Macocha (de Montépin, 1931)/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Ksawery de Montepin

MACOCHA
POWIEŚĆ
TOM IV
WARSZAWA - KRAKÓW - LWÓW


Druk Sz. Sikora




I.

W kilka tygodni potem Róża, na usilne prośby Reginki, która bez niej tęskniła coraz więcej, proszona również przez Teresę, zajęła miejsce nauczycielki swojej przyjaciółki. Renie się na to nie użalał wcale. Tę, którą w myśli wybraną swojego serca nazywał, mógł widywać teraz codzień, poić się jej wdziękami, i zdobywać powli tę pewność, że tej serce młode nie jest dlań obojętnemu.
Powróćmy tymczasem do wypadków, opowiedzianych w kilku poprzednich rozdziałach.
Gaston Dauberivie zamknięty został w domu obłąkanych doktora Sardat; ślad o nim pozostał z jednej strony w notatkach doktora Loiset, z drugiej w testamencie Pawła Gaussin, którego kopja zginęła wraz ze śmiercią Michała Bernard.
Jedne i drugie wszakże dobrze były zachowane. Dama tej wartości, co przyjaciółka doktora Loiset, Adela Gerard, nosząca przywłaszczony tytuł hrabiny zbyt była rozsądną, ażeby piśmienną pozostałość po swoim przyjacielu zniszczyć. Zabójca Michała Bernard, niejaki Jarry, uwolniony więzień z galer, był także niegdyś jej wspólnikiem. Połączenie się więc zacnej pary w nową spółkę, nie przedstawiało żadnej wątpliwości, tem więcej, że nagrodą jej miała być poważna suma piętnastu miljonów.
Wypadało jednak mieć przedewszystkiem Gastona w ręku, przekonać się, czy obłąkanie jego jest nieuleczalne, czy też starania i opieka jaką pomoc przynieść mu mogą, spróbować, czy nie uda się odnaleźć jego córki!, a potem?...
Odszukanie Gastona nie stanowiła najmniejszej trudności.
Nazwisko lekarza domu obłąkanych, znajdowało się w notatkach Loiseta. Były galernik postarał się dostać tam w charakterze dozorcy chorych. Silna postawa, okrucieństwo, z jakiem traktował nieszczęśliwych,, zjednały mu wkrótce zaufanie doktora Sardat. W ten sposób dostał się do cel sekretnych.
Pomiędzy niemi właśnie była jedna, nosząca numer 572-gi. Okolona innemi celami, zamieszkałemi przez furjatów, ona sama jedna nie brzmiała nigdy okrzykiem wściekłości lub też skargi odgłosem. Tu zwykle na brzegu łóżka siedział człowiek milczący, z rękami skrzyżowamemi na piersi, a głową w dół spuszczoną. Nie można było spojrzawszy nań, oznaczyć dokładnie w jakim jest wieku. Włosy jego długie i broda srebrzyły się już, a jednak oczy, bezbarwne wprawdzie, które od czasu do czasu żywszym zapalały się odbłyskiem, ani rysy bladej twarzy nie uprzedzały o starości. Widząc wchodzącego dyrektora zakładu, podnosił się zwykle i pytał:
— Czyż wreszcie dzisiaj mnie wypuścicie?
Doktór Sardat odpowiadał na to pytaniem innem.
— A dokądbyś pan poszedł, gdybym ciebie wypuścił?
— Wszakże już panu mówiłem tyle razy, do tej, którą kochałem, która miała być moją żoną, lecz mnie zdradziła, i do mojego dziecka.
— Jak się nazywa ta, która zdradziła pana?
— Jej imię, jej imię — powtarzał szaleniec, usiłując sobie przypomnieć... Nie wiem... nie... nic nie mogę sobie przypomnieć.
— A pańskie dziecko?
— Moja córka!
— Niech będzie nawet i córka, skoro pan tak powiadasz. Ale jak się nazywa?... Gdzie mieszka?
— Ach gdybym to mógł powiedzieć.
Doktór Sardat odchodził odeń zwykle, wzruszając ramionami.
Jarry od pierwszego razu przypuszczał, że nikt inny z pośród pensjonarzy domu obłąkanych nie odpowiada dokładniej warunkom przezeń wymaganym na spadkobiercę Pawła Gaussin... Przypuszczenia jednak było za mało. Należało mieć pewność.
Pewnej nocy pomiędzy przejściem jednego a drugiego rontu stróży, których było zwykle cztery, zbliżył twarz swoją do okienka celi i zawołał cicho:
— Gastonie Dauberive!
Usłyszawszy to nazwisko szaleniec, zadrżał gwałtownie.
— Gaston Dauberive, Gaston Dauberive — powtarzał biedak.
— Ależ to imię jest moje... Kto mówi do mnie, kto mnie woła?...
Jarry śledził z natężoną uwagą wszystkie szczegóły dziwnej sceny, przezeń wywołanej.
Na zapytanie uczynione przez szaleńca, odpowiedział:
— Ja — i zbliżył się do okna.
— Czegóż pan chcesz?
— Pragnę wiedzieć, czy pan jesteś tym samym którego szukam...
— Któż może o tem wiedzieć lepiej odemnie?
— A cóżbyś pan zrobił, gdybyś został uwolnionym?
Gaston opuścił głowę, nie dając odpowiedzi. Szukał w swojej pamięci, ale ta pozostała milczącą...
— Nie wiem — wyjąkał nareszcie zawstydzony.
Jarry mu pomógł.
— Ale ja to wiem dobrze. Pan byłeś artystą rzeźbiarzem...
Oczy Gastona zapłonęły na nowo.
— Tak jest — przerwał ożywiany — byłem rzeźbiarzem, przypominam to sobie...
— Przez ostatnich parę lat życia mieszkałeś pan w Montgresin...
— Montgresin, Montgresin — powtórzył Gaston — przypominam sobie. Przecież tam była moja córka... Czy pan przychodzisz szukać mnie w jej imieniu, chcesz zaprowadzić mnie do niej? Odpowiedz mi. Powiedz, że moja córka żyje!...
— Milczenie - odrzekł Jarry, i zamknąwszy okno, pobiegł ku drzwiom. Tu powtórzył raz jeszcze.
— Milczenie, i staraj się pan mnie zrozumieć... Trzeba być spokojnym, jeżeli chcesz odzyskać wolność...
— Jestem spokojny...
— Pańska córka nazywała się Paulina, ale imię jej matki?...
Twarz Gastona zmieniła się, oczy zdawały się wychodzić z orbit, wysilał swoją pamięć, ale napróżno...
Łkanie wstrząsnęło nim całym.
Ex-galernik zrozumiał, iż dalsze usiłowania byłyby daremne, należało naprzód szaleńca uwolnić, a potem dopiero postarać się o przywrócenie mu przytomności. Wziął za ręce rzeźbiarza i powiedział. Słuchaj pan, za ósm dni będziesz wolnym, do tego czasu milczenie i spokój...
Gdy termin naznaczony nadszedł, pomimo iż dom zdrowia doktora Sardat był więzieniem, i to więzieniem dobrze pilnowanem, Feliksowi Jarry i Adeli Gerard udało się zamiar swój przyprowadzić do skutku. Gaston był wolny i znajdował się w rękach wspólników, którzy widzieli w nim środek do pozyskania piętnastu miljonów.
Adela, obecnie nosząca tytuł hrabiny Kouravieff, projektowała już sobie w myśli, iż ze znalezioną spadkobierczynią ożeni syna swego Anatola... O pomyślnym skutku poszukiwań nie wątpiła ani na chwilę, tyle już rzeczy trudniejszych daleko, udawało się jej przecie...
Tymczasem po przeniesieniu chorego w bezpieczne miejsce, należało się postarać o doktora światłego, a dyskretnego.
Fałszywa hrabina postanowiła poszukać w rzędzie swoich znajomych, a wybór padł na cenionego wielce dla swej wiedzy doktora de Lorbac...
Wprowadzić lekarza do domu, pokazać mu Gastona, wymyśleć historję uprawdopodobniającą zajęcie się szaleńcem, dla hrabiny nie stanowiło najmniejszego kłopotu.
Pewnego pięknego poranku, wkrótce po uwolnieniu rzeźbiarza z domu doktora Sardat, powozik pana de Lorbac stanął przed pałacykiem hrabiny.
Hrabina nie obawiała się tego, iż Gaston opowie doktorowi swoją historję... Był przecie szalonym, i opowiadanie jego mogło być wzięte za przywidzenia warjata. W każdym innym razie doktór dla niej był prawdziwym skarbem. Dodać winniśmy, iż w czasie pobytu u hrabiny, rzeźbiarz mówił mało i stawał się coraz bardziej ponurym.
Adela Gerard wprowadziła doń lekarza. Nowo przybyły ze swej strony uważnie przypatrywał się postaci szaleńca. Zdawało mu się, że pomimo złamanej cierpieniem twarzy i długiej brody, rysy te widział już dawniej.
— To szczególne - rzekł sam do siebie.
— Cóż takiego?
— Chorego pani widzę nie po raz pierwszy... Tak jest, nie mylę się wcale.
I pan de Lorbac nie wstrzymując się tym razem, podał dłoń rzeźbiarzowi. Gaston bez wahania podał mu swoją, a na czole jego odbiły się oznaki zwykłe usilnego natężenia pamięci.
— W tej chwili — zaczął doktór — przymuszasz się pan do pracy nad pańskie siły. Usiłujesz sobie przypomnieć czasy od nas już odległe.
— Tak — szeptał Gaston — tak, tak!
— Pozwól pan, że mu pomogę. Zdaje ci się, że mnie już widziałeś kiedyś dawniej?
— Tak!
— Zdaje ci się, że mnie znałeś?
— Tak!
— Jesteś tego najpewniejszym?
— Nieinaczej.
— Gdzież więc spotkałeś mnie przed laty?...
— Tam...
— Gdzie?
— Już nie wiem teraz...
— Ale to dawno?
— O tak...
— Jak dawno?
Gaston zaczął rachować na palcach.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć...
— Gdy doszedł do dwudziestu zatrzymał się.
— Dwadzieścia lat — powtórzył doktór — ah teraz i na moją pamięć padł promień światła. I ja także sobie przypominam. Te rysy zmęczone, zestarzałe przed czasem z powodu cierpień, nie zatarły indywidualności ludzkiej artysty, wielkiego artysty, który mi robił biust na pomnik dla mojej żony.
— Tak jest, tak, to byłem ja...
— Jak więc się pan nazywasz.
— Nie wiem, — nie wiem już teraz — szeptał smutne szaleniec.
— Ja panu to powiem. Nazywasz się Gaston Dauberive. Opowiedz mi swoją historję, a może co poradzimy na cierpienie pańskie.
Gaston po krótkiem wahaniu opowiedział jasno i wyraźnie wszystkie fakta dotychczas nam znane, aż do chwili zamknięcia go w domu obłąkanych...
— A teraz imiona nikczemnych, którzy popełnili tak haniebną zbrodnię...
— Zapomniałem je, lecz będę je wiedział napowrót, gdy mi pan wróci władzę pamięci...
Mąż Teresy zadał jeszcze kilka pytań, ale na żadne nie otrzymał odpowiedzi zadawalniającej. Napęd szaleństwa zdawał się nieuniknionym, p. de Lorbac postanowił go uniknąć. W Salpetriere uśmierzał najgwałtowniejszych furjatów jedynie siłą wzroku. Władzy tej magnetycznej użył i nad Gastonem, gdy zaś przywrócił mu absolutny spokój, opuścił pokój jego w towarzystwie pani Kouravieff.
— Cóż myślisz doktorze — zapytała ta ostatnia — o tym nieszczęśliwym?
Na pytanie doktór odpowiedział innem.
— Pani go musisz znać oddawna, nieprawdaż?
— Bezwątpienia.
— A czy historja, którą nam opowiadał, jest prawdziwą?
— Tak i nie. Ogólne jej zarysy zgadzają się z rzeczywistością, lecz szczegóły za to biedny Gaston ubrał fantazją człowieka, mającego niespełna zmysłów.
Pan de Lorbac podniósł głowę.
— Nieszczęśliwy — rzekł — zbyt ciężko został dotkniętym...
— A więc nadzieja wyleczenia?
— Nie mogę jej mieć zupełnie, przypuszczając jednak, że uratowanie Gastona Dauberive jest możliwe, kuracja będzie długą, powolną, trudną...
— W każdym razie pan ją przedsięweźmiesz?
— To mój obowiązek, lecz nie odpowiadam za jej powodzenie.
— Przecież Gaston Dauberive nie jest zupełnym szaleńcem, rozumie co do niego mówią, sam mówi nieraz rozsądnie...
— Wielu obłąkanych zdaje się, że są najprzytomniejszymi, a tymczasem wyleczyć ich nie można...
Pan de Lorbac zastanawiał się przez kilka minut, poczem dodał.
— Ten biedny artysta wiele cierpiał, a utrata pamięci jest rezultatem paraliżu mózgu, wywołanego przez silne wstrząśnienie połączone z nadmiarem zgryzoty. Obecnie mogę tylko pani poradzić, żebyś była ostrożną.
— Pod jakim względem?
— Idzie tu o pani bezpieczeństwo osobiste.
— Nie mam się czego obawiać, Dauberive jest tak łagodny...
— Nie upewniaj się pani tak bardzo. Widziałem w jego oczach odbłyski, które są złą przepowiednią. Najmniejsze wzburzenie może wywołać napad, a wtedy wszystkiego obawiać się można.
— Drogi doktorze, pan mnie przestrasza.
— Nie mam wcale takiego zamiaru, lecz winienem panią uprzedzić. Niebezpieczeństwo, jeśli nawet nie bliskie, nie mniej jest prawdziwe, gdy kryzys nadejdzie, może być strasznem... Trzeba tedy mieć się na ostrożności.
— Ale jak?
— Nie trzeba zostawiać Gastona Dauberive samym, czuwać należy, iżby miał spokój zupełny, a jednocześnie by nie siedział bezczynnie. Rozrywka jest konieczną.
— Rozrywka — powtórzyła hrabina. — Jakiego rodzaju?
— Dauberive był rzeźbiarzem i to rzeźbiarzem utalentowanym... Przemień pani, co zresztą będzie łatwem, pokój jego na atelier. Na ścianach zawieś pani rysunki i płaskorzeźby, każ pani przynieść przyrządy do modelowania. Być może, iż mając przed sobą te wszystkie przedmioty, które mu przypominać będą ukochaną przezeń sztukę... Ale nie uprzedzajmy wypadków. Daj mi pani papier i pióro i tymczasem zapiszę receptę...
Hrabina przyobiecała, iż przepisów lekarza pilnować będzie ściśle sama, a w duchu myślała sobie:
— Kiedy ta chwila nadejdzie, gdy mój szaleniec wyzdrowieje, i gdy będę mogła jego córkę połączyć z moim synem...
Czas jednak zaznajomić się z tym, któremu piętnaście miljonów Pawła Gaussin przeznaczono bez względu, czy właściwi spadkobiercy zgodzą się na to.
Anatol Kouravieff wyglądem swoim nie różnił się od grona zdechlaczków, w którem tracił czas i siły, wartością moralną przewyższał ich jednak...
Jaka to była zaś wartość, niech za nas odpowiedzą fakta.
Zobaczywszy Różę Madoux, uczuł dla niej pewną słabość, gdy jednak dziewczę nie zwracało na śmieszne dosyć hołdy niewczesnego wielbiciela żadnej uwagi, chwilowa słabostka przerodziła się w szał chorobliwy a uparty... Duma Anatola została podrażnioną, iż jakaś tam guwernantka nie mieni sobie zaszczytem, iż o jej względy stara się spadkobierca hrabiny Kouravieff. Przecież wieśniaczka oIśniona nim być powinna... Daleki od myśli o uczuciu szczerem i szczerze niesionem w dani, uknuł jednak plan piekielny...
Róża od kilku już miesięcy bawiła w domu państwa de Lorbac, kochana czule przez Reginkę i Teresę, a uwielbiana przez Renego w milczeniu, gdy nagle otrzymała telegram z Rosiers, w którym Weronika donosiła o nagłej chorobie, i że pragnie ją natychmiast widzieć...
Kto był autorem telegramu, łatwo już się odgadnie, jeżeli powiemy, iż tego dnia rano Anatol bawił w Sucy, zamku jednego ze swoich przyjaciół, vice-hrabiego de Tourbey, leżącym na drodze ze stacji kolejowej Vincennes do Rosiers, i że prosił vice-hrabiego o ustąpienie mu części swoich apartamentów. Ten jednak nie mógł prośbie zadosyć uczynić, ponieważ sam oczekiwał adwokata z Paryża, z którym miał się poradzić w kwestji jakiegoś odwiecznego procesu granicznego.
Anatol musiał więc poprzestać na pawilonie ogrodowym.
Gościnny gospodarz po odbyciu konferencji zatrzymał gościa swojego na obiedzie, a przy kieliszku likieru i filiżance kawy, zawiązała się pomiędzy nimi pogawędka, nic wspólnego z żadnym procesem nie mającą.
Nagle vice-hrabia de Tourbey wybuchnął głośnym śmiechem.
Rene spojrzał nań zdziwiony.
— Wybacz drogi gościu, że zachowuję się względem ciebie może niegrzecznie, ale gdy wspomnę sobie...
I nowy wybuch śmiechu przerwał wyrazy wicehrabiego.
— Wybacz raz jeszcze, ale gdybyś widział minę przedmiotu mojego śmiechu, w chwili gdy opowiadał swoje sukcesy miłosne... Widziałem już na świecie wielu poliszynelów, ale ten jest bezwątpienia unikatem. Przyznasz mi to sam zresztą, drogi mecenasie, jeżeli ci powiem, że to jest Anatol.
— Pan go znasz?
— Dosyć, za dużo nawet...
— Brawo! w takim razie zgadzamy się najzupełniej...
— I wystaw sobie, że ten idjota dziś rano przyjechał do mnie na śniadanie, z prośbą o pożyczenie zamkniętej karetki i pawilonu w parku... Ale doprawdy jest z czego pęknąć od śmiechu.
— Więc tu idzie o jakąś kobietę!
— Naturalnie, ni o mniej ni o więcej tylko o porwanie... Anatol jest z tego rodzaju ptaszków, którzy sobie nie odmawiają niczego. On porywa, o przynajmniej sądzi, że mu się to uda...
— To stara sztuczka, już teraz nie porywają w Paryżu...
— Ależ tu nie chodzi o Paryż, tylko o Sucy.
— A kogoż można porwać w Sucy?
— Jakąś pseudo-wieśniaczkę, pseudo-nauczycielkę.
— Wyraz pseudo-nauczycielka uderzył uszy Renego i zdjął go pewnym niepokojem. Uczuł, że chłodny pot wystąpił mu na skroniach.
— Czy Anatol mówił jak się nazywa ta panienka?
— Nie.
— Czy ma ona rodzinę?
— I tego nie wiem. Wszystko co on wiedział ogranicza się na tem, że gołąbka jego urodziła się i wychowała w pobliżu Sucy w folwarku Rosiers. Czyż byś znał tę małą?
Rene podniósł się, bardziej wzruszony, niż chciał może to okazać.
— Tak jest, wice-hrabio, znam ją dobrze. To nauczycielka mojej siostry, najczystsza, najlepsza z kobiet, a Anatol pragnie popełnić najpodlejszą zbrodnię.
Pan de Tourbey nie śmiał się już wcale. Ze swej strony podniósł się także.
— Zbrodnia? — wyjąkał z przestrachem.
— Tak jest, i pan zostaniesz jej wspólnikiem, jeżeli nie przeszkodzisz jej spełnieniu. Róża jest aniołem, godnym szacunku wszystkich, której nie zawahałbym się dać mojego imienia, ponieważ ją kocham.
— Co pan mówisz? Kochasz ją?
— Ubóstwiam.
— A Anatol wie o tej miłości?
— Nie, ponieważ i świat cały nie wie o niej, to jednak nie czyni mniej godnym pogardy zamiaru, który przedsięwziął.
— Wiedziałże on, iż ta młoda panienka jest nauczycielką pańskiej siostry?
— Wiedział.
— W takim razie to ostatni łajdak! Na szczęście mamy jeszcze dosyć czasu, żeby w niwecz obrócić jego projekta.
Pan de Tourbey zadzwonił.
— Laska i kapelusz — rzekł do służącego, a potem wyjmując zegarek, dodał: — Dopiero pięć minut po ósmej, mamy jeszcze dosyć czasu.
Blady jak śmierć, z sercem udręczonem, Rene postępował za nim.

II.

Po wysłaniu depeszy Anatol powrócił do restauracji, w której zjadł smaczny obiad. Nieszczęsny nie uczuwał żadnych wyrzutów sumienia. Z okna przy którem leżało jego nakrycie, roztaczał się widok na dworzec kolei żelaznej, zwracał też często nań oczy, aczkolwiek przypuszczalna godzina przyjazdu Róży jeszcze nie nadeszła. Zapalił cygaro i spoglądał na ukryty i oczekujący go w cieniu drzew powozik. Następnie zbliżył się się do stangreta i wydał mu niektóre rozkazy.
Czas już był, bo właśnie lekkim krokiem ktoś się zbliżał. Nie mógł być to kto inny, tylko Róża.
Młody człowiek nie mógł powstrzymać swojej radości...
— To ona! — rzekł do siebie.
Rzeczywiście, przybrana córka Róży Madoux idąc szybko, zmierzała ku folwarkowi Rosiers, myśląc, iż zastanie biedną Weronikę bardzo słabą, umierającą może. Gdy się zbliżyła na odległość kilku kroków, odezwał się:
— Drogi aniele, nakoniec to ty jesteś!
Róża, nie domyślając się niczego, zatrzymała się.
Anatol postąpił ku niej dwa kroki, a gdy zaczepiona poznawszy głos swego prześladowcy, wydała okrzyk pełen przestrachu, pochwycił za rękę młodą dziewczynę, która daremnie starała się uwolnić, ponieważ przestrach paraliżował jej siły.
— Panie — zaczęła — proszę cię, błagam, pozwól mi przejść. Puść mnie pan!
— Puścić cię?... byłbym chyba głupcem. Ubóstwiam cię tak, że przez ciebie ani jeść ani pić nie mogę, że głupieję. Ty wiesz o tem dobrze. Z twojej strony zrozumiałaś mnie także, ponieważ umiałem czytać w twoich oczach, tak samo jak ty umiałaś czytać w moich... Jednem słowem czujemy coś do siebie. Teraz nadszedł czas, bym uczynił cię szczęśliwą. Aniele mój, chodź ze mną.
— Panie — przerwała mu młoda dziewczyna — na imię nieba zaklinam cię raz jeszcze, pozwól mi przejść. To niegodnie ze strony pańskiej zatrzymywać mnie szczególniej teraz, gdy chora, a może umierająca oczekuje mnie.
— Turlututu — rzekł Anatol. — pomówimy o tem potem, mój aniołku. Już kwadrans kramarzymy się o to, żebyś weszła do powozu, wejdź więc z dobrej woli.
I Anatol chcąc już raz z tem skończyć, pochwycił obiema rękami młodą dziewczynę, ażeby ją wepchnąć wewnątrz karetki.
Róża pojęła nareszcie straszne niebezpieczeństwo, które jej groziło, i głosem przerywanym zaczęła wołać:
— Na pomoc! Na pomoc!
Krzyki te przeszkodziły Anatolowi usłyszeć odgłos zbliżających się kroków. W chwili stanowczej gdy już otwierał drzwiczki karety, uczuł iż silna ręka spada mu na ramię.
W tymże samym czasie dwóch ludzi stanęło z obu stron jego.
— Panie Anatol — rzekł jeden z nich cicho lecz wyraźnie — jesteś ostatnim z ludzi. Być może, iż wątpiłeś o tem dotąd, teraz jednak ja cię przekonam o tem.
Róża wydała nowy okrzyk, tym razem okrzyk radości.
Poznała Renego de Lorbac, który przybywał z vice-hrabią de Tourbey, i który trzymał już Anatola za kołnierz.
Ten wyrywał się z całej siły, lecz napróżno.
— Cóż wyrabiasz złociutki, uważaj przecie, dajże pokój. Jeszcze mnie udusisz!
— Zasługiwałbyś pan na to — wtrącił vice-hrabia.
— A więc to tak — podjął Rene — urządziłeś na panią niecną zasadzkę?
— Zasadzkę? — spytała Róża.
— Tak jest, ten nędznik oczekiwał panią na drodze, sprowadziwszy ją już nie wiem jakim sposobem?
— Pan się chyba mylisz — przerwała Róża.
— Nie, nie i stokroć się nie mylę.
— Otrzymałam depeszę dziś wieczorem od mojej biednej Weroniki.
— Depesza ta — z kolei rzekł vice-hrabia de Tourbey — była kłamstwem, przy pomocy którego wiedział, iż pani stanie na jego drodze.
— Ależ to tylko żart, prosty żart i nic więcej...
— Powiedz, raczej podłość.
— Podłość? — powtórzył machinalnie Anatol. — Ależ nie, nie trzeba przecież zapatrywać się tak czarno na wszystko. Nie jesteśmy przecie mnichami i są rzeczy, które należałoby zrozumieć. Vice-hrabia, który w tej chwili prawi mi morały, nie wiem sam dla czego, zgodził się na pożyczenie powozu i koni... O cóż nareszcie mnie obwiniają? O miłość?... Panna Róża jest piramidalnie piękną, od dłuższego już czasu kokietuje mnie i założyłbym się...
— Milcz już!... rozkazuję ci milczeć — zawołał Rene zazdrością dręczony.
— Dobrze, ale i ty mój kochany zechcesz zachować milczenie, przed swoimi rodzicami zwłaszcza. Tego rodzaju awanturka nie byłaby dla mnie przyjemną, zwłaszcza, że...
— Co, miałbyś ochotę zaślubić panią? — zapytał z zaciśniętemi zębami Rene.
— Zaślubić nauczycielkę? Ja hrabia Anatol... Ależ nie pleć głupstw. Jesteśmy rywalami, i wiedziałem dobrze o tem, słowo honoru. Teraz widzę, że ciebie przekładają nademnie i cofam się. Podziękuj mi za to...
Nowy napad gniewu ogarnął Renego, który podniósł na Anatola rękę.
— Nie bij — zawołał tenże, w tył się cofając.
Róża, rzuciła się pomiędzy dwóch młodych ludzi.
— Rene, panie Rene — wołała — uspokój się pan, błagam cię o to.
— Pozwól mi zemścić się nad tym nędznikiem, który cię znieważył... który jednocześnie także znieważył dom mojego ojca... Masz pani jednak słuszność. Niech teraz zejdzie z oczu moich. Zobaczymy się później.
Anatol nie dał sobie tego powtarzać dwa razy.
— A teraz panno Różo — zaczął Rene — podziękuj pani vice-hrabiemu de Tourbey, który opowiadając mi o zamiarach tego niegodziwca, pozwolił mi cię ocalić.
— Oh! to byłoby za wiele — przerwał młody człowiek. — Ja to raczej winienem się wstydzić, żem takiego nicponia liczył do rzędu moich przyjaciół, i będę uważał za zaszczyt, jeżeli pan Rene raczy mnie przyjąć za świadka...
— Naturalnie, że przyjmuję z wdzięcznością.
— Oh nie, nie, pan nie będziesz bił się z tym nędznikiem — zaczęła przybrana córka Joanny Madoux.
— Nie obawiaj się, droga Różo, sprawa moja zbyt jest czystą, żeby Bóg nie był z nami...
— Czyż teraz nie pójdę odwiedzić Weroniki? — spytało uspokojone nieco dziewczę.
— Bezwątpienia nie...
— Dlaczegóż, kiedy jestem tak blisko?
— Dla tego, żebyś pani musiała wytłómaczyć starej służącej powód twojej obecności w Rosiers. Przecież jesteś pewną, że Weronika nie jest chorą, gdyż depesza była kłamstwem, możesz więc ze mną powrócić do Paryża...
I szeptem dokończył Rene.
— Mam ci tyle do powiedzenia.
Vice-hrabia de Tourbey zawołał na swego woźnicę, umieścił Różę w karecie, i zatrzasnął drzwiczki! Powóz potoczył się w kierunku stacji. Przez kilka minut Rene i młoda dziewczyna nie zamienili z sobą ani jednego słowa. Oboje byli pod wpływem jednej myśli, panującej nad wszystkiemu innemi — myśli wspólnej im obojgu. Dopiero gdy pociąg kolejowy ruszył z miejsca, a w przedziale przez nich zajętym nie było nikogo więcej, pierś młodej dziewczyny, wezbrała dawno wstrzymywanem łkaniem.
Rene nie mógł dłużej pozostać niemym świadkiem jego widoku. Posłuszny nieprzezwyciężonemu pragnieniu, upadł przed Różą na kolana, a odejmując rączki od zapłakanej twarzy, rzekł wzruszonym głosem...
— Kocham ciebie!
Róża zadrżała.
— Czy myślisz, że nie wiem o tem?
— A więc czemu płaczesz?
— Róża nie odpowiadała.
— Czyżby zniewaga, jaką ci wyrządzono, była tych łez przyczyną?
— Cóż mnie obchodzić może zniewaga ze strony takiego człowieka? On nie może mnie obrazić, ja nim pogardzam tylko... Nie idzie tu jednak o mnie, tylko o ciebie.
— O mnie? — powtórzył Rene zdziwiony.
— Tak jest, ponieważ chcesz się bić z mojej przyczyny. Nie powinno przyjść do tego, ja nie chcę. Odrzuć ten pojedynek. Błagam cię o to, zaklinam! Igrać ze swojem życiem dla mnie... czyż to możliwe? Nie i sto razy nie! Pan się nie będziesz bił?
— Czyżbyś się obawiała skandalu? Bądź spokojną imienia twojego nikt wymówić się nie ośmieli...
— Ach, gdyby tu szło tylko o mnie. Ale ten nędznik może cię zabić, a ja nie chcę, żeby cię zabił!
— A więc i ty mnie kochasz, Różo — zawołał Rene z twarzą zarumienioną z radości, cisnąc do ust ręce młodej dziewczyny.
Ta usunęła je przed pieszczotą.
— Panie Rene — szeptała głosem zaledwie dosłyszanym — posłuchaj mnie i zawierz mi. Czy cię kocham, czy nie, ty nie powinieneś mnie kochać... Nie mogę być pańską żoną, a tem mniej kochanką. Jedna chwila powinna panu wystarczyć, żeby się nad tem zastanowić... Wszystko mogę przenieść w życiu i wszystko zniosę nie uskarżając się, z wyjątkiem położenia hańbiącego lub wątpliwego. Jeżeli nie masz dosyć siły, ażeby stłumić w sobie tę miłość, ja się poświęcę. Opuszczę dom twojego ojca, ucieknę daleko i ukryję się tak dobrze, że nie zobaczysz mnie więcej. Umrę może, lecz spełnię mój obowiązek.
— Różo, co mówisz? — przerwał Rene zasmucony głęboko. — Jakto? zawsze tak dobra i słodka, byłażbyś tak okrutną i oddaliłabyś się, wiedząc, ile twoja strata przyczyni mi cierpienia?
— Będę tak okrutną, ponieważ takie moje postępowanie zapewni mi przynajmniej twój szacunek...
— Odejdziesz?
— Tak trzeba! Wszystko nas rozłącza.
— Wszystko nas łączy chyba?
— Wszystko rozłączy. Prawa, przesądy światowe, różnica położenia, wdzięczność wreszcie, jaką winnam rodzinie twojej... Nareszcie ja sama, ponieważ jeżeli nie będę mieć pewności, że wyrwiesz z serca twojego uczucie tak dla ciebie niebezpieczne, nie mogłabym żyć obok ciebie kochająca, lecz spokojna jak siostra przy bracie...
W tej chwili młode dziewczę po raz drugi wstrzymać nie mogło łkań swoich.
— O Boże mój, Boże — wołała z rozpaczą — dla czego jestem tak nieszczęśliwa!
— Więc nie możesz zostać moją żoną?
— Nie mogę, i ty wiesz o tem równie dobrze, jak ja sama.
— Nic nie wiem oprócz tego, że cię kocham do szaleństwa na śmierć i życie. Dla czegóż nie miałbym ci dać mojego nazwiska?
— Dla tego, żem ja dziewczyna prosta, bez majątku, nauczycielka twojej siostry, sługa płatna nieledwie, a ty nosisz nazwisko zaszczytne, posiadasz wielki majątek...
— Cóż to przeszkadza?
— Pytasz się? Ach gdybyś był ubogim!...
— Gdybym był ubogim?
— Jakżeż teraz byłabym szczęśliwą!
— Widzisz więc, że kochasz mnie tak samo jak i ja ciebie... Na imię Boga odpowiedz mi, chwila jest zbyt uroczystą... Czyś oddała mi serce twoje?
— Oh tak — odrzekła po kilku chwilach milczenia, zwyciężona wreszcie przez uczucie. Odjadę, nie zobaczę cię więcej, ale nie mam siły unieść z sobą tajemnicy mojej. Myślałam, że będę silniejszą. A więc tak Rene, kocham cię, kocham od pierwszego naszego spotkania, lecz spodziewałam się, że nigdy nie dowiesz się o tem, że będę mogła zwalczyć moje serce, i że nie będziesz mi mówił o swojem uczuciu. Ach czemuż weszłam do domu ojca twojego? Byłam wtedy nikczemną. Mówiłam sobie, on się nie dowie nigdy o tem, że go kocham, będę widziała go codziennie, słyszała jego głos, będę czuła jego spojrzenie, zatrzymując się na mnie, będę oddychała tem samem powietrzem, którem on oddycha...
Nagle biedne dziewczę zatrzymało się, wyrwało ręce, któremi Rene zawładnął znowu, i ukryło w nich zarumienioną twarz swoją.
— Ach Boże, mój Boże, co ja powiedziałam! Przysięgłam sobie, że będę milczeć.
— A ja cię błogosławię, żeś przemówiła — przerwał Rene — ja także od pierwszego dnia, gdym cię zobaczył, kocham, a ja raczej ubóstwiam ciebie. Uczucie czyste wzrastało w miarę jak poznawałem cię bliżej. Zobaczyłem, że nie mógłbym żyć bez ciebie, a dziś, gdybyś opuściła dom mojego ojca, gdyby potrzeba było rozłączyć się nam, umarłbym.
— Nie — odpowiedziała Róża — będziesz żył a ja spełnię swój obowiązek i oddalę się.
— Ależ to szaleństwo, dlaczegóż skazywać nas oboje na niedolę bez końca... Mówisz, że jesteś ubogą, czyż jednak ja nie jestem dostatecznie dla dwojga bogaty, czy nie mam dochodów z mojej pracy? Mówiłaś także o błyszczącem małżeństwie dla mnie. Czyż tedy jesteś moją nieprzyjaciółką? Ja pragnę jedynie szczęścia, a ty jedna tylko dać mi je możesz. Wspomniałaś o obowiązkach wdzięczności względem mojej rodziny. Ależ ojciec mój kocha cię jak własną córkę. Czy upoważniasz mnie, bym opowiedział mu o miłości naszej i o projektach na przyszłość?
— Zaklinam cię, nie rób tego, cóżby pomyślał o mnie?
— To, że jesteś najczystszą i najpowabniejszą ze wszystkich, i że będziesz najdoskonalszą żoną.
— A matka twoja, a Reginka?
— Wiesz dobrze, że moja matka cię uwielbia, na projekt mój więc zgodzi się z radością. Co się tyczy Reginki, która już cię nazywa siostrzyczką, jakby przeczuwała przyszłość, ta obejść się bez ciebie nie może. Twoja obecność to jej zdrowie, jej życie. Zabraniam ci opuszczać domu mego ojca. Odjazd twój, wiesz o tem dobrze, złamałby serce Reginki, która cię kocha. Biedna siostrzyczka nie przeniosłaby tego.
— Ach dla czegóż mnie kochasz? — szeptała Róża. — Co z tego wyniknie?... Jeżeli odjadę, uważać mnie będą za niewdzięczną i okrutną, za okrutną i podstępną, jeżeli zostanę. Dlaczegóż nie umarłam wraz z moją matką?
— Dla tego, że musisz żyć. najdroższa, dla szczęścia nas obojga. Mówiąc to Rene przycisnął do serca młode dziewczę, które po chwili dopiero łagodnie wysunęło się z jego objęć.
Pociąg przybył do Paryża. Rene podał rękę tej, którą uważał już teraz za swoją narzeczoną, i udali się do najbliższej stacji fiakrów.
W pałacyku przy ulice Linne, tymczasem było niezwykle spokojnie.
Pan de Lorbac po obiedzie udał się do swojego pokoju, ażeby tam czytać, a w salonie Reginka zawsze tak żywa i wesoła, zdawała się być czemś ważnem zajętą, i gdy chwila udania się na spoczynek przyszła, zamiast do siebie, zapukała do drzwi ojcowskiego gabinetu, mówiąc sama do siebie.
— Trzeba koniecznie, ażebym dziś jeszcze zobaczyła ojczulka, żebym dziś jeszcze powiedziała mu o wszystkiem. Mój brat kocha Różę i Róża kocha mojego brata. Jako sprytna dziewczynka widzę to dobrze. Jeżeli zostaną mężem i żoną, uczyni ich to szczęśliwymi, a i mnie także, ponieważ; wtedy będę pewną, iż Róża całe życie zostanie przy mnie... Tak jest, zobaczę się z papą, trzeba, żeby Róża i Rene mnie byli winni swoje szczęście. To im dowiedzie, jak ich kocham.
Zdecydowawszy się w ten sposób, otworzyła drzwi tak cichutko, że pan Lorbac, który pisał coś przy biurku, nie usłyszał jej wejścia.
— Pracujesz, tatuniu? — rzekła. — Czy ci nie przeszkadzam?
Doktór podniósł głowę.
— Ty nigdy mnie nie przeszkadzasz najdroższa — odpowiedział pan de Lorbac z uśmiechem — nie możesz mi przeszkadzać.
I mówiąc to, wyciągnął ku niej ręce.
Reginka usiadła mu na kolanach.
— Myślałam, że śpisz. Pewno jesteś zmęczoną, a wiesz przecie, że zabraniam ci długo siedzieć.
— Nie gniewaj się na mnie, ojczulku. Lepiej przecież czuwać z sercem zadowolonem, niż obudzić się smutną.
— Bezwątpienia, Jeżeli rzeczy będziemy brali ogólnie, w jakim jednak sensie mi to mówisz?
— W tym, że córka najszczęśliwszą jest przy ojcu, zwłaszcza jeżeli wie, że ten ojczulek kocha ją bardzo!
Pan de Lorbac znowu się uśmiechnął.
— Nic prawdziwszego nad to, założyłbym się jednak, że masz do mnie jakąś prośbę.
Reginka zrobiła minę tajemniczą.
— Milczysz. O czem myślisz?
— O twej przenikliwości ojczulku.
— Czyżbym odgadł?
— Prawie. Myślisz jednak, że idzie tu o jaki podarunek, albo jaką przyjemność dla mnie, kiedy ja tymczasem chciałabym tylko odpowiedzi na kilka zapytań.
— Pytaj tedy, moja droga.
— A ty odpowiesz?
— Jeżeli będę mógł, jeżeli powinienem...
— Zawsze jest się w stanie, zawsze trzeba odpowiadać swojej córce.
— A więc mów.
— A zatem, powiedz mi ojczulku, jakie jest największe szczęście na świecie?
Doktór pozostał przez kilka chwil zdziwiony, niezdecydowany. Pytanie ambarasowało go.
— To zależy — zaczął nakoniec.
— Ależ nie, to wcale nie zależy — odpowiedziała żywo Reginka. — Największe szczęście w życiu jest czynić szczęśliwymi tych, których kochamy. Wszakże tak sam mówiłeś przed kilkunastoma dniami hrabinie Adeli.
— Rzeczywiście, przypominam sobie...
— A! więc, jeżeli mnie kochasz, to powinieneś, uczynić mnie szczęśliwą. Jestto twój obowiązek, prawda?...
— Najprawdziwsza.
— Gdybym zatem powiedziała ci: Ojczulku, to a to sprawiłoby twojej Reginie niewypowiedzianą radość, zrobiłbyś to dla mnie?
— Jeżelibvm mógł, bezwątpienia.
Reginka klasnęła w ręce z ukontentowania.
— Słuchaj ojczulku — zaczęła znowu. — Mama, kiedy szła za ciebie, nie miała majątku?
— Nie, najdroższa,, ale w jakim celu pytasz?
— W tym celu, żeby skonstatować, iż ożeniłeś się bez majątku, dla tego że kochałeś.
— Naturalnie, ale co za szczególną prowadzisz rozmowę...
— Papo, dziś nie jesteś od tego, żeby pytać tylko żeby odpowiadać.
— Ale...
— Niema żadnego: ale. Proszę być cicho, ja mówię dalej.
— I przy mamie zaślubionej z miłości, bez majątku, znalazłeś szczęście?
— Największe i najzupełniejsze, ponieważ twoja matka dała mi ciebie, a was obie kochanm bardziej od całego świata.
— Papo, zapominasz o moim bracie!
— To chłopiec, on już mnie nie potrzebuje...
Gdy tymczasem wy obie, ciągle koło mnie i przy mnie... Chociaż więc kocham Renego, zdaje mi się, że miłość moja dla was jest bardziej jeszcze czułą.
— Koniec końców — przerwała mu Reginka — czy podług ciebie, człowiek bogaty robi głupstwo zaślubiając młodą dziewczynę, która nie ma innego majątku oprócz swoich przymiotów i piękności? Pytam naprawdę.
— I ja zatem serjo zupełnie odpowiedzieć muszę, że nie.
— Z kolei rzeczy tedy, gdy będzie szło o małżeństwo twoich dzieci, kwestji pieniężnej nie postawisz na pierwszym planie?
Pan de Lorbac uczynił gest, oznaczający, iż chce mówić. Pieszczone dziecko nie dało mu jednak.
— A gdyby mój brat — zapytała — kochał panienkę ubogą, lecz godną ze wszech miar jego miłości, i gdyby przyszedł cię prosić, ażebyś się zgodził na jego małżeństwo, dałbyś mu to pozwolenie?
— Doprawdy, słuchając ciebie, mógłby ktoś pomyśleć, że brat twój kocha kogoś — rzekł pan de Lorbac, którego zdziwienie zdwajało się po każdym wyrazie córki.
Ta wszakże wiedząc już wszystko, co chciała wiedzieć, zeskoczyła z kolan, i patrząc ojczulkowi w oczy odpowiedziała:
— Nie mówię, żeby Rene kochał kogoś i nie mogę tego powiedzieć, ponieważ mi nie uczynił żadnego zwierzenia. Chciałam tylko poznać twój sposób zapatrywania. Znam go już teraz i jestem bardzo zadowolona. Bardziej aniżeli to sobie wystawić możesz. Idę spać z sercem uradowanem i zaręczam, że będę spać jak po balu. Dobranoc, ojczulku. Jesteś najlepszym w świecie i kocham cię z całego serca, z całej duszy mojej.
Jeszcze raz uściskała ojca i udała się do swojego pokoju, gdzie znów wydała okrzyk radości, zobaczywszy Różę.
— Jakto, więc ty nie u Weroniki?
— Ma się lepiej. Depesza przesłana przez jedną z sąsiadek, zatrwożyła mnie tylko niepotrzebnie. Widzisz przecie, że mogłam wrócić od razu.
— Miałaś najzupełniejszą rację. Ale i ja tu w czasie twej nieobecności nie traciłam czasu.
— Cóżeś robiła?
— Miałam długą rozmowę z moim ojcem.
— O czem?
— Powiem ci później.
— Dla czego nie dzisiaj?
— Dla tego, żebyś nie była, zbyt ciekawą, siostrzyczko.
I Reginka uściskała serdecznie Różę, życząc jej dobrej nocy.
Rene odprowadziwszy ukochaną do bramy pałacyku, powrócił do siebie, by nazajutrz uregulować sprawę honorową. Że jednak myślała o tem i fałszywa hrabina, rzecz cała skończyła się na przeproszeniu listownem, wystosowanem przez Anatola.
W kilka tygodni potem Rene ujrzał wieczorem wchodzącego do jego gabinetu ojca.
Ten postawiwszy świecę, w ręku trzymaną, odezwał się mniej więcej w te słowa.
— Wróciłem z konsyljum później, aniżeli spodziewałem się, a zobaczywszy światło w twoim pokoju myślałem czyś może nie zasnął, nie zagasiwszy lampy, co mogłoby być niebezpiecznem.
— Nie ojcze, pracowałem.
— I nie chce ci się spać?
— Wcale.
Pan de Lorbac wziął krzesło i usiadł wygodnie, jak każdy, który się zabiera do dłuższej rozmowy.
— Zresztą, cieszę się — zaczął — że cię znajduję. Miałem bowiem do pomówienia z tobą, a dotąd jakoś nie mogłem znaleść sposobności. Wystaw sobie, że temi dniami miałem sen szczególny.
— Jakto ojcze, i ty wierzysz w sny?
— Zaczynam przynajmniej.
— No i o czem?
— Śniło mi się, że twoja siostra przyszła do mnie i powiedziała: Tatusiu, Rene jest zakochany, ubóstwia młodą panienkę ubogę, i nie śmie ci o tem powiedzieć...
Rene zarumienił się po białka oczy.
— Jakto, moja siostra powiedziała ci to?
— We śnie tak. Na jawie zaś...
— Ja ci to także powiem najdroższy ojcze, że to jest prawdą, najzupełniejszą prawdą.
I młody adwokat ukrył zarumienioną twarz na ramieniu ojca, który uściskał go czule.
Gdyby mogli przeczuć, iż przy drzwiach sąsiedniego pokoju stoi z uchem przyłożonem do dziurki od klucza pani Eugenja Daumont, pohamowaliby zapewne syn i ojciec swoje wzajemne zwierzenia. Nikt jednak w całym domu nie podejrzewał, iż żabcia, która i dawniej z powodzeniem praktykowała to niewinne rzemiosło, ot tak sobie, dla zabicia czasu, teraz od chwili gdy Róża, w której podejrzewała córkę Teresy, osiedliła się w domu jej zięcia, i gdy pan de Lorbac zaczął leczyć obłąkanego, którego symptomaty choroby tak były podobne do cierpień Gastona — podsłuchiwać zaczęła z podwojoną gorliwością.
Nikt nie podejrzewał, więc ojciec z synem rozmawiali z sobą bez żadnej przerwy, nie zwracając nawet uwagi na szelest po za drzwiami, uczyniony przez Eugenję, która z uwagi, że znajdowała się w jednym z pokojów swojego apartamentu, przysunęła sobie krzesło, by mogła słuchać wygodniej.
— Więc to rzecz zupełnie serjo mój drogi — zaczął pan de Lorbac.
— Nie śmiałbym w takich razach żartować...
— Któż więc jest tą, której oddałeś twoje serce?
— Czyż Reginka nie wymieniła ci jej, ojcze?
— Siostra twoja nie wymieniła nikogo.
— A więc znasz ją dobrze, mój ojcze. To Róża!
Pan de Lorbac wydał okrzyk zadziwienia, który zagłuszył inny okrzyk pani Daumont z sąsiedniego pokoju.
Macocha, usłyszawszy wieść tak niespodzianą, zatrzęsła się ze strachu, i blada jak marmur słuchała dalszych wyrazów.
Z najmniejszym niepokojem patrzył się i Rene na ojca, który ze swej strony zachowywał milczenie.
— Dlaczego nie odpowiadasz mi ojcze? — zaczął wreszcie. — Czy ci przykro, że kocham to dziewczę? Czyżbym się mylił myśląc, że i ty także ją lubisz i szacujesz, jak na to zasługuje?
— Nie, nie mylisz się wcale.
— I nie masz jej ojcze nic do zarzucenia?
— Nic.
— I uznajesz to za naturalne, że ją kocham?
— Nie mówię: nie.
— Bo i cóż mogłoby przeszkadzać miłości naszej, czy to, że Róża jest ubogą? Znam cię dobrze mój ojcze, że nie należysz do tych ludzi, którzy kładą worek z talarami na miejscu serca, a gdy idzie o szczęście całego życia, radzą się notarjusza. Dowiodłeś tego zresztą, zaślubiając moją najdroższą drugą mateczkę. Czyż nie prawda?
— To prawda. Z tem wszystkiem majątek jest rzeczą nie do odrzucenia, a chociaż należy w życiu kierować się przedewszystkiem sercem, bywają kwestje związane tak ściśle z interesem materjalnym, że nie powinny być usuwane z pogardą. Żeniąc się wreszcie trzeba mieć na widoku dzieci, które przyjdą.
— Być może że masz rację ojcze, lecz owe kwestje materjalne nie mogą mnie zajmować, ponieważ majątek po matce zapewniła mi egzystencję przyzwoitą, a nadto jako adwokat zaczynam być cenionym i wynagrodzonym nie gorzej. Czyż nie więcej znaczy być samemu twórcą własnej pomyślności, aniżeli przyjmować ją z rąk żony? Czy się mylę?
— Wcale nie?
— A zatem, czyżby opinja świata co do stanowiska Róży, do tej pory podrzędnego może, stała na przeszkodzie?
— Nie mów mi o opinji świata, wiem sam dobrze, co ona jest wartą...
— Nie widzę więc żadnego powodu do sprzeciwiania się mojemu szczęściu.
Doktór uśmiechnął się.
— W gorącej wodzie, zdaje mi się, jesteś kąpany. O ile sobie przypominam, nie powiedziałem ci, żebym się sprzeciwiał. W pierwszej chwili tylko byłem zdziwiony nieco. Wołałbym, przyznam ci się, żebyś wybrał panienkę ze świata, w którym żyjemy, ale kiedy twoje serce wybrało inaczej... W każdym razie pozwolisz, żebym o tem pomówił jeszcze z Teresą. Nie zapomniałeś przecie, iż ona była dla ciebie drugą matką.
— O tak, najukochańszą mateczką, i spodziewam się, że nią zawsze pozostanie.
— I ja tak myślę... Tymczasem dobranoc mój drogi. — I doktór de Lorbac uściskał czule swojego syna, a udając się wkrótce na spoczynek, uśmiechał się, jak człowiek zupełnie zadowolony i szeptał sam do siebie:
— No, jeżeli teraz jeszcze Reginka nie będzie ze mnie kontenta?...
Wszyscy zresztą tej nocy w pałacyku przy ulicy Linee spali weseli i szczęśliwi, z wyjątkiem pani Daumont.
— Ta miłość nieszczęsna wszystko może zgubić — szeptała z zaciśniętemi zębami. — Jeżeliby syn doktora zaślubił Różę, na światło dzienne wyszedłby akt spisany przez proboszcza z Sucy, a zaopatrzony podpisami dwóch świadków, a także akt urodzenia nieprawego dziecka. Jakiż to byłby wstyd dla mnie, jakiż skandal! Małżeństwo to nie przyjdzie do skutku, nie może przyjść do skutku, prędzej córkę Gastona Dauberive zadusiłabym własnemi rękami.
Macocha Teresy przez noc całą nie zmrużyła oczu, usiłując wyszukać środek zniweczenia projektu Renego. Wykradzenie Gastona z domu obłąkanych doktora Sardat, przyczyniało już jej męczarni niemało, lecz nie spodziewała się, by oprócz tej ucieczki wydarzyły się jeszcze jakieś inne komplikacje.
Obecnie już nie szło o zniknięcie rzeźbiarza, który przepadł potem jak kamień w wodę, ale o żywą miłość Renego i Róży. Z tej to właśnie miłości wypaść miał piorun katastrofy.
Cóż więc czynić?
Uprzedzić Teresę?
Ależ czyż nie byłoby to jednem z szaleństw najbardziej nie do darowania?
Teresa, gdy odnajdzie swoje dziecko,i to tak blisko przy sobie, okryje je pocałunkami i nie będzie miała dosyć siły, żeby się nie zdradzić.
Wypada sprobować czegoś innego — jednej z trucizn, znajdujących się w gabinecie pana de Lorbac. Oh pani Daumont znała je dobrze, ciekawość jej potrafiła aż tam dotrzeć... Dziwna rzecz jednak, gdy powtórnie myśl usunięcia Róży przyszła jej do głowy, macocha, która chwilę przedtem wołała, iż zadusi ją własnemi rąkami, zadrżała..
I myśli jej pobiegły w innym kierunku.
To już tak dawno, proboszcz z Sucy już nie żyje, jeden ze świadków także, pozostaje tylko Weronika, która prawdopodobnie jest depozytarjuszką aktu urodzenia Paulinki... A gdyby ją przekupić, lub też skłonić na swoją stronę?
Gdy ona odmówi, gdy nie pozostanie już żadnego innego środka, zawsze będzie czas popełnić zbrodnię.
Tymczasem jednak niema ani chwili do stracenia. Niebezpieczeństwo było groźnem, trzeba było je bądź co bądź usunąć.
I dlatego też Eugenja Daumont, skoro tylko słońce weszło, zajęła się przygotowaniami do małej podróży do Rosiers.
Trudno jej było stanąć przed starą uczciwą służącą i opowiedzieć, co ją właściwie przywiodło, ale wkrótce lody zostały przełamane... Poczciwa Weronika, która krzątała się przy gospodarstwie, w chwili gdy przyjechano do niej z wizytą, nie zdziwiła się wcale, dowiedziawszy się, że Rene kocha Różę. Więcej daleko zdziwioną była faktem, iż przybrane dziecko Joanny Madoux jest w rzeczywistości dziecięciem Teresy, drugiej żony pana de Lorbac, gdy jej atoli przedstawiono niebezpieczeństwo, jakieby wynikło z okazania aktu spisanego przez księdza Dubreuil, a podpisanego przez Carona i przez nią, obiecała zachować w tym względzie absolutne milczenie.
Dla wszystkich Róża miała być znalezionem a następnie przybranem dziecięciem poczciwych dzierżawców Madoux.


III.

Jarry po uwolnieniu Gastona i oddaniu go w ręce Adeli Gerard, noszącej, jak wiemy, tytuł hrabiny, nie uciekł z nim razem. Zbyt na to był rozsądnym. Wiedział dobrze, iż z takim śladem w ręku jak jego ucieczka, doktór Sardat nie zasypałby gruszek w popiele, a zabójca Michała Bernard miał aż nadto wiele powodów, żeby policja nie zaczęła go tropić.
Do pozostania skłoniła go także okoliczność, iż w kilkanaście dni po porwaniu obłąkanego zbliżał się termin, w którym za biedaka wnoszono coroczną opłatę. W oczekiwaniu podziękował tylko za służbę, ograniczając czynności swoje w domu zdrowia do zaznajamiania z obowiązkami i regulaminem zakładu swojego następcy. Gdy Eugenja Daumont przybyła, zanotował sobie dobrze numer wynajętej karetki i dołączył do daty przywiezienia Gastona do szpitala. Myślał, że numer fiakra, oraz dużo cierpliwości wystarczą mu do wyśledzenia, kto właściwie był przyczyną zamknięcia spadkobiercy miljonów w domu warjatów. Omylił się jednak.
Macocha Teresy była sprytniejszą niż myślał. Karetce kazała się zatrzymać przed domem przechodnim i w ten sposób ślad jej dla zbyt ciekawego ex-galernika zniknął zupełnie.
Wypadało oczekiwać na możliwe przywrócenie pamięci Gastonowi. Że zaś oczekiwanie to było dosyć długie. Jarry zainstalowany w pałacu hrabiny Adeli, jako jeden z dwóch dozorców Gastona, miał czas namyślać się, czyby nie znalazł się sposób przyjścia w pomoc biegowi wypadków, a także rozważać, o ile można liczyć na obietnice hrabiny w sprawie wynagrodzenia go za jego usługi. Rezultat rozmyślań nie wypadał snąć pomyślnie. Kochanka doktora Loiset miała za dużo atutów w ręku. Pozostawało oczekiwać, może nawet długo, a potem jeszcze zdać się na łaskę i niełaskę, zadowolnić się okruchami ze wspaniałej uczty, jakie ze swego stołu rzucić mu raczy pani hrabina, która sama jedynie wystąpić może jako firmowa oddawczyni testamentu Pawła Gaussin.
— A gdyby ją tak uprzedzić, gdyby poszukiwania rozpocząć na własną rękę?...
Myśli te nie opuszczały ex-galernika ani na chwilę.
— Gaston jest szalonym — rozumował. — Ale gdyby tak przedstawić mu jego córkę, kto wie, coby stać się mogło...
— Ale gdzież ona jest? Ci, którzy usunęli Gastona i ją usunąć zapewne się postarali. W jaki sposób? Zbrodni nie dopuszczał, był jednak pewnym, iż nastąpiło tu podrzucenie, i to gdzieś w pobliżu miejsca, w którem Gaston z córką i kochanką mieszkał.
Szczegóły zlewały się w jego umyśle jeden za drugim, i tworzyły całość, z którą nie mogła iść w porównanie upośledzona na jednym punkcie pamięć Gastona.
Artystę przywieziono do domu obłąkanych w dniu 18-ym listopada, około tego więc czasu musiała się rozegrać i historja podrzucenia. Wypadało więc tylko udać się do domu podrzutków i tam zasięgnąć języka.
Ba, ale wiemy, iż Jarry czuł wstręt nieprzezwyciężony do stykania się osobistego z tem, co nazywają w ogóle: urząd, władza, administracja i t. p.
Kto wszakże chce psa uderzyć, ten na niego kij znajdzie. Mocno byłby zdziwiony każdy znający bliżej amatora miljonów Pawła Gaussin, gdyby widział, jak ex-galernik przez kilka dni badał pilnie miejscowość dotykającą gmachu administracji szpitalnej, jak usilnie przypatrywał się wchodzącym tam i wychodzącym stamtąd urzędnikom... Można było być pewnym, iż tyle starań nie czyni się nadaremnie.
Jak pająk rozsnuwał przez kilka dni swoje sieci, a rozsnuwał nie napróżno. Zainstalował się w kawiarni, do której uczęszczali urzędnicy, tu badając ich charakter, wybrał sobie tego z pomiędzy nich, który dlań stanowił materjał najpodatniejszy, i czekał tylko chwili sposobnej, w której będzie mógł pomówić z nim otwarcie.
Traf nie dał na siebie czekać długo. Jednego z pomiędzy funkcjonarjuszów biura, człowieka jeszcze młodego prześladowało nieszczęście w grze, a rachunek jego zapisywany w książce właściciela kawiarni rósł nieproporcjonalnie.
— Oto ptaszek, jakiego mi potrzeba — pomyślał Jairy, i wychodzącego z kawiarni poprosił na słóweczko. Przy likierze od słowa do słowa wypowiadał się z wrzekomego swego błędu i opowiedział, iż przed laty dwudziestu opuścił uwiedzioną przez siebie dziewczynę wraz z dziecięciem. Co się z nią stało, o tem dowiedział się dopiero przed kilkoma miesiącami. Nieszczęśliwa zmarła już dawno, a dziecię, którego wyżywić nie mogła, które zresztą przypominało jej wstyd, podrzuciła... Dałby wiele, gdyby teraz tę córkę ukochaną mógł przycisnąć do łona i gdyby miał pewność, że nie zamknie oczu sam z wiecznym wyrzutem, z wiecznem przypomnieniem własnej zbrodni.
Rozczulonemu w ten sposób! opowiadaniem i likierem urzędnikowi nie trudno było wytłómaczyć, że się stanie dobroczyńcą dwojga ludzi, za co oprócz wdzięczności otrzyma bilet pięćset frankowy;
— Ha, cóż mam z panem robić — rzekł wreszcie — dla pana zaryzykuję i wiadomości żądanych dostarczę. Ale i samemu mi potrzeba pewnych wskazówek.
— Nic więcej panu powiedzieć nie mogę nad to, iż podrzuconą została moja maleńka w r. 1867-ym pomiędzy 15-ym a 20-ym listopada. Imię jej prawdziwe było Paulina. Czy zrozpaczona matka w zawiniątku, zawierającem jej dziecię, położyła jaką kartkę, jaką prośbę do serc litościwych, lub coś podobnego, nic o tem nie wiem...
I Jarry przyłożył chustkę do oczu, udając, że płacze.
— No, no, nie masz pan czego jeszcze rozpaczać, pojutrze być może przyniosę panu wiadomości bardziej pomyślne.
— Więc o tej samej godzinie?
— Tak jest, niezawodnie, ale czy tylko mogę być pewnym, iż pan przyjdzie?
— Oto zapewnienie — rzekł ex-galernik wręczając część przyobiecanej sumy. — Resztę wręczę panu pojutrze.
Dla człowieka płacącego z góry za drobnostkę, za przerzucenie kilkunastu kartek w archiwum biura dobroczynności publicznej, popracować trochę, było warto, zwłaszcza, iż praca owa jeszcze pewną okrągłą sumkę przynieść miała. To też po upływie dwóch dni. pierwszym do kawiarni przybył funkcjonarjusz biura.
— Powiedziałem zawołał, widząc przybliżającego się ex-galernika — że przyniosę panu wieści pocieszające. Znaleźliśmy to, co pan szukał... A nawet przed kilku dniami córka pańska przychodziła jeszcze odwiedzić jedną z sióstr miłosierdzia...
— Panie, pan nie wiesz, jakim balsamem to dla mojego serca. Bądź pewien, iż wdzięczność moja... Ale jakie fakta ma mi pan do zakomunikowania?
— Córeczka pana — zaczął urzędnik, usadowiwszy się wygodnie i popijając kawę — znalazła się w naszych zabudowaniach z d. 16-go na 17-ty listopada. Koszulka jej, zachowana dotychczas pomiędzy dowodami rzeczowemi, nosi na sobie inicjały P. D., a do chustki w wielkie kraty, w którą niemowlę owinięto, przypięta była karteczka: „Nazywa się Paulina — ochrzczona — ma czternaście miesięcy.“ Do piętnastu lat wychowywała się pod kierunkiem sióstr miłosierdzia, potem oddaną została do służby a obecnie znajduje się bez miejsca, i mieszka tu w pobliżu. Wszystkie te szczegóły wraz z jej adresem wynotowałem tutaj na kartce.
— Racz mi więc ją pan oddać — rzekł Jarry, podając drugą połowę umówionej kwoty.
Urzędnik pieniądze wziął, kartki jednak nie oddał.
— Czy nie byłbyś pan łaskaw własnoręcznie owych fakcików przepisać, pojmujesz przecie, że mój charakter mogą poznać, a w takim razie...
— Nic słuszniejszego.
Ex-galernik wynotował sobie wszystko, aczkolwiek i tak dobrze już w pamięci i datę i adres podrzuconej dziewczyny miał zapisany. Zdawało mu się że bliższym jest w tej chwili miljonów Gaussina, niż jego wspólniczka.
Nic więc tej ostatniej nie mówiąc o swojem odkryciu, postanowił i w dalszym ciągu działać na własną rękę.
Wyszukał tedy Paulinę. Zgodził ją do zarządu swojem gospodarstwem, a następnie wystarawszy się o wszystkie potrzebne dowody, udowadniające tożsamość podrzuconej dziewczyny, oraz zapewniwszy sobie jej współdziałanie, począł przygotowywać do tego, co się stać miało, Gastona.
Pewnego razu, gdy znalazł się z nim sam, jako dozorca, i gdy nikogo więcej w całym pałacu nie było, zaczął rozmowę z obłąkanym o jego córce.
— Prawda — rzekł — iż pani hrabina obiecała panu oddać córkę?
— Oh tak, przyrzekała mi to kilkakrotnie.
— Nie dotrzymała wszakże... Co do mnie atoli, ja dotrzymuję moich obietnic... Miałeś pan już tego dowód. Czyż nie ja zainstalowałem się w domu zdrowia doktora Sardat, czyż nie ja przez kraty twojego więzienia powiedziałem ci: Odwagi, wkrótce będziesz wolnym?
— Tak, to ty! to pan! nie zapomniałem tego i nie zapomnę nigdy w życiu.
— I obietnicę spełniłem, w kilka dni potem dzięki mnie zostałeś pan wolnym.
— To prawda.
— Więc, gdybym ci powiedział: Zdaje mi się żem odnalazł twoją córkę Paulinę, mógłbyś mi uwierzyć, że nie kłamię, tak samo jak nie kłamałem dotąd...
Gaston drżał na całem ciele.
— Uwierzę ci szeptał — tylko mów, mów prędko. Czy wiesz gdzie jest moja córka i czy możesz mi ją przyprowadzić?... Gdzie ją znalazłeś, w jaki sposób ją odkryłeś?
— Jeżeli pan chcesz tego, opowiem. Pozwól jednak, że naprzód zbiorę moje wspomnienia.
— Twoje wspomnienia powtórzył Gaston.
— Nieinaczej, i to przenosząc się w przeszłość, do chwil, jakie upłynęły dwadzieścia lat temu. Mieszkałem wtedy w Orry-la-Ville.
— Orry — szeptał rzeźbiarz — zdaje mi się, że znam to nazwisko...
— W pobliżu Montgresin.
— Montgresin — coś wyrzekł! To tam, tam znajdowało się moje dziecko!
Gaston wyczerpany, umilkł, Jarry zaś ciągnął dalej.
— Pewnego wieczora, było to w listopadzie, jechałem do Paryża. W tymże samym wagonie znajdowała się także kobieta, mająca na ręku dziecko. Byliśmy sami, Maleństwo spało. Zachowanie się kobiety budziło pewne podejrzenia... Nagle odezwała się do mnie. — „Czy widzisz pan to maleństwo, jest to dziewczynka, dziecię nieprawe, przynoszące wstyd rodzinie. Zdajesz się pan nie być bogatym, czy chcesz zarobić pięć luidorów...
Nie wahałem się, odniosłem dziecinę do szpitala podrzutków, przedtem jednakże obejrzałem uważnie bieliznę i rzeczy, w które była owiniętą. Na koszulce znajdowały się litery P. D., a do sukienki przypiętą była kartka z imieniem Paulina. Obejrzawszy to wszystko, dopiero złożyłem dziecinę w żłobku dobroczynności publicznej.
— Nieszczęśliwa! — zawołał rzeźbiarz.
— Cóż pan chcesz żebym z nią robił? Przecież nie mogłem jej wziąć za swoje. Miałem i tak dosyć kłopotu z wyżywieniem samego siebie, i to dobrze, żem się tak jeszcze urządził, iż mogłem następnie odnaleść pańską córkę.
— Moją córkę? Gdzie?
— Biedne dziecię, które tymczasem już dobrze wyrosło, wychowane było kosztem publicznym.
— Cóż z niej zrobiono?
— To, co zwykle robią z dziećmi podrzuconemi... Oddano ją do służby.
— Ach mój Boże mój Boże!
— Uzbrojony o moje wspomnienia, odszukałem ją jednak, co jest rzeczą najważniejszą.
— Moja córka jest ładną, nieprawdaż?
— Bardzo ładna.
— Blondynka czy brunetka.
— Blondynka z oczami niebieskiemi, aksamitnemi.
— Zupełnie jak matka — szeptał Gaston — jak, jak...
Szukał imienia Teresy, szukał jednak napróżno.
— Nie wiem, zapomniałem zupełnie — skończył ze smutkiem.
— Na cóż panu potrzebna matka, kiedy masz swoją córkę? — przerwał mu Jarry.
— Rzeczywiście, a ta córka? Kiedyż ją zobaczę?
— Tego wieczora.
— O której godzinie?
— Zaczekamy, aż noc nadejdzie i wybierzemy chwilę, w której pani hrabina pojedzie z wizytami.
— Moja córka — wołał rzeźbiarz, nie wstrzymując łez, które płynęły po jego wybladłej twarzy. — Moja córka, zobaczę ją więc! Uściskam...
I upadłszy na fotel, pozostał na nim nieruchomy, z przymkniętemi oczami. Wzruszenie było zbyt silne. Potrzebował odpoczynku.
Ten jednak trwał krótko, a może był tylko chęcią wywiedzenia w pole Jarryego. Bo gdy ten myśląc, iż obłąkany zasnął, wyszedł do drugiego pokoju, Gaston cicho jak kot przemknął się do okna, gdzie stała glina i inne przyrządy do modelowania i zaczął z pośpiechem kończyć popiersie, które przed oczyma wszystkich i ukrywał wielkim staraniem.
Zwróciła wprawdzie uwagę na tę jego chęć do pracy i hrabina i wierny jej służący Mikołaj, pomni jednak przestróg pana de Lorbac, żeby się nie sprzeciwiać choremu, pozwolili mu robić, co chciał, uradowani jeszcze, iż przez parę godzin chociaż mogą stróżować mniej pilnie, a może spodziewając się, że praca choremu spokój przyniesie. Nikt zresztą do roboty warjata nie przywiązywał żadnego znaczenia.
A tymczasem pod wychudłemi palcami artysty wyrastał biust kobiety pięknej, o rysach twarzy regularnych, łagodnych.
Chwilami odpoczywał, jakby sobie coś przypominał, poczem znowu brał się do roboty z podwojoną energją.
Już było prawie szaro, gdy ukończył swoją pracę.
Tymczasem Jarry około godziny 6-ej wieczorem przyszedł zmienić drugiego dozorcę Gastona, Mikołaja, w pałacu, na rogu ulicy Saint-Dominique.
Hrabina po chwili niedługiej udała się na jakąś feztę dobroczynną, i w ten sposób ex-galernik na kilka godzin pozostał panem placu.
Udał się też niezwłocznie do rzeźbiarza. Gaston zajmował już swoje zwykłe miejsce przy oknie.
— Za godzinę córka pańska będzie tutaj — rzekł.
Mrok szary ukrył wszystko. Jarry zapalił światło, i płonącą lampę postawił na oknie.
— To sygnał — objaśnił Gastona.
Jakoż po upływie kilkunastu minut, lokaj wszedł do pokoju z listem.
— Oddała mi to jakaś kobieta, która czeka na odpowiedź.
— Wprowadź tutaj tę kobietę. Jest to moja krewna, która przybywa ze wsi i która ma coś nader pilnego mi powiedzieć. Po kilku chwilach mniemana wieśniaczka znalazła się w salonie sąsiadującym z apartamentem Gastona. Chustka okrywająca jej głowę spadła, a Jarry, skoro służący się oddalił, zawołał uradowany.
— Wybornie! doskonale Paulino.
— Zadowolony jesteś ze mnie? — zapytała przybyła, w której czytelnicy zapewne już się domyślają ex-służącej, wynalezionej przez Jarry‘ego, a wychowanej kosztem miłosierdzia publicznego, dziecięca, które podrzucone zostało z dnia 16-go na 17-go listopada, a co do którego spodziewał się ex-galernik, iż może być rzeczywiście córką rzeźbiarza.
— Nie podejrzewałem w tobie takiego talentu. Wybornie się przebrałaś za starą wieśniaczkę... Pokaż się jednak taką, jaką jesteś w istocie.
Jakby za skinieniem czarodziejskiej różdżki, wierzchnie suknie opadły, a Paulina stanęła w całym blasku młodości i wdzięków. Słuszność wyznać każe, iż to podrzucone dziecię nie było brzydkie.
— Warjat powinien być kontent, że będzie miał taką córkę... Ale wiesz co, że tu jest wcale ładnie i bogato, co za salony, co za meble!
— I my także będziemy mieli takie, gdy zostaniemy miljonerami.
— Miljonerami? — powtórzyło dziewczę z roziskrzonem okiem. — Czyż to prawda?
— Jakto, jeszcze wątpisz?
— Byłby to piękny sen. A ten człowiek? Ten szaleniec?
— Twój ojciec, jest tutaj!
I Jarry otworzył drzwi pokoju zajmowanego przez Gastona.
Paulina zadrżała.
— Boję się — rzekła.
— Tylko bez żadnych głupstw! Bądź sobie wzruszoną, pozwalam ci na to. To nawet zrobi pewien efekt, ale nie trać równowagi.
— Czyż to naprawdę mój ojciec?
— Musi nim być. Sto przemawia przeciw jednemu, że tak jest. Data urodzenia, imię Paulina, litery początkowe imienia i nazwiska na bieliźnie... Szkoda czasu tracić napróżno.
Ex-galernik popchnął Paulinę do swojego pokoju i rzucił jej jeszcze jeden wyraz:
— Zaczekaj!
A sam wszedł do pokoju Gastona.
— Jesteś pan spokojnym i silnym? — zapytał. — Ona jest niedaleko. Przyprowadzę ją panu zaraz.
Gaston schwycił się jedną ręką za serce, a drugą przyłożył do czoła. Oczy mgłą mu zaszły. Nie trwało to jednak długo. Po chwili odzyskał krew zimną.
— Chodź moje dziecię — rzekł wtedy Jarry — ojciec twój cię oczekuje.
— Paulina weszła szybko, ale prędzej jeszcze zatrzymała się. Serce biło jej silnie. Ten człowiek, ten warjat, o oku błyszczącem i śnieżnej brodzie, przejmował ją mimowolnym strachem. Zbliżyła się atoli ku niemu.
— Mój ojcze — zaczęła, chcąc go uściskać.
Gaston pozostał spokojny, nieruchomy. Cała przytomność umysłu, jaką jeszcze posiadał, skoncentrowała się we wzroku.
Paulina coraz bardziej zaniepokojona szeptała.
— Mój ojcze, nie chcesz więc mnie przytulić do serca? Czyż nie przypominasz już sobie biednej małej dziewczynki, którą ci porwano przed dwudziestu laty, a której dotąd płaczesz?
— Moja córka — podjął Gaston, nie mogąc wierzyć jeszcze niewypowiedzianemu szczęściu, jakie zdawało się spadać na niego... — Tak... to prawda ja miałem córkę.
— Ta córka to ja! Jestem Paulina, Czy nie przypominasz już sobie tego imienia?
— Paulina — powtórzył rzeźbiarz — pani? Ty?
Podniósł obie dłonie do czoła i przycisnął skronie, jakby chciał stłumić walkę straszliwą, która owładnęła jego skołatanym umysłem. Nagle wydał krzyk niespodziewany, a dziwny, na odgłos którego nietylko Paulina, ale zadrżał już i ex-galernik.
— Tak jest, tak jest, przypominam sobie — szybko powtarzał z rozjaśnioną twarzą... — Paulina moja córka... Była to noc... zastałem dom pusty, znalazłem kolebkę próżną... A ona... Matka znikła także. Odjechała, ażeby mnie opuścić. Widziałem ją raz jeszcze, raz tylko jedyny otoczoną moimi zawziętymi nieprzyjaciółmi i wołającą: ten człowiek jest szalony! Przypominam sobie, przypominam!
— Twoja córka jest ci oddaną — przerwał mu Jarry. — Oto ona! Nie wątp pan o tem.
— Zobaczymy to zaraz.
Gaston podbiegł ku Paulinie, która nie miała już czasu zawołać o pomoc, schwycił drżącemi palcami za wyższą część czarnego jedwabnego stanika, i rozdarł go. Jarry widząc co się dzieje, podbiegł na pomoc, ale szaleniec odepchnął go z taką siłą, że potoczył się na drugi koniec pokoju.
W tej chwili we drzwiach ukazała się pani Kouravieff.
— Co to się dzieje? — zapytała.
Słysząc ten głos Jarry powstał, lecz spuścił zaraz oczy jak łotr schwytany na gorącym uczynku.
— Łaski! mój ojcze, łaski, nie zabijaj mnie — mogła nareszcie wołać Paulina...
Hrabina zrozumiała wszystko. Wyrazy: mój ojcze! dały jej poznać wszystko. Jarry ją zdradzał. Jarry chciał się bawić jej kosztem... Pozostała jednak jeszcze milczącym świadkiem całej sceny.
Gaston tymczasem wzrokiem łakomym oglądał nagie ramiona Pauliny. Po chwili podniósł głowę.
— Skłamaliście — zaczął głosem, w którym się malowała rozpacz i wściekłość. — To nie moja córka.
I gestem gwałtownym odepchnął od siebie Paulinę.
— Tem lepiej — wyszeptała hrabina, nie mogąc wstrzymać uśmiechu, a rzeźbiarz ciągnął dalej.
— Nie, to nie jest moja córka. Moja córka miała znamię pomiędzy łopatkami, znamię czarną, drobne, które odziedziczyła po matce, którą tak kochałem, którą ubóstwiałem, a która odebrała mi rozum, wołając: ten człowiek jest szalony... Nie, ta panienka nie jest moją córką!...
Paulina, z włosami rozwianemi, nagiemi ramionami, drżąca, zbliżyła się do hrabiny i nie śmiała już powiedzieć ani słowa.
Gaston zbliżył się do stołka, gdzie znajdowało się popiersie, nad którem pracował przez dzień cały. Popchnął go ku światłu i zrzucił zmoczoną płachtę, która biust pokrywała.
Hrabina, podtrzymując zawsze Paulinę, ze swej strony podeszła tak blisko, żeby mogła rozróżnić rysy twarzy, wymodelowanej przez artystę.
Gaston pozostając ciągle pod wrażeniem chwil dopiero co przeżytych, nie umilkał.
— Zdawało się im, że mnie zwiodą! I dlaczego? Nie jestem szalonym. Przypominam sobie wszystko. Zresztą matka jej to samo powie. Trzeba, żeby zaczęła mówić. Ona wie chyba, gdzie jest jej córka!
— Chciałabym się oddalić — bąkała Paulina.
— Milczenie! — rozkazała hrabina, ściskając za rękę, ani słowa więcej i ani kroku!
Mówiąc to, podeszła już zupełnie blisko do popiersia, przy którem stał Gaston.
— Oto ona! — zawołał rzeźbiarz z odcieniem w głosie niewysłowionego tryumfu. Przypomniałem sobie jej rysy, to ona, to ona którą tak kochałem, a którą dziś tak przeklinam.
Wyciągając rękę ku popiersiu, mówił dalej.
— Idzie tu o twoją córkę... Ożyj i mów! Ty jedna powiesz prawdę, czy ta tutaj jest moją córką?
Czy to moje dziecię? Milczysz, a więc skłamano przedemną, chciano mnie oszukać!
Następnie zwrócił się do Pauliny i groźnie zaczął.
— Nie, ty nie jesteś moją córka... Odejdź, odejdź, jeżeli nie chcesz, bym cię zabił, jak ją zabiję w tej chwili.
Hrabina znalazła się w sam czas pomiędzy stołkiem, na którym było umieszczone popiersie, a rzeźbiarzem. Odważając się na to, że sama może być zmiażdżoną przez szaleńca, ścisnęła go silnie za ręce, a zatapiając w nim spojrzenie, powiedziała głosem przeszywającym jak ostrze stali.
— Tylko ostrożnie! Przypomnij sobie doktora Sardat. Odprowadzę cię w tej chwili do twojej celi, która cię oczekuje, jeżeli się nie uspokoisz.
— Nie, nie, puszczaj mnie — odpowiedział Gaston. — Chcę wymierzyć sprawiedliwość nad matką, zanim się wezmę do córki.
Hrabina powtórzyła:
— Miej się na ostrożności! Dom zdrowia! Kaftan!
Wyrazy te sprowadziły żądany skutek. Gaston zadrżał i wyjąkał:
— Łaski!
— Dobrze, ale bądź posłuszny!
— Kiedy to nie moja córka — dorzucił jeszcze rzeźbiarz ze łzami w głosie.
— Nie, to nie pańska córka, uspokoiła go hrabina. — Wiem o tem, Przecież to nie ja ci ją przyprowadziłam. Zrobiono na ciebie zasadzkę. Ale to nie jest powód, żeby obchodzić się źle z tą dziewczyną, która jest tylko niewinnem narzędziem w rękach innych. Uspokój się pan. Znajdziemy pańską córkę, teraz to ja ci obiecuję.
I hrabina mówiąc to, rzuciła jeszcze raz wzrokiem na popiersie.
Gaston upadł na fotel. Przesilenie przeszło i pozostało tylko zwątpienie o sobie samym i o wszystkiem. Dawna kochanka doktora Loiset wskazała Jarryemu i Paulinie ręką na drzwi, potem zaś szeptać sama do siebie zaczęła.
— Nie, ja się nie mylę. Znam tę twarz. Podobieństwo uderzające. To twarz pani de Lorbac, jeżeli nie dzisiejsza, to taka, jaka była przed dwudziestu laty... Jej rysy, jej wyraz oczu, to ona nakoniec, odmłodzona, żyjąca, gotowa przemówić. To ona nie zawodnie. A więc ta kobieta z najlepszego towarzystwa, tak dystyngowana, ten wzór cnót wszelakich, małżonka bez błędu, matka tak czuła, kochała niegdyś Gastona Dauberive, i jak ostatnia zbrodniarka porzuciła owoc ich miłości wspólnej... A więc to przez nią ten nieszczęśliwy utracił rozum...
Hrabina myślała przez chwilę, a zastanowiwszy się, dodała:
— Przez nią, być może, iż nie, ale przez jej matkę. Gaston powtarzał często w chwilach obłędu o jakiejś matce, która narzucić chciała córce bogate małżeństwo, i z którego mogłaby korzystać osobiście... Ona więc prawdopodobnie wszystko urządziła, porywając dziecię Teresy i rozkazując zamknąć Gastona w domu obłąkanych doktora Sardat. Jeżeli tylko się nie mylę i jeżeli kobieta, która ma przedstawiać popiersie, jest panią de Lorbac, mam ją w ręku tak samo jak i panią Daumont. Im wyżej stoją opinji ogółu, tembardziej lękać się powinny skandalu.
Czyż potrzeba dowodów?
One są pewne, że zniszczyły wszystkie. A gdyby postawić przed niemi Gastona Dauberive? Poznałby je bez najmniejszej kwestji, byłoby to dramatycznem, ale owo poznanie się wzajemne, nie dowiodłoby niczego, ponieważ Gaston Dauberive jest szalony. Gotoweby przekonywać, że Gastona dlatego zamknąć kazały, ponieważ był warjatem już wtedy, gdy je napastował... Uwierzono by im, a ja pozbawioną byłabym miljonów, które muszą stać się własnością mego syna.
Nie, nie, wszystkie inne środki byłyby lepsze. Czy wiedzą one przynajmniej, co się stało z dziecięcem, dziedziczką Pawła Gaussin. Pani de Lorbac prawdopodobnie nie wie... A jeśli jej matka je zabiła? Nie jest to pewnem, nie mnie wszakże możliwem...
Przedewszystkiem jednak trzeba się przekonać, czy to ona, czy nie ona.
Lecz jak?
Pani Kouravieff uderzyła się w czoło.

— Ach prawda, jutro jest wieczór muzyczny w pałacyku przy ulicy Linne. Jestem zaproszoną, pójdę tam, i jeżeli tylko pani de Lorbac i jej matka są kobietami, o których mówił Gaston Dauberive, potrafię już im wydrzeć ich tajemnicę.
IV.

Następnego dnia rzeczywiście państwo de Lorbac przyjmowali swoich przyjaciół.
Doktór wyższy nad uprzedzenia panujące w świecie, przekonawszy się iż uczucie Renego dla Róży jest stałe, postanowił uczynić go szczęśliwym, nie zważając, iż jego wybrana nie znała nazwiska swoich rodziców. Nie wątpił ani chwilę, iż pomimo tego będzie dobrą i zachwycającą żoną, i dlatego dał swoje zezwolenie na małżeństwo.
Z tego też powodu pałacyk przy ulicy Linne był oświetlony a giorno, i dla tego ożywienie panowało wielkie w chwili, gdy hrabina z Anatolem weszli do salonu. Co do tego ostatniego Rene nie żywił żadnej niechęci, uważając go za skończonego idjotę, nie mogącego nawet świadomie nikomu krzywdy wyrządzić...
Hrabina zwróciła się ku grupie, wśród której spostrzegła panią de Lorbac i jej matkę, obok nich znajdowała się Róża, ubrana czarno jak zwykle, lecz błyszczące radością oczy nadawały jej urok niewypowiedziany. Syn doktora, przechodząc od jednej grupy do drugiej, prawił grzeczności zebranym damom, nie spuszczając wszakże z oczu swojej narzeczonej. Panna de Lorbac wreszcie, w białą przystrojona sukienkę, tańczyła, szczebiotała, uśmiechała się z całą niefrasobliwością dziecięcego wieku.
Anatol widząc Różę tak piękną jak nigdy, westchnął z żalu, iż projektów swoich nie doprowadził do skutku. Młode dziewczę zdawało się nie spostrzegać jego obecności. Hrabina zbliżając się do Teresy, porównywała raz jeszcze myślą jej rysy z popiersiem, wymodelowanem przez Gastona Dauberive.
Podejrzenia jej przybierała coraz bardziej konkretną formę. Aby mieć pewność, odważyła się na krok stanowczy.
W chwili gdy po ukończeniu koncertu część towarzystwa zajęła się rozmową, pod zgrabnie wymyślonym pretekstem opowiedziała historję swojego protegowanego, jego nieszczęść i okrucieństwa tych, którzy wydarli mu szczęście, odebrali rozum i pozbawili wolności.
Gdy doszła do tego punktu opowiadania, w którym młoda kobieta, wspólnie z innymi świadkami strasznej sceny, powtórzyła wyrazy: Ten człowiek jest szalony, głuchy szmer dał się słyszeć w grupie kobiet. Wywołały go przestrach i litość zarazem.
— Ach to straszne — zawołała mentalna blondynka. — I w jakiej to sferze społecznej mogła się wydarzyć rzecz podobna?
— W najlepszej.
— A dziecię, co się z niem stało?
— Nie wiadomo, gdzie się znajduje.
— A ojciec?
— Był przez dwadzieścia lat zamknięty.
Eugenja Daumont, blada tak samo jak jej córka z trudnością oddychała, i zdawało się, iż za chwilę siły ją opuszczą. Hrabina tryumfowała.
— Czyż rzeźbiarz był naprawdę szalonym? — zapytała jeszcze jedna z dam.
— Nie, ale został nim... W szpitalu warjatów zawsze staje się obłąkanym, szczególnej po latach dwudziestu.
— A nazwiska tych niegodziwych kobiet?
— Nie może ich wymienić, utracił bowiem pamięć co do nazwisk, ale przy pomocy nauki może ja odzyskać.
— Spodziewasz się pani go wyleczyć?
— Więcej niż spodziewam się, liczę na to na pewno...
Teresa wydała długie westchnienie, i zamknęła oczy, jak gdyby miała utracić przytomność.
— Co pani jest — zapytała żywo hrabina.
— To pełne krwawych scen opowiadanie tak mnie usposobiło — wyjąkała pani de Lorbac — ale to nie...
Hrabina podała pani domu flakonik z solami trzeźwiącemi, reszta towarzystwa powstała.
Eugenja Daumont odzyskała napowrót krew zimną, córka jej zbliżyła się do niej i rzekła:
— Dziś w nocy muszę mówić z tobą...
Pani Kouravieff tymczasem myślała.
— A więc to one, mam je nareszcie!
W tejże chwili jakiś poważnego wieku mężczyzna, który należał do kilku towarzystw dobroczynnych, tych samych co i hrabina, podał jej ramię i rzekł tonem konfidecjonalnym.
— Pani hrabina — rzekł — znajduje się w stosunkach tak bliskiej przyjaźni z całym domem, iż objaśni mnie bezwątpienia, czy to co tu opowiadają jest prawdę?...
— Cóż opowiadają?
— Że dzisiejsza feta połączoną będzie z uroczystością zaręczyn.
— Czyich? — Syna pana de Lorbac.
— Renego?
— Innego niema.
— Nie wiem nic o tem, drogi baronie — odpowiedziała pani Kouravieff, mocno zaintrygowana tą nawiną, gdyż wszystko co dotyczyło rodziny de Lorbac, teraz obchodziło ją blisko.
— Zdaje się, że nowina ta jest wymyśloną tylko, bo inaczej pani pierwsza wiedziałabyś o niej.
— Któż to panu powiedział?
— Wszyscy. To pogłoska która obiega wszędzie.
— A czy pogłoska ta wymienia nazwisko panienki, którą Rene ma zaślubić?
— To bardzo łatwo odgadnąć. Czyś pani nie zauważyła hrabino, tchnących weselem postaci Renego, jego siostry i wreszcie jeszcze jednej panienki bardzo ładnej?
— Czy ją znam?
— Byłaś pani w tej chwili przy niej. Siedziała po prawej stronie pani de Lorbac, co nawet było bardzo komentowane.
— Nie zauważyłam. O kim pan mówisz?
— O guwernantce, nauczycielce, towarzyszce panny Reginy, nazwij ją pani, jak chcesz, o pannie Róży nakoniec.
— Róży Madoux! — zawołała pani Kouravieff.
— O niej samej. Czyż to pani nie wydaje się nieprawdopodobnem?
— Dlaczegóż by?
— Znam swobodny sposób myślenia i zapatrywania pana de Lorbac. Przesądy światowe nie moją dlań najmniejszego znaczenia. Panienka jest powabna, dobrze ułożona i wychowana. Sytuacja jej w domu nie była nigdy poniżającą dla niej, uważano ją raczej za przyjaciółkę panny Reginy... W każdym razie nie tyle jestem zdziwiony, że Rene ją pokochał, jakże pan de Lorbac dał swoje zezwolenie na to małżeństwo. Doktór nie jest sam... ma żonę.
— Która się sprzeciwiała?
— Przeciwnie. Utrzymują, iż to jej matka i ona skojarzyły do małżeństwo.
— Doprawdy? — Rzekła pani Kouravieff.
Pan de Lorbac przechodził właśnie w tej chwili.
Ujrzawszy go hrabina, porzuciła swojego towarzysza.
— Wiesz pan, co mi w tej chwili opowiadano, drogi doktorze? — zapytała bez wstępów żadnych.
— Że wieczór dzisiejszy jest uroczystością zaręczynową.
— Jak się dowiedziano o tem, nie wiem. Ale sam fakt jest rzeczywisty.
Znam narzeczonego, ale narzeczona?
— Róża.
— Ta... nauczycielka?
— Przyjaciółka mojej córki, tak. Czy to panią zadziwia?
— Przynajmniej. Wiem, że pan nie odrzuciłbyś dziewczyny, zasługującej na szczęście, chociażby nawet nie miała majątku.
— I nazwiska — dorzucił doktór.
Hrabina zadrżała.
— Bez nazwiska — powtórzyła.
— Ależ tak, ponieważ jest niemożliwem, ażeby o tem nie dowiedziano się później, lepiej że będą wszyscy wiedzieć teraz.
— Ależ ona przecież nazywa się Róża Madoux.
— Nazywa się tylko Róża. Nazwisko Madeux nie jest jej własnem, tylko matki przybranej, dzielnej wieśniaczki, która ją wychowała.
— Dziecię podrzucone więc?
— Tak, i znalezione przed dwudziestu laty przez służącą Joanny Madoux.
— W takim razie biedaczka nie zna ani matki ani ojca...
— Cóż to mi szkodzi? Róża jest panienką pod każdym względem doskonałą, zasługującą na miłość i szacunek wszystkich. Czyż potrzebuję wiedzieć co więcej? Rene ją ubóstwia, a ona Renego, małżeństwo zapewni szczęście im obojgu. Przeszkadzać temu szczęściu byłoby głupotą i krzywdą dla nich, nieprawdaż pani?
— Rzeczywiście. Ale co o tem myśli pani de Lorbac?
— To samo, co i pani, droga hrabino. A co szczególniejsze — dodał doktór uśmiechając się — to fakt, iż moja teściowa w kwestji powyższej jest z nami w najzupełniejszej harmonji.
Pani Kouravieff wobec tego co usłyszała, zamyśliła się na żarty.
— Co ma znaczyć to wszystko? Róża Madoux... Dziecię znalezione przed dwudziestu laty, umieszczone w domu doktora przez jego żonę i jej matkę, które jednocześnie pragną doprowadzić do skutku małżeństwo zupełnie nieodpowiednie, najgłupsze i najbardziej śmieszne, jakie tylko można było sobie wymarzyć. Czyżby owa Róża nie była córką Gastona i Teresy Daumont? Czyż Teresa, ażeby zbliżyć do siebie swoją córkę, nie wykombinowała wprowadzenia jej do swego domu, w charakterze nauczycielki, a następnie poślubienia jej synowi doktora, ażeby tym sposobem wynagrodzić, że ją porzuciła w niemowlęctwie? Jeżeli tak jest, w takim razie musiałabym się pożegnać z miljonami. Gdy Rene zostanie mężem Róży, nic już na to poradzić nie będę mogła... Trzeba jednak przed wzięciem się do rzeczy dowiedzieć się, kim właściwie jest owa dziewczyna.

V.

Anatol Kouravieff, względem którego wszyscy goście zachowywali się zupełnie obojętne i który nudził się bardzo, ile razy musiał towarzyszyć matce, spostrzegłszy ją, zbliżył się.
— Czy się tak bardzo bawisz mamo? — zapytał. — Co do mnie nudzę się tak, iż o mało nie zasnę.
— Jeżeli chcesz możemy jechać!
— Uprzedzasz moje marzenie pod tym względem.
Matka i syn znaleźli się w przedsionku pałacyku. Lokaj poszedł zawołać karetę.
— Dokąd jedziesz?
— Do klubu.
— Odprowadzę cię. W drodze porozmawiamy.
Mam ci zadać kilka pytań.
— Bardzo dobrze.
Zaledwie wsiedli, hrabina zapytała.
— Gdzie poznałeś Różę Madoux?
— W Sucy-en-Brie. Myślałem, iż wiesz o tem.
— Czy nie informowałeś się o niej przypadkiem?
— Rzeczywiście.
— Cóż mówiono o niej?
— Wiele dobrego. Ale na cóż wznawiać historję odwieczną?
— Nie pytaj mnie moje dziecię, tylko odpowiadaj. Cóż mówiono o jej matce, Joannie Madoux?
— Nie wiem nic. Ona wcale mnie nie interesowała. Umarła zresztą.
— Czy była zamężna?
— Naturalnie, ponieważ została wdową.
— Gdzie mieszkała?
— W folwarku Rosiers.
— Sama?
— Z Różą i starą służącą.
— A wiesz jak się nazywa ta służąca?
— Weronika Jaltier.
— Czy nigdy nic nie słyszałeś o urodzeniu Róży? Czy nie przypuszczano przypadkiem, że była dziecięciem podrzuconem, wychowanem przez dzierżawczynię? Jak wreszcie wygląda ta Weronika?
— Zwyczajna wieśniaczka, mająca lat około sześćdziesięciu... Ale otóż i klub. Do widzenia mateczko!...
Powóz się zatrzymał. Anatol wysiadł, a pani Kouravieff zostawszy sama, myślała.
— O ile mi się zdaje, dzień dzisiejszy nie przyniósł mi straty.
Powróćmy jednak do pałacyku przy ulicy Linne.
Pani de Lorbac, która musiała przyjmować gości, prowadzić z nimi rozmowę, uśmiechać się do nich, cierpiała niewypowiedzianie.
Tak zeszło do godziny drugiej po północy, za nadejściem której salony się opróżniły nareszcie.
Eugenja Daumont oczekiwała na córkę nie bez drżenia. Teraz nie mogła już kryć światła pod kocem. Szaleniec, porwany z domu zdrowia doktora Sardat, był to Gaston Dauberive, zamknięty przed laty dwudziestu z jej rozkazu, był to człowiek, którego Teresa kochała, za którym poszła, ojciec Pauliny nakoniec. I to właśnie doktór de Lorbac usiłował przywrócić mu rozum i pamięć... Ale z jakiego powodu zajmuje się z nim hrabina? Ta zagadka zastanawiała ją i nie mogła na nią znaleść ani słowa odpowiedzi.
W chwili, gdy sądziła, że przeszłość umarła już na zawsze, gdy otrzymała od Weroniki Jaltier obietnicę, że zachowa milczenie, nagle ta przeszłość zmartwychwstaje...
Zobaczywszy wchodzącą córkę, pani Daumont opuściła fotel i postąpiła krok naprzód.
— Rozumiesz pewno dobrze, moja matko, dlaczego chciałam rozmówić się z tobą jeszcze tej nocy — mówiła Teresa ledwie dosłyszalnym głosem. — Historja, opowiedziana przez panią Kouravieff, jest moją własną. Ten obłąkany, który nie przypomina sobie ani jednego nazwiska... O matko moja, o matko!
Lecz na cóż powtarzać scenę smutną, która na osobach udział w niej biorących, jednakowo wstrząsające zrobiła wrażenie. Rezultatem jej było przyjście do przekonania, iż chmury wiszą nad głowami matki i córki, i że lada chwila wypadnie z nich piorun w postaci hrabiny, która bezwątpienia nie bez interesu zajęła się nieszczęśliwym Gastonem i dobrze naprzód obrachowała efekt, zanim się zdecydowała na opowiedzenie iście tragicznych jego dziejów.
Piorun ten wisiał nad niemi przez dni kilka, trzymając umysły i serca obu w strasznym niepokoju.
Hrabina musiała przedewszystkiem wyciągnąć zeznania od Weroniki, dotyczące pochodzenia Róży Madoux. Jednemu z ludzi rodzaju Joachima Touret, udało się wydostać od prostodusznej wieśniaczki nietylko to zeznanie, ale nadto akt, w którym proboszcz Dubrenil opisał zdarzenie z nocy z 16-go na 17-ty listopada.
Mając w ręku to wszystko, postanowiła do walki wstąpić otwarcie.
Pojechała do pałacyku przy ulicy Linne, i kazała się zaanonsować pani Daumont.
Matka i córka, znajdowały się właśnie razem, rozmawiając o przeszłości i gubiąc się w przypuszczeniach, co miały znaczyć tajemnicze groźby hrabiny.
— Obawiam się czegoś — rzekła Teresa, w chwili gdy lokaj po zaanonsowaniu wyszedł.
— Więcej spokoju i krwi zimnej!
— Czegoż chce ta kobieta?
— To właśnie zaraz zobaczymy. Wejdź do mojego gabinetu, stamtąd nie stracisz ani słowa z tego, co będziemy mówiły z sobą.
Eugenja, aczkolwiek dodawała odwagi córce, sama jednak wcale nie była spokojną. Oczekując ciosu, o którym wiedziała, że padnie, obsypywała tymczasem grzecznościami hrabinę. Ta ze swej strony jakże nie pozostawała w długu.
— Przyszłam do kochanej pani — zaczęła wreszcie — z wielką prośbą.
— Z prośbą? — powtórzyła pani Daumont, badając pilnie rysy swojego gościa. — Jeżeli tylko w czemkolwiek mogę być pani pomocną lub użyteczną zechciej liczyć na mnie. O cóż jednak idzie?
— O mojego syna — zawołała hrabina, usiłując głosowi swemu nadać nutę serdeczną.
— I ja pani mogę oddać usługę dotyczącą jej syna?
— Przysługę wielką, o spełnienie której nie pragnę się odnieść do nikogo, tylko do pani jedynie.
Pani Kouravieff położyła na wyrazie jedynie szczególny nacisk, poczem ciągnęła dalej.
— Syn mój jest zakochany, zakochany do szaleństwa.
Nic nie wiedząc o zamiarach Anatola względem Róży, zamiarach udaremnionych na szczęście przez Renego, Eugenja rozumiała coraz mniej.
— Być zakochanym — zaczęła wszakże, żeby coś powiedzieć — to przecie nic dziwnego w jego wieku; nie potrzebuje zaś rozpaczać, ponieważ stan jego majątkowy czyni niemożliwem odrzucenie go przez każdą rodzinę.
— Czy nawet i wtedy jeżeli ukochana jego oddała serce innemu?
— Czyżby taki nieszczęśliwy wypadek zachodził w tej chwili?
— Niestety tak! I dlatego pozwoliłam sobie udać się do pani. Pomóż mi. Ocal mego syna od rozpaczy, niech za twoją przyczyną ustali swoje szczęście...
Eugenja coraz bardziej była zdziwioną.
— Zdaje mi się, że śnię chyba. W jakiż sposób ja mogę zapewnić szczęście pana Anatola?
— Pani może wiele, pani może wszystko...
— Znam więc tę panienkę i posiadam wpływ nad nią?...
— Powinnaś pani go posiadać!
— Któż jednak jest ową panienką?
— Nauczycielka wnuczki pani, Róża Madoux.
Pani Daumont zadrżała na całem ciele. Nagle zrozumiała wszystko. Postanowiła wszakże jeszcze przekonać się o tem.
— Pani się myli, droga hrabino. Nie mam i mieć nie mogę żadnego wpływu na nauczycielkę mojej wnuczki. Znam ją zaledwie. Róża jest sierotą i zależy tylko od siebie samej. Nadto zięć mój dał swoje zezwolenie na jej małżeństwo ze swoim synem. Rzecz ułożona. Pani syn przyszedł za późno.
— Nigdy nie jest zapóżno, łaskawa pani, dopóki fakt nie należy do rzeczy spełnionych. Małżeństwo, o którem mówimy, dopiero znajduje się w projekcie, i dlatego przyszłam prosić, abyś mi pani pomogła je zerwać...
Hrabina zdawała się namyślać przed chwilę: poczem znów zaczęła.
— Pani nie zrozumiałaś mnie dobrze. Ja nie należę do rzędu takich, któreby odstępowały tak łatwo od swoich zamiarów. Przyprowadzenia tego związku życzę sobie, a czego ja sobie życzę, musi się urzeczywistnić. Powiadasz pani, że nie masz wpływu nad panną Różą, możesz jednak go mieć, jeżeli powiesz: Moje drogie dziecię, idzie tu o honor, o spokojne dni twojej matki...
Eugenja Daumont próbowała jeszcze udawać, że nic nie rozumie.
— Czyż pani niewiadomo, że jej matka umarła?
Nie mówię tu zupełnie o Joannie Madoux, której ona nie jest córką. Być może, iż Róża nie zna swoich rodziców, ale my obie znamy ich dobrze. Byłoby łatwo uregulować jej akta osobiste, ponieważ ojciec i matka żyją dotąd. Róża jest córką naturalną, przyznaną przez ojca i kobiety, zajmującej obecnie pozycję godną najwyższego szacunku. Róża jest córką Gastona Dauberive, zamkniętego przed laty dwudziestu w domu warjatów.
Zaledwie pani Kouravieîf wymówiła te wyrazy, krzyk rozdzierający serce dał się słyszeć. Jednocześnie otworzyły się drzwi gabinetu i stanęła w nich Teresa blada jak marmur.
Eugenja i hrabina powstały jednocześnie. Pierwsza wydała okrzyk przestrachu, druga zadowolenia.
Teresa szła wprost ku pani Kouravieff, i zatrzymawszy się przed nią, powiedziała:
— Wymieniłaś pani ojca, czy możesz mi także powiedzieć nazwisko matki?
— Mogłabym, ale dlaczego pani żądasz tego odemnie, kiedy słyszałeś wszystko i zrozumiałeś wszystko?...
— Słyszałam, rozumiałam i od onegdaj wraz z moją matką czekałyśmy tego, co nas spotyka dzisiaj.
Pani Daumont przerwała jej w tej chwili.
— I wiedząc, że mamy do czynienia z kobietą z naszego towarzystwa, jesteśmy zdziwione, że pani się tak do nas odzywa. Życie nasze i sposób postępowania odrzucają wprost te nienawistne podejrzenia, które zrodziły się w umyśle pani. Początek ich jest nam znany. Rozpoczęły się one w dniu od chwili, gdyś umieściła u siebie warjata, któremu mój zięć napróżno usiłuje powrócić rozum. Gaston Dauberive, ponieważ to o nim mowa, był, jak mu się zdawało, zakochany w mojej córce, nie miał sposobności wszakże jej tego powiedzieć. Biedny artysta miał głowę nadzwyczaj słabą. Prawdopodobnie w rodzinie jego znajdowali się już obłąkani, i choroba była dziedziczną. Ogarnęła go ona nagle, w chwili gdy się dowiedział, że mam zamiar wydać Teresę za mąż. W ataku szaleństwa wtargnął do mego domu, krzycząc, że oddawna już córka moja była jego kochanką i że mu ukradziono dziecię, będące owocem tego związku... To, coś pani opowiadała, jest tylko dowodem, że nieszczęśliwy nie jest wyleczonym i nie wyleczy się nigdy. Jest to monoman w najlepszym gatunku... Od dwudziestu lat bredzi wciąż jedno w kółko, dziwię się tedy jedynie temu, iż kobieta podobna pani, mogła wziąć na serjo jego halucynacje.
— Czy pani zupełnie pewna, że on tylko bredzi w tym razie?
— To znowu kwestja, która mnie obchodzi osobiście — rzekła nagle Teresa, stojąc koło matki, iżeby czoło stawić burzy. — Wiem dobrze, co pomyśłałby mój mąż, gdyby się dowiedział, w jaki sposób pani osądziłaś mnie i moją matkę; gdybym więc mogła przewidzieć, jakie podejrzenia wznieciły w pani wyrazy szaleńca, ja pierwsza wywołałabym odpowiednie wyjaśnienie. Matka moja w kilku wyrazach określiła całą naszą przeszłość i teraz wie pani już dobrze, jaką wartość moją w rzeczywistości opowiadania szaleńca.
— Usprawiedliwienie to zadowolniłoby może pana de Lorbac i każdego innego, nie może jednak wystarczać osobie, znającej rzeczywistą prawdę. Że tak jest zaś, dowiedzie fakt podrzucenia dziecka w nocy z d. 16-go na 17-ty listopada. Wiadomem jest nazwisko osoby, która podrzuciła dziewczynkę, wychowaną następnie pod imieniem Róży Madoux.
— To kłamstwo niegodne! — zawołała macocha.
— Mów pani ciszej. Ktoś niedyskretny mógłby nas usłyszeć jeszcze. Na cóż zresztą udawać. Widziano przecież panią. Trzech świadków spisało odpowiedni dokument. Ci trzej świadkowie, to ksiądz Dubreuil, proboszcz z Sucy-en Brie, Caron i służąca Weronika Jalties... Ta ostatnia żyje jeszcze i nie będzie mogła zaprzeczyć tożsamości swojego podpisu.
— Ależ pani chcesz chyba naszej zguby? — przerwała Teresa.
— Wcale nie, jeżeli się pogodzimy. Jedno słowo wystarczy do przekonania pań, iż mówię szczerze. To nie przeciw wam prowadzę kompanję, ale raczej dla korzyści własnej.
— Rozporządzaj więc pani — powiedziała pani Daumont, widząc dobrze, że dłuższa walka z tak uzbrojonym przeciwnikiem byłaby bezużyteczną. — Będziemy posłuszne. Zrobimy wszystko, byle tylko tajemnica nasza była zachowana.
— Wiedziałam dobrze, drogie panie, iż wreszcie musi przyjść między nami do ugody. Co do mnie, ja pragnę tylko, iżby Róża Madoux została żoną Anatola i żeby Gaston Dauberive uznał ją za córkę.
— Ależ w takim razie ja będę zgubioną — zaczęła Teresa.
— Wcale nie, przecież do tego nie potrzeba zupełnie, żeby pani nazwisko było wymienione i żeby Paulina odnajdując ojca, znalazła zarazem i matkę. Nic przecie prostszego: Gaston Dauberive nie pamięta nazwisk, a zresztą gdyby nawet w skutek wstrząśnienia moralnego pamięć mu wróciła, to i tak władza moja nad nim tyle jest wielką, iż gdy ja zechcę, będzie milczał wszędzie... W końcu możeście panie ciekawe, dla czego tak mi idzie o małżeństwo Róży z Anatolem? Córka Gastona Dauberive dziedziczy miljony, a ja miljonów tych pragnę dla mojego syna... Powie kto może, iż to bezwstydne, ale ja jestem matką i nie zarumienię się wcale w tym razie.
To mówiąc skłoniła się Eugenji Daumont i jej córce i wyszła. Zaledwie to się stało, macocha pochwyciła za sznurek od dzwonka. We drzwiach ukazała się panna służąca.
— Poproś tutaj panny Róży — zabrzmiał rozkaz, a w chwilę potem młoda dziewczyna weszła i ze zdziwieniem zobaczyła Teresę płaczącą rzewnie.
Podbiegła natychmiast do niej.
— Łzy! — zawołała. — Pani płacze! Co się stało, skąd ten smutek? Co pani jest?
Pani de Lorbac nie dając odpowiedzi, pochwyciła Różę w swoje ramiona i długo przyciskała ją do piersi, obsypując pocałunkami, która Róża oddawała, a które wzruszały ją do głębi duszy.
— Pani cierpi — zaczęła raz jeszcze Róża — widzę to dobrze. Co się stało? Te łzy, ten smutek, byłażbym ja ich przyczyną? Czy mogłabym może im zapobiedz?
Słysząc to, Eugenja Daumont pochwyciła ręce przybranej córki Joanny Madoux.
— Ty jedna możesz nas ocalić.
— Ocalić! — szeptała Róża zadziwiona — ja?
— Tak jest, ocalić nas obie.
— Czyżbyście panie znajdowały się rzeczywiście w niebezpieczeństwie i czyż naprawdę mogłabym zrobić to, o czem mówicie? Ach, jeżeli Bóg pozwala, że potrzebujecie pomocy sieroty, mówcie bez wahania. Cóż zagraża waszemu szczęściu?
— Naszej egzystencji, powiedz raczej. Jest ktoś, co może nas strącić w otchłań rozpaczy i poniżenia uzbroić przeciw nam tak serce p. de Lorbac, że wypędziłby nas ze swego domu Jedna tylko twoja pomoc uratować nas może.
— W takim razie jestem gotową, rozkazujcie panie! — rzekła.
Pani Daumont zastanowiła się przez chwilę, następnie zaś, wahając się i dobierając wyrazów, zaczęła:
— Przedwczoraj znajdowałaś się w salonie około nas w chwili, gdy pani Kouravieff opowiadała straszną historję o człowieku doprowadzonych do szaleństwa przez matkę tej, którą kochał.
— Rzeczywiście, ale opowiadaniu temu nie dawałam wiary. Czyż bowiem podobne rzeczy są możliwe? Czyż znajdują się takie potwory, jak ta macocha, zdolna do torturowania w ten sposób swojej córki, nie bacząc, iż przez to może ją zabić?...
— A jednak, gdyby tak było? I gdyby ta zła matka, drżąca z obawy i rozpaczy przyszła do ciebie ze słowami: Od ciebie samej zależy zapomnienie przeszłości i wyjednanie przebaczenia, ty jedna możesz ocalić mnie i moją córkę od nieszczęścia i hańby, które nam grożą, czy miałabyś odwagę ją odepchnąć?
Róża słuchała z natężoną uwagą, drżąca i z sercem ściśniętem. Nagle wydała krzyk, bólu pełen.
— Ach rozumiem wszystko — zawołała. — Pani Kouravieff powiedziała prawdę. Obłąkany, znajdujący się u niej, Gaston Dauberive, jest moim ojcem.
Eugenja nie mogąc znaleść odpowiedzi; opuściła głowę. Róża z kolei zwróciła się do Teresy, której pierś wznosiły konwulsyjne łkania.
A oto moja matka, moja najdroższa mateczka — zawołała, padając w jej objęcia.
Teresa przycisnęła ją do serca.
— Tak jest, twoja matka, moja Paulinko, dziecię drogie, moja córko, moja... Ach, jak słodko wymówić wreszcie te wyrazy. Dwadzieścia lat oczekiwałam na to... Dwadzieścia lat wzywałam cię napróżno i płakałam.
Róża pokrywała pocałunkami jej twarz i ręce, powtarzając:
— Mateczko!
— Paulinko, więc ty mnie nie przeklinasz?
— Kocham cię i żałuję. Złamano twoje serce i dręczono duszę. Czyż to jest twoją winą? Byłaś zawsze nieszczęśliwą, a nigdy występną... Ale nie mówmy już o tem... Powiedz raczej, co ci zagraża?
— Wiesz już dobrze — zaczęła pani Daumont — że hrabina...
— Czyż miałaby interes w tem, żeby odkryć naszą tajemnicę?
— I wielki...
— A czy nie istnieje żaden środek, ażeby nakazać jej milczenie?
— Jest tylko jeden.
— Jaki?
— Być posłusznym jej woli.
— Czegóż żąda?
— Żebyś porzuciła myśl zaślubienia Renego i żebyś zgodziła się zostać żoną jej syna Anatola.
Młoda dziewczyna cofnęła się blada i drżąca.
— Ależ to niemożliwe — zaczęła. — kocham Renego, jestem wzajemnie kochaną, a wszystkiemi siłami mojej duszy nienawidzę i brzydzę się Anatolem, tym nikczemnikiem, który już raz urządzał zasadzkę, ażeby mnie zniesławić.
Pani Daumont i Teresa wydały okrzyk zadziwienia, nie było jednak czasu na żadne wyjaśnienia.
— Los nasz jest w twoich rękach — powtórzyła pani Daumont.
— Moja dziecię — szeptała Teresa.
Róża ścisnęła konwulsyjnie głowę w dłoniach obu.
— Dla ciebie mateczko — rzekła głosem wolnym, bezdźwięcznym — dla ciebie oddałabym bez wahania życie moje, przysięgam! Dla ciebie gotowa jestem umrzeć, ale to gorsze daleko niż śmierć... Gdyby szło tylko o rozbicie mojego serca, miałabym dosyć siły i odwagi. Umarłabym może, ale śmierć moja nie przyniosłaby nikomu żadnej szkody. Lecz zastanów się, iż żądasz nietylko mojego nieszczęścia... Rene mnie kocha, czyż mogę go dręczyć, zabić może?... Cóż mu powiem, jakie kłamstwo wymyślę? Że go nie kocham już, że go nigdy nie kochałam. Nigdy mi nie uwierzy, że kocham innego! To jeszcze mniej podobne. Rene gotówby oszaleć, tak samo jak mój ojciec...
— Zamilcz! zamilcz! — wołała Teresa.
Róża pochwyciła ręce matki, i przyciskając je do swego serca, mówiła dalej.
— Trzeba znaleść inny jaki środek. Wyrzec się Renego mogłabym może. Powiedziałabym mu: kocham cię zawsze i na zawsze, ale muszę ocalić tę, która mi droższą nad życie. Ale zaślubić innego... Należeć do innego... Nie, to straszne. Mogę poświęcić się dla ciebie matko i zgodzić na znoszenie męczarni, ale być katem... nigdy!
— Łaski! — mówiła pani Daumont.
— Litości! — wyjąkała Teresa.
— Przebacz mi matko, nie chciałam cię dotknąć, serca ci rozkrwawiać... Lecz tak potwornem wydało mi się to, czego żądają odemnie. A więc ceną milczenia tej kobiety ma być moje małżeństwo z Anatolem. Ocalę was, ale niech mnie nie zmuszają do zaślubienia go. Pójdę do pani Kouravieff, upadnę jej do nóg i błagać będę...
— Na nic się to nie przyda.
— Zresztą Gaston Dauberive, jest moim ojcem, a znajduje się u hrabiny. Moje miejsce przy nim. To mój obowiązek. I jego także muszę ocalić. Biedny Rene — dodała głosem przerywanym łkaniem. — Uczyń to moja matko, żeby mnie nie przeklinał. Przysięgnij mu, że go kochałam, że go kocham więcej niż życie moje, że nie jestem ani niestałą, ani wiarołomną, że pomiędzy mną a nim, stanęła fatalność, przeciw której wszelka walka jest bezużyteczną.
— Co chcesz uczynić? — zawołała pani de Lorbac.
— Czuwać przy moim ojcu i starać się zmiękczyć serce hrabiny — odpowiedziała młoda dziewczyna.
— Twój ojciec nauczy cię nas nienawidzieć — rzekła Eugenja.
— A ja nauczę go przebaczyć... Bądź zdrowa moja matko! Idę pracować nad waszem ocaleniem.
I Róża, wstrzymując całą siłą łkania, jakie wyrywały się z jej piersi, wyszła z pokoju.

VI.

Z pałacyku przy ulicy Linne, hrabina Kouaravieff pewna już swojego zwycięstwa, udała się do siebie i kazała przywołać Jarry’ego.
— Jak się ma warjat? — zapytała tonem oschłym, jaki zawsze przybierała mówiąc do niego, od czasu nieudanego podstawienia Pauliny.
Dosyć dobrze.
— Spokojny?
— Od ostatniego ataku najzupełniej.
Czy od tego, który wywołała twoja głupota? Zapewne tak... Ale wróćmy do Gastona Dauberive. Cóż mówi on teraz?
— Nic.
— Jakto nic? Ani słowa?
— Nic oprócz wyrazów oderwanych, które przerywa, zaledwie je zacznie. Marzy ciągle o swojej córce.
— Tem lepiej. Zadowoloną jestem z tego bardzo. Posłuży mi to wybornie, gdyż właśnie odnalazłam jego dziecię, tym razem prawdziwe.
— Ach, pani hrabino, dokazałaś pani sztuki nielada!
— Podziwienie na potem, teraz uprzedź rzeźbiarza, że chcę z nim mówić.
Jarry otworzył drzwi. Gaston siedział przy oknie i czytał. Zdawał się być zupełnie spokojnym, a spojrzenie jego mniej błędne niż zwykle.
— Pani hrabina pragnie mnie widzieć — zaczął nieszczęśliwy — niech przyjdzie, wizyta jej będzie mi bardzo przyjemną.
— Dziękuję panu serdecznie, mój artysto, za te uprzejme wyrazy — odpowiedziała pani Kouravieff wchodząc i siadając obok Gastona, którego jednocześnie wzięła za rękę.
— Powinszować ci — mówiła dalej. — Zdaje się, że pan już zaczynasz wchodzić w perjod, który poprzedza kompletne wyzdrowienie. Rzeczywiście pan de Lorbac jest sławnym doktorem, a dobre wieści, które przynoszę, posuną jeszcze sprawę, tak dobrze przez niego zaczętą.
— Gaston zwrócił na hrabinę oczy, w których się rozżarzył odblask niecierpliwości i oczekiwania.
— Szczęśliwe nowiny? — powtórzył.
— Tak jest.
— Jakie?
— Gotową jestem ich panu udzielić, pod warunkiem jednak, że będziesz panował nad sobą, i że nie będę musiała obawiać się ataku, wywołanego przez radość.
Rzeźbiarz zbladł nagle.
— Atak, o którym pani mówi, był dla mnie nauką. Będę spokojnym i panem siebie, widząc przed sobą moją córkę, ponieważ ją zobaczę. Jestem pewny tego. Zobaczę ją wkrótce. Ona jest niedaleko odemnie.
Pani Kouravieff niespokojna spojrzała na obłąkanego.
— Co pan mówisz? — wyszeptała.
Prawdę! Potrzebuję tylko zamknąć oczy, żeby ją zobaczyć, młodą, uśmiechniętą, z zaróżowionemi policzkami, powabną, piękną... Zbliża się ku mnie i szepcze cicho a czule: „Ojczulku, bądź spokojnym i cierpliwym, będę wkrótce przy tobie, a ja jestem jej posłuszny i czekam“. Widzisz pani, że nie masz się czego obawiać... Ona jest tak piękną, ta moja córeczka, ze swemi oczami słodkiemi a skromnemi, włosami jedwabnemi, z twarzą anioła a postawą królewny.
— Rzeczywiście, podobną jest dosyć do portretu któryś pan odmalował.
Gaston porwał się z miejsca i ścisnął silnie rękę hrabiny.
— Więc ją pani widziała?
— Widziałam.
— Mów więc pani, mów, zaklinam cię... Będę spokojnym, zobaczysz, ale mów, ja słucham.
— To właśnie ta wieść dobra, którą panu przynoszę. Córka pana się znalazła.
Gaston nie odpowiedział ani słowa, lecz przycisnął oboma rękami serce, gwałtownie bijące, a twarz jego siała się promienną radością niewypowiedzianą.
Hrabina mówiła dalej.
— Oddam ją panu. Jednakże zanim to uczynię, musisz mi pan dać ze swojej strony obietnicę...
— Nie mogę nic pani odmówić, jako tej, która wróciła mi wolność i oddała dziecię. Możesz żądać odemnie wszystkiego, nawet krwi mojej.
— Córka pańska, aczkolwiek zachwycająca, nie ma ani urodzenia, ani majątku, a pan jej nie zapewnisz ani nazwiska, ani posagu.
— Niestety!
— Na szczęście syn mój spotkał pańską córkę i zapłonął do niej miłością żywą, choć pełną szacunku, i mam zaszczyt prosić pana z tego powodu o jej rękę. Mój syn jest bogatym, przyniesie więc żonie swojej nietylko zacne imię, nietylko tytuł hrabiny, ale także i życie bez troski, pełne zbytku.
— I kocha moją córkę?
— Ubóstwia ją! Czyżbyś pan chciał jej mu odmówić?
— Odmówić mu? — zawołał Gaston z zapałem. — Pani mi oddajesz moją córkę, a ja miałbym jej nie dać pani synowi, który ją kocha? Nie, i sto razy nie... Ale kiedy ją pani mi odda?
— Wkrótce.
— Jakim sposobem się pani o niej dowiedziała? Kto ci ją dał poznać?
— Pan sam.
— Ja? — powtórzył rzeźbiarz zdziwiony. Ja, a to jakim sposobem?
— Na ślad jej wprowadziło mnie popiersie, które pan wymodelowałeś. Biust ten zwrócił nie na darmo moją uwagę. Zdawało mi się, iż odnajduję w niej rysy kobiety znanej mi dobrze.
— Jej matki, nieprawdaż? Jej matki? — zawołał Gaston.
— Kobiety zamężnej...
— Więc ona jest zamężną?
— Tak. Wydaną została za mąż, a raczej zmuszoną do tego przez macochę, przed którą zawsze drżała, przed którą drży dotychczas.
— Oh, ta macocha! Ona jest przyczyną naszego nieszczęścia, ona mi zabrała to, co ukochałem... Kazała mnie zamknąć... Jakto, więc ten potwór żyje dotychczas?
— Szczęśliwa w dodatku, do tego i bogata obok swej córki.
— Niegodna!
— Powiedziałeś pan, że to ona jest przyczyną wszystkiego złego. Otóż ze względu na tę, którą kochałeś, która była ofiarą lecz niewinną, przez wzgląd na uczciwego człowieka, który został jej mężem, przez wzgląd na dziecię z tego małżeństwa, i na twoją córkę nareszcie, nie trzeba czynić głośnem imienia matki. Żaden skandal nie powinien zabrudzić białej sukienki Pauliny... Rozumiesz mnie pan?
— Rozumiem i będę milczał.
— Potrzeba także, ażeby Paulina była przyjętą przez swoją matkę i mieszkała przy niej.
— A zarazem przy tej wstrętnej istocie, która zabrała mi wszystko i uczyniła szaleńcem...
— Tak trzeba!
— Ależ one obie nauczą ją mnie nienawidzieć.
— Nie myśl pan o tem, córka pańska ma dla niego czułość nadzwyczajną... Powiedziano jej, że umarłeś...
W tej chwili dwa uderzenia w drzwi przerwały rozmowę. Hrabina otworzyła i z zdziwieniem dowiedziała się, że jakaś młoda osoba pragnie z nią mówić...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Róża, albo raczej Paulina Dauberive, wyszedłszy od Eugenji, udała się do swojego pokoju. Łkanie wstrząsało nią całą... Sen, jaki śniła był roskoszny, tem straszniejsze jednak przebudzenie. Czuła że jej serce krwawi się jedną wielką raną.
Otarła jednak łzy szybko i ubrała się w jednej chwili.
— Trzeba je ocalić — rzekła. — To dla mojej matki. I w chwilę potem dążyła już do pałacyku hrabiny Kouravieff. Ażeby znaleść się tam prędzej, pobiegła na stację dorożek. W drodze jednak spotkał ją Rene, wracający z sądu, a zaintrygowany, iż widzi ją samą, kazał jechać za jej fiakrem. Gdy ten się zatrzymał, zobaczył, iż Róża wysiada przed pałacykiem hrabiny.
Renego czoło na ten widok okrył pot zimny, a serce niepewność trapić zaczęła, pytał się sam siebie, co jego narzeczona robić może w mieszkaniu człowieka, który urządził na nią zasadzką...
— To niemożliwe, zupełnie niemożliwe — powtarzał sobie po długiem zastanowieniu... — Jestem zwiedziony... Uwiodło mnie chyba nadzwyczajne podobieństwo. To nie Róża tam weszła, ona nie ma nic do czynienia w tym domu. Nic jej nie mogło tam zaprowadzić.
Powtarzając sobie to wszystko Rene, spacerował wzdłuż i wszerz przed pałacykiem, z podnieceniem nerwowem, łatwiejszym do pojęcia, jak do opisania.
Dziesięć minut upłynęło, a potem długi kwadrans.
Spodziewał się, iż drzwi się otworzą, że zobaczy młodą dziewczynę wychodzącą, i że zda sobie sprawę z tego dziwnego podobieństwa.
Drzwi jednak pozostały zamknięte, a trapiące go męczarnie zazdrości, zwiększały się z chwilą każdą.
— Gdybym zadzwonił — mówił sam do siebie — gdybym wszedł, gdybym się zapytał...
Ale obawa śmieszności kazała mu wyrzec się tej myśli.
Zresztą bezwątpienia jest tylko igraszka jakiejś pomyłki.
Wskoczył do powozu, wołając na woźnicę;
— Ulica Linne, pędź co koń wyskoczy.
Koń pobiegł galopem. Renemu jednak zdawało się, iż nigdy nie dojedzie. Nareszcie powozik się zatrzymał, a młody człowiek mógł rzucić odźwiernemu pytanie.
— Czy panna Róża wychodziła teraz?
— Nie sądzę, proszę pana — odpowiedział tenże. — Przynajmniej nie widziałem jej wychodzącej.
— Ostatnich słów nie dosłyszał już młody adwokat, który przeskakując po dwa i trzy schody, biegi ku pokojowi nauczycielki.
Drzwi były otwarte.
Wszedł.
Nie zobaczył nikogo.
Zawołał Różę po imieniu.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Zaniepokojony jeszcze bardziej, zszedł do wspólnego salonu, gdzie znalazł siostrę.
— Ach jakiś ty zmieniony? Co ci się stało? — wykrzyknęło dziewczę.
Na to zapytanie Rene odpowiedział innem.
— Gdzie jest Róża?
— Ależ u siebie bezwątpienia. Jeśli nie byłeś powiedzieć jej dzień dobry, ja ci ją tu przyprowadzę.
— Jak dawno jej nienawidziałaś?
— Godzinę może, lub trochę więcej...
Rene wstał i udał się do pani de Lorbac, którą przyzwyczaił się nazywać matką, i którą jak matkę traktował.
Teresa podniosła się drżąca.
— Kto tam? — zapytała głosem niepewnym, jak gdyby się spodziewała nowego nieszczęścia.
— Otwórz mi mateczko, to ja Rene... Muszę cię widzieć natychmiast...
Drzwi się otworzyły.

VII.

Panią de Lorbac i jej matkę uderzyła zmiana rysów Renego i bladość jego twarzy, nie miały jednak czasu zapytać o przyczynę.
— Gdzie jest Róża? — zawołał.
Obie kobiety zadrżały.
Teresa nie mogła wymówić ani jednego wyrazu, czuł, iż jakaś ręka żelazna ściska jej gardło.
Więcej przytomna i bardziej panująca nad sobą pani Daumont odpowiedziała, nie bez wahania jednak.
— Róża musi być w salonie, lub też w swoim pokoju...
— Niema jej ani w jednym ani w drugim.
— Czy jesteś tego pewnym?
— W salonie niema nikogo, pokój jej próżny...
— W takim razie w ogrodzie może z twoją siostrą...
— Niema jej wcale w domu. Ach, byłem tego aż nadto pewnym...
— Cóż chcesz przez to powiedzieć? — zapytała Teresa, która już odzyskała krew zimną.
— A więc nie wiecie — rzekł jeszcze Rene zdławionym głosem — co się z nią stało? Ja wam to powiem, bo ja wiem!
Macocha i Teresa zamieniły z sobą spojrzenia obawy pełne, Rene tymczasem mówił dalej.
— Nie wierzyłem świadectwu własnych moich oczu, lecz obecnie wątpliwość żadna już nie istnieje.
— Jaka wątpliwość?
— Oh, jestem aż nadto pewnym, ale to straszne! to niegodne!
— Uspokój się, dziecię moje!
— Uspokoić się? Czyż to jest możliwem... Gdybyście wiedziały.
Rene pochwycił swojemi rozpalonemi dłońmi ręce Teresy i mówił dalej.
— Od dzieciństwa byłaś dla mnie dobrą i tkliwą jak prawdziwa matka, odzywam się też do ciebie jak do matki, którą mi zastępowałaś... Pragniesz bezwątpienia mojego szczęścia?
— Tak jest, mój drogi Rene, moje dziecię ukochane.
— Dowiedz się tedy, że Róża mnie kocha, że Róża mnie zwodzi.
— Co mówisz?
— Prawdę! Przybywszy tutaj szukałem Róży, przekonany, że jej nie znajdę, ponieważ spotkałem ją daleko stąd. Róża mnie zwodzi.
— Rene, nie wierz temu.
— Widziałem. Przecież mówię, że sam to widziałem. Przed chwilą, znajdowałem się na ulicy Ś-go Dominika. Przed pałacykiem hrabiny Kouravieff wysiadła i zadzwoniła jakaś młoda kobieta. Drzwi pałacyku otworzyły się i zamknęły za nią. Tę kobietę poznałem. To była Róża.
— Być może, iż to tylko szczególne jakieś podobieństwo?
— I ja wątpiłem, ale teraz już jestem przekonany. Róża poszła do pałacyku, lecz nie po to, ażeby się zobaczyć z panią Kouravieff, tylko z jej synem.
— Ależ to szaleństwo!
— Tak sądzisz matko, bo nie wiesz jeszcze wszystkiego. Anatol syn hrabiny jest zakochany w Róży, chciał ją zrobić swoją kochanką. Urządził na nią zasadzkę... jeżeli to tylko była zasadzka... W każdym razie przybyłem wtedy dosyć wcześnie, ażeby ją ocalić... Róża zapewniała mnie, że czuje do Anatola odrazę. Przysięgała mi na to, ale kłamała Teraz widzę jasno... Mniemana zasadzka nie była niczem innem, tylko umówionem rendez-vous. Róża kocha tego człowieka, ponieważ dla niego opuściła próg tego domu...
— Rene, nie oskarżaj Róży — błagalnym tonem przerwała Teresa.
— Czyż wszystko jej nie oskarża? Ale ja będę wiedział, co ją skłoniło de pójścia do tego przeklętego domu.
— Jeszcze raz cię błagam, nie oskarżaj Róży. Bądź spokojnym, zaklinam cię... Bądź odważnym, cokolwiek bądź by się stać miało!
— Cóżby się stać miało jeszcze?...
— Życie czasami bywa okrutne, moje dziecię — zaczęła Eugenja Daumont ze swej strony. — Jesteś mężczyzną i masz siłę młodości, cierpienie więc łatwiejsze będzie dla ciebie do zniesienia, jak dla kobiety.
— Dlaczego mi to mówisz, pani? Kiedy serce się rozdziera, czy to serce mężczyzny, czy kobiety, cierpienie pozostaje jedno.
— Rene — mówiła dalej macocha — a gdyby Roża nie mogła zostać twoją...
— Widzisz pani, że mnie nie kocha, że nie kochała mnie nigdy.
— Przysięgam ci, że kocha cię z całej swojej duszy, przysięgam że niezdolną jest do zdrady, do podłości.
Smutną twarz młodego człowieka ozłocił promień nadziei.
— A jednak moje drogie dziecię, małżeństwo twoje, po tem wszystkiem jest niemożliwem.
— Gdyby tak było, umarłbym.
— To byłoby niegodnem ciebie. Trzeba cierpieć i żyć.
— Żyć bez Róży nie mogę.
— Zapomina się...
— Inni być może, ale ja nie zapomnę, nie zapomnę nigdy... Wreszcie po co mi mówicie to wszystko? Jeżeli uczucia Róży względem mnie się nie zmieniły i jeżeli mnie nie zwodzi, cóż mogłoby uniemożebnić nasze małżeństwo?
— Róża znalazła ojca.
— Któż jest nim?
— Obłąkany, którego przyjęła hrabina Kouravieff, i to dla niego widziałeś ją wchodzącą do pałacyku na ulicy św. Dominika. Miłość dla ojca zabrania jej opuszczać go teraz, nakłada na nią poświęcenie, przed którem się nie cofnie. Kocha cię zawsze, ale tajemnice rodzinne nie pozwalają jej zostać twoją żoną.
— A cóż mnie to obchodzić może, iż ojciec jej jest obłąkanym?
— Nie staraj się zgłębić tajemnicy, która otacza urodzenie Róży.
— Ależ czy nie widzicie, że mnie zabijacie tem. Czyż Róża dla ojca ma prawo porzucić mnie?.. Pójdę do tego warjata i powiem, że ubóstwiam jego dziecię, ojciec go wyleczy, a nagrodą za powrócenie mu zmysłów będzie ręka mojej najdroższej. Idę tam natychmiast.
Młody człowiek skierował się ku drzwiom.
— Nie Rene, ty nie zrobisz tego — zawołała Teresa. W imię tego uczucia tkliwości, jakie miałeś dawniej dla swojej mateczki, nie zrobisz tego zaklinam cię... Nie chcesz przecie mnie zabić.
— To raczej ty mnie zabijesz — odpowiedział młody człowiek, nie rozumiejąc wyrazów nieostrożnych Teresy, która mimo woli wydawała swój sekret.
Nie bacząc na to, ciągnęła dalej.
— Przysięgnij mi, że nic nie zrobisz, ażeby się zobaczyć z Różą.
Rene, którego łkania dusiły, wydał tylko jęk głuchy i wybiegł z pokoju.
— O moja matko, moja matko — szeptała Teresa w przystępie szalonego bólu — iluż rozpaczy jesteś przyczyną.
— Cios już zadany — odparła pani Daumont, zachowująca pomimo wszystkiego krew zimną. — Ocalenie nasze teraz znajduje się na dobrej drodze.

∗             ∗

Hrabina Kouravieff, otrzymawszy w zamkniętej kopercie bilet wizytowy, udała się w tejże chwili do sąsiedniego pokoju.
Tu znalazła się naprzeciw Róży, a raczej Pauliny Dauberive, która ją oczekiwała.
Róża wydawała się spokojną. Zapominając o, wszystkich bólach własnych, myślała tylko o ojcu swym, który tyle wycierpiał i o matce, którą należało ocalić. Pani Kourovieff uśmiechnięta i uradowana powitała młode dziewczę.
— Jakto pani — mówiła, udając zadziwienie — jesteś pani tyle łaskawą mnie odwiedzić? Co za przyjemna niespodzianka.
I uprzejmym gestem wskazała jej krzesło.
Róża pozostała jak przedtem.
— Nie oczekiwała mnie pani? — rzekła, zwracając swe wielkie oczy na dawną Adelę Gerard.
— Przewidywałam — odpowiedziała hrabina uśmiechnięta nagle — że prędzej czy później przyjdzie między nami do rozmowy, lecz nie spodziewałam się, że to się stanie tak prędko.
— Pani de Lorbac powiedziała mi wszystko...
— Wszystko?
— Tak pani, najzupełniej.
— I pani przybywa?...
— Zobaczyć mojego ojca!

VIII.

Pani Kouravieff rzuciła na Różę długie spojrzenie.
— Ach — zawołała następnie — udając wzruszenie z talentem wytrawnej komedjantki, ach pani, ileż tem szczęścia przyniesiesz swojemu biednemu ojcu, który sądził, że jesteś dla niego straconą na zawsze, a którego nic nie mogło pocieszyć po tej stracie.
— A więc — rzekła Róża wzruszona prawdziwie — on nie zapomniał o swojej córce, spodziewał się jej, oczekiwał?
— Od dnia w którym mu zostałaś porwaną.
— Wśród okoliczności, które mi są znane — przerwała Róża, aby uniknąć opowiadania niepotrzebnego, a bolesnego dla niej, którego wspomnienie wstydem rumieniło jej czoło.
Hrabina powtórzyła.
— Od owego dnia panią się zajmował jedynie, troska o panią go dręczyła i oczekuje tylko tej chwili błogosławionej, w której będzie mógł cię przycisnąć do serca i nazwać swoją.
Łkanie wstrząsało Różę.
— O pani! wyszeptała głosem zmieszanym ze łzami — niczego więcej nie pragnę, tylko uściskać mojego ojca, położyć koniec jego cierpieniom i jego męczarniom. Zaprowadź mnie pani do niego!
— Chwilę cierpliwości, moje drogie dziecię! Zanim cię zaprowadzę do Gastona Dauberive, muszę powiedzieć kilka słów, ostrzedz cię...
— Mów pani, błagam cię, mów prędko, — Aczkolwiek pani de Lorbac zakomunikowała ci wiele rzeczy, winnam pani kilka wyjaśnień co do stanu, w jakim się znajduje Gaston Dauberive. Trzeba żebyś wiedziała wszystko, co uczyniłam dla ocalenia tego nieszczęśliwego, który jest ci drogim, a którego tak kocham, jak gdyby mnie z nim związki krwi łączyły.
— Bóg panią będzie błogosławił i wynagrodzi.
— Pani wie, że ten biedny ojciec, ofiara ohydnego spisku, był zamknięty jako obłąkany? Nie był nim jeszcze naówczas, ale stał się warjatem...
— Słyszałam, jak pani raz już to opowiadała. W każdym razie pan de Lorbac ma nadzieję go wyleczyć...
— Bezwątpienia, wyrwany przemocą rozsądek zaczyna doń powracać... Lecz jak dotądjest to tylko słabe światełko, które błyśnie czasami w jego mózgu, i najmniejszy powiew może je zgasić... Wystarczy do tego żywe wzruszenie, najmniejsze sprzeciwienie mu się w czemkolwiek.
— Obawiasz się więc pani wzruszenia w chwili gdy mnie zobaczy?
— Mniemam przeciwnie zupełnie, a mianowicie, że to wzruszenie tak słodkie, rekonwalescencję przyśpieszy, i że obecność przy nim jego córki dopełni kuracji tak dobrze zaczętej przez pana de Lorbac i przezemnie.
— Czegóż więc pani czeka jeszcze?
— Powinnam cię uzbroić samą przeciw sobie, Nie przestrasz się dziwacznością sposobu postępowania Gastona Dauberive, gdyby niespodziany widok twój wstrząsnął nim zbyt silnie. Nakoniec pamiętaj o tem, co ojciec twój jest mi winien, i że dziecię opłakiwane przez niego, bardzo byłoby winnem, gdyby sprzeciwiało się jego życzeniom, oponowało przeciw jego woli.
— Nie obawiaj się pani niczego... Przybyłam do mego ojca, ażeby go nie opuścić już więcej. Córka, którą odnalazł będzie czuwać nad nim bez wytchnienia i postara się zastąpić mu rodzinę. Los mój wyda mi się słodkim, zaprowadź mnie do mojego ojca, pani, ja chcę go zobaczyć!
Mówiąc to Róża podniosła się, rzuciła okiem na drzwi, któremi hrabina wyszła na jej spotkanie.
Drzwi te otworzyły się bez hałasu.
Stojąc na progu, na pół ukryty w cieniu podniesionej portjery Gaston Dauberive nieruchomy i milczący słuchał tego wszystkiego, a oczami pożerał literalnie swoją córkę.
Słuszny a wychudły, z twarzą bladą, otoczoną koroną włosów śnieżnych, artysta wydawał się raczej osobistością fantastyczną, wyjęta z opowieści Hoffmana.
Ukazanie się to, tak nieoczekiwane, wywołało z piersi młodej dziewczyny okrzyk podziwu i przestrachu zarazem.
— To on — wskazała szeptem hrabina.
— Paulino — zaczął Gaston głucho — Paulino!
I szaleniec postąpił dwa kroki naprzód. Róża pomimo woli cofnęła się.
Szaleniec, który tymczasem zatrzymał się, postąpił jeszcze naprzód.
— Gastonie, mój przyjacielu — zawołała hrabina Kouravieff — to ona, to twoja córka...
Prawa ręka rzeźbiarza zatrzymała ją.
Gest ten oznaczał: Zamilcz, ja sam wiem dobrze, że to moje dziecię... Gaston szedł ciągle dalej ku Róży, aż wreszcie zatrzymał się tuż przy niej, i wpatrywał się w jej twarzyczkę. Jednocześnie wzrok jego błyszczący febrycznie stał się łagodnym, bardziej miękkim i tkliwym. Wyrwany przemocą z domu zdrowia artysta, stawał się sam sobą, zaczął coraz więcej przypominać Gastona Dauberive z lat ubiegłych.
Róża nie obawiała się już teraz. Serce jej uderzało gwałtownie, a porwana niewypowiedzianą sympatją w wybuchu nagłej czułości, wyciągnęła ręce do rzeźbiarza, mówiąc doń głosem czystym, melodyjnym a drżącym:
— Mój ojcze!
Hrabina oczekiwała tej chwili ze wzrastającą niecierpliwością.
Była świadkiem sceny wzruszającej, nie do opisania.
— Gaston przyciągnął Różę w swoje ramiona i przycisnął do serca.
— Paulino, Paulino — powtarzał, pokrywając ją pocałunkami i łzami — Paulino, moja córko!
— Tym razem nie mylisz się pan — wtrąciła hrabina Kouravieff, cała promieniująca.
Nie odpowiadając wprost hrąbinie, Dauberive mówił dalej:
— A więc to ty, to ty nareszcie. Widzę cię obok siebie. Moja Paulino, jaką ty jesteś piękną? Marzyłem o tem, żebyś była taką.
— Mój ojcze — powtarzała Róża.
— Tak jest, twój ojciec, który cię oczekiwał tak długo. Ale ty drżysz moja droga! Mówiono ci, że byłem obłąkanym i lękasz się tego.
— Nie, mój ojcze, ja nie obawiam się wcale i jestem szczęśliwą.
— Jak to miło, gdy słyszę ciebie mówiącą. Głos twój równie jest słodki, jak wyraz twarzy... Oddźwięk jego znajduję w mojem sercu... Oh mów jeszcze, mów zawsze, chodź dziecię, chodź z twoim ojcem.
I opasując ramieniem jej kibić, Gaston zaprowadził ją do swego pokoju, i posadził przy fotelu swoim, trzymając za obie ręce. Hrabina także udała się za nimi.
— Jakto dobrze — powtórzył jeszcze Dauberive półgłosem. — Mam do powetowania dwadzieścia lat miłości i pieszczot. Kiedyś, gdy jeszcze byłaś maleńką, kołysałem cię w swoich ramionach, i patrzyłem na ciebie całemi godzinami, gaworząc z tobą i całując cię, a ty ściskałaś mnie drobnemi rączętami, szczebiocząc wyraz: „Papa“. Będziesz mnie i teraz kochała nieprawdaż?
— Ja cię kocham, mój ojcze!
— Ach, więc wszystko już idzie jak najlepiej. Przeszłość nie istnieje więcej, stałem się nareszcie samym sobą — zawołał Gaston upojony radością.
Hrabina widząc to, zadała sobie w duchu pytanie!
— Czyżby rzeczywiście był wyleczony, i czy to obecność córki wywołała ten dobroczynny skutek?
Gaston tymczasem mówił dalej:
— Byłem szalony, wiem o tem dobrze, czuję... Ale to skończone, skończone na zawsze. Zobaczysz Paulino, jaki ja jestem spokojny, zwłaszcza, że dzięki tobie, rozsądek mi powrócił. Ale ty nie opuścisz mnie więcej?
— Nigdy! Gdybym miała zamiar się oddalić, czyżbym tu przybywała?...
— Ty jedna zapewnisz mi szczęście utracone... Sama jedna... Ale nie jestem niesprawiedliwy i niewdzięczny. Przecież oprócz mnie inna jeszcze kobieta ocaliła mnie od męczarni w więzieniu... Zrobiła nadto więcej jeszcze: oddała mi córkę... Szczęściem, iż mogę się wypłacić za jej dobrodziejstwa, czyniąc ciebie szczęśliwą tak samo, jak ona uczyniła ze mną.
Róża zadrżała. Zrozumiała wyrazy ojca. Spojrzała na panią Kouravieff i zadrżała po raz drugi. Wzrok hrabiny powtarzał jej wyraźnie:
— Pamiętaj, iż musisz ocalić twoją matkę!
— Ojczulku — powiedziała wreszcie, zbierając całą odwagę — czy nie moglibyśmy o tem pomówić potem?
— Nie, nie — odpowiedział Gaston Dauberive... — — Dlaczegóż to mamy odkładać? Obiecałem i dotrzymam. Hrabinie Kouravieff zawdzięczam najpiękniejszy dzień mojego życia, ponieważ bez jej pomocy nie zobaczyłbym cię nigdy... Ona jedynie godną jest zastąpić mnie przy tobie, gdy Bóg mnie do siebie przywoła. To bardzo możliwe, ponieważ jestem już stary.
— Ojcze co mówisz?
— Bardziej stary niż moje lata — mówił dalej Gaston — gdyż dni cierpienia liczą się podwójnie. To matka, dobra, prawdziwa matka, którą dać ci pragnę. Tak jest moja córeczko — mówił ciągle Gaston — Syn jedyny mojej dobrodziejki jest zakochany w tobie do szaleństwa, a pani Kouravieif zrobiła mi ten zaszczyt i zażądała twojej ręki. Małżeństwo połączy nasze dwie rodziny, i Bóg mi w ten sposób dług mój spłacić pozwoli.
Róża zbladła i zachwiała się.
Gaston przestraszony, pochwycił ją w ramiona.
— Moje dziecię, moja córko droga — mówił pokrywając ją pocałunkami. — Co się z tobą dzieje? Skąd ta bladość... Czyżbym ci przyczynił cierpienia?... Ależ to chyba jest niemożliwem. Wszak prawda? Odpowiedz, błagam cię o to...
— Później — szeptała młoda dziewczyna głosem złamanym. — Powrócimy jeszcze do tego projektu. Otworzę ci serce moje, mój ojcze, a kiedy ci opowiem wszystko, zadecydujesz o losie twojej córki.
Pani Kourevieff przerwała.
— Moje dziecię — rzekła tonem pełnym groźby zapominasz o gwałtownem uczuciu mojego syna i o jego niecierpliwości... To okrucieństwo!
— Syn pani kocha mnie być może — zawołała Róża, nie mogąc się już powstrzymać — lecz ja go nie kocham!
Słysząc te wyrazy i ton, którym zostały wypowiedziane, a w którym dźwięczał ból niezmierzony, Gaston jeszcze raz przycisnął córkę do piersi.
— Nie kochasz go? — zapytał.
— Nie, mój ojcze!
— Znasz go zatem?
— Znam.
— Być może, iż widując go często, mieszkając tu blisko niego, skończysz na tem, że go pokochasz?
— Nigdy — odpowiedziała Róża, nie kryjąc całej odrazy, nigdy, nigdy!
Pani Kouravieff nie ukrywała swojej wściekłości.
Gaston pytał dalej.
— Być może, kochasz kogo innego?
— Oh tak! kocham kogoś z całej mojej duszy, a miłość, którą tu chcą mi narzucić, byłaby wieczną rozpaczą, wiecznem nieszczęściem mojego życia!
— Ja przymuszać cię — zawołał rzeźbiarz — być przyczyną rozpaczy całego swojego życia — nie chcę. Wolałbym raczej umrzeć w tej chwili. Nie pragniesz tego małżeństwa, a więc nie przyjdzie ono do skutku.
— Mylisz się, drogi Gastonie — przerwała hrabina — trzeba żeby do skutku przyszło.
— Jakto, trzeba żeby moje dziecię było nieszczęśliwe i przeklinało dzień, w którym odzyskało ojca?
— Tak trzeba, dla uniknięcia jeszcze większych nieszczęść, rozpaczy bardziej wielkich, katastrof, które spadną na ciebie i będą dla ciebie wieczną zgryzotą. Wie o tem dobrze Paulina Dauberive, że konieczność, o której mówię, przed niczem nie ustąpi i dziwię się, że o tem ona zapomniała.
— Ani słowa więcej, na Boga! mówiła Róża. — Ja nic nie zapomniałam.
— A ja — przerwał Gaston — chcę zrozumieć wreszcie, co się tu dzieje. Chcę wszystko wiedzieć.
— Chcesz pan wiedzieć, dobrze, słuchaj zatem.
— Nie mów pani, zaklinam!
— Czegóż się obawiasz? — zapytał artysta.
— Nie o siebie...
— A więc o mnie? Czy tu idzie o tę, przy której dotychczas byłaś, o tę, której macocha torturowała mnie, i która niegodnie posłuchała jej głosu... Czy tu idzie o twoją matkę?
— Ach pani — rzekła Róża — to, co chcesz uczynić, jest niegodziwem.
— On ma prawo wszystko wiedzieć, A więc powiem mu, że Paulina Dauberive kocha młodego człowieka, ale związek ten jest niemożliwym.
— Dla czego?
— Ponieważ ten młody człowiek jest synem męża Teresy Daumont.
Gaston wydał jęk głuchy i ukrył twarz w dłoniach.
— Mój ojcze, mój ojcze — łkała dziewczyna tuląc go w swoich ramionach.
— Ach — zawołał rzeźbiarz, podnosząc głowę — czyż ta kobieta, która mnie opuściła, wiecznie będzie moim złym genjuszem?...
— Tak jest — ciągnęła dalej hrabina Kouravieff — małżeństwo nie może przyjść do skutku. Inaczej syn doktora de Lorhac musi się dowiedzieć prawdy o przeszłości tej, którą nazywał matką, a która wiedząc o wszystkiem, nie sprzeciwiała się jego małżeństwu. A co w takim razie powie jeszcze jego ojciec, mąż Teresy?...
— Ojcze, wstaw się za mną!
— Nie i tysiąc razy nie — odpowiedział gwałtownie Gaston Dauberive. — Paulina Dauberive nie ma potrzeby się poświęcać. Dla duszy kochającej dwie są równe męczarnie: nie zależeć do tego, którego się kocha i należeć do niekochanego. Jeżeli moja córka nie może zaślubić tego, którego wybrała tem bardziej nie zaślubi tego, którego jej serce odrzuca.
— Oh mój ojcze, jakiś ty dobry...
Hrabina gryzła wargi z wściekłości.
— Jakżeż wytłumaczycie, odmowę jej człowiekowi, który był jej narzeczonym? — zapytała wreszcie.
— Powiem mu — zawołała Róża — że znalazłam mojego ojca, który sam jeden jest panem mojego losu, a który się sprzeciwia małżeństwu.
— Oh, nie dziecino droga, tak nie będzie! To niepodobieństwo. Twój stary ojciec nie na to się odnalazł, ażeby zadawać ci męczarnie. Idź tam skąd przybyłaś, powiedz tym kobietom, że Gaston Dauberive nie istnieje, że mogę się nie obawiać niczego, z warunkiem, że za to zapewnią twoje szczęście.
— A ty, mój ojcze!
— Ja! Czyż ja tak długo żyć będę, i czy dla zadowolenia siebie samego, mogę poświęcić szczęście całego twojego życia?... Idź do nich, a ja umrę spokojny, wiedząc, że moje dziecię mnie kocha, i że myśli o mnie choć czasem.
Róża nic nie mówiąc, przypadła do kolan ojca, i oboje złączył jeden uścisk, łączący w sobie całą moc uczucia, jakim dla siebie ich dwa serca biły.
Hrabina widząc to, cofnęła się dyskretnie i znalazła się w sąsiednim pokoju obok Jarry’ego, który swoim zwyczajem podsłuchiwać nie omieszkał, i dopiero na odgłos kroków hrabiny odskoczył od drzwi.
— Cóż robić teraz? — spytała swojego wspólnika.
— Co robić? Pani pewno już i tak musiałaś ułożyć sobie plan jaki. Przed chwilą stojąc przy dziurce od klucza, zobaczyłem jak się pani uśmiechałaś... Myślę więc, że już sama wynalazłaś jaki sposobik. Czy mam rację
Być może...
— Jeżeli ojciec odmawia swego zezwolenia, nie można go do tego przymusić.
— Pozostają matka i babka.
— Możesz je pani zgubić, to wiadome, ale do czegóż ci to posłuży? Przecież to nie od nich zależy związek dziedziczki z twoim synem. One mogą tylko przeszkodzić, by Rene nie poślubił Pauliny Dauberive. A to jeszcze nie da ci w ręce miljonów.
— I tak je będę miała.
— A to jakim sposobem?
— Przez teżsame kobiety, które tu przybędą. Paulina de Lorbac, ażebym tylko milczała, bym nie powiedziała wszystkiego przed mężem, z pomocą zwłaszcza pani Daumont zmusi Różę do posłuszeństwa, które już przyobiecała i które ją tu przywiodło, zanim Gaston swojem postępowaniem nie obudził w niej już zagasłej odwagi...
— To możliwe... bardzo możliwe.
— Któraż teraz jest godzina?
— Ósma.
— To właśnie pora, w której dajesz panu Dauberive lekarstwo?
— Tak...
— Czy wszystko gotowe?
— Zawsze przygotowuję sobie wszystko przedtem, potrzeba wlać tylko kilka kropel z flakonika, który zapisał doktór de Lorbac, a który się zawsze znajduje pod kluczem.
Hrabina pozostała kilka chwil milczącą, a potem rzekła:
— Daj mi ten flakonik!
— Ex-galernik zadrżał, wyjął jednak z kieszeni klucz, otworzył szufladkę i podał przedmiot żądany. Hrabina wylała kilkanaście kropel do szklanki.
Podczas całej tej sceny, były dozorca domu zdrowia doktora Sardat, pobladł jak płótno.
To napad szaleństwa, w który go pani chcesz wtrącić i śmierć po ataku — rzekł wreszcie Jarry.
— To piętnaście miljonów, z których pięć dla ciebie.
— Pięć miljonów — powtórzył Jarry. — Tak to rozumiem. Cóż jednak trzeba robić?
— Idę do obłąkanego, gdy zadzwonię, ty wejdź także i jak zwykle podasz choremu lekarstwo. Pamiętaj tylko, żebyś nie zadrżał i nie zawahał się.
— Nie zadrżę, gdy idzie o pięć miljonów. Za kogo mnie pan bierze?... Lecz nie byłem dostatecznie zapewniony.
— Czegóż się obawiałeś?
— Myślałem, że jeżeli Gaston klapnie w naszych rękach, to może się źle skończyć dla nas.
Pani Kouravieff wzruszając z politowaniem ramionami, opuściła swojego wspólnika i weszła napowrót do pokoju Gastona. Jednocześnie służący wniósł za nią światło.
Biedny artysta był rozpromieniony.
— Nie, moje drogie dziecię — mówił ściskając ręce Pauliny w swych dłoniach — nie walcz dłużej przeciw swojej woli. To byłoby bezużytecznem. Moja egzystencja jest skończoną... Doznałem największej radości, jakiej może doświadczyć ojciec, odwzajemniłem twoje pocałunki, a nadto tyś mnie nauczyła przebaczać. Złamany boleścią, starszy po nad lata, bez imienia i majątku, nie mógłbym zapewnić twojego szczęścia. Pozwól mi więc zrobić jedyną rzecz, którą jeszcze mogę, to jest połączyć cię z ukochanym.
Pani Kouravieîf słuchała z głową spuszczoną owych wzruszających wyrazów ojca, skierowanych ku córce, a po chwili nacisnęła guzik od dzwonka elektrycznego.
W tejże samej chwili wszedł Jarry, niosąc na srebrnej tacy pełną szklankę.
— Co to jest? — zapytała hrabina.
— Pani — odpowiedział ex-galernik — jest to lekarstwo, które z przepisu lekarza pan Dauberive bierze codziennie o tej porze.
— To prawda — rzekł Gaston. — Dziękuję ci mój przyjacielu, żeś o tem pamiętał, ale czy to dziś potrzebne? Mam się tak dobrze...
— Jeszcze jeden powód więcej przerwała hrabina — żeby wypić lekarstwo.
— Kto je zapisał? — zapytała z kolei Róża.
— Doktór de Lorbac.
Młoda dziewczyna wstała.
— Jeżeli doktór de Lorbac zapisał, to trzeba mu być posłusznym... Człowiek takiej jak on nauki, nie może się mylić.
I wzięła własnemi rękami szklankę z tacy i przy tknęła ją do ust Gastona Dauberive.
— Ja ci sama je podam, pij mój ojcze!
Rzeźbiarz wziął szklankę uśmiechając się, i wychylił ją do ostatniej kropli.
Pani Kouravieff i Jarry zbledli jak płótno i patrzyli na siebie w milczeniu.
Róża postawiła naczynie na tacy, i ex-galernik wyszedł z pokoju, mając skronie pokryte chłodnym potem...
Wzrok Gastona przed chwilą tak ożywiony, stał się znów nieruchomym.

IX.

Rene de Lorbac pod wpływem rozpaczy i wściekłości nie do opisania, opuścił Teresę i Eugenję Daumont.
Poszedł do siebie i tam dał wolny bieg swoim myślom i swojej boleści.
Róża odnalazłszy ojca, porzuciła go, chociaż był jej narzeczonym i nie pożegnawszy się z nim, udała się do obłąkanego.
Poszła do tego domu, w którym każdego dnia, o każdej godzinie, i każdej chwili widzieć będzie Anatola. A więc nie kochała go, nie kochała go nigdy... Kłamała zawsze. Szaleniec dla okazania wdzięczności hrabinie, narzuci. Róży małżeństwo z Anatolem, a ona oślepiona tytułem hrabiego, i wielkim majętkiem, przyjmie jego rękę z całą gotowością, a zadowoleniem nawet.
Nagle inna myśl przyszła mu do głowy.
— Nie — rzekł sam do siebie — to nie jest możliwem. Smutek odebrał mi rozum. Przypuszczenia moje są niesprawiedliwe i szalone. Róża nie może być tak wiarołomną. Ojciec nie będzie mógł narzucić jej małżeństwa, które byłoby męczarnią dla niej na całe życie... Zobaczę ją, zapytam... Od niej samej muszę dowiedzieć się prawdy!
Wyszedł z głową płonącą, wziął powóz i kazał się zawieść na ulicę św. Dominika. Przybywszy tam zaczął się przechadzać wzdłuż i wszerz przed bramą pałacyku hrabiny Kouravieff...
Pierwszą jego myślą było wedrzeć się aż do wnętrza domu, zobaczyć się z hrabiną i powiedzieć jej, że musi mu Różę oddać, gdyż inaczej spoliczkuje Anatola, zmusi go do pojedynku i zabije.
W następnej jednak chwili, poczucie własnej godności nie pozwoliło mu zrobić tego kroku. Wytłumaczył sobie, iż Róża nie może pozostawać bez końca przy szalonym swoim ojcu, że wcześniej czy później wróci do pałacyku przy ulicy Linne, gdzie się znajduje prawdziwe jej schronienie. Wtedy dopiero pomówi z nią na serjo. Trzeba zatem oczekiwać wyjścia młodej dziewczyny.
I Rene, uzbrajając się w cierpliwość, przechadzał się dalej, nie spuszczając z oka furtki pałacowej.
Czas ubiegał.
Noc nadchodziła. Wybiła godzina siódma, następnie. pół do ósmej. Drzwi otwierały się tylko dla wpuszczenia i wypuszczenia służby. Dopiero przed samą godziną ósmą usłyszał zgrzyt klucza od bramy. Z podjazdu pałacowego wysunęła się kareta. Na koźle obok woźnicy siedział lokaj.
— Dokąd jedziemy? — zapytał stangret.
— Na ulicę Linne, do doktora de Lorbac, tylko szybko!
Słysząc kilka wyrazów powyższych Rene zadrżał od stóp do głowy, i choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa, podążył czemprędzej do ojcowskiego domu.
— Co się dzieje u hrabiny Kouravieff, dla czego posłano na ulicę Linne? Czyżby doktór wzywany był do Róży, którą do tego stanu doprowadziło zbyt gwałtowne wzruszenie?
Chciał wiedzieć to wszystko czemprędzej, wyprzedzono go jednak.
Lokaj pani Kouravieff zadzwonił i rzucił odźwiernemu wyrazy.
— Pani Eugenja Daumont. Mam do niej list niecierpiący zwłoki...
— Proszę za mną.
Już było po obiedzie. Reginka trochę cierpiąca i nie mogąc zdać sobie sprawy z nieobecności Róży, o której jej powiedziano, że pojechała do Weroniki, udała się do swego pokoju.
Pan de Lorbac w gabinecie swoim przygotowywał się do lekcji jutrzejszej.
Teresa skłopotana i zaniepokojona wielce, znajdowała się sama w pokoju, pani Daumont żegnała ją właśnie słowami:
— Miejmy się na ostrożności. Być może, iż zajdzie jakaś nieprzewidziana komplikacja... Wszystkiego jeszcze obawiać się należy...
Zawikłanie nadeszło wraz z listem hrabiny. Eugenja czytała coś, lub też raczej udawała, że czyta w chwili gdy jej panna służąca oznajmiła, iż ktoś przyniósł list dla wręczenia jej osobiście...
— Niech wejdzie — rzekła, starając się ukryć pomieszanie.
— Poznaję cię — powiedziała po chwili do wprowadzonego służącego — jesteś zaufanym hrabiny Kouravieff. Czegóż ona żąda odemnie?
Zamiast odpowiedzi, lokaj podał list Róży. Eugenja wzięła go, rozdarła kopertę ręką drżącą i przeczytała te wyrazy:

„Pani!
„Jestem przy moim ojcu, który dzięki niebu odzyskał rozum i odnalazł wszystkie swoje wspomnienia. Zapewniłam ocalenie mojej matki, i twoje, pani... Ojciec mój życzy sobie widzieć was obie, ażeby powiedzieć, iż przeszłość już dlań nie istnieje, i że z głębi duszy przebacza wam to, co wycierpiał. Przybywaj więc wraz z moją matką, przybywaj nie tracąc chwili, ponieważ was oczekuje i niecierpliwość jego jest wielką. Przybywaj. Idzie tu o wasz spokój, o wasze szczęście, a być może także i moje.
Paulina Dauberive“.

— Czy pani ma co do rozkazania? — zapytał służący, gdy Eugenja skończyła czytanie listu.
— Jakeś tu przybył?
— Powozem, który mam oddać do dyspozycji pań, ażeby je zawieść do pałacyku Kouravieff.
— Dobrze. Czekaj na nas.
Macocha tylko włożyła kapelusz, narzuciła okrycie i udała się do apartamentu córki.
Teresa płakała.
— Łzy nic nie pomogą — powiedziała Eugenja, podając jej list Róży. — Czytaj!...
Pani de Lorbac wzięła list do ręki. Podczas przebiegania oczami kilku skreślonych wierszy, łzy nie przestawały płynąć po jej policzkach.
— Moja córko, moja droga córko! — powtarzała przyciskając do ust papier, do którego dotykały się palce jej dziecka.
— Było to jej obowiązkiem nas ocalić — powiedziała macocha, — Zrobiła to... To dobrze... Teraz chodź.
Głosem zdławionym, zaledwie dosłyszalnym, Teresa jeszcze mogła się zapytać.
— Chcesz mnie zawieść do Gastone Dauberive?
— Tak, trzeba!
— Ale Gaston, to przeszłość żyjąca...
— I ocalenie także!
— Gdy mnie zobaczy, będzie mnie przeklinał.
— Nie, ponieważ córka twoja pisała, iż oczekuje aby przebaczyć. Czy myślisz, iż córka twoja wciągnęłaby nas w zasadzkę?
— Obawiam się...
— To szaleństwo. Czegóż właściwie się obawiasz?
— Nie wiem, ale drżę czegoś.
— Powtarzam ci, żebyś pojechała. Tak trzeba, ja tak chcę!
Jeszcze raz ugięła się przed postanowieniem silniejszem niż jej własne. Po kilku chwilach była gotową do wyjścia.
Pani Daumont wzięła ją pod rękę i zeszła ze schodów, kierując się ku oczekującej karecie. W tymże samym czasie wchodził do domu Rene.
Widział wszystko, ale nie mógł nic zrozumieć. Przybrana jego matka i pani Daumont udają się do pałacyku hrabiny Kouravieff. Jakiż powód je tam prowadzi? Szło bezwątpienia o Różę, jej los miał się rozstrzygać...
Rene myślał, iż oszaleje w obec nierozwiązanej zagadki. W jednej chwili zdało mu się, iż traci sposobność zastanawiania się nad tem, co się dzieje. Wśród chaosu, jaki powstał w jego głowie, jedno tylko pragnienie pozostało wyraźne...
— Muszę iść do ojca, opowiedzieć mu o wszystkiem i zażądać jego rady...
I otworzywszy drzwi pałacyku, wpadł jak huragan do gabinetu pana de Lorbac.
Ten podniósł głowę i wydał okrzyk zadziwienia i przestrachu, widząc przed sobą syna, bladego, z oczami przestraszonemi, twarzą zmienioną.
— Rene, co ci jest? — zapytał natychmiast.
Młody człowiek mógł wymówić jeden tylko wyraz:
— Róża...
— Róża? — powtórzył doktór. — Matka twoja powiedziała mi, że udała się do folwarku Rosiers.
— Kłamstwo!
— Gdzież więc jest?
— W domu pani Kouravieff...
— To nie może być. Cóżby tam robiła?
— Obłąkany, którego leczyłeś ojcze, obłąkany Gaston Dauberive jest jej ojcem.
— Co mi powiadasz?
— Prawdę... ale to jeszcze nie wszystko. Matka moja i pani Daumont w powozie hrabiny udały się tam także.
— Niemożliwe...
— Widziałem, jak pojechały.
— Odwiedzić Różę — zawołał pan de Lorbac. Opuścić dom bez uprzedzenia mnie o tem, skłamać mi?... — Co takiego się tu dzieje? Cóż ukrywa owa tajemnica?
— O tem u hrabiny Kouravieff dowiedzieć się możemy — rzekł Rene, który tymczasem odzyskał energję.
— Czy chcesz, żebyśmy razem poszli do hrabiny?
— Błagam cię o to, mój ojcze... I nie traćmy ani chwili. Przeczuwam jakieś nieszczęście.
— Poślij tedy po powóz.
— Czeka na nas, chodź mój ojcze.

X.

Feliks Jarry wyszedł bardzo blady z pokoju rzeźbiarza.
Widząc Różę, podającą ojcu napój, który miał sprowadzić atak gwałtownego szaleństwa i śmierć, nie mógł się wstrzymać od powiedzenia samemu sobie, że owa śmierć, która zadziwi niemało doktora Lorbac, i która mu wyda się podejrzaną, sprowadzi policję, a ta rozpocznie ze swej strony poszukiwania.
Włosy powstały mu na głowie.
Któż wie, czy z tych poszukiwań nie dowiedzą się prawdy.
Pani Kouravieff posiadała testament ukradziony intendentowi Pawła Gaussin, Michałowi Bernardowi, który został zabity..
Kto wie, czy jego zabójca wykryty nie zostanie i zaprowadzony na szafot?
Strach paniczny nie namyśla się.
Ex-galernik doszedł do przekonania, że największe niebezpieczeństwo zawisłoby nad jego głową, gdyby pozostał w pałacyku hrabiny, gdyby nie pośpieszył uciec, zabrawszy ze sobą testament, który kompromitował go tak ciężko, oraz gdyby nie zabrał pugilaresu hrabiny, z biletami bankowemi, które tenże musiał zawierać.
Gdzie leży testament i pieniądze, wiedział dobrze. Odkrył nie od dziś, że hrabina zamyka je w biurku, znajdującem się w jej gabinecie do pracy. Wyłamanie zamku w tem cacku, było dla Jarryego zabawką dziecinną.
Zdecydował się działać szybko, podczas gdy właścicielka mieszkania znajdować się będzie jeszcze przy szaleńcu, którego nie opuści do chwili, aż przybędą pani de Lorbac i jej matka. Jakoż w wykonaniu swojego planu udał się do wiadomego pokoju, i po upływie minuty cała praca była skończoną.
Zostawmy jednak na chwilę Jarryego, który napełnia kieszenie, ażeby tajemnem wejściem się wymknąć, a sami pospieszmy by zobaczyć, co się stało w pokoju Gdstona Dauberive.
Po wypiciu aż do ostatniej kropli szklanki napoju, rzeźbiarz zdawał się jakby dotknięty paraliżem, wzrok jego stał się nieruchomym, i długo z siebie nie mógł wydobyć głosu.
Zdziwiona tą nagłą zmianą, która nie obiecywała nic dobrego, Róża, klęcząc przy ojcu, przemawiała doń czule i obsypywała tysiącem pieszczot.
Gaston pozostawał nieczuły na pieszczoty, a wyrazów nie słyszał.
— Pani — zawołała wreszcie młoda dziewczyna przestraszona. — Zobacz co się dzieje z moim ojcem.
— Ależ nic, kochane dziecię, to tylko skutek lekarstwa. Nie obawiaj się, to co cię tak zadziwia, powtarza się za każdym razem, gdy nasz drogi chory je bierze.
Nagle jakby za dotknięciem prądu elektrycznego Gaston się ożywił. Policzki jego zapłonęły, pewien rodzaj konwulsyjnego drżenia wstrząsnął jego członkami, w kącikach ust pokazała się biała piana.
Róża, która powstała, cofnęła się o krok w tył z podwojonem zadziwieniem.
Rzeźbiarz rozśmiał się tym szczególnym śmiechem, jaki daje się słyszeć w domach obłąkanych, a który porusza zawsze do głębi. Usta jego wymawiały wyrazy bez związku, a wśród nich powtarzały się imiona Teresy, Eugenji Daumont i Pauliny.
— Przypominam sobie, przypominam — mówił głosem dzikim. — One są tutaj. Wyciągają ręce ku mnie jedna po drugiej i powtarzają: Ten człowiek jest szalony. Przypominam, to Eugenja Daumont i Teresa powiedziały, że jestem warjatem... a potem więzienie, kaftan bezpieczeństwa, dwadzieścia lat męczarni.
— Mój ojcze, mój ojcze! — mówiła doń Róża.
Ale nieszczęśliwy nie mógł jej usłyszeć.
Pani Kouravieff, oparta o fotel, bez najmniejszego wzruszenia przyglądała się strasznemu dramatowi, który odgrywał się przed jej oczami.
Odgłos kroków dał się słyszeć w pokoju sąsiednim. Hrabina się odwróciła. To lokaj otwierał drzwi przed Teresą de Lorbac i Eugenią Daumont.
Róża w szale bólu pobiegła na ich spotkanie.
— Moja matko, moja matko, przybywaj!
Obie kobiety weszły.
Gaston, którego oczy zwrócone, były na drzwi wydał krzyk, podobny do ryku dzikiego zwierza, jednym ruchem, podobnym do skoku jaguara, znalazł się pomiędzy niemi a drzwiami, przecinając im w ten sposób odwrót.
Eugenja i Teresa zatrzymały się jakby sparaliżowane, Róża upadła na kolana.
— A więc odnajduję was nareszcie — zaczął szaleniec, postępując zwolna ku nowoprzybyłym z wyciągniętemi ramionami. — Poznaję, poznaję was obie! Ty Tereso jesteś ofiarą, ty Eugenjo Daumont katem! Kochałem Teresę, Teresa mnie kochała, przez chciwość i ambycję oddzieliłaś mnie od niej, druzgocząc mi serce... Ukradłaś mi moją córkę, moje dziecię, Paulinę Dauberive... Rzuciłaś mnie do celi szpitalnej, zrobiłaś warjatem... Zaślubiłaś Teresę uczciwemu człowiekowi, ukrywając jej błąd... Te wszystkie zbrodnie tyś popełniła Eugenjo Daumont... Zrobiłaś mnie warjatem, teraz warjat zemści się nad tobą.
To mówiąc, rzeźbiarz postąpił jeszcze krok jeden, i wyciągniętemi rękami chwycił Eugenję za gardło.
Macocha wydała okrzyk przerażenia.
Na krzyk ten odpowiedział Gaston śmiechem okropnym, i rękami ścisnął jej szyję.
Twarz Eugenji stała się czarną, język z ust się wysunął, oczy wyszły z orbit.
Była uduszoną.
Gaston Dauberive ściskał ją coraz mocniej.
— Do mnie! — wołała hrabina.
Nikt nie odpowiadał.
Gaston śmiał się ciągle.
Pani Kouravieff udała się do pokoju Jarry’ego, zanim jednak tam weszła, cofnęła się tym razem sama przestraszona.
Panowie de Lorbac, ojciec i syn, nieruchomi stali na progu.
Widzieli i słyszeli wszystko.
Pseudo hrabina skradając się wzdłuż ściany, znikła.
Teresa nie mogąc więcej się powstrzymać, upadła na kolanach przy swojej córce.
Warjat tarzał się przy Eugenji Daumont po posadzce...
Głowa macochy trzymała się zaledwie na szyi.
Nieszczęsna wydawała się jakby gilotynowana.
Gaston Dauberive także już nie żył. Gwałtowność kryzysu a więcej jeszcze napój przygotowany przez panią Kouravieff zabiły go.
Biedny Gaston! Lecz po cóż go żałować? Bóg sprawiedliwy przywołał go do siebie w chwili, gdy wielkość jego przebaczenia i heroizm poświęcenia pełen, zrobiły zeń więcej niż człowieka...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan de Lorbac rzekł chłodno do jednego ze służących, którego krzyki sprowadziły nareszcie.
— W napadzie gwałtownego szaleństwa, którego nie można było przewidzieć, obłąkany Gaston Dauberive zadusił moją teściową. Idź, uprzedź o tem policję.
Lokaj wyszedł przestraszony.
— Rene — ciągnął dalej doktór — wyprowadź stąd Różę i twoją matkę, twoją matkę, czy słyszysz moje dziecię.
Teresa i Róża wyciągnęły ku niemu ramiona.
— Biedna męczenniczko — dodał półgłosem — jeżeli twoje szczęście zależy odemnie, w takim razie będziecie obie szczęśliwemi.
Róża pragnęła pozostać przy ciele swojego ojca, płakać przy nim i modlić się za jego duszę, lecz Rene sprzeciwił się temu...
Pozostał więc tylko w pokoju sąsiednim pan de Lorbac. oczekujący przybycia komisarza.

∗             ∗

Pani Kouravieff, przestraszona, rzuciła się do ucieczki...
Czuła się skompromitowaną ciężko.
Walczyć dłużej było niepodobieństwem.
Pobiegła ku swojemu gabinetowi, zdecydowana zabrać swoje kapitały i ukryć je w bezpieczne miejsce na przypadek, gdyby się okazała potrzeba ucieczki... Lecz napróżno szukała wiązki kluczy, tam gdzie one znajdowały się zawsze.
— Okradziona jestem — powiedziała sama do siebie — ale przez kogo?
Jeden rzut oka pokazał jej nieporządek w bibljotece...
— Ach, to Jarry ten cios przygotował — odgadła cała już wściekła z gniewu — nędznik!
I wyjmując prawą ręką rewolwer z biurka, a następnie wziąwszy lichtarz lewą, skierowała się ku przejściu tajemnemu, w którem Jarry znajdował się jeszcze, obładowany zdobyczą.
— Złodziej! — zawołała hrabina, widząc swój kufer otwartym. Złodziej!
I podnosząc ramię, dała ognia.
Ale Jarry trzymał także rewolwer.
Podwójny odgłos wystrzału dał się słyszeć, i hrabina upadła bez życia około umierającego bandyty.
Bóg uczynił sprawiedliwość.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pół godziny potem władze sądowe przybyły do pałacyku, ażeby skonstatować, że pani Daumont została uduszoną przez warjata, a pani Kouravieff zabitą przez człowieka, znajdującego się u niej w usługach, któremu zresztą zbrodnia jego żadnej nie przyniosła korzyści.
W następnym miesiącu Róża Madoux, dziecię znalezione, zaślubiła Renego de Lorbac.
Piętnaście miljonów Pawła Gaussin, którego testament znaleziono przy trupie Jarry‘ego, oddane zostały na rzecz Dobroczynności publicznej.
Paulina Dauberive nie upominała się o nie, na cóż jej były pieniądze, kiedy i bez nich znalazła serce kochające na zawsze.
Róża i Teresa były szczęśliwe.
Doktór przebaczył...
Co się tycze Anatola, ten rzuca na prawo i na lewo pieniądze, odziedziczone po matce, zresztą nic się nie zmieniło w życiu jego bez treści i bez żadnego podnioślejszego celu.
Przewidują, że źle skończy.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.