być musi niż po innych w środku miasta hotelach, a może i bezpieczniej. Pomimo jednak usunięcia Nadwiślańskiego zajazdu od gwaru i tłoku, trafiały się tu często kradzieże, ale staranna gospodyni umiała zawsze zwalić je na nieostrożność przybyłych i ich własną uczynić winą.
Hotel składał się na dole i piętrze z ośmnastu jakich numerów, różnej ceny i wielkości; oprócz tego na dole mieścił kawiarnią, bilard, cukiernię i traktjer, zlane w jedną piękną i harmonijną całość. Sama pani Rieben, na czele sześciu dziewcząt raźnych i ślicznie zawsze poprzebieranych, które się często mieniały, bo im jakoś wyborne trafiały później kondycje, utrzymywała ten instytut gastronomiczno-bilardowo-popularny, do którego od niejakiego czasu przyłączyła ogródek z bawarją. Uczęszczały tu osoby nie pierwszego zapewne towarzystwa, ale czasem bywały i znakomitości, a w traktjerze karmili się prawie wszyscy podróżni zajezdżający, którym miło było znaleźć obiad o czterech potrawach za dwa złote, z musztardą i sałatą extra.
Przybywający ze wsi obywatel w ogólności jest niezmiernie oszczędny, woli się zawsze struć za dwa złote i potem chorować wydając tysiące, niż szukać porządniejszej strawy w osławionych drożyzną traktjerach. W prostocie ducha wystawia sobie, że obiad za dwa złote musi być zdrowy i gospodarski, niedomyślając się wcale, że za te pieniądze najlepsza gospodyni uczciwego i zdrowego jadła wyspekulować nie potrafi.
Hotel Nadwiślański trącił coś jeszcze wsią i przypominał urządzeniem, prowincjonalne zajazdy, nie starając się o wykwint i pokaźność; dla wielu było i to zaletą, że w nim się wcale żenować nie potrzebowali, mogli jak chcieli zabrukać, i nie imponował im szwajcar, który tu był zatabaczonym człowiekiem bardzo grzecznym, a słudzy nie chodzili wyperfumowani, w glansowanych rękawiczkach, schody zaś raz w tydzień w sobotę tylko umiatano, zgarniając kupę śmieci w kątek. W dziedzińcu także stały sub Jove bryki, wozy, konie, które pozwalały sobie, jakby były w domu na łąkach ojczystych, rozwieszano bieliznę, wylewano pomyje w pośrodku, i cały boży dzień pełno było frymarczących żydków z towarami, którzy naturalnie, gospodyni za to suchą ratę, a szwajcarowi wchodowe opłacali. Byli to już wybrani i uprzywilejowani tego hotelu kupcy i przekupnie, faktorzy i posługacze, za którymi nikt inny docisnąć się nie mógł. Izdebki, wyjąwszy paradny apartament numer pierwszy, składający się z saloniku, przedpokoju, sypialni i pokoiku dla służącego, były tak rozporządzone, że każda z nich mogła być wzięta oddzielnie, lub po dwie razem. Nie starano się w nich wcale o wykwint i niepotrzebną elegancję, kilka krzeseł, kanapa wyżłobiona siedzeniem długiem, stół, stoliczek, zwierciadełko, z butelką i miednicą, składały cale gospodarstwo. W paradnym tylko apartamencie, niby mahoniowo przybranym, były w dodatku dwa stare portrety, duże stłuczone zwierciadło i coś tam jeszcze mebli dla wygody, nie licząc drobnych stworzeń, autochtonów całego domu, najstalszych jego mieszkańców, którzy ożywiali pustynię. Numera w czasie jarmarku wełnianego, zgromadzeń na kursa i wody, czasem zimą w zjazdy liczniejsze, były i dobrze opłacone i pozajmowane do jednego; w ciągu roku szły taniej, czasem pustowały, ale za to trafiali się lokatorowie miesięczni i dłużsi.
Chyłkiewiczowa, zachwaliwszy wprzód Dosi mieszkanie, wygody jego i bezpieczeństwo, przywiozła ją do hotelu, a sama wprzód poszła się umówić z gospodynią o jak najtańszą lokację, i żywo dosyć pobiegłszy na górę, zabawiła się tam z kwandrans, przez który mnóstwo przechodzących i domowi mieli się czas sierocie, jak na wystawie siedzącej, przy patrzeć — nareszcie powróciła z gospodynią razem, która zeszła osobiście, by nowego gościa zobaczyć. Zaczęła od tego, że kręcąc klucz w palcach, mocno się jej przypatrywała, z miną-znawcy egzaminując sierotę, a potem skinęła wiodąc ją za sobą, i odezwała się powoli:
— Już muszę zrobić tego dla mojej przyjaciółki, że panience dam dobry i tani numer... bo ja to wiem co ze wsi przyjechać i wpaść, chowaj Boże, w niepoczciwe ręce, to obedrą i okradną, ale u nas tego nie słychać, tu wielcy panowie zajeżdżają, u mnie choćby w dziedzińcu pieniądze położyć, nikt nie tknie, będzie panna miała spokojność i wygodę, jak nie może być lepiej.
— Ale cóż to będzie kosztować? — odezwała się Dosia nieśmiało.
— Już niech panienka na mnie się spuści — przerwała Chyłkiewiczowa, ona nie jest i z tych co by chcieli biednego obedrzeć, ona dla mnie to zrobi, że tanio odda, i co dobrego.
— Niech no panna wprzód numer zobaczy, — dodała gospodyni — prowadząc za sobą w głąb kurytarza na dole przy kuchni, w dosyć ciemny i tłustemi wyziewy woniejący kątek, to jest mieszkanie jak potrzeba dla panny, nie od ulicy, na boku, spokojne, ciche.
Weszli, ale pomimo dnia, bez światła, trudno się było rozpatrzeć w mieszkaniu.
— Ale jakże tu ciemno! — zawołała Dosia.
— Co za ciemno! to z podwórza wchodząc tak się wydaje — odparła pani Rieben — ale jak zaciszno i bezpiecznie, i tanio!
Mam ja i obszerniejsze pokoje, ale tamto drogie; teraz zajazd wielki, wszystko pozajmowane, niech panna pojedzie do innych hotelów.
Izdebka, która po chwili nieco się rozjaśniła, była malutka, ciasna, długa a wązka, widocznie skrawek jakiś kurytarza, wyprowadzony przez gosposię na numer; ale w niej znać od dawna nikt nie mieszkał, bo zatęchła od wilgoci, i powietrzem jej trudno było odetchnąć. Stało w niej niby łóżeczko ubogie z siennikiem, stolik czerwono bejcowany i dwa drewniane krzesełka, a na ścianie wisiał kawałek lusterka. Dosi wydało się to bardzo dostatecznem na początek, bo się obawiała wyczerpania zapasów podróżnych, ale pomyślała w duchu, że to tylko popas i tymczasowy spoczynek. Przystąpiono więc do targu z pomocą usłużnej Chyłkiewiczowej, która widocznie chcąc sobie zaskarbić względy Dosi, poczęła gorąco i troskliwie się umawiać, naprzód o samo mieszkanie, potem co się zdało lepiej, o stancję, stół i kawę. Chwilami zdawało się Dosi, że dwie jejmoście znające się jak łyse konie, z targiem tym odegrywały komedją, ale nie będąc pewną, czy lepiej sama potrafi, dała się im wywieść w pole, choć już umysł jej, obdarzony szczególną przenikliwością, odgadł co się w koło działo. Zamyślona więc słuchała żywego ujadania się swej nowej przyjaciółki, sporu jaki z nią wiodła gospodyni, i w końcu zgodziła się na warunki, byle pozostać samą i spocząć po gwarze, który się jej stał nieznośnym.
Kiedy nareszcie po odejściu dwóch gadatliwych kumoszek, zamknęła się wśród czterech nagich murów izdebki, do więzienia podobnej, łzy puściły się jej mimowolnie z oczów, tak czuła się upokorzoną położeniem, ściągającem ją z wysokości marzeń, na brudną i ohydną rzeczywistość, do której nie czuła się przeznaczona.
Dopóki trwał gwar, otaczali ludzie, przesuwał się przed oczyma znajomy kraj z wiejską swą przestrzenią zieloną i kwiecistą, póki nowe coraz obrazy rozrywały myśl, Dosia nie poczuła tak osierocenia; tu w samotności dopiero z ciemnych kątów izdebki powstały strachy przyszłości. Po za murami hotelu słychać było jakiś łoskot złowrogi, więzienny, brzęk łańcuchów, huk jakby spadających kamieni, jakby jakieś jęki i krzyki, wołania o pomoc i stłumioną wrzawę publiczną, a te zmięszane głosy powszedniego życia miejskiego, ten oddech stołeczny przeraził dziewczę i spoił jakąś gorączką, zlękła się sama nie wiedząc czego, zgrzytu tej ogromnej machiny, której koła zetrzeć ją mogły. Z przestrachem poczęła myśleć o jutrze, rachować się z pieniędzmi i roić co jej grozi; ale wnet silna młodość i przeczucie, podniosły ja na swych skrzydłach złotych, i marzenie wyciągnęło z ciemnego i ciasnego kąta, na świat weselszy i promienny.
— Nie! nie! — zawołała — ja tu zginąć nie mogę — ludzie tak źli nie są, a oko moje czyta w nich i przeczuwa co się w głębi duszy ich dzieje — wyjdę z tego odmętu, i będę panować.
I po chwili znowu pieszczone dziecię, obejrzawszy się na ciasną i zimną pustkę otaczającą, poczynało płakać i rozpaczać. Młode uczucie przerzucało ją ciągle z jednej ostateczności w drugą, ukazując to zgubę i śmierć głodną, to raje błyszczące i kupy złota i kupy ludzi na klęczkach. Dosia oczekiwała czegoś niespodziewanego, ni mniej ni więcej cudu jakiegoś, znalezienia matki, uścisków serdecznych, rodziny witającej ją zgubioną, i otaczającej pieszczotami za przecierpiane bole. Niekiedy na myśl wracała Sadogóra, ojciec przybrany, poczciwy Piotr i Jadwiga, ale nie wiem czemu już tam długo nie pomieszkała sercem, czując się do innego przeznaczoną świata.
Tak rozgorączkowana przechodziła się po izdebce, gdy pani Rieben pokazała się we drzwiach ze świecą w ręku, troskliwa o lokatorkę swoją, przychodząc się dowiedzieć czy nie potrzebuje czego, i ofiarując jej dziewczynę do posługi. Spojrzawszy uważnie na Dosię, spostrzegła zaraz co się z nią dzieje, i pokiwawszy głową, zawołała:
— No, co to panienka tak się martwi! nie trzeba się tak bardzo turbować; każdy z nas ma swoje kłopoty, ale się z nich ratuje, byle młodość a głowa. Wszakże to jeszcze tak młoda! niech no mnie panienka wszystko rozpowie, może i ja co poradzę. Jakże to się to stało, że panna tu przyjechała?
— A! moja kochana pani — odparła Dosia, — cóż mam ci powiedzieć? jestem sierota, nic nie mam prócz ubóstwa... nikogo w świecie co by się mną zaopiekował, szukam... sposobu do życia.
— No to co? — zawołała pani Rieben... to co? albo to co tak strasznego mając ośmnaście lat i takie oczy! Trzeba tylko wiedzieć co robić, a można mieć co dusza zapragnie!
Namyśliwszy się nieco, wstrzymała jednak z nauką gospodyni i zwracając rozmowę, szepnęła coś, że nie potrzebaby jednak zbytnio się oddawać i zawierzać Chyłkiewiczowej, która...
— Choć to moja przyjaciółka, ale ona nie ma dobrej reputacji — dodała... niech panna lepiej mnie słucha... można wszystko zrobić... ale można i zginąć wdawszy się z niedobrymi ludźmi...
Spojrzała na Dosię w tej chwili i nie wyczytała z jej oczów, że sierota zaczynała się poznawać w jakie wpadła ręce; ucieszyła się więc nadzieją, że owładnie nią, i zbudowała wcześnie plan bardzo zręczny opanowania dzieweczki, której młodość i wdzięk tyle zysków obiecywały!
Poczęła się zaraz dobadywać co myśli Dosia, i jaką sobie wystawia przyszłość, ale już ostrożne dziewczę zrozumiało że się zbyt wydawać nie powinno i odpowiedziało westchnieniem. Sama nie wiem, pracować muszę! służyć będę!
Pani Rieben rozśmiała się tylko, i nie nagląc dodała znowu przestrogę, żeby Chyłkiewiczowej unikać, nie słuchać jej rady, a spuścić się na nią.
— Niech jej panna nic nie mówi — szepnęła z cicha, jakby się obawiała podchwycenia — to taka kobieta co nic nie potrafi... nie trzeba się spieszyć, dobrze rozpatrzyć, nu — a choćby tam i pieniędzy zabrakło, to ja mogę pokredytować za słuszny procent, byle się panna nie wynosiła z mojego hotelu. Co to! człowiek człowiekowi musi czasem pomódz i poratować!
— A masz się panna w co ubrać? — dodała w końcu...
— Ja? oto tę tylko żałobną sukienkę — odpowiedziała Dosia.
— O to! — pocmokała pani Rieben — ależ to stara i pomięta! pannie trzeba mantylki, kapelusza, trzewików, chustek... tak się na ulicę pokazać nie można... u nas tu tak nie chodzą.
— Ale to będzie wiele kosztować?
— Wiele, nie; widzi panna, na to jest miasto, jest drogie i jest tanie; toż samo co bogaty za sto, ubogi znajdzie za dziesięć; ja tu znam takich żydków, że tu wszystko pannie dostarczą... i kapelusz, i suknię, i co tylko potrzeba... przyprowadzę tu jutro takiego co się panna nie poznasz jak ją ubierze... a już ja sama wytarguję, żeby drogo nie kosztowało.
Strój którego pragnęła, tak ucieszył Dosię, że się aż uśmiechnęła dziękując Riebenowej, domyślając się zresztą, że kupno bez jej zysku się nie obejdzie... czuła, że bez niego wyjść na ulicę nie potrafi... a chciała być piękną... bo jej coś szeptało, że piękność będzie jej orężem i przyszłości rękojmią.
Z tego usposobienia korzystając gospodyni, jęła zręcznie wyciągać ją na opowiadanie przeszłości, której dowiedzieć się chciała, i sierota nie potrzebując się taić, wyspowiadała jej młodość swoją, trochę ją poetyzując i krasząc. Historja Dosi tak była dziwną a do tysiąca opowiadanych w razach wielu przez różne istoty podobną, tak pospolita w świecie w którym żyła pani Rieben, że gospodyni wzięła ją za zmyślenie dosyć niezręczne, ruszyła ramionami, ale nie dając po sobie poznać, że jej nie uwierzyła, zmieniła tylko nieco wyobrażenie o przybyłej. Dopiero wydobyte papiery, potwierdzające życiorys Dosi, znowu dały do myślenia pani Rieben, która wpatrzywszy się w twarzyczkę dziewczęcia, odeszła, życząc dobrej nocy i radząc się na noc zamykać ze środka.
Nazajutrz wcześnie bardzo żydzi już stali u drzwi, a gospodyni przyszła sama dopomódz Dosi, do wyboru i targu o ubranie. Nie będziemy opisywali jak się ta scena odbyła, w której pani Rieben odegrywała rolę protektorki, wyganiała żydów, z którymi była w zmowie, przywoływała ich na nowo, gromiła, prosiła, póki wreszcie za dwa razy przepłacone ceny, Dosi nie przebrała od stóp do głowy w odświeżone z tandety łachmanki, które poczęły życie na ramionach zbytku, a kończyły osłaniając ubóstwo. Dziewcze do prostej zawsze przywykłe odzieży, bo pan Mikołaj Czeszak widząc jej skłonność do zalotności i upodobanie w stroikach, jak mógł opierał się tym zachceniom — rozśmiało się na widok gałganków, które jej się wydały przepyszne i wspaniałe. Jakkolwiek to było przepłacone i pospolite, przecież pozornie coś udawało, a że pani Rieben ubierać się lubiła sama i przypatrywała drugim, a instynktem nie miała bardzo złego smaku, wybór sukienek, kapelusza i reszty ubioru był dosyć szczęśliwy. Dosia w istocie probując ich nie poznawała się w źwierciadełku, a gospodyni, która jej pomagała osłupiała na widok piękności teraz w większym jeszcze występującej blasku i czarodziejskiem jaśniejącej urokiem. Nie wiem jakie myśli przyszły do głowy protektorki, która długo zapatrzy węzy się na Dosię, zawołała do siebie po cichu:
— A! gdyby to kto prowadzić umiał, ona by mogła wielki los zrobić!
Ale zyskując na blasku urody, której strój świeższy dodawał charakteru i wyrazistości, Dosia w tych wynoszonych, odświeżanych sukniach, w których może wprzód chodziła rozpusta, które sprzedały płochość i niedostatek, oblały może łzy nie jedne, straciła na wdzięku wieśniaczym, prostocie, wdziewała z niemi liberję nowego świata, zaciągała się niejako w szeregi istot uśmiechających z boleścią i tęsknotą w sercu, lub szukających w szale zapomnienia przeszłości. W żałobnej sukience swej przywiezionej z Sadogóry, inną jakoś, skromniejszą miała postać; w tych na pozór dostatku dowodzących stroikach, poczynała komedję, niedozwolającą poznać w aktorach, ile nędzy cierpią za kulisami.
W Dosi, jakby ją ta suknia objęła płomieniem, ubranie zrodziło żądze, któremi przesiękło, obudziło się pragnienie pokazania przed ludźmi, chętka wybieżenia w ulicę, schwycenia wejrzeń i oklasków... Gwar, który wczoraj przestraszał, dziś ją nęcił; niespokojna poczęła się prędzej ubierać, tłómacząc się przed sobą, że przecie miasto poznać potrzeba i z niem się oswoić...
Gospodyni przyprowadziwszy służącę z sobą, sama pilnowała ubrania, nie skąpiąc rady, a przeczuwszy myśl Dosi, która się wyrywała w świat, ofiarowała jej za towarzyszkę i przewodniczkę kawiarnianą sługę, która miała zaprowadzić do kościoła i powrócić z nią do domu...
Dosia, wyświeżona wreszcie do niepoznania, piękna jak anioł, ale nie tą już co wczoraj pięknością, wybiegła z bijącem sercem i niepokojem na ulicę... Tu tłum i zgiełk przestraszyły ją znowu, zatrzymała się, ale służąca uśmiechając się wskazała drogę i obie razem powoli poszły ku Bernardynom. Ranek był piękny osób mnóstwo i od progu hotelu prawie tysiące wejrzeń ciekawych zwróconych na siebie postrzegła Dosia, której oka nic nie uchodziło. Z początku rumieniła się, gniewała prawie, zasłaniała, lecz po chwili jakieś nieznane uczucie napełniło jej serce, duma dźwignęła czoło, uśmiechnęła się w sobie i śmielej stąpała dalej. Mężczyźni stawali na trotuarach przypatrując się jej ciekawie, kilku odwróciło się za nią, może poznali mimo warszawskiego stroju, po chodzie bojaźliwym jeszcze i niewprawnym, nieoswojoną z miastem wieśniaczkę, kobiety oglądały się za nią ciekawie, ulicznicy przestając świstać, ścigali ją wzrokiem.
Dla sieroty ten pochód przez ulicę, to zbiegowisko ludu były całkiem nowym widokiem; co chwila wstrzymywała się nie umiejąc przejść i utorować sobie drogi, zapatrując się mimo woli na sklepy, nie rozumiejąc przyczyny tego ruchu i zgiełku, wśród którego potrzeba się było przeciskać obojętnie, kilka razy stanęła to zwabiona krzykiem chcąc biedz w pomoc, to czując się zniewoloną do okazania współczucia — ale półuśmiech służącej nauczył ją wprędce, że tu nikt ani kłótnią uliczną, ani przypadkiem cudzym się nie zajmował, jak na wsi, gdzie każdy hałas ściąga gromadę. Świat ten wydał się jej pięknym, a kobiety postrojone tak niepodobne do tych, które znała! żywą myślą odgadła, że tu się inaczej żyje, innemi kieruje celami, inaczej czuje i stosunek ludzi wcale być musi różny od prostych pierwotnych wsi obyczajów. Przelatujące powozy zdumiewały ją ilością i wytwornością, zapytywała zrazu służącej czyje by były i nie mogła się wydziwić, gdy dziewcze uśmiechając się z jej prostoty, odpowiadało, że tyle tu ich jest, iż nikt nie wie czyje. Spostrzegła także, że w tym tłumie bardzo się mało kto znał, najwięcej było obcych sobie, a klas, różnic i odcieni tyle! Na wsi wszyscy niemal składali jedną rodzinę spojoną tysiącami węzłów; tu ujrzała zbiorowisko obojętnych sobie i nieznajomych, ocierających się i niezważających na się wzajemnie, każdy śpieszył w swoją stronę, szedł zaprzątniony sobą, i nie oglądał się nawet na to co koło niego wrzało i szumiało... nie żegnał przed pogrzebem, nie wstrzymywał jękiem, nie tracił chwili drogiej na współ-czucia.
Wchodząc dopiero do kościoła, Dosia uczuła się znowu jakby na wsi... Choć wspanialszy to był przybytek od znanych jej na parafii, choć błyskotliwszy i świetniej urządzony, ten sam przecie duch wiał od ołtarzy, a Bóg i modlitwa ludzi tu w jakąś całość spajały. Spokój błogi wionął na nią orzeźwiająco od krzyża Pańskiego, uklękła i lżej się jej zrobiło, gdy usta wymówiły pierwsze słowo wyuczone przez przybranego jeszcze ojca i piastunkę. Sierota poczuła się dziecięciem Opatrzności na modlitwie, gorąco złożyła ręce, łza zakręciła się jej w oczach, a myśl pochwyciła ją i powiodła nazad ku Sadogórze, ku Jadwidze, Piotrowi, na zielone pola, do szumiących lasów, w umajoną młodość, w weselsze kraje dzieciństwa... przestała się modlić zaczęła płakać.
Staruszek ksiądz wychodzący ze mszą, zdał się jej podobnym do proboszcza, ten sam, który miała w domu, znalazła tu obrazek N. Panny Częstochowskiej w ołtarzu, ten sam śpiew, te same słowa... i utonęła w przypomnieniach...
I widziała jak z łoża konania surowym a boleści pełnym wzrokiem, spojrzał na nią przybrany ojciec, aż się wzdrygnęła i przebudziła.
W tem podniósłszy oczy naprzeciw siebie przy samym ołtarzu zobaczyła postarzałego mężczyznę, z szpakowatym już na głowie włosem, twarzy i postawy wielce poważnej, rysów szlachetnych, trzymającego otwartą książkę w ręku i przypatrującego się jej z tak dziwnem osłupieniem, rozrzewnieniem i wzruszeniem widocznem, jak gdyby w niej znalazł wspomnienie jakieś przeszłości, lub utracone swe dziecię. Znać pobożny ten człowiek, kilka razy usiłował powrócić do książki i modlitwy i znowu mimowoli zapatrywał się na Dosię, której ten wlepiony wzrok łechtał dumę tylko i pochlebiał próżności. Przeżegnał się wreszcie nieznajomy, złożył książkę i pozostał tak nieruchomy nie obraniając się już doznanemu wrażeniu, które w ostatku szybko otarte oczy, lepiej wytłómaczyły — zapłakał. Ale Dosia nie postrzegła łzy przelotnej na powiece starca; dokończywszy mszy wstała i wyszła z kościoła, nie widząc, że ów nieznajomy zawahawszy się chwilę, przykląkł także przed ołtarzem, i w progu kościoła usiłował się przybliżyć do niej, ale go ktoś spotkał i odciągnął rozmową, a Dosia znikła mu z oczów.
Dziewczę służebne dodane Dosi, któremu smakowała swobodna przechadzka, skierowała się z nią ku środkowi miasta, na Krakowskie Przedmieście, potem do Saskiego Ogrodu.
Na widok drzew zielonych i cienia, wieś znowu przypomniała się sierocie, ale stroje mnóstwa przesuwających się osób, ślicznie poubierane dzieciaki, tysiące nowych postaci... rozbiły zaraz to wspomnienie przelotne...
Zaledwie kilka tu zrobiwszy kroków spotkała ukłon nieznajomego, jak jej się zrazu zdawało, człowieka — był to kapitan Rybacki, odświeżony tylko, wysmarowany na nowo, pofarbowany, odmłodzony i już powracający do obowiązków miejskiego żywota. Znając jego obyczaje, łatwo się było można domyśleć, że sam na sam nie używał przechadzki; jakoż miał towarzysza, bo zawsze przy kimś się czepiać musiał. Na ten raz był to słusznego wzrostu, prześliczny mężczyzna, ubrany wedle najostatniejszej mody, mogący służyć za typ eleganta i panicza. Z twarzy znać było, że w swojem przynajmniej kółku panować musiał, tak śmiało patrzał, tak się uśmiechał zwycięzko, i tak widocznie rad był z siebie i swego położenia na świecie. Rysy miał delikatne, rasowe, arystokratyczne, minkę uśmiechniętą, a ranne ubranie niezawodnie sprowadzone być musiało z Paryża, lub wprost wykrojone z żurnalu. A że Bóg stworzył go pięknym prawdziwie, całość podniesiona strojem, ruchem swobodnym, obejściem pełnem wdzięku, zastanawiała i zwracała oczy na ten ideał wedle świata..
Rybacki przy nim, choć wcale przyzwoity i niczego, wydawał się bardzo powszednim i ledwie mu za dworaka mógł służyć: obejście też pana z pasożytem było więcej niż poufałe, prawie lekceważące. Kapitan nadrabiał miną, usiłował widocznie wdrapać się na stopę równości i niepodległości, ale podołać temu nie umiał, nieustannie to ruchem, to słowem, to wejrzeniem spychany na podrzędne stanowisko.
Gdy figiel-adjutant ukłonił się Dosi, a oczy jej zadziwione chwilę się na nim wstrzymały, lew miejski odwrócił głowę i wzrok jego zrazu pogardliwy padł na sierotę, ale się na niej mimowoli zatrzymał, i natychmiast z niej poszedł na tajemniczo sfałdowany uśmiech Rybackiego.
Dosia, oddawszy ukłon ledwie skinieniem niedostrzeżonem, mignęła i przeszła, lew aż stanął poglądając za nią ciekawie.
— Kapitanie, zawołał — cóż to za zjawisko, któremu bijesz pokłony? dla czego jej nie znam? Ja!!
To ja, wymówione było heroicznem podniesieniem głosu...
— Dla tego samego jej nie znasz hrabio, dla czego ja ją znam — odparł Rybacki — bo wczoraj dopiero po raz pierwszy przybiła do portu naszego na sztenkelerce... niewinne stworzeńko... sierota... historja zajmująca, a twarzyczka bardziej jeszcze.
— Kapitanie! jak anioł piękna! jak anioł!
— Na nieszczęście, wystrychną ją tu podobno na szatana... bo wpadła w ręce niejakiej Chyłkiewiczowej... i wątpię, żeby z nich wyszła cało...
— I ty to wszystko wiesz! na Boga! mów!
— Ale cóż mam mówić? Wczoraj przyjechaliśmy karetką, coś się naturalnie w drodze wyszpiegowało... dalej nie wiele się odemnie nauczyć można...
— Ale piękna! piękna! to klejnot! perła! to madonna! zawołał hrabia, zwracając się za Dosią — miejskie nasze lwice, lampartki, szczury i myszy, jak służanki by się przy niej wydały... wróćmy jeszcze, chcę choć popatrzyć na nią... muszę ją poznać... mais c’est une aparition celéste!
— Dajże hrabio pokój, spłoszyłbyś wieśniaczkę...
— Ty ją znasz szczęśliwcze!
— Znajomość dyliżansowa...
— Musisz wiedzieć gdzie mieszka?
— Domyślam się.
— Ja się muszę z nią poznać, zbliżyć się do niej...
Kapitan aż się rozśmiał z zapału towarzysza...
— A to! — rzekł — nosił wilk, ponieśli i wilka... No — a Adzia?...
— Niech ją tam diabli wezmą! — machając ręką rzekł hrabia — kosztuje mnie ogromnie, oszukuje bezwstydnie i zęby ma wstawiane... powiem ci, że mi się sprzykrzyła... nie cierpię jej, próchno świecące... czucia za grosz... Zblizka nawet, entre nous, wcale nie powabna; żeby mi ją kto zbałamucił, dałbym co dodatku... Na teatrze jeszcze się to jako tako wydaje, ale na codzienne pożycie.... a! z samych fałszów złożona... Praczka! kapitanie. W tej twarzy jest poezja!
— Czy może nowość tylko — hrabio?
— Jak chcesz, ale idźmy za nią!
Zwrócili się gonić za Dosią, ale ona przeszedłszy uboczną aleją, przeprowadzona przez służącę, drugiemi wrotami wymknęła się już z ogrodu, i inną ulicą powracała do hotelu, a kapitan ze swoim towarzyszem napróżno jej po całym szukali ogrodzie.



Po wyjściu Dosi, wkrótce, jak to dobrze rozrachować musiała gospodyni hotelu, zjawiła się zaraz Chyłkiewiczowa i dowiedziała w progu, że sieroty nie zastała, a że o celu tej przechadzki nic od pani Rieben dójść nie mogła, z dosyć chmurną twarzą wyszła od przyjaciółki, pożegnawszy ją bardzo zimno. Ale nie dała za wygranę, choć jej zapowiedziano, że wyszła na długo i nie wiadomo kiedy powróci; czatowała w uliczce, nie wiem czy przez miłosierdzie, czy ciekawość, i zobaczywszy ją powracającą do hotelu, zaraz za nią pośpieszyła, tak, że ledwie drzwi się zamknęły za panią Rieben, która zbiegła do Dosi, wnet i różowa twarzyczka otyłej blondynki ukazała się w progu, z uśmiechem i przywitaniem...

Gospodyni zakręciła się i wyszła, a dwie kobiety zostały same. Chyłkiewiczowa poczęła się rozglądać bacznie, spostrzegła porozrzucane stroiki świeżo kupione i widocznie niespokojna czegoś, o cenę ich dopytywać się zaczęła.
Chociaż sama tu przywiozła Dosię, bo jej snać nie wypadał o jakoś wieźć do własnego domu, postrzegła błąd swój, żałowała go, a poprawić nie umiała, w rozmowie jednak wyrwało się słówko jedno i drugie nieprzyjaźne gospodyni. Widocznem było, że sama zawładnąć chciała sierotą, że się ulękła przebiegłej współzawodnicy, pragnęła ją ztąd wyrwać, a jakoś nie szło to jej łacno. Kilka razy wyjrzała za drzwi, czy kto nie podsłuchuje, wreszcie przymilając się zbliżyła do Dosi.
— Jużciż to prawda — odezwała się — że ja tu panienkę sama przywiozłam; ale w hotelu, zwyczajnie jak w zajeździe, różnych ludzi pełno, długo tu popasać nie warto i jakoś nawet dla młodej kobiety nie wypada... trzeba sobie poszukać będzie osobnego pomieszkania.. Rozumie panna?
I wlepiła w nią oczy, ale Dosia nie zrozumiała ani niebezpieczeństwa, ani nieprzyzwoitości; domyśliła się tylko z przestrachem, że współzawodnictwo tych kobiet kryje coś w sobie... i postanowiła być z niemi ostrożną.
Zniespokojona natarczywą opieką tych dwóch kobiet, namyślała się nad sobą sierota; instynkt wskazywał jej potrzebę obwarowania się od czegoś grożącego, ale nie umiała pojąć, co grozić mogło prócz niedostatku. Choć przywykłej do nadskakiwań i pieszczoty, nie tak się jej to troskliwe nią zajęcie wydawało nienaturalnem, bo je czułości i sercu przypisywała — jednak obudziła się w sercu niewiara i przestrach... Kogo tu było słuchać? co począć?
Obawiała się wszystkich, to znowu zbijała sama próżne trwogi, tłómacząc na dobre — czuła potrzebę rozpocząć życie, szukać pracy, a sny i marzenia, do których była przywykła, opanowywały ją i wiodły w sfery zaczarowane, z których trudno zejść potem na ziemię.
Widziała, czuła, że oczy wszystkich, najobojętniejszych, nieznajomych ludzi śledziły ją w przechadzce po mieście; zdało się jej, że świat cały musi się nią tak zająć, tak ją ukochać, jak zmarły opiekun, miłością ojcowską, czystą i świętą... Strach i obawa odlatywały na skrzydłach najdziwaczniejszych nadziei.
Wieczorem chciała pani Rieben wziąć ją pod swoją opiekę i poprowadzić w aleje, ale Dosia czuła się podróżą i ranną przechadzką tak znużoną, że jej odmówiła... nie chcąc się też może w ulicy pokazać ze śmieszną i dziwnie odmłodzoną kobietą, ku której co chwila większy wstręt czuła. Nie nalegała gosposia i nie szczędząc pociechy, rady, malowań przyszłości, mrucząc coś odeszła, zostawując ją samą.
Późnym już wieczorem, dziewcze które przeprowadzało Dosię z rana do kościoła, przyszło ją rozebrać i posłużyć; była to poczciwa mazurka, w kawiarni już weteranka, mająca z górą dziesięć lat służby miejskiej, i resztki tylko nie wielkiej piękności na twarzyczce smutnej i zwiędłej przed czasem. Znać jeszcze było na niej, że w chwili rozkwitu i świeżości musiała być wdzięczną, ale już rysy straciły regularność, cera swą białość, oczy blask młody, i mimo wyrobionego uśmiechu, wyuczonych wejrzeń, smutek głęboki przebijał się przez maskę powszedniego wesela. Halka już znać myśleć musiała, co pocznie z sobą starzejąc się, i przewidywała co ją czeka, gdy siły opuszczą a miejsca pomywaczki nawet wyprosić będzie trudno. Może przechodząc mimo teatru w rannej godzinie i widząc tam w obdartych łachmanach stojące wyrobnice, napróżno oczekujące zamówienia a z niem powszedniego chleba, odgadywała że tu kiedyś przyjdzie jej zająć miejsce i o głodzie żebrać ciężkiej pracy jak jałmużny.
Brudne stworzenie kłamanem weselem, którego w duszy nie było, pożyczonym uśmiechem starało się przedłużyć straconą niepowrotnie młodość, przeżyte odurzenie i utrzymać się na placu; ale codzień mniej pomagały fortele, miejsce jej zajmowały młodsze dziewczątka, gospodyni odpędzała do kuchni, do komina, do posług zakulisowych, które zwiastują, że już twarzyczka nie ma dla nikogo uroku, a uśmiech się na nic nie przydał. Halka płakała w kątku, żałując teraz że ją sieroctwo zapędziło do tego miasta, które tak prędko pożera młodość, i tęskniła za piasczystem błoniem wioski w której się urodziła, w której zostać była powinna, gdzieby jej poczciwi bracia i siostry nie opuścili; mniej by się nabawiło w młodości, ale spokój kupił na stare lata żałoby.
Widok Dosi rozbudził w osmutniałej dziewczynie serdeczne jakieś współczucie i litość; wieczorem krzątając się około izdebki, poczęła Halka wzdychać i powoli starała się zawiązać rozmowę, a że sierocie miło było znaleźć kogoś przypominającego jej starą Jadwigę i swoich sług dawnych, nie odepchnęła Halki, narzucającej się jej serdecznie.
— E! moja panienecko! — szepnęła z cicha dziewczyna — coś wam smutno koło serca, nieprawdaż? widziałam jakeście w kościele popłakiwali... ino nie tseba głowy tracić... e! Pan Bóg łaskaw...
— Jam tak tu sama jedna, wśród obcych, a nikogo nie mam.
— A juści to prawda... ja bo i nie wiem jak to was tam tak krewniaki puścili, boć panna kogoś tam mieć musi...
— Nikogo, moja kochana, nikogo...
— Lepiej-ze było zostać na wsi...
I westchnęła Halka gorżko, ciężko, a własne sieroctwo wyrwało jej łzę z oka.
— Nie strasz mnie, moja kochana — odezwała się Dosia, widząc ją załamującą ręce — ja i tak drżę sama nie wiedząc co pocznę z sobą...
— A gdziebym zaś daremnie panieneckę strasyć miała... — odparła dziewczyna — ino tu lepiej się moze bać, nizeli tak nic nie wiedząc, wszystkiego się spodziewać — prawde rzeksy — szepnęła — nie w najlepsez toście i miejsce trafili... ja psez sumienie musę panienkę psestrzedz...
— A dla czegoż ty tu służysz? — zapytała Dosia...
— Ja? e! to co innego! — niedbale zawołała Halka — mnie się tu już nic nie stanie... A co mam pocąć? gdzies się cłowiek podzienie? Tu cy tam słuzyć tseba, a cłek jus ich przynajmniej zna, to wie gdzie się oglądać; z drugiemi by moze jesce cięzej bylo. Ale wam tu nie siedzieć... ej! nie!
Dosia przelękła się trochę, serce jej zabiło.
— Dla czegoż? — zapytała:
— E! co to tam długo gadać! — odparła Halka — to wychrzcianka, a z zyda nic dobrego nie będzie, choć go święconą wodą pokropią, to dom paskudny, a jakbyście tego kobieciska słuchali, jeno do zguby ostatniej zaprowadzić moze, bo cłeka pseda za grosz, i co macie to jesce z was wyciągnie, pijawka. Myślicie co się za was tak rano z zydami targowała, a ujadała to prawda? gdzie zaś? toć to zydy z jej ręki, a ona z niemi na jeden gros targuje i dzieli się zarobkiem. Póki jesce macie co w kieseni to się wynoście, bo potem nie będzie rady; jak się z zapasu wyzujecie, kaze wam robić co zechce, i będziecie musieli słuchać, wyssą z was młodość i sumienie.
Zbladła sierota słysząc te słowa, wymówione z takiem uczuciem boleści, tak łzawo, tak widocznie z serca głębi, że mrowie poszło po niej.
— A! poproszę Chyłkiewiczowej! — zawołała — niech mnie ztąd zabierze.
— I to z descu pod rynwę, ta to one obydwie lepse — odparła Halka — myślicie? znam ja i tę, mieska na Krakowskiem, na tseciem piętse, na lichwę pożycza! u ludzi ubogich zastawy biorą i nędzą frymarczą niepoczciwe dusze, a łzami żyją. Ona tez wam darmo i okiem nie mrugnie, a jak się ino uśmiecha i zęby do was wyscyza, pewnie na coś nie dobrego kroi, obydwie by wam, plunąć, ta pozucić.
Halka zamilkła.
— Komuż tu wierzyć! — szepnęła sierota.
— Komu? ba, nikomu! a kto tu w tem mieścisku poczciwy! — odpowiedziała Halka — chyba ja go nie znam, patsą tylko ino zeby człeka ze skóry obłupić i zgubić, im, aby gros, nie pozałują i brata rodzonego. Cłek młody a głupi, to mu się zda, ze wszyscy tacy pocciwi jak on; ale nie rychło, nie rychło, zapłace krwawemi łzami na swoją ślepotę, a no po casie, oj! wynoście się, wynoście się moja panienecko, póki pora.
— Ale dokąd?
— A no, to ja tego nie wiem — wsędzie lepiej jak tu! co to ja ich, myślicie, nie znam? mało to ludzi popsepadało! Póki to młodse było, to ssała z kazdego opętawsy ślipiami do ostatka; teraz już zbabiała, handluje cem napadnie, spsedała by rodzonego gdyby się jej z grobu wrócił, a dali co na targu.
Dosia wciąż łamała ręce przerażona.
— Co tu począć? co robić? — zawołała — kogo się poradzić?
— Dobrze się jeno rozpatscie nim poradzicie — dodała służąca — wciąż ścieląc łóżko i starając, żeby ta rozmowa za ścianami słyszaną być nie mogła — licha tu komu wierzyć można, wszystko zydzi.
— Nie masz już więc poczciwych ludzi!
— Co nie ma! sąć panienko moja, ale ich ze świecom sukać tseba. A no jak się już kto bardzo sam przylizuje a układa, a słuzy, oto! tylko mu w oczy patsaj zeby nie pokonsał. Zmiłuj się — dodała — gdyby sie gospodyni widziała jutro z wami, nic ze jej zadnej miny nie róbcie, a mnie, nie wydajcie, bo byście mi nieszczęścia narobili, niechaj ona nie wie, zem ja was psestsegała, a jak tylko będziecie mogli, uciekajcie ztąd, bo tu dobrego niedoczekacie.
Tak się skończyła wieczorna rozmowa, po której Dosia długo zasnąć nie mogła; zrazu przestraszona, powoli przyszła do siebie, obmyśliła środki, przekonała się o konieczności uwolnienia od opieki, i nietracąc odwagi, jakoś jaśniej poczęła przeglądać w tem, co ją otaczało. Obdarzona instynktem do poznawania ludzi, nie potrzebowała długich studjów nad niemi, i zgadywała ich z maluczkich znaków które nosili: jedno słowo otwierało przed nią dalekie horyzonty, jeden krok wysnuwał dla niej cały szereg faktów, a choć walczyła niedosyć jeszcze mając wiary w siebie, i cofała się niekiedy, powoli jednak przeglądała co raz głębiej i dalej, i chwytała najpotrzebniejszą dla niej tajemnicę stosunków i charakterów, z któremi los ją zbliżał.



Młodzieniec ten, któregośmy spotkali z kapitanem Rybackim w Saskim Ogrodzie, a którego nieco bliżej poznać musimy, zwał się Tytus Dahlberg; sam on nie nazywał się hrabią i wiedział, że nim nie był, ale po cichu, powoli przekonywał się i gruntował w przekonaniu, że z tytułami jak z wiekiem i latami być musi, że jak Francuzi powiadają, każdy jest tem, czem się być wydaje, i musi być hrabią, kto na hrabiego wygląda. Za granicą nosił ten tytuł słono opłacany po hotelach, w kraju czasem się od niego wymawiał, ale przyjmował wreszcie gdy mu go uporczywie dawano. Zresztą był to sobie człowiek jakich tysiące między młodzieżą, której Bóg dał bogactwo i wychowanie przyzwoite; trwonił wszystkie dary bez pożytku dla siebie i dla drugich, jedynie dla przyjemnostki, przejadał życie w cukierkach. Tycio, wychowany przez matkę, kobietę wielkiego świata, po francuzku, nie do życia, ale do wyższego towarzystwa, śliczny w dzieciństwie, wypieszczony dla wdzięku, wyrósł na Antinousa z profesji.
Od lat szesnastu poczęły go psuć kobiety, zawczasu swobody i żywota używał, to jest grał, pił, kochał się niby i systematycznie próżnował. Co roku jeździł za granicę do jakichś wód, ażeby w ruletę zagrać w Baden-Baden i stracić kilkadziesiąt tysięcy w Paryżu; miał dom na wielką stopę urządzony w Warszawie, dobra znaczne po świecie w kilku prowincjach, o których administracji wiedział tylko z dochodów, lasy w których polował, dosyć pieniędzy i ochoty do tracenia ich wesoło.
Zadaniem życia głównem dla niego było mieć kochanki, konie ładne, powozy świeże, przyjaciół wygodnych, czas pędzić wesoło, a kiedyś może poczekawszy ożenić się jeszcze bogato i świetnie. Tymczasem żyło się z dnia na dzień, bez troski, po pańsku, kąpiąc w świata rozkoszach i nudząc niekiedy; a że grosza nie brakło, bo i dobra miał znaczne i uczciwych ludzi przy nich, Tycio sadząc się na elegancją, imie mając z cudzoziemska dobrze brzmiące, wywodząc się od szwedzkich Dahlbergów i herb sadząc na pieczątce wielce skomplikowany, przyjęty był od najwyższego świata w arystokratycznych sferach za przyzwoitą podstawkę.
Był też to, niegodzi się inaczej powiedzieć, człowiek wielce przyzwoity, dobrego tonu, w salonie miły, dla kobiet grzeczny i nadskakujący i nic mu w istocie zarzucić nie było można, oprócz pustek w sercu i pustek w głowie. Ale pustki to były malowane i złocone, bo pan Tytus nie darmo tak wiele podróżował, kręcił się, widział i doświadczał; umiał mówić o wszystkiem, na gotowym dowcipie francuzkim mu nie zbywało, a w rozmowie tak sobie dobrze dawał rady jak inni, szczególniej, że wymowę miał bardzo miłą i jakoś z wielkim wdziękiem rr nie wymawiał, zastępując go paryskim chr.
Temperamentu dosyć żywego, kobieciarz znałogowany, choć zawczasu zużyty, zawsze coraz nowe rozpoczynał miłostki i te właśnie stanowiły stronę poważną jego żywota; dla nich czasem coś poświęcał, chociaż nigdy nie trwały długo, nudził się niemi wprędce i rzucał po tem równie żywo, jak się w początku o nie ubiegał. Chociaż już lat trzydzieści kilka na świecie strawił, zawsze jeszcze był to młodzieniec, obyczajem, głową i twarzą.
Otoczony przyjaciołmi w rodzaju pana Rybackiego, bez których obejść się nie mógł, dla siebie rozrzutny, dla nich był dosyć skąpy i grosza nie puszczał, pożyczać nie miał zwyczaju, ale karmił i poił chętnie, czynił uczęstnikami swych zabaw i nie zbywało mu na dworakach.
Tycio czytywał czasem późną jesienią francuzkie romanse, czasem gazety francuzkie, i na tem kończyła się jego literatura, której tyle tylko używał, ile niezbędnie potrzeba było, aby się nie wydać zardzewiałym i zacofanym w towarzystwie. A ie miał prócz tego talent muzykalny niepospolity i wiele wprawy, spiewając nieźle i grając biegle, muzyką zastępował literaturę, i nią się szczególniej sztukował.
Tego rodzaju ludzie rozumieć poczynają wreszcie, że w obec wieku tak poważnego jak nasz, czemś się wyekskuzować potrzeba z próinowania — biorąc więc sobie niby jakiś przedmiot i przed światem zasłaniając się nim jak parawanikiem, przedając go za cel główny i zajęcie, jedni tak niby uprawiają historją, drudzy sztukę, namaszczając się na mecenasów i pracowników, ażeby pod tym płaszczykiem mogli już próżnować bezkarnie.
P. Tytus więc był niby wielkim panem artystą, improwizował, mówił o muzyce z zapałem, protegował czasem sławnych koncertantów, i spełniał posłannictwo diletanta dość nieźle. Ale w istocie muzyka była dlań obojętną i nigdy z upragnienia jej nie siadł do fortepianu, surowiej o niej nie pomyślał, serce mu nie zabiło do arcydzieła — krytykować potrafił, stworzyć nic nie mógł.
Oprócz tego spełniał do czego się niby czuł obowiązanym z położenia wielkiego pana: miał konie i lubił je, admirował Zachód i cudzoziemskie doskonałości, dawał obiady, grał w karty, i prowadził życie do jakiego, wedle jego pojęć, powoływał go stan majątkowy. W żadne zresztą ekscentryzmy się nie wdawał, chłodny, rozważny, rachunkowy nawet, gdzie nie o jego własną przyjemność i dogodzenie fantazji chodziło, szedł za strumieniem zwyczajów, stosując się do nich niewolniczo.
Tak spędziwszy kilkanaście lat życia od chwili emancypacji, jeszcze się mając za zbyt młodego do ożenienia, które chciał mieć świetnem i wyrobić niem sobie wyższe stanowisko społeczne, Tytus trzpiotał się jak młokosik, i trochę zbytnio już czasem zarywał na studenta. W chwili, gdy mamy szczęście go poznać, dwie tylko sercowe (niby) sprawy go zajmowały (a bywało ich czasem więcej na raz), intryżka z panią Z. Z., która go już nieco nudziła, zwłaszcza że piętnastym czy szesnastym z rzędu był jej admiratorem szczęśliwym i od roku już w wiernych usługach zostawał, choć serce udziału w tej sprawie nie miało wcale; — powtóre, utrzymywał swoim kosztem przy świecach za piękną uchodzącą Adzię baletniczkę, która z nim już podróż do wód odbyła, i u niej dawał wesołe wieczorki przyjaciołom. Ta mu się już bardzo przejadła, bo się opatrzył za późno, że przypominała matczyne niegdyś pokojówki. Obie te panie już go nie bawiły wcale, szukał więc nowego zajęcia i jakoś wynaleźć go nie mógł. Zobaczywszy więc Dosię w Saskim Ogrodzie, zapalił się wielkim płomieniem do jej piękności i młodości, a próżność trochę go także podżegnęła. Kapitan wziął to zrazu za fantazyjkę przemijającą, ale hrabia wpadł do niego w parę dni potem rano z naleganiem, aby szukać Dosi i koniecznie ją wynaleźć, chcąc poznać bliżej koniecznie i stosunki z nią zawiązać. Nie było sposobu oprzeć się jego natarczywości.
— Ale mój hrabio — rzekł Rybacki — cóż chcesz? to śmieszna, żebym ci do wynalezienia jej miał służyć.
— Zrobisz to dla mnie, Rybasiu...
— I to szlachcianka, sierota, dziecko biedne...
— Dajże mi pokój! wszystkie one sieroty, i właśnie dla tego potrzebują opiekunów... no cóż tam strasznego!
— Wieśniaczka...
— To mnie właśnie wabi...
— Niewiedzieć jak do niej przystąpić.
— O to się nie frasuj, wskaż mi tylko gdzie jej szukać...
— Zdaje mi się — rzekł po chwili namysłu Rybacki — że niejaka Chyłkiewiczowa umieściła ją tymczasowo w hotelu Nadwiślańskim... jeśli się już z niego nie wyniosła, zawsze ta Chyłkiewiczowa wiedzieć o niej powinna.
— Więc jedźmy do hotelu, kapitanie, jeśli ci honor miły, jedźmy do hotelu — nastawał hrabia — jak mnie kochasz, pomagaj.
— Ale dajże mi hrabio pokój! jakąż bym rolę odegrał?
— Daj ty pokój a rób o co proszę, nie będziesz żałował.
— Oprzeć ci się nie można — rzekł kapitan.
— Ubieraj się, jedziemy...
Hrabia miał tego dnia skromny tylko koczyk wyglądający na doróżkę, parę koni małych w krakowskich chomątach i ludzi bez liberji; pojechali więc niepostrzeżeni do hotelu, umyślnie nie chcąc się tam pokazywać z ekwipażem, który by oczy zwracał; zostawili nawet kocz opodal, a kapitan mniej pokaźny, sam poszedł na zwiady do gospodyni. Nie wiedział on kto utrzymuje ten hotel i zdziwił się mocno, ujrzawszy znajomego sobie z dawnych czasów Kruczka, który już cale inaczej wyglądał, niż w one błogie chwile wycieczek do ogródków, gdzie bywał heroiną i tłumy młodzieży ciągnął za sobą.
— A! a! — zakrzyknął — to panią witam jako gospodynię?
— No! ja nią jestem — odparła uśmiechając się minionej przeszłości wystrojona Riebenowa — to cóż?
— Nic — winszuję! spoważniałeś mi Kruczku!
— Cóż tu pana do mnie sprowadza?
— Aleś mi się djable zmieniła, moje serce! — westchnął kapitan.
Gosposia prawie się rozgniewała.
— Porzuć pan to! no! — zawołała — czego pan chce?
— No! no! nie gniewaj-że się, postarzałaś — podchwycił kapitan — ale to kolej pantoflów i ludzi że się schodzić muszą; musisz teraz pieniądze zbierać! ba! i będziesz bogata, niechybnie...
— A dla czego, będziesz? — za wolała gosposia — jabym się już dziś na pańską kieszeń nie pomieniała. Ale czegoż pan chcesz? bo ja tu nie mam czasu...
— Ot, małej rzeczy — rzekł Rybacki.
— Ale ja mam nie jedno na głowie...
— Odpoczniesz, służąc mi do małej, istotnie małej rzeczy. Jest tu w twoim domu sierota niedawno przybyła, jej krewni...
— Cha! cha! krewni? no? co? kto? jacy krewny? jak się ona nazywa? — poczęła Rieben, domyślając się już o kogo chodziło.
— Imię ma Dorota, przywiozła ci ją Chyłkiewiczowa.
Jejmość rzuciła nań ukośne wejrzenie.
— Chcesz mnie pan oszukać? — zawołała — krewni! ona krewnych nie ma... a znowu dla ciebie stary, coś przywykł po drugich kości dogryzać, to nie jest kąsek... Co tobie do niej? Tu ciebie ktoś przysłał.
Kapitan oburzony porwał za kapelusz...
— Moja kochana — odezwał się dumnie — masz ochotę co zarobić czy nie?
— Czemu nie, ale nie od was — rzekła Rieben. Któż od ciebie co zarobił?
— Jest ona tu? — spytał niby nieposłyszawszy kapitan.
— Otóż nie ma! — odparła żydówka...
— Chyłkiewiczowa zabrała, co?
— Nie wiem kto... wyniosła się, wczoraj jeszcze... na miasto.
— No! to nie mamy co gadać.
Rieben pokiwała głową i rozśmiała się.
— Ale dokąd się przeniosła? — zagadnął kapitan, który pomiarkował po niewczasie, że bez trochy pochlebstwa nic z Kruczka nie dobędzie — starając się głosem i miną przymilić. — Mój Krusiu, dokąd? No, widzisz, — dodał — w istocie interesuje się tą sierotą hrabia Tytus; wiesz?
— Wiem, ten co na Nowym Swiecie mieszka, i Adzia, wiem! bogaty pan, ale skąpy!
— No! chcesz mu pomódz, skąpy nie będzie, ta sierota bardzo go obchodzi, jakaś daleka krewna czy coś, boi się żeby to nie przepadło?
Rieben stała milcząc z miną szyderską.
— Ale wiesz — dodał kapitan, zbliżając się do niej — że mi jeszcze ślicznie wyglądasz, doprawdy, przypatrzywszy się zyskujesz.
Pochlebstwo, choć późne, poskutkowało: Kruczek się uśmiechnął.
— Pan wie, że ja poszłam za mąż? — szepnęła gosposia.
— Doprawdy? winszuję tobie, i jemu, ale go dobrze w łapkach trzymasz zapewne — wstał śmiejąc się. — No, a gdzież się ta biedaczka przeniosła?
— Uważajcie tylko — mówiła dalej Rieben, poglądając to na kapitana, to w lustro — co to za gadzina z tej Chyłkiewiczowej, już ją opanowała.
— Tego prawie byłem świadkiem — rzekł figiel-adjutant.
— A, że do siebie do domu wziąć nie mogła, przywiozła ją tu do mnie, pomiarkowała się potem znać, i dziewczynie coś nagadawszy, już ją znowu gdzieś odebrała.
— Dokąd? do siebie?
— Nie! nie! będę ja to wiedzieć.
— Ale nie wiesz jeszcze, to mi było odrazu powiedzieć! — rzekł porywając za kapelusz Rybacki — bywaj zdrowa! — I pobiegł do powozu, w którym sparty na ręku ziewał hrabia Tytus.
— No! a cóż? — ozwał się żywo, wpatrując w kapitana — jest tu?
— Nie ma już, ale, powoli dojdziemy po nitce wszystkiego.
Tonnerre! — krzyknął rozpieszczony panicz.
— Nie piorunuj, znajdziemy ją jeszcze.
— Cóż się stało?
— Porwała ją Chyłkiewiczowa.
— Cóż to za jedna? możeby do niej się udać.
— Udamy się — rzekł zimno, siadając do powozu kapitan. — Znam tę jejmość, która z nią zrobiła w drodze znajomość, a choć z nią nie jesteśmy dobrze, jakoś to będzie.
— Jedźmy do niej.
— Właśnie! ruszaj, na Krakowskie.
— Na Krakowskie — powtórzył hrabia Tytus — bo to widzisz mój drogi Rybasiu, marzę już sobie, jakby to ślicznie było, żebym ją mógł zabrać z sobą do Włoch. Ja się znam na kobietach, bez zarozumienia — tyle ich widziałem, tylem ich porzucił! to piękność pierwszego rzędu! to madonna! cokolwiek świata, poloru, zrobiłbym z niej ideał, Aspazją, Lais, nająłbym dla niej śliczny apartamencik nie daleko od mojego, dałbym nauczycieli, ona warta tego, to musi być zaniedbane. Kto wie, może ma głos! Dopieroby się baby wściekały! a mężczyzni szaleli, tu żadna z tych kopciuszków nie warta jej trzewika rozwiązać.
— Ale diablą będę miał robotę z Chyłkiewiczową — rzekł kapitan mnąc wąsa — krwawego jej niegdyś wyrządziłem figla, tylko że to dawno, załatam tę sprawę jakoś, uda się nie uda, nie możesz hrabio wątpić o moich dobrych chęciach, poświęcam się cały.
— Rybasiu! serce! ja ci poprzysięgam dozgonną wdzięczność, codzień proszę cię na obiad, ja cię cenię, kocham, rób co możesz, chcesz cygara, Havana, prawdziwe!
— Tem się nie gardzi — odparł kapitan — biorąc dwa razem.
— Kochany Rybasiu, rób co można, ale, mieszkanie tej, jak się tam ona nazywa, może nadto znane, zatrzymaćby się może przed kamienicą Reslera, ty byś podszedł.
— No! dobrze i tak! stój! — zawołał Rybacki, wysiadając z powozu — widzisz hrabio, że się poświęcam.
— Nieoszacowany jesteś, kapitanie, tylko mi co stanowczego przynieś, chciałbym wiedzieć gdzie jej szukać, resztę mnie zostaw.
Hrabia miał się za tak potężnego Lovelaça, że był pewien zwycięztwa byle się pokazał, chodziło mu tylko o wiadomość, gdzie się Dosia znajduje, resztę brał na siebie. Kapitan pobiegł szybko i po numerach patrząc, znalazł łatwo dom, w którym na trzeciem piętrze mieściła się pani Chyłkiewiczowa. Ciemne i co raz ku górze brudniejsze wiodły do jej mieszkania wschody, nareszcie domacał się jakichś drzwiczek w zagłębieniu, z zasłonionem wewnątrz okienkiem, zaryglowanych. Leżała przy nich wywrócona miotła i szaflik z pomyjami, minąwszy tę barykadę, kapitan zapukał ostrożnie, i nie rychło, po kilkakrotnych sygnałach, brudna dzieweczka, lat około trzynastu mieć mogąca, chuda i blada, ukazała się, ostrożnie uchylając drzwi z zapytaniem: — Czego pan chce?
— Można się widzieć z panią Chyłkiewiczową? pilny interes! — rzekł Rybacki, i nie czekając pozwolenia i odpowiedzi, wparł się odrazu do przedpokoju zupełnie ciemnego, do drugich już drzwi dobierając się mimo krzyku i oporu służącej.
— Ale czegoż pan chcesz?
— Chcę i muszę się widzieć!
— Nie ma pani.
— Jak to nie ma? musi być!
— Nie ma, niech pan nie idzie!
W sąsiednim pokoju zrobił się szmer, i z głębi mieszkania wysunęła się zakwefiona kobieta, która prześliznęła się mimo kapitana szybko, jakby uciekała i wnet znikła na wschodach. Za nią tuż zjawiła się blondynka z zagniewaną twarzą.
— Co to jest! do czego puszczasz! kto taki? po co?
Kapitan już był w progu i kłaniał się uśmiechając.
— Słóweczko, moja pani, — rzekł — pozwolisz.
I znowu nie czekając pozwolenia, wszedł przebojem do pokoju.
Ledwie go poznawszy, więcej po głosie niż z twarzy, Chyłkiewiczowa oburzyła się niezmiernie.
— Co to pan ludzi nachodzisz! gwałt! jak to można, ja nie mogę, ja nie chcę.
— Ale ja mogę i chcę się widzieć z kochaną panią — odparł kapitan, który już siadł na kanapie.
— Niech pan wychodzi! co to jest!
— Tylko słówko! słóweczko; wiem kochana Chyłkosiu, żeś zawsze zajęta bardzo, ale to nic nie pomoże, musimy z sobą pogadać.
Nie było sposobu go wyparować, tak się już Rybacki szeroko rozparł na kanapce, w saloniku. Nie godziło się inaczej nazwać tego pokoju, chociaż wejście ciemne nie dawało mu prawa do tak świetnego imienia; był to przecie salonik widocznie. Dosyć mały, szufladkowaty, brudny, zawierał jednak kanapę, stół przed nią, stary zegar alabastrowy na komodzie zastawionej filiżankami, a okno miał wykwintną choć spyloną zawieszone firanką. Powietrze w nim było duszne jakieś i zamknięte, jedno okno wychodziło w ciasne podwórko i zamiast promieni słonecznych, płowe odbicie muru sąsiedniego, oświecało izbę bawialną. Zapach jakichś stęchlizny i wyziewów kuchennych, czynił tu pobyt nieznośnym, ale kapitan wcale na okrążającą nie zważając atmosferę, ani na krzyczącą i niecierpliwiącą się gospodynię domu, rozglądał się w około z uśmiechem.
— Siadaj-że no, moja śliczna — rzekł — darmo drzeć się będziesz, ja się muszę rozmówić.
— Ja nie chcę żadnego mieć z panem interesu.
— Cóż z tego, kiedy ja chcę! jedno z nas ustąpić musi.
— Co to jest? gwałt? napaść?
— Widzisz, że gwałt chyba kanapie się dzieje.
— Awantura! awantura! — wolała blondynka, która ten wyraz lubiła bardzo — idź pan sobie, idź bo...
— Serce moje najdroższe — przerwał kapitan — powiedz za co ty się tak gniewasz na mnie, żeś nawet mówić ze mną w drodze nie chciała? mnie to na sercu leży.
— A! pan nie wiesz!
— Stare dzieje! mogłaś dawno zapomnieć, wiesz, że ja ci zawsze sprzyjałem. Ten Bocian! wiem że mi go przebaczysz!
— Pięknie! idź pan sobie.
— No, będzie zgoda?
— Nie! — i potrzęsła głową przechadzając się — nigdy!
— Jakże cię przebłagać! na kolanach! — rzekł żartując kapitan — rozumie się na twoich, no! to siądę!
— Pan wiesz, że kobieta nie przebacza.
— Jakto? nigdy?
— Nigdy!
— No! ale ty jesteś wyjątkiem, znam twe serce — dodał wpół szydersko — dasz mi się przeprosić.
— Pan wiesz, że mnie obraziłeś śmiertelnie — odwracając się zawołała blondynka — ale usiadła już naprzeciw kapitana nieco udobruchana. Albo i teraz — dodała — cóż to karczma? jak to można gwałtem wchodzić, cóż to mój dom taki już, że nawet nie wart...
— Ale pilny interes — zawołał Rybacki.
— A cóż to za interes?
— Dla ciebie złotym go nazwać można, wiesz, tą sierotę która jechała z nami, co to ją umieściłaś w Nadwiślańskim hotelu?
— Już wie i o tem!!
— Wiem i to, że jej tam już nie ma.
— A co panu do niej?
— Mnie nic, zapewne, ale ona ma krewnych którzy jej szukają.
— A pan faktorujesz! — rozśmiała się Chyłkiewiczowa zwycięzko — ślicznie! znam ja tych krewnych.
Kapitan zagryzł usta ze złości, i byłby w pierwszym impecie babę zgruchotał, gdyby się nie pomiarkował, że jej potrzebuje.
— Co pleciesz, warjatko!
— No! a jakże się to nazywa? — zawołała śmiejąc się.
— Słuchaj no, tu nie o to chodzi; familja, rozumiesz, ona ma krewnych bogatych i w znaczeniu, którzy ją odszukać muszą. Chcesz co zarobić? no, to pomóż, powiedz gdzieś ją podziała?
— Albo ja wiem gdzie ona jest! Kto ją podział? ona sama, odczep się pan odemnie!
— Nie wiesz o niej?
— Nie wiem.
— No! no! nie drwij sobie tylko; Riebenowa mi wszystko powiedziała.
— Na cóż się panu pytać?
— Tyś ją wykradła z hotelu.
Chyłkiewiczowa ruszyła ramionami.
— Co to? małe dziecko, czy co? porzuć pan to, i daj mi pokój; ja mam moje interesa, a czasu na to tracić nie mogę, — dodała wkładając rękawiczki i biorąc kapelusz ze stolika — to nie moja rzecz.
I odwróciła się żywo, wołając:
— Poruczniku! poruczniku!
Z drugiej izdebki obok, na zawołanie to, ze stukiem wybiegł ogromny, barczysty mężczyzna z łokciowemi wąsami, w surducie mundurowym wyszarzanym, z wstążeczką. Twarz jego była najsmutniejszym wizerunkiem na ostatni szczebel spadłego człowieka, oczy miał prawie białe, wyblakłe, policzki schudzone i trądem okryte, usta zwilgotniałe i popękane, brodę nieogoloną, włos w nieładzie, ale mimo to nadrabiał miną groźną, i z pod brwi nawisłych spojrzał zrazu ostro na kapitana; powoli z miny jaką zrobił dla ustraszenia go, schodząc na zakłopotanie i pokorę, spuścił wzrok zawstydzony i zbiedzony!
— Chochlik? a ty tu co robisz? — zawołał zrywając się z kanapy zdziwiony kapitan.
Chyłkiewiczowa zadrżała słysząc te słowa — gniewnie spojrzała na towarzysza swego i chciała wyjść zaraz, ale ją ciekawość wstrzymała.
— Cóż to jest, do tysiąc djabłów! — spytał kapitan; — ożeniłeś się z nią, czy co?
— Nie, panie kapitanie — odparł, językiem wodząc po ustach, widocznie zmięszany porucznik — nie, to tak sobie proszę pana.
— Ale cóż tu u niej robisz?
— At, stoję na kwaterze — wybąknął Chochlik — bieda! zwyczajnie, okoliczności niektóre, czasem się posłuży pani Chyłkiewiczowej, a jest kąt.
Gospodyni była wielce zmięszana.
— Przecież nie służysz u niej? — zapytał Rybacki.
— Ale nie, panie kapitanie, przyjaźń... tego... zwyczajnie, kobieta potrzebuje czasem protekcji.
— A! rozumiem, stajesz w obronie płci pięknej po rycersku — uśmiechnął się Rybacki... — a! biedaku, jakżeś to spadł nizko!... żal mi cię... gotóweś się w ostatku ożenić!
— Chowaj Boże panie kapitanie, oburzył się Chochlik — chowaj Boże, a mnie to na co! ale człek biedny, a jest taki kąt i łyżka strawy, a kobieta niczego...
Chyłkiewiczowa aż pięści zacisnęła z gniewu, z którym gotowała się później dopiero wybuchnąć, kapitan się rozśmiał ruszając ramionami.
— A no, kiedyś tu tak dobrze położony — rzekł Rybacki — pomóż-że mi i wstaw się za mną, kolego... niech się nie dąsa i odpowie mi na pytanie...
— Ale no, kiedy pan kapitan się pyta, odpowiedz bo pani...
— Patrz! patrz! będzie mnie rozkazywał — ofuknęła się z pasją kobieta... — a do budy kondlu! a do budy! słyszysz! dodała wskazując drzwi izdebki — idź mi zaraz... a nie, to precz... i nie wracać! słyszysz!
I w gniewie trzęsąc się przyskoczyła do niego; Chochlik zdawał się chwilę wahać, czy oprzeć się czy uledz, błagające wejrzenie rzucił na kapitana, westchnął ciężko, zrobił zwrot w lewo w miejscu, po żołniersku i skrył się w izdebce wskazanej, której drzwi zatrzasnęła za nim kobieta, śmiejąc się głośno.
Rybacki zniecierpliwiony pochwycił za czapkę.
— Słuchaj — rzekł surowo — jedno co tylko powiem, pamiętaj żebyś tego nie żałowała, że mnie z niczem wyprawiasz.
— O! zapewne! — drwiąc krzyknęła zagniewana kobieta — awantury! awantury! Ruszaj pan sobie do Magesowej; u mnie się tu takie interesa nie robią!... I drzwi zatrzasnąwszy, wyszła nie chcąc słuchać więcej.
Kapitan, rad nierad, musiał pomyślawszy odejść przeklinając upor obrażonej kobiety, i już był na dole w ciemnym korytarzu, gdy uczuł blizko siebie kogoś, ręką mu zastawiającego drogę.
Był to ów Chochlik, witający go ruchem pokornym i milcząco proszący o jałmużnę, Rybacki rzucił mu na dłoń brudną dwuzłotówkę.
— Biedaku! cóż ty tu porabiasz? — zapytał...
— A cóż? nie ma co się wypierać, służę z biedy... ona mi jeść daje i mam się gdzie schronić, a jak potrzeba wstawię się... czasem muszę burdę zrobić lub ze wschodów zepchnąć, a i guza oberwać... Ot, dziękuję panu, bom dawno tytuniu nie palił, a ta... zaraza... — rzekł — skąpa, nic nie daje...
— Jakżeś ty tak upadł, Chochliku?
— Jak! at! co to gadać... — chowając pieniądz i robiąc się dumniejszym dodał porucznik — to jednak nie zła kobieta, usłużna! nie głupia, i grosz ma... A cóż było robić, nieszczęścia się na mnie spiknęły... źli ludzie... los, prześladowanie... w malikowaty dzień się rodziłem...
I nie tłómacząc się więcej, Chochlik z dwuzłotówką co prędzej pociągnął do blizkiego szynku...



Nie długo pobywszy w Nadwiślańskim hotelu Dosia postrzegła, że zostając w nim nadal, naraziłaby się, jeśli nie na inne, to na widoczne niebezpieczeństwo odarcia z grosza ostatniego. Przestroga biednej Halki, jakiś instynkt szczęśliwy, który ją prowadził, zmusiły pomyśleć o sobie i szukać sposobów do wydobycia się ze szpon dwóch kobiet, których troskliwość i nadskakiwania przestraszyły ją. Z kilku słów biednej służącej więcej się domyśliła sierota, niż z postępowania pani Rieben, utaiła w sobie niepokój, milczała do czasu, ale nie byłaby sobie dała rady sama, gdyby w mieście nie spotkała owego młodego chłopca z dyliżansu, który tak ją zjadał oczyma. Poczciwe chłopię, w którego twarzy czytała Dosia cześć i uwielbienie dla siebie, stanęło na widok ideału, z wyrazem zachwytu tak szczerego, że sierotę ośmieliła jego pokora... Wahała się z początku, czy na jego błagający ukłon odpowiedzieć, czy z nim odnowić znajomość, ale potrzebowała pomocy, czując, że sobie nie da rady sama, i odpowiedziała skinieniem głowy, zatrzymując się.
— Czy mogę pani być w czem użytecznym? zapytał bojaźliwie przystępując Leon.
— A! i bardzo — szepnęła Dosia — chodźmy powoli, powiem to panu w drodze... sama nie wiem co począć... nikogo tu nie znam, boję się wszystkich...
— Nie lękaj się pani mnie przynajmniej — odparł Leon kładąc rękę na sercu — młode serce cieplejsze i szczersze od starych i zwiędłych... gotów jestem na wszystko co pani rozkażesz... uwierz mi, a ja nie zawiodę ufności.
Mówił to tak gorąco młody artysta, z takiem przejęciem, z tak załzawionem okiem i taką radością, że Dosia spojrzawszy nań uczuła się wszechwładną panią, i już obawiać się nie miała powodu, bo go wejrzeniem poznała do głębi. Instynkt mówił jej, że uczyni z nim co zechce, że to będzie sługa jej i niewolnik...
— Bądź mi pan bratem! zawołała po chwili.
— Na Boga, na matkę moją, klnę ci się pani! — odparł Leon, że wiernie ci służyć pragnę, jak siostrze...
— Dobrze więc — przerwała Dosia żywo — mnie się z tego mieszkania, w którem jestem uwolnić potrzeba... wynajdź mi pan izdebkę osobną, cichą, spokojną, bezpieczną... chcę pracować.
Z radością, i wyrazem zapału artysta spojrzał jej w oczy.
— Poczciwa służąca ostrzegła mnie — dorzuciła Dosia — wiem co mi grozi, te kobiety... czekają bym do ostatniego straciła grosza i chcą korzystać ze mnie... zaprządz mnie w ohydną niewolę... Ja się pragnę oswobodzić! Znajdź mi pan mieszkanko, osobne, malutkie... i zajedź wieczorem... jutro, kiedy zechcesz, po mnie... opłacę i wyniosę się z hotelu.
— Bóg pani tę myśl natchnął! — zawołał Leon... — zrobię jak każesz, lecę natychmiast... nie stracę chwili...
— Idź-że pan, żeby nas nie postrzeżono razem... kto wie! może mnie szpiegują... wszystkiego się obawiam...
Leon nie chcąc być dłużej natrętnym, strzałą poleciał rozmarzony w miasto, tak szczęśliwy z tych słów kilku i zaufania, jakby najwyższy cel pragnień osiągnął.
Chłopak to był ubogi, który się sposobił na artystę, nie tak jak zwykle młodzi się u nas przygotowują, hulanką, rozpasaniem i próżnowaniem, ale szczerą pracą i nauką. Sam dotąd wszystko był winien sobie, trochę losowi, który mu widzenie dzieł sztuki nastręczył, trochę poetycznej naturze i usposobieniu odpychającemu od pospolitych i przybrukanych przyjemności zwykłego artystów żywota. Dziecko naiwnością, mężczyzną był pojęciem obowiązków i surowością względem siebie... Ale ta postać, którą jeszcze spotkamy i bliżej damy poznać, w tej chwili nie wyciąga po nas więcej nad kilka rysów pobieżnych...
Dosia ledwie wzrokiem roztargnionym go pożegnawszy, poszła dalej zadumana i smutna.
W jej duszy dziwne się teraz działy rzeczy... Po życiu, w którem nie miała prawie woli, bo jej wśród wymierzonych i jednostajnych godzin jego, użyć nie mogła — nagle przeszedłszy w swobodę, zmuszona kierować sama sobą, to gwałtownie rzucała się naprzód, to zastanawiała przerażona, oczekując pomocy, do której przywykła, w którą ufała, jeśli nie od ludzi, to od losu. W snach dotąd widywała tylko pomyślność, doznawała pieszczot samych, praca wydawała się jej straszną... chciała cudu i oglądała się rychło ją owionie... przeszłość tak dziwnie odbijała od teraźniejszości, że w ostatnią nie wierzyła, tylko jak w sen przemijający. Coś jej szeptało do ucha, że panować musi, że cierpieć nie może, że cały świat winien jej hołdy i pomoc... za co? dla czego? tego sobie nie tłómaczyła, ale czuła się w duszy królową. Wśród przechadzki tej, Halka, którą jej pani Rieben znowu za towarzyszkę dodała, domyśliła się z kilku słów schwyconych z rozmowy, że sierota zamierza się wynieść z hotelu, i nim powrócili do wrót, uśpieszyła z prośbą, żeby ją z sobą zabrała Dosia na nowe mieszkanie.
— Panienecko złota — odezwała się przyśpieszając kroku... — weźcież i mnie z sobą... tać sługi potrzebujecie... no, toć ja lepiej posłuzę, nie chwalący się, jak druga... zobacycie.
— Ale czem-że ja ci zapłacę? spytała się Dosia rada nowej towarzyszce.
— A cemże byście innej płacili? toć się bez usługi nie obendziecie? ja tam i tak wiele nie biorę... a ze się psydam, to taki prawda... O płacę się tam kłócić nie będziemy; ja jej u Riebenowej i tak nie widzę, bo strofują, aż wykwitują... a wy mi dacie co będziecie mieli, i poczekać mogę, bo mam kilka groszy... Później mi dacie, tać nie zginie, ino mnie zabierzcie z sobą...
— A jak nam obu chleba zabraknie? — spytała Dosia...
— Gdzie zaś! jakbyśmy sobie rady nie dali! zobacycie...
I tak nagliła i prosiła sierotę, że się w końcu zgodzić musiała zabrać ją z sobą, co zresztą w pierwszej chwili na nowem gospodarstwie było jej bardzo na rękę...
O mroku Leon przybył z dorożką, prędko upakowano rzeczy, gdy Riebenowa dowiedziawszy się o tem, jak piorun wbiegła zaperzona do izdebki, z wymówkami, pretensjami, niemal gwałtem chcąc Dosię zatrzymać; ale młody człowiek stanął w jej obronie, rozpłacono się i sierota uczuła się swobodną, gdy za bramę hotelu się dostała, choć wolność swoją okupić musiała sceną jakiej się nie mogła spodziewać. Na progu jeszcze gospodyni wybiegła z hałasem, który wszystkich ludzi sprowadził do bramy, i krzyczała a ujadała tak, że Leon musiał użyć groźby, aby jej usta zamknąć.
Młody artysta cały dzień spędził na poszukiwaniu mieszkania, i nie łatwo mu się o nie przyszło wystarać; chciał on Dosię umieścić gdzieś blizko siebie, aby mógł na nią patrzeć zdaleka i przyjść w pomoc w razie potrzeby; ale obiegł daremnie kawał miasta i nic stosownego nie znalazł. W wielu domach, dowiadując się że mieszkanie ma być zajęte przez młode dziewczę same jedno, nie chciano lokatorki takiej wpuszczać, czego Leon nie pojmował. Próżno malował im ją w najpiękniejszem świetle: im więcej nastawał na jej opuszczenie i sieroctwo, tem się więcej odstręczali gospodarze. Tak zszedłszy cały Nowy Świat i Krakowskie, gdzie mu się znów kilka wyśmienitych mieszkań trafiało, których dla różnorodnego sąsiedztwa nie najął, zapędził się powoli aż na Stare Miasto, namyślając się już czyby nie najlepiej było swojego pokoju Dosi ustąpić. Tu go uderzył napis na starym okopconym domu w rynku Starego Miasta przyczepiony:

Mieszkanie kawalerskie do najęcia.

Zdało mu się, że kawalerski pokoik mógł równie służyć biednej dziewczynie i uważniej począł się rozpatrywać w tym domu. Była to znać kamienica kilkowiekowa, o trzech oknach od ulicy, i trzech piąterkach, z których ostatnie składało się z poddasza oszczędnie przerobionego na mieszkanie.
Szeroka a nizka sień sklepiona, przy której szczęściem nie było szynku, ale cichy za to kramik kiełbaśnika... wiodła do wnętrza domu o grubych murach, ciemnych przejściach, oznaczonego tym charakterem jaki na sobie noszą wszystkie domy średniowieczne, budowane na długie rachując lata, więcej z instynktu niż potrzeby o kilkołokciowych ścianach, a nie bardzo zręcznie wśród nich umieszczonych małych izdebkach, w których niewygodnie, ale z uczuciem bezpieczeństwa mieszkano. Wszystko to było pozostałością innego rodzaju życia i obyczajów, przypominało wieki w których niedbano o wygodę a w domu widziano twierdzę tylko i namiot jeszcze; — kształty drzwi ciężkich i pookowywanych żelaznemi sztabami, wązkie okna wgłębione w framugach, wschody strome, murki, nisze, filary grube i ciężkie, stare kraty śluserską wyrabiane sztuką w misterne floresy, dziwnie tu wyglądały dla oczów przywykłych do wytworniejszych kształtów dzisiejszego budownictwa. Zdawało się nawet artyście, że człowiek sam inaczej się tu jakoś przedstawiał, że głos jego kradły mury grube i tłumiły go; trudno było w ciemności i labiryncie przejść nie znając miejscowości, wynaleźć drzwi i wschody, tak je pochował architekt skrzętnie, mnożąc tajemnice i zagadki w tej budowie, której ideą główną był strach napaści i staranie o niepożytą trwałość. Zapukawszy parę razy do podwoi żelazem pokrywanych, które stały w milczeniu jak zaklęte, trafił przecie Leon obywszy się z mrokiem, który tu panował we dnie, na kobietę ze służby gospodarza domu, ofiarującą się pokazać mu mieszkanie do najęcia. — Powiodła go ona, po wschodkach ciemnych i ciasnych, coraz węższych i mniej wygodnych, aż na owe trzecie piętro. Sam pan, zapewne posłyszawszy ruch w domu do którego nie przywykł, wysunął się w pantoflach, szlafmycy, okularach i szlafroku na przedsień, co by tam było, a dowiedziawszy się o lokatorze, ujął pęk kluczów i przewodniczył obejrzeniu.
Staruszek ów, spokojnej jakiejś natury, flegmatyk temperamentem i wiekiem, miał w sobie nieco żywiołu niemieckiego, ale minę uczciwą; obejrzał naprzód uważnie Leona, w którym się domyślał przyszłego sąsiada, a potem wyszukawszy numerowanego klucza, wprowadził go naprzód do ciasnego przedpokoiku, wreszcie do mało co większej izdebki, z której widok wynagradzał inne jej niedogodności. Okna bowiem nie na rynek, jak Leon się spodziewał, ale ku Wiśle wychodziły, a z nich szeroki i prześliczny odkrywał się krajobraz, tęskny, mglisty, ogromny, płowy od piasków, a taki Mazowiecki!
Ogrom wody i niebios, przestrzeń niezmierną z czarnemi lasy w głębi widać było z okienka, i brzeg Wiślany a po za nim kraju kawał, oko mogło pobujać i we mgłach tonąc pójść na koniec świata... Zdawało się, że i tchnąć tu było lepiej, i powietrze czystsze, a mała izdebka ogromnym widokiem rosła... choć w niej ledwie było gdzie postawić łóżeczko, stoliczek i krzeseł parę...
— Otóż masz, kawalerze — począł gospodarz, kraciastą chustą ucierając nos, z uwagą, aby z niego okularów nie zrzucić — pokoik śliczny... widok pyszny... powietrze stanie za obiad... Niech pan pociągnie, co to za powietrze! Hm! widzi pan... prawda? jak na wsi... jest czem tchnąć... suchotnikowi nawet byłoby tu zdrowo...
— Ale ciaśniutko, kochany panie...
— Ciasno? co ja słyszę? a na co to człowiekowi szerokich pokoi... konno tu jeździć nie będziecie... ani balów wyprawiać — dodał pan Sturba.
— Ja to nie dla siebie najmuję...
— A dla kogoż?
— Dla mojej siostry.
Gospodarz spojrzał mu w oczy, zobaczył rumieniec i nosem pokręcił.
— Zamężna? — począł indagację.
— Nie.
— Młoda?
— Młoda.
— Panna?
— Tak jest.
— To sęk — rzekł Sturba — to sęk... hm! widzisz pan, potrzebuję znać i wiedzieć kogo będę miał w domu... dom, mój spokojny i uczciwy.
— Ależ ja ręczę za siostry mojej spokojność i uczciwość.
— Nie ujmuję nikomu — rzekł gospodarz — ale różne są młodzieży obyczaje i zwyczaje, a młodość niebezpiecznym często gościem pod dachem starych jak ja ludzi; młodość pali, wre i szumi, kawalerze... juścićbym sobie młyna na górze nie chciał postawić.
— Ale to dziecko prawie, sierota, wczoraj ze wsi przybyła.
— Hm! tak? toby było co innego, kawalerze... Słowo? słowo honoru? siostra waćpana, słowo mi dasz że siostra?
Staruszek miał minę poczciwą.
— Jeżeli tak — rzekł Leon — powiem panu szczerze: słowa honoru nie dam że siostra, ale na to słowo daję, że dla domu twego żadnego nie ma niebezpieczeństwa; spokojne i bojaźliwe dziecko...
— Hm! to mnie cieszy, że i waćpan nie chciał mi skłamać — rzekł Sturba — no! zgoda, przyjmę, zresztą co mi tam, byle mi pokoju nie mącono... a pali cygara, kawalerze?
— Ale gdzież znowu?
— No, i to dobrze... znak ważny... przyjmę... znak ważny... przyjmę... sama jedna?
— Ze służącą, sądzę...
— Stan? zajęcie?
— Sierota, szukająca właśnie pracy i sposobu do życia.
Stary poprawił szlafmycy.
— Ryzyko — rzekł po cichu — a! ale poprobujmy, miesiąc to nie rok.
Zgodzili się od słowa, bo pan Sturba nie cenił wysoko i podali sobie ręce; staruszek był jakiś poczciwy, łagodny, powolny i znać w twarzach czytać nauczyło go doświadczenie, bo Leonowi uwierzył.
W tem to ciasnem i ubogiem na wyżynie mieszkaniu, Dosia po raz drugi w Warszawie rozwiązywała ubogi swój węzełek, i spokojniejsza nieco, poczęła się powoli rozgospodarowywać. Instynkt kobiecy porządku pomógł jej z tej ciupki zrobić niby świeżą celę klasztorną, której szeroki widok nadawał wdzięk, jaki się rzadko spotyka w mieście, gdzie mury, kominy i ściany szare wszędzie nastręczają się oku. Tu i żywy ruch wybrzeża i płynące statki i trochę domków widać było z wysoka, a w głąb uciekało oko tak daleko, swobodnie, jak jaskółki co się unosiły nad wodami i piaski. Lepiej tu było Dosi, ciszej, spokojniej, choć trochę ciasno, i w duszy podziękowała za tę ptasią klatkę swojemu młodemu opiekunowi, który ją u drzwi mieszkania, nie chcąc być natrętnym pożegnał.
Ledwie się Dosia potrafiła nieco ułożyć, gdy gospodarz, znać niespokojny o nową lokatorkę, wszedł z pierwszą wizytą, ale tą razą we fraku granatowym, starym kapeluszu, z trzciną w ręku, paradny, ogolony, bo się na wiseczka do przyjaciela wybierał. Był to stary kawaler niegdyś urzędnik, dziś amator partji wista skromnej, kanarków i Kurjerka, człowiek regularny jak zegarek i dom swój utrzymujący ze staraniem największem, bo w nim i z niego żył tylko. Że liczył już lat z górą sześćdziesiąt, choć czerstwy i rzeźwy, nie miał już wcale pretensji do niczego, kobiet się bojąc jak ognia, a pocichu utrzymując, że to były istoty krzykliwe i nieczyste, które tylko za młodu się znosi; posługiwał się starym sługą i kucharką, w kamienicy niezmiernie ostrą utrzymując policję, i wybierając sobie lokatorów więcej od fantazji niż dla pieniędzy.
— Daniel Sturba — rzekł wchodząc powoli gospodarz, z powitaniem — mościa panno! — I usiadł w krześle spierając ręce na lasce, a z widoczną pociechą przypatrując się pięknej i bojaźliwej dziewczynie, która nie wiedziała jak przemówić do niego. — No, jakże się tu panience podoba?
— Trochę wysoko... trochę ciasno, ale ładnie — odezwała się ośmielona Dosia.
— Tak jest, trochę wysoko — powtórzył zwolna Sturba — sześćdziesiąt kilka wschodów... ale dobre, mocne... ciasno, zapewne... ale czysto, a widok, a powietrze! proszę pociągnąć — dodał wedle zwyczaju... Hm! to stancyjka nieopłacona... w lecie wprawdzie bywa gorąco... ale tak też być powinno... w zimie chłodnawo... jednak się ogrzewa, gdy jest po temu staranie i regularność w paleniu. Ale powietrze! powietrze, nieopłacone powietrze! mościa panno!
Dosia uśmiechnęła się ze staruszka, którego lepszym i naiwniejszym znalazła od Warszawiaków, jakich dotąd poznała; przypominał jej Jana organistę.
— Otóż tak — rzekł zbierając jelonkowe rękawiczki gospodarz — witając ją mam honor uprzedzić, że w domu moim przyzwoitość i dobre a spokojne prowadzenie się są najpilniej przestrzegane... hałasów i stukań, brudu i nieczystości nie cierpię... ot co i chciałem powiedzieć i dobrej nocy życzę... Na śmiecie jest wóz osobny, na pomyje rynwa umyślnie.
To mówiąc nałożył powoli kapelusz, spojrzał na zegarek i wysunął się drzwi przymykając uważnie.
Wieczorem przybiegła Halka, która numer domu wiedziała, a że leciała z pospiechem po wschodach, nastraszył się trochę poczciwy Sturba, który wróciwszy z wista, w szlafmycy siedział czekając wody na nogi, i wybiegł aż przededrzwi zobaczyć kto tam tak stuka, tolerując jednakże to impetyczne bieganie, jako pierwszy raz trafiające się, choć głową pokiwał strasznie. Halce nie podobała się izdebka, widok dla niej był obojętny, powietrza nie czuła, a ciasnota i brak kuchenki przykre wydały... nie miała gdzie gospodarować. Zaraz nazajutrz wybierała się rozpocząć starania o wyrobienie sobie kąska dodatkowego, a tymczasem krzątała się i gadała wesoło do późnej nocy.
Nazajutrz rano Leon był u drzwi pukając nieśmiało. Dosia mu je sama otworzyła z uśmiechem, witając go bez obawy, bo w nim czuła posłuszną sobie i bojaźliwą istotę...
— Patrz pan — zawołała — jak mi tu dobrze i ładnie... bardzo jestem konteta i bardzo wdzięczna panu.
— A tymczasem wyszukamy coś lepszego — dodał młody chłopiec siadając. Ja, jako przybrany opiekun, chcę naprzód wiedzieć, co pani myślisz, co zamierzasz, bo muszę wiedzieć wszystko.
— O! trudno bo mi się wytłumaczyć z tego, czego ja sama jeszcze dobrze nie wiem — odpowiedziała Dosia patrząc nań czarnemi ognistemi oczyma — ufam, że się coś znajdzie dla mnie, gdzie jest dla tylu... los, opatrzność, ludzie mnie nie opuszczą.
— Więc ja się wprzód przed panią wyspowiadam — przerwał Leon, którego ten wzrok mięszał i oszalał — pani mię nie znasz, muszę jej słowo powiedzieć o sobie. Ja także przybyłem do miasta uczyć się i pracować; mam od rodziców, biednych jak ja, trochę grosza na parę pierwszych miesięcy, dalej muszę na chleb własny zapracować w mieście, gdzie tysiąc jest ludzi umiejętniejszych, znajomszych odemnie, mających stosunki i przyjaciół... ale i ja nie tracę nadziei... będę malował portrety i szyldy, nawet jeśli trzeba...
— Ja nawet nie wiem co robić będę; mało umiem i mniej od pana radę sobie dać potrafię — przerwała Dosia.
— Cóż myślisz pani robić?
— Nic, lub tak jak nic nie umiem, prześpiewałam młodość moją.
— Ale nauczyć się tak łatwo... w tym wieku tyle mamy siły i życia!
— Jam nawet nie przywykła do pracy! — westchnęła Dosia.
— Przyjdzie to powoli.
Tak się poczęła poufna rozmowa; sierota nieznacznie z potrzeby poskarżenia się, jęła się opisu swojej przeszłości, którego Leon wysłuchał z drżeniem, łzą w oku i wiarą.
Dosia musiała tak ubarwić ten obraz, tak go uczynić zajmującym, tak mimowolnie w poetyczne ubrała go farby, że słuchając młody człowiek wzruszony był i przejęty do głębi, bał się odetchnąć, wrzucić słowo, by nie stracić wyrazu. Żywe dziecię wsi najprawdziwsze życia swego wypadki widziało teraz w tem świetle jaskrawem, które je czyniły nieprawdopodobnemi prawie; ale Leon uwierzył wszystkiemu, zabolał i tajemnicy jakiejś otaczającej sierotę rad był, bo z nią powabniejszą jeszcze mu się wydała prześliczna dzieweczka.
Ten zwrot powieści Dosi, która mu się wystawiała jako ofiara, w głębi serca zastraszył może Leona, rozpoznającego, że była pieszczoną do zbytku i nadto zakochaną w sobie; ale w jej oczach tyle było wdzięku przy opowiadaniu dziwnej historji, w twarzy tyle uroku, w głosie takiego coś pociągającego, że słabą ją, nieco rozmarzoną i pieszczoszką poznając, nietylko nie ostygł dla niej młody chłopak, ale się do niej więcej przywiązał jeszcze. Ona tak potrzebowała opieki, tak wierzyła w to, że ma do niej prawo! Słabostka odkryta łatwo, zbliżyła tylko litością Leona do niej, ideał zszedł z piedestalu, ale w większym jaśniał mu blasku.
Są w życiu takie pociągi nie wytłumaczone dwóch pokrewnych jestestw, których nic złamać nie może, choćby nie były wzajemne i sił nie czerpały we wspólnem poświęceniu; są namiętności niezbadane i niezwyciężone, a taką właśnie miłość, którą na pierwsze wejrzenie uczuł Leon dla Dosi. Teraz gdy bliżej go traf do niej przysunął, uczuł, że niżej od niego stała umysłem, że serce jej zajęte sobą, nie zdolne było może do nikogo się silniej przywiązać, ani zdobyć na wielkie poświęcenie — ale nie zrażony tem wszystkiem, wpatrując się w nią coraz goręcej, rozpłomieniał. Czuł jak mu się zawracała głowa, jak panem siebie być przestawał, ale siły mu brakło by się dzwignąć i otrząsnąć; oko Dosi widziało wrażenie i choć serce nie uderzyło ni razu, duma była połechtaną, zwycięztwo łatwe poiło jakiemś nieznanem uczuciem rozkoszy.
Miłość Leona dla sieroty, w zarodzie swoim tem niebezpieczniejszą była namiętnością, że nie cielesną, ale ozłoconą pragnieniem duszy nigdy nie nasyconej, poetyczną i czystą, życie też pochłonąć mogła. Całkiem inaczej poglądała Dosia na niego: czuła się panią, przywiązywało ją trochę litości, trochę wdzięczności, próżność i chęć panowania, serce jej pozostało uśpione. Są istoty, w których się ono nie odzywa, aż pociągnione szałem głowy, marzeniem, rozgrzaną falą wyobraźni, którym się czasem zdaje, że kochają, gdy w nich na klęczkach błagając niewolnik, wymodli wzruszenia trochę, ale Bóg, stwarzając je na męczarnie dla drugich, potrójną miedzią pierś otoczył, wedle słów rzymskiego poety.
Chociaż Leon jest dla nas postacią podrzędną, którą w ciągu dalszym powieści stracić prawie z oczów musimy, kilka słów o nim zdaje się nam tu konieczne. Kora, (tak się nazywał), wyszedł był niedawno ze szkół Lubelskich, dziecię ubogich rodziców, którzy pracując w pocie czoła, żyli w małem miasteczku z urzędu, jaki ojciec Leona zajmował, zrazu nie mogli nawet i nie mieli o czem syna na naukę oddawać, późno go tam posłali, i w dwudziestu kilku leciech ledwie je mógł skończyć. Ubóstwo nie dozwalało nawet myśleć o dalszem jego kształceniu się w uniwersytecie; na to potrzeba było kosztów znacznych, a pięcioro w domu dzieci wyglądało powszedniego chleba, na których dwoje starych ledwie mogli zapracować. Leon prawie wszystko winien był sobie: pracował gorąco, i nie dla wyrobienia sobie przyszłości, chleba i grosza, ale dla wykształcenia wewnętrznego, którego zawczasu umiała zapragnąć jego dusza. Chwytał, pożerał, układał w sobie co mógł gdzie uzbierać, noce spędzał bezsennie, uczył się, przeuczał i trudem ogromnym potrafił zastąpić niedostateczność środków wychowania. Szczęściem, choć śmiały i nie ulękniony, porywał się z małemi zasoby na najpotężniejsze zawady, nie miał tego zarodku pychy i zarozumiałości, który tyle wyższych umysłów przykuwa i zamyka w kole obłędu, nie dając im wynijść z niego. Umiał uznać omyłkę gdy ją popełnił, poczuć swą słabość, wrócić gdy było potrzeba i iść dalej mimo trudności tysiąca. To poczucie ułomności ludzkiej w sobie, które nie każdy posiada, bo na niem zbywa czasem najsilniej uorganizowanym umysłom, było właśnie jednym z przymiotów świetniejszą przyszłość zapowiadających biednemu chłopcu. Nie zbywało mu przytem ani na pojętności, rozwinionej potrzebą kształcenia się bez niczyjej pomocy, ani na rozsądku zimnym chwilami, który u niego był jednym z podrzędnych sług serca i fantazji. Pojmował chłodno, ale czuł gorąco, umiał znijść w matematyczny świat prawd suchych, i zaraz potem wzlecieć imaginacją i sercem nad ich poziom daleko. W naturze jego, było tysiące sprzeczności, które się plątały w całość dziwnie bogatą i piękną, bo siła jakaś umiała je dobrać, wymierzyć i nie dać rozbujać temu co pożerając resztę, uczyniłoby go na oko uderzającym może, a w istocie ułomniejszym i uboższym. Dla krótko też widzących ludzi, Leon był istotą mierną, pojętną, zdolną, ale zimną, bo nigdy na harc nie wychodził z tem, co sobie za najdroższe i najświętsze uważał, nie popisywał się z czułością, którą osłaniał jak skarb największy, z fantazją, której polot mógł jeden szyderski uśmiech zahamować; — zamykał w sobie, przez wstyd wrodzony, przez skromność jakąś dziewiczą, to coby nań oczy zwracać mogło. Ale nie był tak dalece panem siebie, by nigdy nie wyjść ze szranków, i gdy go uniosła poezja, człowiek, cierpienie, radość, stawał się istotą wcale niezwyczajną, pełną ognia, życia, nieoględnie szczerą i wylaną.
Jak pracował i do czego doszedł tą pracą, ledwieby uwierzyć można, gdyby tysiące przykładów nie poświadczyły, że tu środki nie dają nigdy miary wywalczonych skutków, bo siła młodości i woli tak jest potężną, że łamie i zwalcza najtwardsze zapory, a zgaduje i przeczuwa ze słowa, to czego inni stojąc u krynicy, przez długie lata wyczerpnąć nie mogą. Ukształcenie Leona porównać było można, do uzbieranego przez ubogą wdowę snopka na polu, z którego zboże sprzątniono, gdzie niegdzie gubiąc kłosy pomięte, — po okruszynce, po ziarnku, znosił biedny cierpliwie, wiadomostki dopełniał, domyślał się, i w tym mozolnym trudzie, dosiągł najwyższego celu, to jest rozwinięcia umysłowego. Nauka nie przyszła mu łatwo, ale tego co umiał, był panem, a nawyknienie do rozumowania, pracy, odgadywania i łączenia wniosków, dało mu sprężystość umysłową, potęgę i odwagę, na jaką zleniwiały gotową podawaną strawą nie zdobywa się uczeń, którego karmi rąk mnóstwo samą kwintessencją mądrości. Przeszedłszy szkoły, przeczytawszy książek tyle, ile ich tylko w okolicy gdzie znaleźć było można, nie gardząc świstkiem najmniejszym i najlichszą odrobiną, Leonek uzbierał sobie zapas, w którym było i trochę śmiesznej starzyzny, i nie wszystko doborne, ale z nim już w świat dla dalszego kształcenia się puścić można było śmiało. Trafem dlań szczęśliwym, niedaleko od mieściny, w której rodzice jego siedzieli, w głuchym owym zakątku, zamieszkiwał na ustroniu od dawna niejaki hrabia de Tilly, cudzoziemskiego nazwiska, ale ducha naszego człowiek, urodzony z matki polki i przywiązany do tej ziemi, na której się wyhodował. Ten poznawszy przypadkiem Leona, powziął dla niego sympatję i był mu wielką do wyrobienia się pomocą, dostarczając książek, prostując poglądy zbyt żywe i absolutne, ucząc go sam nawet języków. U niego Leon przepędzając święta i wakacje, biorąc książki wskazane z obfitej biblioteki, czytając pod jego przewodnictwem co tylko dlań było dostępnem, odbył niejako kurs wyższy razem ze szkołami, które dla formy kończył, prześcigając plan ich, własną pracą. Hrabia Tilly był trochę dziwak, nie żonaty, bezdzietny, bogaty, ale skąpy; tłómaczył się przed sobą, że dla Leona nie powinien był czynić więcej, boby popsuł i przyszłość jego skompromitował, pomagał więc w nauce, ale worek trzymał zamknięty. Zresztą poznał on w nim może jednego z tych młodych ludzi, których rozwija walka i przeciwności, a pomyślność i spokój by uśpiły; zrozumiał, że dobijanie się to było płodne choć trudne, i nie szczędząc rady, ani środków pomocniczych do wykształcenia, nic nie robił dlań takiego, coby mu chleb powszedni zapewnić mogło, jakby się braku jego nie domyślał.
Drażniąc Leona, stary przyjaciel powoli poddawał mu co mógł, ostrząc ciekawość, zachęcając trudnościami do zwalczenia, nie ułatwiając nazbyt nauki, budząc chęć do niej, a powtarzając często, że w człowieku wyrobienie woli więcej może warto, niż wiadomości i rozum, bo to jest najsilniejszą dźwignią, bez której ani nauka, ani talent, ani najpoczciwsze chęci wyjść na jaw nie potrafią.
Leon bawiąc u pana Tilly, który go lubił i zapraszał, poczuł zarazem dwa w sobie rozwijające się popędy, do poezji i sztuki. Poczęło mu się marzyć jakby zostać poetą i malarzem, a jedną miłością kochając sztuki wszystkie, byłby się może rzucił i ku muzyce, gdyby rozsądne uwagi pana Tilly nie powstrzymały go w porę.
— Nie będziesz — rzekł mu — ani poetą, ani malarzem, ani muzykiem dobrym, ale niespokojnym, roztargnionym diletantem, co do niczego nie prowadzi. Sztuka, nauka, wszystko na świecie ma w sobie dwie strony, duchową, którą poczuć i przeczuć łatwo, i przyswoić mona, materjalną na której opanowanie — bez czego nie ma mistrza — często życia braknie. Dla tego mnóstwo jest ludzi, co wybornie rozumieją sztukę, co kochać ją mogą, sądzić o niej potrafią, ale nic utworzyć nie są zdolni, znają oni wszystkie warunki, wiedzą tajemnice, mają pomysły, osnuwają łatwo plany, ale ręka zdradza ich w chwili porodzenia, i kończą lichym szkicem, ułomnym. Na opanowanie materjalne choćby jednej gałęzi sztuki, życie jest ledwie wystarczającem, zwłaszcza że nie każdemu dana jest łatwość wylania myśli i uosobienia jej żywego, a daru tego niczem, nawet techniczną wprawą zastąpić niepodobna.
Pojąwszy tę prawdę którą tak wybornie maluje francuzkie przysłowie: qui trop embrasse, mal etreint, Leon ograniczył się poezją i malarstwem, dwojgiem jeszcze, niestety — ale już z tej reszty którą do serca przycisnął, nie mógł się nic wyrzec, nic odrzucić! Że pan Tilly był znakomitym lubownikiem i znawcą, mnóstwo dzieł sztuki miał u siebie, wzorów dostarczał i chłopcem kierował, Leon jak na takiego samouczka dziwne zrobił postępy. Walczył on jeszcze z trudnościami technicznemi, które musiał przezwyciężać pracą i przeczuciem, ale rysował dobrze, i smak wykształcił, znał wreszcie do siebie, że mu brakło wiele i wiedział, że powinien iść dalej. Tilly zapowiedział mu z góry także, iż dwom panom służyć nie można, a kto się poświęca sztuce i chce skosztować rozkoszy jakie ona daje, musi się wyrzec świata, mamony i skazać na ofiary. Z czystą więc myślą, ubłogosławioną poetycznemi zachwyty, szedł Leon na męczeństwo, byle zaznać świętych rozkoszy, jakie ono daje wybranym.
Zawczasu też rozumiejąc, że wydanie myśli jest ostatnim wynikiem wyrobienia się człowieka, który, by zostać artystą, musi wprzód całego siebie na godne natchnienia przerobić naczynie — Leon czytał i pracował, wypełniał się i podnosił, chcąc zarazem śpiewać usty i pędzlem nieskalanemi.
Zadanie było trudne, siły też nie małe, ale zawady do zwalczenia wielkie — żyć musiał, wykształcić się, przyszłość zgotować, wyrobić stanowisko, podnieść tak, by stać godnym imienia artysty i natchnienia z góry. Przyszłość jednak nie tak sobie wyobrażał, jak większa część jego braci, którzy chleb i grosz, spokój i swobodę mają na myśli; czuł, że nieuniknione tu ubóstwo, krwawy znój i męczarnie ducha, bo niemi tylko okupuje się dostojność kapłańska. Ze strachem i gotowością męczeństwa przystępował do przybytku.
W snach młodości każdy z nas sobie musiał wymarzyć ideały — ideał człowieka, który ma mu za wzór służyć, ideał kobiety anioła, i ideał świata, wedle serca swego; ale mało komu udało się siebie podnieść do prototypu, otoczyć się istotami wybranemi, i ujrzeć okiem na ziemi Beatrysę myśli, któraby do niebios poprowadziła, Beatrysę, której nie widzi jeszcze oko a serce przeczuwa, taką, jaką ją odmalował Dante.

Sovra candido vel cinta d’oliva
Donna m’apparve sotto verde manto
Vestita di color di fiamma viva.
E lo spirito mio cha gia cotanto
Tempo era stato, ch’a la sua presenza
Non era di stupor tremando aftranto;
Senza de gli occhi aver piu cononscenza
Per occulta virtu, che da lei mosse;
D’antico amor senti la gran potenza...

(Purgatorio. C. XXX.)
Leon także śnił ideał-kobietę, piękną nad wszelki wyraz ziemski, czystą i świętą, a że przywykł wierzyć, że nic na ziemi nie przychodzi przypadkowo, ani być może obojętnem, a każdy krok ma znaczenie, każda postać swe miejsce w życiu i wszystko jest nasieniem przyszłości, spotkanie Dosi przejęło go od razu świętym strachem i nieopisanem uczuciem, bo w niej poznał jednę z postaci snów swoich. Pewien był, że ten ideał na progu życia umyślnie postawiła mu Opatrzność; dość było jednego wejrzenia, by go oczarować i spętać. W istocie, nigdy może senne przeczucie nie ziściło się silniej i dziwniej, nigdy wyobraźnia nie zeszła się tak z rzeczywistością; Leon przestraszony był prawie przypatrując się Dosi i postrzegając w niej wszystko, aż do najdrobniejszego rysu, tak podobnem do swego ideału, jakby sam stworzył tę uroczą postać. Nie wiem czy na innem stanowisku Dosia byłaby go tak zachwyciła, czy w świetnym stroju, postawiona wysoko, byłaby go pociągnęła tak ku sobie; ale biedna, cierpiąca, uboga, zapłakana wydała mu się uroczą jak marzenie. Nie myślał nawet walczyć z uczuciem, które nim owładło, tak je czuł silnem, wielkiem i świętem.
Calą drogę przemarzył młody chłopak, patrząc na sierotę i dumając; teraz gdy los mu pozwolił usłużyć jej, stać się potrzebnym, tem mocniej ugruntował się w przekonaniu, że nie traf jakiś, ale Opatrzność gotująca mu przyszłość, zbliżała ich do siebie.
Pierwsze kroki Leona, który poczynał myśleć o sobie, zawiodły go naturalnie do współtowarzyszów przyszłych, ku młodemu artystycznemu światu. Wstęp do niego miał mu ułatwić niejaki Adam Prowacz, który parę miesięcy bawiąc na wsi u pana Tilly, poznawszy Leonka, ofiarował mu się z chętną w mieście pomocą, Kora więc naprzód pobiegł, umieściwszy Dosię, szukać artysty, chcąc go się poradzić o zapisanie do szkoły i dalsze życiem rozporządzenie. Ale znaleźć pana Adama mimo adresu, obcemu nie przyszło łatwo.
Na ulicy Freta, na trzeciem piętrze, w lichej izdebinie pod dachem, dopytał wreszcie wieśniak przyszłego towarzysza. Była godzina dziesiąta zrana, ale drzwi jeszcze zamknięte, a gdy do nich Leon zastukał, odryglował mu je ktoś całkiem nieznajomy, okryty kołdrą na kształt rzymskiej togi. Wszedłszy do izdebki, z zadziwieniem dowiadując się o znajomego, musiał go szukać przybyły wśród leżących pokotem na podłodze kilku ichmościów.
Podniósł się okręcony jeszcze płaszczem i rozespany pan Adam, przetarł oczy, wpatrzył w gościa i nierychło potrafił przypomnieć kogo miał honor witać... dwaj towarzysze podłogowi spozierali także na intruza, robiąc do siebie miny szyderskie.
— Nieskończenie cię przepraszam, kochany Leosiu — rzekł nareszcie gospodarz, wskazując mu ręką krzesełko, z którego zepchnął stos odzieży pomiętej i rozrzuconej w nieładzie — siadaj-no... Wczoraj po północy już powróciliśmy z Zielonego ogródka, prawdą a Bogiem podpici, zagadaliśmy się i Morfeusz zatrzymał nas przydługo w swoich objęciach, nie poradziwszy się podobno ratuszowego zegara. Mam honor panów wzajem sobie zaprezentować; to pan Jacek Żukiewicz, vulgo zwany Bawarczyk, w przyszłości Tycjan polski, co mu już Kucz, kochany redaktor Kurjerka, uroczyście zwiastował... drukowano czarno na białem... A to pan Henryk Zarbiński, cognominatus Suchoty, dlatego że je ma w kieszeni, w świecie dziennikarskim znany pod imieniem polskiego Canovy. Pierwszy z nich żółtogorąco odmalował tors żyda, rysunkiem godzien Michała-Anioła, a kolorytem Tycjana i Rubensa, co najmniej; drugi wyrzeźbił już do tej pory dwa kapitele do kolumn i jednego na grobowiec płaczącego anioła, nie licząc fajek, które z gliny robi, a które są arcydziełami. A to... pan Leon... dalibóg już nie wiem nazwiska.
— Kora — odezwał się przybyły, na którym i ten nieład i te żarty przykre robiły wrażenie.
— Tak jest, Leon Kora — podchwycił z podłogi jeden — czyli Kora Leon, albo Karaleon... aspirant malarstwa! pysznie się nazywa, daj go katu, niby Korjolan... Nazwisko wyborne dla sławy i krótkie bez ski, brzmiące dobrze... szczęśliwy człowiek. Gdyby nie nadzieja w Kuczu, jak tu być sławnym, zowiąc się Zerbińskim, albo Przepiórkowskim? Winszujemy!
Przyszli towarzysze Leona poobwijani jeden w kołdrę, drugi w płaszcz szaraczkowy, już tylko widać, na ten użytek domowy służący i dobrze zszarzany, popatrzyli na przybyłego i ochoczo śmiać się poczęli, kładnąc znowu na poduszki.
— Cóż tam na wsi słychać? — zapytał Adam — naturalnie ryk bydła i beczenie owiec? nic więcej?
Leon był tak zmięszany tonem, na jaki stroiła się rozmowa, że słowa odpowiedzieć nie umiał; serce mu się czegoś ściskało.
O rus, quando te aspiciam! — dodał z ziemi pan Jacek Żukiewicz.
— Patrzcie, musi mu ciągle odbijać się ta szkolna łacina — kiwając głową przerwał Henryk Suchoty — ktoby się to spodziewał! kiedy on to ją jadł, a do tej pory strawić nie może.
— Stara łacina, widzisz — sentencjonalnie dorzucił Adam — to jak stara słonina, do nieskończoności siedzi w człowieku... Ale wróćmy do gościa naszego ze wsi, który na nas patrzy zdumiony. Przychodniu! rzeknij, co myślisz począć z sobą?
— Właśnie chciałem się pana Adama poradzić.
— E! pana Adama! — przerwał gospodarz — źle! gdzieżeś to widział, kochany Endymionie?
— Endymion, pochodzi od Dymu, dulcis fumus...
— Gdzieżeś widział, żeby artysta artystę panem nazywał?
— Przepraszam — odparł Leon — jeszcze w obyczaje waszego świata wtajemniczony nie jestem, ale mógłbym się obronić Dantem, który o poecie mówi:

Signor del altissimo canto...

— A! licho Danta twego zrozumie.
— Darujcie.
— Darujemy, hanc veniam damus petimusque — dodał znowu wyjeżdżając z łaciną Tycjan.
— A wiesz, że łacina wyrzuciła dziś na ciebie, jak ospa — zawołał Adam — muszę ten fenomen wytłómaczyć gościowi, który gotów pomyśleć, że chorujesz na uczoność, i że między nami są pedanci.
— Ja mu to wytłómaczę, porywając się z ziemi podchwycił sam Tycjan. — Młodzieńcze naiwny, oto wiedz, że przez rok byłem w seminarjum, myśląc się oblec suknią żałoby, ale że ten tryb życia wydał mi się zbyt surowym, (bo nas postem i dyscypliną tuczono), chwyciłem paletę, od tej pory łaciny i kaszlu pozbyć się nie mogę, a olej który jeść miałem, rozmazuję.
— Widać, bo w głowie go mało — szepnęły suchoty.
— Z seminarjum i pragnienie nieugaszone wyniosłeś! — zawołał Adam.
— W skutek kaszlu, drapie mnie po gardle.
Mieszkanie, w którem się ta scena odbywała, równie jak lokatorowie jego, dziwnie się jakoś wydali Leonowi, który cale inaczej wystawiał sobie żywot artysty, jego obyczaje, i nastrój duchowy, nie mogąc pojąć, by kapłanowi piękna, wystarczały brudy i proza najpospolitszego szyderstwa, a żywiołem być miał nieład i opuszczenie dobrowolne. Widząc na wsi Adama Prowacza wesołym i pustym, sądził, że wyjątkowe, szczęśliwe usposobienie takim go czyni, podobała mu się nawet ta obojętność na wszystko i dziecinna prawie swawola, nie sądził jednak wcale, żeby ogół młodzieży sposobiącej się na kapłanów sztuki, tak lekko potrząsał ubóstwem, które mu należało nosić z powagą, — bolały go te żarciki, te przymuszone szyderstwa, a więcej jeszcze widok nieporządku, zaniedbania i charakterystycznego nieładu, wśród którego wytrwać można chwilę, ale żyć niepodobna nie zarażając się nim w duszy.
Dwie izdebki zajmowane przez artystów, składały najosobliwsze pandemonium, świadczące jakie tu się wiodło nieporządne i próżniacze życie. Na ścianach wisiały wprawdzie rozliczne próby przyszłych mistrzów, pozaczynane płótna, poszkicowane głowy, studja, ale nic nie było skończonego, a praca, wnosząc z nich, nie musiała iść ani zbyt żywo, ani bardzo ochotnie.
Adam Prowacz, gospodarz tego poddasza naczelny, dobre chłopię i nie bez talentu, wpadłszy w gotową już atmosferę cygańsko-burszowską artystycznego kółka, przyjął tryb jego życia i upodobał w niem sobie. Udarowany szczęśliwie, szkicował śmiało, rysował prawie dobrze, zgadywał bardzo wiele, ale jak inni nie lubił pracować, i nie brał się do roboty na serjo, chyba zmuszony, w ostateczności. Pomysł nic mu nie kosztował, rzut pierwszy był prawie zawsze szczęśliwy, ale gdy minęła chwila połysku natchnienia, gdy raz pęzle rzucił, rozpoczęte dzieło zostawało na sztalugach na długie dni i miesiące, a najczęściej dopełniał je, jako tako, aby zbyć. Ochotę wszelką i zapał do pracy zabijał ten sposób życia zbyt dziecinny, lekki i płochy, i choć na wzór starych włoskich, a nowych francuzkich artystycznych bohemów wyrobiony, nieprzyzwoity ludziom, których zadaniem było to tylko widzieć w świecie i odtworzyć z niego, co było piękniejsze, szlachetniejsze, jaśniejsze... Możnaż pojąć cel sztuki, nieustanną żyjąc swobodą, w odurzeniu i szale szukając pociechy ubóstwa, niedostatku, często głodu i nędzy prawie? Nawet owoc cierpienia tego był stracony, wyrzucono go na śmiecisko.
Prowacz miał talent niezaprzeczony, ale sparaliżowany już w części lenistwem, lekceważeniem siebie, brakiem woli i panowania nad sobą. Dnie, a z niemi droga młodość leciały jedne po drugich na kpinkach, zabawkach, igraszkach, rozmowie zawsze drwiącej i ostudzającej, wśród gwaru, w towarzystwie podszarzanych piękności Szwajcarskiej Doliny i Zielonego Ogródka; od jutra do jutra odkładano robotę... a dary Boże, siła, młodość, świeżość marnowały się strwonione na bezmyślny szał dziecinny.
Sierota i pan siebie, Prowacz mało się troszczył o jutro, nie wiele dbał o przyszłość, a że nie miał o czem jechać za granicę, zawsze na ten niedostatek składał wszystką winę, jak gdyby pracą usilną nawet widzenia arcydzieł nie można zastąpić, odgadnąć tradycji, i jasnowidzeniem ją pochwycić? Ta podróż była jego nieustannem marzeniem i żądzą jedyną, ale prawdę rzekłszy, nic nie czynił aby ją sobie ułatwić. W duszy smutny i zwiątpiały, bo ciągłe rozproszenie ducha nic innego wyrodzić nie może nad znużenie i zobojętnienie wewnętrzne, Adam durzył się tak z innymi, ale sam na sam, czując słabnącym i bezsilnym, rozpaczał i rozpacz znowu wiodła go do knejpy i ogródków. Towarzysze jego, ów Tycjan i Canova, panowie Jacek i Henryk, nie wiele się odeń różnili: oba mieli mnóstwo dobrych przymiotów i zarodów talentu, ale rodzaj życia, — wdziany jak mundur razem z zawodem artystycznym, do którego się niemal czuli obowiązani — zużywał ich młodość, odbierał im siły bezkorzystnie. Mniemane podniecanie natchnienia hulanką, żartami, młodzieńczem rozpasaniem, wiodło tylko do bezsilności i ostudzenia, do zwątpienia w końcu o sobie. Geniusz nawet potrzebuje pokarmu i musi pilnować swych skrzydeł by mu piórami porosły, cóż dopiero talent, który zszarzany raz, kręci się w ciasnem kółku powtarzanych próbek i przypomnień. Nawyknienie do szyderstwa, lekceważenia świata i ludzi, do brania wszelkiego ze strony pociesznej i dziecinnej, choć na chwilę zabawia i upaja — powoli ostudza, wyziębia i nie zdolnym czyni umysł do podźwignienia się czystszem, silniejszem natchnieniem. Kto się tarza, musi się nareszcie powalać. Zresztą sztuka nie jest tak łatwą jak się zdaje: pochwycić kształty, użyć ich jako głosek do napisania myśli, nie dosyć jeszcze, gdy w pustej duszy myśli właśnie zabraknie, bo się jej pracą i wewnętrznem skupieniem ducha nie zasiało. Wieleż to artysta umieć musi, nauczyć się, poznać, żeby wszystko potrafił odtworzyć, nie powierzchownie i mniej więcej trafnie, ale z poczuciem charakteru i znaczenia. Nie ma prawie gałęzi nauk, którejby badać nie potrzebował, nie ma rodzaju studjów, któreby mu były zbyteczne; prawdziwie wielcy artyści, wszyscy byli, jak Michał Anioł, Leonardo, Rubens, Rafael, ludźmi wielostronnymi, i pracowali życie całe na wypełnienie daru, który jest tylko nasionkiem...
Nieszczęściem, Rafael umarł Fornariną, a ta nieszczęśliwa piekarka więcej niż jego jednego zabiła... Kto nie może być Rafaelem geniuszem, chce nim być namiętnością przynajmniej!
Wszystkie niemal szkółki artystyczne, jak uniwersytety niemieckie, zarażone zostały tem życiem bujnem, wyczerpującem siły młodości, a jakżebyśmy naśladować nie mieli co się gdzieindziej źle czy dobrze dzieje? Jacek, Henryk, Adam z wielą innymi raz skosztowawszy owego studenckiego żywota, utonęli w nim po uszy, biorąc je za żywioł artystyczny... Niekiedy przychodziły i na nich chwile opamiętania, popędy do pracy, ale to co miało być prawidłem, stało się wyjątkiem, a rozrywka bardzo naturalna młodym, orzeźwiająca gdy rzadka, zajmowała nie godziny wytchnienia i spoczynku, ale najlepszą część, najdroższą. Dzień jeden próżniaczej hulanki, wiódł drugi za sobą, lata płynęły, Tycjan mógł zejść na malarza szyldów, a Canova na prostego kamieniarza. Nie wiele się zresztą troszczyli o to, nawykli już żartować ze wszystkiego i winę swoją składać na ubóstwo i głupotę świata, co ich ocenić nie umiała.
Jacek codzień pędził poobiednie godziny w ogródku przy bawarze, Canova w innym celu włócząc się po górach i dolinach, zkąd dolatywały dźwięki muzyki i migały kapelusiki kobiece.
— Tandem, szanowny kolego in ovo (to mi przypomina jajecznicę i młodość) — rzekł wzdychając Jacek — cóż tedy myślisz?
— To i owo — odparł Adam.
— Co myślisz robić? — kończył Jacek — historje, rodzajowe obrazy (generis neutrius) krajobrazy na pognębienie Claude Lorrain’a, świętości, portrety, karykatury czy buty?
— Zdaje mi się — odparł Prowacz — że kawaler na historycznego malarza się sposobi...
Sed quid tentare nocebit! vocatur ad alta! zawołał Jacek poważnie — ho! ho!
— A dajże ty pokój tej łacinie, bo ci w łeb dam butem! — ofuknął Canova.
— Pozwól mu się trochę pochwalić przed cudzoziemcem! — rzekł Prowacz.
— Niech się chwali, prawda, nie daleko też zajedzie, bo już w worku nie ma nic — począł rzeźbiarz — niech sypie! zobaczymy.
— Na dowód, że kłamiesz oszczerco, czekaj — krzyknął Jacek i zaspiewał na całe gardło burszowską pieśń:

Gaudeamus igitur, juvenes dum sumus,
Post jucundam juventutem.
Post...

— A ha! post! to zrozumiałem, u nas zawsze post! masz racją spiewać o nim! rzekł Canova...

Nos habebit humus!
Nos habebit humus! — dokończył Tycjan. — Cała rzecz — dodał wyspiewujący odchrząkując, — że ten bestja, turbator chori, Canova, nie rozumie po łacinie, i zazdrość porywa go w swe szpony jastrzębie, dla tego mi nie daje się popisywać...
— Jakto? nie rozumiem! podchwycił Henryk — post, zrozumiałem, chory, także wiem, bom nie zdrów, turbator podobnie, zresztą nikt mi nie dowiedzie żeby do rzeźbiarstwa potrzebna była łacina...
— Wpadłeś w matnię — rzekł Adam — właśnie że nic bez niej wyrzeźbić nie potrafisz, bóstwa łacińskie, święci łacińscy, allegorje łacińskie...
— A jak ja to wszystko precz odrzucę i pocznę rznąć z gliny i kamienia chłopów i baby...
— A toż co? do miljon trzysta pięćdziesięciu dwóch djabłów! — przerwał Tycjan, już mi się myślicie puszczać w teorją na czczo! Teorja zużywa człowieka do nitki, a i tak, amfitryonie szanowny, żołądek się dopomina...
Leon słuchał osłupiały.
— Po niemiecku, odezwał się Adam, wstaniemy, ubierzemy się, i każdy z nas pójdzie...
Sumptu proprio — rzekł Jacek — rozumiem, ale gdyby nam choć kawy, czy cykorji niewinnej z dołu przyniosła Ludka...
— Jemu się Ludki chce nie kawy! — zawołał Canova — ale z tego nic nie będzie! Kiedyżeś ty pił kawę? Kawa to trunek kobiet otyłych, starych księży, smarkaczów co kożuszki lubią, ludzi statecznych i nałogowych, porządnych i tyjących — ty nie masz kwalifikacji.
— Pleciesz... ten oto Endymion Korjolan, przybyły ze wsi, zawiał mnie powietrzem Arkadji, które przyniósł z sobą w kieszeni... więc kawa niech wieś nam przypomni...
Rura canamus...
— O! rura! — powtórzył Henryk — rura! rura!
— Chodzi o to — kończył Jacek — by na dole dać sygnał, a przyniesionoby kawę tu na strych... Ludka by nie odmówiła, zawsze rada zobaczyć przyjaciół, choć w stanie natury...
— A bez chustek na szyi i rękawiczek, godziż się to niewinne dziewcze przyjmować? — poddał Adam.
Casus conscientiae! — wrzucił Tycjan — ja gotowem włożyć chustkę na głowę, dla przyzwoitości, bom nie uczesany.
— A ja pantofle — dodał Canova.
— No, to ja skarpetki — rzekł gospodarz.
— A przybyły kolega, zawczasu ucząc się być posłem, co go jak Rubensa spotkać może, zejdzie na dół i zamówi dla wszystkich obfitą kawę z bułkami.
— I po kieliszku szpagatu! — dodał Tycjan — po jednym, kawa może znudzić, bywały przykłady...
Leon wstał, ofiarując się chętnie zamówić kawę na dole, ale zarazem przeprosił ich, że interes pilny zmusza go odejść, obiecując drugą razą zabawić dłużej.
— Słuchaj-że — zawołał przy pożegnaniu Prowacz — żart żartem, rachować możesz na nas, głowy jak głowy, ale serca poczciwe i braterskie...
Leon zszedł w ulicę jak upojony tą próbką artystycznego świata bez powagi, zdzieciniałego — zrobiło mu się smutno, jak gdyby na chorych lub obłąkanych popatrzał, otrząsł się i długo przyjść do siebie nie umiał.
— Do czego to prowadzi? jestli to atmosfera, w której żyć przystało i zdrowo artyście? — mówił do siebie — ja czy oni jesteśmy w błędzie? Może ich pojąć nie umiem? ale to mi się wydaje powolnem samobójstwem, po którem wyżyje może kilku, nikt jednak bez kalectwa nie wyjdzie.
Już nad wieczorem tego dnia, o zmierzchu, potrzebując powietrza i przechadzki, Leon wyszedł w blizkie aleje, których cień i zieloność wabiły go wsi przypomnieniem; ale w nich ani świeżości wsi, ani jej ludzi, ani spokoju nie znalazł młody chłopak, otoczony pyłem, wrzawą, zmięszanemi dźwiękami muzyki dolatującej z ogródków z wyziewem piwa i ponczu, cygar i papierosów. I tu jeszcze było miasto, orzeźwiające się niby chłodem i kąpiące w zieleni, po zadusze murów i pyle ulicznym... ale kątka z ciszą i świeżością nie mógł odkryć nigdzie... Zaledwie kilka uszedłszy kroków, spotkał się z rannymi swymi znajomymi, Adamem i Jackiem Tycjanem, którzy prowadzili się pod ręce, z cygarami w ustach idąc powoli ku Szwajcarskiej Dolinie; za nimi o kilka kroków pozostały Henryk ścigał jakąś schludnie ubraną panienkę, która niby gniewając się nań, unikała go, ale zarazem wejrzeniem dawała do zrozumienia, że jej się wcale prześladowanie nie przykrzyło.
— Leonie, Leonie, Koryolanie! aha! łapiemy cię, wieśniaku — zawołał Prowacz.
In flagranti delicto! — dodał Tycjan, zawsze rad wyjechać z seminaryjską swą łaciną — suniesz braciszku po owoc zakazany do ogródka...
— A! nie! szukam wsi i znaleźć jeJ nie mogę...
— Bo ci się nie wiedzieć czego zachciewa — odparł Adam — w mieście jest miasto, ale za to życie tu i djable życie! ot! chodź z nami — dodał — na dolinę Chamouni... miejsce bardo przyzwoite, Henryk ci będzie ciceronował i po imieniu a nazwisku da poznać mieszkańców tej Szwajcarji, w której sera nie robią, ale poncz wyborny! Pozawiązujesz znajomości, zabawisz się, muzyczka piłuje oberka... towarzystwo wyborne...
Leon uśmiechnął się.
— Czy wolno mi mówić otwarcie z wami? — zapytał.
Audiatur et altera pars — dorzucił Jacek — będzie opozycja, czuję przez skórę, mów parafianinie...
— Przy pierwszej znajomości, wiem, że to dziko brzmieć będzie, ale wam powiem szczerze... dla artystów nie pojmuję takiego życia...
— Jakiego życia? — spytał Adam...
Jucunda juventus przecie, po łacinie powiedziano — dodał Jacek — mów kazanie jednakże, dam ci tekst ze świętego Pawła, byleś dobre powiedział... mów... posłuchamy!
— Wieczne żarty, śmiech i zabawa, jak się wam to nie uprzykrzy... ja nie pojmuję — rzekł Leon — jak wam to wystarcza? jak wyżyć tem możecie? powiedźcie. Kiedyż godzina pracy, zastanowienia... surowszych rozmyślań?
— Godzina ta na ratuszu dla nas nie wybiła jeszcze — rzekł Jacek — ale kochanie moje, Koryolanie szanowny, widzę że doprawdy nudny jesteś, i myślisz, że artysta chodzić powinien w żałobie po ideale, czy co? My się za nim w arlekińskiej szacie ubiegamy... i po wszystkiem...
— Ale czyż może być wiekuistym karnawał? Artysta jest kapłanem...
Nego majorem — podchwycił Tycjan — artysta jest artystą, to jest całą gębą człowiekiem, a nie żadnym mnichem, musi tak poznać świat, żeby mu aż bokiem wyłaził, musi widzieć, spróbować wszystkiego...
— Pojąć, przeczuć, widzieć, ale na cóż próbować i brukać się dobrowolnie?... Artysta nie zniża się dla nasycenia pragnienia do kałuży, z których gmin pije; goni za ideałem, stwarza go nie na płótnie tylko, ale sobą i życiem swojem... Nim obrazy potrafi, siebie musi wprzódy... wywieść z nicości.
— Skutek blekotu — rzekł Jacek — musiał zażądać pasternaku w traktjerze, i dali mu niewinnemu... kochanie, napij się ponczu, a to ci przejdzie...
Leon uśmiechnął się smutnie... i spuścił głowę...
— Gadaj, gadaj, to cię uleczy dodał Adam...
— Cóż wam powiem więcej, jabym tak żyć nie potrafił i wstydził... w tej hulance tak prozaicznej i powszedniej straciłbym szacunek dla siebie i ochotę do życia... wolę smutną przechadzkę i dumanie...
— Stworzony jesteś na mowcę i misjonarza — przerwał Tycjan — chybiłeś powołania... ale nas starych i twardych jak nagniotki już nie przerobisz! my sobie lubimy młodość, wódkę, arak, trochę grzech jaki maleńki, dziewczęta, wesołość, kpiny i próżnowanie... nostra culpa.
— A sztukę? — podchwycił Leon.
— No! i sztukę, której po troszę jest w tem wszystkiem... rozśmiał się Jacek — chodź do ogródka anachoreto, ujrzysz, upijesz się, i zostaniesz nawrócony, albo się wywrócisz, co na jedno wychodzi...
Leon cofnął się chłodno.
— Nie — rzekł — nie — pozwólcie mi zostać sobą, z moją śmieszną dla was powagą, odosobnieniem i smutkiem; to mnie nie bawi, ale męczy, a życia żałuję...
Ars longa, vita brevis, powiadasz — zawołał Jacek podnosząc rękę — stara maksyma, ars brevis, vita longa, życie długie, a sztuka w nim chwilą, jakby przyszło życie dać dla sztuki, niech ją słota porwie...
— Widzicie jak się różnimy w przekonaniach: ja chcę dać żywot za sztukę i wymodlić natchnienie... nie zrozumiemy się więc podobno... Po tych chwilach dumań, modlitwy, pracy nie zostanie mi ani zgryzota, ani usta spalone, ani żaden męt na dnie serca.
— Gadaj nie gadaj — przerwał Adam — Jacka nie przekonasz, na to on Jacek... wiesz, że od wieków udziałem artystów szaleństwo. Hoffmann pił, Brauwer pił, pili holendrzy, szaleni włosi, durzyli się francuzi, dziś burszują jeszcze wszyscy, a myż to co gorszego od nich?
— Ja sądzę, że lepsi być powinniśmy, i dla tego nie chcę ich burszowstwa — zawołał Leon.
— Rafael umarł z Fornaryny...
— A wielu ich się zapiło! — podchwycili Adam i Jacek.
— Tem gorzej... — rzekł Leon rozgrzewając się. — Wiecie to tylko o nich, co świat stary oszczerca powtórzył, złe zawsze chętniej od dobrego roznosząc... a nie domyślacie się, ile chwil spędzili oni na rozmyślaniu, studjach, surowej pracy i tęsknocie niebiańskiej. Po każdem życiu, jak po przebiegłym strumieniu, najdłużej stoją szumowiny, kamienie i śmiecie a ludzie patrząc na nie powiadają sobie, że same błoto niósł strumień... Lepsze się zapomina, gorsze na wstyd i upokorzenie przeżywa, by się drudzy ze swego grzechu wymawiali cudzą winą... Ot! chodźcie lepiej — dodał — w pola zielone ze mną, do lasów, przyjrzeć się światu, w ciszy zapatrzyć się w dzieło Boże... weźmiemy książki, ołówki..
Jacek w tem miejscu zbliżył się do Leona, patryarchalnie ujął go za głowę, i pocałował w czoło poważnie.
— Serce moje — rzekł — jesteś już drobinę warjat, ale uczciwy; życzę ci użycia hydropatji, kiedy ani oenopatja, ani gynopatja nie w smak... bywaj zdrów, i pisuj do nas na Berdyczów...
— Ślicznie — dodał Adam — patetycznie i pompatycznie; ale ten twój zapał lubelsko-podolski nie potrwa długo: każdy z nas poczynał od tych bujnych fantazyj i słów wielkich, aż gdy życie dopiekło, a chleba powszedniego zabrakło, musiał z rozpaczy uciec się do...
— Wódki powszedniej... — dodał Jacek. — Tak młodzieńcze Korjolanie, pochodź sobie po chłodnem powietrzu, ostudź, namyśl, a jeśli ci się zechce potem zejść do nas na tę dolinę, która nie jest płaczu padołem, zabawisz się uczciwie... poznamy cię z Kozaczką... z Dromaderem, z Filutką, z Myszką, z Liszką... i przekonasz się, że to diabły wcielone...
— Wolałbym anioł6w — szepnął Leon...
— Anioły, widzisz — dodał Jacek serjo — zawsze są z kamienia, jak się o tem przekonać możesz na Henryku, który robiąc anioły na urząd, jednak woli diabły na codzień... Anioły po większej części niedorosłe dzieciaki lub chude czternastoletnie wyrostki — na co nam to.
Leon uśmiechnął się i westchnął razem.
— Dzieciaku — rzekł nieco poważniej Adam — i nasze życie nie w samych upływa rozkoszach, i my pracujemy ciężko, ale brzemienia wciąż dźwigać nie można.
— Podwajacie więc ciężar jego?
— Dość tego; ty nas nie przekonasz, a ciebie przekona życie, spóźniemy się tylko z twojej łaski do ogródka, gdzie nas już Henryk z Liszką wyprzedzili. Spójrz-no ztąd, jaka kibić, co by to był za wzór!
— Na Frynę? — spytał Leon pogardliwie.
— Ba! właśnie, że na niewinnego dzieciaka, choć tam już jednej kropli krwi czystej nie ma w tem dziewczęciu! Ale zdaleka, gdy się ułoży, wziąłbyś ją za świętość samą, tak umie przybrać wyraz anielski, choć pije wódkę jak grenadjer, pali fajkę jak bursz i klnie jak przekupka.
— I za taką istotą biedz może artysta! — rzekł Leon.
— Dla czegoż nie? w te rysy zszarzane tchnie twórczą ręką niewinność, życie, duszę, a na płótnie utworzy z nich anioła, musimy przecie lepić z gliny!
— Ale zkąd dobędziecie ducha gasząc go w sobie?
— Dobędziemy go — zawołał Jacek żywo — z wódki, wina, pończu, i bodaj szpagatu nr. 4., ot, nie bałamuć i chodźmy.
Podali dłonie Leonowi, który już miał zwrócić się w aleje, gdy spojrzawszy przed siebie przypadkiem, zadrżał, pobladł, cofnął się, zmięszał i stanął jak wryty; artyści widzieli tylko trzy kobiety, które się prześliznęły przed nimi wchodząc na Dolinę, oka ich nie uszła zmiana Leona, i zdziwieni, nie umieli sobie wytłómaczyć, gdy ze spuszczoną głową, jak winowajca powlókł się za nimi do ogródka. Jacek pocałował go powtóre i potrzecie, zawstydzonego i ściskając zawołał:
— Dobra natura! da się wykształcić! jednem zerknięciem już go jakaś Lais pociągnęła jak sznurkiem. Otóż to tobie chłopcze kazanie!
Leon nie tłumaczył się, nie mógł, — w istocie spostrzegł Dosię w towarzystwie dwóch jakichś strojnych panienek, i nie wiedząc co to znaczy, musiał powlec się za nią.



Cofnąć się musimy o dni parę, by zjawienie się sieroty naszej w takiem towarzystwie, zrozumieć.
Wracali już z nadaremnej wyprawy swej hrabia Tytus i kapitan Rybacki, gdy ostatni, sięgnąwszy po cygarnicę, znalazł ją pustą i — jak to czasem mało potrzeba żeby myśl obudzić! — trafił na jakąś promienistą ideę, uśmiechając się i klaszcząc w ręce z radości.
— Otóż jestem w domu! — zawołał.
— No, cóż takiego, spytał posmutniały hrabia.
— Hrabio! każesz stanąć przed sklepikiem Marmuszek — rzekł Rybacki trąc ręce — powiadam ci, jestem w domu! znalazłem! odkryłem sposób, niechybny.
— Cóżeś to za sposób znalazł? mów! jeśli tak skuteczny jak pierwsze.
— Pewniuteńki, jedźmy tylko do Marmuszek, one są w stosunkach z całym światem, potrafią wynaleźć jejmościankę i do siebie ją przywabić.
Hrabia podumał trochę.
— Dobra myśl — rzekł — choć to, nie lubię tych dziewcząt i wolałbym, ale, jeśli inaczej nie można.
— Do dystrybucji Marmuszek! — zawołał na furmana.
Trzy siostry Marmuszki trzymały naówczas sklepik tytoniu i cygar naprzeciw teatru, ale ten ich handelek był tylko zabawką i sposobem przynęcenia gości; w istocie, polowały na młodzież, trzpiocąc się wesoło i nieoglądając na nic.
Wszystkie trzy, nie wyjmując nawet najstarszej już powoli przekwitającej, były ładne dziewczęta, czarnookie, czarnobrewe, zręczne, opętane, wesołe i śmiałe, a umiejące się podobać szczególniej starym wygom, którzy pod pozorem tabaczki, jak młodzi niby dla cygarów, dystrybucję od rana do nocy napełniali. Maleńki ich sklepik, zastawiony po większej części próżnemi pudełkami i paczkami, nie tyle sprzedawał tytoniu ile miewał gości, a najpodlejsze papierosy, z rączek ładnych panienek uchodziły za havannę. Tytoń był tylko szyldem i pozorem, a ci co nic nie smalili prócz cholewek, wlekli się tu ciągnieni rozlegającemi daleko wesołemi śmiechami i wrzawą. Królowała za stołem najstarsza z trzech sióstr Lola, już nieco przywiędła, ale jeszcze przy świecach, gdy się wystroiła, dość wabna, na młodzież umiejąca polować wybornie, zręczna jak szatan, wiedząca gdzie i jak uderzyć, odegrywająca z równym talentem niewinność i zepsucie, miłość i cynizm najostateczniejszy. Ona to wszedłszy pierwsza na wesołą drogę, poprowadziła za sobą siostry, z których średnia Karolka, już była wtajemniczoną i tryumfalny pochód poczęła z pułkownikiem gwardji, a najmłodsza jeszcze się nie bardzo pokazywała, i trzymaną była w odwodzie. Dystrybucja też Loli nie pustowała nigdy, zawsze w niej było gości pełno, pogadanka ciągła, chichy, szepty i wykradanie się do przyległego pokoiku panienek nie ustawały do późna, słowem, żaden może sklep tak nie był uczęszczany, jak panien Marmuszek. Wojskowi, bogatsza młodzież, starzy eleganci, łysi ichmościowie, których wiek rozumu ani wstydu nie nauczył, nieopatrzne młokosy, nieustannie mieniali się przed stołem Loli, uśmiechającej się wszystkim, zaczepiającej słówkiem i nie dozwalającej się targować. Jeżeli najstarsza z pań była zajętą, że średnia występowała w balecie i nie siadywała w sklepie, na miejsce gospodyni, starano się mieć zawsze jaką świeżą piękność, którą wdrażano do życia, i uczono handlu. Najczęściej litościwa Lola brała z ulicy napatrzonego wyrostka, i sama już zajmowała się jego wychowaniem i dalszą karjerą. Głową domu była oczewiście najstarsza z sióstr, bez dowcipu, bez nadzwyczajnych zdolności, przewrotnością i instynktem jakimś zastępująca wszystko czego jej brakło, zimna, nielitościwa, zepsuta a chytra jak szatan wcielony. Tej już o nic więcej prócz grosza nie chodziło, darła, chowała, skąpiła, zbierała, i zużyta przedwcześnie, pamiętała tylko o wyrobieniu sobie niezależności, kosztem sióstr nawet, a w słowniku jej nie było nawet wyrazu: sumienie; gryzło ją, gdy złego nie zrobiła tyle ile chciała.
Marmuszki w tej chwili właśnie nie miały w sklepie pomocnicy, i Lola szukała świeżej przynęty, bo sama coraz bardziej blaknąc, ledwie wieczorem jeszcze resztką wdzięków świeciła, siostry zaś powoli wyłamywały się z jej władzy i chciały iść na chleb własny; nawet najmłodszej trudno jej było utrzymać.
W chwili gdy przededrzwiami sklepiku zatrzymał się powóz hrabiego, pomimo dość rannej godziny, dolatywały zeń wesołe śmiechy i żwawo prowadzona rozmowa. Staruszek jakiś, łysy jak pięta ale wyprostowany i sztywny, w progu drzwi do drugiego pokoiku, rozmawiał z Karolką, średnią Marmuszką, zaglądając chciwie po za nią, czy nie zobaczy najmłodszej i oficer od huzarów z zaledwie wysypującym się wąsikiem, przechylony na stole ku Loli, zapalczywie ją jadł młodemi oczyma, na co ona odpowiadała żywemi śmiechy i mnóstwem zużytych konceptów. Na tę scenę weszli hrabia i kapitan Rybacki, ale to był tak słabo narysowany obrazek, tak pospolity, że nie zwrócił wcale ich uwagi; staruszek tylko żywo zażądał makuby, a huzar cygar, po które wyciągając rękę, trafił na łapkę Loli i zamiast havanny ją zatrzymał.
— Dzień dobry! — rzekł kapitan wchodząc.
— Pudełko Victorii — dodał hrabia poważnie.
— I słóweczko Lolu serce — szepnął Rybacki z cicha.
— Natychmiast, Victoria, oto pan ma je, jestem tak zajęta, może i panu ze dwieście? zapytała huzara.
— Choć tysiąc! — zawołał z zapałem.
— Tysiąc, biorę za słowo, natychmiast — krzątała się udając młodość Lola, — Makuba, dla pana zaraz, Karolku, wyręcz mnie, przyniosę temu panu cygara!
I wyśliznęła się z kapitanem Rybackim do drugiego pokoju. Huzar tymczasem począł chichotać z Karolką, staruszek niby się niecierpliwić, hrabia bębnił po szybie palcami.
Jaka tam była narada kapitana z dostojną dystrybutorką tytoniu, nie wiemy; skutkiem jej jednak zapewne, tegoż dnia wieczorem Dosię, samotnie siedzącą w swojej izdebce, niespodziane spotkały odwiedziny. W kobiecie, która po cichu przesunęła się po wschodach kamienicy Starego Miasta, trudno było poznać ranniejszą Lolę, zmienioną do niepoznania.
Ciemno i skromnie ubrana, dosyć bojaźliwym krokiem weszła do mieszkania sieroty nieznajoma jej pani, której strój, twarz, obejście zdawały się zapowiadać coś z lepszego i wyższego świata. Dosia, która spodziewała się i wierzyła w cud jakiś, zrazu pomyślawszy, że ten ktoś wszedł do niej omyłką, gdy się przekonała z wymówionego nazwiska, że odwiedziny jej się tyczyły, wróciła do upartych marzeń i serce jej zabiło gwałtownie. Lola miała minę protekcjonalną, łagodną, dobroduszną i smutną.
Z wielką uwagą wpatrzyła się w twarzyczkę sieroty, westchnęła, i biorąc ją za rękę, odezwała się powoli:
— Nie będę się pani tłumaczyć, jak dziwnym zbiegiem okoliczności uwiadomioną zostałam o jej położeniu smutnem... nie mam nawet prawa być zbyt szczerą; dosyć że znam przykre osamotnienie jej i sieroctwo i radabym na nie zaradzić.
— Prawdziwie — odezwała się Dosia — nie umiem wyrazów znaleźć na podziękowanie.
— Naprzód proszę mi nie dziękować wcale, dobry uczynek sam się wypłaca wewnętrzną pociechą... zresztą pani tak zasługujesz na współczucie... Ja także — dodała — doznałam przeciwnych losów i umiem pojąć cudze cierpienie, mierząc je mojem własnem... Niegdyś majętni bardzo, straciliśmy nie naszą winą dobra znaczne i położenie towarzyskie; musimy dorabiać się chleba i imienia na nowo... zostałam sama z dwoma młodszemi siostrami na bruku, i gdyby nie litościwa pomoc poczciwych ludzi, którzy mi mały nastręczyli handelek i dali środki prowadzenia go... nie wiem co by z nami było. Dziś już mam tę pociechę, że własną pracą dobiłam się niezależności... Ale nawzajem powiedz-że mi pani... jak się to stało?
Dosia, której się zdawało. że ta opatrzność ex machina powinna była doskonale znać jej historję, zdziwiła się słysząc pytanie; nie chcąc jednak wyjść ze złudzeń, wytłumaczyła to sobie, jako próbę którą szczerości jej zadać chciano, i poczęła opowiadać całe dzieje swoje.
Lola słuchała z uwagą, wzdychając, podnosząc oczy do góry, załamując ręce i doskonałe wygrywając wsp6łczucie, a wśród tego opowiadania nie przestawała oglądać dziewczęcia okiem znawczyni, w skutek przeglądu stając się coraz czulszą i serdeczniejszą...
Gdy przyszło do projektów na przyszłość, gość się uśmiechnął z politowaniem.
— Nie sądź pani — zawołała zbliżając się do niej, — żeby młodej osobie łatwo tu było znaleźć pracę w Warszawie, uczciwą służbę, zajęcie jakiekolwiek... będąc nieznajomą i bez opieki. Dzięki Bogu, że dziwny traf stawi mnie w możności przybycia jej w pomoc... ale potrzeba rozmyślić się dobrze, rozpatrzeć...
Później znajdziemy coś i naradzimy się z sobą... nie należy się spieszyć...
Z tego poważnego mentorskiego tonu Lola przeszła na swobodniejszy nieco, usiłowała rozweselić Dosię i pozyskać ją najprostszym ale niechybnym zawsze środkiem, pochlebstwem...
Oświadczyła się jej z przyjaźnią, z sympatją niepohamowaną, potakiwała umiejętnie, unosiła się nad jej nieszczęściem i pięknością, tak, że w krótkim przeciągu czasu zjednała sobie i wiarę i przychylność. Bawiła więcej godziny, wyśliznęła się tajemniczo potem i zostawiła sierotę rozmarzoną, wesołą, promieniejącą. Nazajutrz rano poszły razem do kościoła, gdyż nieznajoma pani bardzo zdawała się pobożną; wieczorem przyprowadziła siostrę najmłodszą i razem wyszły na przechadzkę, wśród której u wnijścia Szwajcarskiej Doliny spotkał ich właśnie Leon, przestraszony tym widokiem, ciągnąc się mimo woli za niespodzianie ujrzaną gwiazdą swoją.
Szwajcarska Dolina jest ciasnym ogródkiem, w którym spotykają się jak na terytorjum neutralnem najdalej od siebie na świecie stojące postacie: artyści, gazeciarze, młodzież, panie bardzo przyzwoite i nienajprzyzwoitsze, włóczęgi miejskie, wojskowi, wielcy panowie, przybyli do miasta wieśniacy, słowem wszystkiego po trochę. Muzyka gra w środku, kilką uliczkami przechadzają się panie i panowie, przy rozstawionych stoliczkach podwieczorkują niektórzy, inni na krzesłach pod domkiem palą cygara i papierosy: śmiechy, rozmowy, ukłony, przeglądy osób płynących jak różnobarwna fala drożyną środkową... oto maluczki obrazek ogródka, w którym się spędza godzina po miejsku, w gwarze i tłumie. Drzewek tu niewiele, miejsca oszczędne, zieloność biedna, powietrza skąpo, ale ludzi zawsze dosyć i ruch nad wieczorem nieustanny, wieczorem bowiem dopiero budzi się dolina do życia, które czasem długo w noc się przeciąga.
Codzienni goście znają się tu wszyscy doskonale, wiedzą stosunki i dla nich nie ma tajemnic; każdy przybylec natychmiast ich uderza, gdyż najczęściej towarzystwo tutejsze składa się z osób przywykłych i przychodzących co wieczora. Ukazanie się nowej twarzy nie przechodzi obojętnie, szczególniej kobiecej, a czasem obudza niepohamowaną ciekawość, która zresztą łatwo się w takich razach jakoś zaspokoić daje.
Tego dnia zjawienie się panien Marmuszek, całemu znajomych miastu, byłoby przeszło niepostrzeżone, gdyby im nie towarzyszyła Dosia, która dwa razy z niemi okrążywszy ogródek, stała się celem ciekawości wszystkich mężczyzn i zwróciła na siebie uwagę nadzwyczajną pięknością swoją. Panowie powstawali z krzeseł, poczęli się kupić, szeptać, zastępować drogę, dowiadywać, niepokoić; sierota obudziła entuzjazm i zachwycenie, które choć znacznie ostudzone tem że ją prowadziły Marmuszki, objawiło się jednak w sposób wielce znaczący. Nie mogła nie dostrzedz tego Dosia, zrazu onieśmielona tłumem i wrzawą, w które pierwszy raz w życiu wpadła, podniosła się jej pierś, uderzyło serce, zarumieniła twarz i rozkoszne uczucie spotęgowało jeszcze jej piękność, już i tak blaskiem swym gaszącą najwdzięczniejsze kwiaty Szwajcarskiej Doliny.
— Kto to jest?
— Co za jedna? — kiedy przybyła? — Kto taki? szeptano i pytano do kola, a że protekcja Marmuszek dozwalała być śmiało i trochę nawet natrętnie, zaglądano pod kapelusz, przybliżano się, zaczepiano, wykrzykiwano, ściskano ze wszystkich stron, tak że w końcu ten hałas, oblężenie, natręctwo, wytrzymującą dotąd Dosię zaczęły niespokoić, — chciała wynijść, uciec, schować się... Tymczasem nasi artyści wszedłszy za niemi do ogródka z Leonem, którego twarz pałała, nielitościwie żartowali sobie z niego, i z wyboru jaki uczynił.



Wieśniak zatrzymał się w kątku, zrozpaczony niemal i jak posąg stojąc nieruchomy, nie zważał na żarty ich, nie odpowiadał na pytania, kamienny, boleścią wewnętrzną przejęty, nieprzytomny... Okiem śledził Dosię, która widząc go nie chciała mu dać poznać, że go postrzegła i odwracała się przechodząc blizko, drżał, słabnął. Stan jego wzbudził nareszcie litość w Adamie, który serjo dopytywać począł co mu się stało, domyślając się jakiejś tajemnicy; ale Leon nie odpowiedział nic, tak był w sobie cały i niebezpieczeństwem sieroty zajęty, nie umiejąc zdać sprawy z jej zjawienia w takiem towarzystwie i miejscu.
Nie znał on kobiet z któremi przyszła, ale wykrzykniki sąsiadów dały mu się domyślać co to były za jedne; zresztą nieco doświadczeńszy, po ich stroju i ruchach, po rzucanych wejrzeniach, po sposobie w jaki się z niemi obchodzili tu goście, poznawał do jak nizkiej w społeczności należały klassy. — Marmuszki! Marmuszki! — wołano koło niego — a! te..., z tego sklepiku! wiem, średnia w balecie, starsza prawie dosłużyła się emerytury, najmłodsza jeszcze na nauce domowej!
I gdybyż tylko tyle posłyszał Leon, ale było tam i więcej, i obszerniej i surowiej o tych paniach. Napróżno Lola udawać chciała po niewczasie poważną bardzo i przyzwoitą damę, co chwila impertynenckie powitania młodzieży zbijały ją z tropu i zmuszały do opędzania się napastnikom wcale nieumiejącym jej szanować. Dosia rumieniła się i oburzała, przeczucie oznajmywało jej, że wpadła w niebezpieczeństwo jakieś, ale uczynione wrażenie, oklaski, szepty, pochwały, nowość widoku, ciekawość i nie wiem już jakie uczucie, wstrzymywały ja tu jeszcze... Kilka razy miała na ustach: — Chodźmy ztąd — i nie zebrała się nic powiedzieć. Marmuszki powoli ożywiały się, uśmiechały, w około nich zaczęła się zbierać gromadka młodzieży, gdy nagle w ulicy naprzeciw hrabia Tytus z kapitanem Rybackim ukazali się idąc żywo przeciw nim, i rozpędziwszy niemal tłum, po przywitaniu zajęli z obu stron stanowiska, hrabia przy Dosi, kapitan przy starszej Marmuszce....
Leon patrzał na to wszystko, niemogąc ruszyć się z miejsca jeszcze i nie wiedząc jak poradzić, choć czuł, że tu stanowczo jest potrzebny; różne mu myśli przychodziły, jedna spędzając drugą, aż stanął na tem, żeby Dosi z oka nie spuszczać i w ślad iść za nią do jej mieszkaniu...
Gdy się to dzieje w Szwajcarskiej Dolinie zajętej nieznajomą, a najsprzeczniejsze sądy krążą o piękności Dosi, o jej pochodzeniu i przyszłości, — gdy się mężczyzni unoszą, artyści szaleją, a kobiety kwaśno wyszukują plam w słońcu lub przedrwiwają z Marmuszek... niepostrzeżony prawie od nikogo, na samotnej ławeczce w cieniu siedzący staruszek, ten sam któregośmy widzieli w kościele przypatrującego się Dosi ze łzą w oku, kreśli laską po piasku jakieś figury dopijając szklankę herbaty.
Widać było po nim, że go tu nie sprowadziła chętka skąpania się w szałach młodzieży, ani potrzeba roztargnienia, ale jakiś przypadek; to co go otaczało nie zajmowało wcale, nie patrzał, nie oglądał się, nie śledził, zadumany, cały w sobie odpoczywał. Cały ten podbudzony przybyciem Dosi ruch nie zwrócił nawet uwagi, a gwar pokrywała muzyka... Na twarzy starca ten sam wyraz panował jakiśmy widzieli na modlitwie, wielki spokój i powaga, zamyślenie głębokie jakieś, surowe... znać świat nie miał już dlań tajemnic i nie obchodził go wcale; jego żywot był już zamknięty i leżał pod siedmią pieczęciami wspomnień, w głębi serca nie dziwił się szaleństwu, ale go nawet ciekawością nie podzielał...
Wzrok jego roztargniony to spadał na ziemię, to krążył niedbale po przesuwających się postaciach, które witał jak znajome, długo się na nich nie zatrzymując. Nieopodal od niego stał wryty Leon, który sąsiada nie spostrzegł długo, i nie został też przez niego dojrzany. Dopiero gdy Adam i Jacek odstąpili milczącego wieśniaka, zostawując go osłupieniu i widocznemu rozdrażnieniu, które poszanować umieli, choć go sobie wytłumaczyć nie mogli, wejrzenie starca padło przypadkiem na Leona i długo wstrzymało się na nim z podziwieniem, ze smutkiem potem, nareszcie z widocznym niepokojem. Popatrzał chwilę nieznajomy, podniósł się i chwyciwszy za rękę Leona, obudził go zapytaniem:
— Co ty tu robisz?
— Ja? — rzekł oglądając się młody chłopiec — ja? A! to hrabia! a pan? — zapytał żywo.
— Ja wszedłem odpocząć, a ty... co ci jest? po coś tu przyszedł?
— A! to okropna historja! — załamując ręce odezwał się młody artysta — nie pytaj pan, doprawdy nie potrafię odpowiedzieć.
— Cóż to jest! śledzisz kogoś oczyma! ty! także rychło już opętało cię miasto i ogarnęło życie twoich wsp6łbraci artystów... Leosin! mów! co to jest?
— Nie mogę panie, nie umiem — odpowiedział niespokojny Leon, i oczy jego skierowały się w tej chwili na Dosię przechodzącą blizko nich, a starzec idąc za niemi, ujrzał ją także, puścił rękę Leona i osłupiał, smutnem przejęty jak on wrażeniem...
Twarz jego pobladła, usta zadrgały.
— Znasz ją? zapytał żywo...
— Kogo — ja nie wiem... kogo?
— Tę panienkę... kto jest? — spytał z widocznym niepokojem stary...
— Nie mogę panu nic odpowiedzieć, znam i nie znam, jestem zmuszony pilnować, grozi jej niebezpieczeństwo, boję się żeby ją ztąd nie uprowadzono...
Starzec był to ów hrabia de Tilly, któremu Leon tyle był winien. W jego domu i pod jego przewodnictwem się wykształcił; szacunek i wdzięczność dla niego walczyły w tej chwili w sercu młodego chłopca z niepokojem o los sieroty.... nie wiedząc prawie co czyni, Kora odciągnął go ku wnijściu i tu pewniejszym będąc że Dosia nie wymknie się niepostrzeżona z ogródka, począł głosem stłumionym opowiadać swoje spotkanie, całe krótkie dzieje podróży i poznania się z sierotą.
Zwykle zimny, hrabia słuchał z żywem zajęciem, oczy mu nawet zabłysły gdy posłyszał historję Leona, ale zamiast udziału w jego cierpieniu im dłużej słuchał, tem więcej się zdawał uspakajać.
Odetchnął głośno gdy skończył, wziął młodego chłopaka za rękę i w milczeniu podszedł z nim mijając muzykę do samej furtki ogrodowej, przy której znalazłszy ławkę, usiadł na niej spokojnie. Zdał się namyślać chwilę jak sobie postąpić, zadumał i rzekł wreszcie powoli:
— Tak! tak! wszystko na świecie prowadzi niewidoma ręka Opatrzności, każdy krok człowieka... nic nie ma trafunkowego... ktoby się spodziewał że ją tu znajdę!...
— Kogo? panie...
— Zdziwisz się gdy ci powiem — rzekł starzec — żem umyślnie przybył za tą sierotą do Warszawy, że jej szukam, że od dni kilku śledzę ją i gonię, żem z podobieństwa twarzy domyślił się jej w kościele niedawno, bo nigdy nie widziałem jej w życiu, że to jest... moja siostrzenica.
Leon sądził że mu się przysłyszało, tak był zdumiony...
— Ale jakimże sposobem? pan żartujesz...
— Wiesz Leosiu, że nie żartuję nigdy... smutna to i dziwna historja słabości ludzkiej... Niedawno zmarła jej matka, a siostra moja; ledwiem się teraz dowiedział że mam siostrzenicę... jestem jej opiekunem... Bóg mi nastręczył ciebie... kilka dni później, kto wie gdzieby ją ubóstwo i osierocenie zaprowadzić mogło!
Zamilkli oba, gdyż Leon już był spokojniejszy; tymczasem w ogródku zmierzchało, a ulice coraz były pełniejsze, rozmowy coraz bardziej ożywione, napływały co chwila nowe postacie, krzyżowały się, mieniały. Marmuszki chodziły jeszcze z Dosią, kapitanem i hrabią Dahlbergiem, który powoli rozpocząwszy rozmowę z nieznajomą, już ją był na stopie bardzo poufałej pogadanki postawił.
Niezmiernie zręczny, łatwo móg1 najniedoświadczeńszą istotę ośmielić i zbliżyć do siebie; od pierwszego słowa przeczul ją, domyślił się jak do niej mówić potrzeba, począł od uwielbień i słodyczy, i rozwiązał jej usta gadatliwością swoją, ze smutnego zamyślenia w żartobliwe wprowadzając postrzeżenia nad tem, co dla Dosi tak było nowe i tak się wydawało wielkie i świetne... Marmuszki nie tylko nie przeszkadzały zapoznaniu, ale je jak mogły ułatwiały, a tytuł hrabiowski, piękna postać, grzeczność i nadskakiwanie nic pewnie nie zaszkodziły. Zjawienie się Dahlberga odsunęło nieco mężczyzn, wprzód natarczywie oblegających panny; cofnęli się wszyscy, poglądając tylko zdaleka i zazdroszcząc, śmiejąc się i zgadując całą intrygę. Hrabia kazał podać podwieczorek i wszyscy razem zajęli miejsce przy ustronnym stoliczku, gdzie Dosia swobodniejsza od natrętów, nieco się uspokoić mogła... Przedłużono rozmowę, i zapalały się już lampy gdy sierota szepnęła że chciałaby do domu powrócić. Marmuszka obiecywała ją odprowadzić, hrabia ofiarował swój powóz i konie, chwilę jeszcze przeciągnęły się targi, grzeczności, półsłówka, nareszcie cały orszak skierował się ku wyjściu. Przez drogę, hrabia jeszcze usiłował zbliżyć się do Dosi, wymódz na niej obietnicę nowego widzenia się w ogródku. lub gdzieindziej, ale ona natarczywością jego przelękniona, zamilkła. Dahlberg postrzegł że zwykła taktyka nie może służyć zawsze z równym skutkiem, i nie nalegał. Z głośną i pełną śmiechu rozmową zbliżali się do furtki, gdy z ławki przy niej wstał staruszek i podszedł wprost do Dosi z powagą chłodną; Dahlberg zdziwiony krok się cofnął.
— Pani jesteś Dorota Karolina Czeszak? — rzekł głośno.
Dosia zadrżała...
— Pan Czeszak był mi opiekunem, był ojcem prawie, ale imienia jego nosić nie mam prawa — odpowiedziała z westchnieniem.
— Owszem, owszem — przerwał stary — podaj mi pani rękę, ja jestem najbliższym jej krewnym... szukałem jej od dni kilku... chodźmy...
Dziewcze zawahało się chwilę, — był że to spodziewany cud ów? czy sen?
Marmuszki stanęły zmięszane, kapitan Rybacki pokrecił wąsa i skrył się za nie, Dahlberg widocznie znajomy staruszkowi, w fałszywem położeniu, kręcił się nie wiedząc co zrobić z sobą; ukłonił się i wyśliznął... Dosia ze spuszczonemi oczyma podała rękę panu Tilly i w milczeniu wyszła z nim za wrota... Na znak dany przez służącego, zaszedł powóz piękny, z ludźmi w czarną ubranemi liberją, i Leonowi mignęła tylko twarz ideału, który znikł wśród tłumu w alejach.



Leon, zapomniawszy się dowiedzieć u hrabiego, gdzie było jego mieszkanie, nazajutrz ani Dosi, ani pana Tilly znaleźć nie umiał. Przyszło mu na myśl pobiedz na Stare Miasto do pana Sturby i od niego zasięgnąć języka, ale tu już ani sieroty, ani Halki, ani śladu po nich nie było; gospodarz choć zapłacony i bez pretensji pieniężnej, w dosyć złym humorze, zapewne z powodu uporczywego kataru, zbył chłopaka niegrzecznie wcale.
— Tere fere! — zawołał... — mówiłeś mi waćpan, że brat... potem że swat, czy jakiego licha, a tu sam nie wiesz co się z nią stało... otóż śliczna panienka... która niknie jak kamfora... Ten do sasa ten do lasa... najmują, wnoszą się, wynoszą, licho wie po co, czego... pieniądze tracą, ludzi niepokoją... tfu! dajże mi waćpan święty pokój, i ruszaj zkądeś przyszedł.
Oprócz Leona i hrabia Dahlberg przez usłużnego Rybackiego usiłował się dopytać o Dosię, która go mocno zajęła, ale oba ci panowie nic się także dowiedzieć nie potrafili. Znaleziono wprawdzie mieszkanie hrabiego Tilly, który miał dom własny przy Bielańskiej ulicy, ale ten był już niewiadomo dokąd wyjechał z rana. Chodzili, szpiegowali, śledzili, wpadła jak w wodę sierota, i ani zręczne Marmuszki, którym los z rąk ją wychwycił, ani Chyłkiewiczowa przebiegła i umiejętna do badań tajemniczych, nic się dopytać nie umiały.
My, kończąc tę pierwszą epokę życia sieroty, od której nowe poczęła życie, musimy dla wyjaśnienia tego wypadku zwrócić się nieco w ubiegłe czasy, które nam tajemnicę tę rozwiążą.
Rodzona siostra pana de Tilly, niegdyś sławna z piękności hrabianka Karolina, młodziuchną wyszła za generała Morskiego, w wieku w którym pójście za mąż wydaje się zabawną tylko życia odmianą dekoracji, a w niem szczególniej widzi się powóz, konie, bale, wstążki, brylanty, czepeczki, gałganki i mało co więcej...
Wychowanie jej nie skierowało wcale myśli ku następstwom innym i poważniejszym obowiązkom. Generał, pomimo lat pięćdziesięciu których dożywał, był jeszcze wcale pokaźnym mężczyzną, zdrów, barczysty, silny na oko i nie wyglądał wcale na piąty krzyżyk, a życie ciągłej pracy tak go dobrze zachowało w świeżości i młodości, że się nawet mógł podobać. Podobał się więc nie tylko jako świetna partja matce panny, starej hrabinie Tilly, kobiecie wielkiego świata a pojęć o życiu powszednich, ale nawet córce, świeżo wyszłej z pensji pani Campan w Paryżu. Karolka znajdowała, że pięknie i miło być żoną krzyżami okrytego, którego wszyscy szanowali i kochali. Morski miał przytem imię stare i piękne, majątek wielki, znaczenie w świecie niepospolite, stosunki ogromne, a szczerze się zająwszy dzieweczką, która wnuczką jego prawie być mogła, szalał dla niej, starał się przypodobać i wywołał, jeśli nie uczucie z serca, to wesołą przyjaźń dla siebie. Hrabianka więc zaślubiła generała i w pożyciu z nim dopiero, po roku minionym na balach i podróżach, przekonała się, jak trudno poznać człowieka widząc go tylko w salonie, i jak najuczciwszy z ludzi może być najnieznośniejszym z mężów.
Przyszło to do tego powoli jakoś, nieznacznie, że się lepiej nawzajem oceniono. Generał, w towarzystwie młody, w domu straszliwie się starzał i stawał prawie niedołęgą, zrzuciwszy mundur i perukę; po całych dniach przymuszonej wesołości salonowej, humor mu się psuł, wymagania stawały dziwaczne, zazdrośny się robił i podejrzliwy do śmieszności. Życie pani generałowej, rozpoczęte pod najpiękniejszą wróżbą, wkrótce prawdziwą stało się męczarnią — starca niepokoiła jej młodość, jej ciężył wiek mężowski, oboje zgodzić się już nie mogli a rozstać nie umieli. Los chciał, by to położenie tak gorżkie dla obojga, przeciągnęło się nad wszelkie podobieństwo długo. Morski, pomimo coraz większego upadku i niedołęztwa, żył dalej, już nie wychodząc prawie z pokoju i nie wstając z łóżka; piękna Karolina więdła u boku jego, a nie miała dość poświęcenia i heroizmu by dobrowolnie stać się siostrą miłosierdzia.
Każda zabawa na której się znajdowała, nowa znajomość, uśmiech na jej ustach, jątrzyły starego i nieskończone za sobą ciągnęły pasmo wymówek, odpowiadano sobie wzajemnie, zamęczano się i narzekano po cichu... Generał dostawszy paraliżu, niemogąc chodzić nawet o kuli, skazany przez lekarzy, jeszcze lat kilka w tym smutnym stanie Łazarza przeleżał i przebolał.
Po śmierci jego piękna Karolina, znękana życiem, zawiedziona, osmutniała, z miasta, w którem ją zmarnowanej młodości wspomnienia ścigały, usunęła się na wieś i w egzaltowaną rzuciła pobożność. Po matce miała dobra znaczne, po mężu, który od dnia do dnia testament odkładał, wzięła także majątek z prawa jej przypadający, z dożywociem intercyzą jej zawarowanem, ale warunkowo, jeżliby za mąż nie poszła. Interesa wymagały uczciwego i zdatnego człowieka, któryby je poprowadzić umiał, a że pan Mikołaj Czeszak, podkomendny generała, młody naówczas człowiek, nawinął się generałowej, jego wzięła, znając już z nieposzlakowanego i najzacniejszego charakteru.
Był to wojak sam wszystko winien sobie po większej części, z głową otwartą, a sercem tak szlachetnem jak mało ich jest na świecie; nie żyłby bez poświęcenia, którego szukał i potrzebował jak oddechu. Piękność i smutek generałowej wzbudziły w nim uczucie uwielbienia i czci, podniesione do najwyższej potęgi. Piękna Karolina dostrzegła je i użyć go umiała, tworząc z Czeszaka z kolei to czego potrzebowała, prawnika, gospodarza, powiernika, przyjaciela, sługę.
Nie wiem jakiemi drogami, w osamotnieniu wsi i okolicznościach wyjątkowych, Mikołaj potrafił pozyskać nie tylko szacunek, ale w końcu serce generałowej, zbliżyła ich miłość, i dźwignięty ręką pani, ubogi żołnierz miał już zostać mężem wdowy Morskiej.
Tymczasem ich stosunki ściągnęły już oczy ludzi, wywołały najopaczniejsze tłómaczenia i szkaradne potwarze; obudziła się familja samej pani, wszystko co żyło spadło na nią z wymówkami, przedstawieniami, zgrozą, oburzeniem. Pan Czeszak chciał porzucić dom ten, wyjechać, cofnąć się, aby zadać fałsz czernidłom; generałowa płakała, codzień niemal silniej nalegali na nią interesowani, aby zerwała z faworytem, a że nie miała ani woli silnej, ani dość charakteru, żeby się utrzymać stale w przekonaniu jednem, biedna kobieta męczyła się, chwiała, rzucała z jednej w drugą ostateczność. Rozstawali się i jednali. Czeszak odjeżdżał i wracał, nie dopuszczano krewnych, to znowu garnęła się do nich wdowa, obawiając się być opuszczoną zupełnie. Koniec końcem, ten dramat drugi jej życia najdziwniej się rozwinął: w chwili zapału, pani Morska wzięła ślub z panem Czeszakiem, ale rodzinie nie śmiejąc się przyznać do tego, utaiła małżeństwo swoje, wyrzekając się nawet dziecięcia, z którem ojciec usunął się na wieś, czując dlań obowiązki swoje, gdy ich matka dopełnić nie śmiała.
Miłość pierwsza ostygła powoli, zostało przywiązanie i szacunek wzajemny, widywano się rzadziej. Generałowa, cała oddana pobożności, zamknęła się na wsi, w kaplicy, a nie miała siły spełnić surowo, do czego ją powoływały śluby i macierzyństwo. Śmierć jej, która poprzedziła o niewiele zgon pana Czeszaka, odkryła dopiero światu, że tajemnem małżeństwem byli połączeni, mąż bowiem nie sądził się w prawie przyznania do tego, i nie wydał nawet na łożu boleści.
Krewni zdumieni, postrzegli, że zostali oszukani, ale ważności małżeństwa niepodobna było zaprzeczyć, ani praw, jakie dziecię miało do majątku i imienia rodziców. Nikt z nich nie pomyślał nawet o sierocie, prócz pana de Tilly, który był czule przywiązany do siostry i inaczej to zawsze widział. Z rozpatrzenia papierów przekonawszy się, że Czeszak był mężem Karoliny, wziął się żywo do przypadającej nań opieki nad opuszczonem dziecięciem. Pojechał do Sadogóry, ale tam znalazł już rządzących się jak u siebie krewnych Czeszaka i wiadomość tylko, że Dosia sama jedna wybrała się do Warszawy. Łatwo mu przyszło odzyskać dla córki spadek po ojcu, któren powierzywszy prawnikom, sam pospieszył dla wyszukania siostrzenicy.
I cud, który przeczuwała sierota, spełnił się nad nią — znalazła rodzinę, opiekę, imię, bogactwo, przyszłość.
Pierwszy akt jej życia skończył się po łzach i niepokoju, tą świetną dekoracją, która ją na nową wcale wyprowadziła scenę.



Kilka lat upłynęło, a nikt o Dosi nie wiedział co się z nią stało; wzdychał tylko artysta, niekiedy przypominał ją sobie pan Dahlberg z kapitanem Rybackim, częściej mówiono o niej w dworku w którym stara Jadwiga i Piotr dożywali dni spokojnych, wróciwszy do Sadogóry, — gdy na wielkim świecie warszawskim zjawiła się w całym blasku piękności i młodości panna Dorota Czeszak, i od razu zawróciła głowy starym, młodzieży, kobietom, nawet współzawodniczkom, które zagasiła ukazaniem się swojem.
Była to jedna z tych istot fenomenalnych, które się rzadko spotyka na świecie, coś idealnie doskonałego, pełnego, zachwycającego, uroczego; ktokolwiek zobaczył ją, zbliżył się, na kogo spojrzała czarownica, szedł za jej wozem wiekuistym niewolnikiem. Wuj, hrabia de Tilly, czcił ją i padał przed nią, otaczający pieścili, psuli, a młodzież szalała.
Najosobliwszy przytem wyrobił się w niej charakter: największa może tajemnica uwielbienia, które wzbudzała, był dar szczególny przybierania tysiąca odmiennych fizjognomij i przemawiania do każdego właściwem słowem i tonem. Nikt nie wiedział jaką była w istocie, tak różną z każdym być umiała; smutną, wesołą, trzpiotowatą, zamyśloną, z kolei artystką i najprozaiczniejszą gosposią, szyderską i pełną wiary, litościwą i obojętną. Żadna ją rola nie kosztowała, gdyż ta komedja była szczerą, a kobieta w istocie w jednej piersi miała serc tysiąc, bijących co godzina inaczej.
Ta zmienność fizjognomji łączyła się z talentami najróżniejszemi, z równą łatwością pojęcia i pochwycenia charakteru ludzi i tajemnic nauki. Nic dla niej nie było obcem, zgadywała więcej niż uczyła się, przeczuwała, i jak gdyby potrzebą dla niej było to kameleoństwo, szukała coraz nowego świata, nowych ludzi i zdobyczy, nie odstręczyła od siebie nikogo, nie pogardziła niczem, i tłumy też cisnęły się do tego cudownego zjawiska. Opisać zapał jaki wzbudzała jej piękność, szaleństwa jakie dla niej wyrabiano, wyliczyć ofiary nieszczęśliwe w tym pochodzie tryumfalnym zgniecione, niepodobna. Pan Tilly był pierwszym jej sługą, Leon zaprzągł się także do jej wozu, hrabia Dahlberg, zresztą nieprzeliczone mnóstwo innych, bez nadziei żadnej pozyskania nawet wejrzenia i uśmiechu, wlekli się śpiewając na cześć jej dytyramby ubóstwienia.
Dodajmy do tego, że piękna Dosia, choć nazwisko jej nie stawiło w rzędzie arystokracji, stosunkami swemi po matce, łączyła się z najpierwszemi rodzinami w kraju, że była niezmiernie bogata, wychowana w Paryżu jak mówią, a z pięknością jej nikt mierzyć się nawet nie pomyślał.
Zjawienie się jej w sferach najwznioślejszych, wzbudziło jeden okrzyku wielbienia i podziwu, na który ona tylko zdawała się niezważać, i przyjmowała go jako dań należną. Natychmiast liczni pretendenci do ręki jej, stanęli z sobą do walki, i hrabia Tilly zostawił wybór samej Dosi. Ale piękna sierotka ani się spieszyła, ani zdawała chcieć pokierować sercem; uczucie w niej było zagadką, miała je na zawołanie dla wszystkich na pozór, z równą obojętnością wyśmiewając ludzi i siebie nazajutrz. Każdy sobie pochlebiać mógł, że był wybranym, i nikt nie pochlubił się by więcej od drugich pozyskał.
Dosia bawiła się ludźmi, przerzucała niemi, przeszywała ich wzrokiem na wylot, odpędzała, przyciągała, rozbrajała gniewy i rozpacze, słowem jednem, królowała wszechwładnie. Trwało to tak długo, że wreszcie Tilly napomknąć musiał, iż należałoby wybór zrobić, co Dosia przyjęła obojętnem potrzęsieniem główki.
— Mamy dosyć czasu! — odpowiedziała.
Nie robiąc różnicy między starymi, młodymi, najbiedniejszymi i najbardziej się odznaczającymi, Dosia łapała wszystkich i trzymała przy sobie, rzucając stygnącym jedno wejrzenie, słówko, nadzieję, i bawiąc się tym dworem swoim.
Czarownica ta, jak ją nazywano, śmiejąc się powiadała, że przyciągnie kogo zechce, i obałamucała starców, gromadziła najsprzeczniej przy sobie odbijające istoty, jakby dla rozrywki tylko i zabicia czasu. Te tysiące przyjaźni i admiracyj, tłum różnobarwny ludu, tak umiała jakoś utrzymać w pokoju i ładzie, że z kolei każdy rzuconą mu chwileczkę szczęścia chwyciwszy, po cichu śmiał się z drugich i czekał.
Nareszcie, najniespodzianiej gdy się gubiono w domysłach kogo piękna Dosia uszczęśliwi swym wyborem, rozeszła się wiadomość, że wychodzi za hrabiego Brunona. Dziwniejszego wyboru trudno było uczynić, i z dobrej woli małżeństwo to zdawało się nie pojętem. Prawda, że Bruno był jednym z największych magnatów w kraju, że imie miał znakomite i starożytne, stanowisko książęcia udzielnego, ale wdowiec, rozwodnik, stary, skąpy, w życiu ciężki i nieznośny, zużyty, ostygły, zimny, nie mógł się podobać dzieweczce, której serce miało prawo zapragnąć czegoś więcej, i innego. Nikt z razu nie wierzył wieści, potem posądzano hrabiego Tilly, że ją na to namówił, tymczasem wuj może ze wszystkich najmocniej był przerażony i wylękły. — Dosia wybrała sama, dobrowolnie, rozmyślnie.
Nie znając człowieka, zdala wydawało się to zwycięztwem niesłychanem, zblizka prawdziwem nieszczęściem, znano nadto dobrze Brunona, by nie przewidywać co czeka piękną Dosię. Ona potrząsała główką gdy jej mówiono o tem, uśmiechała się i kończyła zawsze:
— Zobaczymy.
Jakkolwiek woli jej we wszystkiem uległy i zawojowany całkowicie, Tilly kilkakroć czuł się w obowiązku przestrzedz Dosię, oparł się nawet z razu i wymógł, że to do dłuższego zostawi namysłu, w ostatku musiał się zgodzić. Tłum wielbicieli powinien się był rozprószyć gniewny i opuścić swoją królowę, ale ona miała ten urok niepojęty, który przyciąga choć nie daje nadziei, wiąże na wieki i odbiera wolę — zrozpaczeni pretendenci pozostali.
Hrabia Brunon przy Dosi wyglądał tak pociesznie, że zdawał się umyślnie wybraną dla podniesienia jej sprzecznością; choć rysy miał piękne niegdyś i jeszcze odznaczające się delikatnością, ale twarz jego tak była trupią, bladą, wyniszczoną i smutną ruiną, wyraz oczów tak straszny, usta zacięte tak złośliwą dumą, że na świecie zwano go pospolicie Mefistofelesem. Łyse jego czoło ogromne, nos orli, oczy czarne, wpadłe policzki, brwi namarszczone fantastycznie, stanowiły całość nie bez stylu i oryginalności, dziwnie odpychającą. Małomówny, niechętnie przypuszczający do siebie ludzi, skąpy niesłychanie, surowy dla tych, których za nieco niższych uważał, hrabia Bruno miał więcej nieprzyjaciół niż znajomych, instynktowo uciekali od niego wszyscy, obawiał się każdy.
Nikomu na myśl nie przyszło, widząc go zdala krążącego koło pięknej Dosi, by on się nią mógł zająć, a ona ośmielić i przyjąć Brunona, i gdy po mieście rozeszła się wieść o zaręczynach odbytych, wierzyć jej nie chciano, śmiano się jak z plotki umyślnie wymarzonej na hrabiego.
Kobiety, przyjaciele, Tilly, codzień przynosili Dosi jakiś rys z życia Brunona, odstręczający, malujący charakter jego, zagrażający przyszłości, a ona uśmiechem go przyjmując, odpowiadała:
— Wiem! wiem! zobaczymy!
Hrabia nie grał roli zakochanego, bo w jego wieku było to niepodobieństwem; starał się na zimno, Dosia na zimno przyjmowała starania, godzinami jednak po cichu rozmawiali z sobą i Bruno co dnia był u nich, coraz częstszym gościem, nareszcie stał się domowym, nie można było wątpić już o tem, że panna Czeszak pójdzie za niego. Jeździli razem, wchodził o każdej godzinie, bawił do nocy, a jawnie przygotowywał się do mającego nastąpić ślubu.
Biedny artysta, który z innymi pociągniony urokiem Dosi i siłą wspomnień, codziennie tam bywał i patrzał na odegrywane sceny, wpadł w rozpacz milczącą, ale nie przestawał napawać się codzień widokiem tej twarzy i głosem czarodziejki. Dahlberg starający się także, burzył się i gniewał, że został odrzucony; i on przecie nie odszedł, inni przestając myśleć o ręce dziedziczki, zachowali dla niej przyjaźń gorącą, tak serca pozyskać i utrzymywać umiała.
Ślub jej z hrabią Brunonem, odbył się po cichu, nazajutrz państwo młodzi wyjechali za granicę, Tilly wrócił na wieś, kilku rannych powlokło się za bóstwem swem do Paryża, biedny Leon zamknął w domu niemal obłąkany.
I znowu na czas jakiś Dosia znikła z oczów, choć zapomnieć o niej było trudno; długo mówiono o czarodziejce, a przybywający z obcych krajów przywozili najdziwniejsze wieści o szale, jaki wszędzie wzbudzała, o wywołanym entuzjazmie, o oklaskach, które wnijście jej do loży w teatrze wśród nieznanego świata wzbudzało, o balach dawanych dla niej, i pochodzie jej zwycięzkim. Opiewali ją poeci, malowali artyści, przyjmowali królowie, rozwodzić chcieli lordowie angielscy, kilku się zastrzeliło z rozpaczy, nie jeden zrujnował dla jej zabawki. Niepojęte historje rozpowiadano o Dorocie, gdy się znowu w kraju zjawiła, jeszcze piękniejszą niż była, niebezpieczniejszą jeszcze, a zawsze równie przystępną i czarodziejsko pociągającą. Wszyscy rozpierzchli dawni przyjaciele, znowu ją otoczyli kołem, Leon milczący przyszedł siąść w kącie salonu i wpatrywać się w to oblicze, do którego życie swe przywiązał, przyjechał Tilly, pozbiegało się co gdzie żyło. Ale te uwielbienia, ten dwór i sposób życia cały na zewnątrz, bo hrabina potrzebowała hołdów i blasku, nie umiejąc na chwilę znieść samotności, w końcu się uprzykrzył Mefistofelesowi, który po upływie miodowych miesięcy, począł ją zamykać i zażądał wyraźnie, aby Dosia na wieś się z nim usunęła. Rozpoczęła się walka niewidoma, głucha, skryta, wybuchająca niekiedy wyraźniej, to znowu tłumiona przez zręczną kobietę, i wśród niej starzec zmożony, złamany, zwyciężony, o mało nie umarł, uznawszy się bezsilnym, przymuszony zezwolić na rozwód, który otrzymawszy Dosia, znowu wystąpiła w całym blasku na świecie swoim, jeszcze gęstszym wielbicieli otoczona zastępem. Powiększali go cudzoziemcy przybyli z końca świata za tem bóstwem, którego władza trzymała ich bez nadziei do wozu przykutych, ludzie najróżniejszych stanów, wieku, charakterów, wszyscy zarówno mający godzinę łaski w oczach kobiety, której zadaniem zdawało się zdobyć tylko jak najwięcej poddanych. Dotąd nie cierpiała sława hrabinej, na jej postępowaniu dziwacznem, sama liczba czcicieli uwalniała ją od podejrzeń; — ale z kilku słów pierwszego jej męża po rozstaniu, z kilku kroków zbyt śmiałych, zrodziły się szepty uwłaczające. Rozpowiadano sobie na ucho rozmaite historyjki tajemnicze o wycieczkach jakichś, o odwiedzinach sekretnych w godzinach zakazanych, i choć nikt nie wierzył temu, choć to zwano potwarzą, kobiety nieco się od hrabinej odsunęły.
Ona zdawała się albo o tem nie wiedzieć, albo nie dbać o to, nic bowiem nie zmieniła postępowania swego.
Wesoło też płynęło jej życie, uplecione z samych zabaw i rozrywek, na podróżach, muzyce, rozmowie, wśród gorących przyjaźni, dostatku, który mimo pańskiego jej życia oszczędnością podsycać umiała, bez chmurki, bez najmniejszej przeciwności i śladu cierpienia. Świat cały jej służyć musiał, każde zachcenie najdziwaczniejsze spełniało się natychmiast, nikt nie oparł jej władzy, a piękność coraz jaśniejszym świeciła blaskiem...
Z kolei codzień nowemi otaczając się ludźmi, coraz inne wymyślając sobie zajęcia, i nowe zwiedzając kraje, pieszczone dziecię szczęścia marzyć się zdawało tylko, czem świeżem nienasycone uspokoić pragnienie. Ten stan duszy okazywał się przerzucaniem nieustannem z miejsca na miejsce i poszukiwaniem nowego pokarmu, nowych światów. Z dziwną łatwością oswajając się ze wszystkiem, Dosia równie też prędko nużyła się z ludźmi i położeniem swojem; zachciewało się jej życia anachoretów, pielgrzymek niebezpiecznych, latania balonem, wyprawy do źródeł Nilu, to króla Bawarskiego, którego czytała poezje, to Abd-el-Kadera, to Sułtana Nepaulu, to Chin, to Syberji, to Mozambiku. Jedno lato spędziła na wyspach Balearskich, jesień w Gibraltarze bałamucąc oficerów angielskich, zimę w Hiszpanii, następny rok w górach Szkocji, to znów kilka miesięcy na wsi u siebie. Tak samo było i z ludźmi, zbliżała się do nich z zapałem, zrazu przywiązywała silnie, iskra jakiejś namiętności zdawała się w niej pałać na chwilę i gasła natychmiast. Witając starych dobrych przyjaciół, na wspomnienie przeszłości zwilżało się jej oko, wytryskało uczucie i śmiech szyderski zaraz je rozwiewał.
Tak po świecie podróżując na jednę zimę przyjechała do Lwowa, w kilka dni już miała zwykły orszak w koło, nazbierała młodzieży, artystów, pościągała co żyło, otworzyła dom i w tydzień nudzić się już poczynała. Między tutejszemi jej wielbicielami, znalazł się znowu hrabia, niejaki Bulski, istota tak pospolita, bez charakteru, i śmieszna, że nikt tam na jego hrabstwo i pieniądze patrzeć nie chciał, tak nie umiał nosić obojga. Niezmiernie ograniczony, niezbyt młody, ledwie znośny w salonie, Bulski szalenie się pokochał w Dosi, wzbudzając śmiech ogólny, a najmniejszej zazdrości, tak się wydawał mało niebezpiecznym.
Ona sama szydziła z niego prawie w oczy...
Raz wieczorem wśród mnogiego towarzystwa, Dosia siedziała na kanapie, poziewając niegrzecznie i poglądając okiem znudzonem po towarzystwie.
— Pani hrabina się nudzi? spytał Bulski.
— A! bardzo! — odpowiedziała mu naiwnie.
— Na to nie ma innej rady jak pójść za mąż — odparł doradźca.
— A któżby się ze mną ożenił?
— Kto? wszyscy!
— Naprzykład?
— Ja pierwszy.
— Doprawdy? — spytała poglądając do niego — miałbyś odwagę?
— A! pani?
— Pan mi się oświadczasz?
— Na klęczkach...
— A ja oświadczenie przyjmuję, masz pan moją rękę!
Wszyscy to za żart wzięli, i śmieli się do rozpuku; — Bulski jeden uwierzył swojemu szczęściu i w kilka tygodni potem, wśród powszechnego zdumienia, Dosia została hrabiną Bulską, czego nikt sobie wytłómaczyć nie umiał, mniej to bowiem było pojęte niż pierwsze jej zamążpójście. Wprawdzie Bulski był bogaty, ale nic więcej, a zresztą tak niepokaźny i pospolity hulaka, istota tak starta i zwiędła, że nawet dziwactwem żadnem nie mógł wzbudzić ciekawości. Żyli z sobą lat kilka, mieli córeczkę, potem, jak się to sprzęgło w sposób niepojęty, tak i rozwiązało niewiedzieć dla czego i hrabina się rozwiodła. Podróżowała znowu, wracała do kraju, nigdy długo na jednem miejscu usiedzieć nie mogąc, i pozostała dla wszystkich tą istotą tajemniczą, zagadkową, niepojętą, a uroczą jakąśmy ją widzieli w Borowej.
Nikt nie mógł się pochlubić, by znał stan wewnętrzny jej duszy, choć z każdym zdawała się być szczerze, serdecznie, cóż gdy codzień inną istotą? To smutna i rozpaczająca, to wesoła jak dziecko, artystka, uczona, roztrzepane dziewcze, matrona poważna, przybierała fizjognomią miejsc i ludzi z którymi żyła, nie mając zdaje się własnej.
O sercu równie mało kto wiedział, czy spało jeszcze spowite, czy się już zużyło, spróbowawszy wszystkich smaków i niesmaków, uczucia w różnych jego rozwinienia stopniach. — Ci co raz przywiązali się do niej, stale trwali w uwielbieniu i zachwycie, ona nie wyróżniała nikogo. Dwa jej zamąż-pójścia prędzej na rachunek dziwactwa i chciwości jakiejś policzyć było można, niż serca w nich dostrzedz: i hrabia Bruno i Bulski nie mogli wywołać miłości ani szacunku. Obu przecie wspominała bez gniewu i niechęci, zimno, obojętnie. Z reszty wielbicieli nikt się pochlubić nie mógł szczególną jej łaską; dopóki pracowała nad pozyskaniem serca, była czułą prawie, nadskakującą, uroczą, karmiła nadziejami; przywiązawszy do siebie stawała się zimną, przyjacielską, ale niedostępną. Jakby chciała tylko odkryć tajemnicę człowieka, badała go czas jakiś, potem rzucała na śmietnisko; na którem się już mnóstwo takich ofiar walało.
Najsmutniejszą z nich był może Leon Kora, który z takim zapałem i energją poczynał życie, a skończył je na wpół zbłąkany, bezsilny, nie chcąc rozwinąć talentu, bo nie miał celu uczuwszy się tak nieszczęśliwym, że mu ręce opadły. Siedział on w Warszawie, małemi robotami utrzymując życie biednie, nie żyjąc z ludźmi, stetryczały, dziwaczny, śledząc sercem i myślą podróże ideału swojego po świecie. Ile razy zjawiała się Dosia w Warszawie, przybywał, siadał w jej salonie, modlił się o jałmużnę wejrzenia i odchodził w jakiemś upojeniu, po którem osamotnienie ciężej go jeszcze obarczało.
Jako artysta, był to jeden z najznakomitszych ludzi, jako człowiek odznaczał się charakterem szlachetnym i bezinteresownością posuniętą do zapomnienia na siebie i wyrzeczenia się zupełnego — cóż, kiedy niesmakowało mu życie i znosił je raczej niż przeżywał, dźwigając brzemię, którego młodzieńczy zapał nieść mu nie pomagał. Malował tylko ideał swój w różnych jego objawach, a że Dosia była najzmienniejszą z kobiet, chwytał ją w najróżniejszych chwilach i z kolei całe z niej światy tworzył, anioły, zalotnice, istoty upadłe i święte, wielkie i prostoty pełne... We wszystkich ona była. Z każdym z tych obrazków, gdy mu się rozstawać przyszło z potrzeby, biedny chłopiec męczył się, cierpiał, szalał, i przynajmniej pierwszą ideę jego musiał u siebie zostawić. Niedostępna dla nikogo pracownia Leona, pełną była tej jednej a coraz odmiennej istoty. Raz, przyszła fantazja hrabinie dostać się do tego zapartego przybytku, o którym się od kogoś dowiedziała, a żądanie jej nie mogło pozostać bez skutku; spojrzała na tę galerją fizjognomij z jednej zrodzonych twarzy i uśmiechnęła się.
— To ja — zawołała — i to ja... a w tem wszystkiem mnie nie ma! — dodała smutnie — pan mnie nie znasz?
— Pani zdaje mi się sama także pochlubić się tem nie możesz — odpowiedział Leon równie smutno.
Odtąd jednak Dosia z przyjaznem, litościwem uczuciem jakiemś obchodziła się z biednym malarzem, szanując drażliwość jego i częste mu dając dowody sympatji; ale niemi wyżyć mu było trudno i te ożywiające promyki nie wywiodły go ze smutnego odrętwienia.
Jak Leon, inni starzy wielbiciele pięknej pani, powracali do niej za każdem jej ukazaniem się w kraju: witała ich radośnie, serdecznie, z dziwną pamięcią najdrobniejszych szczegółów życia i charakteru każdego z nich... czasem któryś miał tydzień, godzinę, chwilę szczęścia i zdało mu się, że został wybranym, ale fantastyczne bóstwo, jak niespodzianie wieńczyło, tak nagle odrzucało i zapominało. Wczorajszy wybrany nazajutrz stawał się obojętnym, i gdy się o jakie prawa do serca upominał, uśmiech litości witał go nielitościwy... ruszenie ramion, wreszcie wybór nowego, odpychały w tłum oczekujący kolei. Wszyscy mieli tu kolej swoją, swój dzionek słoneczny, za który długą męczarnią płacić przychodziło... na niej jednej nic nie zostawiało śladów, zawsze taż sama, piękna, obojętna, trochę znudzona, dziwaczna, ożywiała się tylko nowością, uśmiechała nadziei, rzeczywistości znieść nie umiejąc, ani się z nią oswoić...

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w składzie; brakujący wiersz znajduje się na końcu strony





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.