Boża czeladka (Kraszewski, 1874)/Tom III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boża czeladka
Podtytuł opowiadanie w trzech częściach
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zjawienie się takiej istoty jaką była pani Bulska w cichym i ubłogosławionym zakącie, wśród Bożej Czeladki, jak ją nazywał ksiądz Ginwiłł, wyobrazić sobie można, jak wielkim i ważnym było wypadkiem. Chociaż Dosia potrafiła się zaraz wżyć tutaj, poznać ludzi, zastosować do nich i pozyskać ich sobie, żywioł tak sprzeczny musiał zachwiać spokojem ludzi przywykłych do jednostajnego i szczęśliwego wioski żywota.
Oboje państwo Jamuntowie spoglądali na nią z jakimś strachem i podziwem, nie umiejąc jej sobie ze swego stanowiska wytłómaczyć, pragnąc poczciwem sercem uniewinnić,. obawiając wreszcie uroku, któremu ulegali wszyscy. Wpływ tej kobiety już się na całym dworze czuć dawał; opierał mu się jak szatańskiej pokusie ksiądz Ginwiłł, ale i ten powoli miękł i wahał się, inni otwarcie klękali już przed czarodziejką.
Niedość może dobitnie malują się charaktery Borowskich mieszkańców w dzienniku, który pierwszy ustęp tej powieści stanowi; widać je w nim przez pryzmat młodości i podziwienia wszystkie w jednostajnem świetle najjaśniejszych barw tęczowych. Jedna szczególniej z postaci tych, sam bohater tych notatek, najmniej się tu ukazuje i spowiada. O nim powiedzieć jeszcze musimy słów kilka.
Jan Bronicz, syn bardzo ubogiego szlachcica, z wielu względów przypominał Leona artystę; jak on wyrobił się własną siłą, jak on z ochotą do pracy i gotowością na ofiary wstępował na świat nieznany, ale daleko miał większą nad sobą władzę i to go odróżniało od Leona, który nie miał siły oprzeć się jednemu przesuwającemu się przed oczyma marzeniu i widmu ideału. Bronicz było to niezepsute wsi dziecię, z wyrobioną wolą i prostem ale gruntownem poczuciem obowiązków, zawczasu prawie całkiem oddany sobie, nauczył się cierpieć, walczyć i świat widzieć w rzeczywistem jego świetle.
Co poniekąd wytłómaczy łatwo pozyskanie serc wszystkich w Borowej, a zawsze na świecie przyczynia się wielce do losów człowieka, to, że Jan był jednym z najpiękniejszych mężczyzn, jakich ziemia nasza wydaje. Typ słowiański i polski wykwitł w nim przedziwnie pełen i wybitny; blondyn, niebieskooki, słuszny, wysmukły, zręczny, silny, napodziw kształtny, Bronicz nie miał poosobno wziętych rysów regularnie i klasycznie pięknych, przecież twarz jego zachwycała wyrazem słodyczy, dobroci i jakiejś duchowej potęgi. Na czole jego zawisła tęsknota, całemu plemieniowi naszemu, przepojonemu wiekowemi smutkami, właściwa, nadawała charakter całej tej twarzy, uśmiechnionej łzawo i zdającej się cierpieć z uśmiechem.
U nas tylko zobaczyć można na licach młodych ten poważny smutek, który nie jest boleścią, a zdaje się raczej rozkoszą, nie jest stanem wyjątkowym, ale charakterem twarzy i piętnem życia. Wesele nawet nie ścierało z czoła i oczów Bronicza tej pieczęci tęsknoty, zdającej się opromieniać wiekuistego wygnańca. Ten smutek był tak łagodny i miły, a tak się nigdy nie skarzył i nie popisywał z sobą, że każdy czuł się w obowiązku czemś mu ulżyć, i chwytał za serca, obudzając w nich jakiś niepokój miłosierdzia.
Jan przytem był usłużny, poświęcający się, skromny, cichy, przyjaźny dla wszystkich, a że z miłością w sercu przystępował do każdego, miłość też wzbudzać musiał wzajemnie. Pokochali go tu łatwo ludzie, co nienawidzieć nie umieli: stary Jamunt milczący, poczciwa chorążyna, której macierzyńskie serce pragnęło przywiązać do siebie wszystkich, pan Aleksander chłodny trochę powierzchownie, ale pod tą powłoką obojętności kryjący najpiękniejszą duszę. Dwór naturalnie z takich ad exemplar panów utworzony ludzi, rozmiłował się w Jasiu, i widzieliśmy jak go tu serdecznie przyjęto, jak przytulono gdyby syna, zaopiekowano nim gorąco.
Za powrotem Jan znalazł trochę zmiany we dworze, domyślił się jej raczej niż wytłómaczył sobie, z twarzy milczącego więcej jeszcze chorążego, z westchnień chorążynej, która się zamyślała nad robotą, z jakiegoś podrażnienia pana Aleksandra.
Oboje starzy przerażeni byli, czułem wejrzeniem rodzicielskiem postrzegłszy, że Oleś ich drogi, zajął się nieco panią Bulską. Wcale innego dlań życzyli małżeństwa, pragnęli go, byliby się na wszelki wybór zgodzili, ale ta kobieta tak piękna, dziwaczna, tak niesłychanie zmienna i zgadująca myśli, zastraszała ich. Znali Olesia dobroć i łagodność, przewidywali zawojowanie, zmianę życia, wyjście może z tego poczciwego koła, w którem od wieków żyli Jamuntowie, tyle robiąc dobrego i tak sobie po cichu będąc szczęśliwi.
Zaledwie pani Bulska wyjechała, chorąży który nigdy prawie nie miał zwyczaju długo się z żoną naradzać i tłómaczyć, bo się starzy jednem rozumieli wejrzeniem i myśli swoje zgadywali, poszedł do żony w godzinie niezwykłej, kiedy nikogo nie było w pokojach. Chorążyna odgadła coś ważnego w tem przybyciu i porzuciwszy robotę, z tęsknym niepokojem, pospieszyła przeciw niemu.
— Moja jejmość — rzekł stary — trzeba myśleć o Olesiu... rozumiesz mnie?
— Rozumiem, serce... Ale jakże?..
— Ja sam mu to powiem... Każ go poprosić... on pojmie mój niepokój, i poczciwe dziecko, zastosuje się do rady naszej.
Od dawna już tyle nie mówił chorąży; ożywiona twarz jego, niespokój widoczny, zastanowiły staruszkę, która co najprędzej posłała po syna. Uderzyło to wszystkich we dworze i zwróciło uwagę, gdyż od niepamiętnych czasów nic się podobnego nie przytrafiło; pobiegli po pana Aleksandra, a że ten był u siebie, przystawił się natychmiast, niemniej zdziwiony od drugich.
Chorąży obejrzał drzwi czy go kto nie słucha i począł od uściśnienia syna.
— Mój drogi — rzekł — czas się nam porozumieć i rozmówić; posłuchaj mnie, pojmiesz łatwo, dla czego pierwszy raz może przerwę milczenie.
Pan Aleksander stanął i słuchał z uszanowaniem, chorążyna ojca i Olesia mierzyła okiem niespokojnem.
— Nasza rodzina — rzekł z wysiłkiem chorąży — któremu widocznie kosztowało przerwać długie milczenie — to nas troje; na tobie nadzieje wszystkie, tyś ostatni. Mamy obowiązki Olesiu... nie jesteśmy panami dumą, ale w rzeczy należym do nich... wiesz jak ja pojmuję państwo... Patrz, ile tu koło nas ludzi nami żyje, przy nas się kupi... i miłością nas otacza... chciałżebyś żeby to wszystko runęło, rozsypało się, żeby ci biedni ludzie rozbiegli się po świecie, majętności poszły na ręce obojętnych i powołanie nasze skończyło się z życiem twojem?
Olesiu, chcesz czy nie chcesz, potrzeba ci się ożenić — dodał stary.
Pan Aleksander mocno się zarumienił.
— Nigdybym — dodał chorąży z cicha — nie wskazywał ci wyboru, gdyby mnie przestrach nie ogarnął na widok tej kobiety, która ci się podobała i zdaje się zajmować...
— Kochany ojcze — odpowiedział Aleksander — mogła mnie zabawić, chwilowo zająć, ale nie obudziła we mnie gwałtownego uczucia...
— Tak — dotąd — rzekł chorąży — za następstwa ręczyć nie można; kobieta zręczna, piękna, a zepsuta... istota wedle świata nie wedle nas... ona i my cale inaczej pojmujemy życie. Ja się boję... Tobie — się trzeba starać, żenić... ale nie z nią; myśmy starzy, ja codzień się czuję gorzej, słabnę... zostaniesz sam, zatęsknisz, ona cię oplątać może, pochwycić, a wówczas Jamuntowie nie będą już czem byli dotąd. Wyprowadzi cię w swój świat, zapomnicie o tych ludziach poczciwych, opuścicie wieś, nie spełnisz powołania... Pomyśl Olesiu, pomyśl, nie żal by ci było, gdyby opustoszała Borowa, w zwaliska poszedł dom i rozpierzchli się przyjaciele nasi... Tyle ci tylko powiem, matka resztę...
To rzekłszy, z wzruszeniem wielkiem ucałował syna i wyszedł a chorążyna przystąpiła do niego.
— Mój drogi Olesiu — rzekła... — daruj nam starym, że ci się naprzykrzamy, ale cośbyś powinien uczynić dla uspokojenia trwogi rodzicielskiej. Ten gość, który ci tak przypadł do smaku, nas przeraził; to nie jest kobieta na żonę dla ciebie; potrafi ona być czem zechce, ale spokojną towarzyszką twojego życia i ofiarnicą, u ogniska domowego, nie będzie.
Tobie, nam, Borowej, czego innego potrzeba... My ci nie narzucamy nikogo, wybieraj, ale zmiłuj się, nie myśl o Bulskiej — dla twojej przyszłości to nas przeraża.
— Kochana matko, ja o niej też nie myślę wcale; bawiła mnie, draźniła, podobała mi się nawet.
— A widzisz! — zawołała chorążyna...
— Ale mi na myśl nie przyszło ani się jej podobać, ani starać o nią... znam ją z opowiadań, z rozgłosu i więcej się obawiam niż pragnę jej powrotu. Urok ma wielki, to prawda, ale ja to rozumiem że na Jamuntowę nie stworzona...
— Nie, nie, Olesiu! — uśmiechając się weselej ze łzami w oczach mówiła matka — o! gdybyś ty mnie posłuchał, a nie sądził, że ci gwałtownie narzucamy... Kostusia Bundrysówna, to żona dla ciebie..
Aleksander spuścił oczy...
— Może być — rzekł — ale...
— Zobaczysz, pojedź no, przybliż się tylko; wszakże powiadają że ci się podobała od razu; poczciwe to, młodziuchne, wychowane na wsi i w klasztorze, nie wyciągnie cię z pod strzechy, od obowiązków twoich... Na co nam te świetne połączenia i świetne imiona i świetne panie, coby się z nas i naszej staroświecczyzny wyśmiewały! tobie trzeba kobiety coby cię oceniła, ukochała, którejby w Borowej było dobrze...
— Mam więc jechać do Bundrysów? — spytał pan Aleksander posłusznie.
— Nie o to chodzi, żebyś raz pojechał, ale by tam częściej bywać, potrzeba przypatrzeć się, ocenić, przywiązać się — i ta Syrena nie będzie niebezpieczną, gdy powróci, bo nam, niestety, powrót swój przyobiecała — ojciec twój drży myśląc o tem, a ja płaczę!!
— Ale ja pojadę na koniec świata dla was! — zawołał Oleś rozczulony, całując ręce matki! — gdzie chcecie i każecie; zrobię co mi powiecie... ożenię się z kim wskażecie!
— A! tak, ożeń się! ożeń! — przerwała chorążyna — jakoś nam lżej będzie oczy zamkną6, gdy cię nie samego zostawim... ale na Boga cię zaklinam, nie czyń znowu ofiary dla nas żadnej; jeśli tam serca nie skłonisz... my tego nie chcemy... Każdy sobie i dolę i szczęście swoje sam wybierać musi... my się możemy mylić, Olesiu... uczyń to tylko dla nas, żebyś się zbliżył do Kostusi, lepiej ją poznał... a reszta będzie jak Bóg da!
— Dobrze, dobrze, pojadę, choć dziś — dodał Aleksander — będę się starał pokochać... i — rzekł kończąc — proszę się Bulskiej nie obawiać... wiem o niej zdanie wasze, czuję i podzielam przestrach; choćby mi się najwięcej podobać miała, nie pomyślę już o niej...
— A! Bóg widzi — cicho poczęła chorążyna — że ta kobieta napędziła nam niemałej trwogi, mnie i ojcu... Tyś może nie uważał jak ja, co się z nim działo; ile razy zbliżyłeś się do niej, stawał i pożerał was oczyma niespokojny... ja się tylko modliłam, żeby Bóg groźbę tę od nas odwrócił... Powiedz, cobyśmy my tu z nią poczęli? czy to dla nas synowa? czy to dla ciebie żona? ona by Borowę przewróciła do góry... a! strach pomyśleć!!
— Zapewne, zapewne — przerwał syn — ale pozwólcie powiedzieć sobie, kochana matko, że doprawdy nie oceniliście jej jak słuszna; ja widzę jej przywary, ale to kobieta, która wszystko z siebie zrobić potrafi... ogromnych zdolności...
— My temu nie przeczym, mój drogi — trochę zatrwożona obroną i zmięszana, odparła chorążyna; — śliczna, rozumna, dobra nawet zdaje się, ale tyle doświadczenia... dwa razy szła za mąż, całe życie spędziła na wielkim świecie, w wirze tym — czyżby się umiała i mogła zamknąć z nami i wyżyć tą ciszą tak dla nas drogą? wyrwała by nam syna, a tam, wierz mi Olesiu, tam nie znalazłbyś szczęścia...
— Ja za nic was i mojego stanowiska nie opuszczę! rzekł Aleksander wzruszony.
— Ojciec ci to mówił — zawołała chorążyna — ale on obszerniej nie może się rozgadać, każde słowo wiele go kosztuje — od wieków Jamuntowie żyli tak jak my dzisiaj, i dobrze im było... jest tu co robić na wsi. Posłannictwo bogatych wielkie, odpowiedzialność za nie przed Bogiem ciężka...
— Proszę tylko mamy — dokończył Oleś całując ją w rękę znowu — nie trapcie się daremnie, wszystko będzie dobrze, dziś jeszcze jadę do Bundrysa, i... dodał wesoło — kocham się na zabój w Kostusi.
— Tylko znowu nie tak obcesowo! a! zmiłuj się, my ci jej nie narzucamy, mój Olesiu... nie dla nas, a dla siebie się żenisz, nie myśl żebyśmy więzić cię chcieli!...
— Ale bo macie słuszność — zawołał syn — nikt tu lepiej dla mnie nie przypada jak panna Konstancja... jedziemy więc, staramy się i żenim.
Chorążyna uśmiechnęła się nie kryjąc radości swojej.
— A dałby to Bóg — rzekła żywo — z jakiemże szczęściem powitalibyśmy synowę i wręczyli jej i tobie klucze starego domu i starych przyjaciół naszych, bo my z ojcem, kochany Olesiu, dawno wzdychamy do tego, żeby ci już wszystko zdać i sami się usunąć...
— Jakto? dokąd?
— Ale nie trwoż się! nie trwoż! nie daleko... mamy już opatrzony dworek, w którym zamieszkamy i patrzeć będziemy na was...
Aleksander podchmurniał.
— Jakto? żebyście mnie ustępowali... o! co na to, nie pozwolę!..
— Ale o tem potem, nic jeszcze nie ma... wygadałam się niepotrzebnie, dosyć tego...
Przybycie księdza Ginwiłła, bo nadchodziła godzina w której się wszyscy do pałacu zbierali, przerwała naostatek rozmowę. Za nim wtoczył się Hończarewski z książką w ręku, i reszta dworu, Doroszeńko, kapitan Zbrzeski, panna Jamuntówna i Krzysia. Chorążyna wesoło z kolei witała wszystkich, ciekawie poglądających na nią i na syna, bo już o poobiedniej naradzie wieść się była rozeszła; nadszedł i chorąży. Bronicz przyniósł książkę z biblioteki, zaczęło się czytanie i wieczór minął jak zwykle...
Nazajutrz pan Aleksander posłał po Bronicza oznajmując mu, że do Romaszówki do Bundrysów pojadą, a to posłuszeństwo syna ciesząc chorążynę, z drugiej strony ciężyło jej, nic jednak nie powiedziała, krzyżem tylko świętym błogosławiąc drogę, w którą syn się wybierał...
— Może to i dobrze — szepnęła sobie z cicha, że Jasia z sobą bierze, albo i nie... Jaś chłopiec młody i piękny... Oleś nam się postarzał trochę, poważniejszy, wytrawniejszy, jeden przy drugim kto wie jak się wyda, a Kostusia dziecko... prawda, że Bronicz może zabawić starego Bundrysa... niech już sobie robią co chcą!
Westchnęła staruszka, a nasi goście pojechali do Romaszówki, gdzie tylko pannę Konstancję z panią Osmólską zastali; gospodarza się co chwila z jakiegoś objazdu lasów spodziewano. Czekali jakiś czas w cichym saloniku, póki Kostusia nie wyszła; nareszcie zjawiły się panie, pan Aleksander z widocznie podwojoną bacznością wpatrywał się teraz w śliczne dziewcze i żywo przybliżył do niej, Broniczowi pozostała pani Osmólska i poważna z nią rozmowa o wsi, gospodarstwie, zbiorach i t. p.
Trudno odgadnąć jakie teraz wrażenie zrobiło młode dziewczę na chorążycu, ale inaczej mu się wydać musiała po tej jasnej gwiazdzie, która spadła na Borowę i olśniła tam wszystkich swym blaskiem. To był skromniuchny kwiatek domowej grzędy, wesołe a proste dziewczę, śniące jeszcze o świecie nieznanym; tamto czarodziejka tysiącolica — ta zawsze sobą i jedną, druga codzień odmienną i niepojętą istotą... W Kostusi podobać się mogła niewinność, swoboda, świeżość jej i młodość; tamta miała ów niebezpieczny urok zakazanego owocu, tajemnicy, przepaści... pociągający gwałtownie, a dziwnym fenomenem najwięcej podobno wywierający wpływu na ludzi spokojnych i łagodnych. Prawo sprzeczności i sercom panuje, najczęściej to co od nas i natury naszej najdalej, najróżniejsze, najwięcej się nam podoba i nęci.
Kostusię czytał pan Aleksander całą w słowie, spojrzeniu, ruchu, nie taiła się z sobą, zawsze była tąż samą, poznał ją od razu. Bulska ukazywała mu się zagadką przerażającą niekiedy, zawsze nową — ale niestety! — zawsze też pociągającą magnetycznie.
Posłuszny jednak matce, chorążyc zbliżył się do trochę onieśmielonego niebytnością ojca dziewczęcia i począł z nią rozmowę, na którą pani Osmólska choć bawiła Bronicza, pilną zwracała uwagę.
Osnową jej były zwykłe na wsi przedmioty, gospodarstwo, kwiaty i powszednie wypadki. Kostusia ożywiła się, i choć rumieniąc co chwila, wkrótce stała się naturalną, zapominając, że pan Aleksander był jej obcym. Poczęła o Borowej, o rodzicach jego, o swoim klasztorze i życiu, a choć gość nie wiele jej pomagał zamyślony i smętny, potrafiła utrzymać rozmowę do przybycia Bundrysa. Nie zbliżyli się jednak tak, by im z sobą dobrze było, a wzrok dziewczęcia często ulatywał na piękną twarz Bronicza, który poważną wiódł pogadankę z panią Osmólską.
Zatoczył się nareszcie prosty wózek jednokonny przed ganek i z hałasem a wrzawą wpadł Bundrys do sieni, spiesząc jak stał do pokoju, na powitanie chorążyca.
W dość dobrym humorze, okiem objął zaraz pokój, i wyściskawszy przybyłych, krzyknął aby co najprędzej podawano jedzenie. Pani Osmólska wstała się rozporządzić, a Bronicz przyłączył do towarzystwa.
— No, cóż tam u państwa na wielkim świecie słychać? — zawołał gospodarz po chwili — macie tam podobno ciekawego gościa panią Bulską de domo Czeszak! ma to być kobieta osobliwszej piękności, wdowa, rozwódka? co?
Pan Aleksander mimo woli się zarumienił.
— Ale już jej nie mamy, wyjechała — rzekł powoli.
— Prawda to, że tak piękna? — spytała Kostusia.
— W istocie, bardzo ładna — odparł chorążyc...
— I bardzo sprytna! — dodał Bundrys — głowę mi ot tak nagadali tu o niej wszyscy... zmiłuj się, panie chorążycu, powiedz, prawda, że to ma być i gospodyni, i prawnik i literatka, i siedm razy jedna...
— Dwadzieścia cztery razy — przerwał pan Aleksander — czem chce, tem jest...
— Otóż to panie, do czegośmy przyszli! — zawołał gospodarz — kobieta! Czem to były poczciwe nasze niewiasty za dawnych czasów, a co się z tego zrobiło... a to! monstrum panie taka jejmość!...
Wszyscy się rozśmieli.
— I młoda słyszę jeszcze? — dodał Bundrys.
— Lat dwadzieścia kilka — rzekł Bronicz...
— I piękna?
— Dosyć...
— I głowy tam pozawracała w Borowej wszystkim, bo kto ztamtąd przyjedzie, nagadać się nie może.
— Jakże żałuję że jej widzieć choć z daleka nie mogłam! — szepnęła Kostusia.
— Tfu! a toż tobie dla czego? — ofuknął się sędzia — żebyś jeszcze zapragnęła ją naśladować! Zostaw to paniom, niech sobie komedje grają! nam co innego potrzeba, szlacheckiej córce i żonie szlachcica, nie przyszło być aktorką, na wielkim świecie to co innego, tam czem innem być trudno.
I rozśmiał się Bundrys, widząc zakłopotanie Kostusi.
— Ale, tedy, pojechała, jak się zowie — dodał gospodarz — pojechała?
— Z powrotem jednak — szepnął Bronicz po cichu.
Przez cały czas tych odwiedzin, w ciągu których pan Aleksander starał się być widocznie jak najwięcej przy pannie Konstancji, Bundrys, choć w niezłem usposobieniu, bacznie poglądał na niego i na córkę. Chorążyc zabawił dłużej niż zwykle, i późnym wieczorem wyjechali już z Romaszówki; przez całą drogę słowa się nie odezwał do Bronicza, i już się zbliżali do Borowej, kiedy jakby ocknąwszy się, spytał go:
— Jakże znajdujesz pannę Konstancję?
— A komuż by się ona nie podobała? — zawołał młody chłopiec z niezwyczajnym ogniem.
— Nie widzisz jednak różnicy między temi dwiema kobietami? — dodał pan Aleksander.
— I owszem, ale ja tak mało znam świata i ludzi, że nie odważyłbym się sądzić o nikim.
— No! ale tak szczerze, kto ci się podoba więcej?
— Panna Konstancja! — rzekł Jan.
— Nie powiesz że piękniejsza?
— Inna, ale równie piękne obie; świeższa, młodsza i taka prosta, szczera, otwarta, kiedy pani Bulskiej nigdy zrozumieć nie można!!
Zmilkli; w salonie Borowskim wszyscy jeszcze byli gdy weszli, ale nikt ich nie śmiał pytać o Romaszówkę i te odwiedziny, tylko w wyrazach ogólnych, choć oczy wszystkich śledziły, szczególniej pana Aleksandra.
Dopiero po rozejściu się z pokojów, napadli Doroszeńko i kapitan na Jana, który niewiele im potrafił powiedzieć; a nazajutrz chorążyna pod jakimś pozorem zawołać go do siebie kazała, i z daleka także poczęła badać o Romaszówkę. Jan opisał jej całą bytność, powtórzył prawie do słowa rozmowę, a staruszka, nie tając dobrego humoru, odwróciła wreszcie pytania na Kryłów i przyszłe Jana gospodarstwo, które dla niego urządzać miano.



W kilka dni potem, pan Aleksander sam już pojechał do Bundrysów do Romaszówki, cały tam dzień przesiedział, umówił się z gospodarzem o polowanie, i począł z różnych powodów i bez powodu wreszcie nawiedzać go tak często, że musiało to i ludzi i jego zwrócić uwagę.
Znać szlachcic nie przypuszczał z początku żadnej myśli ze strony chorążyca, i byłoby tak dłużej potrwało, gdyby ktoś z sąsiadów nie powinszował mu przyszłej kolligacji.
Wiadomo jak to się lada wieść rozchodzi szybko i rozgłośnie wśród pól naszych; dosyć było kilku przejażdżek pana Aleksandra do Bundrysów, żeby już mówiono o ożenieniu Jamunta z Kostusią. Niektórzy utrzymywali, że się już chorążyc oświadczył, że został przyjęty, że ślubu dzień naznaczony, a sędzia jeszcze się nawet nie domyślał starania o córkę.
Było to w sąsiedniem miasteczku, dokąd za interesem pojechał Bundrys i stanął w domu zajętym przez niejakiego pana Uchańskiego; starzy znajomi powitali się serdecznie; niegdyś bowiem kolegowali w sądach a choć różnili się wielce w swoich przekonaniach i pojęciach, choć prześladowali niemi wzajemnie, kochali jednak i cenili oba.
Bundrys był szlachcic zakamieniały, nienawidzący panów i państwa, nieprzyjaciel a-reszta-gratów; Uchański, wywodzący się z rodziny niegdyś dosyć głośnej, choć ubogi i podupadły, piął się do pańskości i górą nosił, broniąc magnatów i pragnąc się do nich jeśli nie re, to nomine policzyć. Obarczony rodziną liczną, bo miał pięciu synów i trzy córki, pracowity, wesoły, pan Uchański żył ze szlachtą, bo musiał, ale go ochotka ciągnęła do wyższego towarzystwa i często gęsto wyrwało mu się coś na panów braci, których szlagonami nazywał i podrwiwał z nich sobie.
Pomimo szczupłego majątku, choć w domu skąpić musieli, Uchańscy, żeby na wychowanie dzieci wystarczyć i przyszłość im jakąkolwiek zgotować. usiłowali zawsze trochę z pańska występować; mieli liberją herbowną, powozy i konie, kamerdynera, dwór z kolumnadą nazywający się pałacem, i starali się o stosunki z arystokracją miejscową.
Okupywało się to oszczędnością niezmierną, ale stękając na biedę, Uchański utrzymywał się jak mógł na stanowisku.
Między nim a Bundrysem, który znacznie majętniejszy, umyślnie znowu prostego szlachetki grał rolę, kałamaszką jeździł, dziewczętom kazał posługiwać do stołu i w starym dworze nic odmieniać nie pozwalał, wieczne były spory i wzajemne prześladowania. Ale że Uchański, mimo swej śmiesznej choroby, którą prymasowską gorączką nazywał sędzia, był dobry i poczciwy człowiek, uczynny, serdeczny, a nadewszystko pełen sumienia i najwyższej bezinteresowności, cenili się oba i kochali.
Dawno się jakoś nie widzieli starzy przyjaciele, i zobaczywszy w miasteczku, przylgnęli do siebie zaraz.
— Sędziego kochanego! — zawołał jeden...
— Sędziego dobrodzieja — drugi.
— A cóż tu porabiasz?
— A jakaż to szczęśliwa gwiazda cię tu prowadzi!
I nuż w gawędę.
Było tam na placu, co zwykło na wsi występować przy pierwszem spotkaniu, zdrowie, gospodarstwo, interesa, narzekania, pytań mnóstwo, przypomnienia stare, aż nareszcie Uchański rozśmiał się, zdjął myckę którą nosił na głowie, do kolan się pokłonił Bundrysowi, i zawołał:
— A no! — powinszować tedy sędziemu wielkiej kolligacji; przecieżeś się przekonał, że taki panowie nie wszyscyć tacy, jakeś ich sobie wyobrażał; stanęło tedy na mojem.
— Co? jak? gdzie? którędy, jak się zowie? — cofając się zdumiony rzekł Bundrys.
— Wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi, co tu już taić? wszyscy o tem tylko gadają, można powinszować i jest czego. Bundrysowie górą! ho! ho!
— Ale, jak się zowie — ja ciebie zupełnie nie rozumiem — przerwał niecierpliwiąc się szlachcic, co to jest?
— No! no! nie bałamuć! starego wróbla nie złapiesz na plewę, winszuję, a nawet zazdroszczę.
— No! — czegoż? jak się zowie? czego? gadaj!
— Toż cały świat wie, że córkę za mąż wydajesz!
— Ja?
— Udawaj, udawaj! nie ma tu się czego wypierać, daj Boże każdemu; niechby się której z moich co podobnego trafiło, do Częstochowy bym poszedł piechoto.
— A cóż u stu djabł6w! za kogo? oszalałeś! gadasz, a ja nic nie wiem.
— Przecież za pana Aleksandra Jamunta!
Sędzia stanął jak wryty.
— Kto? ja? córkę moją za Jamunta! człowiecze! co ty pleciesz, ja, szlachcic, za panicza? za magnata? Ja, jabym miał moje dziecko jedyne dać na poniewierkę, żeby się im zdało, że Bundrysom łaskę zrobili! a któż ci to śmiał mówić!?
Sędzia z taką to gorączką i zapałem wywołał, że Uchański aż się nastraszył.
— Stój! nie strzelaj! cóż to tak strasznego!
— Ale strasznego, bo to potwarz! bo to na całe moje życie rzucona plama! — krzyknął Bundrys. — Ja! ja! com gardłował na panów, miałbym się w końcu dać ułudzić im, i zaprzeć mojego przekonania! któż to zmyślił! gadaj!
— Wszyscy mówią — rzekł wolniej Uchański — i nikt ci tego nie ma za złe.
— Kilka razy był u mnie młody Jamunt, ale jeśli mu to w głowie postało, nie wiem, rozmówiemy się otwarcie, co waćpan myślisz, że jabym na to pozwolił!
— Gdyby istotnie starał się pan Aleksander, i córka była za tem, a tyś się opierał, miałbym cię za szalonego.
— A ja waćpanu mówię, że szalonymbyś mnie nazwał, gdybym się na to miał zgodzić. Jamuntowie ludzie najuczciwsi, najgodniejsi, słowa nie ma, ale dziesięć razy bogatsi odemnie, oni panowie, ja szlachcic, córka moja byłaby tam zawsze intruzem, tego ja nie chcę, i z tego nic być nie może, tak dalece, że mi to nawet na myśl nie przyszło nigdy!
— No, to dajmy pokój; nie gniewaj-że się i nie jątrz daremnie — rzekł Uchański.
— Jak tu się nie gniewać kiedy mnie, i to biedne dziecko wzięli na języki! Co to, ja Kostusię mam na zbyciu? czy co? i że dwa czy trzy razy był u mnie pan Jamunt, zaraz ludzie swatają. Słychana to rzecz! Co to, ja potrzebuję ich państwa? Wolałbym lada ubogiego chłopca coby butów nie miał, niż te ich miljony, za którebyśmy się im kłaniać musieli. Taka dobra kasza moja hreczana, jak ich melszpejzy! a Kostusię stanie na to, żeby sobie męża wybrała między równymi! — mosanie! — sapiąc dokończył Bundrys.
— I, dość! — zawołał Uchański.
— Nie dosyć! jak się zowie — zaperzony odparł Bundrys — czy to mnie nie znasz sędzio, czy co? Jamuntowie mają familję, koligacje tam nie wiem jakie, a to jabym pozwolił, żeby mi ten ich a-reszta-gracki świat na moją jedynaczkę krzywił się i wydziwiał z naszego poczciwego nazwiska? o! póki mojego życia, nic z tego nie będzie!!
— No! to dajmyż pokój tej drażliwej materji uspakajał Uchański — choć zaprawdę nie wiem co tu cię tak gniewać może.
Ale nie łacno przyszło udobruchać sędziego, który się perzył, gniewał, co chwila wybuchał na nowo, jak zwarzony chodził dzień cały, i odjechał nareszcie tak poirytowany, że Uchańskiemu szczerze żal się go zrobiło. Za miasteczkiem namyśliwszy się jakoś, kazał zwrócić do Borowej i całą drogę mrucząc wysiadł przed dworkiem ks. Ginwiłła.
Kanonik siedział na ławce, obłożony piernikami i gruszkami, w koło miejskie dzieciaki z elementarzami głośno mu się popisywały z alfabetem, a on im nagrody wydzielał. Trochę opodal wszystkie psy z miasteczka i dworków, przyzwyczajone do cierpliwości w czasie lekcji, siedziały kołem poważnem, niekiedy poszczekując, jakby mu się przypominały; organista stał we drzwiach, zażywając tabakę i zdając się litować nad kanonikiem, który już do potu uznojony był z niesforną dziatwą, więcej pierników niż nauki pożerającą.
Na widok Bundrysa wysiadającego z bryczki, resztę zapasów rozdał ks. Ginwiłł godnym i niezasłużonym, i gościa miłego wprowadził do pokoju.
— Siadajże, kochany sąsiedzie — rzekł — siadaj, i mów czem ci służyć?
Bundrys jeszcze był w gniewie i podrażnieniu.
— Z interesem, jak się zowie, przyjechałem — odezwał się spiesznie — jesteśmy sami? mogę mówić!
— Mów, mów, nikogo nie ma, co tam? przestraszasz mnie, kochany sędzio, cóż to tam takiego?
— Księże kanoniku dobrodzieju, pozwalasz otwarcie?
— Zmiłuj się, cóż to za przybory, starzy jesteśmy znajomi, i spodziewam się przyjaciele...
— Otóż w imię przyjaźni, jak się zowie... powiedz księże kanoniku — czy jest w tem myśl i zamiar jaki, że pan Aleksander uczęszcza do mojego domu? Miło mi zawsze go witać, ale ja mam córkę, ludzie złośliwi nie spią... już plotą trzy po trzy... potrzeba się porozumieć...
Ksiądz Ginwiłł stanął w wielkim kłopocie co począć, i nie dobrze jeszcze pojmując z jaką to myślą mówił Bundrys.
— Ja to tego tak dalece dobrze nie wiem, co pan Aleksander myśli... no! ale... gdyby... to cóż? to cóż? — spytał ksiądz Ginwiłł.
— Gdyby tę myśl miał, to niechże ją sobie zawczasu z głowy wybije! — buchnął Bundrys — bo jak mi Bóg miły, z tego nic nie będzie!
Kanonik łagodnie ruszył ramionami.
— Najprzód, powiadam ci, sędzio kochany, że nic nie wiem, i nie mogę cię stanowczo w tej mierze objaśnić... ale powtarzam, gdyby się starał, c6ż ty masz przeciw niemu?
— Ja? nic, tylko że pan! — odezwał się Bundrys.
— A dalej? — spytał się kanonik...
— To mi dosyć! nigdy córka Bundrysa nie pójdzie tylko za szlachcica...
— Mój sędzio — rzekł kanonik łagodnie — katolik jesteś?
— Cóż to za pytanie?
— A bo widzisz, podałeś mi się w wątpliwość... tylko poganie różnicę robili między klasami społeczeństwa.... nie sądzę żebyś myślał, iż ci twoje przywidzenia pochwalę... Cóż ci Jamuntowie zawadzili? możeszże co im zarzucić? czy źle używają tego co Bóg w ich ręce powierzył? nie dosyć się dzielą? czy się wynoszą? czy mają pr6żność jaką? czy upokorzyli kiedy kogo?
— A ja tam w to nie wchodzę, co oni są, szanuję ich, oceniam — rzekł Bundrys — ale pan panem, a ja nie chcę żeby moja córka winna była całe życie jakąś wdzięczność za to, że się od I... nie od B... będzie nazywać i w pałacu mieszkać, gdzie jej cieplej jak w naszej chacie nie będzie... Więc kochany księże kanoniku, jeśli pan Aleksander bywa u mnie po sąsiedzku, dla przepędzenia chwili w szlacheckiej chacie, bardzom wdzięczen i rad; ale jeżeli ma myśli jakie, wcześnie chcę to państwu zapowiedzieć, że z tego nic być nie może i nie będzie!
— Mój sędzio... ależ z ciebie gorączka! — rzekł kanonik — powtarzam ci, że nie wiem nic... gdyby jednak, gdyby...
— To darmo...
— Ale zkąd ci przyszedł ten niespokój?
— Ba! bo już bębnią w sąsiedztwie że się żeni! Jak mi to Uchański powiedział dziś w miasteczku, jednym tchem tu przyleciałem, żeby się od razu zbyć ciężaru.
Kanonik chodził wolno po pokoju, zażywając tabaczkę...
— A ludzie — rzekł po chwili — ludzie! ludziska!... zawsze poganie i poganie, pychą was szatan do zguby wiedzie! Każdemu się chce górować, a twoja próżność szlachecka, mój sędzio kochany, stokroć większa niż Jamuntów państwo! Po chrześcjańsku to! powiedz? Tobie nie idzie o szczęście córki ale o dogodzenie dumie własnej, nic nikomu winien być nie chcesz...
— Zapewne że nie chcę...
— Uderz-że się w piersi, czy to tak Chrystus przykazał? — dodał kanonik — co to oni temu winni że się panami urodzili? To, co ty państwem nazywasz, nie imię, nie bogactwo, nie starość rodu stanów i ale także duma, a tu jej nie ma... Uchański twój, zacny człowiek, ale straszniejszy pan od naszych miljonowych i prastarych z mitrą książęcą Jamuntów; ty, moje serce, jesteś także a-reszta-grat... po swojemu — rzekł uśmiechając się Ginwiłł. Uderz-że się w piersi, powtarzam, a jeśli szczęście córki zależeć będzie od tego, nie stawaj na drodze z pychą swoją, bo grzech popełnisz...
— No, pycha! pycha! — przerwał Bundrys — nazywaj ją sobie księże kanoniku jak chcesz, przekonywaj czy nie przekonywaj, ja mojemu życiu kłamstwa nie zadam w końcu.
— To jest, nie poprawię się do ostatka — rzekł ksiądz Ginwiłł.
— I szlacheckie słowo na to daję...
— Stój, człowiecze, stój — zatrzymał go kanonik — słowa nie dawaj, nie wiąż się niem a popraw się...
— Pan Bóg tam zrobi ze mną co mu się podoba — zawołał Bundrys — ale ja mojego postanowienia nie zmienię.
To mówiąc wziął za czapkę.
— No! jakże bez herbaty?.. a możebyśmy poszli do starych?
— Nie mam czasu! — odparł Bundrys — do domu kawał... a tam mnie mój krupnik czeka... do nóg upadam księdza kanonika.
Próżno go było zatrzymywać, tak był jeszcze rozżalony i nie swój. Ksiądz Ginwiłł więc milcząc przeprowadził do ganku i puścił do domu.
Ledwie się od dworku bryczka odtoczyła, gdy z pałacu, dowiedziawszy się o przybyciu Bundrysa nadszedł sam pan Aleksander, chcąc go zaprosić, ale już nie zastał tylko kanonika, który swoje ptaszki karmił, po cichu odmawiając modlitwę. Pozamykawszy izdebki pociągnęli na herbatę.
— A co tam? — w progu zapytała staruszka — uciekł nam pan Bundrys?
— Spieszył się do domu — rzekł kanonik, na którego twarzy łatwo było wyczytać skłopotanie i niespokój niezwyczajny. Chorążyna domyśliła się, odgadła coś zaraz, i nie dając poznać po sobie, po chwili dla pokazania Flos passionis, który w ganku rozkwitał, wyprowadziła proboszcza.
— Czego to przyjeżdżał sędzia?
— At! stary dziwak! — odpowiedział ksiądz.
— Coś bo mi kanonik jesteś nie swój, jakbyś się co złego dowiedział.
— I to, nic... prawdę powiedziawszy, bzdurstwo...
— Nie tyczy się to Aleksandra?
Ksiądz Ginwiłł, który nigdy nawet w najmniejszej rzeczy nie skłamał, umilkł.
— A widzisz, zgadłam! — zawołała chorążyna. Oleś tam był kilka razy... cóż tedy?
— Stary dziwaczy...
— Mów bo szczerze, otwarcie, z czem przyjeżdżał?
— Wpadł jak bomba, mościa dobrodziejko... zaperzony... ktoś mu tam w miasteczku, podobno Uchański, powinszował, że się pan Aleksander z jego córką żeni... bo to zwyczajnie ludzie paplać lubią... ten to tak wziął do serca...
— No! ale c6ż to tak strasznego?
— Abo go to pani nie zna? Zaczął od tego, że jeżeli odwiedziny pana Aleksandra są z przyjaźni sąsiedzkiej, bardzo dobrze, ale jeżeli w jakiej myśli...
Chorążyna załamała ręce...
— Stary uparty, ale co to na to zważać!
— Cóż on mówi?
— Że gdyby istotnie pan Aleksander miał myśl taką, on na to nigdy nie pozwoli...
Biedna staruszka spuściła głowę smutnie.
— Mój Boże! — zawołała — cóżeśmy mu zrobili.
— Nie trzeba na starego zważać... i panu Aleksandrowi o tem mówić; pomiarkuje się przecie... powiedziałem mu, że nic o tem nie wiem, a zresztą wyburczałem i odprawiłem.
Tak poszeptawszy weszli do salonu a chorążyna napróżno starała się udawać wesołość i cały wieczór ze spuszczoną nad robotą głową, ostrożnie łzy ocierając, przesiedziała milcząca.
Od dawna już nie pamiętano w Borowej takiego smutku, ciążącego na wszystkich, i tego nieopisanego stanu niepewności, oczekiwania, jaki tu teraz panował. Przy objadach mało kto się odzywał, poglądali na siebie wszyscy, zdawali badać i nie rozumieć; wieczorami, gdyby nie czytanie, które teraz zawsze należało do Bronicza, nie wiedzianoby co począć. Chorąży smutniejszy był niż kiedy, przywykli już do poznawania stanu jego duszy z chodu i ruchów; dworscy, syn, żona postrzegali po sposobie w jaki wchodził, po stąpaniu i rzucanych wejrzeniach, że nie był w zwykłej swej mierze, coś go wewnątrz niepokoiło i gryzło. Kroki jego nie były regularne, zatrzymywał się, podnosił głowę, zdawał nie rozumieć czytania i zaglądał czasem w książkę, jakby chciał wątek jego pochwycić stracony. Chorążyna popłakiwała po cichu, ale święta niewiasta tak się obawiała, żeby tego nie zobaczył, domyślił się, tak nadrabiała przymuszoną wesołością, że znowu dziwiła nią dworaków, przywykłych do innej wcale swobody umysłu...
Pan Aleksander najlepiej ze wszystkich grał rolę takiego jakim był całe życie, ale i w nim drgało coś niezwyczajnego, odzywały się chwilami niepokoje, objawiało zaprzątnienie jakieś, tęsknota.
Można więc sobie wyobrażać, jakie to wrażenie czyniło w przywiązanych do nich wszystkich przyjaciołach, na tym dworze, który zgadywał każdą myśl państwa i gotów był na wszelkie poświęcenie dla nich i ofiary. Nawet ksiądz Ginwiłł posmutniał i wychodził z próżnemi kieszeniami od stołu, w dziedzińcu dopiero przypominając sobie po stojących psach, że im chleb był winien, do którego przyzwyczaił. Panna Jamuntówna, która więcej i lepiej od drugich wiedziała co się gdzie działo, będąc powiernicą chorążynej, pościła już nowennę na intencję państwa, przypuściwszy do współuczestnictwa pannę Krystynę. Kapitan Zbrzeski, od wyjazdu pani Bulskiej, co dzień prawie zmieniał o niej zdanie, to ją pod niebiosa wynosząc, to strącając do piekieł, ale tak był zajęty tem zjawiskiem, że bukietów nosić Krzysi zapomniał. Pulikowski podejrzliwy zawsze, domyślał się jakichści intryg, obawiał o siebie, przeczuwał klęski i lamentował; Doroszeńko milczał zadumany, Hończarewski wyrzekał na antychrystkę, która spokój mieszkańców Borowej zakłóciła, a Bronicz chodził jak nie swój, nie przypominając już ani Kryłowa, ani projektów, które od rodziców był przywiózł.
Wszyscy chodzili powarzeni, niespokojni, jakby im jakie zagrażało nieszczęście, a zebrawszy się nawet przed którym z dworków, siedzieli milczący, poglądając jedni na drugich... Najdziwaczniejszem to było może, że młody Bronicz, niedawno jeszcze tak szczęśliwy, stał się chmurnym z innymi i widocznie jakoś się zmienił, podwajał troskliwość około pana Aleksandra, całe dnie siedział w bibliotece, ale widocznie czegoś bolał. Przypisywano to naturalnie tęsknocie po rodzicach, niespokojowi o nich, obudzonemu świeżą jeszcze bytnością.
Nie wiem, czy pan Aleksander odgadł, czy nie, powód bytności sędziego u kanonika, o którym mu nikt jednak nie mówił, ale pod pozorem wymówienia mu, że do nich nie wstąpił, pojechał zaraz nazajutrz do Romaszówki, wziąwszy z sobą Bronicza, który się zrazu opierał i chciał zostać dla jakichś zatrudnień, a w końcu posłuszny z nim razem musiał się wybrać.
Bundrysa zastali w ganku z ludźmi, zajętego ogromnie czyszczeniem strzelb i jakiemiś myśliwskiemi przyborami; twarz jego na widok gościa oblała się żywym rumieńcem, powitał go zmięszany, wprowadził do domu z nadskakującą grzecznością, ale panna Konstancja nie wyszła i do herbaty sama pani Osmólska tylko im towarzyszyła, składając na ból głowy nieprzytomność wychowanki.
Uderzyło pana Aleksandra obejście Bundrysa, nagle zmienione, ceremonialne jakieś, zimniejsze, trochę pomięszania, szepty z panią Osmólską, narady, i widząc się nie w porę gościem, prędzej niż zwykle odjechał; gospodarz go nie zatrzymywał.
Wcześniej powróciwszy do Borowej, poszedł zaraz da matki, którą jak zawsze za krosienkami zastał; powitała go z uczuciem niezmiernem patrząc mu w oczy, jakby z nich chciała odgadnąć co się tam w Romaszówce stało.
— Wracam z Romaszówki — rzekł.
— A wiem. Zastałeś ich?
— Sędzia był, panny Konstancji nie widziałem.
— Nie wyszła?
— Mówiono, że chora...
— No! szczerze Olesiu... jakże, podoba ci się?
— Bardzo! — rzekł zimno pan Aleksander.
Chorążyna potrząsła głową.
— Nie! nie bardzo — odpowiedziała po cichu — o Bulskiej mówisz inaczej.
— Ale doprawdy... szacuję i przywykam do panny Konstancji.
— To jeszcze mało, moje dziecko.
— Gorzej podobno, że ona więcej patrzy na Jasia Bronicza niż na mnie i milej mu się uśmiecha — rzekł z niejakim żalem pan Aleksander.
— Co ty mówisz? — zawołała przestraszona chorążyna — ale bo po cóż go było wozić z sobą! Chłopiec malowany, śliczny! nie ma co mówić, roztropny... jak my to tegośmy nie porachowali! Nie bierz-że go z sobą więcej.
— A gdyby on tam miał zaleźć szczęście? — odezwał się pan Aleksander.
— To prawda — rzekła staruszka wzdychając — niechże się dzieje wola Boża, a! ale tak mi się chciało tej Kostusi dla ciebie...
— A mnie jej dla was — odpowiedział Aleksander.
— Nie dla siebie?
— I owszem, ale...
— Tybyś ją pokochał! musiałbyś pokochać!
— Nie wątpię, w moim wieku większą rękojmią dla przyszłości szacunek i przywiązanie spokojne, niż gorączkowe uczucie.
— Boję się tych co je budzą — odpowiedziała chorążyna — i uczucia się lękam! dobre to w pierwszych latach młodości, ale zawsze się kończy smutnie i próżnia po niem w życiu zostaje.
Nie mówili z sobą więcej. Pan Aleksander westchnął tylko i odwrócił przedmiot umyślnie; chorążyna nie śmiała go badać.
Co się działo w sercu Bronicza, odgadnąć trudno, ale są znaki po których rodzące się przywiązanie, choć by najpilniej zakrywać się usiłowało, poznać można. Wszystko mówiło za tem, że dla panny Konstancji nie był obojętnym Jan, ani ona jemu. Ile razy ją wspomniano, czerwieniał lub udawał że nie słyszy co mówiono; czasem wynosił ją wysoko, to znowu odwracając podejrzenia, zbyt mało cenił i wad wyszukiwał, tak jednak ostrożnie, żeby z nich porobić cnoty; spytany, nigdy nic nie wiedział: do Romaszówki jechał niespokojnie, powracał rozmarzony i szczęśliwy. Ale młode chłopię, wiedząc dobrze starych chorążstwa projekta, tłumiło w sobie doskonale zaród uczucia.
Panna Konstancja znowu nie taiła wcale przed panią Osmólską, że jej się daleko więcej podobał Bronicz od pana Aleksandra; na co oburzała się podeszła niewiasta mało uważająca ubogiego młokosa.
Po odjeździe pana Aleksandra, przy wieczerzy, na którą wyszła Kostusia, gdyż nie była wcale chorą i tylko z rozkazu ojca, zdziwiona, musiała się w pokoju swoim zamknąć od gości, wszczęła się rozmowa o Borowej. Kostusia nie mogła wytrzymać, żeby nie spytać sędziego, dlaczego jej wyjść nie pozwolił.
— A co to waćpannie do tego? — odparł sędzia chmurny — czy to u was i w klasztorze panna starsza tłómaczyła się kiedy co przykazywała, po co i na co? Sic volo, sic jubeo; stat pro ratione vo’untas.
— Ale ja, ojcze kochany, i tego nie rozumiem.
— A to waćpanna rozumiesz, że starszych słuchać potrzeba?
Kostusia zamilkła, ale Bundrysowi już się jedynaczki żal zrobiło.
— Bo to widzisz moje dziecko — rzekł po chwili — ci panowie, to im się zdaje, że jak z nich który do szlachcica przyjedzie, to mu szczęście sobą przynosi... Nie trzeba im tak zbytnio nadskakiwać, psują się do reszty.
— Ale pan Aleksander taki grzeczny, tak miły!
— Doprawdy? — marszcząc się spytał Bundrys.
— A cóż można mieć przeciw niemu?
— Zapewne nic! tylko że pan...
— No, a Bronicz, ten także bardzo miły — odezwała się naiwnie Kostusia.
Ojciec podniósł na nią oczy i zobaczył jak raka upiekła. Myśl jakaś dziwaczna przeleciała mu przez głowę, ale ją w sobie stłumił i począł obojętnie:
— To hołota, choć jakiś krewny tych Jamuntów — rzekł zwolna — ale chłopak jak malina, nie ma co mówić.
— I bardzo skromny, a do rzeczy — przecedziła pani Osmólska.
— Chłopiec przyzwoity, źle tylko że się na łasce u Jamuntów uwiesił — dodał Bundrys; — niechby pracował inaczej, tu to się tylko próżniactwa nauczy.
— Słyszałam że go prawie gwałtem od ojca wzięto — dodała Kostusia.
— I ja to wiem, ojca znam, ubogi jak święty turecki, zagon sam orze, ale taka fantazja szlachecka jak rzadko, aż miło; niczyjej łaski nie chce i swój chleb razowy je... O! umie ubóstwo nosić! krew poczciwa! Ci Broniczowie stara szlachta u nas... mieli się dobrze dawniej.
— Ale jacy to poczciwi i ci Jamuntowie — dorzuciła Osmólska — że tak o krewnych nie zapominają...
— A kto im poczciwości zaprzecza?! — przerwał Bundrys — tylko panowie... jak się zowie... magnaterja! Wolę Broniczów! wolę Broniczów!!
I spojrzał na córkę, która już czegoś pod stołem szukała.
— Trzebaby ich tu kiedy obu na polowanie prosić — dodał sędzia uśmiechając się do siebie — sieci mają i psy dobre... i ten stary ich, jakże się zowie? zna jucha lasy, jak nie można lepiej, Kiryłło sam przyznaje.
Ot, pojadę do Borowej...
Nie wiedzieć co znowu w głowie zaświtało sędziemu, ale trzeciego dnia kazał zaprządz do wózka i wesół, śmiejąc się do siebie w duszy, do Borowej wyruszył. Zajechał przed pałac, i gdy chorążyna niespokojna wyszła naprzeciw niego, upatrując w jego oczach co jej przywozi, powitał ją tak wesoło i ochoczo całując w rękę, że się aż serce staruszce rozradowało.
Nadszedł natychmiast i pan Aleksander i ksiądz Ginwiłł ze dworku, aby niepotrzebnemu jakiemuś zamachowi, którego się obawiał, zapobiedz; ale zamiast spodziewanego z wielkiej chmury deszczu, znaleźli Bundrysa rozdobruchanego, rozprawiającego raźnie, serdecznego jakoś i nad wszelkie oczekiwanie w lepszym humorze.
— A ja tu umyślnie przybyłem — rzekł do wchodzącego Olesia, — żeby pana z całem myśliwstwem zaprosić do siebie... zapolujemy jeszcze raz... Ale tak, i pan i Bronicz i Doroszeńko i Pulikowski — co żyje, nawet ksiądz Ginwiłł może?
— Co waćpanu w głowie, panie sędzio, że ja na tę waszą rzeź patrzeć pojadę... oburzył się kanonik, — a to by pięknie było!!
— Mości dobrodzieju, wszak ci mamy patrona myślistwa w św. Hubercie, który był wielkim łowcem podobno.
— Chyba też by św. Hubert mnie na polowanie wyciągnął! — zawołał ksiądz Ginwiłł — a mnie to do czego..
Nie rychło już nadszedł Bronicz, i swoim zwyczajem, skromniutki chciał się ukryć w kącie, ale Bundrys poszedł wprost do niego, otwartemi witając ramiony z pewną affektacją, która wszystkich oczy zwróciła a chłopca zarumieniła.
— Jak się masz — rzekł — nie prawda, że i waszeć do mnie przyjedziesz na polowanie?...
— Jeżeli czas pozwoli...
— I czas i pan chorąży pozwolą, a ja proszę, przyjedź! naucz się polować... to chłopcu zdrowie daje i uczy naszego starego szlacheckiego wojennego rzemiosła!! I zdrowo i miło, jak się zowie!
Napróżno jednak chciał Bundrys wyciągnąć Jasia z ustroni jego i okazywaną mu szczególniejszą jakąś przyjaźnią przybliżyć do siebie; Bronicz zawstydzony tem, umknął mu jak tylko mógł z oczów; ale wszyscy postrzegli w postępowaniu sędziego coś niezwyczajnego, i chorążyna nawet posmutniała, nie wiedząc jak to pogodzić z odwiedzinami u proboszcza. Nikt się nie spodziewał, aby zakamieniały szlachcic odmienił tak rychło zdanie, i sam przyciągał pana Aleksandra, oświadczywszy się przeciwko niemu; potrzeba więc było wyjaśnić znaczenie tej zagadki.
Proboszcz wziął go na stronę.
— A, przecież — rzekł — masz rozum, kochany sędzio...
— Jegomość dopiero to dziś postrzegłeś? — zapytał Bundrys śmiejąc się — albo co?
— Bo ci z głowy wywietrzały twoje przesądy, i pomiarkowałeś się, żeś głupstwo powiedział, będąc u mnie...
— Jak to, alboż odwołuję?
— Jużciż, kiedy go zapraszasz!
— Ale bo, jak skoro po mojem oświadczeniu był u mnie, toć mi ręce rozwiązał; już w nim konkurenta nie widzę...
Proboszcz głową pokiwał; szlachcic się uśmiechnął.
— Dajmy temu pokój.
— Myliłbyś się kanonik, gdybyś sądził — dodał sędzia — że ja pana Aleksandra ocenić i uszanować nie umiem... tylko że takiego pana nie chcę...
— A! a! — za wołał ksiądz Ginwiłł — zawsze taż sama piosnka!
— Zawsze i do końca..
— No! to dajmyż pokój...
— Dajmy pokój. — Rozśmieli się oba...
— Niech Bóg prowadzi jak jego wola — rzekł proboszcz...
— Zapewne, zdajmy się na Niego — odpowiedział Bundrys z jakąś miną żartobliwą...
Reszta odwiedzin tych zeszła na tak miłej rozmowie, sędzia tak był uprzejmy, tak się wstrzymywał z przycinkami na arystokracją, tak wesół i nadskakujący, że chorążyna znowu posądziła kanonika, iż mu się przesłyszeć musiało, to co jej powtórzył.
— Jakże, mój kanoniku, to wszystko pogodzić — odezwała się do niego po odjeździe sąsiada... — oburza się i zaprasza... co to ma znaczyć?
— A! i ja tego nie rozumiem... — rzekł ksiądz z pokorą...
— Ale jak ci się zdaje?
— Najgorzej, że nie pojmuję i jestem jak w worku... stary coś sobie przymyślił innego, ale nie bardzo mu wierzę i obawiam się.
— Mój Boże! dla czegoż to ludziom z ludźmi żyć tak trudno, pogodzić się, a nawet zrozumieć? — zawołała chorążyna. — Pociesz mnie, poradź co kochany kanoniku — ot znowu nasza nadzieja dla Olesia... zniszczona... a ktoby się mógł spodziewać, że to co drugim pomaga, nam zaszkodzi właśnie?
Powiedziała to z takim głębokim smutkiem biedna matka, że kanonik cały się jego wyrazem poruszył.
— A! pani chorążyna dobrodziejko, do Boga pociechy szukać, nie do słabych istot jak ja... zdać się na wolę jego i złożyć na ofiarę u stóp krzyża żądania i pragnienia... Dawno to powiedziano, że śmierć i żona, przeznaczona; w istocie musi czuwać Opatrzność nad dziećmi swojemi, boby oni sami nie potrafili odgadnąć szczęścia, gdzie się ono znajduje, ani wybrać cierpienia, które może być zbawienne. Módlmy się i ufajmy...
— A! gdyby też nie to — odpowiedziała staruszka — człowiek by nie wytrwał może...
I uśmiechnęła się rozpromieniając twarz weselem, które na pociechę drugich przybierać nawykła, i zabrała robotę dając dobranoc proboszczowi, krokiem powolnym wracającemu aleją z modlitwą na ustach, a tęsknotą w sercu.
Inni dworscy z pochmurne mi twarzami, rozeszli się po dworkach, a Bronicz z książką w ręku zadumał się nad sobą i tem co go tu niepojętego otaczało. Strach jakiś go ogarniał, wolałby być na wsi przy rodzicach, w cichej chacie, tu każdy krok obawę wzbudzał i zatruwał się myślą następstw jakie mógł za sobą prowadzić.



Właśnie się przygotowywano na wielkie owe polowanie w Romaszówce, gdy z dóbr pani Bulskiej nadjechał posłaniec z listem do chorążynej oznajmujący o jej powrocie z Warszawy, i zamiarze stałego zamieszkania na wsi. Skarżyła się w nim piękna pani na to, że nie miała domu w majętności swojej, że naprędce z folwarku przerabiać go musiała i wpraszała się znowu grzecznie do Borowej, obiecując być jak najmniej zawadną.
List ten zmieszał chorążynę, która nie widziała sposobu wymówienia się, nieprzyjęcia pani Bulskiej, a instynktowo obawiała się jej dla Aleksandra, martwiąc zarazem przestrachem jaki ona wzbudzała w starym. Utaić się z tym listem nie było sposobu, odpowiedzieć nań chłodno i odstręczająco nie pozwalały stosunki, pokrewieństwo, prosta grzeczność.
Posłano natychmiast dla porady po proboszcza, zszedł z pokojów swoich w niezwykłej godzinie chorąży mocno podrażniony, w domu całym szepty i domysły wzbudził ten posłaniec, gdyż jedni pragnęli, drudzy obawiali się przyjazdu pięknej sąsiadki.
Kanonik zastał chorążynę spartą na ręku nad otwartym papierem, tak głęboko zadumaną, że nie posłyszała gdy drzwi otworzył, a starego chodzącego wielkiemi krokami po pokoju...
— Bulska przyjeżdża — rzekł mu lakonicznie chorąży — co tu robić?
— Jest list od niej — przerwała staruszka odwracając się żywo — zaprasza się nam natrętnie prawie — niepodobna, nie możemy jej odepchnąć; pisze, że na wsi u siebie nie ma mieszkania, i przymawia się do dłuższego w Borowej pobytu, póki jej tam domu nie przerobią.
Proboszcz spuścił głowę smutnie.
— Ale cóż tu znowu w tem tak strasznego? — rzekł powoli — nikt nie wie zkąd mu przyjdzie złe i dobre, nie ma się czego obawiać?
— Widziałeś przecie sam jak Oleś był nią zajęty? Teraz przez posłuszeństwo dla nas, począł bywać w Romaszówce, ale jak Bulska przyjedzie, wszystko przepadło.
— To się państwo grzecznie wymówcie.
— Ale to niepodobna! — zawołała chorążyna — zrobilibyśmy sobie nieprzyjaciółkę, i słychanaż to rzecz! nie mamy powodu!
— Nie można — rzekł krótko chorąży.
W tej chwili dowiedziawszy się o liście, wpadł żywo z twarzą rozpromienioną pan Aleksander, i wszyscy umilkli od razu, po ożywionem wejrzeniu jego poznając, że musiał się domyśleć powrotu pani Bulskiej; to ich jeszcze bardziej nastraszyło, że ten znak uczucia w zwykle panującym nad sobą człowieku postrzegli.
— Jest list od pani Doroty? — zapytał matki.
— Właśnie go czytamy — odpowiedziała chorążyna — i myślimy co nań odpowiedzieć. Zaprasza się do nas na dłuższe mieszkanie.
Pan Aleksander zarumienił się.
— Mnie się zdaje — rzekł — że tu się nie ma co namyślać, gościnność nie pozwala odepchnąć krewnej.
— Ale ta kuzynka zbałamuci nam Olesia! — odezwała się chorążyna, w pół smutnie, w pół niby wesoło poglądając mu w oczy.
— Zdaje mi się, że nie — odparł pan Aleksander — znamy ją dosyć, i nie łatwo damy się uwieść nęcącej powierzchowności, może nas zabawić i zająć, nie powinnaby zbałamucić.
To mówiąc pocałował matkę w rękę.
— Pewnie! — spytała chorążyna — dla tego do Romaszówki pojedziesz.
— Ale czemuż nie! — rozweselony rzekł pan Aleksander — choć nas tam różnie przyjmują.
— Dobrze przyjmują, ale dobrze — odezwała się matka nalegając.
Stary pochodził chwilę po pokoju, i z cicha się wymknął. Pan Aleksander zwrócił się do proboszcza, który stał z głową spuszczoną i uścisnął go w milczeniu.
Te niezwykłe oznaki rozweselenia i ożywienia w chorążycu, byłyby dla innych dostatecznemi do wyrozumienia stanu jego duszy, i otworzyły oczy na niebezpieczeństwo; dla tych serc kochających i radujących się każdą chwilą wesela umiłowanego dziecięcia, były tylko pociechą. Widząc go tak jakoś swobodnym i rozpromienionym, staruszka zapomniała o wszystkiem i wzięła się do odpowiedzi na list, kanonik do Boga o pomoc westchnął, i zapomniano trwogi.
— Bóg łaskaw! — w sercu powiedzieli sobie oboje.
W Romaszówce tymczasem wielkie czyniono przygotowania do polowania, a szlachcic chciał co się zowie wystąpić i caluteńkie na nie sprosił sąsiedztwo.
— Niech znają brata szlachcica — mówił — ot tak kiedy hulać to hulać; zabawimy się, zabawimy, stanie i nas na uczciwe przyjęcie.
Nie było tam wystawy pańskiej, ani starania o wytworność; ale za to myślano żeby dostatek był wszystkiego, dla panów, ludzi, służących, koni i psów nawet, żeby nikomu nic nie zabrakło i było każdego komu przyjąć i ugościć. Taki to właśnie był charakter starej gościnności polskiej, nie wyciągającej się jak dzisiejsza, na pochlubienie czemś niezwyczajnem, drogiem, osobliwszem, ale starającej o pokazanie serca i dostatku domowego. Przyjmowano nie tylko panów jak teraz, ale wszystkich z niemi przybywających, konie, psy, i w bród dawano co dom miał, pilnując żeby nikomu na niczem nie zbywało, i gdy się gospodarz dla wszystkich rozerwać nie mógł, zdawał namiestnictwo gościnności na pomocników, którzy go zastępowali.
W pokojach krewni jego wespół z nim podzielali gospodarstwo, na przeciwko jakiś marszałek dworu, i tak aż do folwarku i stajni, było komu o przybyłych pamiętać.
Gdzież to dziś ta prastara odznaczająca nas gościnność, niekiedy utrudzająca, ale zobowiązująca serdecznie, szczera, wylana, braterska? została po niej pamięć tylko i szczątki po wsi zakątkach — natomiast przybraliśmy obyczaj cudzy, w którym wiele jest popisu i próżności, formy wytworne, a serca ani za grosz. Dla gościa chowamy to, co nas może w oczach jego dostatniejszemi niż w istocie jesteśmy przedstawić; chwalimy się przed nim, popisujemy, ale go nie przyjmujemy. W salonie chłodnym, ceremonijalną karmim go rozmową, a ludzi i koni wyprawujemy do gospody, i gdy raz ruszył, już się o niego nie troszozym wcale, choćby po nocy karku gdzie nadkręcił. Nie tak, o! nie tak dawniej bywało! ale też inne węzły łączyły z sobą i jednoczyły nasz światek szlachecki: wszyscy byliśmy bracią, i wielki pan, gdy do najuboższego przyjechał, witał go tym panem bratem, którego gdzieindziej nie posłyszałeś. Wszyscy byli sobie krewni jakoś i połączeni, nikt się z ogółu nie wydzielał dla zajęcia uprzywilejowanego miejsca: dziś kaaży myśli by sobie jakieś odrębne uzyskał. Nie mamy panów, bo znikła idea poświęcenia i przewodnictwa, która ich niemi czyniła, ale panków i paniarzy nieskończenie wiele. Jeden lepszy, że pradziada miał na krześle, drugi, że imiennika dworakiem, trzeci, że w herbie coś nosi na co nie zasłużył, a każdemu się zdaje, że gdy wszechmocny garncarz z gliny przodków naszych lepił, dla niego się szczypta porcelanowej dostała. Jest też to właśnie znakiem upadku państwa, że je kto chce wdziewa i jak chce nosi; dawniej się starszeństwo w braterstwie zyskiwało kosztem krwi i ofiary, dziś kupuje za pieniądze i mierzy szkatułką. Wielka miłość i serce wielkie dawały przedtem pierwszeństwo, teraz wielka duma i pamięć o sobie.
Stary Bundrys pojmował jeszcze gościnność po staroświecku, i gdyby przybyły krwi jego zapotrzebował, utoczyłby mu jej bez wzdrygnienia; to też teraz tak polowańko zbierał, jakby króla oczekiwał, choć samą szlachtę sąsiadów pospraszał, a z nią jednego pana Aleksandra, który w rzeczy od równości szlacheckiej wcale się nie wyłamywał, a wychowaniem, umysłem i obyczajem do og6łu należał.
Nadszedł nareszcie dzień wyznaczony, a w wigilią już cały dom był w ruchu, siekano w kuchni, krzątano się we dworze, psy, sieci i konie ściągały do Romaszówki, a pani Osmólska głowę traciła, bo stary Bundrys ze wszystkiego był niekontent i gderał a zapalał się, że nie dosyć literalnie rozkazy jego spełniono. Na folwarku nie spano całą noc, bo strzelcy przychodzili i wracali z wieściami od kniei, a z miasteczka coraz coś żydek arendarz przywoził.
Nareszcie nadszedł dzień uroczysty i koleją dalsi i bliżsi sąsiedzi poczęli się zjeżdżać, w niewykwintnych wcale strojach, ze psami, z strzelcami swymi, wózkami, konno, bryczkami, strzegąc resorowych powozów, któremi Bundrys brzydził się i dla kobiet ledwie ich pozwalał.
— Słyszana to rzecz! — mawiał — żeby się dobrowolnie wydelikacać i do niczego robić! co to teraz, jak się zowie, powymyślali, jakby człowiek nie powinien hartować się; oni mu hart wszelki odejmują dla użycia wygódek! A to krzesełka, z pozwoleniem jak poduszki, które dawniej wstyd było wziąć pod głowę, a to powoziki żeby nie trzęsło, choć dawniej na terlicy szlachcic dwadzieścia mil zrobił i nie czuł fatygi; a to odzież różną, od wilgoci, od chłodu, od gorąca. I tak też się powypieszczali, że gdyby który z nieboszczyków dziadów wstał a popatrzał na potomków swoich, wziąłby ich za żydków, ledwie z pierzyny wypuszczonych.
Pan Aleksander też ze swoim dworem na szarabanach i wózkach przyjechał do Romaszówki, wlokąc za sobą całą armję strzelców, koni, szczwaczów, psów i furę sieci.
Stojący na ganku gospodarz powitał go wesoło.
— No! a księdza Ginwiłła nie ma! o! nie dobry — zawołał — a Jaś Bronicz? — dodał niespokojny.
— Stawię się na rozkazy — odpowiedział wesoło, ze strzelbiną wyskakując młody chłopiec.
— Ale z waćpana podobno jeszcze, jak się zowie, myśliwy nie tęgi — odparł szlachcic podając mu rękę serdecznie — pierwsze pole.
Zwykła w takich razach rozmowa ochocza rozpoczęła się w ganku, ale nie potrwała długo, bo ju zastawiano śniadanie, uwijały się dziewczęta i litwin na czczo gości swoich w las puścić nie mógł, choć refektarzyk dobrze zaopatrzony stał już na furgonie. Potrzeba było jeśli nie jeść, to choć skosztować trochę, a kto chciał dowieść przyjaźni, musiał się przygotować głodem do jak najserdeczniejszego zajadania przez dzień cały; bo Bundrys sam miał dobry apetyt i brak jego przypisywał po staremu niełasce i wybredności.
Już mieli wyjeżdżać z Romaszówki do lasu, gdy gospodarz wyszukawszy oczyma Bronicza, przystąpił do niego, obejmując go w pół.
— Za pozwoleniem chorążyca — rzekł — gdybym to ja pana Jana dziś sobie zabrał na pomocnika do gospodarstwa... hę?
— Pan Jan zupełnie wolny, i może sobą rozporządzać jak zechce — rzekł szybko Jamunt.
— A spodziewam się, że mi staremu przyjacielowi ojca nie odmówi? — dodał Bundrys — hę?
— Co pan każe?
— Ty polowania nie bardzo lubisz; słuchaj, Jasiu — zostań tu w Romaszówce, i pomóż Osmólsi i Kostusi przygotować się na nasze przyjęcie... My się wszyscy rozjedziemy, baby tu same zostaną, bądź na dziś naszym Wojskim... hę??
— Z całego serca, bylem potrafił! — rzekł Jan.
— Ale czego ty nie potrafisz, chłopiec sprytny... tylko — dodał cicho — córki mi nie bałamuć! I pogroził mu na nosie — No zgoda?
— Z największą przyjemnością spełnię rozkaz sędziego — stawiając w kątku strzelbę rzekł Jan.
— Serdecznie ci dziękuję i zdaję moją władzę — odezwał się Bundrys wesoło; — rozkazuj, pędzaj dziewczęta, staw na pokutę, kłóć się z panią Osmólską z mojej plenipotencji, jak ja z nią codzień się ujadam; a zresztą... tylko mi Kostusi nie bałamuć!! wara!!
Jan na powtórzone to zastrzeżenie zarumienił się mocno i spuścił oczy, a Bundrys rozśmiał się głośno.
— A teraz — rzekł — w drogę! w drogę! czas panowie! czas!
Wszyscy uważali ten zwrot gospodarza do młodego chłopaka, serdeczność dla niego, nareszcie sam wybór pana Wojskiego, do którego starsi i bliżsi znajomi sędziego zdawali się mieć więcej prawa; zadziwiło to nie pomału i dało do myślenia młodszym, ale drudzy umieli to sobie wytłómaczyć podrzędnem położeniem ubogiego szlachetki, którego niejako do posługi użyto tylko. Sam Jan nie bardzo się zastanowił nad tem co go spotkało, a z serca proszony, nie wziął wcale za złe staremu, że go na gospodarstwie osadził. Gdy się jednak powoli rozjechali wszyscy, z wrzawą i hałasem spiesząc do kniei, gdy Bronicz sam pozostał w domu zupełnie sobie obcym, nie wiedząc co ma robić, a czując się do jakiegoś zajęcia obowiązany, zakłopotał się położeniem swojem. Nie miał jednak czasu długo rozmyślać, bo na progu Kostusia, która się dotąd nie ukazywała, uśmiechnęła mu się zarumieniona i równie jak on zmieszana.
— A pan tu co robisz? — spytała.
— Ja, prawdziwie nie wiem — odpowiedział Bronicz, pytaniem jeszcze bardziej onieśmielony — sędzia mi kazał zostać... zająć się, ale czem? jak? nie miałem czasu dobrze go rozpytać?
— Jakto? pana nam zostawił! — rozśmiała się dzieweczka.
— A mnie!
— Będziemy więc razem gospodarowali!
— Jestem na rozkazy, i czekam ich...
W tem weszła i pani Osmólska, słysząc w pokoju rozmowę i stanęła zdziwiona na widok Bronicza ruszając ramionami.
— Patrz kochana mamo, (tak ją zwykła nazywać Kostusia), kogo nam ojciec do pomocy zostawił!!
— Mam ich rozkazy spełniać i zastępować gospodarza, proszę mnie nauczyć moich obowiązków...
Kostusia poczęła się śmiać, a pani Osmólska zdawała zafrasowaną...
— Naprzód zadysponujesz pan obiad, odezwała się figlarna gosposia... potem trzeba go wydać... potem pójść do piwnicy po wino... potem... wyliczyć osoby, urządzić stoły...
— Proszę o klucze, a dain sobie rady...
— Nie, nie, tymczasem siadaj pan, i baw nas — zawołała Kostusia... — wszystko co potrzeba dawno zrobione, i zdaje się, że ojciec zapobiegając tylko temu, żebyśmy się same nie nudziły, zostawił nam pana, zatem całe jego tymczasowe zajęcie. — Ja, przestrzegam, że się nudzę łatwo i zabawiać mnie trudno.
Pani Osmólska chciała zapobiedz zbyt jawnie objawiającej się wesołości swego ukochanego dziecka, ale na jej mrugania i migi nie zważała pieszczotka, i zasiadła na dobre, drażnić Bronicza, który nie widząc coby miał robić, nie pojmował po co go tu sędzia zostawił. Nie myślał się jednak uskarżać wcale na losy, bo przez cały czas prawie zostawiony z Kostusią, napawał się jej wzrokiem, karmił rozmową i zbliżając do ślicznego dziewczęcia, poczuł raz pierwszy w życiu tę rozkoszną tęsknotę, to młodzieńcze bicie serca, które się nigdy p6źniej powtórzyć ju nie może. Nie zastanawiał się wcale nad tem jak położenie towarzyskie daleko go stawiło od córki Bundrysa, nie pomyślał o niebezpieczeństwie tych oczów, w które się wpatrywał z taką rozkoszą, chciał tylko przedłużyć chwilę, pierwszy raz świtającą życiu, które niespodziana jasność wypogodziła...
Razem z panną Konstancją poczęli niby gospodarzyć, ustawiać, przynosić, przyrządzać stoły, obmyślać pomieszczenie dla gości, wybierać napoje, obliczać butelki, ustanawiać nadzór nad niemi, i tysiące tych drobnostek maluczkich, zajęły ich oboje tak wesoło krzątających się koło tego gospodarstwa, że Bronicz zdumiał się słysząc zajeżdżającą pierwszą przed ganek bryczkę i zabolał widząc wchodzących gości, którzy ich samotność przerwali wrzawą myśliwą. Bundrys zastał córkę z Jasiem pracujących jeszcze koło szafy nad ogromną misą sałaty, i na progu zawołał głośno:
— Otoż to teraz tacy Wojscy, moi panowie... ja go tu zostawiłem dla opieki nad niewiastami; a on mi pod pozorem sałaty córkę bałamuci... i wierz-że tu komu!
Bronicz się zarumienił jak dziewczyna, a Kostusia z uśmiechem pobiegła ku ojcu i gościom.
— Jakże, czy przynajmniej na co się przydał? — spytał sędzia nielitościwy — czy pomógł do czego?..
— Nadzwyczajnie — odpowiedziała pani Osmólska — jeszcześmy go musiały pilnować, takiegoś nam sędzia zostawił gospodarza!..
— Oddamy go pod sąd... i ukarzemy przykładnie! — zakończył Bundrys śmiejąc się. — Ale tymczasem, panie Janie, wyręczaj mnie i każ dawać jeść, boś ty może nie głodny i nie bardzoś się zmęczył strojąc koperczaki, my zaś dobrze czujemy żeśmy pracowali...
Nieuwolniony więc jeszcze od służby, Jan zajął się przyjęciem gości, choć może nieumiejętnie, ale serdecznie, wyręczając gospodarza, który zajęty był myśliwskiemi opowiadaniami i przychodzącą do siebie córkę, odsyłał wciąż do Bronicza...
To postępowanie nie uszło baczności wszystkich i niechętnych tłómaczeń, mało kto tu znał jeszcze Jana; poczęto się dowiadywać i rozpytywać o niego, a kochani sąsiedzi rzucali nań zazdrośne spojrzenia z ukosa.
— Cóż to za jeden? — pytał pan Uchański — Bronicz? co za Bronicz? zkąd? jak? kto go rodzi? ma majątek?
— Krewny Jamuntów odpowiedział Doroszeńko, który się pod ręką znajdował, szlachcic ubogi... poczciwy chłopiec i po wszystkiem.
— Ale bo, uważacie państwo — dodał Uchański znowu: — sędzia go tak ośmiela, przybliża do córki... coś w tem jest!
— Intryga jakaś — szepnął Pulikowski sam do siebie, w złym humorze, bo znowu chybił do sarny, — intryga jakaś... i kto wie, czy to się mnie nie tyczy!...
— Szalone szczęście tego chłopca! — wykrzyknął Zbrzeski — ledwie się pokazał na świecie, kochają go, noszą na rękach, chorąztwo przepadają za nim, pan Aleksander jak młodszego brata pieści i nosi się z nim, ksiądz Ginwiłł także, Doroszeńko także; nawet panna Jamuntówna, a ot, i tu jeszcze Bundrys go tak przyjmuje, jakby... ale to nie może być! A to wszystko — dodał kapitan — że piękny chłopiec, gdyby miał nos trochę krzywy, albo zyzowate oczy... nie dorobiłby się tej łaski... Ja mu nie zazdroszczę, ale tego nie rozumiem; wszak i pani Bulska tak na niego czasem patrzała, że we mnie aż kipiało wszystko...
— Sędzia trochę nieopatrzny — mówił Uchański powoli, oglądając się na syna, którego może życzył sobie poswatać z dziedziczką Romaszówki — żarty sobie stroi, a chłopcu się głowa może najniewinniej zawrócić... i z dobrego serca, tylko mu zmartwienia przyczyni...
Tak dalece to poczuł głęboko pan Uchański, że do zbliżającego się Bundrysa, przemówił po cichu:
— Ale kochany sędzio, ja cię nie poznaję, doprawdy, zbytnio tego szerepetkę ośmielasz... nieostrożny jesteś... biedaczysko gotów zaszłapać?
— Kto? co? którędy? jak się zowie? podchwycił Bundrys.
— Ale twój pan Wojski? przecież...
— Waćpan bo nie wiesz, kochany Uchansiu, (umyślnie tak poufale prymasowskiego kuzyna traktując przemówił gospodarz), to chłopiec perełka, skromny, poczciwy...
— Ale to słyszę ubożuchne, biedota...
— No to co? — spytał Bundrys.
— I jakich-że to Broniczów — dodał Uchański.
— Szlachcic karmazynowy! — przerwał gospodarz — za to ręczę, goły jak święty turecki to pewna, zresztą... podobał mi się i kwita. A że chłopak nie głupi, toć mu się nie ubzdrzy niewiedzieć... co... jak wam...
To mówiąc odszedł, a kolega pozostał zamyślony ponuro i westchnął nad upadkiem wielkich rodów, które coraz świeże zastępują i spychają... Na pociechę przywiodła mu szczęściem myśl ruiny Palmyry i zniszczenie Kartagi... i Troja fuit poety.
Tymczasem goście do stołu zasiedli jak kto stał, bez wyboru miejsc, a postrojone dziewczęta ukazały się we drzwiach niosąc ogromne półmiski bigosu, który obiad rozpoczynał. Bundrys jako gospodarz, Bronicz jako jego pomocnik, sami tylko pozostali na nogach, uwijając się około stołu i zapominając o sobie dla drugich. Traf czy staranie czyjeś, bo można było posądzać panią Osmólskę, która Borowej sprzyjała i w wielkich poczęła być stosunkach z panną Jamuntówną, posadził pana Aleksandra przy Kostusi, której oczy jednak roztargnione za Jasiem Broniczem biegały, co ojciec postrzegłszy, uśmiechał się po cichu.
Pan Aleksander był jednak wesół i począł rozmowę prześladując nieco pannę Konstancję swoim towarzyszem, co na twarz jej żywy wywołało rumieniec; nie zdawała się go boleć widoczna skłonność gospodarza dla Jasia, owszem jakby się nią cieszył, wesół był i swobodny. Kilka słów przez niego powiedzianych, znać jednak Kostusię musiały uważniejszą na siebie uczynić, gdyż przez resztę obiadu już na Jana nie ośmieliła się spojrzeć, ani przemówić do niego. Ale mało też odzywała się i do pana Aleksandra, którego bawić musiała Osmólska, nie dosyć zręcznie między nim a wychowanką swoją zawiązując nie dającą się przeciągnąć rozmowę. Wśród szumnych opowiadań i gwarnej wesołości, skończył się objad już w nocy, a że się dróg złych obawiano, wszyscy zaraz powoli rozjeżdżać się poczęli, i pan Aleksander także z dworem swoim wybierał. Gospodarz czule żegnając wyprowadził aż w ganek, szczególniej dziękując Broniczowi, i wymógłszy na nim słowo przy świadkach, że go częściej odwiedzać będzie, wycałował na obie strony i puścił.
Znowu tedy wszyscy przytomni poczęli poglądać po sobie, nawet Doroszeńko siadając na bryczkę głową kiwał, a pan Aleksander uśmiechnął się do towarzysza ściskając go za rękę:
— Słuchaj Jasiu — rzekł — jeśli się nie mylę, klei się to coś dla ciebie. Bundrys wyraźnie cię ciągnie... lub już nic nie rozumiem.
— Na Boga! co za myśl — podchwycił młody człowiek — nie godzi się jej przypuszczać; nigdybym nie śmiał jej powziąć nawet, bo czuję, że tego godzien nie jestem; a zresztą bogato się nie ożenię, bo pracy własnej, nie zonie chcę być winien przyszłość.
— No! no! zobaczymy, a tymczasem wszyscy już rozwożą po sąsiedztwie wiadomość, że ci sam sędzia córkę swata... i chybaby ślepy nie dopatrzył, że coś podobnego ułożyć sobie musiał.
Tak dobrze jak pan Aleksander widzieli to i inni, we dworze po cichu sobie rozpowiadać o tem zaczęto, i biedny Bronicz, obudzając zazdrość, uczuł, że się jakoś od niego odstąpili wszyscy, ochłodli, choć nie był winien wcale. Panna Jamuntówna szczególniej, która prowadziła pana Aleksandra do Bundrysów junctis viribus z panią Osmólską, a może miała projekcik wyswatać Krzysię panu Janowi, spojrzała nań nazajutrz tym wzrokiem, który czasem przykrzejszy bywa od słowa..
Chorąztwo tylko oboje, choć im o tem doniesiono zaraz, starali się nie pokazywać po sobie, że i ich to może zabolało.
Taka zmiana uczuć ludzi otaczających, choćby się z nią przez uczucie przyzwoitości najstaranniej ukrywano, musi przecież dotknąć człowieka. Jaś też w parę dni, owiany chłodem jakimś, mimo oznak przyjaźni, miarkował, że się położenie jego niewidomym sposobem zachwiało. Milczący, nie miał się nawet komu poskarżyć, przed kim wytłumaczyć, szukając lekarstwa, zakopał się w bibliotece, a choć go serce ciągnęło do Romaszówki, choć dał słowo, że częściej tam przyjeżdżać będzie, umyślnie o tem zapominał.
Jeden pan Aleksander zdawał się jeśli nie rad tej odmianie, to przynajmniej zawsze równie przychylny Janowi, owszem, jakby mu chciał zapłacić za drugich, zbliżył się jeszcze do niego i czuwał więcej niż każdy.
Taki był stan umysów w Borowej, gdy pani Bulska, o której oczekiwanym przyjeździe nikt nie mówił, choć wszyscy go ze strachem, pragnieniem, ciekawością oczekiwali, jednego wieczora nadjechała wreszcie, dworniej niż wprzódy i zajęła wyznaczone jej pokoje, wprost do nich wysiadając.



Wiadomość o jej przybyciu różnie podziałała na wszystkich; staruszka uklękła i poczęła się modlić, chorąży żywiej przechadzał się po swojem mieszkaniu, pan Aleksander zbiegł z góry, chcąc ją zaraz w ganku powitać, panna Jamuntówna, mimo przyjaźni z Bundrysami, uśmiechnęła się jakoś dwuznacznie, kapitan Zbrzeski siadł, choć to był wieczór, do brzytew, a ksiądz Ginwiłł pochmurny, zobaczywszy pojazd, który poznał przesuwający się aleją, załamał ręce i pozostał chwilę w głębokiem zamyśleniu.
Piorunem wieść o przybyciu pięknej pani rozchodząc się po innych dworkach wywołała żywe zajęcie.
W godzinie herbaty nikt nie chybił, i zawczasu wszyscy byli na swoich stanowiskach, ale piękna pani pod pozorem bolu głowy, dnia tego nie ukazała się na pokojach, i dworacy odeszli omyleni, każdy do swojego kątka.
Po cichu rozpowiadano tylko sobie, że w orszaku pani Bulskiej, oprócz znajomych sług, przybył jakiś nieznajomy, któremu dano pokoik w oranżerji, milczący i smutny, o którym powiadał ów kamerdyner, że to był nadworny malarz hrabiny.
Nazajutrz rano ksiądz Ginwiłł, już nieco uspokojony po modlitwie, o swojej godzinie wyszedł do kościoła i na cmentarzu chorążyna spotkała się z gościem. Pani Bulska jeszcze, jeśli być mogło, piękniejsza, z jakimś smutkiem na twarzy, czarno ubrana, bledsza nieco powitała staruszkę nadzwyczaj rzewnie i serdecznie.
— Czyś nie chora? — spytała jej chorążyna — zdajesz mi się cierpiącą?
— Straciłam córkę — odpowiedziała wzdychając i odwracając głowę pani Bulska — Bóg mnie najboleśniej dotknął, odbierając jedyny skarb jaki miałam na świecie... znowu jestem sama! okropnie sama!
Nic tak nie zbliża jak litość; chorążyna usłyszawszy te słowa, zapomniała o uprzedzeniu przeciw kuzynce i serdecznie z nią zabolała, rozpytując, pocieszając biedną matkę; ale na jej troskliwe wyrazy pani Dorota odpowiedziała krótko:
— Musiałam zasłużyć; nie mówmy o tem i chodźmy do kościoła... nie wróci jut z nieba mój aniołek!
W czasie nabożeństwa wszedł i stanął u drzwi przybyły z panią Bulską nieznajomy.
Leon Kora, którego twarz i postawa okazywały albo nieprzełamane cierpienie lub spokojne obłąkanie jakieś, mimo młodości, zdawał się wyniszczony, zwiędły, zeschły i zobojętniały, oczy miał wpadłe, policzki pofałdowane, a w wejrzeniu wyraz dziwny; znać było, że patrzał a nie widział, że szedł dalej drogą dlatego tylko, że go popychano, ale go nie obchodziło życie. Strój wielce zaniedbany, wcześnie wyłysiała głowa, budziły politowanie nad stanem tego człowieka, który żywym trupem chodził jeszcze po świecie już mu obcym. Gdy się wszyscy ruszyli z kościoła i przechodzili przez cmentarz do pałacu, pani Bulska skinęła na artystę i zaprezentowała go chorążynie, staremu panu i Aleksandrowi. On się ukłonił zlekka wszystkim w koło, w milczeniu, nie uśmiechnął nawet, i sztywny wyprostowany a zimny, poszedł z drugimi, powoli przyzostając.
— Niezmiernie państwa przepraszam — zawołała hrabina, odwracając się do obojga gospodarstwa — że tu z sobą musiałam przywieźć tego nieszczęśliwego człowieka. Jest to wuja mojego wychowaniec, niegdyś pełen talentu artysta, którego doznane przeciwności złamały tak, że prawie melancholji dostał; przez litość porzucić mi go niepodobna. Zdaje mi się, że najmniejszego z nim państwo nie będziecie mieć kłopotu; całe dnie siedzi w swojej stancyjce, mówi mało, zresztą łagodny bardzo i cichy. Nie mogłam go samego zostawić w domu, bo się obawiam, aby osamotnienie nie pogorszyło jeszcze stanu w jakim go widzicie.
Leon, jakby potwierdzić chciał to co o nim mówiła hrabina, wszedłszy do salonu, usunął się zaraz na bok i począł przypatrywać obrazom, zapomniawszy o ludziach.
Smutek i czarne suknie pięknej pani, najlepszym dla niej były w Borowej pomocnikiem; w obec cierpienia cudzego zapominano tu zawsze o sobie, i teraz czulej niż wprzódy skupili się koło niej państwo Jamuntowie, bo pojmowali co to jest stracić jedyne dziecię. Nawet chorąży był jakoś rozczulony i serdeczniejszy dla niej nieco. Na twarzy pana Aleksandra oboje rodzice wyczytać mogli, co się działo w jego sercu, tak dziwnie był ożywiony, odmłodzony i przejęty. Ale pani Bulska znacznie teraz w obejściu z nim była zimniejszą i czy to smutkowi jej czy innym jakim powodom przypisać należało, nie starała się ani zająć sobą, ani zbliżyć do chorążyca, który to zaraz uczuł na wstępie i cofnął się dotknięty.
Wielka w istocie zmiana dawała się postrzegać w tej kobiecie, która z suknią czarną wdziała dziwne zobojętnienie i straciła wiele życia... oczy jej roztargnione chodziły po wszystkich, nie zatrzymały się na nikim, mowa była urywana i nieuważna... Przywitała jednak wszystkich dworaków Borowskich z grzecznością i pamięcią na każdego, w takim stanie umysłu zadziwiającą; nawet biedny Hończarewski, który ją antychrystką nazywał, ujęty został wymówionem nazwiskiem swojem i zapytaniem o stan atmosfery, z którego urzędownie zdał sprawę.
Leon tymczasem zwracający na siebie oczy wszystkich, chodził już jakby był w domu, od obrazu do obrazu, nie wiele zważając na przyglądających mu się, wpatrywał się i coś do siebie szeptał po cichu. Chciał mu służyć za grzecznego tłómacza pan Aleksander, ale artysta zmierzył go oczyma tylko i nie odzywając się odszedł dalej.
— Widzenie nowych obrazów zawsze go tak na chwilę jeszcze ożywia — odezwała się po cichu hrabina — w istocie, byłby to znakomity artysta, gdyby w nim jakaś struna nie pękła w chwili gdy każde wrażenie tak jest silne... Biedny człowiek!
— Ale nie staranoż go się uleczyć?
— Owszem — odparła hrabina — ma wielu przyjaciół, pracowano około niego, lekami i moralnemi wpływy, nic nie pomogło; — zdaje się, że nic już nie potrafi wywieść go z tej dziwnej apatji, która po najpiękniej obiecującej młodości tak nagle go ogarnęła.
Na obiad przebrana inaczej, ale znowu czarno, weszła pani Bulska, już nieco swobodniejsza i więcej ożywiona: zmienna ta natura z równa łatwością oblekała się smutkiem i rozjaśniała weselem, co chwila stając inną a zawsze pełną uroku. Westchnęła jeszcze parę razy, ale się uśmiechnęła do chorążynej, którą starała się zająć opowiadaniem, do pana Aleksandra, co cały w niej był oczyma i duszą, do starego milczącego gospodarza, który ponuro siedział w posągowej swej powadze i zadumaniu.
Ksiądz Ginwiłł, którego ranny smutek pani Bulskiej był jakoś ujął i przejednał, teraz, widząc ją znowu chichoczącą i płomieniste rozsiewającą wejrzenia, machnął ręką pod stołem i niepatrząc już nawet na nią ładował kieszenie okruszynami chleba dla psów i ptastwa swojego.
Na śniadanie Bronicz nie wychodził, okiem zdawała się go szukać przybyła, a gdy się ukazał u stołu, przywitała go z widoczną radością, która młodego chłopca zmięszała i zarumieniła niezmiernie. Spojrzeli na niego drudzy z podziwieniem i wyrzutem prawie, mignął mu wzrok pana Aleksandra chmurny jakiś i tęskny, a Jan przybity, oka już przez cały objad z talerza nie podniósł, choć kilkakrotnie wyzywała go piękna pani, a wejrzenie jej raz wraz się na niego zwracało. Artysty nikt i teraz rozbawić nie potrafił: obcy wszystkim, nie dał się wprowadzić w rozmowę nikomu, zbywał półsłówkami, trząsł głową, ruszał ramiony, lub zaprzątniony pytań nawet nie słyszał...
Wedle obyczaju domowego, po kawie rozeszli się wszyscy zaraz: pani Bulska już była we drzwiach salonu, gdy na myśl jej przyszła jakaś książka i zażądała jej od Bronicza, ale on odesłał żądane dzieło przez starego Mateusza... Na wieczór pierwszy przyszedł pan Aleksander i matkę tylko z pończoszką zastał, siedzącą już przy umbrelce, samą jedną. To wczesne przyjście jego nie uszło jej baczności, bo zwykle chorążyc się opóźniał, dziś przyspieszył, co rzadko bardzo się trafiało.
— Nie pojedziesz do Romaszówki kiedy? — spytała go nawiasem.
— I owszem, wybieram się właśnie z Broniczem.
— Dobrze żeś mi go wspomniał — odparła chorążyna — czyby go już nie osadzić w Kryłowie? jak myślisz? chłopiec się może rozpróżnować: boję się byśmy go potem nie mieli na sumieniu. Życie nasze nadto jest ciche i spokojne dla niego; dobre dla nas starych, szkodliwem być może młodemu, który i zajęcia i ruchu i pracy potrzebuje. Patrz, co podobne położenie może zrobiło z tego biednego artysty... nie chciałabym żebyśmy mieli co podobnego do wyrzucenia sobie z Janem, wolałabym żeby wszedł w trochę czynniejsze życie.
— Ja myślę także o Kryłowie, który nań czeka, ale dziś jeszcze oddać mu nie mogę — rzekł pan Aleksander — lubię go i jest mi potrzebny, chcę wprzód ten folwareczek trochę urządzić.
— Ale czy nie lepiejby było, żeby go on sam sobie urządził? — zapytała chorążyna.
— Na to potrzeba funduszów, których nie ma i przyjąć nie zechce — ale już się to robi i sądzę, że wkrótce go zainstalujemy.
Na te słowa weszła pani Bulska z uśmiechem na ustach i pospieszyła powitać chorążynę. Pan Aleksander spodziewał się z nią widać przechadzki po salonie i cichej rozmowy, której pragnąć się zdawał, ale ona, jakby się tego domyślała, usiadła na kanapie i nie zwróciła nawet oka na niego. Przykro musiał to uczuć chorążyc — usiadł z daleka wpatrując się z wyrazem wyrzutu w piękną kuzynkę, która wieczorem jaśniała znowu w całym odmiennym blasku oryginalnej swej piękności. Kilka razy próbował się do niej przybliżyć, zawiązać z nią rozmowę, wyprowadzić z kątka w którym się zamknęła, — pani Bulska, niby go nierozumiejąc, pozostała przy chorążynie. Różnica jej postępowania z panem Aleksandrem od pierwszej bytności, w ciągu której była zalotną i pocieszającą, czuć się dawała ogromna: unikała go widocznie, grzecznie była ale z daleka, i jak wówczas usiłowała go zbliżyć do siebie, tak teraz oddalała chłodem.
To postępowanie prawie wdzięczność wywołało w chorążynie i gospodarzu, którzy się zawsze jeszcze obawiali uroku i ztąd wypłynąć mogących następstw dla syna. Natomiast, gdy wszedł Bronicz, schwyciła go zaraz pani Bulska i wynalazłszy jakiś powód wysunięcia się z kątka, podeszła ku niemu żywo.
— Dziękuję panu za książkę — szepnęła bawiąc się końcem batystowej chustki, którą targała w ślicznych białych paluszkach — ale czy nie wypadało przynieść jej samemu?
— Przepraszam panią — rzekł młody chłopiec — na którym nie robiła teraz po pannie Konstancji żadnego wrażenia trzpiotowata laleczka miejska — sądziłem... zawołano mnie do pana Aleksandra.
— To tylko przestroga na drugi raz! — rzucając nań gorące wejrzenie czarnych oczów, dziwnie głębokie i znaczące, odpowiedziała odchodząc pani Bulska. — Poznaj się pan bliżej z moim artystą.
I tłómacząc niby zbliżenie się swoje do Jana, zręczna hrabina przyprowadziła Leona, zapoznając ich bliżej z sobą. Artysta posłuszny przyszedł, stanął, zmierzył oczyma Bronicza i pozostał tak w milczeniu przed nim, ze swoim osmutniałym wzrokiem i martwą twarzą.
— Chciałam — odezwała się do chorążynej po cichu — zrobić bliższą znajomość panu Janowi z moim artystą, mnie się zdaje, że powinniby się pokochać, choć tego zamarłego człowieka trudno wzruszyć i powołać do życia.
Wszyscy jakoś byli nie swoi, a na pani Bulskiej ciężył obowiązek ożywienia ludzi, których jej przybycie warzyło widocznie; nieporównanie zręczna, wzięła się do tego powoli, nieznacznie, i tak zdaleka, że nikt nie postrzegł strategii; ale obrała przedmiot wszystkim przystępny i zajmujący, ożywiła się sama, podrażniła drugich, rzucała pytaniami w różne strony, i w pół godziny potrafiła z odrętwienia dźwignąć.
Wytrzymawszy pana Aleksandra czas jakiś na boku, i osądziwszy zapewnie, że ta niełaska dłużej się przeciągnąć nie powinna, znalazła powód przybliżenia się do niego, zagadania, zagładziła uśmiechem przeszłość i cicho szepcząc, poczęła z nim zwykłą po salonie przechadzkę.
Wśród niej uchem była przy nim, okiem z Broniczem rozmawiała, odzywała się do chorążynej, pilnie uważała, żeby nie stanąć staremu panu na drodze jego zwyczajnej, zaczepiła księdza Ginwiłła, uśmiechnęła się do Zbrzeskiego, rzuciła słówko Pulikowskiemu, który się przestraszył tą dystynkcją niespodzianą, i tak umiała być wszędzie, zastosować się do każdego, jak gdyby tu całe życie spędziła.
— Daruj mi kuzynku — mówiła do pana Aleksandra — jeśli mnie trochę inną znajdujesz, (westchnęła) nieszczęście przeszło przez serce moje; czuję żem nie jest panią siebie, zapominam się, głupieję. Nie ma mojego aniołka! nie ma!
Żal jej był zaprawdę dziwny i tak teatralne od żywej natury jej przybierał barwy, a tak rychło rozwiewało go słowo jedno, zastępował uśmiech i odradzała nieznaczna okoliczność, że go zrozumieć było niepodobna. Ocierała oczy i niemi już szydersko mierzyła dwór Borowski, który w istocie takiej miejskiej wytworności, w swych strojach prostych, w postawach i twarzach nieco karykaturalnych, dziwacznie się musiał wydawać.
— A! życie — zawołała po chwili — nie znajdujesz kuzynku, że to coś niezrozumiale męczącego jak sen gorączkowy, snują się ludzie, zjawiają postacie, nikną, wyrastają, dręczą, uciekają, wracają, a wśród tego zamętu, ani chwili spokoju.
— Tak, hrabino — odpowiedział pan Aleksander — dla gorących istot, co chcą wszystkiego spróbować, doświadczyć, dotknąć się koniecznie; ale kto sobie koło niewielkie działania zakreślił, zrozumiał, że dla prawdziwego szczęścia możliwego, ani wiela, ani tak różnych nie potrzeba żywiołów — życie jest drogą prostą i jasną.
— Jakże ci zazdroszczę, że ty to tak widzieć możesz — odpowiedziała hrabina — żeś tak umiarkowany w pragnieniach i chłodny, ale wyrzec się wszystkiego i jak Santon w łachmanach wegetować na słońcu, nic nie mieć żeby nie tracić, nic nie pokochać żeby nie boleć, to nie jest rozwiązaniem zagadki, to wykręt samolubny.
— Zdaje mi się — dodał kuzynek — że tak nie jest, cierpieć musimy wszyscy, bo to warunek życia; im gorętszych szukamy rozkoszy, tem cięższym opłacamy je bolem, ale na spokojnej drodze wiemy czego się spodziewać i jak przeciw temu uzbrajać; tu coraz nowe burze i nigdzie dachu nad głową.
— Ależ to życie w pełni! — zawołała kobieta — co mi z tego snu odrętwiałego, kamiennego, w którym zatopieni nie postrzegamy nawet u kresu żeśmy przebiegli przestrzenie? jest-li to życie?
— Nie trzeba więc narzekać, co kto pragnie wybiera!
— Zimny jesteś kuzynku, i ja chłodną być umiem gdy zechcę, ale nie zawsze nad sobą panuję. No, a teraz powiedz mi — dodała zwracając rozmowę — cóżeście tu porabiali w czasie niebytności mojej?
— Życie nasze z jednego dnia już musiałaś pani poznać; wszystkie dni w niem, bracia rodzeni, dziś, jutro, zawsze też same twarze, też same pytania i o jednej godzinie wrażenia jednakowe.
— Ale przecież? polowałeś?
— Trochę.
— Czy się już kochasz w Bundrysównie? — zapytała szydersko.
— Ja? cóż to za pytanie? zkąd o niej wiesz?
— Ale ja wiem wszystko — rozśmiała się — ot tak! szepcze mi powietrze, mówią mi ściany, domyślam się, zgaduję, domyśliłam się więc że cię chciano rozkochać! i cóż?
— Nie wiem czy chciano, ale nie rozkochano, to pewna! — odpowiedział pan Aleksander chłodno.
— I ożenią, czy nie?
— Któż?
— Rodzice twoi!
— Wtem się mylisz, kuzynko; oni chcą może ożenienia dla mnie, ale mnie zmuszać do niego nie myślą.
— Może się mylę, ale w istocie — zawołała — powinienbyś się ożenić kuzynku!
— Dla czego? — spytał ciekawie pan Aleksander.
— Choćby dla ciekawości — rozśmiała się kobieta— nie znam w życiu nic bardziej zajmującego nad ten dramat ożenienia, i nie dziwię się, że miłość, kobieta, małżeństwo stanowią zawsze węzeł powieści każdej i sceny. To coś nakształt loterji, w której człowiek stawi siebie, aby na bilet wygrał lub przegrał przyszłość całą, a najmniej znaczną część życia. Pierwszy akt dramatu, poznanie, wyraz niestosowny, bo któż kogo poznał nim żył z nim?
Dwie obce sobie istoty, spotykają się, mierzą oczyma, i pragną zbliżyć do siebie: urok, fatalizm, ciekawość, namiętność chwilowa, ciągną je, porywają, unoszą; rodzi się to co się nazywa miłością, uczucie śmieszne, niepojęta bańka mydlana, która pryska za dotknieniem, wreszcie ksiądz wiąże stułą, wyrzekają przysięgę i już są połączeni na wieki. Tu dopiero po ekspozycji, po wstępie, po przedmowie, rozpoczyna się prawdziwa tragi-komedja, w której złudzenie się rozwiewa jak mgła, rzeczywistość żelazna przychodzi i pokuta odbywa za grzech ciekawości, za chwilę zapomnienia.
Proszę sobie wystawić dwoje ludzi, dotąd widujących się w salonie, znających powierzchownie jasną tylko swą stronę, nagle poczynających się rozglądać w sobie, rozpatrywać, i odkrywać wady, ułomności, odrażające kalectwa. O miłości mowy już nie ma, chodzi o to, żeby dźwignąć brzemię, a! a! nieboska komedja!
I rozśmiała się z goryczą głęboką; pan Aleksander był zmieszany na chwilę i milczał.
— Nieprawdaż kuzynku? czy nie tak? — dodała — ja to wiem, bom dwa razy przez ciężką przechodziła próbę!
— I tak i nie tak zawsze może! czemuż pierwszy akt ma karmić złudzeniem? czemu ludzie przywyknąć do siebie i pokochać się nie mają, odkryć w sobie nowych przymiotów?
— A! bo przymioty należą do ekspozycji dramatu i wyprowadzają się pierwsze na scenę, w drugim akcie ekshibicja słabej strony.
— Tak, może być chwila rozczarowania, ale po niej wiąże się na nowo węzeł przywiązania, szacunku, zlewają się w jedną dwie istoty.
Pani Bulska się uśmiechnęła.
— Tak! — rzekła — tak! znają się, cenią i ziewają!
— Małżeństwo więc jest niepodobieństwem? — ozwał się pan Aleksander.
— Nie, — ale tylko onus pro peccatis! — bryznęła łaciną pani Bulska.
— A! po łacinie! — rozśmiał się chorążyc.
— Czemuż nie? uczyłam się i tego! — odpowiedziała kobieta — drażniło mnie to, że nie mogłam zakazanego Lukrecjusza czytać w oryginale, i przeczytałam go.
— Cóżeś w nim znalazła?
— Chłód! nie poezją.
I w tejże chwili zwróciła rozmowę na tor inny.
— Wyobrażam sobie — rzekła — jaki tu przestrach budzić musi moje przybycie, nieprawdaż? ksiądz Ginwiłł ma mnie za córkę Beliala, co najmniej, Hończarewski zowie podobno antychrystką... wszyscy patrzą tak zdziwionemi oczyma... Ale co to, proszę, dziwactwo ludzkie — dorzuciła z jakąś tęsknotą — ja, po mojem życiu tak burz pełnem, tak wrzawliwem, przywiązuję się, zakochałam w Borowej, w tej ciszy i jednostajności waszej, coś mnie tu niepohamowanie ciągnęło, nie zwykłam sobie odmawiać.
— Nowość! — rzekł wzdychając pan Aleksander.
— A dziś, to może potrzeba spoczynku i wypłakania się wśród poczciwych serc, które łzy rozumieją — szepnęła pani Bulska — smutek musi się ukrywać z sobą i w sobie zamykać.
Mówiła o swym smutku, ale oczy wesołe przebiegały salon i zatrzymywały się z kolei na twarzach, które ją otaczały... uśmiech jak błyskawica migotliwy prześlizgał się po ustach różowych; czując, że już długa przechadzka może chorążynę niepokoić, rzuciła się na kanapę, sparła na łokciu i niby w głąb ciemną topiąc wejrzenie, omglone na zawołanie przychodzącą półłezką, zwróciła je na Jana Bronicza.
Dla niego w tej chwili dziwną zagadką był milczący artysta, którego boleść czyniła tak zajmującym, a rodzaj obłąkania tak niedostępnym. Jan kilka razy odzywał się do niego nie odbierając odpowiedzi... bo Leon, jak w tęczę patrząc w towarzysza, zdawał się tymczasem zajęty rozbiorem rysów jego twarzy, czy odgadywaniem charakteru. Już ten egzamen przykrym mu być zaczynał, gdy Leon wziął go za rękę i rzekł niby sam do siebie:
— Natura poczciwa, serce złote, młodość nieprzekwitła... ale co to jutro będzie?... Powiedz mi życie swoje — odezwał się odprowadzając go do bocznego pokoju.
Jan uśmiechnął się łagodnie.
— Alboż ja żyłem — odparł powoli — te dwadzieście kilka lat, to sen spokojny i orzeźwiający... wolałbym o twoje spytać, panie Leonie?
— A! moje... to się już skończyło i zapomniało! — zawołał Kora — pochowane i zarosłe... mogiły nawet nie ma znaku. Ale temu dajmy spokój; lubisz ty sztukę? rozumiesz?
— Lubię, ale niewykształconem przeczuciem piękności tylko...
— A bije ci serce na widok obrazu, posągu, zachodu słońca, ciemnej lasów głębi, blasku wód, muzyki poranku?
— Modlę się wzruszony..
— To dobre — rzekł Kora — Bóg cię pięknym stworzył, nie możesz nie czuć piękności; ludzie co jej nie widzą, rodzą się poczwarni i ułomni... Będziemy przyjaciółmi.
— A prawda że piękna? spytał po chwili odwracając się ku Bulskiej.
— Jakto? kto? — oburzył się artysta — możeż się kto nazywać pięknym przy niej? gdzie ona jest? patrz! klękaj! zachwycaj się!
Mimowolnie Jan Bronicz uśmiechnął się tylko...
— Zamknięte masz oczy — rzekł zimniej Leon — to więcej niż pospolita piękność, to wszystkie piękności razem zjednoczone, to ideał, prototyp... I niepojęta jak...
Zamilkł jakby sobie przypomniał, że marzy na jawie i odwrócił się do obrazów.
Rozmawiali jeszcze z Janem, ale artysta więcej pytał niż sam się spowiadał, a tak dziwnie przeskakiwał z przedmiotu na przedmiot, urywał, nie kończył, półsłowa rzucał niezrozumiałe, że Bronicz z litością i przestrachem porzucił go wreszcie, wziąwszy za zupełnie nieprzytomnego.
Tak przeszedł ten wieczór w Borowej, smutny dla obojga chorążstwa i rozpoczynający dla nich z obawą przewidywany szereg dni, o których następstwach myśleli ze drżeniem.



Pani Bulska na całą zimę powoli rozgospodarowywała się u Jamuntów; wiedziano już przez jej ludzi, że do miasta powracać nie chciała, a u siebie na wsi mieszkać nie mogła; właśni jej przyjaciele dziwili się i nie pojmowali co ją skłoniło do wybrania sobie tego kąta, i wytrzymywania wśród tak przeciwnych żywiołów, ale przywykli nie próbować nawet zgadywania powodu jej czynności, przyjęli tę fantazję z poddaniem się milczącem.
Zrazu smutna, powoli rozweseliła się, i wracając do chwilowych zasępień wśród najżywszych porywów wesołości, to się chmurzyła i milczała, to trzpiotała jak dziecię, to poważniała jak starzec. Dar cudowny zgadywania ludzi i pociągania ich ku sobie, i tu jej posłużył pomimo obawy i wstrętu, jaki początkowo wzbudzała; chorążyna już przebaczała wiele użalając się nad jej nieszczęściami, chorąży nie odzywał się przeciw niej wcale, pan Aleksander poddał się urokowi zapominając na wszystko, i przy rodzicach tylko nie wydając z uczuciem, sam na sam marząc i szalejąc, jakby miał lat dwadzieścia. Pomimo zręczności z jaką co chciała kryła, a na jaw wyprowadzała to tylko, co jej było potrzeba, pani Bulska zaraz w pierwszych dniach z tak widocznem zajęciem zbliżyła się do Bronicza, że to wszystkich uderzyć musiało, a jego oburzyło tylko.
Urok bowiem cały prysł teraz i rozwiał się w jego oczach; sercem był w Romaszówce, do której nie jechał tylko przez wzgląd na chorążych, a piękna pani wydała mu się poczwarną istotą, bo ani jej zalotności bez celu, ani tego niepokoju, który wiodła za sobą, pojąć nie umiał.
Zbliżenie się do Leona, po którym łatwo było poznać, co go do tego stanu przywiodło, do reszty oburzyło Bronicza i dusza się w nim wzdrygnęła na myśl, że ta istota potrzebowała pożerać i zabijać, aby żyć, siać śmierć w koło siebie, aby nudy rozerwać.
I gdy pan Aleksander marzył topiąc się w głębinach jej wejrzenia, Jan śmiało mierzył ją okiem, wyzywał prawie szydersko i stawał do tego boju z przekonaniem, że zwycięży. Od razu to zaczepne jego stanowisko postrzegła pani Bulska, i podwoiła starań, aby nieprzyjaciela rozbroić.
Tam gdzie inni padli, na pozór silniejsi daleko, Jan, prosty chłopak, ale szczerego i prawego serca, uzbrojony swojem przywiązaniem do Kostusi, i zgrozą jaką w nim wzbudzała pani hrabina, jak Dawid porywał się mężnem sercem przeciw Goliatowi.
Widząc ją uśmiechającą się do pana Aleksandra i szczepiącą niepokój w jego duszy, z zimną litością obchodzącą się z Leonem, w ostatku widocznie pragnącą i tego rzucić o ziemię, młody chłopak uczuł taką wzgardę, taką dumę i niepohamowaną nienawiść ku niej, że całych sił nad sobą użyć musiał, aby jej nie dać wybuchnąć gwałtowniej. Przyczyniły się do tego i odwiedziny jakie niespodzianie dla pani Bulskiej, zachwiały znowu spokojnym żywotem Borowian. Przyjaciele hrabinej, Tytus Dahlberg, choć oddawna żonaty, ale wiekuiście w niej zakochany, niejaki pan baron Herder z Drezna, anglik Sir David Morton i muzyk Salviani, naraz prawie zbiegli się tutaj pocieszać ją po stracie ukochanej córeczki.
Można sobie wystawić osłupienie chorążstwa, zaciekawienie ich dworu i ruch jaki ci spadający jeden po drugim goście sprawili w zakątku, tak do nich nieprzywykłym.
Dotąd w kalendarzu pana Hończarewskiego bytność kilku dalekich krewnych państwa Jamuntów, stanowiła epoki od siebie odległe, i przytomne jeszcze wszystkim przypominającym je, jak skoro szło o jaką datę wątpliwą. Mówiono pospolicie: stało się to tego roku kiedy był kasztelanic, albo w czasie samej bytności marszałka... lub w rok po pobycie kanonika i t. p. Nigdy jednak naraz nie zbiegło się tu i tyle i tak oryginalnych postaci, które na świecie możeby się nie wydawały tak jaskrawo i rażąco jak tu, gdzie największym ekscentrykiem był Hończarewski ze swoją apokalypsą, i ksiądz Ginwiłł z ubogiemi psami.
Hrabia Tytus Dahlberg, któregośmy widzieli już dożywającego młodości, był jeszcze lub chciał uchodzić mimo czterdziestu kilku lat za pięknego mężczyznę. Jedyną w życiu jego stalszą namiętnością, zawsze jeszcze pozostała piękna Dosia, którą chciał uwieść, gdy była sierotą, rozwodzić gdy za mąż poszła, za którą jeździł, szalał i zawsze odpychany, upierał się ubóstwiać.
Czas z niezwyciężonego serc rozbójnika, (bo tak go niegdyś piękne panie nazywały) zrobił ruinę, okrytą wprawdzie bielidłem i różem, wyświeżoną i codzień odmładzaną na nowo, ale ze swym spiewem i muzykalnością, zawracaniem oczów, rękami, które pół dnia skrobał i bielił, hrabia stał się przyzwoitą karykaturą, jakby przerysowaną z Gavarniego studjów nad niepowrotną przeszłością. Żonaty hrabia Tytus wiódł zawsze życie kawalerskie i swobodne, pani jeździła gdzie się jej podobało, wychowywała dwoje ślicznych dziatek, żyła z kim i jak chciała; on także nie wiązał się bynajmniej obowiązkami głowy domu i małżonka i trzpiotał swobodnie. W najlepszej zgodzie, państwo Dahlbergowie spotykali się co zima w Warszawie, kochali kilka miesięcy i rozstawali szczęśliwie, żeby znów połączyć po wcale nieboleśnej rozłące. Mąż czasem przysyłał żonie i dzieciom wykwintne podarki, płacił pensję regularnie, i nigdy najlżejsza chmurka nie zaćmiła horyzontu szczęśliwego stadła, które się tak wybornie dobrało i zrozumiało. Oboje z uśmiechem przyjmowali przyjacielskie przestrogi, których im udzielały czasem miłosierne dusze zajęte szczęściem bliźnich i troskliwe o dobro cudze, ale te ploteczki obijały się o ich uszy, jak najobojętniejsze wieści; znali się nadto, by się czegoś nowego o sobie dowiedzieć mogli, a wiedzieli, że zbyt są przyzwoici, aby się które z nich na skandal i kompromitację naraziło, i nigdy szczęśliwe porozumienie wzajemne nie zostało zatrute temi drobnostkami powszedniego życia. Było to jedno z tych małżeństw które za wzór w wielkim świecie stawiano: nie można było w istocie nic przyzwoitszego widzieć i z takim prowadzonego taktem, jak ów żywot en partie double. Miłość hrabiego Tytusa dla pięknej Dosi, nie była wcale tajemnicą dla jego żony, która się z tych rycerskich śmiała zapałów, a dla skrwawionego serca bohatera nie tak było ciężką, jakby się spodziewać można, po upartem jej trwaniu. Było to uczucie bez nazwiska, obok którego mieścił się i afekt dla żony i kaprysy dla loretek paryskich i bałamuctwo kilkodniowe z baletniczkami i mnóstwo innych epizodów, a parte. Zdaje się, obojętność pięknej pani Bulskiej, najwięcej się przyczyniała do utrzymania hrabiego w szrankach, z których nie chciał wynijść zwyciężonym, choćby miał czekać do lat sześćdziesięciu.
Hrabia Dahlberg przybył pierwszy, a sztuczna jego młodość, sztuczna wesołość, ton, sposób obejścia, wszystko obudziło ciekawość mieszkańców Borowej i nieobyczajne nawet ze strony niektórych śmiechy.
Ksiądz Ginwiłł, który jeszcze nigdy takiego mężczyzny podstarzałego a wyświeżonego jak kobieta nie widział, oburzony był i zgorszony; ledwie go nie zajechał kropidłem i święconą wodą, utrzymując że opętany być musiał. Kapitan Zbrzeski nauczył się z tego, że ma prawo wąsy szwarcować i długo jeszcze smalić cholewki, inni śmieli się tylko po prostu. Że między hrabią a Jamuntami było jakieś bardzo dalekie pokrewieństwo przez babki, odwiedziny jego, choć widocznie dla pani Bulskiej, jakoś się jeszcze tłumaczyć dawały. Ona, żeby tego niepotrzebnego gościa z jej przyczyny najeżdżającego Borowę, zużytecznić, od pierwszego dnia wzięła go sobie na fundusz i postanowiła przynajmniej nim ubawić państwo chorążych.
Stary elegant poddał się swemu losowi, dowcipował, biegał, trochę spoglądał ku pannie Krystynie Jamuntównie, której świeży rumieńczyk i skromnie spuszczane oczęta podobały mu się, wreszcie jako człowiek dobrze wychowany i bywały, nie naprzykrzył się gospodarstwu, starając być jak najmniej zawadnym.
Jeszcze o nim po wszystkich dworkach rozprawiano, opisując jak się ubiera, trefi, smaruje, i na noc, dla zakonserwowania świeżości płci, ze zrazikami cielęcej pieczeni kładzie, gdy drugi gość przestraszył wszystkich i w najgorszy humor wprawił panią Bulskę.
Baron Herder, znać po drodze dowiedziawszy się, że Gräfin Dorothea nie u siebie, ale u jakichś krewnych bawiła, nie zajechał do pałacu, stanął w miasteczku i z biletami tylko przysłał kamerdynera, dopraszając się audjencji.
Pani Bulska była niezmiernie zakłopotana pierwszym gościem, a drugi zmięszał by ją więcej jeszcze, gdyby zręczna kobiecina nie umiała sobie w każdym razie dać rady... Opowiedziała więc zaraz chorążynie jakąś historję osobliwszą o tym baronie Herderze, zmyśliła że przejeżdżając tylko wstąpił do Borowej, choć z Drezna aż gonił ją umyślnie, i musiała prosić o pozwolenie przyjęcia go w pałacu. Cudzoziemiec ten, słowa nie umiejący po polsku, pierwszy raz w kraju naszym, niemający pojęcia o życiu i obyczajach, i dziko się wydał, i zdziwiony ze światem tym nowym dla siebie spotkać się musiał.
Był to człowiek młody, najpiękniej wykształcony, bogaty, który poznał panią Bulskę w Wiedniu, był z nią parę miesięcy w Neapolu i przywiązał się do niej więcej może dla jej dowcipu i rozumu, niż piękności.
Powierzchowność jego uderzała charakterem germańskim, bo choć kosmopolityczną miał ogładę i zwiedził całą Europę, Niemcem pozostał. Blondyn, słuszny, nie pięknej twarzy, ale rysów wybitnych, łączył w sobie najdziwniej coś prozaicznego i zimnego z poetycznem i wzniosłem. W obejściu jego była przyzwoitość największa, rzekłbyś że zapał i poezję trzymał na wodzy i dowolnie je puszczał lub wstrzymywał, jak wodę do wanny, to ciepłą to zimną dolewając wedle potrzeby. Nie wiem jakim sposobem przywiązać go do siebie potrafiła pani Bulska, bo nie zdawał się młodzieńczo w niej zakochany, ale widocznie panowała nad nim i jednem słowem kierowała jak chciała. Nie dał się zaprosić do pałacu, pomimo grzecznego nalegania pana Aleksandra, któremu się dosyć podobał; oczyścić kazał karczmę w miasteczku i zająwszy w niej mieszkanie, przychodził tylko na obiady i wieczory, najczęściej opanowując hrabinę, której na chwilę nie opuszczał.
Rozmowa dla niego musiała się zmienić w francuzką, co z niej wyłączało część dworu Borowskiego i niecierpliwiło księdza Ginwiłła, tem bojaźliwszym okiem poglądającego na Niemca, że był protestant. Gdyby był mógł, byłby go nawracał zaraz kanonik, ale się porozumieć nie umieli, bo po łacinie rozmowa nie szłaby, nie przywykłym do języka, który znając dobrze, używać go nie mieli wprawy. Pełen tolerancji i filozofji, baron polubił nawet proboszcza i przychodził do niego często, idąc do dworu, z wyuczonem już po polsku — Dzień dobry, dziwnie brzmiącem w ustach cudzoziemca, i tak kanonika rozbroił, parę razy znajdując się na nabożeństwie w kościele, że mu nawrócenie niechybne przepowiadał.
Baron i hrabia Dahlberg, którzy się nigdy wprzód nie spotkali, choć łatwo w sobie domyślili się współzawodnictwa, poprzyjaźnili się jednak w tej pustyni, poznając w sobie ludzi jednego koła i świata. Przybycie ich obu odstraszyło tylko pana Aleksandra, i z tego względu pożądanem się wydało obojgu chorążstwu, ale dostrzegłszy skutku tego hrabina, która zdawała się chcieć wszystkich prowadzić w tryumfie za sobą, tak potrafiła znowu przemówić, nadskakiwać, łasić się chorążycowi, że z nią razem począł się śmiać z gości, i nie miał już jej wcale za złe ani kuzynka, ani cudzoziemca, którzy mu ożywili Borowę.
Chorąży rzadko wychodził na pokoje i z widoczną chmurą na czole...
Zdawało się wszystkim, że na tem będzie koniec, gdy Pulikowski, który się poprzyjaźnił z kamerdynerem hrabinej, z nudów szukającym jakiegokolwiek towarzystwa, wpadł do Doroszeńki, w chwili gdy niemal wszyscy tam byli na wieczornej gawędzie, cały zaperzony i widocznie pełen jakiejś nowiny.
— Ehe! — rzekł widząc go nadchodzącego Zbrzeski — pewnie panna Jamuntówna spłatała jakiegoś psikusa nieszczęśliwemu Pulikowskiemu, bo twarz ma na wywrót... A co to ci, poruczniku?
— Ale bo to nic nie wiecie! — zawołał sapiąc przybyły — wszak to jeszcze nie koniec.
— Co? nie koniec? — spytał Doroszeńko — ale gdzież początek?
— Oni nam tu zaleją Borowę — rzekł Pulikowski — to skaranie Boże!
— Kto? co?
— Boję się mówić, mogę ucierpieć, najmniejsze słowo zaraz powtarzają — zawołał koniuszy — wszyscy prześladują! ściany słuchają... zresztą co to do mnie należy?...
— To nie było poczynać! mówże, zmiłuj się, darmo nas wprowadzasz w ciekawość — przerwał Doroszeńko.
— A nie wydacie mnie?
— Zmiłuj się...
— Bo wiem że otoczony jestem nieprzyjaciołmi.
Wszyscy parsknęli od śmiechu.
— Gadajcie co chcecie, nikogo tu nie wymieniam, ale pewna osoba ma sprzymierzeńców wszędzie.
— Panna Jamuntówna! — szepnął Zbrzeski — to się rozumie.
— Jeszczeż żyło się jakoś pod opieką państwa — dokończył Pulikowski, mimowolnie się wywnętrzając — ale jak z tą hrabiną chaos powstał w Borowej, dalej nie wiem co będzie... dopiero w mętnej wodzie pewne osoby ryby łapać potrafią.
Nikt jeszcze nic nie rozumiał, ale milczeli wszyscy, chcąc się doczekać końca.
— Hrabina, to nic — mówił dalej Pulikowski — za nią ta cielęca pieczeń... (tak nazywano Dahlberga), dalej Luter... a wy myślicie że koniec! jako żywo?
— Cóż tedy? — spytał Doroszeńko.
— Kamerdyner jej powiada, że tam gdzie się ona pokaże, tłumy prowadzi za sobą... i przysięga się, że jak posiedzi tu, nic to dwóch, trzech, ale kilkunastu jeszcze przyjechać gotowi z różnych świata końców.
— Ależby to już było nadto, żeby tu ich przyjmować miała, i to być nie może! — zawołał Doroszeńko.
— No, zobaczycie... zcicha rzekł Pulikowski — ten brodacz chce w zakład iść ze mną, że nie minie miesiąc, a nowe jeszcze figury się zjawią... I co my tu poczniemy, a starzy państwo, a pan Aleksander!
Wszyscy zamilkli.
— Przywiduje ci się — rzekł posępnie Doroszeńko.
— A no, to chciejcie spytać kamerdynera... to kobieta niebezpieczna... słyszę, za granicą, gdzie się pokazała, jak za cudownym szli obrazem, a kogo zechce weźmie za nos i prowadzi.
— Co za dziw? — przerwał Zbrzeski, — a toż piękność jakiej świat nie widział... a główka — o to!
— Ale po djabłaż jej ten dwór i tyle ludzi?...
— Kto ją wie...
— Albo to nam ją zrozumieć! — zawołał Zbrzeski — stać i dziwić się... jabym za nią sam, gdyby kazała, poszedł piechotą do Konstantynopola...
— A ona by ci tam figę pokazała! — odezwał się kiwając głową Pulikowski... — ona ci kpi po prostu ze wszystkich i bawi się jak dzieci lalkami. Albo to nie widzicie co robi z tym swoim grafem? żeby tak ze mną, tobym jej w oczy plunąwszy, uciekł do Ameryki, żeby tego szatana nie widzieć...
Jeszcze tak rozprawiali, gdy dzwonek pocztowy, niezwyczajne zjawisko w Borowej, wszystkich do okna i na ganek wyprowadził, i zobaczyli biedną jednokonną nadjeżdżającą sztafetę z najbliższej stacji.
— Do kogo? — spytał zatrzymując Doroszeńko.
— Do jakiejś tu grafini — odpowiedział wysiadając pocztyljon.
— A no! do pałacu! zawołał Zbrzeski.
— A ja pójdę do kamerdynera i dowiem się co to jest... znowu jakaś historja — szybko rzekł Pulikowski — człowiek głowę straci w tym zamęcie... Ot co się stało z naszej Borowej! nawet żydzi w miasteczku nie mogą tego pojąć... jarmark ciągły... Ci biedni chorążstwo odchorują gości.
Tak mruczał pan koniuszy wracając do swoich pokoików nad stajnią i poglądając tchórzliwie ku pałacowi, czy na niego panna Jamuutówna nie patrzy... a inni, że to był wieczór, pospieszyli do pałacu. W sali nie znajdowała się jeszcze pani Bulska, Dahlberg rozmawiał z chorążyną, a baron chodził z panem Aleksandrem.
— Najciekawsza w świecie historja! — mówił stary młodzik powoli, — ja sam znam dokskonale tego sir'a Davida Morton... spotykaliśmy się z nim na różnych Europy rozdrożach kilka razy; aby nowy kraj widzieć, gotów zawsze czy do Chin, czy na Sybir... byle w Anglii nie siedzieć.
Długi jak tyczka, rudy nieprzyzwoitym sposobem, piegowaty, ręce po kolana, bakenbardy jak dwie wiechy, wszystkiemi językami mówi a żadnym poczciwie, na wszystkie góry właził, po wszystkich oceanach pływał, w każdy wulkan zajrzeć musiał, polowania na wiewiórki i na słonie próbował, i gdyby go ktoś dziś zaprosił czy do Gujany, czy na biegun północny z równie zimną krwią opakuje się w kauczuki, pozawiązuje tłumoczki i ruszy...
— Ale cóż go tu zagnało do nas? — spytała chorążyna dość obojętnie.
— Mówiła mi hrabina — rzekł Dahlberg — że się z nim zjechała we Włoszech; zgadało się o północy, o naszych krajach, o tem jak to mało kto podróżuje po Słowiańszczyźnie i jak niewiele ją znają: anglik yes — yes, odpowiadał, a w końcu żegnając ją przyrzekł, gdziebykolwiek się znajdowała, odwiedzieć w tym roku. Hrabina zapomniała o tem zupełnie, wziąwszy za żart, tymczasem Anglik pamiętał i spada nam tu jak bomba. Przybył do Warszawy, tydzień siedział żeby się dowiedzieć o pani Bulskiej, chodził do konsulatu, kazał zaprządz i trafił jakoś do jej majątku, a dziś sztafetą jej oznajmuje, że czeka na nią.
— Niechże go pani hrabina tu prosi... na to nie ma rady! — zawołała chorążyna.
— Właśnie jest w największym kłopocie, że nie wie co z nim począć; nas tu już kilku.... natrętów....
Sprawa wytoczyła się do chorążego, który jej w milczeniu wysłuchał, i odezwał się tylko lakonicznie:
— Naturalnie prosić.
Baron Herder dowiedział się o Angliku chłodno, ruszył tylko ramionami i pokiwał głową; pan Aleksander zmarszczył się; wtem weszła śmiejąc się pani Bulska.
— Wyobraźcie sobie państwo, co mi się trafiło...
— Wiemy, moja droga — przerwała jej chorążyna z uśmiechem — rzesze za sobą prowadzisz...
— Najgorzej że to wszystko spada na państwa....
— Świata cokolwiek zobaczymy — odpowiedziała staruszka — ja przynajmniej tego twojego Anglika bardzo jestem ciekawa; jak żyję nie widziałam żadnego, prócz w karykaturze.
— A! i ten jakby z niej zdjęty się wydaje — zawołała pani Bulska — ale ja go odprawię.
— Cóżby miał za pojęcie o gościnności naszej! zmiłuj się.
Trochę się jeszcze drożyła niby piękna pani, spoglądając to na chorążego, to na pana Aleksandra, który udając wesołość, zdawał się przybity i smutny; wreszcie poszła odpisać p. Morton, że choć w obcym domu, przyjmie go...
Nie dalej więc jak nazajutrz, wszyscy mieszkańcy dworków wybiegli jak na cudowisko patrzeć na uroczysty wjazd sir Dawida do Borowej.
Syn Albionu nie miał z sobą powozu, a nie chciał wziąć pocztowej bryczki i przybył konno, ze służącym i pocztylionem. Na maleńkim koniku pocztowym, najniegodniejszem siodle, z jednym tłumoczkiem przytroczonym za sobą, drugim za służącym, zapięty pod szyję, pozawiązywany chustkami tak, że koniec tylko czerwonego nosa jego widać z nich było, gentleman wjechał wśród okrzyku żydziaków, przeprowadzających tę kawalkadę od miasteczka. Popielaty jego surdut, krągła czapeczka, niezmiernie długie nogi, sam sposób siedzenia na koniu, czyniły go tak śmiesznym, że nawet ks. Ginwiłł, który wyszedł na ganek, począł gniewając się na siebie śmiać z nieszczęśliwego podróżnika. Dano mu apartament na górze w pałacu, choć ze wszelką przygotowany starannością, jednak niedogodny widać, bo nim się ubrał, nieustannie po coś służącego na dół posyłał i tysiące rzeczy mu brakło.
Wieczorem dopiero, w czarnym fraku, kapeluszu i białych rękawiczkach, sir David Morton ukazał się na pokojach, gdzie się zbiegło znowu co żyło aby go oglądać. Milczący, poważny Anglik, pomimo swej ekscentryczności, podobał się może państwu chorążym; znać w nim było człowieka który miał wolę i używać jej umiał, szanującego godność swoją, nie zastanawiającego się zbytnio nad tem co ludzie powiedzą, zaprawionego do niewczasów i pracy, czynnego i przedsiębierczego. Hrabia Dahlberg, przy całem swem staraniu aby się okazać przyzwoitym, śmieszniej od niego daleko wyglądał, dziecinnie i maluczko.
Pani Bulska przyjęła go z uśmiechem, podając rękę i zaprezentowała gospodarstwu. Anglik nie dziwił się niczemu, ani innym obyczajom tutejszym, ani dzikości kraju, ani ludziom którzy z nim mówić jego językiem nie mogli; sam bowiem ceniąc przywyknienia i obyczaje swe domowe, szanował, w drugich przywiązanie do nich. Dżemont-Kestl, jak nazywał Borowę, wydał mu się nawet bardzo poważnem i pięknem, a chorąży gentlemanem wielce przyzwoitym... Chociaż z tak daleka za jasną gwiazdą swoją przyjechał, Anglik nie wyglądał nadskakującym kochankiem; mówił z nią, siedział przy niej, patrzał w oczy, ale z flegmą brytańską, z jaką w łeb by sobie lub drugiemu strzelił albo do ołtarza poszedł — uczucie nie wychodziło na wierzch; jeśli je miał, trzymał w sobie na uwięzi...
Już się z nim obyto w Borowej, gdy na dobitkę, jakaś jeszcze nieznajoma figura, z cudzoziemska wyglądająca, wylądowała nazajutrz przed pałac. Był to czarnowłosy długogrzywy, wspaniale piękny, muzyk Salviani, któremu, jak się pokazało, hrabina obiecała swoją protekcję... a ten wziąwszy ją za słowo, przystawił się za nią do Borowej.
Dopełnił miarki ostatni i oboje chorążstwo, choć grzecznie, ale z widocznem zakłopotaniem go już przyjęli.
Włoch, jak się okazało ubogi, bo tam ich pod niebem Italji nie wielu możnych, miał tylko swą młodość, głos tenorowy, muzykalność, czarne kędziory, oczy jak węgle i wielce zapalny temperament, zresztą maluczki tłómoczek i ogromne zapasy nadziei. Hrabina musiała go w chwili nudy nieostrożnie ku sobie pociągnąć, a pełen ufności w niezwyciężone swe antinousostwo i apolloństwo belwederskie, Salviani, pewien że bogata contessa pójdzie za niego, przystawił się za nią w chmurne kraje północy. Na tego jegomości już wszyscy z ukosa i kwaśno jakoś patrzali: Anglik znać go posądził, że gdzieś małpy wodzić musiał, nim śpiewać począł, i obchodził się z nim po pańsku; baron Herder unikał, udając, że nie widzi, pan Aleksander nawet nie musiał być rad jego impertynenckiej piękności, około której Włoch niezmierne podejmował prace, żeby ją uwydatnić. Obwieszony łańcuszkami, okryty pierścionkami, oblany wonnościami nie zbyt wytwornego wyboru, przeglądał się we wszystkich zwierciadłach, i stawał zawsze każąc się wielbić.
Jeden hrabia Tytus, jako muzykalny, potrzebując wreszcie niezawodnego towarzysza, bo przywykł być otoczony dworem, przylgnął do Włocha i wziął go w swoją opiekę, nie okazując, żeby mu przybycie tego rywala przykrem być miało. Pani Bulska obchodziła się z nim nielitościwie, co on przyjmował z przykładną cierpliwością, znosząc ostatnie miejsce, jakie mu dawano wszędzie. Jakkolwiek pełne prostoty i dalekie od wykwinty życie w Borowej, gmachy, liczba sług, powaga gospodarzy, patryalchalny ich dwór, pańskie przyjęcie, znać na Salvianim jak na innych zrobiły wrażenie, byli bowiem z jak największem uszanowaniem dla Jamuntów. Anglik upodobał wielce Dżemont-Kestl i ani się można było dorozumieć kiedy myśli w dalszą swą ahaswerusowską ruszyć drogę, wahał się bowiem czy przez Kaukaz i Persję do Indji, czy do Ameryki przez Kamczatkę pojedzie. Salviani rozgościł się na dobre pod protekcją hrabinej, choć ta wcale nie zdawała się zbyt czule nim zajmować. Nadskakujący do śmieszności, widoczne inamorato, miał nadzieję, że prędzej później czarne jego włosy i szerokie ramiona wywrzeć powinny wpływ na serce contessiny Bulesco.
Ta piątka czcicieli pięknej pani, do której niepodobna było nie zaliczyć pana Aleksandra, choć się żywo usunął na widok przybywających zastępów, wzdrygając się znajdować w tak licznem gronie, poglądała na siebie z ukosa, i choć w pozornej zgodzie, nawzajem się nienawidziła serdecznie. Pani Bulska, choć jej położenie w domu obcym z tą czeredą wielbicieli było niezmiernie przykre i trudne, jakoś sobie wybornie radę dać umiała.
Potrafiła nawet przed panem Aleksandrem i chorążyną wytłómaczyć tak przybycie każdego z tych ichmościów, że żaden z nich nie przyjechał wiedziony sercem, ale każdy z innego powodu i w myśli najniewinniejszej. Według niej, hrabiego Tytusa przyprowadziło próżnowanie, baron Herder znalazł się przypadkiem, sir David dla poznania kraju tu wstąpił, Salviani szukając protekcji.
Pan Aleksander, jak wszyscy zakochani, usilnie pragnąc oczyścić ideał swój z zarzutów płochości i zalotnictwa, przyjmował za dobre słowa pani Bulskiej, ale wolałby się był pozbyć natrętów. Chorążstwo radzi byli, że ten tłum syna ich odstraszyć może, i mniej może obawiali się pięknej kuzynki, która jednakże nie spuszczała z oka Olesia a gorętszem jeszcze ścigała wejrzeniem Jana Bronicza, oburzającego się w prostocie ducha nad niepojętą dwuznacznością hrabinej.
Z nim wszakże najmniej się jej udawało: stronił od niej, uciekał, zżymał się nad nią, i może temu był winien, że zaniedbując trochę wszystkich swych pewnych już sług, uwzięła się go koniecznie zwyciężyć i podbić pod władzę swoją. Piękny chłopak, nawet przy Salvianim wydawał się innym typem, nie mniej jednak zastanawiającym, a może więcej budzącym sympatji. Włoch miał piękność pospolitą włoskiego lazzarona, cielesną, zwierzęcą; Bronicz młodość świeższą i w wejrzeniu ten smutek dzieci północy, który jest talizmanem serdecznym. Ale im bardziej piękna hrabina przysuwała się, zaczepiała, usiłowała pochwycić za serce Jana, tem większem on się oburzeniem przejmował i widoczniej od niej stronił. Położenie jego w domu czyniło to łatwem, i wstręt dawał się tłómaczyć bojaźliwością i pokorą.
Gdyby miłość nie była tak niewyleczenie ślepą, pan Aleksander byłby się mógł opatrzeć z jaką zręcznością ta kobieta odegrywała komedję, z nim, z Leonem, z hrabią Tytusem, z Anglikiem, Niemcem i Włochem, umiejąc utrzymać wszystkich i pragnąc jeszcze do swoich trofeów dodać biednego Jasia, który od niej uciekał. Ale kto przekonanym być nie chce, nie przejrzy nigdy, a pan Aleksander uparcie jej bronił, i choć z uczuciem nie wydawał się wcale, macierzyńskie oko czytało w jego duszy męczarnie jakich doznawał, co cierpiał codzień, jak tonął w tych czarnych oczach, które dla każdego miały błysk inny, co chwila wyraz odmienny, a taką siłę uroku.
Chorążyna sama wyznawała, że gdy się jej przypodobać chciała i przymilić pokusa, nie można się było oprzeć czarodziejce wszechwładnej.



Wśród tego chaosu, który starzy Jamuntowie znosili cierpliwie, nie umiejąc sobie dać rady, ale który ich bolał nie pomału, zapomniano prawie o Romaszówce. Pan Aleksander obawiał się stracić chwili czyhając na piękną kuzynkę, oblężoną i mniej dostępną od czasu przybycia tych panów. Bronicz choć usilnie zapraszany, pojechać tam nie śmiał: Bundrys znowu nie lubił się sąsiadom narzucać i siedział w swojej chacie. Ale mu się Kostusia nudziła, i pieszczotka, słysząc rozpowiadane dziwy o towarzystwie licznem i osobliwszem, w Borowej zebranem, napierała się je zobaczyć, wzdychała żeby ją tam zawieziono. A że w sąsiedztwie niezmiernie powiększono dziwy, jakie się dziać miały u państwa Jamuntów, i o cudzoziemcach prawiono niestworzone rzeczy, dziecięciu główka się zapalała. Ojciec wszakże nie życzył sobie wziąść Kostusi, miał w tem powody swoje, zawsze jeszcze obawiając się starania pana Aleksandra. Nie wiem, czy nie umiejąc dostać się do pożądanego a zakazanego świata Borowskiego, czy z innego jakiegoś powodu, Kostusia posmutniała od niejakiego czasu, a Bundrys dostrzegłszy tego, zafrasował się. Więc w narady z panią Osmólską co tu robić, pojechali do miasteczka, wozili się z nią po sąsiedztwie, ojciec książek sprowadził, sprawiono wieczorek, ale to nic nie pomogło. Kostusia ożywiała się chwilowo i znowu wpadała w ten stan apatji jakiejś, którego się sędzia obawiał.
— A co ja tu poradzę, jak się zowie, moja Osmólsiu — mówił do niej; — żebym wiedział, że to pomoże, tobym ją wyłajał, ale...
— Zmiłuj się pan, na co się to zdało? dziecko i tak cierpi.
— Ale ja tego nie zrobię — rzekł stary — tak się to mówi, poradź-że mi co z nią począć, kiedy ją nic nie bawi, że nie pożałuję czegoby chciała to pewna.
Wespół z panią Osmólską wynajdywano różne środki, odnowiono fortepian, przywieziono nuty, dostali książek, zaproszono jakąś panienkę do towarzystwa, ojciec sam krzątał się koło swej doni, biegając z nią i śmiejąc się do niej, ale jakoś wszystko się to nie udawało i nie pomogło.
— Trudnoż mi go prosić — mówił w duchu Bundrys — tego chłopaka! widocznie się Kostusi podobał, dałem mu do zrozumienia, żebym mu rad był, ale głupi, jak się zowie, po ojcowsku ze swoją pychą siedzi w kącie.
Mowa była o Broniczu, do którego wielkie miał serce sędzia, z dawna sobie powiedziawszy, że dla przyszłości córki nie powinien ją wydać za bogatego, ale dać męża poczciwego a małej kondycji, aby jedynaczka zawsze w domu panią być mogła. Tymczasem trafiła kosa na kamień, Bronicz także nie garnął się do szczęścia, któreby musiał jakiemś upokorzeniem okupić.
Wyczekawszy się Bronicza, Bundrys wreszcie siadł po cichu list pisać do niego; ciekawość mogła mu posłużyć za powód zaproszenia, złożył się pedogr, że w Borowej być nie mógł, poskarżył na osamotnienie i silnie na chłopca naległ, żeby go odwiedził.
— Jak już i teraz nie przyjedzie, niechże go wszyscy djabli porwą! — rzekł pieczętując list sędzia.
Jaś, obawiając się zrobić kroku, przyniósł pismo panu Aleksandrowi, który z uśmiechem spojrzał mu w oczy.
— Mój poczciwy Jasiu — rzekł powolnie — nie jestżeś u nas zupełnie wolny i swobodny? możesz robić co ci się podoba; dla czego zapytujesz mnie, jakby o pozwolenie?
— Boję się zrobić fałszywego kroku i o radę proszę.
— No, więc radzę ci, jedź, baw się, i na mnie nie oglądaj, daję ci upoważnienie zrobić z Bundrysami co ci się podoba i pięknie ukłonić pannie Konstancji.
— A pan nie pojedzie?
— Sam widzisz, że tej ciżby porzucić tak nie mogę, Borowa jest w tej chwili arką Noego. Ale ty, jedź, jedź.
Bronicz zawahał się jeszcze, nie było jednak sposobu wymówić się i pojechał.
Stary Bundrys przyjął go w ganku uściskiem.
— Słuchaj, jak się zowie, mam moje powody domowe, nic się z tem nie wygaduj, żem ja tu ciebie prosił. Ale czemu nie byłeś tak długo?
— Pan wie co się u nas dzieje!
— Ale... Europa się słyszę cała zjechała do was.
— Prawie.
— Chodź-że no do pokoju, to nam to rozpowiesz, bośmy okrutnie ciekawi.
W salonie zastali już Kostusię, którą Bronicz jednem wejrzeniem znalazł bardzo zmienioną, spoważniałą; przywitała go jakoś zmięszana, nie z tym uśmiechem i swobodą co dawniej; ojciec w nią patrzał jak w tęczę i rumieńca dostrzegłszy, zatarł ręce.
— Jeśli to tylko to — rzekł w duchu — no to, jak się zowie, poradzimy.
— Wymawia mi się — dodał głośno — że tak dawno u nas nie był, zajazdem na Borowę, gości słyszę huk, ruszyć mu się niepodobna.
— Słyszeliśmy — odezwała się Kostusia; — jakaś bardzo piękna pani, a z nią dwór cały, może to przesadzone, ale nam tu dziwy opowiadają.
— Przesadzone być może — rzekł Bronicz — jednak doprawdy Borowej teraz nie poznać, taki tam wielki świat.
— A! powiedz-że nam pan wszystko! — zawołała Kostusia, — bo słyszę i artystów i panów, i jakichś osobliwszych figur macie pełno.
— No, naprzód hrabina — rzekł Bronicz; — z nią trochę obłąkany ale bardzo poczciwy malarz, którego przez litość wozi z sobą, bo by z głodu umarł.
— Obłąkany! a! nieszczęśliwy! — zawołała pani Osmólska — ja się tak warjatów boję, jakże tam możecie z nim żyć?
— Ale to obłąkanie tak łagodne i spokojne.
— No, a dalej-że regestr? — podchwycił Bundrys — widząc że się Kostusia ożywia.
— Dalej hrabia Dahlberg z Warszawy.
— Znam, znam z imienia — rzekł Bundrys, pan całą gębą i a-reszta-grata okrutny!
— Baron Herder z Drezna, Anglik Morton, i Włoch Salviani śpiewak.
— Ależ ich jejmość wozi kupę z sobą! — zawołał Bundrys — objedzą Jamuntów dobrze, jeśli zimę całą zabawią.
Tak poczęta rozmowa miała się czem podsycać, bo przedmiotu do niej nie brakło, i może skutkiem wesołych opowiadań Bronicza, który się rychło ożywił, Kostusia w dawno już niewidziany wpadła humor, uśmiechnęła, zajęła, aż ojciec, który z bijącem sercem poglądając na nią, mało nie uściskał gościa co mu taką sprawił niespodziankę.
Bojąc się nawet przeszkodzić, pod pozorem gospodarskich rozporządzeń, wyszedł z pokoju i kiwnął na panię Osmólską.
— Moja droga — rzekł po cichu w sieni, siedź sobie z niemi, ale cię proszę nie zawadzaj im, bardzo proszę, już to sobie wybij z głowy, żebym ja ją za pana Aleksandra wydał, bo z tego nic nie będzie, a jeśli się okaże, że Janek jej do smaku, no! to i mnie po myśli. Rozumiesz mnie, nie zawadzaj im.
Zdziwiła się pani Osmólska, i ruszywszy ramionami powróciła do pokoju, zajmując się tak czynnie robotą jakąś, i tak często wychodząc do sąsiedniej izdebki, że dzieci jak same porzuciła. Bronicz, który tęsknił za oczyma dziewczęcia, i w ich wejrzeniu czuł dla siebie przychylność, zapomniał na chwilę, że powinien był pilnować serca i niedać obłąkać nadziei; poczęli przypominać owe polowanie jesienne, wzajemnie się zwierzać sobie z wypadków, które ich od tego czasu spotkały, i gdy świece przyniesiono, Jan z boleścią wziął za czapkę aby pożegnać cichy kątek, w którym mu tak było dobrze.
W czasie odwiedzin jego, Bundrys wprawdzie przychodził kilka razy, zasiadał do rozmowy, klął gospodarstwo które mu nie dawało z kochanym gościem się pobawić, a co chwila przypominał sobie jakąś dyspozycją i znikał na długo. Kostusia nie uważała tego, zajęta żywą rozmową z Janem, ale pani Osmólska wielce była zgorszona.
— Staremu się w głowie pomięszało! — mówiła ruszając ramionami — to dzieciak, biedota jakiś, aż wstyd tak go ciągnie... a miałby, gdyby chciał takiego zięcia, że mógłby się nim przed światem pochwalić...
Na wyjezdnem, Bundrys jeszcze wyprowadzając w ganek Jana, wyściskał go serdecznie, a rad że mu się Kostusię rozbawić udało, i że trafił na pewny środek przeciw jej smutkom, rzekł ze zbytkiem może wylania i szczerości:
— Słuchaj-no, chłopcze, sam to już, jak się zowię, widzisz, że cię kocham; nie droż-że mi się i nie ceremoniuj ze starym szlachcicem, bo się ojcu skarżyć będę, przyjeżdżaj częściej...
Odurzony powrócił Jan do Borowej, gdzie choć krótka niebytność jego już ściągnęła uwagę pani Bulskiej. Nie widząc go wieczorem w salonie, mimo zajęcie swoim dworem, pani hrabina spytała po cichu Leona, który tylko dla niej odzyskiwał przytomność, co się stało z Broniczem?
— Wyjechał.
— Dokąd? nie wiesz...
— Dowiem się, jeźli pani każe...
— Dobrze, i powiesz mi później.
W godzinę później, biedny artysta, który wszystkie spełniał posługi, łatwo się od Doroszeńki dowiedział, że Jan wezwany listem pojechał do Romaszówki, i piękna pani została o tem uwiadomioną.
Nazajutrz w najgorszym, opryskliwym jakoś, rozdraźnionym była stanie umysłu; cierpiał od niego Leon, z którego apatji nielitościwie szydzić poczęła, żartowała z malowanej twarzy Dahlberga, prawie rozgniewanego przymówką, nie mówiła do Niemca nie mogącego zrozumieć co zawinił, Salvianiego po pańsku traktowała z góry, a panu Morton powiedziała wręcz, że nie pojmuje Anglików, co się po świecie włóczą, szukając czego nie zgubili.
Posmutniał cały dwór, ujrzawszy królowę swą zagniewaną, niespokojną, szyderską, i jeden na drugiego winę tego nieszczęścia publicznego składał. Biedny Leon, kochający w niej jeszcze idealną Dosię sierotę, byłby się ze wszystkiemi strzelał i bił, gdyby wiedział kto ją do tego przywiódł stanu; łzy kręciły mu się w oczach; Dahlberg przypisywał zły jej humor atmosferze Borowskiej i wiejskiej. Bo któż mieszka na wsi! — dodawał z ruchem wymownym. Herder powiadał na ucho panu Aleksandrowi, że ją Anglik niecierpliwi, Sir Morton myślał, że ją nudzi Salviani, Włoch w ostatku cały tłum ten przeklinał.
Dość że nieodgadniona istota, umiejąca być wesołą jak młode ptaszę na wiosnę i chmurną jak pogrzeb ubogiego, tą razą przerażającą była kaprysem, szyderstwem, jakiemś rozdrażnieniem wewnętrznem, które ją opanowało. Wszyscy drżeli i było w istocie czego, bo nikt dnia tego łaski nie miał w jej oczach, nikomu nie przebaczała, a nie przewidywano jak to długo potrwać mogło.
Gdy Jan cicho i bojaźliwie wsunął się do salonu z Doroszeńką, uważał Leon, że nań rzuciła wejrzenie długie, zagniewane i badające, którego Bronicz nie postrzegł; ścigała go potem oczyma, zaczepiła kilka razy pytaniem i nie dała mu się ukryć za drugiemi, wciąż wyciągając na odpowiedzi.
Ale młody chłopak, zamiast przykładem tłumu przypaść na kolana przed zepsutą istotą, zimno, krótko i lekko zbył ją, nie troszcząc się wcale o tę łaskę, tak dla drugich cenną i pożądaną.
Leon, śledzący ruch każdy, widział znów jak twarz jej zarumieniła się przelotnym krwi nabiegiem, jak wstrzęsła się widząc prawie lekceważoną, i zamiast podwoić gniewu, złagodniała dziwnie, strojąc w uśmiech ofiary i wyraz boleści.
Ten zwrot nowy uszedł oczu Bronicza, który tem właśnie ją zabijał, że wcale na nią nie zważał, i nie chybiając przesadzał poszanowanie, aby się nazbyt nie zbliżyć. Grzeczność jego była prawie impertynencją, posłuszeństwo rozkazem, tak chłodną formą jakąś, jakby najmniejszej przyjemności nie rodziło służyć hrabinie.
W tym tłumie, jaki teraz napełniał salon Borowski, łatwo było się zbliżyć, i pani Bulska dobrała chwilę, pod jakimś pozorem podszedłszy do Jana.
— Pan mnie unikasz widocznie — szepnęła cicho — nie zdaje mi się żebym na to zasłużyła?
— Ja pani? dziwię się że pani tak sobie moje pełne uszanowania postępowanie wytłómaczyć mogła...
— Ja nie lubię uszanowania, żądam współczucia — odezwała się kobieta żywo — bądź pan śmielszy i poufalszy, inaczej posądzę go o złą wolę... o niechęć.
— Ale zkądże być może niechęć — rzekł zimno Bronicz — gdzie nie ma stosunku?
— Pańskie oczy, ruch mówią mi, żeś niechętny...
— Nie uchybiłem pani, a...
— No, dokończ-że śmiało... a?
— A więcej pani po mnie wymagać nie masz prawa — rzekł zbierając się na śmiałość młody chłopiec.
Bulska spojrzała nań piorunującemi oczy... i rozśmiała się z politowaniem.
— A! to zabawne!
— Wieśniak jestem — rzekł Jan — proszę mi darować...
Hrabina odeszła, a w chwilę potem wróciła do niego.
— Uczucia nasze — odezwała się mimo przechodząc — najczęściej trafiają na niewdzięcznych...
— Pan byłeś w Romaszówce wczoraj — spytała zwracając rozmowę.
— Byłem pani.
— I jak się panu wydała panna Konstancja?...
— Jak zawsze pani, przedziwnie piękną!
— Doprawdy?... muszę ją poznać.
Odeszła znowu z Sir Dawidem w drugi koniec sali, ale Bronicz próżno się krył przed nią, umiała go znaleźć oczyma i spotkać słowem tak zręcznie rzuconem, że niby nic nie znaczące, a pełne było zagadek i wymówki.
— Co to jej jest? — mruczał Zbrzeski poprawując kołnierzyków — już tedy i Bronicz jej potrzebny... ha! kto wie, może i na mnie kolej przyjdzie.
— Winszuję — zawołał Doroszeńko, przechodząc mimo Jana, który stał zaczerwieniony jakiemś uczuciem, z którego sobie sprawy zdać jeszcze nie mógł — już i naszej hrabinie głowę zawracasz! Ale pilnuj-że się, żeby cię w Leona nie obróciła.
— O to się nie lękaj — zimno odparł młody chłopiec — nic mi nie zrobi.
Biedny kanonik, od niejakiego czasu zamyślony i smutny, na nic nie uważał i w krześle na uboczu siedząc, dumał, rychło-li ci najezdnicy Borowę opuszczą: z kolei to się dziwił pani Bulskiej, to nad nią litował.
Tego dnia, niepojęta pokusa przysiadła się do niego zaraz po objedzie z widoczną chęcią rozmowy.
— Powiedz mi księże kanoniku — spytała — dla czego życie tak ciężkie i nudne?
— Ja go tak nie znajduję — rzekł ksiądz — takiem je ma, kto je sobie uczynił.
— Cóż począć, żeby nie było brzemieniem?...
— Modlić się i pracować...
— A kogo ani modlitwa, ani praca nie leczy?
— Chyba ich nie próbował.
— A kto ani pracować, ani modlić się nie umie?
— Niech się nudzi — rzekł kanonik — czy to pani mówisz o sobie? — spytał po chwili.
— Łatwo się domyśleć, wszystkiego w życiu kosztowałam i zmęczyło, znudziło mnie już wszystko.
— Dla tego, żeś pani próbowała do zbytku... Gdyby kto nieustannie coraz nowego pokarmu kosztował, jeść by mu się pewnie odechciało. To stan duszy znajomy i choroba pospolita!! Spytaj pani, czemu my tu wieśniacy naszym jednostajnym żywotem ani się męczymy, ani nudzimy?
— A! wy! to co innego! — zawołała hrabina — naprzód ty księże kanoniku jesteś święty...
— Tfu! bez tych pochlebstw, moja pani!
— A drudzy... a! nie powiem już.
— Więc radzisz — dorzuciła po chwili namysłu, ot tak stać się jednym z was?
— Biedna duszo grzeszna! — westchnął spoglądając na nią z powagą kapłana ksiądz Ginwiłł — o! jakżeby ci było zbawiennem stać się w istocie jedną z tych istot pokornych i cichych, z jakich się tu składa kółko nasze... Żyłaś dotąd popisem piękności, oklaskami, hołdami, próżnością, rozumem i dowcipem własnym, ale cóż po tem wszystkiem, gdy to ani drugim, ani tobie nie daje szczęścia ni pokoju! Wyrzecz się świata i marności jego, upokorz duchem, zapłacz choć raz, zabolej, a staniesz się inną!
Bulska zamyśliła się, zdawała poważną i szczerą, ale zdala półuśmiech barona Herdera, który patrzał na jej konferencją z proboszczem, wywołał natychmiast uśmieszek na usta i wstała mówiąc o czem innem.
Rozchodzono się po obiedzie, gdy w sieni dognała Bronicza i kazała mu do swego pokoju wejść za sobą; nie było środka wyłamania się, musiał być posłusznym...
Wbiegła do mieszkania tego, rozkosznie urządzonego na wytworny salonik, i rzucając się na kanapę jakby znużona, ręką przyciskając czoło, wskazała Janowi siedzenie naprzeciw siebie; stanął tylko za krzesłem oczekując rozkazów, jakby oznajmywał, że długo tu nie zechce pozostać.
— Siadaj pan — zawołała rozkazująco — czego się pan śpieszysz?
— Oczekuję co pani mi poleci.
— Ja pana spytać tylko chciałam, co masz przeciwko mnie? — odparła żywo.
— Ale cóżbym mieć mógł!
— Nieprawda! ja się panu dziwaczną, śmieszną, może gorzej jeszcze wydaję?..
— Nie mam prawa sądzić nikogo...
— Pan mi się wymykasz, jam przywykła do posłuszeństwa...
— A ja do niepodległości — odparł uśmiechając się Jan.
— To prawie niegrzeczność — odezwała się z wymuszonym także uśmiechem.
— Widzi pani co się zyskuje w towarzystwie takich jak ja wieśniaków!
Westchnęła i zmierzyła go oczyma, któreby zmięszać go mogły, gdyby nie był zbrojny w uczucie grozy i oburzenia, jakie w nim ta kobieta wzbudzała.
— No, więc jakże, zawsze będziemy nieprzyjaciółmi?
— A! pani, ja nie mam nieprzyjaciół i niczyim nie jestem...
— A moim?
— Byłaby to niesprawiedliwość...
— Sądziłam, że potrafisz być szczerszym... szepnęła.. podaj mi pan ten flakonik z toalety, i siadaj...
Jan był posłusznym, ale nie usiadł jeszcze — pani Bulska zżymnęła się patrząc na niego...
— Jakie są pańskie zamiary na przyszłość? — spytała po przerwie małej, podnosząc oczy ogniste...
— Moje? — zdziwiony odparł Jan — moje, pani?
— Pan więcej mnie obchodzisz, niżbyś mógł sądzić... juściż na całe życie nie zakopiesz się tu na wsi?
— Owszem, sądzę, że nic lepszego nie mam do zrobienia...
— Więc tak, służyć, rdzewieć, zabić się dobrowolnie? Borowa jest miłą ustronią, ale dla tak młodego człowieka, który całą jeszcze przyszłość ma przed sobą, może pracować, dźwignąć się, sobie i drugim być użytecznym!!
— Bałbym się — rzekł Jan — żebym za wiele pragnąc i chcąc iść za daleko, nie zaszedł tam gdzie biedny Leon...
Kobieta zmierzyła go okiem surowem.
— Ja mało żądam i nie zamierzam iść wysoko, czując, że siłby mi zabrakło; alboż tu na wsi i wśród ciszy pracować i stać się użytecznym nie mogę? Czyż koniecznie wznosić się i dobijać czegoś potrzeba?
— Masz pan słuszność — odpowiedziała chłodno — są ludzie nie stworzeni do walki i zdobyczy... omyliłam się.
— Ja właśnie jestem jednym z tych ludzi, wierzących, że na kaidem stanowisku w życiu można spełnić jego zadanie i nie pragnę ani więcej, ani inaczej.
— Choć niepotrzebne może, te kilka słów niech panu dowiodą, że mu szczerze sprzyjam — dodała kobieta — nie zważając na wstręt jaki w panu obudzam...
— Pani! czyżbym śmiał!
Hrabina uśmiechnęła się tylko, i na wykrzyk ten pełen grzeczności chłodnej, odpowiedziała wzrokiem, który mówić się zdawał — czekaj, zobaczemy czy wytrwasz!
Wzięła książkę w rękę, a Jan rad że go uwolniono, po cichu się, ścigany tem wejrzeniem oddalił.
Pan Aleksander, który postrzegł że był u pani Bulskiej, czatował już na niego ciekawy.
— Czego ona chciała od ciebie? — zapytał chwytając Bronicza...
— Prawdziwie nie wiem — rzekł zmieszany bibliotekarz — zdawało się podobno hrabinie, że ja maluczki robak, nie dość pokornem i przyjaznem okiem na nią spoglądam; robiła mi jakieś wymówki, dawała rady...
Pan Aleksander ruszył ramionami... i zamilkł, nie śmiejąc dopytywać więcej, i zasępiony poszedł na górę.
Tymczasem Sir Morton pukał do drzwi bóstwa z kolei i oznajmywał się z wizytą, a choć hrabina chora była, przyjęto go jednak. Zrazu usiadł milczący i chmurny, jakby się zbierał na wypowiedzenie rzeczy, która go kosztowała wiele namysłu i nie łatwą była do wyrzeczenia, a po chwili tak zaczął:
— Pani tu źle, nudzisz się, cierpisz, nieprawdaż?
— Ni mniej ni więcej, jak wszędzie.
— Trzeba to raz skończyć — rzekł Anglik stanowczo.
— Zapewne, ale jak?
— Wziąć ślub i jechać do Anglii ze mną...
To oświadczenie bez przygotowania żadnego, bynajmniej hrabiny nie zdziwiło; rozśmiała się.
— Ja panią kocham — kończył zimno Sir Dawid — spodziewam się, że uwierzysz temu; żaden Morton nie skłamał nigdy... a pani?
— Ja panem się bawię — odpowiedziała kobieta...
— To dobrze... miłość przyjść musi później?
— Musi?
— Powinnaby — rzekł Morton — dziś się pani decyduje, jutro jedziemy do Warszawy, za tydzień jesteśmy w Londynie...
Bulska poczęła się śmiać z cicha, poglądając na Anglika, który stał nieporuszony na oko, pełen przyzwoitości, ale uparty jak egzekucja...
— Trzeba to raz skończyć — dodał — jeżdżę za panią lat dwa... radbym wiedzieć czy ta podróż sentymentalna skończy się weselem czy odmową? Pani także nie służy ten stan wdowi, nudzisz się: Baron Herder Niemiec nieznośny, Hrabia Tytus stary i zbabiały, o muzyku nie ma mowy; mogłabyś pani pójść za niego za lat dwadzieścia, ale dziś... toby było szaleństwem!... zresztą nie kochasz go... Ten spleen, na który pani cierpisz, spokojne życie w Morton-Castle uleczy... Nic nie pozostaje tylko dopełnić formalności i stanąć do ołtarza...
— A gdybym nie chciała?
— Pozostaje powiedzieć mi to otwarcie, naówczas podamy sobie ręce, i rozstaniemy się do widzenia na dolinie Józefata, dobremi, spodziewam się, przyjaciołmi.
Pani Bulska nic nie mówiąc podała rączkę białą Anglikowi, który ją ujął i spytał.
— Tak?
— Jak widzisz...
— Nieodmiennie.
— Niestety! do widzenia na Józefata dolinie.
Anglik nie zdawał się ani zmięszany, ani bolejący, dobył pularesu i z niego bilet wyjąwszy położył na stoliku.
— Gdybyś się pani rozmyśliła jednak — rzekł sucho — bo to wszystko bywa, oto mój adres; rok jeszcze czekać mogę.
— A! darmo kochany Sir Dawidzie; powinszuj sobie od razu, że dziwacznej i złej żony mieć nie będziesz.
Sir Dawid schowawszy pugilares, drugi raz podał jej rękę, zawrócił się, wyszedł i w godzinę potem, pożegnawszy gości i gospodarzy, konno, opakowany w kauczukowe pelerynki, chustki, kalosze i mackintosze, wyruszył z wiernym swym sługą w dalszą pielgrzymkę żywota.
Wieczorem zdziwili się wszyscy, nie ujrzawszy go już w salonie, ale Baron Herder ucieszył się, że pozbył współzawodnika, a chorążstwo troskliwie badali, czy ten wyjazd nie był spowodowany jakiem w gościnności uchybieniem.



Reszta przybyłych cudzoziemców do jakiegoś czasu pozostała jeszcze w Borowej, na udręczenie pana Aleksandra, który skazany był raz w życiu żywo przywiązać się do kobiety, ani jej pojąć ani wielkiego dla niej nie mogąc mieć szacunku. Było to położenie zaprawdę trudne, z jakiego zwycięzko ludzie tylko wielkiej woli i charakteru wychodzą; na obu nie zbywało panu Aleksandrowi w pospolitych życia warunkach, ale dziś czuł się złamanym i słabym. Przeżywszy znaczną część młodości w chłodzie serdecznym, nie wyburzywszy się młodem piwem, chorował dziś tem niebezpieczniej że zapóźno. Rozsądek wskazywał mu jasno zagadkową tę postać, jako dziwaczne i kapryśne zjawisko, nieszczęśliwą istotę skazaną na niepokoje wiekuiste, chwilami podnoszącą się do jasnego pojęcia życia i jego obowiązków, zdolną do ofiar, to znów upadającą nizko, wijącą się w męczeństwie namiętności, to sercem na poświęcenia gotową, to szydersko z siebie i ze świata czyniącą igraszkę. Widział pan Aleksander, jak trudnem było zwyciężyć taki charakter, złamać skrzydła rozbujałej fantazji, i obmyć modlitwą, wiarą, spokojem serce rozranione; ale rozsądek nie tamował namiętności, czuł niebezpieczeństwo na jakie się narażał, widział zaślepienie swoje, słabość, i pokonać ich nie mógł. Przyszło do tego, że sam się z siebie śmiejąc, uniewinniał ją, oczyszczał, znajdował na każdy jej grzech wymówkę, każdej płochości tłumaczenie, na ludzi i świat składając wszystko; zdawało mu się, że szczęście, spoczynek, że usunięcie się od ludzi, jeszcze by jej mogło oddać skrzydła anioła... łudził się i szalał.
A ona? któż ją mógł zrozumieć? raz była dlań niewinną dzieweczką, uśmiechającą się i pełną uczucia, to znowu nielitościwie szyderską zalotnicą; pociągała i odpychała, zrażała i dawała nadzieję; zdawało się, że z nim jak z innymi, ten proces drażnienia, ta namiętność którą wywoływała na rozkazy, były jakąś zabawką i lekarstwem na wyżycie. Z kolei jak inni, pan Aleksander miał swoje dnie i godziny, błyski szczęścia i czarne chwile; tak samo postępowała z baronem Herderem, z Dahlbergiem, z Leonem, nad którym miała litość jakąś, z góry i dosyć lekko z Salvianim, ale na teraz najczulej, najwidoczniej przychylnie z nieszczęśliwym Broniczem, któremu jej łaska stawała się ciężarem niewypowiedzianym.
Jak inni gonili czarodziejkę, on stale od niej uciekał, nie okazując ani wstrętu, jaki mu przypisywała pani Bulska, ani nawet zbytniego nią zajęcia. Pierwszy to był może człowiek jakiego w życiu spotkała, co się potrafił oprzeć urokowi, a nawet go w niej nie znalazł. Sądził o niej ze swą młodzieńczą prostotą chłodno, nie wymawiając za błędy i nie przebaczając ich dla wdzięku. To może właśnie było powodem, ze się pani Bulska usadziła przemódz go i opanować jak drugich...
Z ludźmi rozmarzonymi, zepsutymi, wcale to szło inaczej; tu pozorny chłód nie dawał przystąpić, a niemiłosierna logika wieśniacza burzyła najszczęśliwsze strategiczne pomysły. Widział jej piękność, na chwilę nawet z razu uczyniła na nim wrażenie jakieś, ale wprędce charakter Doroty, jej lekkość, chciwość uwielbienia i oklasków, kapryśne miotania się, ostudziły chłopaka, który cierpiał za pana Aleksandra, i zżymał się widząc go upadającym jak drudzy. Im więcej zbliżała się doń, wyróżniając widocznie i niezasłużenie, usiłując go pochwycić tem pierwszeństwem jakie mu dawała, tem Jan trzymał się dalej, ostrożniej i bronił się czarownicy.
Dramat ten spadający na Borowę, można sobie wystawić jakie tu czynił wrażenie, jak nieobytych ze światem zdumiewał i niepokoił. Zrazu usiłowali go sobie wszyscy tłumaczyć jak najwzględniej, po chrześcjańsku, uniewinniając, zakrywając winę, biorąc wszystko ze strony wybitnej i pozornej; przybycie cudzoziemców, rozbudzona miłość w panu Aleksandrze, nareszcie zwrócenie się pani Bulskiej do Bronicza, wprawiło wszystkich w osłupienie i podziw smutny. Chorążyna, którą potrafiła sobie pozyskać, cofnęła się i ochłódła, stary chorąży, nie wiele widząc, dostrzegł wreszcie niebezpieczeństwa, dwór cały z oburzeniem poglądał na scenę dla niego niepojętą i gorszącą.
Każdy jednak ukrywał o ile możności uczucie swoje, nie chcąc powiększać boleści drugich, zdradzającej się zasępieniem i niepokojem; oczekiwano jakiegoś wypadku, końca, rozwiązania i oswobodzenia z tych więzów, powrotu do starego życia, które niestety, nie wraca nigdy! Jest-że dwie godziny-siostry, coby były dwiema kroplami wody, zupełnie podobnemi do siebie? przeszłość zostawia męty i osady, wonie i pamiątki, barwy i okruszyny — po za sobą.
Tymczasem piękna pani zdawała się nic nie widzieć, i nie wiele ją obchodziło co w Borowej się działo; oswoiła się ze swem położeniem, była jak w domu u siebie, śmiała się, rządziła, zmieniała po troszę obyczaje, szukała rozrywek, rozporządzała przez pana Aleksandra jak chciała. Każde jej słówko było rozkazem.
Dom też zmieniał się powoli i nowe żywioły poczynały wpływać na jego obyczaje: dawne patryarchalne stosunki Jamuntów z otaczającymi, przerabiały się na pospolite panów z rezydentami, nowi ludzie odepchnęli poczciwych starych przyjaciół, obchodząc się z niemi nie tak jak tu w Borowej zwykli, ale jak się z uboższymi na świecie, nie wiele na nich zważając obchodzą panowie. Nikt przy tych gościach śmiało po staremu odezwać się nie śmiał, nie usiadł, nie roześmiał się swobodniej. — Doroszeńko, Zbrzeski, Hończarewski, panna Jamuntówna, po raz pierwszy poczuli, że nie daleko od sług stali.
Ksiądz Ginwiłł obawiał się odezwać słowem szczerem i serdecznem, nie dla śmiechu, który go nie obchodził wcale, ale żeby nie dać powodu do poniewierki świętych prawd, i nie być kamieniem obrażenia; smutny, posępny, wynosił się z salonu po obiedzie, przychodził późno i rzadko, przesiadywał w domu i modlił się. On i chorążyna spoglądali na siebie, niekiedy jakby wzajemną boleść chcieli sobie dać uczuć... rozumieli się biedni. Humor staruszki zmienił się bardzo także: uśmiech pozostał na ustach, uprzejmość w obejściu toż samo, ale swobody dawnej nie było, a często zamyślała się tak, że po razy kilka ksiądz Ginwiłł i Jamuntówna powtarzać jej musieli nim usłyszała i opamiętała się o co im chodziło.
Proboszcz, zwyczajem swoim wyładowawszy kieszenie chlebem, już miał jednego dnia wysunąć się do dworku, gdy chorążyna oczyma znać mu dała, że chce z nim pomówić; wstrzymał się więc pod jakimś pozorem i czekał aż wyszli wszyscy. Zostali z staruszką sam na sam; w milczeniu załamała ręce i łzy puściły się jej z oczów, które żywo otarła; ksiądz Ginwiłł poczuł także mokre powieki i nieznacznie rękawem po nich przesunął.
— Mój ojcze, mój ojcze — zawołała chorążyna — skończyło się więc szczęście nasze... Bóg dotknął... a! ciężko.
— Imie Jego błogosławione — poważnie odparł proboszcz...
— A! i ja codzień stań się wola Twoja powtarzam — przerwała chorążyna — ale serce boli... Tę kobietę zesłał nam los, żeby wszystko zniszczyć czemeśmy się cieszyli, czego spodziewali. Jestli to żona dla Olesia? sam osądź, a Oleś się w niej kocha, szaleje biedak... Kto wie na czem się to skończy, a na oboje wpędzi do grobu. Chorąży codzień więcej przybity... Jaka przyszłość Aleksandra? Borowej? Widzisz co ona tu wyrabia będąc gościem, cóż gdy zostanie gospodynią? Nie wiem sama czego życzyć? pójdzie za niego, całe życie zniszczone... zatrute; nie zechce? nieszczęśliwy... i nie ożeni się pewnie więcej. Słowem... Bóg dotknął boleśnie... i nie ma środka żeby się z tego dźwignąć.
— Tak, dziś trudno! ale i dziś Ten co dotknął, czuwa i poratuje, bo miłosierdzie jego wielkie... Otóż to wasze poszanowanie świata, formy, grzeczności... wiążą wam usta przywyknienia; nie puszcza przez nie prawdy strach jakiś dziecinny, i giniecie zabijając się sami! — zawołał proboszcz. — Folgujecie złemu aby nie być niegrzeczni, milczycie gdy krzyczeć potrzeba... brak wam zawsze odwagi... Czemu nie było mówić jej prawdy od razu, lub drzwi wskazać, aby sobie gdzieindziej teatru szukała? Ha! a teraz późno, mościa chorążyno.
— Mój ojcze, jabym i dziś męztwo znalazła, gdzie o dziecię idzie i całą przyszłość jego... ale cóż to pomoże teraz.?... a możnaż było spodziewać się tego z początku?
— Albo ja tam wiem, albo ja to ten świat znam? — zawołał kanonik — jam mu obcy, prostych ludzi i wieś tylko naszą rozumiem, dalej nawet pojąć nie potrafię zepsucia babilońskiego... z jakiego nam ten gość zawitał. Alebym ja go kropidłem i święconą wodą wygnał... I dziś powiedziałbym jej otwarcie: jedź sobie gdzie oczy poniosą, a nie zatruwaj nam spokoju.
— Tak... Aleksander pojedzie za nią! — zawołała chorążyna.
— Nie, on was kocha... każecie mu, zostanie.
— I zamęczy się i zginie... nie mówmy o tem, kanoniku. Bóg już niech uczyni co mu się podoba, ja nie potrafię nic, chyba płakać.
— Chyba pani nie widzisz, jaka to przyszłość gotuje się dla Olesia, jeśli ta kobieta, jak mnie się zdaje, chciwa bogactwa i imienia, chciwa poczciwego człowieka, który się jej oprzeć nie potrafi, doprowadzi go do tego, że was na klęczkach o pozwolenie ożenienia prosić będzie? Co się stanie z Borowej? a! sromota! sromota! już dziś cała rzesza jej kochanków tu siedzi bezwstydnie.
— Kanoniku! ty to mówisz?
— Ja! ja! a jakże ich nazwać? a po cóż za nią się włóczą? uczciwa kobieta tych hołdów nie potrzebuje, bo one jej uwłaczają; z ludzi sobie igraszki i zabawek nie robi! Do czego to podobne? Jeszcze jej mało tych ichmościów, i dzieciaka Bronicza bałamuci!
— Tak ci się zdało!
— Daj Boże bym się mylił, ale poczciwy chłopiec tak jest jak być powinien; czasem lepsza wielka prostota nad przebiegłość i znajomość świata, prawe serce oburza się w nim, i ze wstrętem patrzy na tę kobietę.
— A! gdyby to uczucie przelał w Olesia... Kanoniku, nie mówiłeś z nim kiedy, nie starałeś się go opamiętać? Janie śmiem zaczepić tak draźliwego przedmiotu... Oleś milczy przede mną, ja także... tobieby może najwłaściwiej było słowem kapłana i przyjaciela do jego serca za nami spłakanemi przemówić.
— Alboż myślicie żem tego nie próbował? — rzekł proboszcz — ale przedemną już nie z synowskiem wylaniem dawniejszem pan Aleksander, chłodny, milczący, wypiera się, nie chce wyspowiadać szczerze... ucieka, unika... tu rodzicielska władza jedna wystąpić może i oczy mu otworzyć...
— Tak! gdyby opór z naszej strony nie podraźnił więcej, nie wywołał w sercu większego jeszcze uczucia?... któż wie, mój kanoniku, czasem lepiej milczeć i nie widzieć. Słowo wyrzeczone bywa niebezpieczne; a nuż zażąda od nas pozwolenia? a! oddalmy tę chwilę!
— Na nic się ja tu pani ani pociechą ani radą nie przydam — smutnie rzekł ksiądz Ginwiłł; — koniec końcem nic nie pozostaje do czynienia — modlić się i czekać, a tymczasem przypatrywać się, jak ta trzpiotnica z Borowej sobie czyni plac igrzysk jakichś i Sodomę!
— Nie mów, kanoniku...
— Milczę, mościa dobrodziejko... bo cóż to moje gadanie pomoże?
Smutnem westchnieniem skończyła się ta rozmowa, a łzy które otarła chorążyna znowu jej oczy zwilżyły. Kanonik uczuł, że był nadto surowym i począł pocieszać jak mógł, ale mu już nic nie odpowiadała staruszka, szeptała tylko — stań się wola Twoja.
— Nie ma co — rzekł sobie w duchu poczciwy ksiądz, powracając do dworku — ja tu na nich krzyczę, a sam najwięcej winien jestem przez respekt dla świata... im nie wypadało, to pewna, ale mnie samemu należało wyforować tę jejmość... Cóżby mi się stało, gdybym jej słowa prawdy powiedział? korona z głowy nie spadnie jeśli się pośmieje ze mnie starego, albo nawet nieposzanowawszy sukni kapłańskiej połaje. Nie ma co — dodał — nie ma co — potrzeba się z nią rozmówić otwarcie, a co Bóg da to będzie.
To postanowienie uczyniwszy, że dosyć był żywego ducha ksiądz kanonik, już sobie rady dać nie mógł, póki go nie dopełnił, szukał tylko zręczności, a ta mu się rychło trafiła. Pani Bulska, która podróżowała wiele, opowiadała też dużo o podróżach swoich po świecie; jednego dnia zgadało się o Rzymie, i zaczęła obszernie o obrzędach wielkiego tygodnia, których parę razy była świadkiem, potem o różnych pamiątkach wywiezionych ze starej stolicy. Pochwaliła się tem, że i Agnus Dei miała poświęcony przez papieża.
— Dawniej to — rzekł proboszcz — rzecz była po naszych domach pobożnych bardzo pospolita, dziś już prawie nie widziana...
Że się w tej chwili rozchodzono z sali, hrabina zaprosiła kanonika do siebie, dla pokazania mu tego Agnuska, relikwiarzyka, jako i innych pamiątek rzymskich.
Ksiądz Ginwiłł wszedł pierwszy raz do apartamentu pięknej pani, choć mu nie tyle w głowie były świętości, jak rozmówienie się z nią, które miał na sumieniu; z roztargnieniem obejrzał owe osobliwości, i wysłuchawszy obszernej powieści o ich nabyciu, zebrał ducha, żeby przemówić jak się czuł obowiązanym.
— Moja mościa dobrodziejko — rzekł siadając — kiedy tu sam na sam jesteśmy, pozwólże mi jako kapłanowi i starcowi w sprawie twojej i całego tego domu przemówić do siebie...
Pani Bulska nie zdała się ani zdziwioną, ani zmieszaną tym wstępem, uśmiechnęła się i usiadła na przeciw księdza.
— Mówmy — rzekła... — mówmy otwarcie...
— Masz pani przed sobą księdza i starego przyjaciela tej rodziny, nie miej za złe co powie z serca i uczucia obowiązku, chciej posłuchać cierpliwie. Krótko powiem... Pani niepokój i łzy wniosłaś do tego domu...
Hrabina zdawała się przerażoną. — Ja? — zawołała.
— Tak jest.. — mówił ksiądz Ginwiłł — myśmy tu przywykli do życia ustronnego, spokojnego i ograniczającego się na tem co nas otacza; długie lata upłynęły nam szczęśliwie pod opieką najzacniejszych tych ludzi. Z twojem przybyciem postradaliśmy pokój i trwoga opanowuje nas o przyszłość. Jesteś dla nas istotą niepojętą... nie wiemy zkąd idziesz i do czego zmierzasz, nie umiemy cię poznać.. Chorążstwo oboje i wszyscy ich przyjaciele drżą o przyszłość. Nie potrzebuję wyjaśniać przyczyn. Pan Aleksander przywiązał się do pani... zerwał stosunki, których sobie rodzice życzyli... co z tego wszystkiego będzie? Pani dla nas nie jesteś stworzoną, ani ten zakątek dla niej; my żyjemy w kupce wybranych i nie pragniemy więcej, tobie potrzeba coraz świeżych i coraz więcej ludzi. Prowadzisz za sobą ich gromady... uśmiechając się do wszystkich zarówno... nie odpychasz nikogo... Łacno ci przyjdzie nas odjechać i porzucić, dziś, jutro, ale zasiany tu niepokój zostanie. Godziż się dla kaprysu jakiegoś poświęcać szczęście tylu istot?
— Mój ojcze — odezwała się pani Bulska, w której oczach łzy się zakręciły... — nie czuję się winną... przyjechałam tu spocząć, nie starałam się o przywiązanie pana Aleksandra wcale... nie zwoływałam tu tych ludzi, którzy przybiegli za mną... Zresztą, powiedz mi, co mam uczynić, żeby okupić winę moją... zrobię co rozkażesz...
— Otóż to sęk — rzekł pokorą rozbrojony ksiądz Ginwiłł — że ja nie wiem sam co tu robić... Pani nam nawarzyłaś tej kaszy... myślże co teraz począć...
Bulska z uśmiechem przelotnym spuściła głowę, ale znać było, że zafrasowanie proboszcza, które wzbudziło ten śmieszek, dotykało ją szczerze, że je uczuła głęboko.
— Naprzód — dodał kanonik — tę czeredę odprawić!... Przypuszczam, żeś pani najniewinniejsza temu ściąganiu ludzi, którzy się jednak koło niej dziwnie wydają tu na wsi; jeśli z nich żaden nie ma prawa zostać, grzecznie czy niegrzecznie, pozbyć się ich należy...
— Masz słuszność, kanoniku... już jeden z nich odjechał, reszta powoli się rozjedzie... Oni mnie nudzą i męczą... Szukałam tu na wsi pokoju i ciszy, bo mnie świat znękał i utrudził; dobrze mi tu z wami, nie wypędzajcie mnie ztąd...
— A niechże Bóg uchowa! — dodał ksiądz — ale cóż będzie z panem Aleksandrem? nie dawaj mu pani nadziei, nie spoufalaj go z sobą...
— Potrzeba mi samej wyjechać wkrótce — przerwała hrabina — tak to się wszystko skończy najlepiej, nie prawdaż? ale słowo jeszcze: szczerze i po kapłańsku powiedz mi, proszę, czy to co mówisz z własnego natchnienia, czy cię kto przysłał?
— Bogiem się świadczę, że mi nikt nie zlecił, ale sumienie kazało...
Bulska popatrzała mu w oczy.
Rozśmiejesz się ze mnie — rzekła — ale ja mam myśl wrócić do Rzymu i zamknąć się w klasztorze...
Proboszcz zdziwił się w istocie, ale nie rozśmiał.
— Trochę trudno przypuścić — zawołał — żebyś pani tak skończyć miała.
— Nieszczęście mnie ściga, niepewność dręczy, na świecie drogi obrać nie umiem, idę fałszywą, błąkam się... trzeba wyrzec się woli i zamknąć za kratą... — westchnęła.
— Jestem dla was, a! i dla siebie zagadką — dodała ze łzami w oczach — uśmiecham się z boleścią w sercu, trzpioczę a cierpię wewnętrznie, jak dziecko coraz nowych szukam zabawek i w kwadrans je łamię, nigdzie złożyć głowy, nigdzie odetchnąć nie mogę... Może najspokojniejsze chwile życia spędziłam tu pod tym dachem i pojęłam pierwszy raz, że szczęścia nie na burzliwem morzu, ale na cichej takiej wodzie jeziora szukać trzeba...
— Ani na morzu, ani na ziemi, ani być może gdziekolwiek na tym padole płaczu — odezwał się proboszcz — szukajcie go w niebiesiech a znajdziecie. To błąd główny waszego żywota światowego, że wciąż się uganiacie za widmem, które nie istnieje... trochę spokoju, trochę folgi znaleźć można, ale możeż być szczęście trwałe tam, gdzie znikome i chwilowe jest wszystko?...
Pani Bulska zamyśliła się, proboszcz wstał powoli smutny.
— Mój ojcze — odezwała się — za kilka dni panów tych po jednemu powyprawiam; ciężą mi samej... o pana Aleksandra się nie bójcie... miłość choćby najgorętsza przechodzi... przeboleje trochę i zapomni.
— Właśnie pani nie znasz tego człowieka — rzekł kanonik — on się przywiązuje powoli ale trwale, serce jego przywykło nie coraz do nowych, ale do stałego uczucia, wychował się w tej atmosferze, w której jak najmniej zmian, po troszę nas godzi ze światem... Szukaj pani środka...
— Znajdę go — rzekła kobieta... znajdę, nie bójcie się... zresztą odjadę ztąd i wrócę wam spokój stracony...
Smutek pani Bulskiej, tak jakoś podziałał na poczciwego proboszcza, tak go z nią pojednał, a tak razem był mu boleśny, że z jego powodu się obudził — iż chciał się co najprędzej usunąć, aby nań nie patrzeć. Wyszedł nie rad z siebie, bo mu się zdawało to, że za surowym był z hrabiną, to znowu, że nie dosyć jeszcze szczerze i otwarcie spełnił swój obowiązek.
I idąc tak ulicą z głową spuszczoną, otoczony swemi psami, zapomniał nawet o nich, choć mu się szczekaniem dopominali, gniewając się na siebie za zbytek powolności, za przesadzoną surowość, za niezręczność wreszcie, i pierwszy raz może w życiu czując coś nakształt zgryzoty sumienia.
W niezwykłem czując się położeniu, trapił się nie wiedząc czy swoim obowiązkom podołał. Już był we drzwiach domku swego, gdy głośne: niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, zatrzymało go u wnijścia.
Kaleka grenadjer stał oparty o barjerkę.
— A ty tu znowu? nic dobrego jakieś! — rzekł o... to... to... jakiś... idź mi zaraz... pijesz słyszę niepoprawiony... i śmiesz tu jeszcze przychodzić?!
— Ja, piję! — zawołał grenadjer — ja? to potwarz... księże kanoniku... wodę piję chyba... a to od trzech dni chleba nie mam, za cóżbym pił?
— Tak! tak! chleba nie ma, ale wódka jest!
Grenadjer odchrząknął i poskrobał się po łbie.
— Mój ojcze — rzekł — a gdybym czasem kropelkę łyknął... ale pijany nie byłem, nawet miałem robotę, tylko Że to te Niemcy, to kiepsko płacą.
— Jakie Niemcy?
— A ten co stoi w miasteczku...
— Cóżeś jemu robił?
— Pilnowałem pakunku...
— Już się pakują? — zawołał z uśmiechem proboszcz...
Grenadjer postrzegł, ze dobrą powiedział nowinę, i frant zaraz z niej skorzystał.
— Pakują się, jadą, a ja umyślnie przysztykulałem do jegomości powiedzieć o tem... gdyby groszyk na tabakę!! Ej! Tatuniu! Kanoniku!
— Na tabakę... a wódka?...
— Zrana kieliszek...
— A w południe?
— No, w południe drugi...
— Tak, i na noc trzeci... i dziesiąty...
— Jako żywo! a zkądbym ja wziął na tyle?...
— Niby to ja nie wiem! — rzekł kanonik, dobywając jednak grosza z sakiewki... nosisz żydom wodę, a co zapracujesz to na gardło...
Grenadjer wyciągnął rękę, pochwycił jałmużnę i już śmielszy — rzekł kłaniając się:
— Człek bieduje, horuje... co za dziw że pociechy szuka w kieliszku, kiedy jej już nigdzie nie znajdzie. Sam jeden na świecie jak palec, żywej duszy coby dobre powiedziała słowo, na starość kaleka... a tu mu jeszcze i ten mizerny kieliszek gorzałczyny wymawiają...
Kanonik machnął tylko ręką, i nic już nie odpowiedziawszy, wszedł do dworku wzdychając.
— O! tak! tak! dumał, wszyscyśmy kalecy! ten na nogę, ten na serce, ten na sumienie, ów na rozum kaleka... a ze mnie taki doktor podobno, że nikomu rady nie dam, przebacz-że Boże słudze twojemu, jeśli nie tak jak powinien obowiązek swój spełnia. O! bom i ja kaleka!



Nie wiedziano w pałacu o wyprawie księdza kanonika do hrabiny, ale się skutki jej już uczuć dały. Baron Herder, który już przedtem się wybierał, nazajutrz stanowczo sam na sam z panią Bulską się rozmówiwszy, oznajmił swój wyjazd z Borowej, i dosyć smutny ruszył w świat, a trudno się było domyśleć jaką mu dano odprawę, tak równym zniósł ją umysłem. Pozostawali hrabia Dahlberg, Leon i Włoch uparty, którego pozbyć się zdawało najtrudniej. Muzyk wierzył w to, że piękna hrabina powinna była, musiała się w nim rozkochać nareszcie, pójść za niego i dać mu swą miljonową fortunę, o co najwięcej obszarpańcowi chodziło. Zawsze zręczna Bulska nie udała się wprost do niego, ale dwóch razem postanowiła wyprawić za jednym zamachem...
Widocznem było, że hrabia Tytus, choć w epizodach przysiadywał się do panny Krystyny Jamuntównej przypominającej mu, jak powiadał, śliczną Dolores Serral, hiszpańską tancerkę, w której się przez dwa miesiące w Paryżu kochał, znudzony był już pobytem w Borowej. Salviani trochę tę jednostajność dni przerywał i hrabia wielce się z nim poprzyjaźnił; na starego więc swego niewolnika rachując pani Bulska, schwyciła go w parę dni potem po objedzie, przechadzając się po salonie.
— Mój hrabio — rzekła — ja wkrótce powrócę do Warszawy.
— A! bo tu nudy nieznośne — przerwał Tytus — fortepian szkaradny!
— Wielką byś mi łaskę zrobił, gdybyś mnie od Salvianiego uwolnił. Wszystkim i mnie jest ciężarem, niewiedzieć jaką to ma minę... czybyś go nie wywiózł z sobą?
— A! dobrze — rzekł hrabia Tytus — ale... pani przyjedziesz także...
— Jak tylko będę mogła...
— Cóżbyś tu pani robiła?... to nawet dziwnem mi się wydaje, żeś pani u tych poczciwych Jamuntów tak długo wytrwać mogła... Szanuję ich, ale niesłychanie są nudni; stary nic nie gada, podobny do chińskiej lalki, kiwa głową i po wszystkiem; chorążyna uśmiecha się, i nie zabawna też wcale... panna Jamuntówna straszna! Krystynka śliczna, ale...
— Ale jej nie zbałamucisz! — przerwała hrabina.
— Złośliwą jesteś, hrabino...
— Stary z ciebie trzpiot, mój drogi... Najlepiej więc zrobicie, wyprzedzając mnie z Salvianim do Warszawy... Salviani mógłby się uplasować w teatrze... pomóż mu... zrobisz mi łaskę, a jeśli na to co wyłożysz z chęcią ci powrócę, żeby się pozbyć Włocha.
— Ale hrabina wiesz, że zawsze spełnić jej każdy rozkaz najmilszem dla mnie zadaniem, jutro lub pozajutro nas nie będzie.
W skutek tego przyrzeczenia w istocie hrabia Tytus, choć upierającego mu się mocno Włocha, zagarnął prawie gwałtem i porwał z sobą do Warszawy. Nie byłby może dał się zabrać śpiewak, gdyby hrabina nie dała do zrozumienia, że sama do miasta wracać myśli. Został tylko biedny Leon, któremu, że Bulska malować kazała, całemi dniami w swojej izdebce nad jakimś obrazem pracował, przeznaczonym do kościoła Borowskiego.
Powoli więc wrócono do dawnych zwyczajów i wszyscy odetchnęli nieco po odpłynieniu cudzoziemców, a hrabina widocznie starając się jak najmniej być natrętną, usunęła się do swoich apartamentów, w których większą część dnia przebywała na czytaniu. Chorążyna i wszyscy postrzegli w niej zmianę, której przyczyn inaczej jak znudzeniem wytłómaczyć sobie nie mogli; milcząca była, zamyślona, smutna, wesołość wprawdzie wybuchała chwilami, ale ustępowała szybko jakiejś tęsknocie, nie wiadomo czy szczerej, ale odegranej doskonale.
W ostatku i Jan Bronicz, względem którego piękna pani była obojętną, ledwie nań spoglądając, a rzadko przemawiając słowo, znikł także z Borowej, bo mu pan Aleksander kazał objąć folwarczek w Kryłowie...
Po odjeździe wprawdzie, dowiadywała się o niego u chorążynej, i jeszcze smutniejszą była jakiś czas pani Bulska, ale każdym dniem głębiej wcielając się w życie i obyczaj mieszkańców Borowej, hrabina w końcu stała się niemal konieczną cząstką tej cichej rzeczypospolitej, w której zajęła miejsce powoli, zręcznie wciskając się w nią tak, że się stała dla wszystkich potrzebną... Nikt lepiej nad nią nie potrafiłby zjednać sobie nieprzyjaznych, ośmielić przestraszonych, zastosować do życia ich, tak różnego przecie od tego w jakim ta kobieta kilkanaście lat wprzód spędziła. Nie widać było po niej ofiary, znudzenia, zdawała się spokojną i szczęśliwą. Chorąży po troszę nawet już się z nią godził, chorążyna wzdychała i bacznie przypatrując się, coraz nowe wynajdywała przymioty, ksiądz Ginwiłł milczał nic nie okazując po sobie; a pan Aleksander nie rozpatrując się w przyszłości, korzystał z dni jasnych, których pasmo tak niespodzianie się dla niego rozsnuło. I zima upłynęła tak powoli, wśród zwykłej ciszy i zwyczajnego życia, jak gdyby w nie żaden się obcy żywioł nie wcisnął.



Kryłów, który państwo Jamuntowie oddali Janowi, był niegdyś osobnym folwarczkiem na granicy dóbr ich od Romaszówki położonym, nabytym przez ojca pana chorążego, dla dogodzenia spadkobiercom ubogiego szlachcica, co się nim podzielić nie mogli. W położeniu leśnem, wioseczka oddzielna, składała się z chat dziesięciu, które, niedogodnie dla samych włościan uposażone były, a osobnego wymagały ekonoma z powodu oddalenia, ludzi ztąd później przeniesiono zupełnie do sąsiedniej wsi Zahonnego, a szmat ten ziemi porzucono prawie. W starym dworku na horodyszczu mieszkał leśniczy, zasiewał kawał pól dawniej dworskich, sznurki włościańskie zapuszczono lasem... Wioski śladu już nie było, pozostał stawik przy dworze z malutkim młynkiem otoczony olchami wiekuistemi, karczemka nadedrogą, bo tamtędy na jarmarki jeździli z Romaszówki do Borowej, maluteńka drewniana kapliczka przy domu, trochę zabudowań podtrzymywanych przez leśniczego, jaki taki ogródek z lipami, a w koło las i las jak zajrzeć, błota i niziny....
Jednakże opuszczony ów Kryłów wcale nie był złą posadą i mógł mieć wartość swoją dla pracowitego człowieka. Brakowało mu ludzi, potrzeba się było najemnikiem obrobić, ale o tego dość było łatwo, bo koło takiej roli nie wielka jest praca; para woł6w do sochy i dość, lada szkapa zawłóczy drewnianą broną zagony. Ludzie zaś i Romaszowiccy i Zahonneccy, i starzy niegdyś Kryłowscy szli chętnie na grosz do roboty... Zresztą miał Kryłow na małej przestrzeni włók kilkunastu, które jego peryferję składały, czego tylko można było dla wygody wymagać: ziemię, miejscami wcale nie złą choć lekką, byle rowy pobić i osuszyć — lasu dostatek i dobrego, na budowę, a nawet i na towarne by się jaki balek znalazł — sianożęcie zarosłe, ale dobre grondowe, z których tylko łozy sprzątnąć i gdzie niegdzie wodę ściągnąć było potrzeba, wypasu dostatkiem, sadybę w doskonałem położeniu; wodę obfitą i młynek roczny, nietaki co to z wiosny i jesieni pomiele trochę, i stoi sobie potem całe lato odpoczywając, ale po troszę kołaczący i w największe mrozy i w najupartsze posuchy. Bywało tak, że w sąsiedztwie na większych stawach brak wody, a Kryłowska, makuterka, jak ją nazywano, po cichu sobie tarkocze a tarkocze, a ludzie zdaleka jadą do niej, — a we młynie zawóz nieustanny, i żyd co go trzymał, płacąc tysiąc złotych, za arędę z karczemką, bardzo na nim dobrze wychodził. Choć to na ten młynek było spojrzeć, aż śmiech brał, ledwie się na palikach trzymał, pochylony, popodpierany, miejscami przezroczysty, dach dranicami, słomą i wiszarem odziany, napozór niepoczesny, — ale go znali w sąsiedztwie, że deszczu nie czeka, kółko jego maleńkie jedno i drugie, dzień i noc się sobie obraca a falusz i kamień nigdy nie odpoczywają.
Oprócz młyna i karczemki, stanowiących już dochód pewny który na tysiąc z górą złotych liczyć było można, Kryłów miał pola ornego po czterdzieści kilka morgów w trzy ręce, i wcale nie złego, bo go na wiosnę nigdy woda nie zajmowała, a gatunek ziemi nie piasczysty, szary, trochę z glinką pomięszany, dozwalał przy nawozie nie tylko żyto posiać, ale i pszenicy kawałek. Leśniczy, co tam gospodarował, miał się dobrze wcale, i tęskno mu było opuszczać Kryłów, ale że jeszcze lepsze miejsce dostał od państwa Jamuntów, wyniósł się ze dworku. Nim jednak dla Bronicza go wyporządzono, jeździł tam kilka razy Doroszeńko, nic nie mówiąc i wszystko tu na nowo można powiedzieć z gruntu poregulował: grunta i rowy poczyszczono, opatrzono domostwo, zabudowania, poprawiono młynek, zagrodzono opuszczony ogródek, zasiano zmianę jedną, nasypano w szpichrz ziarna, żeby do pustego nowy gospodarz nie zajechał.
Troskliwość pana Aleksandra, ojcowska prawie, nie opuściła najmniejszej drobnostki: wiedział, że całem mieniem Jana było jego zawiniątko, chęć do pracy i wytrwałość, a nie śmiejąc mu dawać pieniędzy, tak zasposabiał Kryłów, aby prawie nakładu nie potrzebował. Odbywało się to po cichu i tajemnie, że mieszkający w Borowej Bronicz nie domyślał się wcale jak tam pracowano dla niego.
Dworek na horodyszczu opasanem staremi wałami, na których już dębów parę, lip, sosen kilka wyrosło, stał nad stawikiem, otoczony ogródkiem niewielkim, ale miłym dla cienia. Był w nim i stary szpaler grabowy nie strzyżony, i altanka z drzew odwiecznych i trochę owocowego drzewa i miejsce w kątku na pasiekę. Tuż czarna kapliczka, w której się już nabożeństwo nie odprawiało, ale jeszcze zachowana w całości znajdowała się w dziedzińcu. Nieco opodal stodółki, obórki, odryny, a nawet porządny sernik i gołębnik, dowodziły, że niegdyś pracowity szlachcic zamieszkiwać tu musiał. Dworek pod słomą, choć budowany i przybudowany, nie nowy już, wcale był jeszcze porządny, a gdy na nowo postawiono piece, pokładziono podłogi, wytynkowano ściany, pozaprawiano okna, aż się chciało w nim mieszkać, tak tu było wśród cienia i drzew miło, cicho i postaremu spokojnie i tęskno a rozkosznie wśród szumu lasów, przerywanego tylko klekotaniem młynka, który ciągle coś sobie rozpowiadał jednę powtarzając piosenkę. Młynek ten wciął tu słychać było, a w nocy jak stróż czujny, jeszcze się głośniej odzywał; stał on nad grobelką, którą do dworu jechać było potrzeba.
Naprzeciw stawku, otoczonego olchami i obrosłego trzciną i tatarakiem, nad drogą z Romaszówki do Borowej, wyglądała na górze karczemka zajezdna nawet dranicami kryta, wcale porządna; miejsce, gdzie dawniej około niej wieś się sadowiła, już dziś zarastało w części, ale jeszcze gdzieniegdzie stare grusze i rzędy wisień oznaczały sadyby.
Wszystkie trzy poletki tak rozłożone teraz były po zamianie gruntów i przesadzeniu włościan, że dwór okrążały; najdalsza zmiana była za stawkiem i karczemką, dwie przytykały do gumien, lekko więc było gospodarzyć mając je pod bokiem.
W dworku, którego ganek obyczajem dawnym miał wystawkę z dwoma słupkami, otoczoną ławkami, mieściło się izb trzy, spiżarnia i kuchenka. Z Borowej łatwo było sprzętem jakimkolwiek go zastawić i przywieziono co potrzeba, nie wykwintne, ale czyste i schludne: krzeseł kilka, łóżka, stołów parę. Doroszeńko zaofiarował swój kantorek, Kapitan Zbrzeski lusterko, ksiądz Ginwiłł obraz Chrystusa Pana, żeby strzegł i błogosławił nowemu gospodarstwu. Ale Bronicz ani wiedział że się tam o niego troskano, bo nawet koni parę, krów kilka, wołów dziesięć, owiec kopę postawiono w oborze i stajni, ludzi ponajmowano, a każdy z tych poczciwych mieszkańców Borowej cieszył się po cichu, jeśli mógł czem przysłużyć Janowi, którego kochali wszyscy. I tak jakoś zajmowało każdego to urządzanie Kryłowskiego folwareczku, że mimo bytności pani Bulskiej i strapień jakie ona sprowadziła na dom cały, nie było dnia żeby ktoś jeszcze czegoś nie przydumał i nie poddał. Z kolei każdy obmyślał jakąś niespodziankę; chorąży nawet dopytywał kiedy to tam będzie gotowo i polecił Doroszeńce, żeby się nie powstydzili oddając z rąk Kryłów. Staruszka z panną Jamuntówną o kobiecy wydział się troszczyły. Pulikowski wybierał konie, i gdy w pierwszych dniach kwietnia nadszedł czas siejby, dworek stał gotów, ludzie byli ponajmowani, stara gospodyni chodziła około kuchni, czekano tylko przybycia panicza, który o niczem nie wiedział.
Zaczynało puszczać na dobre, i ziemia szybko się rozmarzała, a powietrze ocieplało, gdy stary chorąży, który nie wiele zawsze zważał co się na świecie działo, stanął raz w oknie i rzekł głośno do Bronicza:
— A to mosanie, już wiosna, czas by ci do gospodarstwa swego.
— Gdybym je miał — uśmiechając się rzekł Jan.
— No, do Kryłowa, wszak ci go już puściliśmy; dla nas to nie potrzebny kłopot, nie ma co z tem robić, jedź ot, obejmij.
Bronicz pocałował w rękę Chorążego, a pan Aleksander, który stał tuż, gdy się ojciec szybko oddalił, dodał od niechcenia:
— Zapewne że jużby ci czas było do swego gospodarstwa... jedź, jedź.
Jan cały zmięszany, uszczęśliwiony i wdzięczności pełen, duchem pobiegł do Doroszeńki.
— Wie pan, że mnie już do Kryłowa wysyłają.
— A — rzekł rządca uśmiechając się — no to jedź; prócz tego trzeba ci myśleć o wiosennych zasiewach, a to jak wiesz folwarek bez ludzi, będzie co robić... to i ruszaj...
— A mogęż go zająć?
— E! dyspozycje dawno dane... ot jutro się zabieraj, a ja tam do ciebie na podwieczorek przyjadę zobaczyć...
— Gdzież ja tam pana przyjmę?! — rzekł zakłopotany Jan — to musi być pustka...
— Ot to! czem chata bogata, tem rada... czy mnie tam wiele potrzeba?
Nazajutrz rano, pożegnawszy chorążynę i prosząc ją o błogosławieństwo, które rozczulona staruszka serdecznie mu udzieliła, całując go w głowę; od milczącego chorążego odebrawszy krzyżyk, rozstawszy się z panem Aleksandrem obiecującym go odwiedzić na nowosielinach, Jan ruszył z odwiedzinami po dworze od jednego do drugiego, opowiadając o swojem szczęściu, którego jeszcze sam dobrze nie znał.
Panna Jamuntówna tak była grzeczna, że mu do wózka jeszcze pełną przekąsek kobiałkę włożyć kazała, wyszła z rumieńcem na twarzy dygnąć mu panna Krystyna, a od nich Bronicz pośpieszył do Pulikowskiego, który go wyściskał wzdychając.
— No, ot jedziesz na swoje gospodarstwo! daj ci Boże wszystko dobre — rzekł sapiąc kawalerzysta — ja ci trochę zazdroszczę, będziesz tam spokojny, tu wiekuiste intrygi, niepokój. A konia z sobą zabierz — dodał — zda ci się do gospodarstwa; tylko go nie długo każ przywiązać do wózka, żeby się nie uplątał, bo się skaleczyć może.
Hończarewskiego spotkał na drodze idącego z książką pod pachą.
— A co to, jedziesz? — zapytał — dokąd?
— Na własne gospodarstwo, do Kryłowa.
— Weźże Pismo Święte z sobą — dodał staruszek — a w wolnych godzinach rozczytując się, przekonasz, że mam słuszność, wszystko to głupstwo, o czem wy myślicie. Niechże cię Bóg błogosławi kochasiu, szczęśliwy jesteś, że tego antychrysta tu widzieć nie będziesz.
Kapitan Zbrzeski z Doroszeńką siedzieli w dworku na ganku, gdzie ich oko zachwycił odjeżdżający; uśmiechnęli się widząc z jaką gorącością młodzieńczą wybierał się w tę drogę i zapowiedzieli mu, żeby ich czekał z podwieczorkiem.
— Szczęściem, litościwa panna Jamuntówna zaopatrzyła mnie w mały zapasik — rzekł Jan — teraz się już nie tak frasuję czem panów przyjmę.
— Ja tu jeszcze dla ciebie mały przysposobiłem pohrebczyk, — odezwał się rządca wołając na chłopca — postawisz go w nogach, nie wiele ci zawadzi.
Jan nie chciał zrazu przyjąć, ale Doroszeńko się na niego ofuknął i gwałtem prawie kazał wstawić kufereczek, od którego klucz wsunął mu do kieszeni.
Po drodze zajechał i do księdza Ginwiłła, którego zastał w wielkiej rozpaczy nad zdechłym gołębiem rozciągnionym w pośrodku izby. Kauonik stał tak zamyślony, że nie zważał na wejście Bronicza.
— Przyszedłem księdza kanonika pożegnać.
— A! to już jedziesz? dokąd?
— Do Kryłowa, do mojej dzierżawy! — rzekł z przyciskiem młody chłopiec, dumniejąc.
— No! niechże cię Bóg prowadzi, moje kochanie — ściskając zawołał ksiądz Ginwiłł — alem ci zapomniał dać ze dwie pary gołębi na gospodarstwo, takich nigdzie nie dostaniesz, a nie ma zabawki jak z temi poczciwe mi stworzeniami, gdyby nie zdychały, ot jak ten łapaty, który mi takiego figla spłatał, bo się go odżałować nie mogę. Nie może być żebyś bez gołębi pojechał, ja ci klatkę zaraz dać każę, poczekaj.
— Ale gdzież ją postawię — uśmiechając się zawołał Jan — już mi panna Jamuntówna dała króbkę, Doroszeńko kuferek, i nie będzie gdzie usiąść.
— Klatka z gołębiami to się gdziekolwiek przyczepi — przerwał kanonik — tylko chwilę poczekaj; na to zawsze jest miejsce.
— To już później po nie przyjadę, bo gdzież ja na wstępie znajdę dla nich pomieszczenie i jedzenie?
— No, dobrze, ale mi pamiętaj, jak w niedziele będziesz na mszy, zabierz gołębie; ja ci najśliczniejsze, białe, czubate i łapate wybiorę, i będziesz miał z nich pociechę. A teraz, bądź mi zdrowy, kochany Jasiu, Bóg niech będzie z tobą i Aniołowie stróżowie niech cię w drogę pokoju i szczęśliwości wiodą.
I wyprowadzając w ganek, począł kanonik z serdecznem przejęciem odmawiać z psalmistą:
— „Do ciebie panie, podniosłem duszę moją.
„Boże mój w Tobie ufam, niech się nie zawstydzę.
„I niech się nie śmieją nieprzyjaciele moi, albowiem wszyscy którzy Cię wzywają, nie będą zawstydzeni.
„Niech będą zawstydzeni wszyscy nieprawość czyniący.
„Drogi Twoje okaż mi panie, a ścieżek Twoich naucz mnie.
„Prowadź mnie w prawdzie Twojej, a naucz mnie, boś Ty jest Bóg“.
I przy tych słowach Jan z dziwnem uczuciem pożegnał gościnną Borowę, puszczając się ku nieznanemu dotąd Kryłowu. Wieleć o nim słyszał od Doroszeńki, ale tak jakoś się składało, że choć parę razy tamtędy przejeżdżał, nigdy tego zblizka nie widział, odkładano umyślnie obejrzenie na potem, a on się też nabijać nie śmiał. Niecierpliwy chłopak radby był na skrzydłach zalecieć na tę nową sadybę, w której spodziewał się wkrótce dla rodziców pracować; ale jak na złość droga wcale nie była dobrą. Puszczało właśnie, groble rozmiękły, koła grzęzły po same matoczyny, a chłopak powożący ochoczo, oszczędzał koni i tak do zbytku gorących, które ich obu wiozły na nowe gospodarstwo. Był to dworski kozaczek, sierota do posług wzięty z Wołynia, którego dano Jasiowi za furmana i pokojowca razem; przywiązany już do niego, filut, figlarz, tancerz i myśliwiec zapalony, a zawsze tak wesół, że mu się oczy nawet gdy milczał śmiać zdawały, a przez sen pieśni wywodził. Choć tam we dworze dobrze mu było, ale rad także wyruszał do Kryłowa, gdzie się swobodniej panować spodziewał przy paniczu, gdy tu lokaje dworscy trochę nim pomiatali nieborakiem.
— A wiesz ty drogę? — spytał go Jan.
Iwaś odwrócił się śmiejąc do niego i ramionami tylko ruszył.
— Ot to! — rzekł — do Kryłowa? z zawiązanemi oczyma bym trafił.
— Daleko?
— A mila opętana, kozacka, ale byle nam za grobelki się wybrać, to na szpaczki cmoknę, a polecim, jak sokoły. Ej te groble litewskie, sto tysięcy by je mordowało, z kamienia na kamień, z dziury w dziurę, u nas tego na Wołyniu nie ma, równo jak po stole.
Gawędząc tak i dowiadując się coraz, rychło Kryłów się pokaże, Bronicz układając projekta na przyszłość, wyglądał już swojej siedziby, ale sokoły i przez las szybko iść nie mogły, bo wybojów było mnóstwo, a bryczka rzucała i w króbkach dzwoniły jakieś sprzęciki, dla których noga za nogą wlec się musieli żeby ich nie potłuc.
Przebywszy szerokie pasmo lasów, Iwaś wskazał biczyskiem czarną kapliczki kopułkę panu swemu, i krzyż jej stary pierwszy oznajmił z za drzew ogrodu dworek Kryłowski.
Zdjął czapkę Jan i pomodlił się w duszy.
Ujechawszy staje posłyszeli turkot młynka.
— A to już pański młynek trajkocze — rzekł kozak śmiejąc się — słyszycie, dzień i noc tak miele, oj! bo to słyszę młyn.
— A gdzież dwór?
— Ot tam w olszynie, za stawem, a ot karczemka wasza.
Wjechali na wygon, dalej na szerszą drogę i przed karczemkę, spuścili się nieco ku młynkowi, u którego stał żydek spoglądając na postawiony węcierz. Iwaś koniki zaciął i polecieli groblą ku dworowi, którego nagle ukazała się brama, zabudowania i całe obejście.
A tak to wdzięcznie bielało wszystko, wyświeżone, czyściuchne, że Jan, który się spodziewał zastać pustkę i nieład, aż się podniósł na bryczce zdziwiony.
— Ale to bardzo porządne! — zawołał — to śliczne!
— A cóż myśleliście? — rzekł kozak — że to nasze państwo zapędzą was na osmolone gruzowisko, kiedy tak panicza słyszę kochają!
Gdy stanął przy tej słomianej strzesze, na progu domostwa, wspomnieniem rodziców i wdzięcznością serce mu zabiło, i łzy potoczyły się z oczów, tak troskliwych rąk znalazł tu wszędzie ślady!! osłupiał rozczulony.
Z czeladni wybiegło dwóch raźnych parobczaków i stara Pałaszka, gospodyni, na powitanie pana, a Iwaś huknął na konie jak upior lecąc do stajenki, żeby prędzej zbyć szpaków i powrócić do pana, a z nim się po dworze rządzić.
Biło serce biednemu chłopcu coraz żywiej, coraz żywiej, gdy mu otworzono drzwi i wszedł do izdebek, wyświeżonych, widocznie nań oczekujących. Zdziwił się, widząc że nie tylko nic nie braknie, ale wszystkiego do zbytku; każdy kątek wywołał wykrzyknik nowy. Cóż dopiero gdy przyszło obchodzić gospodarstwo, ponaprawiane budowle, spichrz pełen, obórkę z ryczącem bydełkiem i te bogactwa, których posiadania nigdy się nie spodziewał.
Wzruszony, niespokojny, Jan chciał zaraz kazać zaprzęgać i powracać do Borowej, aby upaść do nóg Jamuntom i serdeczniej po synowsku im za tę pieczołowitość podziękować, gdy w ślad prawie za nim nadbiegła bryczka z Doroszeńką i Zbrzeskim. Bronicz stał jeszcze w ganku, gdy ci śmiejąc mu się z daleka nadjechali i wesoło chwycili go ściskać na progu, sypiąc życzenia.
— W tem wszystkiem widzę twoją rękę przyjazną — zawołał Jan rzucając się ku Doroszeńce; — doprawdy, nie wiem jak ci dziękować za ten dostatek, za tyle pamięci! czyżem ja na to zasłużył!!
— Ale tak, jest tu i moja ręka — odparł rządca uśmiechając się — chociaż ze mną przykładali się i inni, począwszy od starego chorążego, który o wielu rzeczach pamiętał, do pani, do pana Aleksandra i księdza Ginwiłła, co tu Chrystusa opiekuna ci powiesił. Kantorek masz ode mnie; daj Boże żebyś w nim zawsze miał co trzymać; jest tam coś i od kapitana, każdy tobie i ojcu twemu poczciwemu chciał dać dowód przyjaźni. Ale nie mówmy o tem, do środka panie gospodarzu i przyjmuj waszeć gości.
Gospodarz tak był tu jeszcze obcy, że Doroszeńko sam musiał go po większej części zastępować, i wraz z kapitanem obwiódłszy go po gospodarstwie, ogólne mu dał rady co robić, jak poczynać, co najpilniejsze było w Kryłowie.
— Ale co mam płacić rocznie? — spytał Jan.
— Tego nie wiem — rzekł Doroszeńko. — Leśnictwo to nie wiele lub nic nam nie zrobiło; stary chorąży zostawił sobie naznaczenie dzierżawy, a w każdym razie pierwszego roku na zagospodarowanie od tenuty będziesz wolny.
— Nie mogę wytrwać żebym do chorążstwa nie pojechał z podziękowaniem; jakkolwiek mi tu dobrze, ale bym nie zasnął spokojnie.
— No to razem jedziemy, a nocką sobie powrócisz kiedy chcesz — rzekł rządca.
Tak ledwie obejrzawszy się w Kryłowie, Jan pospieszył nazad, i powrót jego nie zbyt zadziwił chorążstwa, chociaż stary wymknął się od podziękowań i powiedziawszy tylko — co tam! co tam! uciekł do swoich pokojów. Chorążyna poczęła się rozpytywać Jana jak mu się tam podobało, czy jeszcze nie braknie czego, i nakoniec obiecała na wiosnę przyjechać z panną Jamuntówną w gościnę do Bronicza.
— Zobaczymy też jak sobie pan Jan da rady i wyegzaminujemy gospodarstwo, będziesz z nas miał surowych sędziów, gotujże się, moje kochanie.
Bronicz był cały promieniejący szczęściem, a pani Bulska, która na scenę podziękowań dla siebie niezrozumiałą trafiła, chmurno spojrzała na niego.
— Pan wyjeżdżasz? — spytała go.
— Jużem nawet był wyjechał, ale mnie wdzięczność zmusiła nazad powrócić.
— Dokąd? na gospodarstwo jakie?
— Tak pani, jadę do pracy, która mi się uśmiecha; mam z łaski państwa puszczony sobie kawał ziemi, i pocznę w Imię Boże czynniejsze życie.
Bulska uśmiechnęła się.
— Winszuję — rzekła po cichu — staniesz się pan kapotowym szlachcicem, czytelnikiem berdyczowskich kalendarzy i bardzo przyjemnym hreczkosiejem.
— Nic też więcej nie pragnę.
— I nie tęskno panu będzie wśród tych lasów za lepszym światem?
— Nie znam i nie wyobrażam sobie lepszego.
— A! na to już nie ma co powiedzieć! — Uśmiechnęła się znowu. Szkoda mi jednak pana co tak myślisz młodość swą zakopać na wsi, mógłbyś do czegoś lepszego dojść, niż do ekonomowania na małym kawałku jałowej roli.
— Nieszczęściem ja się ani znam na lepszem, ani wzdycham do niego... w ojcu, co sam chodzi spiewając Kiedy ranne i Kto się w opiekę, za sochą, mam ideał dostojności i pracy, nie żądam więcej, pragnę stać mu się podobnym.
— Szczęśliwi, którym tak mało do szczęścia potrzeba — odpowiedziała pani Bulska.
— Życie na zagonie i w pałacu równo upływa i kończy się, a słusznie ktoś powiedział, że Bóg nas nie spyta ani cośmy umieli, ani cośmy mieli, tylko jakośmy spełnili obowiązki i co zrobiliśmy na świecie. Łatwiej słabym podołać mniejszemu, niż na większe się porywać.
— Z pana moralista wielki — rozśmiała się pani Bulska — chociaż łatwoby mi było to rozumowanie pokonać, ale go psuć nie chcę. I spojrzała nań z rodzajem politowania szyderskiego, ale Jana to nie zabolało tak, jak ludzi światowych, nie dojmowało go wcale, nie miał pychy, czuł się maluczkim. Widząc go tak spokojnym i niezwyciężonym, piękna pani zamyśliła się trochę; a Bronicz korzystając z zadumy, wymknął się po cichu, spiesząc do swego domu.



Bodaj-to młode życie! ale tyle już o niem powiedziano, napisano i każdy co je minął, tak dobrze czuje jaki skarb utracił, że nic już zdaje się dodać niepodobna na chwałę młodości. Nie każdy jednak młody wiekiem jest sercem młody, są biedne ludziska zepsute wychowaniem tak, że od razu z pieluch starymi wychodzą; nasz wiek szczególniej, któremu pilno zawsze, co tak oszczędza czasu i rusza spiesznie naprzód, jak gdyby najpotężniejszy cel miał przed sobą, uwziął się żeby młodość wymazać z życia. Nie pozwalają dzieciom być dziećmi, a młodzi już później sami starają się jak najprędzej zestarzeć, i uczucie w nich gaśnie w wieku, gdy dawniej ledwie się rozbudzać zaczynało.
Jan Bronicz, który po staremu wychował się jak Bóg dał, miał jeszcze całą młodość swoją, to też świat i wszystko co na nim go spotykało, bawiło, zajmowało, obchodziło żywo i brał się do życia z zapałem. Można sobie wyobrazić jakich tam wzruszeń i szczęścia było źródłem, maluczkie jego zagospodarowanie się w tym Kryłowie, który mu się wydawał i piękny i dobry i zasiany obietnicami przyszłości. Gdy po dniu spędzonym w polu na pracy, wieczorem u komina wziął książkę w rękę i chciał umysłem trochę popracować, aby mu nie dać zardzawieć, zrazu nie było sposobu oprzeć się oblegającym marzeniom; śnił jak wielkich tu rzeczy dokona, jak się dorobi, jak wzorowe zaprowadzi gospodarstwo, jak rodziców weźmie na spoczynek do siebie, Andzię wyposaży, kapitał zbierze i wioskę kupi...
Nigdy nie zapragnął więcej, ani stęknął na ubóstwo swoje, na maluczki zakres działania; żądze jego nie wybiegały nad dach kryłowskiego dworku i ciszę wiejską tego ustronia, do którego się serdecznie przywiązał. Chwila, w której gospodarstwo swe na nowosielinach poczynał, dobrze też była wybrana, aby mu się tu wszystko jak najśliczniej wydało; wiosenną szatą okryty w oczach jego umajał się Kryłów, puszczały olchy, zarastały trawą błonia, pękały lasy, a orzeźwiające ich powietrze przejęte woni tysiącem, karmiło piersi spragnione. Codzień nowy wdzięk przybywał ogródkowi i okolicy, co rana piękniejsze się to stawało, weselsze, a ludzie, których dodano Janowi, tak staraniem Doroszeńki wybrani zostali, że nietylko mu nie zatruli pierwiastków jego pracy, ale pomocą byli i pociechą. Stara Pałaszka gospodyni, dwaj parobczaki, i Iwaś składający dwór, rozpoczynali nowe życie z ochotą jak on, wesoło i dobremi sercami.
Szczególniej ostatni, gorąca sztuka, wisus wielki, ale niezmordowanie pracowity, choć figlów płatał tysiące, i wieczorami kozaka tańcował naprzeciwko, aż się stary trząsł dworek, użyty do czegokolwiek, całą duszą brał się do roboty i gotów był łba nadstawić, a swojego dokazał. Wykłócił się i pożartował, ale nie pożałował siebie do niczego, nocką czasem drapnął do karczemki, ale co do niego należało zrobił w porze i drugim się opóźnić nie dał. A że najbliżej był pana, bo mu buty czyścił, z ludźmi przybierał powagę dozorcy i miał nadzieję, że taki kiedyś na gumiennego się wydrapie jeśli nie więcej. Jan go lubił, bo Iwaś z wesołą zawsze przychodził twarzą, a z rozkazem leciał piorunem i nie rozumiał niepodobieństwa; u niego musiało być co mu powiedziano, choćby największe na drodze znalazły się trudności, nie ustąpił póki nie dotarł i na swojem nie postawił.
Już był Bronicz trochę się oswoił z Kryłowem, poobjeżdżał pólka, pustki, łąki w lesie, granice, ponauczał się nazwiska uroczysk, dowiedział się od Zahoneckich ludzi, co dawniej na Kryłowszczyźnie siedzieli, gdzie co siać, i gdzie lepiej jakie udaje się ziarno; zimowe posiewy zaczęły się ruszać ślicznie, bo deszcz w miarę przechodził, jarzyna się też obsiewała; łąki już zatykać miano, gdy jednego popołudnia, siedząc w ganku ze strzelbą, którą czyścił, spostrzegł na drodze od młynka czwórką zamaszystą mierzynów do dworu jadącą kałamaszkę słomą ostawioną. Gość w Kryłowie był rzadki, nawiedzali go tylko z Borowej poczciwi przyjaciele, nikogo zresztą nie znał i nie spodziewał się. Iwaś przyskoczył od bramy zdyszany wołając z zapałem swym kozaczym:
Hosti jidut! hosti!
A tuż za nim bryczka zabiegła przed ganek i z niej wysiadł śmiejący się stary Bundrys.
— A kochanego sąsiada! — zawołał — otóż to takie teraz obyczaje nic do rzeczy, dawniej przybywający w sąsiedztwo, objeżdżał i poznawał się submittując panom braciom, a teraz starzy tubylcy sami muszą nowego szukać sąsiada, pięknie to? hę?
— Ja bo się doprawdy do Romaszówki wybierałem kilka razy, ale to nowe gospodarstwo...
— A daleko to do Romaszówki, człowiecze, ha? las przejechawszy, jak się zowie, grunta Romaszowieckie, i widać dwór, piechotą można się chłódkiem przejść, dalipan nie do darowania chłopcze! udajesz królewicza! takiś mi pyszny...
— Panie sędzio, gorżkie wymówki, ale czuję ich słuszność, winien jestem...
— Nie dosyć mea culpa, ale poprawę przyrzec potrzeba — rzekł wchodząc do izdebki Bundrys — to grunt! Nie słucham nic, a dopiero w Romaszówce się o to rozmówimy. Teraz przyjechałem zobaczyć co tu porabiasz na nowej sadybie i jak ci tu jest? A dalipan dobrze! pysznieś mi się urządził, i taka, jak się zowie, chatka szlachecka... aż miło! ja to wolę niż Borowskie pałace.
— O! i ja — odparł Jan — ale gdyby nie Borowa, nie byłoby Kryłowa.
— A to po części prawda, nie ma co mówić, ludzie poczciwi!
— To mało, panie sędzio, mało; święci i zacni, i gdyby wszyscy panowie, których nie znam, do nich byli podobni, zajadałbym się z panem broniąc ich.
— To bieda, że Jamuntowie wyjątek stanowią... no! ale powiedz-że mi, dobrze ci tu?
— Możeż być na świecie lepiej? dali mi sposób do pracy, a z jakiem to uczynili sercem, z jaką delikatnością, z jakiem przeczuwaniem wszystkich potrzeb moich! wystaw sobie pan, znalazłem tu jakby ojcowską ręką nasypane spichrze i spiżarnie i sprzęty... o! co to za ludzie! o! co to za serca!
— Ale nie ujmuję im, nie ujmuję! — jakoś chmurno zawołał Bundrys — ludzie, jak się zowie, godni, ale mój drogi... i w Romaszówce są serca... dla tamtych o nas nie zapominaj — dodał — i my waszeci kochamy.
— Tem więcej za wszystkie dobrodziejstwa, jakiemi mnie obsypujecie, umiem być wdzięczen, że to niezasłużone wcale.. kto wie czy kiedykolwiek wart tego będę...
— No, to już może dosyć o tem, i basta tej litanji — rzekł sędzia z westchnieniem — a waćpan wiesz, że ja z interesem przyjechałem?
— Do mnie?
— Do waści, jak się zowie...
— Sędzio, cały jestem na rozkazy...
— Tak, honory, honory, a do Romaszówki nie przyjeżdżasz... co? Osmólskiej się boisz, czy Kostusi?
— Obu, panie sędzio... a w ogólności kobiet... ale interes?
— A! jakiż interes?
— Ten, o którym pan dopiero wspomniałeś.
Bundrys nie łatwo sobie przypomniał, że coś wyjeżdżając z domu wiózł z sobą na ubarwienie tej bytności w Kryłowie, która inny cel miała.
— A no! interes myśliwski — odezwał się. — U ciebie... ale ty swoich uroczysk nie znasz.
— Jakto! na palcach.
— Wiesz-że gdzie Zapadycha?
— I byłem tam już i kazałem szałas zbudować na toki...
— A ja właśnie chciałem cię prosić, żebyś mi tam pozwolił także puknąć do cietrzewi.
— I owszem... poluj pan ile się podoba, jam nie wielki myśliwy; a gospodarstwo...
— Znać młodego konika, zaprzężony rwie co sił, patrzaj-no żebyś się nie ochwacił... powoli, powoli. Co tu u ciebie za gospodarstwo? nie ma co robić... a no, chodź-no mi pokaż koło dworu, obejdziemy... zobaczę...
Musiał Jan w koło zabudowań, do obór i stajen zaprowadzić ciekawego Bundrysa, który podobno nie tyle mieniu ile staranności gospodarza chciał się przypatrzeć, i widząc wszędzie ład, pilność i porządek, bardzo pochwalał, wyściskał, a po kilakroć zaprosiwszy do Romaszówki, odjechał wreszcie późnym wieczorem.
Nie było tedy środka, patrząc prawie na dwór Romaszowiecki, nie dojechać do sąsiada, i w jakiś dżdżysty dzień, gdy w polu zajęcia nie miał, Jan parą koników pobiegł do Bundrysów. Stary tylko co był odjechał, tak nawet jakoś niegrzecznie drapnął jakby przed gościem uciekał, bo mógł go widzieć zdala ciągnącego do dworu, a drugą drogą w pole się wysunął; przyjęła go sama panna Konstancja z panią Osmólską, zapowiedzią, że ojciec na wypadek przewidywanego przyjazdu, prosił aby Bronicz na niego poczekał i nie odjeżdżał z nim się nie widząc.
Że to było po objedzie, a do wieczora kawał czasu, i pani Osmólska w ciągłych jakichś około domu zajęciach wychodziła co chwila, Jan z Konstancją zostali prawie sami. Nadto mało znał świata i miał zarozumienia Bronicz, by z tego położenia wnioski jakieś wyciągał i domyślał się czegoś; brał to naturalnie jak było, po prostu i nie uderzało go to, że mu polecono bawić Kostusię, bo nie przypuszczał nawet, żeby zuchwałem okiem miał się podnieść do niej. — Zbyt wiele od ojca wyuczył się dumy szlacheckiej, by ofiarą spokoju i upokorzeniem dobry byt okupywać, ani mu się śniło nawet o bogatej dziedziczce. A jeśli w snach niekiedy przesuwała się przed nim postać dziewicza, wprawdzie niewiedzieć jak i dla czego miała rysy Kostusi, ale nie była panną Bundrysówną, tylko ubogą jak on szlachcianką zagrodową.
Tymczasem sam nie zdając sobie sprawy, ani z tego co się z jego sercem działo, ani z następstw jakie zbliżenie się zbyt poufałe do pięknej Bundrysówny pociągnąć mogło za sobą — w tych godzinach samotnie i swobodnie z nią spędzonych, Jan do szaleństwa się zakochał, nazwiska uczucia tego nie śmiejąc wymówić. Zdawało się że i panna Konstancja nie była obojętną dla niego, przywitała go cała zarumieniona, nie kryjąc radości swej, i w chwilę potem już z nim była tak jakoś po bratersku, serdecznie poufale, tak się z sobą śmieli, tak wiele mieli sobie do opowiadania, tak się zajęli wzajemnie, że ani widzieli przesuwającej się z dosyć kwaśną miną pani Osmólskiej, ani policzyli godzin, które im jak błyskawice przebiegły. Stróż ich, zacna matrona, zdawała się walczyć między rozkazem odebranym a własnym instynktem, nie wiedząc co wybierać; wchodziła, zasiadała, myślała przeszkadzać, rzucała na Kostusię wejrzenie pełne przestróg, to znów jakby sobie co przypomniała, odchodziła ruszając ramionami.
Kostusia rozpytywała bardzo o Kryłów i nowe gospodarstwo, o którem widać ojciec jej cuda opowiadał; Jaś spowiadał się jej z marzeń przyszłości.
— Tak mi tu dobrze — mówił — tak spokojnie, że Kryłowa bym na królestwo nie mieniał... i gdyby jeszcze w Romaszówce, na którą patrzę, częściej wolno było bywać...
— Alboż kto panu tego broni?... wszak ojciec prosi!
— Tak, sędzia aż nadto łaskaw na mnie biedaka — ozwał się pół smutno pół wesoło Jan — ale nie trzeba nadto do dobrego przywykać... i tak powiem pani szczerze... a można?
— Owszem, proszę. Cóż pan powiedzieć chciałeś
— Na cóż mam się narażać, żeby mnie potem wypędzano?
— Nie sądzę żeby to kiedyś przyjść mogło... pan nie wiem co roisz?
— A nuż znowu coś tam sobie ludzie niedorzeczy splotą, jak z odwiedzin pana Aleksandra?
Kostusia się zarumieniła mocno...
— I straciłbym pozwolenie choć kiedykolwiek przyjść i nakarmić się na długo rozkosznem Romaszówki powietrzem... Wolę być ostrożnym by nie stracić dobra, które dla mnie największą ma cenę.
Sędzianka mu nic nie odpowiedziała, spuściła oczy.
— Może ja zresztą nadto wiele przypuszczam — dodał Jan zmięszany — bo o tak nieznaczącej jak ja biednej istocie któżby tam chciał mówić, i ktoby mógł przyśnić nawet takie z mojej strony zuchwalstwo?!
— Coś ja pana nie rozumiem.
— Nie wie pani może, bo i ja niedawnom się dowiedział, że panią swatali panu Aleksandrowi Jamuntowi.
— A to coś pociesznego! — rozśmiała się Kostusia — komuż się to przyśniło, chyba Uchańskim?
— Może, a nużby im znowu coś się przywidziało? ale nie! ja dla nich jestem takim prochem... i nadto znam swoje położenie — dodał...
— Znowu pana nie rozumiem... ale nie mówmy o tem lepiej, a do Romaszówki dla tego przyjeżdżać można... dla mego ojca, który się często sam nudzi, byłbyś pan zawsze pożądanym gościem.
— A dla pani? — spytał Jan.
— Ja się trochę nudzę — przemówiła Kostusia — słyszałam że pan dobrze czytasz i w Borowej byłeś lektorem, możebym tu pana także zrobiła moim.
— Przyjmuję urząd!
— Ale potrzebaż choć dwa razy w tydzień na cały wieczór tu przyjechać.
— A co sędzia powie?
— Podziękuje panu.
— Nie! nie! — zawołał nagle Bronicz — nie mogę przyjąć, coś mi mówi żem nie powinien — kiedy niekiedy przyjechać do Romaszówki, wbiedz tu, spocząć, odetchnąć, to nic; ale nawyknąć, przyzwyczaić się, zrobić sobie z tego potrzebę — nadto by potem przyszło odcierpieć, gdyby się to szczęście, jak wszystkie na świecie, rozprysło.
— A! szkaradny egoizm, który pierwszy raz w panu odkrywam!
— Prawda, ale przyjmiesz pani ofiarę? no, to ja się od niej nie wymawiam.
— Ale pan sobie nie wiem jak Romaszówkę wyobrażasz, taki domek znajdziesz wszędzie.
— O! coby zastąpił mi ten, nigdzie na świecie! — zawołał z zapałem młody człowiek, nie zastanawiając się nad słowami sweni. Dla mnie i raj by gdzieindziej być nie mógł, tylko tutaj.
— Nadtoś pan grzeczny.
— A! pani to bierzesz za czcze słowo! — z wymówką rzekł Jan smutnie.
Spojrzeli na siebie, a Jan opamiętał się dopiero po chwili, że i rozmową i spojrzeniem tem za daleko się posunął; uląkł się zuchwalstwa swego, ochłódł jakoś przestraszony i niedoczekawszy może Bundrysa, byłby odjechał do domu, ale sędzia zjawił się, choć koni nie widać było przed gankiem i wszedł z roztwartemi rękami wołając:
— Nareszcie, kochany sąsiedzie! oczekiwany, proszony, niewdzięczny, jak się zowie! zawitałeś do Romaszówki. Ot tom ci figla spłatał za te twoje ceremonie! wiedziałem że dziś będziesz, i przez kilka godzin zostawiłem cię sam na sam z babami za karę. Masz, jak się zowie, pokutę.
— Piękna pokuta! — rozśmiał się Jan — aż ochota bierze drugi raz na nią zasłużyć!
— O! doprawdy? patrzajcie go!
Spojrzał na córkę, która mu się wesoło uśmiechała i zatarł ręce, co u niego było znakiem bardzo dobrego usposobienia.
— Tandem, co tam słychać? jak idzie gospodarstwo? obsiałeś się? he!
Nie było co wiele mówić o czterdziestu morgach Kryłowieckich i z tego źródła nie popłynęła długo rozmowa; zwrócono się do Borowej, do sąsiadów, a że pora była spóźniona, sędzia pociągnął z sobą Bronicza, który już panie pożegnał, na gawędkę do swojego pokoju.
— Tymczasem księżyc zejdzie — rzekł — a my trochę pobajdurzymy sobie.
Więc znowu o tem i o owem, a najwięcej o polowaniu, a potem trochę o gospodarstwie, — sędzia chłopcu ust prawie nie dając otworzyć, sam żwawo się rozgadywał.
— Ale to już starość nie radość — rzekł w końcu — polowanie to jeszcze jako tako bawi choć zmęczy, a koło roli jużbym się rad wyręczyć, i żeby tak pan Bóg dał zięcia gospodarza, a dobrego chłopaka, zdałbym mu już wszystko i na łasce u niego sobie siedział, klepiąc różaniec, a czasem się ze strzelbiną włócząc. Jakby mi parę koni, wózek, chłopek do usługi i tam z półtora, ze dwa tysiące złotych na kapotę, byłoby aż do zbytku. Co na to mówisz, Jasiu?
— Że pan o tem niepotrzebnie myślisz, chwała Bogu siły służą, na co się wydziedziczać!
— A djabła tam służą! wolałbym już czasem za piecem siedzieć i z ludźmi się nieujadać, a na poczciwą Kostusię sobie patrzeć, ciepłe popijając piwko.
— No! to panu nie trudno będzie gospodarstwa się zbyć i córki.
— Myślisz? to! to! ja bo trudny jestem, chłopcze! Ot widzisz, żebym był mruknął, pisnął, byłby się wasz pan Aleksander z nią ożenił, a Uchański w kolanoby mnie pocałował, żebym jego synkowi dał Kostusię, że o innych nie gadam, bo jest tych konkurentów bez liku; ale ja dobrze wybierać muszę. Dziewczyna sama jedna na świecie, ja niedługowieczny, nie tylko męża, ale ojca i matki w nim potrzebuje. Bogatego nie chcę, niechby sobie i kapoty nie miał na grzbiecie, aby szlachcic, a poczciwy, będzie dosyć i dla nich i dla dzieci Horkowicz i Romaszówki, jedz, pij i popuszczaj pasa!
Co ty na to panie Janie?
— Ja sądzę, szanowny sędzio! że takiemu ojcu jak pan, i takiej jak panna Konstancja córce, Bóg da wszystko czego zapragną, boście godni błogosławieństwa, a niekoniecznie tam między ubogiemi przyjdzie szukać pryjmaka, trafi się i z majętnych ktoś poczciwy.
Bundrysa ubodł widać ten wyraz pryjmak, który oznacza parobka do córki przyjętego, zwykle z chaty uboższej do bogatszej, w której tylko jedynaczka zostaje.
— Ale bo ja panicza nie chcę, a szlachetki...
— Rozumiem — rzekł Jan — tylko pan patrz czy szlachetka zechce choćby po największe szczęście sięgnąć, nic nie mając sam i przychodząc z rękami gołemi pod cudzą strzechę. — I to położenie nie do zazdrości; tak samo jak sędzia bogatszego dla córki nie życzysz, uboższy nie zapragnie majętniejszej od siebie żony.
— E! to już mosanie metafizyka, jak się zowie... tak się na świecie działo od wieków, a jak się pokochają dwoje, czy to tam myśleć, kto ma więcej? albo to im w głowie...
Jan zamilkł i zamyślił się, chciał zaraz odwrócić rozmowę, ale uparty sędzia nie dał mu się wykręcić.
— Tak! chłopcze tak — rzekł — wydam Kostusię za ubogiego... lepiej jej z tem będzie, wolę prostego szaraczka brata naszego nad tych paniczyków, którym serca wyrywają jak zęby spruchniałe, żeby nie bolały, co myślą, że dla ich czupryny i miny, królewne szaleć powinny, i gdy po francuzku zagadają, a broń Boże podróżowali i powąchali powietrza nie naszego, już się ich nie dokupić! żebym chciał takich błaznów, to ich teraz na fury brać, to bieda, że ja czego innego szukam...
— O! czas pan masz jeszcze rozpatrzeć i znaleźć.
Zagadał potem Jan cietrzewiami starego, wpadli na słomki, których ciągi się poczynały, nuż o polowaniu, z tego o Kryłowie i Bundrys w ostatku zapytał:
— No! powiedz-że mi Jasiu, a dalej co ty myślisz?
— Ogromne mam projekta — odparł wesoło Jan — rodziców sprowadzić tu na wypoczynek, pracować dla nich i fortunę na Kryłowie zrobić...
— O! to ci będzie trudno, mój chłopcze, jak się zowie — rzekł stary — Kryłów maleństwo, starych i siebie przeżywisz, ale daleko nie zajedziesz tem; no... a przecież i ożenisz się kiedyś?
— Chyba nie rychło — odparł Jan — gdzie mnie o tem myśleć? Andzię trzeba wyposażyć i za mąż wydać wprzódy, dorobić się żeby było na dwoje, a dopiero obejrzeć czy kto razowy mój powszedni chlebek zechce ze mną podzielić...
— Ta! ale by ci coś żona przynieść z sobą mogła?
— Ja się bogato wcale ożenić nie myślę i nie chcę — przerwał Bronicz — niech mnie Bóg broni! gorżki by mi był chleb cudzy...
— E! bałamucisz kochanie! bałamucisz! wszyscyć się tak żenią; ot i ja po nieboszczce wziąłem posag, i dobry posag... kto tam w małżeństwie tego patrzy!!
— Ale co to o tem mówić! gdzie mnie myśleć o ożenieniu, nic nie mając, i mniej niż to, bo obowiązki jeszcze...
— Ależ bo Kryłowa tego na twoje projekta za mało! — rzekł sędzia pomyślawszy — i szkoda taki twojej pracy na tę mizerotę. Jamuntowie poczciwi nie dali tego dla ciebie, ale dla rodziców; tobie sił trzeba użyć na większem gospodarstwie.
— A! jak się czegoś dorobię, wezmę może dzierżawę...
— Długo czekać! w Kryłowie; Maciek zrobił Maciek zjadł... nic nie zyskasz, chyba byś skarb odkopał, a to byś go Jamuntom oddał.
— Najpewniej.
— Otóż widzisz; ale wiesz co, ja stary, opuszczam się; bierz odemnie Romaszówkę w dzierżawę!
Jan osłupiał na te słowa sędziego... a potem się rozśmiał jak z żartu.
— Czekaj no, czekaj, nie gadaj nic, przerwał mu Bundrys, widząc że usta otwiera; nie myśl żebym ci chciał dobrodziejstwo jakieś robić; będzie i wilk syty i koza cała. Rzecz jest taka: majątek potrzebuje młodego i pilnego oka, ekonomowie łajdaki, ja się opuszczam, i ot już w przeszłym roku licho wie, jak się zowie, posieli oziminę i zaraz w zbiorze się pokazało, że mój Maluczkiewicz musiał być pijany, kiedy w pole jechał... Do tego, ja jeszcze polowańko lubię, dosyć że dochody co rok się umniejszają, a perzu na poletkach narasta... Gdybyś ty to wziął, to byś mi spokojność dał... i doprawdy mi byś zrobił dobrodziejstwo, nie ja tobie; nim ja tego kołtuna się pozbędę i Kostusię za mąż wydam, to Romaszówki nie stanie, z kretesem pójdzie wszystko!...
— Ależ ja grosza przy duszy nie mam — rzekł Jan.
— Po cóż tu grosz... posłuchaj tylko — zawołał Bundrys... — ja ci puszczę tanio, bo powinieneś zarobić, i sam jeszcze zyskam bo będę miał pewny grosz; będziesz mi płacił z dołu, bo pieniędzy mi nie potrzeba... remanenta są... bierz i oswobodź mnie.
— Ale sumienie nie pozwala... i są i są... inne powody...
— W Kryłowie, jak się zowie, mieszkać sobie możesz jak mieszkasz, słuchaj tylko; Romaszówka tuż, Horkowicze pod nosem, dojedziesz łatwo... zresztą powodów do odmówienia mi nie masz, bo ja ci łaski żadnej nie robię, bierzesz kłopot na szyję...
Jan sam nie wiedział już co powiedzieć.
— No! no! ne howory, ne howory! kładnąc palec na ustach — rzekł sędzia, sza — pomyśl dobrze, poradź się ludzi, zapytaj Jamuntów, a dopiero mi odpowiesz; ja cię tak nie chcę brać z przełaju... powoli...
— Ale choć podziękować za zaufanie i łaskę twoją, panie sędzio, niech mi będzie wolno — rzekł Jan... — Bóg mi doprawdy więcej daje, niżelim zasłużył... i mówią, że świat zły!!
— E! nie słuchaj, gałgany tak gadają, co sami się popsuli, świat był i jest jednaki, tylko trzeba wiedzieć, gdzie poczciwych ludzi szukać... A dziękować mi nie masz za co, to ja tobie winien będę, nie ty mnie... Lada komu bym tego nie powierzył, ale w tobie krew poczciwa, szlachecka... i ja ciebie znam na wylot.
I tak się po uścisku rozstali, a Jan cały rozmarzony odjechał do domu, a Iwaś nawet pomiarkował, że się coś paniczowi stać musiało w Romaszówce, bo wysiadł z bryczki i poszedł do pokoju prawie nieprzytomny, odurzony... nie pytając o nic, nie chcąc rozmawiać, konie tylko na jutro do Borowej zadysponowawszy.
— Cóż to tam w tej Romaszówce, paniczowi zrobili — rzekł kozaczek wchodząc na przeciwek do starej Pałaszki — a to tam ponoś panna jest; to nam jego zbałamucą. Wy jego znacie, szepnął powoli, rozgoworliwy, z człowiekiem po ludzku sieje-teje, popyta, pośmieje się, a to dziś jak mruk, tylko chodzi a sumuje... aby no się nie zakochał, będzie bieda, jeszcze zachoruje... Ot! gdzie djabeł nie może, to babę pośle.
Pałaszka splunęła, słysząc te bluźnierstwo i ofuknęła się na Iwasia, a on na złość, najzjadliwszą jej począł na kobiety wyśpiewywać piosenkę...
Nazajutrz rano bryczka stała u ganku, a kozak poglądał z ukosa na panicza, który już trochę przyszedł przez noc do siebie, i z gawędy się nie wykręcał, choć nie wiele Iwasiowi odpowiadał. Zawsze tak jakoś i tą razą szczęśliwie się udało Janowi, że do Borowej na mszę trafił, ale już ksiądz Ginwiłł był w kościele, i w dzwonek sygnowano, poleciał więc prosto do zakrystji, wdział komżę, pochwycił mszał, i gdy z modlitwy powstał kanonik ujrzał go niespodzianie, przy dzwonku we drzwiach kościelnych. Uśmiechnęły mu się usta tylko; i nic nie mówiąc bo modlitwę począł, wyszli przed ołtarz.
Wszyscy starzy znajomi byli na swoich miejscach, chorąży w ławeczce z żoną, pan Aleksander pod bocznym ołtarzem, pani Bulska przy prezbiterjum klęczała, a Hończarewski we drzwiach modlił się podniósłszy obie ręce do góry z osobliwszym zapałem i bił w piersi, aż się po całym rozlegało kościele.
Po mszy dopiero poczęły się przywitania serdeczne...
— A jakże się masz?
— Poczciwieś zrobił żeś przyjechał...
— Na długoż do nas? i tym podobnie, — Jan kłaniał się, ściskał, całował, odpowiadał, śmiał się, a to kółko przyjaciół serdecznych na chwilę mu wybiło z głowy nawet sprawę, z którą był przyjechał. Wypadało ze wszech miar naprzód się zwierzyć panu Aleksandrowi, i tego zaraz wziął na stronę, słowo w słowo powtarzając mu swoją wczorajszą z Bundrysem rozmowę.
Pan Aleksander choć mu pilno było pójść za panią Bulską, która prowadziła chorążynę... wysłuchał go cierpliwie i uśmiechnął się.
— Chodź-no, chodź — rzekł — trzeba to moim rodzicom powiedzieć, pogadamy...
Weszli zatem do sali, w której już gromadzono się jak zwykle do śniadania, a tu znów goście przywitaniami i pytaniami obrzucili wszyscy.
Ksiądz Ginwiłł ściskał, a ściskał.
— Niewdzięczniku — rzekł — po gołębie nie przysyłasz! co to, gardzisz ofiarą, którą składano w starym testamencie w świątyni pańskiej?
— Ale dziś je biorę i stokrotnie dziękuję...
— Z roztargnieniem do mszy służyłeś — bojąc się, czy ci się co nie stało i ja miałam przez to dystrakcję... Ha! zatęskniłeś za nami, widzisz; ale nie ma nic złego?? nic?
— A nie! nic...
— No to chwalić Boga...
Pulikowski odwołał go na stronę...
— Wiesz nowinę? — rzekł po cichu.
— Nic nie wiem.
— Ogromnissima! już tedy intrygi panny Jamuntównej, nie mogąc oprzeć się o mnie, gdzieindziej się zwróciły.
— I cóż!
— Twój krewniaczek pada ofiarą... Doroszeńko...
— Jakto?
— A żeni się z Jamuntówną! tylko sza! na mnie już inne zastawiono sidła, i chcą ztąd wygnać... Zawsze pokątne szepty, mrugi, migi, zmowy... cały truchleję...
— A nie przywidzenie to, kochany poruczniku?
— I ty już tak mówisz... patrzałeś na to!... a nie wierzysz!
Wtem postrzegłszy, że panna Jamuntówna śmiejąc się nań spoziera, Pulikowski uciął nagle i odsunął się ku drzwiom. Pan Aleksander opowiadał tymczasem rodzicom z czem Jan przyjechał, i widać było po twarzach staruszków, że się radowali; chorążyna westchnęła trochę, złożyła ręce i spojrzała na Bronicza z poczciwym swoim uśmiechem.
Tymczasem hrabina przystąpiła do gościa i przypatrywała mu się ciekawie.
— Jak tam panu dobrze być musi na świecie, że tak masz twarz rozpromienioną? Opaliłeś się, aleś jeszcze zmężniał i do twarzy ci z tą ogorzelizną... Wybieraliśmy się tam pana odwiedzić z chorążyną...
— A! pani! czyż warta uboga chatka takich gości?
— Chatka jak chatka, tej panu nie zazdroszczę, bo wolę pałac Borowski — odparła piękna pani — ale warto pojechać żeby się przypatrzeć tej osobliwości jaką jest człowiek szczęśliwy... — Jan westchnął, coś mu w tej chwili brakło już do szczęścia i myśl pobiegła do Kostusi; ale wprędce otrząsł się z tej tęsknicy.
— Tak — rzekł — nie mylisz się pani; dziwi mnie tylko, że nie każdy jest szczęśliwym, gdy tak do tego nie wiele potrzeba...
— O! naiwne dziecię! — rozśmiała się pani Dorota — niezrównany, wyborny! A w jej uśmiechu była jakaś dziwna gorycz; politowanie i szyderstwo.
Po chwili wszyscy od okna przeszli do Jana stojącego w dali z Doroszeńką; chorąży go wziął za rękę.
— No, dobrze — rzekł — winszuję ci... Bundrys ci dobrze życzy, czemu nie masz przyjąć? Bierz! bierz.
I odszedł swoim zwyczajem; chorążyna za to poczęła rozpytywać go dłużej; jak, co, zkąd do tego przyszło? a Jan obszernie się przed nią wytłómaczył.
— I ja ci odradzać nie będę — rzekła po chwili — ale się rodziców także popytać potrzeba i z niemi tą pomyślnością podzielić; znasz ojca, że nie łatwy do przyjęcia czegokolwiek od ludzi, bo sobie wszystko chce być winien: wypada ci pojechać do niego, i do jego woli zastosować... Ja w tem wszystkiem dalej widzę jeszcze, ale to tego zgadywać nie wypada...
Ks. Ginwiłł i inni spostrzegłszy te szepty i domyślając się, że tam coś zaszło ważnego tyczącego się Jana, czekali nań tylko żeby go pochwycić i cały dwór wysypał się z nim w dziedziniec, drogą ku dworkom. Nie było co tajemnicy robić: Bronicz powiedział im z czem przyjechał.
— A to łaska Boża nad tobą, coś się w czepku urodził! — krzyknął Doroszeńko ściskając go — naprzód do Borowej się dostałeś, to pierwsze szczęście.
— I temu pierwszemu wszystkie inne winienem — przerwał Jan.
— A teraz Bundrysisko poczciwe czepia się ciebie, i ani chyby z córką cię swoją ożeni.
Jan zakrzyknął:
— Ale cóż za myśl! — zawołał — to być nie może... ja tak wysoko nie sięgnę!
— No! no! gadaj zdrów, duma dumą, a jak ci się głowa zawróci?
— Głowa się nie zawróci...
— To ci się serce zawróci...
— Ot! nie durzylibyście mi Jana — przerwał ks. Ginwiłł — niech lepiej idzie gołębie zobaczy...
— A potem do mnie — rzekł Doroszeńko wchodząc do swojego dworku... bo i ja ci coś mam powiedzieć.
Jan posunął się z kanonikiem, który w drodze znowu go wziął na spytki, a potem z kolei sam mu się spowiadać począł.
— Ty nic nie wiesz — rzekł — a to tu w Borowej mało czasu, a wielkie zmiany. Doroszeńko ci to sam powie pewnie, że się pannie Jamuntównie oświadczył i na weselisko gotuje.
— A więc to prawda?
— O to!! już wiesz; od kogo?
— Szepnął mi Pulikowski.
— I poczciwą będzie miał żonę, wiek dobrany, niech Bóg błogosławi...
— A dalej, kochanie — rzekł kanonik — dziwniejsze jeszcze rzeczy... pani Bulskiej od niejakiego czasu ani poznać; kto wie, może Bóg da iż w tej czystej atmosferze poczciwości przyjdzie nieszczęśliwa do opamiętania. Ja tam jej jeszcze nie rozumiem dobrze, bo kto te zepsute istoty pojmie; ale sam widzę, że bardzo się nam odmieniła. Posmutniała jakoś naprzód, modli się inaczej wcale, inaczej mówi, częściej milczy, spokojniejsza. Chorąży stary, co to niby nic nie widzi a wszystko wie, innym na nią okiem pogląda. Sama się z nią bardzo pojednała. Kto wie — dodał ks. Ginwiłł — natura dobra; okoliczności popsuły, okoliczności sprostują. Przychodzą na nię chwile dawniejsze, napadnie czasem giez, rzuci się, poszydzi, pokąsa nas trochę ale to może tylko resztki wychodzą...
— Ja jej tak zmienioną nie znalazłem — rzekł Jan...
Źle patrzałeś, a może dziś w starej postaci... ale ci powiadam — dodał ks. Ginwiłł — inna kobieta... w gruncie wiele dobrego, serce poczciwe, dobroczynna, tylko ją świat popsuł i pochlebstwa a kadzidło odurzyło. Już to dowód że jakaś jest w niej odmiana, kiedy z nami wytrwać może i do miasta ani za granicę wcale się nie wybiera... Jeździła parę razy do majątku, a że tam te jej pałace nieskończone i wilgotne jeszcze powróciła tu.
— A pan Aleksander?
— A cóż — dodał kanonik wzdychając... gdyby nie ta myśl że Bulska może nam udawać co zechce, a my się na tem nie poznamy wieśniacy, trzeba by się cieszyć, tak przy niej ożył i do niej się przywiązał, już to hamować ani myśleć... modlić się tylko.
— A! tak! — rzekł Jan z uczuciem — wśród was tutaj i najgorszy, najzepsutszy z ludzi musiałby odetchnąwszy tem powietrzem poprawić się, opamiętać, uderzyć w piersi, i stać nową istotą...
— No! chodź-że zobacz gołąbki, kiedy nam komplementa prawisz — przerwał ręką machając ks. Ginwiłł...
Gołębie w istocie zasługiwały aby się im przypatrzeć, ale tuż i Doroszeńko, nie doczekawszy się krewniaka, sam do dworku proboszcza się przysunął i rozpytywać począł Jana.
— Wiesz — rzekł w końcu — powiedz staremu, bo pewnie pojechać musisz do rodziców — że na mnie także przyszła kreska, żenię się! niech tam na mnie nie krzyczy, żem się za późno opatrzył...
— Jak to późno! — zawołał proboszcz — nasi starzy ojcowie, dopiero z wojenki powróciwszy około lat pięćdziesięciu, siedemdziesięciu nawet, stawali na kobiercu; a teraz lada gołowąs, w dwudziestu kilku leciech już myśli o żonie, a gdy Pan Bóg da dzieci, sam nie wie co z niemi począć, rozleży się, wydelikaci, marnie zejdzie życie. Dawniej i koni ze stada prędzej jak w siódmym roku nie brali, a do dwudziestu pięciu chodziły, dziś i ludzie i konie marnieją...
— Ot tak — śmiejąc się dodał nadchodzący Zbrzeski — na Borowę napadła żeniaczka, nasz pan nie tu to tu, pewnie się ożeni. Doroszeńko już po zaręczynach; pan Jan także możesz nie chcący dojść do czegoś podobnego, jak uważam; pozostaje tylko Hończarewski, dla którego pary znaleźć trudno, i ja, cobym sobie parę wybrał łatwo... ale... szpakowacizna mi zawadza...
— Kapitanie — rozśmiał się ks. Ginwiłł — trzeba jak do bryczki szpakowatego ze szpakowatym dobierać...
— E! jak tak — rzekł Zbrzeski to do nóg upadam! — wolę chodzić w hołoblach.
Cały wieczór zeszedł na gawędce po dworkach, na odwiedzinach i naradach, stanęło na tem, żeby Jan znowu pojechał do rodziców. Iwasia więc z końmi swojemi do gospodarstwa odesławszy dla dozoru nad parobkami, choć tam nie wiele robić było, bo siejba się skończyła, sianokos nie zaczął jeszcze, i sochy tylko wyprawić można było w pole — Bronicz wziął fornala z Borowej i ruszył do ojca.
Miło mu było znowu powitać kątek swój znajomy, ale teraz na kraj cały inaczej jakoś poglądał z gospodarskiego stanowiska; sam rolnik chodził oczyma po zagonach, opatrywał wschody, dumał o lecie i żniwie, a marzył ogromnie o przyszłej pracy.
Zdala już obaczywszy ojca siedzącego na przyzbie przed domkiem, zeskoczył z bryczki i pobiegł go ucałować; staruszek, który się go nie spodziewał, chwycił się rozczulony i słowa nie mówiąc głowę jego przycisnął do piersi. Matka i siostra wybiegły z krzykiem.
— A to cię Pan Bóg przyprowadził — rzekł pan Ignacy — jakbyś przeczuł, że mi za tobą tęskno było moje dziecko, bardzo cię zobaczyć chciałem...
Jan spojrzał dopiero w twarz ojcu i postrzegł na niej zmianę, biały był i blady bardzo, ręce mu się trzęsły, usta miał zaschłe... oczy zmęczone i krwią zabiegłe.
— Chory był ojciec? — spytał matki.
— Chory, nie — odpowiedziała po cichu — ale tak coś od niejakiego czasu nie domaga, w kościach go łamie, skarży się, że nogi mu nie służą; postękuje i wzdycha... a jak z łóżka wstać przyjdzie, co dawnej ochoczo się zrywał, teraz ledwie dźwignie.
Stary się jednak przy kobietach nie poskarżył; ale wstając oparł cichaczem na ręku syna, i nogami powlókł idąc... wszyscy weszli do chaty; a pytania gradem się posypały.
— Ja już jestem na mojem w Kryłowie — rzekł Jan — i przyjechałem rodziców do siebie zaprosić, dworek wygodny, chleb będzie, nasze to pólko może by kto wziął z sąsiadów, a tam bylibyśmy razem...
— Ale gadaj no, co ten Kryłów, co ty tam za niego płacisz? jakie to jest? począł ojciec i trzeba mu było szczegółowie opisać całe gospodarstwo, co Jan ochoczo dopełnił, pragnąc koniecznie rodziców do siebie namówić.
Stary słuchał z uwagą, niekiedy głową kiwając.
— Ale to tęgi folwareczek, jeśli ty mi chłopcze nie kłamiesz — rzekł — byle praca i grosz mieć można... Sianożęci! woda! młynek! las! wszystkiego po uszy!
— Ale mi się i lepszego coś jeszcze trafia!...
— Drugiego? — zapytał stary — no, gadaj, gadaj...
— Wszak ojciec znasz Bundrysów?
— Którego? sędziego znam, człowiek uczciwy, dziwak trochę... ale serce dobre...
— Kryłów sąsiaduje z jego wioskami, stary ma jedynaczkę córkę, widać się utuptał przy gospodarstwie i chciałby odpocząć, a nie ma komu oddać, przyszło mu na myśl, poznawszy mnie, powierzyć mi zarząd tytułem dzierżawy, i bardzo nalega żebym obie wioski wziął.
— No! a czemże zapłacisz? — zawołał marszcząc się stary.
— Proponuje mi wypłatę z dołu! Właśnie się też tego sam nie chcąc podjąć bez woli rodziców, przyjechałem po radę — rzekł Jan — i zrobię jak mi wskażecie.
— Pocieszny stary — mruknął pan Ignacy — cóż to ma znaczyć! na co nam te dobrodziejstwa!!!
Od słowa do słowa poczęli się coraz szczerzej i obszerniej rozgadywać, a szlachcic zamiast się cieszyć, widocznie posępniał.
— E! wolałbym — rzekł w końcu, żebyś na małej dzierżawie dorabiał się powoli, to rzecz za wielka, ty niedoświadczony, a nuż ci się nie uda, ot, zamiast wdzięczności licha napytasz, a ubogiemu ostrożnie potrzeba, bo potem choćbyś ostatnią oddał koszulę, nie będziesz w stanie straty nagrodzić!
Drugiego dnia dopiero, Jan wypowiedział znowu ojcu, widząc go osłabionym, że koniecznie by chciał go z matką zabrać do siebie.
— Na łaskawy chleb! — wzdychając rzekł szlachcic — tak, tak, już też ja podobno nie na wiele się przydam komu, i tu gorzej mi i ciężej idzie codzień — a! niech tam matka z Andzią myślą, ja zrobię co każecie. Prawdę powiedziawszy człowiek się krzątał póki mógł, ale ręce opadły, już ja więcej za sochą nie polazę...
Westchnął i otarł łzę rękawem.
— Jedźmy do Kryłowa, tylko tu trzeba wszystko urządzić... wynająć grunta, i zebrać do kupy co tam jeszcze się kręci naszego...
Matka i Andzia były w wielkiej radości, gdy stary nareszcie na te przenosiny się zgodził, obawiały się bowiem żeby do końca tu nie chciał pozostać, choć mu już wcale nie służyło zdrowie i sił nie miał do pracy. Zawzięły się natychmiast sprzedawać, pakować, ludzi do przepędzenia chudoby szukać, a pan Ignacy patrzał obojętnie, nie wiele się mieszając, jakby go to wszystko mało już bardzo obchodziło. Jan nie chciał wracać póki by przesiedlin do skutku nie doprowadził, a że nie wiele mieli starzy, i na gruncie się coś do czasu zostać musiało, rychło byli w gotowości.
Ale gdy już wyjeżdżać przyszło, od dnia do dnia odkładając, od starej chaty, od zagonu oderwać się nie mógł szlachcic.
Wziął kij w rękę i poszedł suwając nogami obchodzić jeszcze swoje pola, łąki, jakby tam każdą na nich trawę, każde zdziebełko, krzaczek każdy chciał pożegnać, włóczył się po swojem dziedzictwie, rozstać z niem nie mogąc.
Nazajutrz przyszła kolej na zabudowania, które troskliwie obejrzał wskazując co tam koło nich robić było potrzeba; i znów wyszedł w pole, i tak powracał codzień sobie przypominając jeszcze że gdzieś nie był, i czegoś nie widział. To siadał pod okapem od ulicy i godzinami milczący patrzał na tę wioskę, do której był przywykł, na ludzi, z którymi przeżył lat tyle, i czasem tylko cichą łzę otarł z powieki.
Tymczasem wozy stały upakowane, i z dnia na dzień odkładano wyjazd jedynie dla starego, który jeszcze o kilka godzin prosił. Matka i Andzia niespokojnie poglądali na niego, Jan nie śmiał być natrętnym.
— Ty tego nie znasz — rzekł mu na końcu stary — co to opuścić miejsce, w którem się wiele biedy zażyło! gdzie stąpisz, ślady i pamiątki uronionego życia, zdaje się powietrze inne, ludzie lepsi... a za miedzą czużyna! Tam cię i wzrok cudzy zaboli i obojętność dotknie, i nie ma się z kim przywitać... i nie wiedzieć co ze sobą uczynić. Na starość ciężko moje dziecko... człowiek by na najlepsze swojej biedy nie pomieniał — Ale, chcecie, trzeba jechać! I wzdychał pan Ignacy, ale milczał.
Zdało się im wszystkim, że ta chwila rozstania, tak boleśna, byle w drogę, zapomni się, a ojciec ożyje spokojem i lepszym bytem; on milczał, i nie sprzeciwiał się im wcale... Nareszcie znowu za kij wziąwszy, od chaty do chaty poszedł się żegnać ze znajomymi, bo żywej duszy nie chciał porzucić bez dobrego słowa, a wszystkich miał sobie życzliwych...
Późno wieczorem powrócił z tej pielgrzymki i zmęczony spać się położył; nazajutrz koło południa wyjeżdżać też już mieli. W chacie tylko co najpotrzebniejszego zostało, reszta na wozach czekała; Jan modlił się w wieczór szczęśliwy, że do Kryłowa powraca.
Do dnia jak zwykle wstała matka pomyśleć o śniadaniu, zerwała się Andzia, ale krzątanie się ich nie obudziło starego, około którego na palcach chodzili, żeby mu snu nie przerywać. Jan poszedł koni dopatrzyć i ludzi pozbierać, już i słońce podniosło się wysoko i dzień począł być ciepły, a szlachcic nie wstawał... Staruszkę ten sen uparty niepokoił, zbliżała się do łóżka, ale znalazła męża nieporuszonym i na pozór uśpionym z pogodnem czołem, a ulitowawszy się bladości zmęczonej twarzy, dzieciom zaleciła żeby się jak najciszej obchodziły.
Już się i południe zbliżało, i przedłużony ten spoczynek nienaturalnym począł się wydawać Janowi, matka też nie wiedziała co robić, ale jej na myśl przychodziło, że pan Ignacy żegnając się wczoraj z każdym wódki kosztować zmuszony, choć jej nie pijał, mógł sobie nią zaszkodzić.
Poszli z synem powoli do łóżka, kaszląc i stukając, aby mu powoli ten sen przerwać, stary się nie ruszył, Jan zbliżył się wreszcie i krzyknął przeraźliwie — ojciec nie żył.
Zasnął tak uciśniony tęsknotą, która zeń resztę sił wyczerpała, pracowity starzec, snem sprawiedliwego, bez boleści, bez walki, i zgasł jak dopalona lampa...
Na krzyk syna, płacz matki i Andzi, ludzie się zbiegli, wszczął hałas i rozruch, cała wieś zaległa podwórze, cucono, ocierano, trzeźwiono, ale nie budzi się, komu raz anioł śmierci pieczęć swą na powiekach złoży...



My wróćmy do Borowej, gdzie się jeszcze pobyt pani Bulskiej przedłużał, a gość ten tak w początkach straszliwy, stawał powoli niezbędnym członkiem kółka, w które się doskonale wcielić umiał. Coraz mniej szyderska, częściej smutna niż wesoła, piękna pani zdawała się przywykać do towarzystwa nowego dla niej, do rodzaju życia, którego pierwszy raz kosztowała, do ludzi, i tego wymiaru jednostajnego godzin powracających każdego dnia z powtórzeniem wczorajszych wrażeń. Wprawdzie i tu jej żywość umiała barwić dzień każdy czemś niespodzianem a nowem, wyszukiwać zmiany, poddawać zabawę, ale ograniczała się skalą miejscową i nie targnęła na obyczaje domu, na stare jego nałogi. Ona sama nie zdawała się nawet nudzić ciszą wielką; czytała, myślała więcej i dziwiła się, że po tych miesiącach upływających żółwio, zostawało jej czyste, miłe wrażenie, jakiego nie doznawała po burzliwszem miotaniu się w świecie. Wszyscy z nią, ona się już była oswoiła ze wszystkiemi, gdy nagle odebrane listy, zawsze na niej czyniące ten skutek, że ją na dni kilka rozdrażniały i niepokoiły, wróciły do pierwszego stanu umysłu. Nie można znów było poznać tak się zmieniła; stała szyderską, opryskliwą, chwilami chmurną do zbytku, to znów wesołą niezdrowem jakiemś i gorączkowem weselem.
— Trzeba mi jechać — odezwała się do pana Aleksandra wieczorem.
— Dokąd?
— Sama nie wiem, za długo tu siedzę, starzeję, usypiam... i nadużywam gościnności — dodała z uśmiechem...
— A my! cóż my tu bez pani poradzim?
— O! w tydzień wrócicie do swoich obyczajów i dawnego spokoju i pewnie wam mnie nie zabraknie; rychlej ja za wami, niż wy za mną zatęsknicie!
— To co pani mówisz, dowodzi tylko — odpowiedział pan Aleksander — że jeszczeby należało dłużej z nami zostać, żeby nas lepiej poznać i osądzić...
Pani Bulska uśmiechnęła się.
— Osądzeni jesteście! — rzekła.
— Ale czy słusznie?
— Zdaje mi się — Borowa zostanie jednem z najprzyjemniejszych wspomnień mojego życia... a razem najdziwaczniejszych dla mnie zjawisk... tak! tak — dodała po chwili — ale tu dłużej zostać niepodobna, powietrze wasze mnie dusi, spokój ten grobowy odrętwia...
— Myśmy w nim przecie szczęśliwi!...
— Ja wyżyć nie potrafię, jeszcze jestem niegodną dzielić to życie z wami, nadto płochą, zbyt młodą... zepsutą... mów co chcesz... ja uciekam...
Starzy nie wiedzieli jak sobie począć odebrawszy wiadomość o podróży pani Bulskiej, która wnet pakować się kazała do drogi, chcąc tylko wstąpić jeszcze do swojego majątku, ztamtąd do Warszawy i za granicę zmierzając, bez celu, tak tylko byle gdzieś dalej, byle do czegoś nowego. Zdawało im się z razu, że ten wyjazd ich oswobodzi, ale myślą odgadując przyszłość, postrzegli rychło jaką po sobie zostawi próżnię.
Dziwna ta kobieta umiała stać się wszystkim potrzebną i pojednać z sobą najnieprzyjaźniejszych. Chorąży ostatniemi czasy słuchał jej z upodobaniem, staruszka coraz więcej nabierała skłonności do pokochania, a panu Aleksandrowi życie bez niej zdawało się niepodobieństwem.
Uczuć jej dla niego nie można było odgadnąć, wiedziała że ją kochał, zdawała się podsycać to przywiązanie, czasem odpowiadała na nie z wzruszeniem i zapałem, to znowu płaciła obojętnością, śmiechem, niedowiarstwem.
Starzy chorążstwo postrzegli na synu wrażenie jakie wiadomość o wyjeździe Bulskiej zrobiła: nie śmiejąc nawet pomyśleć jechać za nią, bo rodziców opuścić nie mógł, zbladł, zmienił się w ciągu kilku godzin i milczeniem pokrył co ucierpiał. Oko matki czytało w jego duszy.
Tymczasem nim cokolwiek miał czas przedsięwziąć, hrabina z wieczora zadysponowała konie, i nazajutrz rano, po żywych pożegnaniach, które czulszemi się stały niż być obiecywały, ze łzą w oku czarnem, siadła do karety i wyjechała nagle.
Pan Aleksander osłupiały stał w ganku, jakby z niego duszę wyjął, i nie wszedł do domu, aż go matka sama wprowadziła, kilką cichemi słowy przywodząc do opamiętania.
Zamknięta w powozie popłakała odjeżdżająca chwilę, ale wnet nowe wrażenia, rozbiły smutek im silniejszy, tem krócej trwający. Wieczorem była już u siebie, a tu oglądanie budującego się domu, rachunki, projekta, tak ją chwyciły i zajęły, że prawie nie pomyślała o Borowej, do której tylko z uśmiechem jakimś westchnęła spać się kładnąc.
Oczekiwała do późna pana Aleksandra, sądząc, że ją powinien dogonić tu jeszcze, a nazajutrz gdy nikt nie przybył, pojechała w dalszą drogę. Wracała tak do starych zwyczajów i życia dawnego, jak się z niemi rozbratała, a z razu zdawało się jej że na nowo odżywa i młodnieje, wesołą była i do niepoznania rozpromienioną. Na pierwszej poczcie niespodziane spotkanie hrabiego Tytusa, który nie mogąc powstrzymać Włocha, sam z nim do Borowej, na straży będąc postawiony, powracał — przyczyniło się także do rozweselenia pięknej Dosi, która i do starego eleganta i do Salvianiego poczęła się uśmiechać z dawną nieopatrznością i roztrzepaniem. Panowie ci poprzedzili ją w dalszej drodze kurjerem, zamawiali konie, obmyślali niespodzianki, przybrali sobie w pomoc, jednem wejrzeniem hrabinej oszalonego, młodego Wołyniaka którego w drodze spotkali, i tak otoczona już dworem, wjechała do stolicy obiecując sobie nigdy do nudnej Borowej nie powracać.
Tem swobodniejsza jeszcze czuła się tą razą, że nawet Leon jej smutną swą twarzą i wiekuistym wyrzutem nie uprzykrzał się, został bowiem przy panu Aleksandrze i poczętym obrazie, pierwszy raz oddawna i żywo pracą zajęty, za czarodziejką gonić nie pragnąc. Dla niego towarzystwo Borowskie, wpływ ciszy i pokoju, pobożności i tego wesela jakie daje spełnienie obowiązków i sumienie czyste, były pierwszem lekarstwem, które podziałało silniej na zwątlone siły.
Tu jaśniej dopiero znowu rozpatrzył się w życiu i ozwały się w nim młodzieńcze popędy do pracy, do wytrwałości i boju z samym sobą. Rozmowy z ks. Ginwiłłem, codzienny widok życia jakie tu prowadzono, wywiodły go z apatji i wlały siłę nową. Z razu powtarzał — za późno! nie robił nic i smucił się tylko że go jedno uczucie niepohamowane tak zwichnąć mogło niepowrotnie, ale wprędce dał się przekonać, że do ostatniej godziny, nikt nie ma prawa powiedzieć, że się opatrzył zbyt późno, bo mniej lub więcej zawsze coś zrobić można, a zatem potrzeba, i każdy do tego jest tylko obowiązany, czemu podoła.
Wielu niepełnych ludzi, całkiem nic nie czyni, dla tego jednego powodu nastręczającego się im i podszepnionego dumą, że wielkich rzeczy dokazać nie potrafią, bo okoliczności nie dozwoliły rozwinąć się, nabrać sił i przygotować do dzieła. Nie będę Rafaelem, powiada ktoś, nie będę Canovą, nie zdobędę już sławy poety... a zatem wolę nic nie poczynać i milczeć... Gdybym!
Są to zwykłe wymówki tych, których tylko próżność wiodła do pracy i nadzieja wzniesienia się, najlichsza może ze wszystkich pobudek, a jednak dźwignia wielka! Niestety, tak słabi jesteśmy, że nam koniecznie potrzeba jakiejbądź zapłaty, choćby zwiędłych listków kilku... Rzadki człowiek pojmuje, że zawsze lepiej uczynić mało, skromnie, coś przecie, niżeli nic; że kto nie może dźwignąć góry i rzucić ją jako posadę budowy, nad którą pracuje ludzkość, ten niech przyniesie kamuszek drobny, i szeląg swój wdowi.
— Nie potrafisz może — powiedział ksiądz Ginwiłł Leonowi — wymarzyć takiej Matki Boskiej, jak wielcy arcymistrze, co jedną twarzą jej, nawrócili i natchnęli do modlitwy tysiące; nie odgadniesz oblicza Chrystusowego tak, jak ci nieśmiertelni (po waszemu) artyści, którzy sami o tem nie wiedząc pęzlem apostołowali; odmalujże jak umiesz, a taki ktoś spojrzy przez twoje płótno w świat lepszy, twoja maluczka praca obudzi może uczucie, zakołacze sercem, wywoła modlitwę... przypomni światu, że coś jest piękniejszego i lepszego nad jego chleb powszedni — i to dobrze! Życie nie upłynie ci daremnie, zostawisz po sobie podatek któryśmy wszyscy winni — jakikolwiek, na jakić stało uczynek...
Leon powoli się tak odradzał, począł modlić się gorąco, chodził do księdza Ginwiłła, słuchał i gderań jego dobrotliwych, i swobodnych żartów i napomnień łagodnych, potem jakby mu z oczów gruba mgła opadła, pożałowawszy zmarnowanych lat młodych, jął się pracy gorąco.
Nie poszło to łatwo ani ręce, ani głowie, ani sercu, z razu nawykłszy powtarzać typ jedyny w tysiącu jego różnych objawień, jeszcze powracał do niego, ale sam czuł się już upokorzony tą niewolą. Malując obraz do kościoła Borowskiego, zaczął od tego, że swój w nim ideał postawił znowu, i starł go pojąwszy, że ziemska ta twarz, nie mieściła w sobie idei świętości, że była jej zaprzeczeniem. To postrzeżenie było pierwszą oznaką ozdrowienia Leona, ideał spadł z wysokości i rozbił się w proch na ołtarzu... dawniej widział w nim wszystko, dziś tylko wyraz ziemskiego piękna, na które duch nie zstąpił... Zmazawszy poczętą robotę, Leon poszedł się modlić; w kościele pierwszy raz spostrzegł twarzyczkę Krzysi Jamuntównej, a rysy jej powszednie prawie, pomogły mu do stworzenia nowego typu...
Krzysia nie będąc tak piękną, by za wzór do najwznioślejszego pojęcia piękności służyć mogła, miała wyraz niewinności, świeżości, pokory, który jej twarzyczce urok dawał chwilami nadzwyczajny. Leon też nie ją odmalował, ale z tej twarzy odgadł i domyślił się, czego brakło jego pierwszemu pojęciu lica Matki Boskiej; zrozumiał jak najwyższa świętość zgodzić się może z pokorą, jak dziecinna prostota łączy się z wielkością. Tamta twarz promieniała zwycięztwem prawie dumnem, piękną była, ale zimna, królewska; ta uniżona, wzruszona, owionięta duchem, oblana światłością... anielskim wdziękiem uśmiechała się z płótna.
I nie była to Krzysia choć ona pierwszą myśl malarzowi podała, a Leon w dziewczęciu po chwili natchnienia, ziemską widział tylko istotę, która niższą była daleko, od tego co z wejrzenia na nią powstało. Władza to potężna, którą Bóg daje prawdziwym tylko mistrzom, że przez powłokę niedoskonałości umieją przejrzeć w głąb aż do myśli Bożej, do prototypu i ideału. Ten na którego duch nie zstąpił, przerabia naturę, wiernie ją powtarza, ale nie umie przejść granicy jaką mu cielesne objawienie się zakreśla i praca jego próżna, czcza, jest pustą łupiną bez owocu.
Ta pierwsza próba obudziła w Leonie cały zapał dawniejszy długiemi laty uśpiony, niezużyte siły, niewyszafowany ogień; jednego nie skończywszy marzył już o drugim obrazie Chrystusa... ale na to oblicze... niestety — nie ma wzoru na ziemi, modlitwą pójść trzeba po nie aż do nieba!
Właśnie passowanie się z trudnością potężną, walka z sobą samym, odrodziły powoli odrętwiałego artystę... po jednej powstawały z uśpienia myśli, nauki, przypomnienia, i orszak ich codzień się powiększał — Leon widocznie do życia powracał.
Ten błogosławiony skutek ledwie dojrzano, jak skoro zabłysło oko, otworzyły się usta, chmura osunęła z czoła, wszyscy ciesząc się niespodziewanemu dziełu, otoczyli go najczulszą opieką i starali się, podając ręce, wywieść z przepaści, nad którą stał tak długo. Prostota i pobożność księdza Ginwiłła, uśmiechnięta jego dusza przejęta dobrocią, najwięcej przypadły do serca Leonowi, przywiązał się do niego i jak dziecię go nie opuszczał. Powoli wrócił stracony smak do życia, uśmiech młodzieńczy i nadzieja nawet, ale czego Leon nigdy nie miał, przyszła gorąca i ascetyczna pobożność. To uczucie zastąpiło znać inne ziemskie, które dotąd napawały goryczą, gdy zwrócenie się do Boga i pełne skruchy modlitwy dały spokój, jakiego jeszcze nigdy nie doznawał.
Chwilami wprawdzie smutek, gość stary, wracał i zasępił znów czoło, ale go rozmiatała modlitwa, i znów po nim jaśniała dusza ciszą i pogodą.
Leon czuł się tu jak w domu, na myśl mu nie przyszło nawet, że może być natrętem, że stanie się ciężarem, zdawało mu się, że gdzieindziej żyćby nie potrafił, że powracając tam, gdzie cierpiał do szału, znowu wpadnie w dawną swą apatją. Pan Aleksander też ani przypuszczając rozstania, urządził mu na dole wcale dobrą pracownię, a gdy w bibliotece znalazły się przepyszne sztychy galeryj, i wiele dzieł o sztuce, było co czytać, oglądać, studjować, i czas upływał z niepochwyconą szybkością.
Ale troskając się o biednego artystę, sam lekarz tęsknił i niemal jego przejął chorobę. Dla rodziców tylko skrywać ją musiał niechcąc im czynić przykrości, i ile razy matka wpatrując się w niego troskliwie dopytywała o zdrowie, zaspokajał ją uśmiechem i żywą rozmową; ale nie był swój, zamykał się, mizerniał i tęsknił najwidoczniej. Przejażdżki w sąsiedztwa, polowanie, wszystkie maluczkie środki zabawy, której Borowa nie potrzebowała, i zebrać się na nie nie mogła, wkrótce zostały wyczerpane, a czas także skutku nie robił; pan Aleksander walczył mężnie, ale cierpiał.
Tymczasem piękna królowa wjeżdżała do stolicy w orszaku, który ją po drodze otoczył, pomnożonym przez Wołyniaka szalenie już rozkochanego nim do rogatek dojechali. Nowej tej postaci, która nie wiem jaką liczbę w księdze zdobyczy hrabinej nosiła, brakło oryginalności, ale nie zbywało na ochocie do niej. Był to młody chłopak domowego wychowania, które też na nim mocno znać było, pieszczoszek matki, elegancik przez pół, przez pół ukraińskiego kroju hulaka, śmiały, pewien siebie i zdający się ufać, że życie nie powinno mieć dla niego ani przeszkód, ani zawodów. W ciągu dzieciństwa i młodości dogadzano panu Karolowi, że już mu się w głowie żadne sprzeciwieństwo pomieścić nie mogło, robiono dla niego, co tylko rozkazał, nie chodził do szkół, bo mu się nie chciało, guwernerowie ostrożnie go karmili nauką, więcej z nim na polowania chodząc, niż pilnując lekcji, o grosz nigdy się nie zafrasował, a matka pod pozorem delikatnego zdrowia oszczędzając mu zmartwień, tak rozpieściła, że mu w końcu siebie szanować nie pozwalała. To wychowanie zrobiło zeń zawadjakę i zarozumialca szczęśliwego dotąd, póki broił w kółku, ale narażonego na ciężkie próby w przyszłości. Młodzieniec zresztą pięknej twarzy z młodym wąsikiem, zręczny, paplający po francuzku, wprawny jeździec i myśliwiec, dobry tancmistrz, w towarzystwie nie odbijał zbyt rażąco, bo dzisiejsza młodzież cała prawie jest w jego rodzaju, z małemi formy odmianami.
Znudziło mu się było na wsi, gdzie pod koniec kilka miał przejść kosztownych, które opłacać przyszło zbyt drogo, przyszło mu na myśl dokończyć wychowania w miasteczku, i zabrawszy grosza ostatek, posprzedawszy matczyne sterty, wypuściwszy młyny w trzyletnią dzierżawę, z dobrym zapasem puścił się, szukając przygód i pokręcając wąsika. Matka płakała żegnając go, on się śmiał pocieszając staruszkę, i w karczmie na trakcie, rozstawszy się z dobrymi przyjaciółmi, którzy go od lat dwóch objadali i opijali ciągle nowe handle końmi i powozami podsuwając, puścił się w pół pijany ku nieznanym horyzontom.
Na gościńcu spotkał panią Bulskę i dość mu było spojrzeć na nią oczyma przywykłemi do pospolitych twarzyczek macierzyńskiego fraucymeru, który mu się uprzykrzył, choć go co roku dla jakichś powodów odnawiano, by oszaleć zupełnie. Od hrabiego Tytusa, z którym się przy butelce szampana poznali, dowiedział się o nazwisku czarodziejki, został jej zaprezentowany nie zupełnie trzeźwym, a że hrabinę bawił ten młokos, który widocznie nie był przy zdrowych zmysłach, pozwoliła mu bawić się w drodze i śmiała się z jego kozaczej trochę buty, porywczości i szalonych zapędów.
Już wjeżdżali do miasta, gdy hrabinie, wstrzymana na chwilę przed jej oczyma karetka pocztowa, żywo przypomniała pierwsze dawne, sieroce przybycie do Warszawy, i uczucia jakich naówczas na widok stolicy doznała.
To maluczkie wspomnienie pociągnęło za sobą cały szereg młodzieńczych przygód, Jadwigę, Sadogórę, ojca, pogrzeb jego, spokojny żywot, jaki wiodła przy panu Czeszaku, i wprost Borowę, która po za nią została gdzieś w głębi lasów, smutna, cicha... taka sama, jak ją widziała raz pierwszy.
Zdziwiła się sobie hrabina, poczuwszy jakąś tęsknotę za tym, jak go nazywała, klasztorem, żal po panu Aleksandrze, z którego chłodu się śmiała, po obojgu chorążstwie i całym ich dworze i życiu co tam tak spokojnie, jednostajnie płynęło, przerywane tylko jałmużną, troską o dobry byt cudzy, łzą nad niepowrotną stratą. Poczęła w chwili właśnie, gdy powóz w najludniejsze wjeżdżał ulice, rozmyślać nad tym fenomenem, jakim była dla niej niepojęta Borowa, i porównywać godziny w niej przeżyte z innemi życia epokami, po żadnej z nich nie było jej tak tęskno i gorzko...
Rozśmiała się sama z siebie ruszając ramionami.
— Dziwne to stworzenie człowiek — zawołała w duchu — miałożby tam być szczęście? myliłażbym się życie całe?!
W tem u portjery ukazał się pan Karol z zapytaniem, dokąd hrabina jechać każe?
— Naturalnie do mojego domu na Bielańską ulicę — zawołała.
I pocztylion zatrąbił raźnie z bicza klaskając, a towarzysze podróży zostali na miejskim bruku, i hrabina znikła im z oczów.



Dom hrabinej, który jej darował wuj Tilly, gdy go obejmowała we władanie swoje, był bardzo lichą i opuszczoną kamieniczką, a że dziedzic nie zajmował jej nigdy i komuś tam powierzoną była, co nie wiele czuł się w obowiązku nią kłopotać, znalazła ją ledwie mieszkalną i miłe, ale niewygodne wspomnienia z XVIII. wieku przechowywały się w niej w całości. Mogło to być na swój czas i piękne i wykwintne, ale smak się zmienia, a najtrwalsze ozdoby pełzną; mieszkania więc okazały się niemieszkalnemi prawie.
Hrabina, której ta własność przyszła darmo, zajęła się nią z właściwą sobie gospodarnością i duchem praktycznym; sprowadziła architekta, sama mu poddała co chce zrobić, nie dozwoliła zbytecznie puścić cuglów fantazji, dopilnowała rozporządzenia i z gruntu przebudowała stare mury, na nowy i wdzięczny pałacyk. Od ulicy nie było to zbyt pokaźne i bijące w oczy, ale niezmiernie wyświeżone, i od wrót począwszy do rynwy, wykończone najstaranniej. Jeden tylko balkon marmurowy pięknej formy, ostawiony kwiatami, przykryty markizą zwracał uwagę, zresztą barwy muru, sztukaterje były skromne i w stylu surowym. Wewnątrz za to co tylko zbytek i rozpieszczenie wymyśleć mogły, pomieszczono wszystko, i hotelik hrabinej przypominał najwykwintniejsze paryzkie. Był w nim i ogródek zimowy z przytykającą doń marmurową łazienką i biblioteka z przepysznie rzeźbionemi szafami sprowadzonemi z Wiednia, salon mały i wielki i jadalny, od wielkich przyjęć, i najroskoszniejsza w świecie sypialnia cała aksamitem wybita, a wszystko to mieściło się na bardzo małej przestrzeni, wykończone ze zbytkiem nie bijącym w oczy, ale książęcym. Łatwo się domyśleć, że cały ten dom zamieszkiwała sama pani i nikt go nie najmował, choć na dole pozostawały pokoje próżne, bo prawdziwie swobodnym i panem u siebie być niepodobna, mając pod swoim dachem obcego.
Z pałacyku tego już się dorozumie każdy, jakie stanowisko na świecie zajmowała hrabina, o której przeszłość nikt nie pytał, teraźniejszości nie rozbierano ściśle, a że była piękną, dowcipną, przyjmowała u siebie, otaczała się najwytworniejszym zbytkiem, wszyscy ją otwartemi witali rękami. Królowała i tu temu światu, nad którym panowanie chwyta kto chce, byle miał potemu trochę odwagi i ochoty. Było to życie na wielką stopę ze zwykłemi jego formami, raz w tydzień przyjęcia, często proszone obiady, kuchnia francuzka, stół o szóstej wieczorem, liberja wielka herbowna, szwajcar w przedpokoju... któż tego nie zna! Dodajmy że hrabina trzymała naturalnie parę prześlicznych koni, miała powozy od najlepszego fabrykanta, i znać ją było w Warszawie, jak skoro przyjechała.
Chociaż świat przyjmował ją z uśmiechem, z pozornem uwielbieniem, nadskakiwaniem, otaczając zawsze wielkiem kołem admiratorów, po cichu jednak szeptano sobie wiadomostki, pogłoski, historyjki, które gdzieindziej rozpędzić były powinny i pustkę stworzyć, tak łaskawie przesadzone, tak niepochlebne były. Kobiety zwłaszcza, które zaćmiewała swoją pięknością widną, oryginalną, porywającą, dowcipem śmiałym i mnogiemi talentami, nie szczędząc jej pochwał, umiały do każdej przyczepić coś takiego, co je unieważniało. Wprawdzie starały się niby wymówić jej postępowanie, uniewinnić, złożyć trochę na potwarz i przesadę, ale jednakże rozsiewały serdecznie jej przygody krajowe i zagraniczne. Wyliczano jej kochanków, znajdowano że mnogości ich nie była może winna, że w tych stosunkach nic pewnie nie musiało być zdrożnego, ale zarazem naganiono, że tak łatwo daje do siebie przystęp i zbyt lekce waży pozory. Przyjaciółki ubolewały, a wiemy jak serdeczne ubolewanie nabiera potwarzy i wdziewa łatwo jej formę, jak umiejętnie rzucone słowo litości przeistacza się w obmowę.
Co się tycze mężczyzn, ci choć słuchali ploteczek złośliwych, udzielanych im jak antidotu, nie mniej lgnęli do czarodziejki, starzy i młodzi padając przed nią na kolana — bronili jej zresztą, może na pół wierząc lekkości bóstwa, wybaczali mu ją po chrześcjańsku. Między niemi byli i tacy co, jak Leon, gotowi byli życie dać za cześć swej pani...
Pani Dorota choć z kobietami żyła na stopie poufale przyjacielskiej, między niemi serdeczniejszych nie miała stosunków, żadna z nich nie przywiązała się do niej mocniej, nie została powiernicą; przyjaźnie jej były po większej części męzkie i salon więcej się mężczyznami niż kobietami napełniał. To mu dawało trochę pozór lwiej jamy i niezbyt dobrego tonu mimo elegancji jaka tu panowała. Wieczorem palono cygara wszędzie, a że Dorota nie bardzo dbała o klassyczne formy obejścia, było w nim w istocie coś nazbyt kawalerskiego.
Wspomnieliśmy o rozsiewanych na rachunek pani Bulskiej powieściach, było ich dosyć i niektóre charakterystyczne wcale, ale naprawdę powiedziawszy, żadnego faktu, nic, coby ich prawdziwości dowiodło, a śmiałość Doroty, jej uśmiech swobodny, więcej mówiły przeciw tym potwarzom, niż rodzaj życia za niemi.
W parę dni po przybyciu do Warszawy, pani nasza już była objechała, rozrzucając bilety, główne znajome sobie domy i przyjmowała wizyty w małym saloniku paląc papiros na kozetce przy kominku. Od pierwszej poczynała się prawdziwa processja do bramy hotelu, i trwała bezustannie do obiadu prawie; jedni wchodzili, drudzy wychodzili, niektórzy przyszedłszy przesiadywali uparcie wszystkich, rozmowa trwała żywa, złośliwa, ostra, a piękna pani czynnie do niej należała.
Cała zima, która bez niej upłynęła, dostarczała jej obfitego wątku.
Wszyscy zdawali się niezmiernie radzi hrabinie, a w tłumie tym znalazł się przed innemi hrabia Tytus zawsze i wiekuiście przy nadziei, i baron Herder, który się dotąd znajdował w Warszawie, i Salviani i ów pan Karol wyświeżony jak z igły, ale jawnie i oczywiście mimo elegancji, mocno jeszcze tchnący wsią i w stroju i w mowie, i w sposobie znalezienia się, wykrzykujący głośno, robiący omyłki co chwila, ale nie zrażający się niczem.
Widząc go z taką butą rozposażającego się u siebie, piękna Dosia trochę zimno go przyjęła żeby nie ośmielać zbytecznie, ale on nie zważając na to wysiedział parę godzin, i zdawał się mieć ochotę zostać dzień cały, tak, że pani i jego, i resztę gości, idąc się ubierać, pożegnać musiała sama, przypominając spóźnioną porę.
Panie i panowie znaleźli wielce zmienioną panią Bulskę, utrzymywano, że spoważniała, posmutniała, a że pobyt jej na wsi mgłą tajemnicy był okryty, dziwów się domyślano. Zręcznie próbowały przyjaciółki wybadać ją i dowiedzieć się co przez ten czas robiła, ale z dziwną wstrzemięźliwością może pierwszy raz w życiu piękna Dosia, nie chciała śmiać się z Jamuntów i nie opisywała Borowej, ogólnikiem zbywając pytania.
Choć na pozór taż sama, w duchu jednak wpływem tych kilku miesięcy przebytych pod Jamuntów strzechą, znacznie się zmieniła, dziwiło ją teraz, że to, w czem miała upodobanie, co ją rozrywało dawniej, dziś nużyło i męczyło i jakoś czczem wydawało się a śmiesznem. Ten świat wytworny, grzeczny, wyperfumowany, wśród którego najświętsze uczucia nigdy na wierzch nie wychodzą, a największą rolę grają najpłochsze właśnie — po poważnej ciszy, modlitwie i pojęciu życia tak jak go rozumiano u Jamuntów — prawie dziecinnym był w oczach hrabinej. Ten szmer pustej rozmowy, ta komedja próżnostek chwalących się sobą, ta potrzeba popisu, to muskanie powierzchni spraw ludzkich i sądy o nich lekkie a niezasadne, zabawy kosztem drugich, rozrywka pełna złośliwości i dowcipu, całość tych obyczajów niezmiernie pilnujących przyzwoitości, a nie troszczących się o najistotniejszą część i najważniejsze obowiązki, pierwszy raz przez porównanie uderzyły hrabinę jak karykatura po rysunku Rafaela... Ci prości ludzie, którzy z razu wydali się jej śmiesznemi, lepiej poznani, majestatycznie wyglądali przy trzpiotowatych i bez powagi figurynkach tak zwanego wielkiego świata...
Hrabina zdziwiła się własnemu uczuciu, ale myśl przeleciała błyskawicą i zatarła się innemi wrażeniami.
Salonik tymczasem napełniał się, ożywiał, rozpromieniał, i już cała Warszawa wiedziała o przybyciu jednej ze swych najznakomitszych piękności, a kto tylko miał wstęp do domu na ulicy Bielańskiej, nie omieszkał stawić się tam osobiście lub przynajmniej rzucić kartę.
W stosunkach jednak z kobietami, piękna Dosia rychło postrzegła, choć nigdy nie były bardzo serdeczne, jakąś zmianę, której określić było trudno, a która przecież czuć się jej dawała. Nie bardzo spieszyły do niej, niezmiernie były grzeczne, a unikały dawnego spoufalenia, nie wypytywały się nawet o czas spędzony na wsi, słowem, chłód jakiś wionął... domyślać się było można, że potwarz jakaś nowa, musiała po mieście przelecieć. Kilka z tych pań nie przyjęły odwiedzin hrabinej i nie rychło je oddały, wybierając, widocznie godzinę taką, żeby się samym uwolnić biletem; spotkane na ulicy spieszyły się niezmiernie, nie chcąc się z nią pokazać... unikając towarzystwa... poufalszego. W obejściu całem była zmiana widoczna, nie chciano zrywać stosunków gwałtownie, przecież nierade im były te nawet, na których barkach więcej może grzechów ciężyło, niż na hrabinej potwarzy.
Boleśnie uderzyło to panią Bulskę, która wyżej podniosła tylko głowę, czując się winną może nierozwagi, zalotności, ale czystą w oczach świata, co uczynki tylko sądzić ma prawo. Zapomniała na nieszczęście, że dla ludzi pozór czynu jest tem samem co czyn, bo równie jak on gorszy, i jest jak on sponiewieraniem i zaparciem praw, które szanować potrzeba. Nie mogła pojąć, dlaczego ją to dziś właśnie spotkało, gdy najmniej do tego dała powodów, gdy nic wyrzucić jej nie mogli nowego, gdy żaden grzech lekkości nie pogorszył jej położenia. Ani baron Herder, ani Salviani, ani inni nie byli nowością w domu, który pełen był zawsze z różnych świata krańców pościąganych wielbicieli. Domyślała się, że na rachunek półrocznej niebytności szkarady jakieś potworzyć musiano, i zgryzła się tem w duszy.
Porównanie Borowej i łagodnego sądu ludzi uczciwych, do lekko rzucanych wyroków tych, którzy kamieniem ciskać wcale nie mieli prawa, ścisnęło ją za serce. Ale chcąc okazać jak to ją mało obchodzi, weselszą jeszcze, roztrzepańszą się okazywała. Pocisk tkwił jednakże. Przypisywała to zbytniej swej drażliwości zrazu, chciała tłumaczyć omyłkę przywidzeniem, ale nie było podobna; kobiety usuwały się widocznie, świat patrzał na nią koso. Chciała przynajmniej wiedzieć, czem zgrzeszyła, a że nie miała do kogo się udać po szczegóły, posłała po hrabiego Tytusa.
Można sobie wyobrazić jak uszczęśliwiony, wyświeżony, nadskakujący, przyleciał stary młokos na zawołanie.
Czarodziejka miała dnia tego długą suknię aksamitną czarną, włosy gładko uczesane, trochę koronek tylko i w tym poważnym a prostym stroju, dziwnie była zachwycającą.
Tytus zastał ją przy kominku z papirosem w ustach i książką w ręku.
— Dziękuję ci hrabio, żeś przyjechał — odezwała się podając mu rękę po angielsku — siadaj, mam ci coś powiedzieć.
— Pozwól mi pani naprzód uklęknąć i popatrzeć — zawołał stary wisus, przyciskając kapelusz do piersi z zapałem — jesteś zachwycającą!!! Wczoraj, zawsze, ale nie wiem czemu dziś zdajesz się cudniejszą jeszcze, wprawdzie mnie się to tak każdego dnia wydaje... Zawracasz głowy... ten biedny Karol szaleje, Salviani się struje, baron Herder pojedzie topić swą rozpacz w wodach Gangesu lub Nilu...
— A! to morały hrabio, mówmy serjo. Byłeś w mieście? wiesz co się tam dzieje? nie powiesz mi jakie tam plotki nowe stworzono na mnie? Widzę od przyjazdu, że te panie traktują mnie niezmiernie zimno, X... ledwie się przywitała, Z... nie oddała mi wizyty, F... nie mogła mnie nie przyjąć, ale jak przyjęła!
— Zazdrość, kochana hrabino!
— Ale nie, ja się na tem znam...
— Myślały, że się cię pozbyły, a tu im znowu wszystkich wielbicieli konfiskatą zagrażasz.
— Dajże pokój, ja się tem nie zaspokoję, mów prawdę! ja czuję, że coś jest!
— Ale nie ma nic — rzekł zakłopotany Dahlberg — zwyczajnie nasze codzienne pospolite kwasiki.
— Nie!... szczerze, szczerze...
— Ja nic nie wiem.
— To być nie może, powiedzieć mi tylko nie chcesz. Jeśli sądzisz, że się tem bardzo zgryzę i oszczędzasz mi zmartwienia, mylisz się; śmieję z tego i nie dbam, ala chcę wiedzieć wszystko.
Tytus był jakiś zakłopotany, spojrzał na piękną hrabinę, na twarzy jej był rumieniec, a w oczach błyski zadające fałsz słowom, widocznie była mocno rozdrażnioną.
— Nie ma nic, nie ma nic, znasz hrabino te panie... co tam mówić o tem. A zresztą — dodał ciszej — to wszystko Bulski tłumaczy.
— Jaki i kto? — krzyknęła postępując ku niemu Dosia.
— Wszakże pani wiedzieć musisz że tu jest!
— Kto? Bulski?
— Od pół roku.
— A! — zawołała hrabina — także mi mów, ja pierwszy raz o tem słyszę, on tutaj, co robi?
— Co robi? gra w preferansa, chodzi po ogródkach, upija się codzień na śniadańkach, które i daje i przyjmuje, a w chwilach wolniejszych ryczy przeciw pani.
— Teraz rozumiem wszystko — rzucając papiros odparła pani Bulska — ale byważ on po salonach?
— Mało, mało, jednak niekiedy naumyślnie się przesunie, żeby mógł swoją boleść publicznie wynurzyć.
— Boleść? chyba złość! — uśmiechnęła się kobieta.
— I on to zapewne rozsiał te potwarze — rzekł Dahlberg.
— Jakie?
— A! tam, to co gadają.. o twoim pobycie na wsi.
— Naprzykład? — spytała zimno pani Bulska bledniejąc i rumieniąc się na przemiany.
— Pojmujesz, że mu zagadkowe i swobodne życie twoje hrabino, aż nadto daje powodów do potwarzy. Przypisuje ci śmierć swego dziecięcia, a kochanków liczy na tuziny dobierając ich kolorem włosów, osobno bruneci, blondyni i szpakowaci, mnie łotr w ostatniej kategorji pomieścił! Niepoczciwy! nosi regestr w kieszeni i czyta go każdemu kto chce słuchać, opowiadając rzeczy straszliwe. Naturalnie nikt temu nie wierzy, śmieją się z biedaka, bo sam gniew jego dowodzi, że byłby został mężem i nadal, gdybyś go była chciała, ale potwarz, wiesz hrabino... il en reste toujours quelque chose...
— Biedny człowiek! — odezwała się dziwnym głosem pani Bulska.
— Nie pojmuję tylko jak mogłaś pójść za niego!
— A! to rzecz do pojęcia łatwa — odpowiedziała — potrzebowałam obrońcy, imienia, ludzie byli dla mnie zawsze nielitościwi, każdy krok mój tłumaczono fałszywie... wreszcie znudziła mi się swoboda, w której lada Salviani, lada Karolek, czuli się nią upoważnieni do zawracania oczów i dobijania się szturmem do serca...
Rozśmiała się szydersko.
— Poszłam za mąż, bo mi to wszystko jedno było ten czy drugi, wszyscyście nieznośni!...
Hrabia ukłonił się.
— I ja? — spytał.
— Bez wyjątku.
— Już teraz wiem, co mi wiedzieć było potrzeba — rzekła — do widzenia, muszę odejść, czuję się niezdrową.
— Pojadę po pana Wolfa.
— Nie trzeba.
— Po Malcza?
— Nikogo nie chcę, bądź zdrów.
Hrabia Dahlberg musiał wyjść i dopełnił to z westchnieniem, które nie wzruszyło bynajmniej Doroty, zamyślonej i smutnej.
Ledwie się drzwi za nim zamknęły i piękna pani jeszcze stała w miejscu, w którem ją porzucił, gdy przebojem prawie wpadł Salviani do pokoju.
— Przepraszam pana — odezwała się surowo hrabina — ale ja nikogo nie przyjmuję.
— Przepraszam panią — odparł Włoch widocznie rozogniony — ale pani mnie przyjąć musisz!
— Co to jest? — z dumą spytała hrabina.
— Ale pani się łatwo domyślisz... ja nie mogę tak pozostać, ja chcę coś wiedzieć!
— Cóż pan chcesz wiedzieć?
— Ja panią kocham! — zawołał z ruchem prawdziwie teatralnym, i padając na jedno kolano, widocznie z przypomnienia sceny, którą w jakiejś odegrywał operze... ja porzuciłem ojczyznę, kontrakt z dyrekcją della Scala, nadzieje zamówienia do Paryża... wszystkich, i wszystko i przywlokłem się tu.
— Alem ja pana nie wzywała!
— Oczy twoje mówiły mi, pani...
— Trzeba się było spytać ust o wytłumaczenie oczów mowy, której pan nie rozumiesz — ruszając ramionami odezwała się zimno hrabina — podobał mi się spiew pana, lubiłam jego towarzystwo, ale mu nie dałam prawa do żadnych przesadnych nadziei!
Salviani wstał z posadzki rozogniony gniewem...
— Więc chcesz — rzekł — żebym sobie życie odebrał?!
Bulska rozśmiała się, tak jej złego aktora przypomniał.
— Pan mnie nie znasz... to żadnego na mnie nie robi wrażenia, pożałuję, że świat mieć będzie mniej jednym tenorem... ale...
— Ale, ja panią kocham, chcę jej życie poświęcić!
— Aleś pan oszalał — cofając się zawołała Bulska — proszę mi scen nie robić, bo będę musiała ludzi moich zawołać...
Włoch na te słowa zbladł straszliwie, zżółkł, usta mu się zatrzęsły, i hrabina pomiarkowała, że ten gwałtowny temperament grozić jej może niebezpieczeństwem, bo zdawało się, że wściekle chciał się rzucić na nią...
Salviani miał sztylet, po który sięgnął machinalnie, czy na swoją pierś chcąc nim cios wymierzyć, czy zagrozić hrabinie, gdy ona zręcznie pociągnęła za taśmę dzwonka wiszącą u komina, i kamerdyner wpadł do pokoju.
Na widok niespodzianego świadka, śpiewak wziął za kapelusz, obawiając się by go za drzwi nie wyrzucono, i żywo wysunął się z pokojów.
— Uważasz Mieleski — odezwała się hrabina — nie przyjmować go więcej.
— Rozumiem pani, nigdy?
— Nigdy...
Kamerdyner poszedł w ślad za Włochem, a ona rzuciła się na kanapę. Scena ta nie byłaby ją tak bardzo przejęła, bo tych rozpaczy miłośnych napatrzyła się dosyć w życiu, ale połączona z wiadomością o mężu, ciągnąc za sobą nowego nieprzyjaciela i nowe potwarze zapewne, groziła hrabinie kto wie jakiemi nieprzyjemnościami. Włoch był zdolny stać na ulicy i robić jej impertynencje, pan Bulski mógł go sobie wziąć w pomoc, trzeba było temu zapobiedz.
— A! to szkaradne! to nieznośne życie takie! — zawołała zniecierpliwiona... — i myśl znowu przedstawiła jej ciszę Borowej i szczęście tamtejsze. Hrabina westchnęła.
Nie dumała jednak długo, bo Włoch ten ją przestraszał, musiała znowu posłać po jedynego teraz obrońcę swojego Dahlberga.
— Mieleski — zawołała do wchodzącego kamerdynera, idź mi poszukaj hrabiego, który zapomniał tu papierów, mam mu jeszcze coś powiedzieć, niech się na chwilę pofatyguje do mnie. Znajdziesz go jeśli nie w domu, to w resursie...
Szczęściem tilbury hrabiego stało gdzieś w ulicy i Mieleski w pół godziny go przyprowadził.
— Wystaw sobie, wybiegając z uśmiechem — zawołała Dorota... — miałam scenę z Salvianim... oszalał! wyobraził sobie żem go kochać powinna, że dla mnie tu przyjechał, chciał się tu zabijać! Warjat, powiadam ci... Boję się żeby wyprowadzony z mojego domu, nie chciał się razem z Bulskim mścić na mnie, nie będę mogła wyjechać na ulicę. Zrób z nim hrabio co chcesz.
— A! to licha warta sprawa... człowiek dziwnie gwałtowny; no ale jakże to mam kończyć?
— Jak ci się podoba, byleś go wyprawił ztąd...
— Włoszysko gołe...
— Daj mu pieniędzy, a uwolń od niego...
— Na wiele mi dajesz pozwolenie?..
— Nie rachuję... gdy kupię spokojność — rób co chcesz, powtarzam, użyj jakiego chcesz środka, a jeśliś mój przyjaciel, wypraw go.
Hrabia Tytus potarł tupet, trochę się zmarszczył, i szybko wyruszył gonić za zrozpaczonym tenorem.
Nieźle mu się jednak udało, i za tysiąc skudów, taniej grzyba, pozbył się Salvianiego, który się zawinął i wyjechał do Paryża, opatrzony listem rekomendacyjnym w dodatku.
Hrabina westchnęła wyciągając piękną rączkę do Dahlberga, gdy jej o tem oznajmywał.
— Kogoż pani użyjesz — spytał — żeby tak kiedyś mnie się pozbyć?
— A! kto mi się nawinie! — uśmiechnęła się Bulska... — jak mi bardzo dokuczysz...
Tymczasem na miejsce Salvianiego, nowi przybywali wielbiciele, i zdawało się, że im dziwniej i straszliwiej mówiono o niej, tem ciekawszy tłum ją otaczał...
W pośród tych natrętnych, niekiedy nawet panów, z których każdy ubolewając nad sąsiadem lepszego od niego losu wyglądał — niepospolitą grał rolę, śmiesznością swej namiętności młodziuchnej i niedoświadczonej, pan Karol...
Nie miał on dość sprytu, a nadto zarozumiałości by przejąć obyczaje świata, do którego się zbliżył raz pierwszy, nie potrafił pojąć życia tego, i tłómaczył sobie po swojemu, po wiejsku kroki cudze, po wiejsku stawiąc też swoje. Niezmiernie był śmiesznym z tem swojem kozactwem i zamaszystością; bawiono się nim, ale nikt go jednak nie zaczepiał, bo czuli panicze miejscy, że z tym zawadjaką żartować nie było można.
Rzucony na bruk warszawski po długiej młodości spędzonej z temperamentem szalonym wśród naszej zaciszy poczciwej, gdzie pohulać tak trudno, i zwalać się trzeba do ostatka, szukając zakazanych owoców, pan Karol w Warszawie uczuł się jak w raju. Ogródki, łatwe znajomości, codzienne prawie rozrywki pochwyciły go całkiem; zakochanie w pani Bulskiej bynajmniej nie przeszkadzało do latania za czarnookiemi Warszawiankami, boć to było jedno z tych przywiązań, które jakkolwiek gwałtowne, od niczego nie bronią. Karol nie miał pojęcia, żeby się jak w książce, na czysto i uczciwie pokochać można, zepsuty był od dzieciństwa.
Znalazłszy towarzystwo stosowne, które za jego pieniądze bawić się pomagało mu serdecznie, całe dnie spędzał tak wesoło, że już mówić zaczynał o stałem zamieszkaniu w Warszawie, tak mu się ona podobała... We trzech czy czterech jeździli, chodzili, do nocy włóczyli się po wszystkich pięknościach, których drzwi i serca stoją otworem, kończyli wieczerzą w Angielskim hotelu, zalewali się szampanem, i w tym szale, ranne ledwie godziny czasem wolne były na odwiedziny lepszego towarzystwa, które Wołyniak dosyć nudnem znajdował, wyjąwszy dom pani Bulskiej.
Pewnego wieczora jakoś namówiono pana Karola na kurczęta i szparagi za miasto, do jednego z tych licznych ogródków, które trochą zieloności, ladajaką muzyką, a więcej nadzieją maleńkich przygód zwabiają młodzież ku sobie. Miała tam być jakaś stawna Żancia, nie mniej ciekawa Mania i Lucia, i obiecywano sobie wieczorek wcale wyśmienity. Panowie ci, wziąwszy dorożkarza, kazali się zawieźć, i znaleźli już muzykę w gotowości, uliczki pełne, stoliczki pozajmowane, ale kobiet jeszcze mało. Oczekując więc ze zmierzchem przybycia owych istot tajemniczych i ponętnych, przechadzali się po ogródku rozpatrując w twarzach, ubiorach i ruchu gości. Ciekawy Karolek uczył się Warszawy, którą mu jego ciceroni wykładali ex professo, ukazując postacie znane całemu miastu, historyczne: uczonych w okularach używających świeżego powietrza, artystów szukających natchnienia w ponczu, niewinne istoty, które się wykradły dla widzenia z ulubionymi na chwilę; gazeciarzy polujących na fejletony, aktorów wypoczywających po trudach dwudziesto-pięcio-razowego wywołania.
W pośrodku zielonych klombów tej oazy, w której zamiast woni wiosennej, zapach bawara szeroko się rozchodził — stał budynek lekki, mieszczący w sobie traktjernię, gdzie sławne kurczęta i szparagi dawano. Mieli w nim już zamówione miejsca w bocznym gabinecie pan Karol z towarzyszami, ale ich nie zajmowali jeszcze, czekając na owe Żancie mające z nimi ucztę podzielać. Chodzili tak dosyć długo, obawiając się by im kto stolika i jedynego gabinetu nie zabrał, aż się wreszcie Karolowi znudziło.
— Chodźmy pod dach — rzekł — nogi mnie bolą — te panie nadszedłszy poszukają nas same... zresztą, zobaczymy je przez okno.
Wniosek ten został jednogłośnie przyjęty, a że siedzieć za stołem i ziewać nie zabawna, znalazł się ktoś, co zażądał parę butelek szampana z wodą salcerską, i poczęli pić powoli. Obok, przeze drzwi tylko, w głównej sali, biesiadowało jakieś już dobrze podochocone towarzystwo... Było tam kilku panów, łysych, brzuchatych, zarumienionych, a wesołych jak dzieciaki. Jeden śpiewał coś z francuzkiego wodewilu, drugi rozłożony na krzesełkach palił cygaro, takt wybijając nogą o poręcze... inny milczał poważnie, spluwając niekiedy i wzdychając jak miech organisty... Niekiedy pieśń przerywała rozmowa, której przedmiot wcale nie był budujący; sąsiedzi przysłuchiwali się jej przez drzwi otwarte.
Amfitryonem zdawał się być ten właśnie, który tak serdecznie wzdychał i rzęsisto spluwał, dobrze już podpiły, co po niepewnych ruchach jego, usiłujących udawać swobodne i silne, poznać było równie łatwo jak z twarzy.
Był to otyły, okrągły, z głową z włosów ogołoconą i niezgrabnie z tyłu naprzód zaczesanemi kosmykami siwemi, jegomość o bladych oczach, wystających ustach odętych, którego fizjognomja wydawała zarazem głupotę, dumę i temperament nie łagodny wcale... Ubior jego świeży, trochę z galicyjska pstry i zbyt pokaźny; laska z misterną główką z oksydowanego srebra, pierścienie na palcach, łańcuchy u zegarka, kazały się domyślać albo hrabiego galicyjskiego lub żyda bankiera... W istocie, był to hrabia Bulski, niegdy małżonek pięknej Doroty, który teraz rozpamiętywał jak się na niej pomścić swojego odrzucenia i woził po ogródkach, winiarniach i traktyerniach gniewy, z któremi znajomym i nieznajomym się narzucał.
Jakiś czas trwała francuzka piosneczka jeszcze, potem śpiewak ustał, a hrabia, ponawiając westchnienie, krzyknął:
— No! jakże, pomożecie?
— Ale pfe! wstydź-że się hrabio, co u licha mścić się nad bezbronną kobietą!
— Bezbronna! biedna istota! — szydząc porwał się od stołu hrabia... — rycerze średniowieczni! To najzepsutsze pod słońcem stworzenie, od którego towarzystwo uwolnić potrzeba, żeby dalej nie broiło!
Mówiąc rozpalał się ogromnie.
— Słodziuchną, niewinniuchną być umie; przyciągnie, wyssie i porzuci... chcecie żebym wam regestr jej ofiar przeczytał, w którym i ja i pierwszy mąż jejmości stoimy na czele?
— Aleśmy go już tyle razy słyszeli, że na pamięć umiemy.
— Tak! a jeszcze litujecie się nad nią... jabym zgniótł tę jaszczurkę... Gdzieś ją już djabeł nosił na wieś; pewnie męża szukała trzeciego, któryby jak my padł ofiarą na poczciwości i kieszeni... słyszę tam jakichś napatrzyła już Jamuntów... A tu kręci się koło niej tego także nie mało: ten bałwan Dahlberg, który nigdy nie będzie miał rozumu... jakiś Niemiec, Włoch... a tych co po nocy chodzą i niewidocznie się podkradają... kat policzy! Takiego szatana drugiego na świecie nie ma.
— Oho! o kimże to on mówi? — podchwycił z cicha Karolek, podpojony już trochę, zbliżając się do drzwi... — to coś ciekawego.
Ruch jego nie uszedł baczności hrabiego Bulskiego, który podwójnie był pijany, trunkiem i gniewem, i skinął na wieśniaka.
— Ciekawyś synku — rzekł poufale dobywając listę z kieszeni — chodź tu, a dowiesz się o wszystkiem... przeczytam ci regestr ofiar JW. hrabinej Doroty z Czeszaków, primo voto... secundo hrabiny Bulskiej, a tertio.
Wyraz, który tu został dodany, tak był szkaradny że Karolek osłupiał; ale w nim krew na krzywdę kobiecą zakipiała.
— Jakie pan masz prawo — zawołał — szkalować w publicznem miejscu kobietę?
— E! e! paniczyku gorący, zapłaciłem to prawo pół miljonem majątku, zdrowiem, spokojem i życiem mojego dziecka!
I począł czytać swój regestr, dodając komentarze najosobliwsze. Karol nie wysłuchał dwóch wierszy, a już rzucił się ku potwarcy i zgnieciony papier wparł mu w gardło.
Rozruch się stał wielki. Wołyniak był silniejszy od wszystkich razem znajdujących się w pokoju starych wygów, którzy tknąć go nie śmiejąc, wrzawy tylko narobili.
Bulski miotał się skrzywdzony, Karola porwali jego towarzysze i odciągnęli wreszcie.
Wymieniono bilety natychmiast, pojedynek był nieuchronny: zaczerwieniona twarz i pełna papieru gęba hrabiego czyniły go koniecznym; wyplunąć obelgi razem z papierem nie było podobna. Karol ogniście zapalony wrócił do swego pokoju, tamtego zaraz uwieziono do miasta, a choć to się jak można najrychlej uciszyło i skończyło, byli przez okna świadkowie, kupa otaczała budynek, opowiadano sobie w ogródku w najrozmaitszy sposób wypadek.
Na nieszczęście utaić powodu nawet nie było można: Bulski, włóczący się po miasteczku i miejscach publicznych od pół roku, znany był doskonale wszystkim, słyszano go czytającego regestr, i domyślano się łatwo, o co poszło.
Karola, nie czekając dalszych następstw, przyjaciele namówili aby odjechał do domu, i z nim razem wynieśli się cichaczem do mieszkania jego w hotelu. Potem, osadziwszy go już bezpiecznie, sami do awantury nie chcąc się mięszać, drapnęli do domów, zostawując go aby się sobie wytrzeźwiał i namyślił co począć dalej. Młodzieniec szamotał się długo, wreszcie sen go jakoś zmorzył, i dopiero nazajutrz rano przypomniał sobie, że mu sekundanta szukać było potrzeba. A że mało kogo znał, w pierwszej chwili myślą padł na Dahlberga, do którego udał się co prędzej.
Jakkolwiek Warszawa jest wielkiem miastem, a ruch ma który by jeszcze większemu wystarczył, pod pewnemi względy jest sobie mieściną małą, i to jej nasz własny daje charakter. Wszyscy się tu znają, wiedzą o sobie, ciekawią na drugich, a najmniejszy wypadek rozchodzi się natychmiast, podawany z ust do ust jak w powiatowych naszych małych miasteczkach. Nie bez tego żeby nowinka, cyrkulując z ust do ust, po troszę się nie przebierała, nie stroiła, i nie powiększała, boć to ludzka rzecz, że każdy tworzy historją wedle swego widzimi się; jedni ją jak Thiers, drudzy jak Michelet, inni jak Thierry opowiadają, a każdy inaczej, i dójdź-że tu prawdy, jeśli łaska!
Hrabia Dahlberg już o wszystkiem wiedział, a że powtórzono wypadek, ogromne mu nadając proporcje, zatrwożony był rozgłosem jaki mieć mógł i strapieniem, które musiał ściągnąć na hrabinę.
— A cóżeś to najlepszego zrobił! — zawołał ręce łamiąc, gdy ujrzał wchodzącego pana Karola, który dumny był swojem heroicznem znalezieniem się jakby niem pozyskał prawo obywatelstwa i stąpał zwycięzką otoczon aureolą.
— Com był powinien! spodziewam się!
— A co ci było do tego, że ten stary truteń upiwszy się bredził; na niego i jego gadania nikt nie zważa, ni studzą, ni grzeją, teraz obudzone złe języki... potwarze, pojedynek... wszystko to hrabinę zmartwi!
— Ja tam tego nie rafinuję! — odparł Wołyniak — widzę kogoś co szkaluje tę, której poprzysiągłem najgorętsze uczucie, w łeb go i po wsystkiem!
— Jakież miałeś prawo się ujmować?
— Za kobietę! każdy ma prawo! pan mi będziesz służył za sekundanta — rzekł stanowczo.
Dahlberg postrzegł, że tu niepodobna było wbrew iść z młokosem, który zdawał się gotów na wszystko, nie śmiał mu wręcz odmówić.
— Najchętniej — rzekł — w tem tylko sęk, że tu potrzeba człowieka wytrawnego, a ja w życiu pojedynku nie miałem i nie sekundowałem jeszcze nikomu... mogę ci źle usłużyć.
— Ja sobie już sam dam rady.
— Ale wiesz co — przerwał Dahlberg — gdybyś mnie chciał posłuchać, dałbym ci takiego sekundanta...
— Wszystko mi jedno, dawaj pan.
Hrabia zadzwonił.
— Niech Francois jedzie i wyszuka mi natychmiast kapitana Rybackiego.
— A! kapitan, to dobrze! — rzekł Karol... — zgoda!
— Jednakże gdyby się mogło obejść bez pojedynku!.. — wtrącił Tytus.
— Ja mogę się obejść bez niego, bo mi się przecie nic nie stało; ale Bulskiemu gębę zapchałem jego regestrem i przypieczętowałem go całą dłonią, potrzeba mu się czemś umyć.
— Ale gdyby on... gdyby to złożono na wino... na coś takiego!
— Ja byłem trzeźwiuteńki... niech idzie mnie przeprosi, potem żonę swoją, a trzeciego dnia z miasta wyjedzie i da na piśmie, że nigdy tu nie powróci, a nie, to go kijem bić będę miał prawo publicznie... to zgoda!! i bez pojedynku.
Hrabia Tytus się rozśmiał.
— Łatwy jesteś do zgody — rzekł.
— My to tak wszyscy na Wołyniu — odparł Karol, siadając.
Dahlberg widział już z tej próbki, że tu nie ma co robić i zagadał czem innem, a w pół godziny jakoś znalazł się kapitan Rybacki, któremu gospodarz zaprezentował pana Karola i wzajemnie.
— Do twojej łaski i opieki uciekamy się kapitanie — odezwał się Tytus — pan ten, którego tu widzisz, zgniótł wczoraj na miazgę Bulskiego.
— Ale ba! słyszałem o tem...
— Musi się pojedynkować, a ty mu będziesz sekundował.
Kapitan potarł czoło i wąsy.
— To się nie odmawia — rzekł... — ale czy to jut nieodzowna?
— Dla mnie obojętna rzecz! — zawołał Karol, ja się bić nie potrzebuję, ale Bulski.
— Czy już przysyłał sekundanta?
— Dotąd nie...
Rybacki nie bardzo miał ochotę mięszać się w krwawą sprawę, ale łechtała go znów nadzieja śniadania i zgody, a młokos wydał się łatwym do poprowadzenia; pojechali więc razem do hotelu, czekając odezwy z przeciwnej strony.
Około południa zjawiła się wąsata deputacja, złożona z abszytowanego podpułkownika i ogromnego wzrostu austrjackiego jakiegoś eks-dragona. Szczęściem, obu tych panów Rybacki znał doskonale i poszedłszy z nimi na ustęp, mimo hałasu ich, powziął niejaką nadzieję, że bez krwi przelewu do szampana dojdzie. Popędliwy Karol nie dał mu się tem cieszyć długo, ogłaszając swoje warunki zgody, o które nie było sposobu nie tylko się układać, ale nawet mówić o nich; porozumiano się o dzień, godzinę, miejsce i sekundanci się rozjechali w dosyć kwaśnych usposobieniach, szczególniej kapitan, który przewidując wiele i sięgając myślą daleko, obawiał się z tego wszystkiego kłopotu dla siebie. Mniej mu chodziło o życie ludzi, którzy dlań byli obojętni, niż o własną skórę, jeśliby się to katastrofą skończyć miało. Wiedział, że Bulski, który niewiele umiał, strzelał na nieszczęście doskonale, bo był namiętnym myśliwym; a nawet chwilę jakąś podobno wojskowo służył. Pan Karol także trafiał w asa o trzydzieści kroków bez najmniejszej trudności. Wprawdzieć, wszyscy to wiemy, że mierzyć do celu a do piersi człowieka rzeczy są cale różne; ale zawsze niebezpieczeństwo tem było większe, że oba przeciwnicy strzelcy celni i wcale nie tchórze.
Nazajutrz rano dorożka z kapitanem Rybackim i Karolem, i jednocześnie prawie drugi powóz wiozący Bulskiego, podpułkownika i eks-dragona austrjackiego, skierowały się ku Bielanom.
Dzień był wiosenny, posępny i wilgotny, deszczyk maleńki mżył i pruszył, rzadkie chmury przesuwały się po nad ziemią, w powietrzu wisiał jakiś smutek. Kapitan Rybacki, zamyślony, ponury, klął w duszy Dablberga, który mu tę sekundę nastręczył, pupilla swego, Wołyń i Wołyniaków hurtem wszystkich, pojedynki... ludzi i kobiety. Karol był zimny, milczący również, a że zwykł późno wstawać, tą zaś razą raniej się zerwał, ziewał co chwila...
Przejeżdżając około św. Jana, okiem rzucił Rybacki na wnijście kościelne i pierwszą rzeczą, którą zobaczył, był całun rozpięty u drzwi... Karol, czy go widział czy nie uważał, niewiadomo czem tknięty, prosił żeby stanąć, że chce pacierz zmówić... Była to w życiu jego tak niezwyczajna chętka, że sam się jej zdziwił podobno, ale dobrym jak złym natchnieniom przywykłszy być posłusznym, wyskoczył natychmiast do kościoła... Skierował się machinalnie do jednej z bocznych kaplic, i w chwili gdy oczy podniósł, ujrzał przed sobą trumnę okrytą czarnem suknem.... Widok to był dla najśmielszego w tej chwili zbyt złej wróżby, i Wołyniak nasz uczuł dreszcz przechodzący po ciele, ale wolałby był umrzeć niż strach ten pokazać, i wrócił do kapitana, siedzącego w powozie, podśpiewując wesoło.
Ruszyli ku Bielanom nie mówiąc słowa do siebie...
W pół drogi jakoś mgły podnosić się zaczęły powoli, słońce parę razy błysnęło, a z tą zmianą sceny i myśl przyszła weselsza; kapitan zażądał cygara. Karol począł świstać ukraińską piosenkę... I tak ukradkiem spoglądając na siebie, niekiedy uśmiechając się, to nucąc, przybyli nareszcie do lasku, w którym w tejże chwili prawie, nieco opodal, wysiadali przeciwnicy, naradzając się, gdzie miejsce wybiorą.
Rybacki pobiegł do nich i nie bez ciekawości spojrzał na Bulskiego, ubranego czarno i wydającego się jakoś cieniej; trzeźwy był i skutkiem tego rzadkiego wypadku, poważniej, przyzwoiciej się wydawał; nie mówił nic, powtarzając tylko kiedy niekiedy przez zaciśnione zęby:
— Prędzej panowie, prędzej... prędzej!
W lasku było coś gości przechadzających się, dosyć ludzi którzy się kręcili i spoglądali ciekawie na przybyłych; wziąwszy więc pistolety pod płaszcze, sekundanci z Bulskim, poszli wyszukać miejsca ustronnego. Zaraz na wstępie do Bielańskiej dębinki, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, jest obryw stromy, którego część w dół na zarośla łoz i krzaków usunęła się unosząc z sobą kilka pni drzew starych — przypadkiem przechodząc tamtędy, i z wzgórza rzuciwszy okiem na piękną ztąd Wisłę jak morze daleko rozlaną, Bulski ujrzał w dole zewsząd ostawiony zaroślami i ścianami kątek u stóp swych leżący. — Ot tu! — zawołał wskazując palcem — ot tu, po co iść dalej!
— Ale jakże się tam spuścić?... nie ma ścieżki...
— Znajdziemy ścieżkę...
— Przestrzeni mało — rzekł Rybacki.
— Na taką sprawę dosyć...
Zawahali się sekundanci, w końcu, że im to było wszystko jedno, choć z niemałym trudem spuścili się ku Wiśle, w ten kątek, a Rybacki pobiegł po Karola... który w powozie drzemał.
Miejsce było obrane najdziwaczniej, gdyż na dwadzieścia kroków ledwie starczyło placu wolnego od nawału pni, suchych gałęzi i rokiciny.
— Wszystko jedno — rzekł Bulski — aby prędzej.
Karol spojrzał przybiegłszy i nie zaprotestował wcale przeciw wyborowi, chociaż mu się zdał osobliwszy; myślał, że koniecznością było ukryć się w takim kącie. Dwaj przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie, oba przyparci plecami do dwóch ścian obrywu i zmierzyli okiem dzielącą ich przestrzeń. Wedle umowy, idąc, strzelać mieli razem na komenderówkę...
Sekundanci sprobowali jeszcze zgody, która była niepodobieństwem i poczęli nabijać pistolety... Wybrano je losem, i Bulski stanął w miejscu... ręka mu drżała widocznie, Karol z chłodną krwią ujął broń, ani drgnąwszy.
Oczy świadków wlepione były w dwóch zapaśników, którzy ledwie po parę kroków zrobili. Rybacki szybko zawołał raz po razu, nie dając czasu mierzyć — raz, dwa i trzy...
Dym ściśniony w parowie okrył wszystko na chwilę, sekundanci poskoczyli natychmiast... słaby wykrzyk dał się słyszeć tylko jednocześnie z wystrzałem...
Karol leżał na ziemi z ręką na piersi, z której krew buchała strumieniem, Bulski stał na nogach, ale twarz całą miał zbroczoną, i ręką po niej wodząc,skrwawił się szkaradnie...
Kapitan Rybacki przypadł do swego, ale nim zdążył się zbliżyć, już ugodzony w samo serce młody chłopak nie żył...
Drgały mu usta wyrazem uśmiechu szyderskiego, jakby chciał w obec śmierci jeszcze okazać się nieustraszonym, ale zółta bladość okrywała już czoło — westchnął lekko... drgnął, i życie, słowa nie wymówiwszy, zakończył...
Bulski był ranny w głowę, kula zorała mu czaszkę, zdarła skórkę z niej, prawie do kości i przeleciawszy utkwiła po za nim w pniu drzewa; klął, ciągle się ręką macając, a nareszcie omdlały padł na ręce sekundantów.
Ranę jego boleśną, ale nie zdającą się niebezpieczną, jak mogli zaraz opatrzyli i zawiązawszy ją, poczęli myśleć co uczynić z trupem zabitego, gdy zwabieni strzałem przechadzający się już poczęli na górze się gromadzić.
Potrzeba było jak najprędzej środki obmyśleć, żeby nikt za śmierć tę nie odpowiadał; Bulski miał paszport w kieszeni, ale Rybackiego czekały przeprawy, których nieborak aż nadto wcześnie był pewien.



Wypadek ten w kilka godzin już wiadomym był całej Warszawie; jedna może pani Bulska o sporze i jego następstwach nic nie słyszała, Dahlberg starannie ukrywał przed nią, do ostatka, smutne dla niej następstwa mieć mogące spotkanie. — Po wyjeździe Rybackiego na Bielany oczekiwał wieści o nim niespokojny, licząc minuty, gdy prędzej niż się spodziewał ujrzał zbladłego kapitana, wpadającego do mieszkania.
— Nawarzyłeś tego piwa! ratujże go teraz! — zawołał we drzwiach.
— Co się stało? ranny?
— Zabity! zabity! Bulski ugodził go w samo serce.
Dahlberg pobladł jak ściana.
— A Bulski?
— Ranny w głowę; hrabio, na miłość Boga ratuj!
— Bądź spokojny — rzekł gospodarz — wszystko naturalnie złoży się na Bulskiego, ale jak to oznajmić hrabinie? co za katastrofa! nieszczęśliwa kobieta!
Gdy się to dzieje, piękna Dorota, dziwując się tylko przerwanym nagle wizytom natrętnego Karola, wcale się nie domyślała następstw, jakie mu spotkanie z nią na drodze gotowało; jakaś ją tylko męczyła tęsknota dotąd nieznana, jakiś niesmak czuła w życiu, myśl jej nieustannie wracała ku Sadogórze, ku Borowej, serce pragnęło spokoju. Może przyjęcie widocznie zimne, jakiego doznawała, przyczyniło się także do tego żalu za przeszłością. To pewna, że od powrotu swego usiłując wejść w stare formy dawnego życia, ani się z niemi pogodzić, ani ich już przyjąć nie mogła. Niepokój wewnętrzny ją dręczył, pragnęła czegoś więcej niż pustych grzeczności, któremi ją karmiono; z podziwieniem własnem inny sąd w głębi duszy o ludziach i wypadkach, na które dawniej lekko i wesoło poglądać zwykła, znajdowała. Wszystko się jej wydało maluczkie, drobne, śmieszne prawie.
W takiem usposobieniu coraz więcej pragnęła samotności, zamykała się, czytała, a gdy w nadziei rozrywki przyjmowała starych znajomych, tak jakoś nie bawili, że ledwie obowiązku, ale chłodno przebyła z nimi kilka godzin, tęskniąc do chwili rozstania, jak wprzód do obiecywanej sobie rozrywki. Wprawdzie czasami ożywiła się a raczej zmuszała do wesołości, chcąc przełamać usposobienie do smutku, ale widać było zaraz jak ją to kosztowało i było nienaturalnem.
Obawiając się, żeby ktoś nie pospieszył do hrabinej z wiadomością o kł6tni Karola z jej mężem i następstwach jakie dla biednego młodego człowieka pociągnęła za sobą — Dahlberg, choć mu to przyszło z ciężkością, powlókł się do niej jako zwiastun nieszczęścia.
Łatwo było przewidzieć, jakich tłómaczeń, wykładów i dodatków powodem być mogła śmierć pana Karola, w chwili, gdy właśnie po długiej niebytności Bulska wracała do Warszawy, najskromniej nawet i najżyczliwiej tłumacząc tę historję, zawsze cień od niej padał na hrabinę; można więc było obawiać się, by i z przestrachu o swą sławę i z żalu po człowieku, który dla niej życie stracił, nie wzięła tego zbyt do serca piękna Dorota.
Jakkolwiek ją znał dawno Dahlberg, nigdy mu się jednak nie trafiło odgadnąć, jakie na niej zrobi wrażenie rzecz jakaś, nowina, człowiek; fantastyczna pani przyjmowała nieraz śmiechem najopłakańsze wypadki, a łzami najweselsze. Na ten raz pocieszał się już hrabia Tytus tem właśnie, że ją to może nie tak bardzo dotknie, jak mu się zdawało. Wszedł zakłopotany i po minie jego łatwo rozpoznać było można, że coś na nim ciężyło, jakieś posłannictwo niemiłe. Zwykle płochy i wesół, na ten raz posępny i zastygły; padł na kanapę i nie powiedziawszy nawet żadnej z tych formuł pochlebstwa, których umiał tyle — zadumał się, zapomniawszy że piękna pani stała przed nim, ciekawemi mierząc go oczyma.
Przed chwilą jeszcze tęskna, dziwnym skutkiem wejrzenia Dahlberga, który w istocie dosyć śmiesznie z tem żałobnem wydawał się licem, hrabina rozweseliła się i roztrzepiotała.
Chevalier de la triste figure! a! jakże mi dziś wyglądasz! mów prędko, co to ci jest? czy cię zdradziła baletnica, czyś w karty przegrał, czy żona każe ci się stawić na służbę?
— E! toby mnie tam tak dalece nie obchodziło — odparł Dahlberg, któremu wesołość hrabinej jeszcze cięższem czyniła zadanie — co mi tam... to chleb powszedni.
— Więc to coś niepowszedniego? — spytała pani Bulska.
— Lepiej mnie pani nie pytaj...
— Doskonały, kładnie czarny znak zapytania na czole i chce, żeby go nie badać! Już jest coś, a jak jest, to mi się musisz wyspowiadać.
— Ja to wiem — odezwał się hrabia Tytus powoli — ale nie własnym się smutkiem trapię, cudza to sprawa... i nie powinno być pani pilno zmartwić się nią jak ja.
— No! zbądźmy to prędko i wypijmy jak lekarstwo, cóż to jest? kogo się to tycze?
Hrabia miał siłę odpowiedzieć:
— Pani.
Bulska pobladła trochę i uśmiech z ust odleciał.
— No! to już się domyślam, znowu coś o moim ex-mężu, mów otwarcie, słucham.
— Tak, tak, lepiej może od razu... zrzucić z siebie, Bulski...
Ale nie mogąc przełknąć Dahlberg wstrzymał się nagle.
— Mów śmiało, jużciż nie jestem dziecko, zniosę cios choćby najdotkliwszy.
— Bulski szkalował panią publicznie, ujął się w sposób cokolwiek niegrzeczny pan Karol...
— A! i cóż? — zimno spytała hrabina.
— Musieli się pojedynkować...
— Bulski doskonale strzela — drżącym głosem przerwała rzucając nań okiem hrabina — ranił go?
— Zabił! — rzekł Dahlberg.
Milczenie grobowe nastąpiło po tym wyrazie.
Piękna Dorota pochwyciła się za głowę.
— I krew tę rzucą na mnie — zawołała po chwili — biedna matka!... biedny chłopiec!... a! i ja! i ja!
— Bulski także raniony — dodał hrabia obojętnie.
Jak odurzona i nieprzytomna, hrabina poczęła się przechadzać po saloniku.
— My, rozpowiadamy w mieście cały ten wypadek wcale inaczej — dodał Dahlberg — ale nie można zaprzeczyć, że to wielkie nieszczęście...
Mówił urywanemi słowy spoglądając na hrabinę, która nie odzywała się wale, i nie zdawała się nawet go słuchać. Wrażenia, jakie to zrobiło na niej, dopytać było trudno; twarz na chwilę zbladła, okryła się znowu żywym rumieńcem, oczy zajaśniały, chodziła i miotała się zamyślona, Dahlberg przestraszył się jej milczeniem i blaskiem gorączkowego wejrzenia.
— Pani to zbytecznie bierzesz do serca...
Nie było odpowiedzi i znowu długie milczenie...
— Zostaw mnie samą — odezwała się piękna Dorota.
Hrabia wziął za kapelusz i po cichutku się wyniósł, ale mu się żal zrobiło kobiety i w progu namyślił się, że kogoś by do niej posłać należało z tych pań, z któremi była najbliżej, aby ją rozerwać, pocieszyć, przypilnować.
Nie zwlekając więc, pojechał do pierwszego domu, który mu na myśl przyszedł, nie zastanowiwszy się nawet, że mu odmówić mogą. Tu gorące jego opowiadanie nie zrobiło żadnego skutku; pani wymówiła się nie wiem czem od obowiązku przyjaźni, i ubolewając wielce, nie zapragnęła dzielić boleści kobity, którą ostatni wypadek miał nieodwołalnie potępić. Toż samo spotkało hrabiego w drugiem i trzeciem miejscu; przyjaciółki pani Bulskiej wszystkie nie miały czasu, nie mogły się podjąć tak ciężkiego posłannictwa, lub wypierały się zażyłości, któraby im dawała prawo zaglądać w głąb serca i ranę jego łagodzić.
Z tych przyjęć wywróżyć już było łatwo, jaki los czekał nieszczęśliwą.
Co się tam w pierwszych chwilach działo z nią nikt nie wie; zamknięta przesiedziała dni kilka nie przyjmując nikogo, a do drzwi też prócz mężczyzn nikt się nie dobijał, całe towarzystwo niewieście pierzchnęło. W tydzień, jak gdyby żadna w położeniu jej nie zaszła zmiana, dźwignęła się pani Bulska i w całym blasku swej piękności ukazała się z rana u Kapucynów na mszy, potem wieczorem w Alejach. Nie wiem, czy chciała zbadać jak ją przyjmą, czy brawować opinją, ale na twarzy jej śladu nie było tych wrażeń, których doznała; miała jeszcze tyle mocy nad sobą, że się uśmiechała, kłaniała znajomym i udawała wesołą.
Ten manewr jednak na nic się nie przydał, prócz że więcej jeszcze przeciw niej oburzył; w kościele usuwano się od niej z ławek pod różnemi pozorami, przy wyjściu nikt się nie zbliżył, w Alejach odwracano głowy, żeby się nie spotkać z jej ukłonem, i kazano popędzać konie, aby nie witać. To cofnięcie wszystkich aż nadto było widoczne, omylić się na niem nie było podobna, łudzić, że to wszystko było dziełem przypadku, nie sposób.
Z uśmiechem jakimś szyderskim i dumnym razem powróciła pani Bulska do domu; nazajutrz ukazała się znowu w mieście, po sklepach, a śmiałość jej nie zmieniła usposobień: uciekano od niej jak od zapowietrzonego, ona zdawała się wcale o to nie troszczyć.
Tak dni kilka jeszcze upłynęło, aż do straszliwego spotkania, które nareszcie zmusiło nieszczęśliwą do ucieczki.
Dano znać o śmierci pana Karola jego matce, a zrozpaczona kobieta, nie mogąc uwierzyć nieszczęściu swojemu, w nadziei, że choć zimne zwłoki jedynaka uściśnie raz jeszcze, rzuciła się na prostą bryczkę pocztową, z jednym tylko służącym, dzień i noc pędząc, przepłacając konie, przyleciała oszalała prawie do Warszawy.
Była to nie młoda już niewiasta, matka do zbytku słaba, ale kobieta wielkiej energji i serca; miłość macierzyńska czyniła ją zdolną do wszelkich poświęceń; życie dać za syna niczem było... można było sobie wyobrazić, jakim piorunem raziła ją wiadomość o stracie jedynej w życiu pociechy; rozkrzyżowała ręce, załamała je, padła jak martwa i ocucona, w chwilę potem z rozwianemi włosy siwemi leciała już tam, gdzie choć martwym ujrzeć jeszcze mogła syna.
Boleść jej tak była gorączkowa, rozpaczliwa, przerażająca, że zdawała się grozić co chwila zerwaniem wszystkich strun życia; budziła ona litość wszystkich, skupiała tłumy nieznajomych, najobojętniejszym łzy wyrywają z oczów; niezsiadając z bryczki, nie jedząc i nie pijąc, matka Karola przybyła do Warszawy w takim stanie, że pierwszy co ją zobaczył jak najprędzej pobiegł po doktora. Ona wielkim głosem domagała się widzenia syna tylko, którego niestety, zobaczyć już nie mogła, ale całą noc przepędziła rycząc i wykrzykując na świeżej jeszcze mogile. Siłą prawie oderwać ją musiano od grobowca, i zmusić, aby cokolwiek spoczęła; ale we śnie miotała się z jękiem i płaczem, tak okropnie, że wreszcie środków najsilniejszych lekarskich użyć musiano na złagodzenie tego rozdrażnienia, które groziło szaleństwem i śmiercią.
Znaleźli się starzy znajomi pani N., którzy ją otoczyli i po tych pierwszych wybuchach, nieco uspokojoną, ale zemsty pragnącą, strzegli, by się nie dopuściła jakiej smutnej ostateczności. Musiano ją pilnować niespuszczając na chwilę z oka, gdyż na przemiany, to sobie życie odebrać chciała, to kobiecie, którą uważała za przyczynę śmierci swego syna. W końcu zdawało się, że poczynając zajmować się wystawieniem pomnika dla Karola, któren jak najwspanialszym mieć chciała, nieco ochłonęła z rozpaczy, i rzuciła do modlitwy. Gwałtowna i niepohamowana we wszystkiem, całe dnie spędzała na łzach po kościołach, w których codziennie krzyżem leżąc, słuchała mszy żałobnych za duszę dziecięcia. Ten kierunek nowy uspokoił jej przyjaciół, i nieco mniej ich bacznymi na jej postępki uczynił; nie postrzegli więc, gdy tajemnie wywiedziała się o mieszkaniu Bulskiej, i jednego poranku zawieźć się do niej kazała.
Hrabina siedziała skulona i smutna na fotelu w saloniku, gdy jej oznajmiono jakąś panią, która nalegała aby się z nią widzieć koniecznie; kazała przyjąć, i w tejże chwili weszła postać, w której magnetycznie odgadła pani Bulska matkę Karola. Wysokiego wzrostu, w czarnej grubej sukni, z siwym krótko uciętym włosem na głowie, poważna, straszna jak widmo, stanęła przed nią mierząc ją wzrokiem pełnym pogardy... nieszczęśliwa matka!
Chwilę milczała.
— Wiesz po com tu przyszła? — zawołała wreszcie — wiesz kto jestem? matka tego, który zabity został... przez ciebie... patrz na tę czarną suknię, na te siwe włosy, na wypłakane oczy, i pamiętaj, że cię przeklinam... niech krew niewinnego spadnie na duszę twoją! niech ci pamięć jego nie da spokoju, niech cię głos mój i rozpacz prześladują całe życie. Zgiń marnie przeklęta zalotnico, podeptana nogami tych, którycheś zwodziła, w nędzy, w boleści, we wzgardzie ludzkiej, odrzucona od Boga... niech ci nikt kropli wody nie poda konającej, jak mnie już nikt na ziemi nie da pociechy!!
Przeklinam cię bezecna, choćbym duszę moją zgubić miała, choćby wieczność utracić, byle mnie tylko mściwy Bóg wysłuchał! cierp i zgiń marnie, przeklęta!
Wymówiła to głosem wzniesionym, z krzykiem prawie, tak że ludzie się zbiegli, i nim nieprzytomna hrabina uciec potrafiła od nieszczęśliwej, która się ku niej rzucić chciała ze wściekłą zajadłością, odciągnęli szalejącą gniewem.
Ale scena ta, wpół publiczna, która miała świadków tylu, jakkolwiek wprędce przerwana, była już kroplą przepełniającą naczynie. Dorota zemdlała na ręku sług, przerażona tem widzeniem, i tegoż wieczora dostała gorączki z której wpadła w malignę. Z choroby tak nagłej, z samego wypadku z matką Karola, którą na rękach wynosić musiano do powozu, tysiące najdzikszych rozeszło się wieści; reszta przyjaciół i wiernych jeszcze powahała się i cofnęła powoli od kobiety, ostatecznie już w opinii potępionej, a jak to zwykle bywa, gdy na taki cios stanowczy przyjdzie godzina, i to czego nigdy nie wymawiano Dorocie, z czego ją uniewinniano wprzód, co zapomniano oddawna, dziś dobyto na nowo, aby tym większym obarczyć ją ciężarem. Najwytrwalsi przyjaciele bronić jej przestali... Gdy po ciężkiej słabości otworzyła wreszcie oczy, u łoża swojego znalazła tylko zimną twarz lekarza i potrwożone swe sługi. Niebezpieczeństwo w którem zostawała, już było przeszło, przytomność powróciła, ale z nią razem głęboki smutek i straszne zwątpienie.
Przebiegając myślą w samotności cały bieg życia, którego lat kilka spędziła wśród oklasków, hołdów, zdumień, szałów i tryumfów — po niem już tylko czuła zgryzoty i niesmaki; aby cokolwiek zaczerpnąć pociechy, musiała się zwracać do Sadogóry i swojego ogródka, do wieczorów ze starą Jadwigą lub do spokojnego Borowskiego dworu, który zrazu tak się jej wydał śmiesznym ze swą staroświecczyzną, obyczajami nie dzisiejszemi i jednostajnie uregulowanem życiem. Ale tam były jedyne serca, w które jeszcze wierzyła, jedyni ludzi co ją kochali, jedyne ramiona które się dla odepchnionej jeszcze z uczuciem otworzyć mogły.
Pierwszy raz od bardzo dawna, przebudziła się nie z uśmiechem i szyderstwem, ale ze łzą i płaczem, i sięgnęła nie po pustą książkę dla rozrywki, ale po surowe słowa wielkiego nieznajomego, który do niej przemówił jak Chrystus do duszy pragnącej nawrócenia:
„O serca szalone i niewierne, takżeście głęboko zagrzęzły w rzeczach ziemskich, że już nic, jeno co cielesne, uczuć umiecie?
„Nieszczęśliwi, z boleścią w końcu uznacie, jakąście nędzę, jak czczą ukochali marę!
„Przeciwnie, święci pańscy i wierni słudzy Chrystusowi nie zważali na to, czego pożądało ciało, ani co chwilowo im połyskiwało — nadzieje ich i wejrzenia wzniesione były ku rzeczom niebieskim...
„I pragnęli tylko dóbr nieskażonych i duchownych, aby ich miłość rzeczy ziemskich nie przywiązała do ziemi...
„Bracie, nie trać nadziei wydoskonalenia w życiu duchownem... bo czas i godzina nie minęła...“
(Naśladow. Chr. Pana. R. XXII.)



Smutny był wjazd do Kryłowa biednego Jana, który pochowawszy ojca na cmentarzu wioski ukochanej przezeń, na roli którą lat tyle rękami swemi użyźniał, matkę i siostrę zabrawszy z sobą, powracał do przygotowanego dla nich domku; — smutniejsze jeszcze było pożegnanie kątka, z którym stara pani Ignacowa żegnała się zapłakana, nie mogąc rozstać, biegając od mogiły męża do wrót swej chaty, od opuszczonych izdebek, do żółtego grobowca... Prosty krzyż drewniany wzniósł się na miejscu spoczynku starego szlachcica, który rozstania z sadybą swą, przyrósłszy do niej sercem, przenieść nie mógł biedny. Żal cichy ale głęboki nurtował po nim i ostatek mu sił wziąwszy, skleił oczy jego na wieki, a Bóg miłosierny oszczędził w życiu ostatniej boleści pożegnania, we śnie zsyłając śmierć pożądaną i wiekuisty odpoczynek.
Teraz Jan stanąć musiał na czele rodziny swej, zostając opiekunem matki i siostry, jedyną ich podporą i nadzieją... na nim oparło się wszystko, od niego zależeć miała przyszłość. Nie mogąc się podzielić na dwa odległe gospodarstwa, wydzierżawił cząstkę swoją tutejszą, i zabrał resztę rodziny do Kryłowa, który mu osmutniał teraz doznanem sieroctwem. Tak pragnął w nim widzieć ojca spoczywającego w ganku, dającego rady i rozkazy, cieszącego się pomyślnością, oddychającego po pracy długiej... i uśmiechającego się do syna... marzenia te piasek przysypał mogilny.
Na progu nowego mieszkania, które się im do zbytku pańskiem wydało po dworku dawniejszym, a raczej chatce na pół w ziemię wsunionej — nikt nie powitał przybywających, prócz Iwasia i starej Pałaszki; ale poczciwe ludziska, choć obcy, potrafili pojąć smutek, z jakim się Jan przywlókł sierotą, i w pełnej uczucia troskliwości zaprzątnęli się około niego, starej jejmości i panienki...
Zrazu rozpłakawszy się stara pani Broniczowa nie spojrzała nawet na nic; ale powoli nawyknienie do pracy, boleść która ją czyniła lekarstwem koniecznem, ożywiły staruszkę, troskliwą o przyszłość syna... płakali wieczorami, wspominali ojca, odgadywali jakby się tu był cieszył, coby się mu jak zdawać mogło, a we dnie i Broniczowa i Andzia rozpoczęły już na gospodarstwie nowem, to życie trudu nieustającego, które Bóg dobrotliwą ręką wydzielił ubogim, iżby brzemienia swojego nie czuli.
Jan wśród żałości i zajęć nowych, już był prawie zapomniał o starym Bundrysie i sercu jego dla siebie, a choć mu czasem na myśl przyszła piękna twarzyczka panny Konstancji, spojrzenie na matkę i siostrę, wspomnienie swojego stanu wprędce z marzeń rozbudzało... Nie zdało mu się spieszyć do sędziego, gdy w parę dni po powrocie, jednego razu po obiedzie, ujrzał go niespodzianie pieszo o kiju zbliżającego się do ganku i po cichu, ostrożnie, rozpytującego o coś u Iwasia.
Jan naturalnie wybiegł na spotkanie życzliwego sąsiada, który słowa nie mówiąc zrazu, w milczeniu go uściskał.
— Może ja tu wam gość nie w porę — rzekł smutno Bundrys, ale ot, chciałem się tylko dowiedzieć, co się tu u was dzieje, i tak z kijem per pedes apostolorum, przywlókłem się... posiedzę w ganku i zaraz powracam...
Napróżno Jan zapraszał uprzejmie do środka, Bundrys pozostał na ławeczce w ganku, którą sobie obrał...
— Straciłeś poczciwego ojca — rzekł po chwili — wiem o tem! popłakałem i ja po nim, ha: kolej to nas starych, że musimy nowemu światu z drogi ustępować, ot — skończył jeszcze dobrze, dohodowawszy się syna, któremu mógł powierzyć śmiało matkę i siostrę... nie każdemu i to dano! popłakawszy, pomodliwszy się, dalej, jak się zowie, do roboty... mospanie...
Potem rozpytywać począł o ostatnie chwile zmarłego, o rzeczy obojętne, gospodarstwo, Borowę i wreszcie ścisnąwszy rękę Jana miał odchodzić do domu cichaczem jak przyszedł, gdy gospodarz niemal gwałtem go do izby na chwilę poprosił. Czekała tam już przybrawszy się od święta, w chustce na głowie i szlafroku merynosowym staruszka Broniczowa i wyświeżona Andzia w prostym stroju szlacheckiej dziewczyny, ciekawe zobaczyć sędziego, o którym tyle im syn rozpowiadał. Bundrys nie mniej może rodzinę Jana chciał widzieć, ale się obawiał być natrętnym... Pierwsze wejrzenie na bojaźliwą i mile uśmiechającą się kobiecinę, na dzieweczkę skromną i pokorną, z której oczów roztropność i dobroć patrzały, musiało pomimo ich pospolitej bardzo powierzchowności, zrobić dobre na Bundrysie wrażenie, bo poufale jakoś i serdecznie przysiadł się do kobiet, i począł z niemi ośmielającą rozmowę, od pochwał dla poczciwego Jana.
Nic nadto więcej za serce schwycić matki nie może, łzy błysły w oczach drżącej staruszki, która ręce w niebo podniosłszy, uroczyście podziękowała Bogu za miłość ludzką jaką jej dziecię obdarzył.
To wynurzenie uczucia w całej jego szczerocie podobało się sędziemu, i łzy poczciwe znalazły się na oczach wszystkich... a Andzia pobiegła otrzeć je w kątku fartuszkiem.
Rzadki to przymiot, umiejętność ocenienia ludzi mimo ich powierzchowności i niepozoru, mimo form do których nie przywykliśmy — u nas najrzadziej go spotkać między warstwą ogładzoną, arystokratyczną, która za pierwszy zwykła stawić warunek uznania człowieka, żeby się do niej choć cechy zewnętrznemi przybliżał. Kto nie ma pewnej ogłady i do przyjętych warunków codziennego żywota zastosować się nie umie, a pozostał sobą samym i samoistnym jak go Bóg stworzył, choćby największe posiadał przymioty, nie podoba się ludziom, co zawsze w swojem żyjąc kółku, nic nad nie widzieć nie chcą... Tymczasem ta łudząca sukienka pozornej cywilizacji, która daje najmierniejszym istotom pewną sumę oklepanych prawdek powszednich, i na chwilę z nic nieznaczących istot, czyni coś niby pokaźnego, spada zaraz przy bliższem poznaniu, a z pod niej ukazuje się człowiek sercem i głową pośledniejszy od najprostszego wieśniaka... Sąd ludzi o ludziach, zależny od tysiąca okoliczności, najczęściej jest niesprawiedliwy; a pospolicie co najpodobniejsze do nas, co w ten sposób jak my ukształcone i na tę co my nogę chromie, to się nam jedynie dobrem wydaje. Uczony rzadko potrafi ocenić prostaka, ani ogładzony gbura, choć i uczoność i ogłada nie stanowią jeszcze rzetelnej wartości człowieka, po którą pójść trzeba głębiej, do serca i duszy, do czynów...
Dziko się nam pospolicie wydają ludzie innej sfery i obyczaju, i rzadko kto zajrzeć potrafi po za obsłonki kryjące istotę, odrzucając łupinę dla owocu. Sędzia był właśnie jednym z ludzi, których nie odstraszają ani strój wieśniaczy, ani mowa nie wytworna, ani pokorna postawa; prędzej by się uczuł uprzedzonym zbytkiem wytworności i państwem, ku któremu miał aż nadto wstrętu i uprzedzenia. Choć więc Broniczowa wyglądała na prostą szlachciankę zagrodową, a Andzia nie równała się wykształceniem wykwintnym pannom służącym jego córki — powitał je z uszanowaniem należnem nieszczęściu, poczciwości i wytrwałej pracy.
Jan, który się dosyć tego pierwszego spotkania obawiał, widząc sędziego tak serdecznym i uczucia pełnym dla swej rodziny, przejął się dlań wdzięcznością i miłością jakiej był dotąd nie uczuł. Rozmowa nie tylko nie zdawała się nużyć Bundrysa, ale choć przedmiot jej powszedni i obojętny, przeciągnęła się dosyć długo — a wychodząc w ganek do bryczki, którą mu zaprządz kazał Jan, sędzia szepnął na ucho gospodarzowi.
— No? a pamiętasz com to ci mówił ostatnią razą, no! przyjedź, jak się zowie, do mnie, potrzeba nam pogadać, bo i moje kobiety o waści się turbują i pytają... nie zasiaduj się w domu... Już odemnie się nie wykręcisz, kochanku, musisz sobie onus pro peccatis, odebrać Romaszówkę, bo dalej zginę, ekonomowie rozkradną i gospodarstwo licho weźmie...
Odłożywszy do późniejszej nieco pory rozmówienie się z panem sędzią, Jan musiał nazajutrz zaraz pobiedz do Borowej, gdzie już o powrocie jego wiedziano, ale w chwili żałoby nie chciano mu się ze zbytkiem troskliwości zawadnej narzucać, czekając ażby się sam odezwał. Stary chorąży szczególniej uczuł śmierć pana Ignacego serdecznie, i cichą łzą po nim zapłakał.
— Biedne człowieczysko — rzekł — przeznaczył mu Bóg, ot tak w trudzie i pracy zgasnąć nie zaznawszy pociechy i lepszej doli na ziemi... gdyby był choć rok pożył!..
Chorążyna i pan Aleksander, wszyscy zresztą znajomi zaboleli nad stratą Bronicza serdecznie, i jak to poczciwe serca umieją, pokochali go więcej jeszcze, czując nieszczęśliwym. Ukazanie się Jana dowiodło mu, jak dobrych miał przyjaciół; wszyscy skupili się doń ze słowem pociechy i współczucia biegnąc i wyprzedzając, ksiądz Ginwiłł trochę się rozpłakał.
— Dziecko moje — rzekł — mamy ojca w niebie, nikt z nas tu nie jest sierotą, chybaby wiary w sercu nie miał... Nie wierzysz jak nas tu ta wiadomość zgryzła wszystkich, starzy nasi popłakali się, pan Aleksander chciał ci w pomoc posyłać Doroszeńkę, gdyśmy się dowiedzieli żeś już powrócił. No, a matka, a siostra?
— Odwiedź nas, księże kanoniku, odwiedź, zobaczysz ich, i sił nam dodasz swojem błogosławieństwem...
— A przyjadę! przyjadę! — odparł ksiądz Ginwiłł — choć to ja do drogi nie porywczy, ale do was...
Nie śmiał tego powiedzieć poczciwy kanonik, ale i białe gołębie, o których los się troszczył, trochę go do Kryłowa napędzały — wszyscyśmy ludzie.
I z kolei tak dłonie wszystkich życzliwych wyciągnęły się do Jana, który z wdzięcznością ściskał je rozrzewniony i przejęty...
Pan Aleksander jeden z najpierwszych pośpieszył przeciwko niemu milczący, zamyślony, ale sercem zawsze ten sam co wprzódy. Nie trudno było najmniej badawczemu oku poznać po nim że cierpiał, i dźwigał się tylko dla rodziców, przed któremi boleść swoją ukrywał. Jan jednak zajęty chorążstwem i okazywanem sobie współczuciem, byłby może nie zwrócił na to oczów i nie dopatrzył różnicy na twarzy pana Aleksandra zbladłej i wychudzonej, w oczach połyskujących z ogniem niezwykłym, gdyby Doroszeńko, nie począł zaraz, wziąwszy go na stronę żalić mu się na Olesia i stękać na zmiany jakie zaszły w Borowej, od pamiętnego przyjazdu pani Bulskiej.
— Prysło — rzekł prowadząc Jana do dworku — i rozwiało się stare szczęście nasze! spokój jakiegośmy tu kosztowali, cisza i bezpieczeństwo w jakich tu żyliśmy, wszystko to jedna twarzyczka kobieca zburzyła i uniosła z sobą.. Bóg nam ją zesłał za karę grzechów naszych, i ktoby był powiedział, że tak pozornie chłodny i rozsądny, tak obojętny dla kobiet człowiek, jak nasz Oleś, zapali się do tej utrapienicy, choć ładnej, ależ nie dla nas stworzonej. Tymczasem głowę mu zawróciła! Spójrz teraz uważniej na pana Aleksandra a przekonasz się jak straszliwie go zjadła tęsknota... cień tylko chodzi... W salonie śmieje się, ożywia dla rodziców, trzpiocze niby z nami po staremu, ale oni, ale my, nie damy się tem oszukać! Człowiek się wydaje co chwila! Czuć co się tam z nim dzieje, zamyka się, ucieka od ludzi, i niczem go rozbawić, zająć niepodobna... Chorążyna postanowiła, widząc to, stanowczo się z nim rozmówić, wzięła go na spytki, ale cóż? do niczego się nie przyznał; powiedział, że go dosyć towarzystwo pani Bulskiej bawiło, ale nie ma do niej gwałtownego przywiązania jak wprzódy, oświadczając sam, że się ożeni z kimkolwiek, że mu to wszystko jedno... Chorążyna napróżno starała się na nim wymódz coś więcej, zamknął się w sobie i zamilkł, a takiego ożenienia z pierwszą lepszą oczywiście nikt by po nim wymagać nie mógł. Potem ojciec i ona widząc, że ciągle smutny i nieswój, chcieli go wyprawić de Warszawy, ale tego odmówił; nakłonić do wyjazdu za granicę, i na to się nie zgodził. Najwięcej nas przeraża, że tak jakoś wszystko mu jedno — obojętny na to, co się go osobiście tyczy, zimny i serca nie ma do niczego — jakby go nic już obchodzić nie mogło. A cóż powiesz na to, że wspomnienie tej nieszczęsnej kobiety jedno go cokolwiek ożywia; niech kto o niej zagada, oczy mu się świecą, usta uśmiechają, dobywa słowo z piersi... innym się staje na chwilę, dopóki znów nie przypomni sobie, że mu się z tem ukrywać trzeba...
— Na czem się to skończy — dodał Doroszeńko wzdychając — Bóg wie jeden — ale nam wszystkim ciężko jakoś na sercu, a pomyślawszy o Borowej, o przyszłości tej rodziny, oczy łzami zachodzą; biedni chorążstwo! Dni kilka temu, po obiedzie jakoś, byłem za interesem u samej pani, rozgadaliśmy się dłużej, o tem, o owem, aż ona mi w ostatku powiada: — Mój kochany Doroszeńku! wola Boża, nam życia nie na długo stało, ale powiedz mi, jeśli się Aleksander nie ożeni, w co to wszystko pójdzie? Ja nie długowieczna, jegomość, daj mu Panie jak najdłuższe lata, słaby także... póki jeszcze Oleś na świecie, pożyje Borowa... a potem... a! no, cóż... rozerwą to kollateralni... może też to nie godzi się prosić Boga o trwanie dla domu, bo to próżność, a i inni użyć jego darów potrafią... ale być tak świadkiem własnego upadku i chodzić po mogile... ciężko!! Łzy się jej w oczach kręciły, a co ja, tom się doprawdy rozpłakał... Oni tam nie tyle o dom i imie, jak o nas się troszczą, co z ich łaski żyjemy. Czują że nasza gromadka rozbieży się po świecie.... byle śmierć do tych drzwi zapukała...
Dzień zszedł Janowi szybko w tych rozmowach i przechadzkach od dworku do dworku; odwiedziwszy kanonika, Doroszeńkę, Zbrzeskiego, Pulikowskiego, przypomniał sobie Leona, którego nie widział dotąd, i dopytał, że maluje w pokojach przy oranżerji, które mu wyznaczono, jako najspokojniejsze i zwrócone ku północy. Mając tegoż wieczora odjechać, pospieszył go przywitać.
Zastał go nad wielkiem płótnem, które tak zajmowało artystę, że nie rychło mógł się do niego dostukać, a spojrzenie jedno przekonało, że powietrze Borowej zbawiennie nań podziałało. Leon był odmłodzony, choć smutny, spokojny, melancholję precz odegnała praca, starał się odzyskać czas stracony i znowu cały oddał się sztuce. Uścisnął Jana serdecznie i w milczeniu poprowadził go przed obraz poczęty, na którym już kilka postaci tchnęło życiem, inne jak przez mgłę i marzenie z nicości występowały... innych naznaczone było zaledwo miejsce, które zajmować miały.
Wielka ta karta przedstawiała Wniebowzięcie N. Panny; na ziemi, przy sarkofagu obrzuconym kwiatami, apostołowie i uczniowie Pańscy, w podziwie i zachwyceniu; wyżej niesiona przez aniołów matka-dziewica w apotheozie, a w blasku u góry otwarte niebo i Chrystus...
Zadanie to, na które tylekroć porywały się genjusze i talenta, wymagało od artysty całych sił jakie miał w sobie... była w nim apotheoza Marji, niewiasty, Kościoła, aniołowie, ludzie, spokój w górze, ziemia na dole, twarzy tyle i tak olbrzymi dramat! Leon obmyślał długo, studjował pojedyńcze części dla ich materjalnej fizjognomji, ale duchową stronę obrazu wyśnił i dźwignął z siebie. Jan, który mało widział, stanął zdziwiony przed tem dziełem unoszącem go w światy i wieki nieznane. Twarz dziewicy łączyła w sobie ten wyraz niewinności, powagi, majestatu, jaki pojedyńczo schwycił niejeden artysta, jedną stronę zadania tylko spełniając, aniołowie płynęli w powietrzu, które zasiane będąc niemi łączyło się deszczem kwiatów z sarkofagiem stojącym u dołu... Z postaci mających go otaczać kilka tylko skończonych wydatniej wychodziło, do reszty twarzy Leon szukał typów jeszcze... i właśnie na Jana spojrzawszy, drgnął postrzegając, że mu wybornie do jednej z głów posłużyć może.
— Patrz, patrz — rzekł uśmiechając się — i ty tu będziesz! — rzekł po chwili — bo mi musisz do jednej z tych figur posiedzieć.
— Ja? — rzekł Jan zdumiony.
— Tak, ty, ale się nie obawiaj, nie poznasz siebie, zdejmę z tej twarzy to tylko, co w niej jest niebieskiego i idealnego, ziemskie znamiona zostawię, bolu ślady zetrę z czoła, ułomności piętna wyrzucę, będziesz takim, jakim marzę, że wstaniemy kiedyś na sąd ostateczny w białych szatach wesela.
Jan uśmiechnął się z pociechą, widząc, że Leon tak był obrazem zajęty, że dawnej całkiem pozbywszy tęsknoty, o pracy tylko i lepszych myślał światach.
— A! — rzekł — jakżem rad, że cię tak widzę odmłodzonego, promieniejącego, szczęśliwego prawie.
— Wszystko to skutki błogosławionego wpływu, jaki wywiera Borowa — rzekł wesoło Kora — wśród tych dobrych ludzi, wśród tej ciszy i spokoju, dusza przychodzi do pragnienia dobra i znajduje do niego drogę, a! gdyby tu ta nieszczęśliwa kobieta dłużej pobyć mogła, któż wie, możeby jej wróciła także świeżość duszy i serca, młodość, wesele, pokój...
— Widzisz mnie dziś — dodał Leon — sam siebie poznać nie mogę, życie i praca uśmiechają mi się, nic więcej nie pragnę, tylko tak powoli dobić się do wrót wiekuistego spokoju i światłości... Świat mię nie nęci... Żal mi lat straconych... ale któż wie, czy i po nich coś we mnie nie pozostało, co dziś służy ku umocnieniu na dobrej drodze.
Rozmawiali jeszcze, gdy jeden ze służących wszedł przynosząc list, który pod adresem malarza przywieziono. Zrazu obojętnie go na stole położył Leon, ale gdy ha adres zwrócił oczy, pobladł i pochwycił żywo rozdzierając kopertę. Jan usunął się na bok i przypatrywał obrazowi.
Tymczasem artysta pożerać się zdawał papier, który oczyma przebiegł niespokojny, i począł widocznie poruszony przechadzać się po pokoju... łatwo się było domyśleć, że pismo to, przyniosło mu jakąś wiadomość niepokojącą i smutną.... Bronicz chciał odejść, Leon go zatrzymał.
— Nie idź — rzekł z wyrazem prostoty — nie zostawuj mnie samym, nie będę panem siebie, osamotnienie złym jest doradzcą.
— Ale cóż się stało?
— List... od niej!
— Od kogo?
— Mówię ci, od niej.
— Z Warszawy...
— Nie, z Sadogóry, ale coś się stało, czego pojąć nie mogę... jej ręka, a myśl i smutek cudzy, cierpi... tu nie ma tajemnic, potrzeba cały przeczytać, aby lepiej zrozumieć i poradzić, mam-li jechać? czy zostać? obawiam się znowu wrócić do mego szaleństwa, z któregoby mnie już drugi raz nie uleczyła Borowa.
List Bulskiej w następujących był słowach:
— „Czy pozwolicie szczęśliwi odezwać się do was z daleka i zapytać o życie wasze? Myśl moja pragnąc się orzeźwić leci tam i pogląda na spokój dni waszych i gdyby umiała zazdrościć, o! zazdrościłaby go pewnie, nie mogąc z wami podzielić! Powiedz mi panie Leonie, w długim liście o sobie, o wszystkich, z którymi żyjesz, wiele, wiele, opisz mi zajęcia, słowa, uczucia, przyszlij mi długi dziennik Borowski, potrzebuję się nim orzeźwić, pocieszyć szczęściem cudzem, nie mając, nie mogąc mieć swojego.
„Znałeś mnie wesołą, szyderską i swobodną jak dziecię; minęły te czasy nieopatrznej młodości, dziś starą jestem, zwiędłą, znużoną, zbolałą. Uciekłam z Borowej do Warszawy, gdzie mnie najboleśniejsze czekały próby, gdziem przebyła chwilę największego upokorzenia i rozpaczy, gdyby nie wspomnienie tego świata waszego, na który wspomniałam raz, kto wie do czegoby mnie doprowadziło zwątpienie? Uciekłam teraz z miasta na wieś, do pustej mojej Sadogóry, gdzie mi upłynęło dzieciństwo, orzeźwić się jego wspomnieniami, popłakać w ciszy tej, i skąpać się w żalu po latach przeżytych. Jestem tu sama, wśród znajomych mi ścian, nie mogąc dawnych uczuć widokiem dawno znajomego miejsca wywołać.
„Wymagam po panu, nie żebyś mnie odwiedził, bo potrzebuję samotności i odpoczynku, ale żebyś mi napisał z Borowej, żeś tam odżył, odmłodniał, że pracujesz, żeś spokojny, żebyś mi doniósł najdrobniejsze szczegóły nietylko o sobie, ale o obojgu staruszkach, których tak kocham, o panu Aleksandrze, o waszym proboszczu, co pierwszy dał mi słyszeć słowa prawdy... o wszystkich a wszystkich, nawet o biednym Hończarewskim.
„Śmieję się z siebie nie rozumiejąc, dlaczego mnie tak ten kątek obchodzi, co mnie do niego ciągnie; przebiegłam połowę Europy, uśmiechnęło mi się wiele miejsc, pokochałam ludzi wiele, nie pojmuję czemu po Borowej tęsknię nawet tu w Sadogórze?
„Nie poznałbyś dziś panie Leonie starej swojej znajomej, chyba przypominając sobie nasze pierwsze spotkanie na drodze, którąbym nigdy jechać nie była powinna, niestety! Żyję tu z Jadwigą, z którą się już dla jej głuchoty rozmówić trudno, w moim ogródku, we wspomnieniach cała i płaczę... Nie widziałeś jeszcze łez moich, aż nadto napatrzywszy się uśmiechu... przyzbierało mi się ich w sercu, i dziś o nie łatwiej, niż o wesołość dawną, którą wyczerpałam, do dna.“
Leon przerwał na tem czytanie.
— Nie pojmuję co się stało — rzekł — ale cios jakiś wielki musiał w nią uderzyć, list jej ręką pisany, a nie ona w tym liście, mogłoż ją co odmienić? chyba nieszczęście?
Na te słowa wszedł pan Aleksander z twarzą wyraźnie niepokojem zmienioną, znać na liście, który przez jego szedł ręce, postrzegł pismo pani Bulskiej i chciał się coś o niej dowiedzieć.
— Odebrałeś pan list? — rzekł do Leona szybko.
— Od pani Bulskiej...
— Cóż pisze?
— Czytaj pan — odpowiedział artysta — nie ma w nim tajemnic, a jest ślad jakiegoś cierpienia... stało się z nią coś, czego nie pojmuję.
Pan Aleksander pobladł, i drżącą ręką wziąwszy pismo, począł je oczyma pożerać tak, że na chwile zapomniał o świadkach i fizjognomja jego odmalowała jak głęboko czuł wyraz każdy. Dopiero ku końcowi upamiętał się i oddając papier malarzowi, rzekł głosem cichym:
— Nic się pan nie dorozumiewasz?
— Nie umiem się domyśleć...
Poczynało zmierzchać, Jan musiał do domu powracać, pożegnał więc pana Aleksandra, który na chwilę znowu zapomniawszy o sobie, troskliwie wziął się wypytywać o Kryłów, i czy tam im czego nie braknie... wreszcie odprawił Jasia obietnicą, że sam przyjedzie się o tem na miejscu przekonać.
Po odejściu Bronicza, pozostał jeszcze z malarzem, po kilkakroć wracając do listu, który brał, odczytywał, rzucał i chwytał znowu, jakby chciał przeniknąć jakie uczucie, jaki wypadek go podyktowały.
— Biedna kobieta — rzekł w ostatku... — pewnie więcej biedna niż winna... rozkołysana wyobraźnia powiodła ją na bezdroża, ale serce w tych czasach nie miało udziału. Któż zresztą bez grzechu, kto czysty i święty? Mamyż prawo niewierzyć poprawie i pragnieniu dobra, gdy tak skoro wierzym zepsuciu i złe ludziom narzucamy? Ale cóż mogło ją zmusić do wrócenia nie tu, nie do majątku sąsiedniego, gdzie ma mieszkanie... zajęcie, ale do Sadogóry... która istotnie jest pustką? Nie pojmuję...
— Ani ja! — rzekł Leon.
— Odpiszesz? — spytał pan Aleksander.
— Dziś jeszcze...
— Wstrzymaj się... — zawołał żywo gospodarz... — możesz mi listu tego pozwolić? nie myślisz sam jechać?
— Ja... nie, nie pojadę... — odparł Kora... — ale odpiszę zaraz... list możesz pan wziąść...
— Za godzinę ci go powrócę! — rzekł chorążyc... — biorąc kapelusz.
W salonie już świece były zapalone, i staruszka siedziała w swoim fotelu czekając ażby się wszyscy poschodzili, jeden tylko kanonik znajdował się przy niej, opowiadając dzieje jakiejś rodziny z miasteczka, dla której chciał pomoc wyjednać — gdy wnijście pana Aleksandra uderzyło matkę, tak żywo wpadł do pokoju i ku niej się zbliżył.
Spojrzała mu w twarz i domyśliła się że z czemś niezwyczajnem przyjść musiał; jak ojciec milczący najczęściej i lakoniczny, chorążyc nic nie mówiąc pocałował matkę w rękę i list przed nią na pulpiciku położył, a sam odszedł do kanonika. Chorążyna dobyła okularów pośpiesznie i zbliżywszy światło, czytać poczęła z zajęciem niezmiernem. Pan Aleksander oka nie spuszczał z jej twarzy, na której zrazu chłodne podziwienie, potem trochę wzruszenia, rozrzewnienie i litość się wypiętnowała... staruszka otarła łzę ukradkiem, myśląc ją zataić przed synem.
Kanonik nic tego nie rozumiał, ale że wcale ciekawością nie grzeszył i w cudze sprawy nieproszony się nie mieszał, zszedł na bok, pod pozorem pilnego interesu do panny Jamuntównej, która mu jakichś krupek dla ptaszków obiecała.
— Ale do kogoż to list? — spytała obracając na wszystkie strony chorążyna... chyba do Leona?
— Do Leona... — odpowiedział pan Aleksander...
— Biedna kobieta! — westchnęła staruszka — widocznie coś musiała ucierpieć... zawsze przez tę nieszczęśliwą słabość swoją... byle...
Przerwał rozmowę Doroszeńko, który także jakby z nowiną jaką, bardzo wpadł szybko i niespokojny. W ogólności po twarzach tych ludzi, przywykłych żyć z sobą i rozumieć się, czytać było można każdą przepływającą myśl i uczucie, odgadywano wzajemnie strapienia i radości i każdy spieszył w pomoc przyjacielowi, nie czczem słowem, ale dłonią i sercem.
Doroszeńko poznał równie po panu Aleksandrze, który list chował, że i tu coś zaszło, a po sposobie jakim drzwi otworzył i do pokoju się wtoczył, chorążyna wiedziała od razu, że też nie bez jakiejś nowiny przyszedł. Jednakże jakby go przytomność pana Aleksandra wstrzymywała, rządca pokłoniwszy się, przemówiwszy kilka słów obojętnych, zasiadł na tem krześle, które zwykle zajmował w kątku. Dopiero wymknięcie się pana Aleksandra było znakiem dla Doroszeńki zbliżenia się do staruszki, i ledwie drzwi się za nim zamknęły, pospieszył do jej stolika, chcąc, nimby kto nadszedł, wiadomość odebraną udzielić.
— Wie pani, że od brata list odebrałem z Warszawy... i właśnie oto z nim przybiegłem... tylko przy panu Aleksandrze nie chciałem tego mówić.
— Cóż tam się stało?
— Oto mi opisuje nieszczęśliwą znowu historją jakąś hrabinej?
— Bulskiej?
— Tak jest...
— Cóż się jej tam zrobiło? Leon dziś list odebrał także, ale taki żałośny, że mi się aż łza z oczów, czytając go, dobyła, Aleksander mi go właśnie przynosił. Mów serce, co się tam jej stało?
— Hrabina zastała, pokazuje się, w Warszawie, swojego dawnego męża, Bulskiego; który w wielkiem będąc na nią gniewie, szkalował po całem mieście, niestworzone na nią wyplatając rzeczy. Miał to być bardzo zły człowiek, a jeszcze go i śmierć dziecka, słyszę, do reszty opętała. Hrabina nie wiem czy to teraz, czy kiedy, jakiegoś tam poznała młodego człowieka z Wołynia, który, jak to wszyscy, niezmiernie się dla niej zapalił... Przypadek chciał, że się ów jegomość spotkał z panem Bulskim, po pijanemu w miejscu publicznem szkalującym żonę...
— A! co za okropny człowiek — zawołała chorążyna składając ręce — ale cóż tedy?
— Naturalnie, ten się ujął, przyszło do zwady i do pojedynku, młody ów człowiek został zabity na miejscu, a pan Bulski ciężko ranny w głowę, nim dojechał do Lwowa, na drodze umarł...
Pani Jamuntowa załamała ręce.
— A mój Boże! mój Boże! — odezwała się — otóż co to robi trzpiotarstwo — teraz rozumiem jej strapienie...
— Ale to nie koniec — dodał Doroszeńko — zabity młody człowiek był jedynakiem u matki, która go do szaleństwa kochała; odebrawszy wiadomość o śmierci jego, przyleciała do Warszawy i słyszę tak okropną jakąś scenę zrobiła pani Bulskiej, że ta omało nieumarła...
— Zmiłujże się, mój drogi, cicho z tem przed Aleksandrem, zgryzłby się nieboraczysko... i tak list ten mi przynosząc, żebyś go widział — cały był drżący... Pewna jestem, że chciałby jechać do niej, albo ją tu ściągnąć, tylko nie śmie... A ja ci powiem, cicho szepnęła chorążyna, choć wiele a wiele mam przeciw tej kobiecie i w jej statek nigdy może nie uwierzę, ale tak mi Olesia żal, a dziś i jej... a! jużbym się nie sprzeciwiała...
— A pan chorąży?
— Wiesz jak to trudno, żeby się on rozgadał biedny — oczewiście nie jest za tem, wzdryga się... ależ tyranizować syna nie chce. Jednak kiedym mu coś tak napomknęła, coby to było, gdy by Oleś się uparł, powiedział mi sucho: — pierwsza to Jamuntowa we wdowim czepcu szłaby do ołtarza... Bóg wie tylko ile mnie to łez i strapienia kosztuje...
W tem wnijście Hończarewskiego przerwało rozmowę, a chorążyna witając go skinieniem głowy, z uśmiechem dobroci pełnym spytała:
— A co? Hończaresiu — barometr?
— Spadł niesłychanie... burza będzie straszna... i cztery pośmieciuchy widziałem koło pałacu... a wilgi krzyczą... ale pan rządca niewierny... i powiada, że słońce ładnie zaszło, zobaczy pani nad ranem... czyja prawda!



W parę dni potem Jan musiał pojechać do Romaszówki, bo go już i matka, która sędziego niezmiernie pokochała, do tej podróży znagliła — i karteczki nieustannie od Bundrysa odbierał, żeby się stawił dla ostatecznych układów o dzierżawę.
Ale gdy przyjechał, sędzia go zamiast do swojej kancelarji zaprowadził do kobiet, zasiadł w salonie i oddawszy w ręce panny Konstancji, sam zemknął. Dość, że Jan, który się na to nie skarzył wcale, kilka godzin znowu przebawił z nią, wybrał się na przechadzkę w towarzystwie pani Osmólskiej, musiał jej swoje opowiadać dzieje, i do wieczora nic nie zrobił. Jakkolwiek mężnie się opierał niedając pochwycić za serce i pilnie strzegąc żeby głowy nie stracić, nad siły to było, w ciągłem zbliżeniu z młodem dziewczęciem, które mu tysiące dawało dowodów przychylności, nie upaść i nie poddać się uczuciu, które się obudzić musiało. Jan przywiązywał się do niej coraz mocniej, ale też najuroczystsze w głębi duszy dał sobie słowo, że nigdy przez usta i oczy nie wyjdzie to, co się w nim dzieje: grał obojętnego, chłodnego i zniżał się aby nawet myśl przyjść nie mogła nikomu, że na nią oczy podniósł. Cóż kiedy mimo ślubów najmocniejszych, biedny chłopak, niewprawny do odegrywania roli swej, zdradzał się co chwila, sam o tem nie wiedząc, i najniezgrabniej w świecie kłamał tę obojętność.
Dnia tego Bundrys późno już na odjezdnem, dał mu trochę papierów, a po resztę, która się niby zarzuciła, nazajutrz przyjeżdżać kazał.
— To, jak się zowie — rzekł — nie można tego tak z palca wyłamać, potrzeba się nam dobrze rozgadać... umówić, waści rozpatrzyć, mnie obwarować... więc jutro mi przyjeżdżaj, nie ma rady, i tymczasowym, bo to ja, jak się zowie, nudny jestem formalista — obejmuj, rządź, doglądaj, objeżdżaj, a już tam te ceregiele in tractu tego się dopełnią.
— Ale jakże mogę obejmować?..
— Już ty mię nie pytaj — podchwycił sędzia — ja ci mówię obejmuj... a my się ułożymy... tylko przyjeżdżaj...
Odprawiwszy tak Jana, który nic w końcu zrozumieć nie mógł, Bundrys zasiadł zamyślony, poczynał przewidywać trudności, nie wiedział jak się tu dalej obrócić, aby Jana do oświadczenia skłonić, miarkował, że się nigdy sam nie odważy na krok taki. Tymczasem widząc go z córką, ani o przywiązaniu jej do niego, ani o uczuciu Jana dla niej nie wątpił.
Chodziły mu różne, przeróżne projekta po głowie, gdy córka weszła dać dobranoc.
Spojrzał na uśmiechnioną dzieweczkę i westchnął.
— Ej, słuchaj no, Kostko moja — rzekł — siadaj no... coś ci mam powiedzieć, mój robaczku...
— Co ojciec każe?
— Ot tak, najlepiej prosto z mosta... jak ci się Jan podoba?
Kostusia raka upiekła ogromnego.
— Ale kochany Ojcze...
— Tylko się nie wykręcaj — no! ubogi chłopiec, ale nieprawda, że i caca i głowa i serce poczciwe? He! no, pomiarkuj no, jakbym ci ja go dał za męża?
— Na to — zawołała Kostusia śmiejąc się i biorąc słowa ojca w połowie za żart — na to, pani Osmólska nigdy nie pozwoli...
— A! co mi tam Osmólska... będę się jej pytał? Gadaj no ty, czy on tobie do serca przypada, czy nie... ot tak, moje dziecko, szczerze jak przed konfessjonałem. Ja na was patrzę, tyś mu rada, wesoła jak przyjedzie, chichoczesz się z nim, w oczy mu zaglądasz... no? podobał ci się?
Kostusia milczała.
— Wielkie zaklęcie, Kostko — jak mnie kochasz, to powiesz?
— Jak ojca kocham, sama nie wiem...
— Ale ba... wolisz go od innych?
— Juścić wolę...
— A! no... a tęskno ci za nim? jak długo nie przyjeżdża?
— Trochę.
— Otóż to... a płakałabyś gdyby się z kim innym ożenił.
— Nie, ale bym się gniewała!
— Ale... no! to już resztę sobie schowaj... wiem, co potrzebuję wiedzieć. Jakże on z tobą? czy ci kiedy co szepnął?
— Nigdy! nigdy!
— Jakto! nawet mimowolnie?
— Nic... nigdy.
— Uparty łotr, uparty... dumna sztuka! pokłonić mu się nie chce, woli żeby jemu się kłaniano... ale to i ja taki... Co tu z nim zrobić! co zrobić — szeptał stary... No! no! jakoś to będzie... Pocałuj-że mnie i idź spać, Kociu moja.
Kostusia uściskała ojca serdecznie i po jej wesołym biegu stary lepiej niż ze słów poznać musiał, że Jan wcaleby nie był dla niej obojętny.
Bundrys chodził jeszcze długo nie kładnąc się spać po pokoju, dumał, dumał, wreszcie ręką machnął i zawołał:
— Gdzie diabeł nie może, babę pośle... ot tak!
Nazajutrz rano poszedł z fajką do pokoiku pani Osmólskiej, u której że rzadko bywał, zdziwiła się niezmiernie, co go sprowadzić mogło, a jeszcze bardziej, gdy się w krześle rozsiadł, jak na długą rozmowę.
— Osmólsiu kochana — rzekł — czy uważasz ty, że Kostusia nasza coś bardzo się podobno tym Broniczem zajęła? coś to jest! jak się zowie!
— A! jakże nie ma być! zawołała gorąco pani Osmólska — kiedy pan sam go tu wabisz i przynęcasz... Ja to od razu mówiłam, że nic dobrego nie wyniknie z takich częstych odwiedzin... a ludzie już gadają!
— Co powiadasz? już gadają? — rzekł sędzia udając zafrasowanego.
— I jak! Ja to dawno sędziemu mówić chciałam; juściż jej za niego nie wydasz?
— Dla czego? — spytał nagle Bundrys.
Pani Osmólska strapiła się i wstrzymała, ugryzłszy za język.
— Dla czego! — odparła po chwili — bo juściż dla Kostusi lepsza by się partja znalazła, i sto razy lepsza... ot pan Aleksander, to ale...
— A! jejmości zawsze pałace się uśmiechają! — przerwał sędzia — ja bo mam swoje o tem inne wyobrażenia. Ale powiedz-no dlaczego nie wydałbym Kostusi za Bronicza?
— Naprzód że grosza przy duszy nie ma... powtóre — mówiła Osmólska — matka jego słyszę chodzi jak prosta szlachcianka i kądziel przędzie, siostra... bez wychowania... familja nieznajoma... piękne stosunki!
Bundrys wciąż paląc fajkę głową kiwał.
— To ty chcesz, żebym ja moją Kostusię dał gołemu Uchańskiemu, coby sobie myślał, że jej łaskę zrobił, iż raczył się z nią ożenić? albo drugiemu takiemu pół-pankowi, czy całemu panu, coby mną i nią pomiatał!
— Ale juściżby sobie równego znaleźć mogła?
— A Bronicz to co?
— Zmiłuj się pan... mógłbyś go przyjąć za ekonoma...
— A ekonom to co — spytał Bundrys...
— Ja pana doprawdy nie rozumiem...
— Może być, jak się zowie, Osmólsiu, ale mnie zaraz zrozumiesz, gdy ci powiem, czego ja chcę... oto nie majątku, nie imienia, nie stosunków, ale szczęścia Kostusi, poczciwości, pracowitości w jej mężu, prawości i cnoty...
— Ale to wszystko wszakci i wyżej znaleźć można?
— Poszukaj serce.
Pani Osmólska ruszyła ramionami.
— To pan myślisz...
— A myślę i serjo, powiem ci, Kostusię wydać za niego; juściżbym chłopca nie durzył i dziewczęciu nie dał się bałamucić darmo; w tem sęk, że to taka harda sztuka, że jeszcze go ciągnąć potrzeba i z mańki podejść, żeby się oświadczył, a tu kochana Osmólsiu rachuję na ciebie, że mi dopomożesz.
— Kto! ja! — zawołała z oburzeniem pani Osmó1ska — chybabym Boga w sercu nie miała... Ja dla Kostusi zawsze mam nadzieję czegoś lepszego i wybijam jej to z głowy...
— Osmólsiu, jak się zowie, kto tu gospodarz? — spytał Bundrys.
— Ale zmiłuj się, panie sędzio...
— Ale zmiłuj się, moja Osmólsiu, zamknij oczy i rób o co proszę... lepszego jej męża nie znajdziesz: ja mu się przypatruję, czytam w oczach, chłopak serdeczny, nie ma rady, trzeba to doprowadzić do skutku.
— Tylko nie przezemnie...
— Owszem, przez ciebie, moja dobrodziejko!
— Czyżbyś mnie pan chciał zmusić, żebym się ja mu kłaniała jeszcze?
— E! kłaniać się nie ma co... dosyć mu szepnąć, że gdyby tego, owego... to może by co i być mogło... że stary sędzia go kocha... ot coś! tak kochana Osmólsiu...
— A! niech pan Bóg broni! już mnie pan przynajmniej do tego nie używaj.
— No! kogóż? ja mu sam powiedzieć nie mogę: — na, weź sobie asan moją Kostusie... a chłopiec się nie domyśli sam oświadczyć.... i pójdzie gdzie indziej szukać... a nasza Kostusia cierpieć będzie w tej niepewności...
— Ależ ona jeszcze się do niego tak nie przywiązała! — ja jej codzień perswaduję... słucha mnie... i wybiję jej to z głowy.
Stary się rozśmiał.
— Cha! cha! — rzekł — przedziwna jesteś, jak się zowie! to ci się widzę zdaje, że Kostusię na swoją wiarę nawrócisz, a filut dziewczyna, przyznała mi się już że go kocha.
Pani Osmólska z krzykiem ogromnym załamała ręce.
— Przyznała się! kto! Kostusia?
— Ślicznie, pięknie gładko... że go kocha, to jak mnie widzisz żywego... No! a chciałażbyś ją na tortury wystawić przez upór i niedopomódz nam? mnie, jak mnie, ale jej?
Sędzia wiedział, że przywiązaną jak do własnego dziecka Osmólskę tym argumentem dobije.
— Kiedyż? co? jak? jakże to było, że się sędziemu przyznała? — zapytała opiekunka.
— A cóż? nie dalej jak wczoraj — śmiejąc się rzekł stary — przyszła, padła mi do nóg i powiedziała że bez niego żyć nie może...
— Kto? Kostusia!
— Ona sama! — śmiejąc się po cichu dodał sędzia.
— Na uczciwość? na honor? panie sędzio!
— Ale moja Osmólsiu, już mi widzę nie wierzysz, mówię ci że tak było, może nie że wszystkiem, co do słowa, jak powiadam, ale coś w tym rodzaju...
Osmólska spuściła głowę na piersi.
— Nie taką to ja przyszłość marzyłam dla niej szepnęła cicho... i nie takiej była warta.
— A cóż chcesz? krewny panów Jamuntów? pfi! to nie mała rzecz dla waćpanny.
— Kiedy ona samego Jamunta mieć mogła.
— Przymierz-że kochanie, Osmólsiu, jak oni przy sobie wyglądają? Pan Aleksander jak śledź, a ten jak malina... poczciwy człowiek, ale pan.... tego ja nie chcę... Myślisz że nazwisko lub pieniądze szczęście dają? Chleba im nie zabraknie, nie... No! a teraz Osmólsiu, nie warzmy darmo wody, gadajmy co potrzeba, ty mi musisz dopomódz do tego...
— A! róbcie sobie co chcecie, ja się nie wmięszam — porywając kluczyki zawołała skłopotana kobieta.
— Stój, nie uciekaj, posłuchaj mnie uważnie, kochana Osmólsiu, potem sobie rób co zechcesz. Oto rzecz taka, on się bez pomocy czyjejś nie oświadczy, Kostusia go chce i ja, przyjdzie więc do tego, że ja stary, zrzuciwszy pychę z serca, pokłonię mu się pięknie, i powiem: Panie Janie dobrodzieju, jeśli pana Boga kochasz, weź córkę moją! bo ona waszeci kocha. Hę! pięknie to będzie, jak się pani zdaje? Tymczasem pani Osmólska mogłaby te rzeczy spełnić daleko gładziej i przyzwoiciej, zbliżyć się tak jakoś, wyprowadzić w gawędkę, naciągając rozmowę na starego sędziego, powiedzieć jak to on Bronicza lubi, jakto Kostusia szacunek ojca dla niego podziela; pół żartem, pół serjo rzucić słowo, że chętnie by się pomogło, że cośby się zrobić dało? hę? Ot, pół drogi by już się odbyło... Jużciż nie wątpię, że widząc moje mocne postanowienie, nie wystawisz mnie na to, żebym ja sam tę rolę odegrywał; zresztą jak sobie chcesz Osmólsiu, i jak ci serce podyktuje... a teraz — jak się zowie, do nóżek upadam.
I sędzia wysunął się śmiejąc w złożony kułak, jak miał zwyczaj kiedy dobrego splatał figla.
Po wyjściu sędziego, skłopotana jejmość, siadła wzdychając w fotelu, i zadumała się głęboko, tak, że wkrótce potem wesoło biegająca Kostusia, zastawszy ją przybitą, znękaną, przypadła do niej z tysiącem pytań troskliwych...
— Czy nie chora? może czego potrzebuje?
— Zdrowam dziecko moje — odezwała się wreszcie poglądając jej w oczy Osmólska — alem się zmartwiła.
— Czem?
Domyśliwszy się nieco o co chodziło, Kostka zarumieniła się.
— Czyż to prawda, spytała Osmólska, że ci ten pan Jan w głowę zajechał
— Któż to mówił?
— Już kto mi to powiedział... mniejsza, możem i sama co widziała... ale czyż to partja dla ciebie?
— Ja tam o tem nie myślę! — przebąknęła nieśmiało dziewczynka — na co mówić o tem...
— Ale to twój ojciec...
Kostusia już od badania pod pozorem jakim uciekać chciała, gdy Osmólska pochwyciła ją za rękę.
— Przyznaj-że się przedemną — rzekła z uczuciem jak przed ojcem, prawda to?
Dziecię skryło głowę w jej rękach... przybrana matka westchnęła... Może w jej sercu lekkie obudziło się uczucie zazdrości, jakiego nawet rodzice doznają, gdy od nich dziecię, po nowe i nieznane szczęście w świat śpieszy, może się jej żal zrobiło dziecka, które ją tylko i ojca dotąd kochało, i łza zwilżyła oczy...
— Dziejże się wola Boża — rzekła — nie po mojej to myśli, ale skoro ty sobie tego życzysz, ojciec pragnie... co mnie obcej przeszkadzać i perswadować... Przypatrzę mu się lepiej, może się z nim pogodzę...
— O! jestem tego pewna! — zawołała gorąco całując ją po twarzy i rękach Kostka — on, taki poczciwy, tak dobry!
Nie potrzeba było innego wyznania nad ten wykrzyk mimowolny, a w chwilę potem, gdy zaturkotało, i Kostusia się zarumieniła, pani Osmólska przekonała się na nowo, jej przeczuciem przybycia Jana, że już nie przeszkadzać, ale pomagać było potrzeba....
Stary Bundrys przyjął Jana w ganku... wykrzykiem:...
— A chodźno naprzód mój possesorze! zjedzmy co... nim przystąpim do interesu... już tam musieli podać śniadanie.
Śniadania nie było jeszcze, ale że go nie przyniesiono, burując i gderząc wywołał córkę i panią Osmólskę do bawialnego pokoju Bundrys, Jana im oddał; a sam pod pozorem zajęcia wyszedł...
— Po śniadaniu weźmiemy się do rzeczy — rzekł — teraz jeszcze nie mam czasu..
Pani Osmólska z zajęciem przybliżyła się do Jana; a przewidując egzamen, Kostusia obawiająca się jego skutków i wrażeń, odstąpić też ich nie chciała. Zdano więc śniadanie na posługujące dziewczęta, i wszyscy zostali razem. Jan, po dniu przepędzonym w Borowej, był smutny i zamyślony; może też i rodzące się coraz silniej uczucie, czyniło go niespokojnym o następstwa. Czuł, że się przywiązywał do tego domu, do dziewczęcia uśmiechającego mu się naiwnie pierwszą miłością życia, i wzdrygał się na myśl, że tę śliczną istotę, tego aniołka, jakaś ręka obca, zimna, może mu unieść i pochwycić. To straszne przypuszczenie, które raz pierwszy przebiegło przez myśl jego, dało mu najlepszą miarę uczucia, jakie w sercu mieszkało. Głowa się zawróciła, zimny dreszcz przebiegł po nim.
— A jeśliby ona była szczęśliwa? czyżbym jej i czyjemuś szczęściu miał zazdrościć? — spytał sam siebie — nie! patrzałbym na nie zdaleka...
— A gdyby ci go widzieć nie dozwolono? gdyby jej widzieć nie było wolno? — rzekł głos duszy.
— Straszneby to było cierpienie... nie! to być nie może! jużciż zdala, któżby mógł, czasem choć spojrzeć na nią, zabronić! nie! to być nie może.
I dumając, tak się Jan pogrążył że Kostusia musiała mu przerwać zamyślenie zapytaniem, o kim tak głęboko rozpamiętywał?
Bronicz się lekko zarumienił i wesoło otrząsł...
— A! pani — rzekł — człowiek, na którego barkach i swoja i cudza przyszłość leży, ma o czem pomyśleć; czasem go tak w najweselszą chwilę schwyci wpół tęsknota, obawa, i zatruje mu niespodzianie maluczką jego szczęśliwość której kropelkę ma tylko.
— A Bóg! — odezwała się Kostusia... czyż to już nic na niego nie zdamy?
— Wszystko — rzekł Jan — ale stare mówi przysłowie — że temu co sam myśli, Bóg tylko pomaga... ani myśli, ani rąk opuszczać nie można...
Z tego smutnego początku rozmowy przeszli łatwo na inny przedmiot, a pani Osmólska dnia tego, choć cokolwiek się już przybliżała do Jana, jeszcze więcej go badała, niżeli ośmielić chciała. Bundrys pochwycił później dla układów o dzierżawę, które choć dobrą część dnia zabrały, nie mogły się skończyć jeszcze. Sędzia wymagał żeby Jan objechał majątek wprzódy, a codziennie mu sprawę zdawał, z tego co gdzie obaczy. Trzeba było uledz woli starego, który coraz stawał się despotyczniejszy.
Skutkiem tych rozporządzeń, Jan dzień w dzień prawie więcej siedział w Romaszówce, niż u siebie, i pożegnawszy matkę z rana, powracał dopiero wieczorem, coraz więcej rozmarzony i o siebie niespokojny. Pomimo bowiem życzliwości sędziego, przychylności powoli objawiającej się pani Osmólskiej, którą Kostusia potrafiła zjednać swej sprawie, i przyjaźni dziewczęcia, któraby kogo innego ośmieliła do najdumniejszych pokuszeń, Jan zawsze niedowierzający sobie i skromny, nie przypuszczał jeszcze żeby to coś nad sąsiedzki stosunek znaczyć miało. W ostatku czuł się może potrzebnym sędziemu, i to mu tłumaczyło resztę. Ale codziennie z Romaszówki, mimo powodzenia, powracał smutniejszy; matka nie mogła tego niespostrzedz.
— Słuchaj no — mówiła do Andzi, ale ten Jaś, to coby miał cieszyć się, że mu tam tak Bundrys pomaga i dobrze życzy to codzień zdaje się smutniej... co to jest?
— Tam jest panienka! — cicho szepnęła Andzia, uśmiechając się i kładnąc palec na ustach... Mama się reszty domyśli.
— Ale gdzież zaś by jemu zaświtało w głowie zająć się sędzianką, to być nie może, i źle by było...
— Wszyscy mówią o tem...
— Tem ci gorzej — zawołała skłopotana Broniczowa — a to ja się z nim muszę rozmówić.



Staruszka była prostą kobietą, ale wielkiego rozsądku i uczucia godności własnej; ona jak mąż, i może od męża wyuczona, pojmowała, że ubóstwo powinno mieć swoję uczciwą dumę; pokorną była dla tych którzy się zniżali do niej, ale umiała podnieść głowę, gdy ją człowiek lub los chciał przygnieść. Lat tyle przeżytych w dobrowolnem niemal ubóstwie którem okupywała niezależność, nauczyły ją, że za drogo nabywa się dostatek, kiedy zań człowiek płaci sprzedając siebie. Dla syna nie pragnęła innego dobrego bytu nad ten, jaki mógł pracą własną uzyskać, a ożenienie bogate, raczej ją przestraszało, niżeli się uśmiechało. Myśl też że jej Jaś mógłby podstępnie pochwycić przywiązanie, aby niem dobić się do majątku, wywołując na siebie narzekanie czyjeś i wymówki nieskończone, rumieniec wstydu wywołała na twarz jej zmarszczoną. Nie mogąc już wytrwać dłużej w tej niepewności, następnego dnia doczekiwała Jana do północka, mówiąc pacierze w pierwszej izdebce: gdy wszedł, przywitała go poważnie.
— Słuchaj-no Jasiu, nam trzeba z sobą pomówić...
— O czem matko droga?
— Dużo jest do gadania, coś ty mi się robisz smutny — ludzie oczy mają, i gęby nie dla proporcji.
— No, cóż tam takiego?
— Ale bo dzień w dzień w Romaszówce, i po całych dniach u sędziego... moje dziecko... a ten słyszę ma córkę?
I spojrzała w oczy Janowi, który zadrżał i spuścił je na ziemię.
— Ludzie — dodała — gotowi cię posądzić, a juściż nie masz myśli im się narzucać? Niech ci stoi przed oczyma przykład ojca, który całe życie ciężko pracował, a nigdy się nie ugiął przed nikim, i po cudzą pracę nie sięgnął... Słyszę że plotą jakobyś tam miał się pokochać w sędziance, ale temu ja nie wierzę — zawołała staruszka — nieprawda Jasiu?
— To pewna — przerwał syn — że myślą nawet nie sięgnąłem nigdy tak wysoko... Ale stary potrzebuje mnie, jeździć każe, jest moim dobrodziejem...
— Tak, ale i jemu nie powstało pewnie w myśli, żebyś miał zwrócić oczy na jego córkę?... bądź Jasiu ostrożny! Zostańmy ubodzy ale czyści, jak poczciwy nasz stary, po którym płaczemy...
— A! matko droga! wątpisz-że ty o mnie? mogłażeś posądzić syna, że dla nabycia grosza zechce się wcisnąć w dom cudzy i z przychylności cudzej korzystać?
— O! nie! nie! nie posądzam cię — odparła rozczulona staruszka — ale ludzie! ale świat!
— Cóżem ja winien, że mi Bundrys przyjeżdżać każe?
— To on nieroztropny... I tak dnie całe, słyszę, zostawia cię z córką?
— Oni tak żyją samotnie...
— Ale na cóż ciebie i ją naraża! — zawołała matka niespokojna... trzeba się usunąć, moje dziecko, a gdy cię zmuszą, bądź tak zimno, zdaleka, z uszanowaniem, żeby cię nikt posądzić nie potrafił.
Jan zamilkł.
— Nie tego ja pragnę dla ciebie — dodała stara powoli — gdy Bóg da zapracować grosz jaki, poszukasz sobie prostego dziewczęcia, któregoby rodzice ani mnie, ani Andzi się nie powstydzili, co ci nie przyniesie posagu, ale poda rękę do pracy i nie powie gorzkiego słowa... to moje! i nie da uczuć, żeś jej winien chleb, który połykać będziesz musiał dławiąc się nim... Weź żonę, nie panią sobie... a jeszcze ci zawczasu o tem myśleć!
— Ja też nie myślę wcale — odezwał się Jan z westchnieniem — i nie mam żadnej ochoty do ożenienia.
— Chciałam cię tylko przestrzedz... boć to ty u nas źrenica w oku, ojciec i dziecko, pan i opiekun... a my cię tak kochamy.
Ta cicha wieczorna rozmowa skończyła się uściskiem, ale Jan długo po niej spać nie mógł i wstał z pierwszym kogutem do gospodarstwa, które teraz daleko już rozleglejszych rozmiarów, nieustannej wymagało pilności.



Nazajutrz po odebraniu listu od pani Bulskiej, Leon zabierał się jej odpisywać, gdy znowu pan Aleksander wszedł do niego z rozjaśnioną nieco twarzą; naprzód do obrazu się obrócił, potem tak o czemś obojętnem zagadał, wreszcie spytał:

— A cóż, odpisałeś?
— Nie, siadam dopiero...
— Dobrze — rzekł chorążyc — pisz... ja dam posłańca do Sadogóry... bo pocztą listy idą wieki... ale... powiedz tam w liście swoim, ze Borowa tęskni za nią, że ją serdecznie zaprasza; ta samotność w Sadogórze nie może dla niej być dobra, smutek się wzmaga gdy nie ma z kim podzielić, niech tu przyjedzie do nas, wszyscy, ale dodaj wszyscy będziemy jej radzi... Matka moja zaprasza, ojciec również... no... jeśli chcesz i o mnie powiedz słowo... nalegaj gorąco... niech przyjedzie.
Leon spojrzał w oczy panu Aleksandrowi.
— Zresztą — dodał zmięszany nieco chorążyc — napisz co się podoba, ale od rodziców moich najgorętsze umieść zaproszenie... powiedz, że Borowa tęskni za nią...
I wymknął się po tych słowach...
Leon siadł pisać list, ale mu ręka drżała; niedogasłe marzenie młodości, zbudziło się wśród słów, które najchłodniejszemi chciał uczynić — po dwakroć rzucał i wstawał, to znów mazał i poczynał list inny, gdy proboszcz, co go często odwiedzał dla widzenia poczętego do cmentarnej kaplicy obrazu, wszedł niespodzianie.
— Pisz, pisz — rzekł widząc go nad papierem, a ja sobie na twoje dzieło popatrzę. — Dobrze jest! ślicznie jest! Apostołom jeszcze więcej powagi, ale pomnij ze to byli ludzie prości, od sieci, z budki celniczej, z ulic powołani, że nie wykwintnych, zrzymszczonych obywateli wielkiego państwa, ale natchnionych malujesz prostaczków. Ale ja gadam, a ty w liście swoim siedzisz, do kogoż to piszesz? ba — jeśli wiedzieć wolno?
— Do hrabinej!
Kanonik się porwał jak oparzony.
— A toż co? — spytał.
— Wczoraj od niej list odebrałem...
Ksiądz Ginwiłł spuścił oczy smutnie i ręką machnął.
— Mój ojcze — całując go w ramie, dodał Leon, — przeczytaj...
— Ale ba! wiem że napisać potrafi...
— No, spójrz tylko...
Znaglony proboszcz wreszcie wziął pismo w rękę z uczuciem wstrętu, ale poczciwe serce nie długo mu się dało opierać wrażeniu jakiego doznał; postąpił tu jak z grenadjerem, z którym zaczynał zawsze od gderania, a kończył na jałmużnie.
Twarz powoli smutny przybierała wyraz, pokiwał głową i zcicha rzekł w ostatku:
— Otóż to świecie, dzieło twoje... patrz i ucz się... co tym daje świat wasz, którzy weń wierzą i poglądają... czem karmi i poi ulubieńców swoich! Trochą słodyczy by ich zwabił, żółcią i octem gdy konający z pragnienia wołają... A! gdybyż znieść umieli cierpienie... ale tego nie uczy życie takie... niecierpliwości tylko i rozpaczy... A! czuje teraz, że w Borowej cisza i spokój Boży, że w niej serca, co nie zawodzą i tyle, ile ziemia dać może, szczęśliwości... Cierpim i tu, boć szpitalem świat cały, ale litość nam słodzi utrapienia, a modlitwa je odgania...
A cóż waść jej odpisujesz? — spytał ks. Ginwiłł.
— Kazano mi odpisać, że państwo oboje zapraszają tutaj...
Proboszcz zażył tabaki.
— To ona tu znowu wszystkich bałamucić będzie, począwszy od pana Aleksandra, i już się od niej nie wykręcim... a możnaż jej wierzyć? Hę? natura ciągnie wilka do lasu, czego się skorupka za młodu napije... odpocznie, wydycha biedę, strzepnie skrzydełkami i fru! fru! jak moje gołąbki na dach! A nasz pan Aleksander, jak to ja nieraz, stanie patrząc w górę i wołając darmo... nie ma! gdzieś już jejmość na grochu.
Leon się uśmiechnął.
— Ojcze mój — rzekł — czyż nigdy nie ma przyjść chwila upamiętania? Któż to powiedział przypowieść o jednej owieczce straconej?
— Tak, ale nie o koziołku! mój kochany malarzu — dodał ksiądz — boć żeby to była owieczka!
— Wierzaj mi!
— A ha! tobie serce! właśnie bym się wybrał dobrze, twojemu sądowi zaufać...
I rozśmiał się księżyna...
— No! no! piszcie tam już co chcecie... a Bóg niech robi co łaska jego... ja tam nie myślę mędrować i przemyślać co i jak z kim będzie, bo tego rozum ludzki nie zgadnie nigdy... a Opatrzność nad nami!
— A teraz bywaj zdrów, i o Apostołach mi pamiętaj.
To mówiąc ksiądz Ginwiłł nałożył czapeczkę swojąbernardyńską na głowę, i powoli z oranżerji do pałacu pociągnął.
My za Leonem powtórzym odpowiedź jego na list hrabinej; wpłynęła na nią może i zwykła artyście egzaltacja, i kilka słów wyrzeczonych przez kanonika.
— „Nie powiem pani, że wolę jej boleść nad wesele, bo mnie każde jej cierpienie równie z własnem dolega — ale wyrazy jej listu, czemu tak przykrego na mnie nie uczyniły wrażenia, jak nie raz uśmiech pani? Ja czuję, przeczuwam, widzę, że chrzest tej boleści obmyje przeszłość i w nowe życie, w nową ją społeczność wprowadzi. Nieszczęśliwy to żywot, który cały jednym płynie uśmiechem i różnofarbną radością; szczęście nas przywiązuje do ziemi, ze skrzydeł odziera, tworzy z nas istoty pospolite i chłodne, a boleść podnosi, uzacnia, dźwiga. Mam prawo mówić o tem bom cierpiał długo i wiele, stracił młodość, wyczerpał w sobie siły... Błogosławię więc cierpieniu pani, i nie obawiając się jego skutków, bo Bóg je odwróci — witam jak zbawczy dla niej żywioł, tę kąpiel łez i potrzebę samotności.
„Chcesz pani bym jej doniósł o Borowej? ale cóż ztąd napisać można? Kto znał dzień jeden, zna je całe lata, nic się nie zmienia, a godziny płyną po cichu, jak woda wielkiej rzeki, nie widać ich ruchu... Zdaje się, że czas wlecze się powoli, a dnie tu krótkie, a lata niepostrzeżone... jam się już wcielił i wrósł do gromadki poczciwych ludzi, która mi przyjacielską dłoń podała... jestem jak w domu, i zdziwisz się pani — pracuję, jestem prawie szczęśliwy, to jest w inne jak to szczęście nie wierzę. Teraz całego mnie zajmuje wielki mój obraz wniebowzięcia, apoteoza Bogarodzicy i kościoła; płótno nad siły; ale nad niem marzyć mogę — rozmyślać i płakać...
„Kazano mi napisać, że Borowa tęskni za panią i najgoręciej ją tu zaprasza, dopełniam tego z największą przyjemnością, i nie wątpię, że tak jest w istocie... Starzy cierpią, bo pan Aleksander tęskni i wzdycha, a on wart żeby mu los dał trochę szczęścia... i oni warci na starość promyka słonecznego, który z nich na całą naszą spadnie gromadkę i wszystkich nas ozłoci... A! pani! pani! są tu skarby w sercach, których nikt nie zna, i tu żyć, tu oddychać! tu umierać! Na ich czołach, w ich duszach taki spokój, taka niewyczerpana dobroć, tyle tu cichych i skrytych dobrych uczynków, a tak im nie trzeba ani pochwały, ani nagrody, ani ludzkich oczów, ani oklasku, że człek codzień patrząc na to, staje się lepszym i spada zeń jakaś łuska starego nałogu, i sercu swobodniej i lżej sumieniu i zgoda z całym światem... Nie chce się nic więcej, tylko tak wśród szumu tych drzew, modlitw, dziękczynień, powoli zamknąć oczy i żywota dokonać. Przyjedź pani, aby tu pokój stracony odzyskać.“
W kilkanaście dni po wyprawieniu tego listu, zjawił się posłaniec od hrabinej, z kilką słowami smutnemi do chorążynej, oznajmującemi, że przybyła do bliższego majątku; znać było z nich, że pragnęła i obawiała się zarówno do Borowej przyjechać, do której jak do portu wzdychała. Pismo to przeszło z rąk do rąk, przeczytał je chorąży, staruszka, podzielono się z niem z kanonikiem i odpisano wreszcie znowu ją zapraszając; chociaż ani strapieniu, ani trwałości nawrócenia nie bardzo dawano wiarę. W szczerość chwilową skruchy wierzyli wszyscy, ale w stałość jej, nikt nie śmiał, a kanonik swoje porównanie do gołębia powtarzał... Odpowiedź wysłana zdała się jeszcze panu Aleksandrowi za chłodną; nie śmiał pojechać sam, ale mocno tego pragnął, i chorążyna widząc że namiętności tej rozumowaniem niepodobna zwyciężyć, a trzeba bieg swobodny jak chorobie dozwolić, sama napomknęła synowi, że mógłby na dzień do hrabinej pojechać.
Wziąwszy więc z sobą Leona, chorążyc ruszył z bijącem sercem naprzeciw czarodziejki; kilka mil które ich przedzielały, przebiegli tchem jednym prawie, nie mówiąc do siebie, a gdy z drzew ukazał się nowy pałacyk hrabinej, pan Aleksander pobladł jak ośmnastoletnie chłopie. Dom zastali pustką jeszcze, nieskończony, pokoje próżne, a na rogu, w dwóch jakkolwiek wykończonych, hrabinę, która wyszła na ich spotkanie. Pan Aleksander nie mógł się oprzeć wzruszeniu, gdy ją ujrzał zmienioną tak, jak gdyby nie miesiące ale lata długie dzieliły rozstanie świeże jeszcze od dzisiejszego spotkania; Leon także cały był przejęty i drżący. Równie piękna pani Bulska miała coś we wzroku, mowie, obejściu, taki ucisk duszny, upokorzenie i przestrach malujący; w jej czarnych oczach tak łez było pełno, w mowie tyle smutku, a dawne szyderstwo tak niepowrotnie uciekło, że widok jej, nieprzyjaciela by zdjął litością. Pomięszana, przywitała pana Aleksandra i Leona, na którego spojrzała z ciekawością, szukając śladów zmiany, jaką list jego zapowiadał.
— A! dziękuje ci kuzynku — szekla do chorążyca — spełniłeś prawdziwie chrześcjański uczynek wyciągając mi dłoń... potrzebuję pociechy, dźwignienia, zachęty. Od ostatniego widzenia się naszego przeżyłam wieki, przebolałam nieskończoności, złamana jestem męczarnią... chciałam śmierci... życie wróciło za karę.
Pan Aleksander chciał rozmowę w weselszą odmienić — ale hrabina potrząsła piękną główką, i z uśmiechem boleści przerwała słowa jego.
— Czy wiesz wszystko, co mnie spotkało! — zawołała — wiesz?
— Trochę...
— Możesz więc pojąć, że nie prędko rozśmiać się i rozweselić potrafię... cudza nawet radość boli mnie jak coś nienaturalnego... łzy ciągle do oczów się cisną.
Dzień ten niezmiernie smutno przebyli na opowiadaniach ostatnich przygód hrabinej, która nie uniewinniając się wcale, mówiła o sobie dawniejszej, jak o kimś obcym i obojętnym; nie chciała mieć tajemnic dla tych, których za najlepszych uważała przyjaciół, i z goryczą opisała im odrzucenie, osamotnienie, wzgardę której doznała, i okropną scenę macierzyńskiego przekleństwa, przejmującą ją jeszcze śmiertelnym dreszczem.
Leon na chwilę widokiem jej uczuł się znowu zwrócony do dawnej swej choroby, milczał, męczył się, ale przemógł wreszcie, i ku wieczorowi poszli już oglądać miejsce, nowe budowy... starając się mówić o rzeczach obojętnych; ale hrabina na chwilę zaledwie przemówiwszy swobodniej, wracała do smutku i zadumania, które się stały dla niej tonem naturalnym i barwą jej codzienną. Zresztą wielkie zamiary ozdobienia tego miejsca, urządzenia domu, nic ją już nie obchodziły, nie miała ochoty do niczego, w niczem przyszłości, nie wierzyła w jutro...
Przez samą litość potrzeba ją było choćby siłą zabrać do Borowej, co też nazajutrz się stało, i razem przeprowadzając ją Leon z panem Aleksandrem, o pół godziny tylko wyprzedzili. Chorąztwu obojgu dość było spojrzeć na przyjeżdżającą, by się z nią pojednać; otoczono najtroskliwszem staraniem, pieszczotami niemal, zbolałą istotę, która na przybycie pod ten dach gościnny usiłowała przywdziać pozór spokoju i światowej obojętności, ale to co dawniej przychodziło jej z taką łatwością, dziś było niepodobieństwem; usta odmawiały uśmiechu, w oczach łzy się kręciły, niepokój zdradzał każdym ruchem.
Ten stan jej, przywiązanie pana Aleksandra podniósł jeszcze, i widoczniejszem uczynił dla wszystkich; wesoła onieśmielała go, strapiona przyciągała gwałtownie, zapomniał o wszystkiem i jawnie już nie odstępował na chwilę.
Starzy patrzali i milczeli.
Pierwszych kilka dni przeszły bez widocznej różnicy na pani Bulskiej, która starała się jak najmniej miejsca zajmować, jak najmniej być widoczną i natrętną, zastosowując się do obyczajów domu, i nie dozwalając by dla niej cokolwiek z nich naruszano. Wszyscy zresztą mniej więcej teraz przylgnęli do nieszczęśliwej i powoli godzili się widząc cierpiącą; każdy przychodził z słowem pociechy, z chęcią ulżenia ciężaru; nawet stary chorąży przemówił kilka razy tym tonem pełnym dobroci, który rzadkie jego słowa czynił tak miłemi.
Z obawą jednak oczy mieszkańców Borowej, zwracały się na tę postać osmutniałą, zmienioną do niepoznania, zdając nie dowierzać jeszcze nawróceniu, upatrując ciągle, czy nie błysną znów oczy jej szyderstwem, usta sarkazmem i zalotnością. Nadto przywykli widzieć ją zmienną i codzień inną, by łatwo uwierzyli, że taką jaką była, mogła pozostać; Leon nawet pojąć jej nie mógł. Człowiek tak ciężko zrzuca barwę, którą przejęło go życie, tak rzadko ulega zupełnemu wynaturzeniu, tak niespodzianie czasem powraca do nałogów dawnych, że gdy na jego przetwarzanie się patrzymy, długo oczom nie wierzym... Ale poczciwe serca rychlej zawsze w dobre niż złe wierzyć są skłonne; przestrach ten ustawał powoli, a hrabina szczerością uczucia przyczyniała się codzień do uspokojenia przyjaciół.
Tak dzień za dniem wśród cichego życia Borowej upływał, a mieszkańcy jej, jakby sobie dali słowo, między sobą nawet unikali rozmowy o biednej kobiecie.
Znać jednak było, że powoli przywykali do niej, zaczynali ją kochać, godzili się z nawróconą.
Pan Aleksander, nie tając się już z uczuciem, jakie miał dla niej, z dnia na dzień coraz był więcej rozkochany, ona z nim od powrotu swojego chłodniejszą, zdawała się więcej pragnąć szacunku i przyjaźni, niż miłości, którą hamowała obejściem się i słowem. To jej postępowanie, miłe w oczach chorążstwa, draźniło jednak biednego człowieka i zamiast go ostudzać, rozpłomieniało jeszcze. Po kilka kroć już próbował się zbliżyć do niej i szczerzej z nią pomówić, ale hrabina jakby się nie domyślała celu rozmowy, starała się jej uniknąć.
Nareszcie jednego dnia wszedł pan Aleksander niespodzianie do mieszkania hrabinej, i chociaż się wybierała wychodzić, wstrzymał ją na chwilę.
— Kochana kuzynko — rzekł — daruj mi momencik... mam prośbę do ciebie...
— Co każesz
— Nic, proszę cię tylko po słuchaj mnie... ulżyj mi ciężaru, który w sobie noszę...
Chorążyc wziął jej rękę i całując — dodał cicho:
— Widzisz że ciebie kocham...
— Tak! widzę i to mnie smuci! — odpowiedziała hrabina...
— Smuci cię to?...
— A! nie myśl żebym nie umiała być wdzięczną za pierwsze może szczere, głębokie uczucie, jakie w życiu wzbudziłam; ale powiedz mi, godziż mi się odpowiedzieć na nie i przyjąć je od ciebie?
— Jakto?
— Kto ty, a kto ja jestem, w oczach własnych i oczach świata? tyś czysty i zacny, ja sterana i sponiewierana istota... Nie sądź z tych wyrazów żebym sobie co więcej nad płochość i szał jakiś, co życie moje zatruł, wyrzucać mogła... ludzie mnie spotwarzyli, alem i ja winna... bom lekko ważąc wszystko, z uśmiechem wdziewałam pozór występku i suknię sromoty... Unosiło mnie serce, fantazja, gorączkowa ciekawość, pragnienie nowości... i błotem i krwią zbryzgana wyszłam z tych zapasów ze światem, zabita na wszystkiem co mi było najdroższe, na spokoju, wierze, na sercu... na złudzeniach... Tyś wart innej, czystej miłości, nie tego biednego serca, przez które tyle żółci przebiegło, ani was, ani ciebie nie jestem godną!!! Odwróciła się, łzę mając w oku.
— Ale ja ciebie kocham! — rzekł z uczuciem pan Aleksander — ty sama się spotwarzasz... tyś biała i czysta dzisiaj... a ja bez ciebie żyć nie potrafię!!! spokój mój, przyszłość, szczęście nasze, od ciebie zawisło...
— Nie! nie! nie! — zawołała hrabina — nie mów mi tego, szanuję was i kocham, ale wśród was niegodną jestem zająć miejsca, które Bóg dla godniejszej odemnie przeznaczył... dla mnie klasztor... wdowia żałoba... i pokuta...
Po twarzy pana Aleksandra poznała wrażenie, jakie robiły jej słowa, i żal się jej zrobiło biednego człowieka.
— Mylisz się panie Aleksandrze! — odezwała się po chwili — twoja miłość nie jest tak gwałtowną, by szczęścia warunkiem być miała, pójdź w świat, pojedź dalej, szukaj; znajdziesz kobietę, którą i rodzice twoi z radością, i ty z dumą pod dach ten wprowadzisz... Teraz posłuchaj mnie jeszcze; sama narzuciłam się w chwili znużenia wam wszystkim, przybyłam tu — ludzie nie powiedzą inaczej, tylko żem chciała cię pochwycić, rachując na to ożenienie i na zimno go pragnąc jak jakiegoś szczebla, by wyżej się podnieść. Powiedzianoby żem ciebie uwiodła... a ja także mam dumę swoją i dziś... dziś chce być czystą!
— Więc ani iskierki przywiązania! ani słowa pociechy! — przerwał chorążyc — nic! nic dla mnie...
— Mój biedny Olesiu! — żywo przerwała kobieta — mylisz się, kocham cię, kocham... ale twoją nie będę, może dla tego, że kocham... a nie jestem pewna, czybym wydołała twojemu szczęściu i moim obowiązkom... Ja sama siebie nie znam i sama sobie nie wierzę... jutro, jak owym zamkniętym słoniom, przyjść może chwila szału, i zerwę więzy i wywrócę domy i polecę rycząc i depcząc co napadnę! Nieszczęście uczyniło mnie pokorną, spoczynek może zrobić szaloną znowu... Ja śniłam życie całe... całe życie goniłam za marami... Któż wie, czy jutro, za rok... nie odezwie się namiętność, ciekawość... i nie odezwie się znów u łoża mego szyderski głos, który prześladował walcząc we mnie z wiarą i miłością, i łamiąc je nieustannie... Ta chwila żywota, jest-li ostatnią metamorfozą, czy tylko przejściem i spoczynkiem? ja sama nie wiem... Dajcie mi spocząć i puśćcie.
— Łatwo ci to powiedzieć, tobie, co nie masz ani uczucia w sercu, ani litości... — odezwał się rozdrażniony jej mową chorążyc — ale mnie, com życie i przyszłość zawiesił na jednem i ostatniem przywiązaniu... com się wykarmił nadzieją, którą i ty zdawałaś się podżegać... ja!
— Ty zapomnisz — przerwała mu — ty masz Boga, do którego umiesz się modlić, siłę do walki... czas — wszystko.
— Nic, boś ty wyczerpała wszystko i ja się wszystkiego dla ciebie zaparłem... rodziców, przeciw których woli poszedłem z wiarą w ciebie, spokoju dla szczęścia, ludzkich sądów... Dziś do dłuższej walki nie mam siły... dziś mi skośnieć i umrzeć chyba...
Bulska pochwyciła się za czoło i zdawała cierpieć, ale ścisnęła usta, pobladła, i westchnienie tylko wyrwało się z jej piersi.
— Próżne marzenie — zawołała — to być nie może... prędzej bym była kochanką twoją niż żoną... na siwe włosy tych starców, na poczciwe Jamuntów imię, na niepokalaną sławę domu, nie chcę nanosić sromoty, która mnie nie opuści, której nikt nie zdejmie ze mnie!
— Ja nie chcę cię słuchać, nie mogę... Dosiu... nie odpychaj mnie! — zawołał pan Aleksander — i pamiętaj, żebyś na swe sumienie nie wzięła cięższego brzemienia, niż to które ci dolega! Ty nie znasz nas wieśniaków, u nas uczucie nie bierze się i nie rzuca jak suknia... kochamy raz w życiu, umiemy zamrzeć z tęsknoty... znasz innych ludzi... nie sądź z nich o mnie! Nie zapalczywej młodości wybuchem... ale dojrzałego człowieka miłością cię kocham... i przysięgam... że jeśli ztąd ruszysz się, porzucę dom, rodziców, wszystko, i na koniec świata pójdę za tobą... a jeśli potem dwie trumny starców zobaczysz za nami... i dwoje nieszczęśliwych sierot siwowłosych... jam nie winien...
Mówił to z takim szałem i rozpłomienieniem, że pani Bulska ulękła się widocznie i zmięszała; może nie domyślała się w nim takiej namiętności, a przeraziła następstwy; znowu pochwyciła się za głowę, i zimno starała się odpowiedzieć.
— Nie mówmy o tem więcej... czekajmy... niech czas rozstrzygnie.., ja nic ci przyrzec nie mogę... nie chcę więcej jedną nosić zgryzotę...
Ta krótka rozmowa, po której nowego spotkania sam na sam unikała pani Bulska, większe miała skutki, niż się spodziewać było można. Pan Aleksander oporem hrabinej rozdrażniony, obawiając się jej wyjazdu i ucieczki, nie chciał dłużej taić się przed rodzicami, którzy zresztą z rezygnacją oczekiwali zdaje się, by się przed niemi wynurzył.
Ciężka to była do przebycia chwila, dla człowieka, który nawykł do słodkiego posłuszeństwa i nigdy w życiu nie sprzeciwił się rodzicom; gwałtowne przywiązanie tylko, jakiem było to, które czuł codzień wzrastające dla Doroty, mogło go do tego kroku ośmielić. Widział aż nadto jasno, że oboje rodzice na wszystko mu w końcu pozwolą, ale ucierpić muszą; nie mogąc sercem podzielać jego wyboru. Chorąży siedział zaczytany wedle zwyczaju w szerokiem krześle przy oknie, w którem całe dnie, patrząc na zielone lasy, przepędzał, w milczeniu, zadumaniu lub nad książką, gdy wejście syna, w niezwyklej porze, przerwało mu ten jego sen na jawie. Starzec odrywał się od teraźniejszości boleśnej, obcując z przeszłością, a wszystko co go zmuszało do zstąpienia w życie, kosztowało widocznie. Wstał jednak z uśmiechem do syna.
Chorążyc nie wiedział jak począć; z gorącem uczuciem stanąć przed starcem, w którym prócz żalu wszystko już zagasło, przemówić doń niezrozumiałym językiem namiętności, trudno było — słowa mu marły na ustach, a ojciec jednem wejrzeniem odgadł co się z nim działo, i ta męczarnia wzbudziła w nim litość.
— Mów, Olesiu, mów — rzekł drżąc starzec... — co chcesz?
— A! ciężko bo to powiedzieć... — odpowiedział syn.
— Ja ci pomogę — z uśmiechem dodał chorąży — ja się domyślam, ty kochasz tę kobietę, nieprawdaż
— Tak jest, ojcze, i pewien jestem, że godna będzie zamieszkać pod dachem waszym.
— Bóg jeden wie przyszłość — rzekł na to powoli Jamunt... radzić ci, nasz obowiązek, sprzeciwiać się nie możemy i nie potrafim... Nie potępiam nikogo, bo któż zbadał głębie serc ludzkich i śmiałby kamieniem rzucić? Kto wie przyszłość i obrachuje człowieka? To co się nam wydaje klęską, bywa błogosławieństwem, co widzi szczęściem jest karą? Ale poprawa człowieka trudna, ale na niej budować przyszłość domu i rodziny... krucho... Proś o natchnienie Boga, a nie mnie o radę... ja, jak ty, omylić się mogę. Tyś ociemniały namiętnością, ja mogę być ślepy uprzedzeniem... czyń jak Bóg natchnie...
Starzec nie przywykły mówić długo,zamilkł chwilę, oczy mu łzą zachodziły, patrzał na syna z czułością i przycisnął go do piersi tuląc głowę jego.
— Olesiu — rzekł — my nie długowieczni — starzy, dnie nasze policzone, może twojego szczęścia stać tyle, ile nam życia... ale konając chcielibyśmy umierać o ciebie spokojni... chciałbym pomyśleć, że ten dom doczeka w błogosławieństwie Bożem lepszych czasów... że na twój siwy włos nie włoży los korony cierniowej... Powiedz mi sam, mogęż umierać spokojnie?
— Ale na tę nieszczęśliwą istotę, kochany ojcze, więcej rzucono potwarzy, więcej było pozorów, niżeli istotnej winy... łzami obmyła, czem ją świat zwalał... i wyrzekła się ludzi...
.. — Nie chcę być sędzią... — odparł chorąży — Bóg niech wyrokuje, mówię ci, czyń co On natchnie, a oto masz rękę moją, która ci błogosławi, dziś i zawsze... bo serce twoje czyste... i starości naszej byłeś pociechą i błogosławieństwem!
— Ojcze! słowo jeszcze...
— Mów, Olesiu, mów szczerze... ty wiesz, że wszystko uczynim dla ciebie...
— Raczcie uczynić jedno tylko, sami do niej przemówcie, i proście jej za mną, ona nie chce być moją!
— Nie chce? — spytał niedowierzająco stary.
— Z najszlachetniejszych pobudek... napróżnom ją błagał i prosił — czuje się niegodną zająć miejsce w kole naszej rodziny... jedno tylko poważne słowo wasze, mogłoby ją pokonać.
Starzec westchnął.
— Powiemy te słowa... a! daj tylko Boże dla szczęścia twojego, idź do matki... Czas nam pocieszyć się, widząc cię uspokojonym i szczęśliwym...
Wzruszony wyszedł od ojca pan Aleksander, a stary chorąży zaraz pu rozmowie tej, przy klęczniku swoim padł na kolana i długo płacząc się modlił...
Chorążyna co godzina oczekiwała i przeczuwała przybycia Olesia, i gdy z oczyma zaczerwienionemi, przejęty jeszcze rozmową z ojcem, zbliżył się do niej, jak stary, powitała go długim, serdecznym uściskiem.
— Wracam od ojca — rzekł chorążyc... — i do ciebie przychodzę z tą samą prośbą co do niego — pobłogosławcie!
Staruszka złożyła ręce jak do modlitwy, skłoniła głowę powoli, przymknęła oczy.
— Stań się wola Twoja! — szepnęła po cichu — i uśmiechem rozjaśniła twarz zmarszczoną.
— Patrzym, modlim się, kochany Olesiu — dodała — serce się lęka... ale rodzice nie staną ci na drodze nigdy... Znasz nas i wiesz, że życie nasze innego celu nad szczęście twoje nie miało, żeś ty dla nas wszystkiem... Jesteś wolny...
— Ale jeżeli wola wasza nie przychyli się do mojej, tylko przez dobroć i pobłażanie... jeśli nie macie przekonania?
— Mój drogi, ja nic przeciw Dosi nie mam... ja ją kocham, ale my dla ciebie tak wiele byśmy chcieli! że wszystkiego nam mało! Wdowa po dwóch mężach, kobieta światowa, nie dawno płocha... dziś cierpieniem nawrócona, czy da ci w pożyciu to czego wymagać masz prawo? — nie wiem... Ale ty ją kochasz, to przywiązanie zmienić ją może i uzacnić; jako sakrament przyjęte, sprowadza łaski i pomoce niespodziane z niebios, z dwóch istot czyni nową, trzecią, jedną, Bóg powinien i naszych modlitw wysłuchać, i twoją poczciwość i cnotę zapłacić.
— Przemówcież za mną, przemówcie — odezwał się chwytając rękę matki pan Aleksander — ja z nią już miałem rozmowę, ale ona mi odmówiła!
— Odmówiła ci! — zawołała chorążyna — jakto? dla czego?
— Sama powiada, że się nie czuje godną szczęścia nazwania córką waszą... była szczerą, widziałem łzy w jej oczach... Pojmuję to, że narzucać się nie pozwala jej godność własna... trzeba byście mi pomogli, do przełamania jej oporu.
Staruszka zamilkła.
— A ojciec? — spytała.
— Ojciec mi przyrzekł...
— Bądźże spokojnym, mój Olesiu... zrobim wszystko...
Po tej rozmowie, która się jeszcze przeciągnęła, parę dni upłynęło spokojnie, gdyż starzy Jamuntowie, potrzebowali dobrać chwili i przygotować się do kroku, który pomimo przywiązania ich do jedynego dziecięcia, dosyć moralnie kosztował. Wzajemnie sobie dodając otuchy, trzeciego dnia po mszy, weszli do hrabinej i długą godzinę pozostali z nią sam na sam. Pan Aleksander przechadzał się po sali niespokojnym krokiem i oczekiwał ich powrotu, ale stary wprost ztamtąd udał się do swojego pokoju, a chorążyna tylko oczyma syna szukając weszła z dosyć wesołą twarzą, znak mu dając, aby za nią poszedł do drugiego salonu.
— No! bądź-że spokojny — rzekła poważnie...
— Jak to? przyrzekła? — zawołał pan Aleksander, z oczyma promieniejącemi radością.
— Ojciec i ja użyliśmy całej siły przywiązania naszego do ciebie, aby ją przekonać, że bez niej nie ma dla nas szczęścia, że nam jest potrzebną... że jej ufamy i umieliśmy ją ocenić, pomimo wszystkiego coby przeciw niej być mogło pozornie; rozpłakała się, opierała.
— Ale wreszcie?
— Wreszcie stanęło na tem, i więcej wymódz niepodobna nam było, że rok czekać będziesz musiał... ona chce własne i twoje wypróbować serce; chce jak powiada przygotować się do obowiązków nowego życia. Jeżeli po roku trwać będziesz w postanowieniu, przyrzeka ci rękę swoją.
Pan Aleksander zasmucił się nieco.
— Rok życia! — zawołał.
— Rok oczekiwania wyda ci się długi — staraliśmy się skrócić ten termin, ale Dosia tak nas o to prosiła, abyśmy nie nalegali, żeśmy wreszcie zamilkli, może ty będziesz szczęśliwszy.
Pan Aleksander pobiegł natychmiast do hrabinej i nie mówiąc słowa upadł jej do nóg, a ona zerwała się poruszona.
— To ja wam do nóg upaść powinnam — zawołała — wam co mnie przyjmujecie osławioną, niegodną was, nieszczęśliwą, jak marnotrawnego syna, ucztą i weselem serdecznem... Olesiu! nie zawstydzaj mnie i nie upokarzaj! A! twoi starzy, gdy tu przyszli drżącym głosem prosić mnie, wstyd mnie ogarnął... oni! przedemną! Całe moje życie zmarnowane stanęło mi przed oczyma wyrzutem, że ci ani ręki czystej, ani nieskalanego serca, ani spokojnej duszy przynieść nie mogę... Chciałabym obmyć się pokutą... oczyścić z przeszłości, zapomnieć jej, stać dziecięciem dla was niewinnem, ale czy potrafię, dajcie mi czas! proszę, błagam!
— Dosiu droga! rok życia...
— Rok pokuty! a! to mało! to mało jeszcze, ja chcę być siebie pewną i gdy ci podam rękę, wierzyć w siebie, wierzyć w szczęśliwą przyszłość, której wartą się nie czuję... Za cóż mnie Bóg tak narodził?



Epilog.

Skończyć tak, bez tego węzełka na nitce, nie dopowiedziawszy wam końca, niepodobna; choć Epilog ten dla wielu domyślających się, że Numa poszła nareszcie za Pompiljusza wyda się zbytecznym, po długiej jednostajnej powieści.
Ale pytanie jeszcze, czy to tylko było zadaniem autora, czy nie inną myśl miał, jeno by dwie istoty związać stułą i związane w świat puścić? Może tu nie tyle chodziło o ożenienie pana Aleksandra, co o nawrócenie pani Aleksandrowej, nie tak o miłość dwojga ludzi, jak o gromadkę i uczucie, które były tłem obrazu? Trzeba więc powoli, cierpliwie dokończyć opowiadania, niestety! — zamiłowanym w wypadkach i szukającym tylko dramatu, wydającego się do zbytku pewnie długiem i nużącem. Jeszcze chwila, tylko na parę stronnic cierpliwości, a pożegnam was — na długo, spodziewam się, czytelnicy moi.
A zatem do rzeczy, ad rem, jak to dawniej mawiano — au fait, jak to dziś powiadają.
Hrabina Dorota w dni kilka po rozmowie, z której krótką zdaliśmy sprawę, pomimo usilnych próśb Jamuntów, wyjechała z Borowej, wprost do Włoch i Rzymu, chcąc ten rok, który sobie zastrzegła, przepędzić na pobożnej ustroni, w klasztorze Trinita del Monte. Wyjazd jej ciężką był próbą dla pana Aleksandra, który cierpiąc niezmiernie i tracąc nadzieję, z obawą, jakie rozstanie na długo w nim wzbudzało, troskliwie ukrywać się musiał. Nie mogąc przeprowadzać jej, jak by był życzył, za granicę, pojechał za nią do Warszawy i po kilku dniach smutny powrócił do domu, oczekując przyrzeczonych listów, które co tydzień nadchodzić miały, i w nich jedynej szukając pociechy.
Pierwsze z nich, natchnione rozrzewniającą tęsknotą i pamięcią o wszystkich w Borowej mieszkańcach, nadeszły w istocie bardzo rychło, i z nich łatwo było wybadać stan duszy biednej dobrowolnej wygnanki, którą więcej władza, jaką nad sobą miała, niż wola pędziła tak daleko, od miejsc, do których codzień się pilniej przywiązywała.
Starzy oboje słuchali czytania tych listów z podróży z zajęciem niezmiernem, oczekiwali ich niecierpliwie i godzili się coraz więcej z tą, którą już za przyszłą uważali synowę; pan Aleksander liczył miesiące, dnie, godziny, nalegając na powrót i usiłując zakreślony termin przybliżyć... odkraść choć kilka dni szczęścia.
Do jego listów, i chorążyna i stary chorąży nawet dodawali po słówku od siebie, z prośbą, z naleganiem o powrót, z postrachem, że gdy się opóźni, któregoś z nich dwojga może już w Borowej nie zastać. Na wszystko to hrabina odpisywała najczulej, wyrazami pełnemi wdzięczności, ale nieporuszoną się zdawała w postanowieniu przebycia kilku miesięcy za cichą klauzurą klasztoru, którego krata wkrótce się za nią zamknęła.
Pierwszy list z Rzymu był długi, czulszy jeszcze, ale coś miał w sobie pożegnalnego, i cały przejęty był niewysłowioną tęsknotą. Pan Aleksander przestraszył się nim, a nie rychło następny spokojniejszy, weselszy cokolwiek go uspokoić potrafił. W nim donosiła już piękna Dosia, że zamknęła się, otrzymawszy pozwolenie od ojca świętego, w klasztorze Trinita del Monte, i unosiła się nad błogim spokojem jakiego tu serce jej kosztowało, wśród nieustannych praktyk religijnych i ciężkiego życia pokuty, jakie dobrowolnie przyjmując reguły zakonnic. podzielała z niemi... Opisywała w nim drobnostkowo celę swoją maluczką i skromną, z cudnym na dachy spokojnego Rzymu widokiem, kaplicę, stacje, korytarze, obyczaje i godziny domu, swoje towarzyszki, wszystko co ją otaczało, z zamiłowaniem, gorącością, zapałem, który niepokój wzbudził w panu Aleksandrze, tak jej tam nic nie zdawało się braknąć.
Na list potem następny dłużej niż na inne czekać przyszło, i w duchu jego wielka zaszła zmiana; zimniejszy był, krótszy, a co gorzej, nie obiecywał na przyszłość po sobie częstych doniesień, na które hrabinej czasu braknąć miało. Zakończony był uniesieniem nad żywotem zakonnym i porównaniem go ze światowym, pełnym niepewności i zmian, sercu nie dających spocząć, ani umysłowi zwrócić się wyłączniej do Boga. Chorążstwo nie śmieli przyznać się panu Aleksandrowi, że listy te w ogólności nabawiały ich strachu o hrabinę, która ze zwykłą swą żywością, zdawała się im teraz skłonniejszą do ascetycznego osamotnienia i życia klasztornego, niż do powrotu do cichej Borowej. Na twarzy pana Aleksandra codzień też widoczniejszy był przestrach, powoli go ogarniający — przeczucie jakieś, którego sobie wytłómaczyć, ani się mu obronić nie umiał. Wyrywał się jechać, ale go dane wstrzymywało słowo, bladł, mizerniał, cierpiał, a za nim i Borowa cała osmutniała...
Chorąży szczególniej od niejakiego czasu codzień widoczniej do grobu pochylać się zaczął. Dotąd nigdy prawie nie chorował, teraz uskarżał się na jakieś zawroty głowy, na duszność w piersiach, i co nigdy nie bywało, musiano stałego lekarza sprowadzić, osadzając go na wszelki wypadek w miasteczku. Staroświeckim obyczajem, ludzie zaraz z tego wnieśli, że dopiero chorować zaczną wszyscy, kiedy już doktor pod bokiem. Sprawdziło się to poniekąd, gdyż chorąży musiał nawet poprzestać schodzić na dół do salonu, i prawie się nie pokazywał na pokojach, częściej w łóżku i fotelu dni spędzając, niż na nogach, na których mu się bez pomocy kija utrzymać było trudno. Osłabł niezmiernie, kaszel się przyczepił jeszcze, a to zniknienie z pośrodka towarzystwa postaci milczącej, ale tak potrzebnej do wypełnienia całości obrazu, pokryło Borowę jakimś niepokojem i uczyniło ją niewymownie smutną.
Po cichu o zdrowie jego wywiadywali się wszyscy, wzdychali, narzekali i winę całą zrzucali na nieszczęśliwego lekarza; Hończarewski coraz nowe ziółka przynosił niechybnie mające uzdrowić, Pulikowski sprowadził baby znachorki, każdy chciał czemś posłużyć, ale nic nie pomagało. Nad strapioną gromadką wisiała groźba śmierci, której bliskość widzieli już wszyscy, a nikt jeszcze przypuścić jej nie chciał, tak straszną po sobie próżnię, zostawić miała. Chorążyna z rezygnacją chrześcjańską spędzała dnie i noce u łóżka męża, który dziękując jej wzrokiem, już prawie mówić przestał i rzadko się z jakiem odzywał słowem. Codzień widniejsze były postępy choroby, lekarz zażądał narady, wezwano z Wilna najsławniejszego naówczas Porcjankę, ale ten nadjechał, opatrzył, pochwalił recepty, potrząsł głową i oddalił się nie tając, że siły były wyczerpane, a nadziei żadnej.
Wreszcie chorąży zażądał spowiedzi i ostatnich sakramentów na drogę wieczności, obrzęd ten odbył się uroczyście w obec całego dworu, ze łzami przytomnych, których starzec żegnał, przepraszał i błogosławił. Tydzień jeszcze potem żył milczący, ledwie dając znaki czucia i zgasł wreszcie powoli tracąc władze, a na ostatek i iskrę maluczką żywota.
Ten wypadek choć przewidywany od dawna i przygotowany chorobą powolną i długą, wielkie na wszystkich uczynił wrażenie, bo starzec, mimo swego odludztwa i milczenia, wszystkich silnie do siebie umiał przywiązać.
Niepodobna odmalować boleści chorążynej, która w tej chwili próby nie puszczała z rąk krzyża, potrzebując mieć przytomną mękę Zbawiciela, aby swojemu cierpieniu podołać i mężnem sercem je dźwignąć — ani opisać boleści syna, którego od martwych zwłok ojca siłą odciągnąć musiano — wszyscy ci co żyli ze starcem od lat tylu, płakali po nim jak dzieci, słudzy rozpaczali po swym dobroczynnym panu.
W ostatnich dniach, ganek, dziedziniec, pokoje, dzień i noc pełne były ludzi zdaleka przybiegających, którzy podawali sobie słowa pociechy i strapienia płacząc po cichu... A tłumy te, szanując pokój chorego, w takiem milczeniu stąpały, przechodziły, szeptały, że się w nocy domyśleć ich było trudno. Dopiero gdy wieść skonu zeszła ku nim, ryk i płacz rozległy się chórem ogromnym w dziedzińcu, miasteczko całe pełne było w chwili lamentu i wrzawy. Wszyscy chodzili nieprzytomni, a gdy przyszło kłaść ciało do trumny w wielkiej sali na dole, nie było jednego człowieka, coby się nie cisnął, raz jeszcze ucałować martwą dłoń ojca.
Widoku tego, podwajającego żale ich, ani chorążyna ani pan Aleksander znieśćby nie mogli, tak uroczysty, przejmujący był i bolesny.
Trumnę na cmentarz na ramionach nieśli przyjaciele, sąsiedzi, słudzy, wyrywając ją niemal sobie, mieniając się, aby mieć tę pociechę, że ostatnią spełnili posługę, a ksiądz Ginwiłł u grobu stanąwszy, gdy mu przemówić przyszło, w drżącej ręce długo trzymał kartę i słowa wymówić nie mogąc, rozszlochał się głosem wielkim. Ten płacz, któremu zawtórowało ze dwa tysiące ludu przepełniającego cmentarz, był wymowną i najwymowniejszą exortą po chorążym.
Po śmierci jego osierociała i żałobą okryła się Borowa, kirem pokryło wszystko, chorążyna długo dla łez swych pokazywać się nie mogła; wreszcie czując obowiązek pocieszania syna i swojej gromadki, która żyć bez niej nie mogła i błąkała się rozpierzchła, przemogła żal głęboki, ukazując się znowu na zwykłem miejscu swojem.
I każdy powrócił garnąc się do niej jak do szczątka przeszłości — zdało się im, że znowu powrócą dawne czasy; chwilami łudzić się było można, jakby starzec po cichu, miał jeszcze znijść krokiem wieczornym i powitać ich milczącym uśmiechem; ale wieczorami, gdy znajomego jego chodu nie słychać było w pustej sali, a twarz blada nie pokazywała się w ciemnościach, milkli wszyscy, łzy ocierając wyciśnione świeżą stratą.
Przez jedną szczerbe w tej budowie, wsunęła się niezwyciężona żałość, nieprzemożony smutek i sieroctwo. Maluczko miejsca zajmował chorąży, a jednak ogromnie go brakło wszystkim, i co chwila dawała się czuć śmierć jego.
Jakby na powiększenie boleści w panu Aleksandrze, listy hrabinej coraz stawały się rzadsze i chłodniejsze; chorążyc po śmierci ojca zaklął ją, żeby co najrychlej przez litość nad niemi wracała, ale prośby jego nie pomogły; na pismo to długo nie miał odpowiedzi, potem nadeszła pełna łez, współczucia i religijnych pociech, jednak bez oczekiwanej obietnicy prędszego powrotu, unikająca wszelkiego o tem wspomnienia.
I znowu po liście długie było milczenie.
Jakkolwiek cierpiał z tego powodu pan Aleksander i wyrzucał gorąco hrabinie nielitościwe z sobą obejście, chorążyc przed matką udawał pełnego nadziei, nie chcąc jej strapieniem swem zatruwać chwil nieco spokojniejszych. Serce jego jednak przeczuwało jakiś straszliwy wypadek, traciło codzień nadzieję i wracało do dawnej obojętności; nie miał siły się niczem pocieszyć. Po dwóch czy trzech jeszcze listach, znowu nastąpiła przerwa, a że obiecany czas powrotu się zbliżał, chorążyna łudziła się nadzieją, że wkrótce Dorotę zobaczą.
Zdawało się to prawdopodobniejszem, bo wiadomości żadnej ani w Borowej ani w domu jej własnym nie odbierano, i co chwila wyglądano przyjazdu, przygotowując się do niego. Jeden pan Aleksander jakoś w szczęście wiary nie miał.
Dzień za dniem upływał tak w niepewności, gdy do pana Doroszeńki nadbiegł jednego wieczora cały wylękły i drżący, rządca majątku hrabinej z oznajmieniem, że z Rzymu urzędową otrzymał wiadomość o śmierci pani Bulskiej, która w klasztorze Trinita del Monte, po krótkiej chorobie, wdziawszy na łożu śmierci suknię zakonną, życie skończyła.
Nikt nie śmiał nowym tym ciosem zakrwawiać serca panu Aleksandrowi, który jak cień chodził, zdając się walczyć z sobą, aby w piersi utrzymać szybko z niej uciekające życie. Doroszeńko zaklął wszystkich i zagroził, żeby nikt nie śmiał z wiadomością się odzywać, i byłaby nie wiem jak długo zachowała się tajemnica, a niepokój ze słabą nadzieją przeciągnął jeszcze może, gdyby drogą urzędową nie nadesłano testamentu hrabinej, która całe prawie mienie swoje, z wyjątkiem kilku legatów i darów przyjaciołom, przekazywała panu Aleksandrowi Jamuntowi, zaklinając go, aby szukał żony i żenił się koniecznie.
Przygotowany przeczuciem do jakiegoś nowego ciosu niespodziewanego a niepowetowanego, choć myśl śmierci nie przeszła mu przez serce, bo się raczej obawiał, żeby pani Bulska nie chciała od świata kratą się na wieki oddzielić — w pierwszej chwili chorążyc oszalał prawie i stracił przytomność, ale starania matki, troskliwość przyjaciół, czuwanie lekarzy, modlitwy tych, których był podporą i opatrznością, sprawiły może, że się dźwignął z łoża boleści tak nagle, jak upadł na nie. Zmienił się tylko do reszty, postarzał w oczach, i stał wizerunkiem żywym zmarłego ojca, do którego mieszkania przeniósł się po chorobie, zagrzebując się jak on w samotności i milczeniu, i na tęsknicę wiekuistą nie chcąc już szukać lekarstwa.
Chorążyna, której serce tyle dojmujących ciosów przeniosło, dziwnym fenomenem po każdym z nich zdawała się powstawać silniejszą, spokojniejszą, świętszą rzec można. Po roku żałoby, wdziała tercjarską suknię zakonu św. Franciszka, i z twarzą, jak za lepszych czasów, uśmiechnioną i spokojną, oddała się cała synowi, poświeciła przyjaciołom, kryjąc boleść własną, aby nią nie wywoływać pociechy i nie osmucać otaczających.
Ale Borowa już nie była tem czem dawniej, powoli rok każdy odbierał jej kogoś i uszczuplał wianuszek o jeden kwiatek, suchsze liście zostawując na łodydze; pałac czerniał, opadał i niszczał, pustką stała większa część jego, dworki poczynały się walić, ogród zarastać a mogiły na cmentarzu zielenieć.
Testamentem swym hrabina Bulska uposażywszy kościoły i szpitale, obdarowawszy sługi i przyjaciół, zostawiła Sadogórę Leonowi, a resztę znacznych majętności Jamuntom; ale ci się ich zrzekli na rzecz rodziny, która jak najchętniej przyjmując ofiarę, rozerwała ją z nadto niestety znaną chciwością, którą codzień widzimy na świecie, tam nawet, gdzie najmniej spodziewaćby się jej można. Powstały processa, powaśnili się krewni, poróżnili przyjaciele i nie rychło tamę zgorszeniu położył wyrok ostateczny.
Leon niezależny, oddał się całkiem sztuce i choć późno, rozpoczął na nowo prawie swe wykształcenie artystyczne pielgrzymką do Włoch, do Rzymu, gdzie naprzód ukląkł się pomodlić nad grobem kobiety, co tak znaczny udział miała w jego życiu. Włochy dokonały dzieła poczętego w Borowej, Leon wykształcił się na religijnego malarza, nietylko widokiem wzorów, ale rozbudzoną odwagą i uskrzydlonym duchem, wracając do kraju takim artystą, jakich dotąd mamy bardzo nie wielu, głęboko pojmującym wielkość swego zadania, godność sztuki i wszystkie warunki, pod jakiemi myśl żywa z duszy malarza, przez zimny płótna kawałek przemawia do świata. Silnie przejęty widokiem arcydzieł, Leon nie stał się przecie sługą żadnego z nich wyłącznie, ani naśladowcą Overbecka, którego wielbił, ani uczniem archaicznej szkoły; pozostał sobą samym i dziecięciem kraju, którego wiara gorąca inaczej wyraża się w sztuce, bo inną jest w życiu, niż toż samo uczucie wzrosłe i wykołysane pod niebem innem, na innej ziemi. Powróciwszy, osiedlił się w początkach w małym domku w Sadogórze, który dlań był pamiątką, ale tęsknota wkrótce go ztąd pociągnęła do Borowej, w której odrodził się na nowo, jej winien będąc, że potrafił duchem podnieść się z upadku i odzyskać siły, o których zwątpił. Leon, jak każdy gość w tem szczupłem kółku, przyjęty był z radością serdeczną; staruszka chorążyna, pan Aleksander, który ani z sukni ani z serca nie zrzucił żałoby, powitali go z wdzięcznością, ze łzami — a gdy im powiedział, że chce z nimi pozostać, uściskiem dłoni dali mu poznać, że cenili ofiarę, którą dla nich czynił. I Leon stał się odtąd drugiem domu dziecięciem, synem prawie dla chorążynej, dla której się ochotnie poświęcił, większą część dnia przesiadując przy staruszce, to jej czytając, to zabawiając opowiadaniem, to rozerwać i ożywić starając się wspomnieniami lat przeszłych. Nie zrażał się wcale tem, że mu się czasem, przy najlepszych chęciach, nie bardzo udawało, bo staruszka słuchała go uśmiechając się na pozór bardzo uważnie, ale z jej pytań wnosić było można, że nieraz pogrążona w sobie, nie wiedziała o czem mówił. Naówczas Leon odchodził na palcach po cichu i wracał po chwili, czatując kiedy się jej wejrzenie rozjaśni i usta uśmiechem rozpromienią.
Na wieczory zbierali się, on, kanonik, Doroszeńko, wszyscy żywi jeszcze, jak dawniej do salonu, do koła krągłego stołu; czytano, rozmawiano, uśmiechano się czasem jeszcze, ale każdy przychodził tęskny i smutny odchodził, i dziewiąta godzina rozpraszała dwór staruszki. Z niepokojem i nadzieją, poglądali przyjaciele w twarz pana Aleksandra wyglądając na niej promyka światła i wesela, oczekując od czasu, co czas chyba mógł dokonać, ale chorążyc nie ożył już dla nich. Zwiędło to oblicze poczciwe, i w rok siwizna już przyprószyła głowę jeszcze młodą, a już zbolałą i na piersi zwieszoną. Codzień bardziej się stawał podobnym do ojca, milczeniem, osamotnieniem, którego potrzebował, sercem, które biło w nim tylko dla drugich, troskliwością o los otaczających go przyjaciół, dla których miał nawet uśmiech i wesele, jeśli ich potrzebowali.
Jednym z częstych gości w Borowej, był Jan Bronicz, o którym nieco zapomnieliśmy, chociaż i on we wszystkich wypadkach tyczących Jamuntów miał udział serdeczny i czynnie się krzątał posługując dobroczyńcom swoim. Umierając chorąży nie zapomniał o nim, wskazał synowi, aby Broniczom oddać Kryłów dziedzictwem, co wkrótce po śmierci jego nastąpiło, i kawałek ten ziemi przelano im na dziedzictwo. Jan musiał przyjąć ofiarę uczynioną tak serdecznie, że odrzucenie jej przez dumę byłoby obrazą i grzechem; wkrótce później sprzedał część ojcowską i Czelakowszczyznę, całkowicie się już przeniosłszy do Kryłowa, który swoim mógł nazwać, i począł urządzać jak w domu. Stary Bundrys też oddał mu dzierżawę Romaszówki i Horkowicz, przez pośrednictwo pani Osmólskiej ośmielając go powoli, oswajając z myślą starania i ożenienia z Kostusią, do której go zbliżał, niecierpliwiąc się i zżymając, że Jan wcale z tego korzystać się nie spieszył.
Czekał i czekał pan sędzia, wywołując oświadczenie, nareszcie niespokojny, dokonał dzieła po swojemu, to jest rubasznie i żywo rozcinając ten węzeł gordyjski.
Trwało staranie się o Jana, inaczej bowiem nazwać to trudno, rok z górą, a Bronicz choć się zapamiętale kochał, oświadczać nie miał ani myśli, ani odwagi, ni pannie, ni ojcu.
Sędzia, który udawał jakby nic dotąd nie widział, czekał, zagadywał, naprowadzał, w ostatku znudziło go to, i gdy raz Bronicz wieczorem nadjechał, wziął go do swojego pokoju, a tu marsa nastroiwszy, nagle zapytał groźno:
— No! cóż to sobie waść myślisz! jak się zowie? Córkę mi bałamucisz, jeździsz, wzdychasz, cały już świat gada o tem, a ty, jakbyś był Bogu ducha winien, ani w głowie ci żeby się oświadczyć... Taż to już pora przecie? Tak nie może być...
— Ale ja... — zawołał wylękniony Jan — ja... nie miałem tej myśli!
— Ale ja, jak się zowie — przerwał Bundrys podrzeźniając go — ale ja mam oczy; co to ja nie widzę? cierpię, cierpię i cierpliwości zabrakło, waćpan jej nie durz, żeń się zaraz i kwita...
— Na Boga się panu sędziemu zaklinam, że myśli tej nie miałem nigdy!
— A po cóżeś mi córkę bałamucił! ot co?
— Ja? panie sędzio!
— Jeszcze mi się wypiera! patrzajcie! Wlazłeś kochanie w matnię, siądź że w niej, chodź do Kostusi, tu nie ma rady.
Sędzia mówiąc to, żywo, ogniście, minę miał prawie gniewną, Jan przelękniony był i drżący — dał się pociągnąć Bundrysowi, jak na sprawę porywającemu go z sobą do pokoju, w którym Kostusia siedziała przy robocie u krosienek. Przeczuło widać biedne dziewczę coś nadzwyczajnego, widząc że ojciec prowadzi Jana do niej, ciągnąc go za rękę, i cała się zapłoniła z niepokoju.
— Oto tak! — zawołał sędzia — mościa panno, chcesz tego jegomości za męża, czy nie?
Jan stał złożywszy ręce, nie wiedząc co począć z sobą, Kostusia cofnęła się zmięszana, spoglądając to na niego, to na ojca.
— On czy nie śmie, czy nie umie, więc ja w jego imieniu ci się oświadczam — dodał stary — no! Kostko! śmiało odpowiadaj nam, chcesz czy nie?
— Panie sędzio! — przerwał Jan błagająco.
Kostusia nie wiedziała co począć, Bundrys powoli ujął ją za rękę i połączywszy dłonie:
— A teraz, błogosławię i kwita, jak się zowie — zawołał ustępując się ze śmiechem i łzami razem.
Bronicz upamiętał się i pokląkł przed zarumienioną dzieweczką, która rękę w jego zatrzymała dłoni, zakrywając oczy; — a Bundrys wielki krzyż zakreślając nad ich głowami, pocałował w czoło córkę i Jana.
— Bóg niech będzie z wami! — rzekł głośno... — Osmólsiu... dobrodziejko! a chodź-że no i ty z krzyżykiem!
Tak niespodzianie zawarło się to małżeństwo, które w parę miesięcy potem ksiądz Ginwiłł pobłogosławił uroczyście. Domyślicie się łatwo, że stary szlachcic nie odstąpił od szumnego wesela, wydając córkę jedynaczkę; że sprosił, co żyło sąsiadów, poił, ściskał, płakał, a nazajutrz po ślubie, zrzucił z siebie ciężar gospodarstw, oddając Janowi z Kostusią Romaszówkę i Horkowicze, wymówiwszy tylko sobie polowanie w lasach i kątek w domu, z któregoby na ich szczęście mógł patrzeć...
Oprócz tego wesela, cichszych kilka jedno po drugiem odbyły się w Borowej. Porucznik Doroszeńko poprzysiągł wiarę pannie Jamuntównie, która z pałacu do dworku z radością się przeniosła. Leon ożenił się w parę lat później z cichą i skromną Krzysią, a nareszcie kapitan Zbrzeski, mimo szpakowacizny, potrafiwszy zyskać serce panny Anny Broniczównej, oświadczył się o jej rękę. Wszystkie te małżeństwa skojarzyły się i obchodziły w Borowej, a za każdem z nich chorążyna wzdychając spoglądała na syna, czy też i on o sobie nie pomyśli, ale pan Aleksander nie mógł już wymódz na sobie nowego przywiązania i nowych nadziei. — Ksiądz Ginwiłł, każdej z tych par które łączył, od ołtarza kilka słów serdecznych powiedział — choć postarzały i smutny, wiódł on dalej toż samo życie, wśród swoich ptaków, psów, sierot, żebractwa, między dworkiem a kościołem, i chrzcił później dzieci przyjaciół, wzdychając tylko że Bóg poczciwym Jamuntom nie dał dziedziców ich cnoty i serca.
A gdy który z towarzyszów, bolejąc razem z nim nad przyszłością, łzę obcierał cichą, dumając o Borowej i ostatnim z rodu Jamuntów, proboszcz mu szeptał cicho, wzdychając, owo proroctwo Jeremiaszowe:
„To mówi Pan: Niech się nie chlubi mądry w mądrości swej, a niech się nie chlubi mężny w męztwie swem, i niech się nie chlubi bogaty w bogactwie swojem.
„Ale się niech w tem chlubi, który się chlubi, że umie i zna mnie, że jam jest Pan, który czynię miłosierdzie i sąd i sprawiedliwość na ziemi...“
(Jerem. R. X. 23)

KONIEC TOMU TRZECIEGO I OSTATNIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.