Marsz weselny (Björnson)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Marsz weselny |
Pochodzenie | Synnöwe Solbakken |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Naukowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów – Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Brude-Slaatten |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
W zeszłym wieku mieszkał w jednej z największych roztok górskich Norwegji muzykant, który wszedł później do pewnego stopnia w zakres sag ludowych norweskich górali. Wedle podania, był on autorem mnóstwa baśni i śpiewek, które nie znikną już pewnie nigdy. Powiadają, że uczył się ich od krasnoludków i duchów podziemnych, jedną pieśń miał od samego djabła, drugą ułożył, by uratować własne życie... słowem żyje on w legendzie i żyć nie przestanie.
Z pośród wielu marszów, jakie ułożył, wsławił go jeden, albowiem historja jego nietylko nie skończyła się wraz z jego śmiercią, ale przeciwnie wtenczas dopiero rozpoczęła się na dobre.
Biedny komornik, muzykant Ole Haugen, mieszkający wysoko w górach, miał córkę imieniem Aslaug, która wzięła po nim w spadku niepospolity rozum, oraz zdolności muzyczne. Nietyle dotyczyło to samej gry, ile przenikało całą jej istotę. Miała w sobie coś lekkiego, powiewnego, śmiałego, zarówno w mowie jak śpiewie, w chodzie i tańcu. Posiadała przecudny głos, miękki i czysty, który był właściwością całego rodu.
Pewnego dnia zjawił się młody chłopak, syn bogatego właściciela folwarku Tingvold. Był to jego trzeci syn z kolei i wrócił do kraju po długiej podróży.
Dwaj bracia starsi ulegli tragicznej śmierci, utonęli podczas powodzi i on miał odziedziczyć ojcowskie mienie.
Spotkał Aslaug na jednem weselisku i odrazu się w niej zakochał. Było to wówczas rzeczą niesłychaną i niedopuszczalną, by syn wielkiego właściciela, pochodzący z tak starej i dostojnej rodziny, mógł się żenić z dziewczyną niskiego stanu i biedaczką, jaką była Aslaug.
Ale ten młodzieniec przebywał długo w szerokim świecie i oświadczył rodzicom, że da sobie radę, znajdzie środki do życia, więc jeśli nie otrzyma tego, czego pragnie, zrezygnuje z dziedzictwa.
Wszyscy mu odradzali i przepowiadali, że obojętność dla rodziny, oraz lekceważenie ziemi i dziedzictwa ojczystego zemścić się na nim niezawodnie musi. Powiadano również, że w tem wszystkiem była ręka Ole Haugena, którym kierowała istota, jaką się brzydzą i której boją się wszyscy porządni ludzie.
Przez cały czas, kiedy pomiędzy synem a rodzicami trwały spory i niesnaski, był Ole Haugen w wyśmienitym humorze. Gdy zaś nastąpiła wygrana, oświadczył, że skomponował dla młodej pary marsz weselny, o którym nie zapomną najdalsze pokolenia Tingvoldów! — Niech sam Pan Bóg raczy zmiłować się nad panną młodą, która przy jego dźwiękach nie pójdzie tak ochotnie do ołtarza, jak córka komornika, Aslaug Haugen.
Tak powiedział Ole, a ludzie widzieli w tem wszystkiem wpływ złego ducha.
Tak brzmi legenda. I zaprawdę potwierdza ją jeszcze niezaprzeczony fakt, że do dnia dzisiejszego, w całej tej okolicy istnieje powszechne zamiłowanie do muzyki i śpiewu, przeto w czasach dawnych musiało ono być nierównie większe. Nie mogłoby to trwać długo, gdyby nie zjawiał się od czasu do czasu ktoś, kto wzbogaca i utrwala ów skarb tradycyjny. Ole Haugen musiał na tem polu położyć zasługi niepoślednie.
Legenda powiada dalej, że marsz weselny Ole Haugena był najweselszym, jaki słyszano kiedykolwiek na świecie, to też para, która pierwsza przy jego dźwiękach pojechała do kościoła i nim powitaną została po powrocie do domu, była najszczęśliwszą pośród wszystkich, jakie od wieków dawnych zjawiły się na ziemi i chociaż mieszkańcy Tingvoldu zdawien dawna byli piękni i dorodni, a od tego czasu jeszcze piękniejszymi się stali — to onej parze i pod tym względem pierwszeństwo przyznać należy.
Przechodzimy teraz z zakresu legendy na grunt pewniejszy, bowiem na Olem Haugenie kończy się podanie, a zaczyna rzeczywista historja. Wedle niej, ów marsz weselny stał się klejnotem rodzinnym, którego nie używano tak rzadko, jak to bywa z innemi klejnotami. Przeciwnie używano go często, to znaczy marsz ów w całym Tingvold ciągle nucono, śpiewano, świstano, trąbiono, grano od paradnej komnaty aż do stajni, od stodół i gumien aż do lasu, a jedyne dziecko, jakie mieli szczęśliwi małżonkowie, było przez ojca, przez matkę, niańkę i resztę służby w takt owego marszu kołysane i huśtane na rękach i to samo dziecko, gdy tylko mogło wymówić, czy wyśpiewać cokolwiek, samo z siebie zaczynało znowu od tegoż marsza weselnego.
Dziecko nosiło imię Astrid. Dar śpiewu był wrodzony każdemu członkowi rodziny, więc mała dziewczynka, od lat dziecięcych żywa i wesoła, niebawem po mistrzowsku wyśpiewywała tę triumfalną pieśń rodziców, wieszczącą jej samej najlepsze nadzieje na przyszłość.
. Nikogo zapewne nie zdziwi, jeśli powiemy, że Astrid, doszedłszy do lat dojrzałych, sama zapragnęła wyszukać sobie męża. Może przesadą jest to, co powiadają o liczbie jej konkurentów, — prawdą jest atoli, że bogata i urodziwa dziewczyna doszła do dwudziestu trzech lat życia i nie miała narzeczonego.
Pewnego dnia wyszło na jaw, co było powodem tego dziwnego faktu. Przed wielu laty matka Astrid wzięła wprost z gościńca do siebie opuszczone dziecko cygańskie. Coprawda chłopak nie był cyganem, ale tak go wszyscy nazywali, a przedewszystkiem Aslaug sama.
Gdy się matka dowiedziała, że ta szalona Astrid — czy ktoś może sobie wyobrazić podobne głupstwo — zaręczyła się z nim pewnego dnia w polu, rumor się zrobił straszny. Teraz wiedziano, czemu oboje śpiewali i gwizdali ustawicznie marsz weselny, wszędzie gdzie byli tylko, czy to na strychu, czy w lamusie, czy w lesie, czy na furze siana... słowem wszędzie i ciągle, w dzień i w nocy.
Oczywiście chłopak został natychmiast wygnany z domu i okazało się, że nikt bardziej od córki komornika, nie dba o przywileje rodu. A ojcu przyszły teraz na myśl owe proroctwa dawne, z owego czasu, kiedy on sam zaparł się swych tradycyj rodzinnych. Rodzina, miała się powiększyć o zięcia, wziętego z ulicy... straszne rzeczy!
Wszyscy mieszkańcy doliny byli tegoż samego zdania.
Tymczasem „cygan“ Knut, bo takie było jego imię, zabrał się do handlu, zwłaszcza do handlu bydłem i był powszechnie znany. W całej okolicy on pierwszy jął się tej rzeczy na wielką skalę. Był pionierem nowej gałęzi zarobku i spowodował, że chłopi uzyskali teraz wyższe ceny, a wielu z nich doszło do znacznego majątku.
Obok tego, Knut bardzo ochotnie brał udział w pijatykach i bitkach wszelkiego rodzaju i o tem przedewszystkiem wszyscy mówili, bowiem nie byli w stanie poznać się na jego zdolnościach kupieckich, i sprycie nadzwyczajnym.
Kiedy Astrid skończyła lat dwadzieścia trzy, sprawa stanęła na ostrzu miecza. Albo cały majątek miał przejść na boczną linję i wyjść z bezpośredniego ich posiadania, albo Knut musiał stać się członkiem rodu Tingvoldów. Rodzice przez swoje małżeństwo utracili moralny wpływ na córkę, która mogła się teraz skutecznie opierać ich woli.
I stało się, jak chciała. Piękny, wesoły Knut pojechał z nią pewnego dnia do kościoła, otoczony nieprzebranemi tłumami widzów i gości. Dziedziczny marsz weselny, marsz dziadka, grzmiał i huczał po całej dolinie, a oni sami nucili go, siedząc w kolasie, i radowali się niesłychanie.
Wszyscy byli weseli, nawet rodzice, którzy tak długo stawiali opór, uśmiechali się teraz, aż się temu powszechnie dziwiono.
Po weselu objął Knut gospodarstwo, a rodzice poszli na łaskawy chleb. Ale posiadłość była tak rozległa, że wszyscy zachodzili w głowę, jak Knut i Astrid dadzą sobie radę. W dodatku ogromne te dobra były dotąd dosyć licho administrowane i skutkiem tego gospodarstwo szwankowało. Knut zaczął od tego, że najął potrójną ilość czeladzi i robotników, wszystko urządził inaczej i włożył w to sumę, przekraczającą wyobrażenie mieszkańców doliny. Przepowiadano mu też niechybną ruinę.
Ale „cygan“, jak go i teraz jeszcze zwano, był wesoły i ta wesołość udzieliła się też jego żonie. Cicha dawniej, smukła dziewczynka rozrosła się i przemieniła w tęgą kobietę. Rodzice byli zadowoleni. Teraz dopiero zrozumieli wszyscy, że Knut wniósł do Tingvoldu coś, czego tu dotąd nie znano, mianowicie — kapitał obrotowy.
Zarazem wśród długich włóczęg swoich nabrał dużo doświadczenia. Umiał obchodzić się z towarem i utrzymywać robotników i służbę w dobrem usposobieniu i zachęcać do pracy. Wszystko złożyło się na to, że po latach dwunastu nie można było poznać dawnego Tingvoldu.
Budynki były nowe, ilość bydła potroiła się i wszystko wyglądało wyśmienicie, a Knut w długim szlafroku z piankową fajką w zębach spędzał wieczory przy szklance grogu z kapitanem, pastorem i wójtem.
Astrid podziwiała go jako najmędrszego, najdzielniejszego człowieka w całym świecie i sama opowiadała, że w młodych latach tylko dlatego popijał i brał udział w bijatykach, by o nim szeroko mówiono.
Szła za jego przykładem we wszystkiem, tylko nie chciała zmienić stroju i sposobu życia i zachowała swoje chłopskie ubranie i przyzwyczajenia. Knut godził się, by każdy żył, jak mu wygodniej, przeto i pod tym względem panowała miedzy nimi zupełna zgoda.
Spraszał znajomych, a Astrid im usługiwała. Zresztą ubierał się dosyć niepokaźnie, gdyż był za mądrym, by paradować swym majątkiem i żyć na wielkiej stopie. Niektórzy twierdzili, że przez grę w karty, oraz skutkiem stosunków i wpływu, jakie mu to daje, zarabia bez porównania więcej, niż się wydaje z pozoru, ale były to zapewne jeno plotki.
Mieli kilkoro dzieci, których dzieje nas nie obchodzą. Jeden tylko najstarszy, Endrid, spadkobierca majątku, przeznaczony był na to, by świetność rodu dalszym okryć blaskiem. Odznaczał się, jak wszyscy w rodzie, wielką pięknością, ale w głowie miał jeno tyle, ile starczyło na „domowy użytek“, co zdarza się nader często u dzieci bogatych rodziców.
Ojciec zauważył to zaraz i postanowił brakowi temu zapobiec przez wyśmienite wykształcenie. Z tego powodu wziął do domu nauczycieli i Endrid, zaledwo dorósł, musiał uczęszczać do szkoły rolniczej, która właśnie pod ten czas została znacznie ulepszona, a potem wysłany został do miasta.
Wrócił do domu, jako cichy, nieco naukami przemęczony chłopiec, ale nie przyswoił sobie tych nawyknień wielkomiejskich, jakich spodziewał się po nim ojciec. Nauka także nie bardzo mu szła do głowy.
Zarówno kapitan, jak i pastor posiadali mnóstwo córek, zaczęli tedy spekulować na bogatego młodzieńca i z coraz to większą uprzejmością traktowali Kmita i nadskakiwali mu. Ale się mocno przeliczyli, bowiem Knut ani myślał żenić syna z biedną córką kapitana, czy pastora, nie mającą pojęcia o wielkiem gospodarstwie i tak sobie nie wiele z tych zabiegów robił, że nawet nie uznał za stosowne przestrzec syna.
Nie było to zresztą potrzebne, bo Endrid wiedział dobrze zarówno, jak ojciec, że ich ród musi zostać w inny sposób podniesiony, że musi wchłonąć w siebie krew drugiego rodu, równego wiekiem i znaczeniem.
Na nieszczęście był ów młodzieniec nieco niezręczny i niezaradny w tych sprawach, tak, że wszyscy poczęli mu niedowierzać. Rozniosła się fama, że jeździ rozglądać się za dobremi partjami, a jeśli komuś raz taką łatkę przyczepią, to spotyka się z odmową, gdyż chłopi są płochliwi.
Endrid spostrzegł to odrazu, bo chociaż nie był bardzo sprytny, posiadał dużą zdolność odczuwania sytuacji. Zauważył też, że położenia jego nie poprawia zgoła to, iż się nosi po miejsku i paraduje ze swoją, jak ją zwano, „cygańską mądrością“. Miał dużo szlachetności i charakteru, oraz subtelności, przeto przykrości doznane tu i owdzie skłoniły go do stanowczego kroku. Wyzbył się miejskiego stroju i miejskich obyczajów, oraz manier i zaczął pracować u swego ojca, jako zwyczajny parobek.
Ojciec zrozumiał to wszystko, ba... prędzej jeszcze od syna, i poprosił żony, by na nic, co czyni, nie zważała i by udawała, że tego nie spostrzega wcale.
Nie mówiła przeto z synem o małżeństwie. Nikt nic dał mu poznać, iż dostrzega zmianę, jaka w nim zaszła. Przeciwnie, ojciec zaczął go coraz bardziej wtajemniczać w swe plany powiększenia zakresu gospodarstwa i jego udoskonalenia, wprowadzał go zwolna w szczegóły i dawał wskazówki tak, że powoli cały zarząd przeszedł w ręce Endrida.
I nie pożałował tego. Endrid pracował, lata mijały, zaczynał już teraz trzydziesty pierwszy rok życia, powiększył majątek ojcowski, a zarazem nabrał doświadczenia, pewności i śmiałości w interesach. Przez cały ten czas nie uczynił ani jednej próby starania się o jakąś dziewczynę, zarówno w sąsiedztwie, jak i innych okolicach i rodzice zaczęli obawiać się, że może całkiem sobie żeniaczkę wybił z głowy.
Ale tak nie było. W sąsiedztwie mieszkała pewna rodzina, dosyć zamożna, zaliczana do pierwszych rodów okolicy, której członkowie niejednokrotnie przedtem już wchodzili w związki małżeńskie z Tingvoldami. Była tam dziewczyna, z którą Endrid znał się dobrze już za lat dziecięcych i którą nawet lubił serdecznie. Niezawodnie zdawna już ją sobie upatrzył na żonę, gdyż w pół roku po jej konfirmacji zaczął się starać o jej rękę. Miała wówczas lat siedmnaście, a on trzydzieści jeden.
Randi — takie miała imię — nie wiedziała w pierwszej chwili, co ma uczynić. Zwróciła się do rodziców, a ci złożyli całą sprawę w jej własne ręce. Powiedzieli, że Endrid jest zacnym człowiekiem, co do majątku zaś, to nie może nigdzie znaleźć bogatszego męża. Coprawda różnica wieku jest znaczna i niewiadomo, czy podoła gospodarstwu na tak wielkim obszarze, oraz czy potrafi wżyć się w nieznane sobie stosunki. Sama musi to rozstrzygnąć i zadecydować — mówili — wszakże o nią samą tutaj wyłącznie idzie.
Randi pojęła, że rodzicom nie zależy, by powiedziała: tak, a nie chcą też, by odmówiła. Sama zaś nie wiedziała, co ma począć.
Udała się przeto wprost do matki Endrida, wiedząc, że ją lubi. Była pewna, iż matka wie o zamiarach syna, spostrzegła jednak ze zdumieniem, że jest inaczej, że nic nie wie. Matka uradowała się bardzo i najgoręcej zaczęła ją namawiać, nalegać nawet, by się zgodziła.
— Pomogę ci! — powiedziała. — Ojciec nie chce brać w tem udziału, ma dosyć dla siebie i nie chce, by dzieci czekały na jego śmierć. Podzieli się zaraz cały majątek, nam przypadnie cząstka, z której będziemy żyli, a po naszej śmierci i ona pójdzie do podziału. Widzisz przeto, że z naszej strony nie spotka cię żadna, przeciwność.
Tak, Randi wiedziała, że Astrid i Knut są to ludzie dobrzy i mądrzy.
— I Endrid — dodała matka — jest mądry i dobry!
W istocie tak było i Randi nie obawiała się żadnych, przykrości z jego strony. Nie była tylko pewna, czy zdoła wżyć się w stosunki.
W kilka dni później wszystko zostało ułożone. Endrid był zadowolony i rodzice również. Rodzina narzeczonej zażywała szacunku, dziewczyna była piękna i rozumna, tak, że pod tym względem stanowiła może najlepszą partję w całej okolicy.
Wesele, które rodzice stron obu ułożyli, miało odbyć się w jesieni, bo nie było powodu zwlekać z tem długo.
Ale ludzie nie wzięli tej sprawy w ten sposób, co sami zainteresowani. Osądzono powszechnie, że młoda, ładna dziewczyna „sprzedała się“. Była tak młoda, że zaledwo siedziała, co znaczy małżeństwo, i stary Knut pchnął syna w konkury przedtem, zanim inni spostrzegli się, że dziewczyna jest dojrzała. Wszystko przypisywano jego chytrości.
Coś niecoś z tej gadaniny doszło do uszu Randi, ale Endrid okazywał jej tyle miłości i czynił to w sposób tak pokorny niemal, że nie chciała z nim zrywać. Mimo to stosunki ich się oziębiły nieco. Rodzice słyszeli oczywiście te plotki i zawistne uwagi, ale udawali, że nic nie wiedzą i uznali, że wszystko jest w porządku.
Wesele miało być szumne, dlatego nawet może, by zadać kłam pogłoskom i samej Randi było to na rękę. Zaproszono oczywiście także zwykłych towarzyszy Knuta, kapitana, pastora i wójta z rodzinami i mieli oni wziąć udział w pochodzie weselnym do kościoła.
Z tego powodu nie chciał Knut muzykantów. Uważał to za zwyczaj przestarzały i zanadto chłopski. Ale Astrid obstawała przy tem, by rodzinny marsz towarzyszył państwu młodym zarówno w pochodzie ślubnym jak i z powrotem. Zanadto kochała ten marsz, by miała go nie przypomnieć sobie na weselu własnego syna.
Knut nie zajmował się — poezją i tym podobnymi rzeczami, przeto zostawił wolną wolę żonie, a Astrid dała znać rodzicom Randi, by zamówili muzykantów i kazali im grać dawny marsz, który długo spoczywał w zapomnieniu, bo pokolenie ostatnie pracowało w ciszy, bez muzyki i śpiewek. Przyszedł jednak czas właściwy i marsz wrócić musiał do swych praw.
W dniu wesela padał, niestety, zimny, jesienny deszcz i muzykanci, nie odegrawszy pod dachem marsza, w chwili wychodzenia orszaku, musieli pochować skrzypki. Wydobyli je z ukrycia dopiero w chwili, gdy usłyszano dzwony kościelne, a i tak musiał za każdym z nich stać chłopiec z parasolem. Skuleni pod tym nakryciem, trzęsąc się z zimna, rżnęli dzielnie starodawnego marsza.
Naturalnie w tych warunkach, w gęstem, mokrem powietrzu nie mógł rozbrzmiewać wesoło, to też orszak ślubny wcale nie miał radosnego nastroju. Pan młody siedział skulony z cylindrem na kolanach, w kapuzie na głowie. Miał na sobie kaftan z jałowiczej skóry i trzymał parasol nad panną młodą, spowitą w niezliczoną ilość chustek, osłaniających suknię ślubną i wianek mirtowy, oraz welon. Była ona w tem wszystkiem raczej podobna do kopy siana, niż do ludzkiej istoty.
Przybyli nakoniec. Podjeżdżał wóz za wozem. Mężczyzni ociekali od wody, kobiety okryte były chustkami, a cały orszak podobny był do maskarady tak, że nie widziano ani jednej znajomej twarzy, tylko same pochylone pałuby złożone ze szmat i skór.
Przed kościołem był wielki tłum. Wszyscy zbiegli się, by widzieć wspaniały orszak weselny. Na widok zajeżdżających rozległy się śmiechy, zrazu ciche, potem coraz śmielsze i głośniejsze.
Przed udaniem się do kościoła musiano nieco uporządkować stroje. Wozy stanęły przeto przed wielkim budynkiem. Pod jego ścianą stał właśnie przekupień wędrowny, wesoły drapichrust, imieniem Aslak. Wlazł, by lepiej widzieć, na wóz siana, wsunięty pod przybudówkę dla ochrony przed deszczem. W chwili, kiedy pannę młodą zesadzano z wozu, roześmiał się Aslak i zawołał głośno:
— Niech mnie djabeł porwie, jeśli stary Ole dzisiaj za grosz ma radości, słysząc swój marsz weselny!
Ludzie roześmiali się. Przeważna liczba uczyniła to skrycie, ale tem lepiej zrozumieli wszyscy, o co idzie Aslakowi i co znaczy jego powiedzenie.
Kiedy rozebrano pannę młodą z całej masy chustek, spostrzeżono, że była blada. Płakała, próbowała się uśmiechać, znowu wybuchała płaczem i nakoniec oświadczyła krótko i węzłowato, że nie pójdzie do kościoła.
Nastało zamieszanie, a Randi musiano położyć do łóżka, gdyż dostała takiego ataku płaczu, że wszyscy zatrwożyli się o jej zdrowie. Rodzice stali u jej łoża i kiedy ich poprosiła, by jej nie zmuszali do ślubu, oświadczyli, że może czynić, co jej się podoba i co uważa za stosowne.
Nagle ujrzała Endrida. Nie widziała w życiu nic podobnie nieszczęśliwego, wprost bezradnie zrozpaczonego, jak ten człowiek. Gdyby wykonała swój zamiar, zniszczyłaby całą jego przyszłość. Obok niego stała matka. Nie powiedziała nic i twarz jej nie drgnęła nawet. Ale łza jedna za drugą toczyła się po jej policzkach i patrzyła bez przerwy na Randi. Wówczas dziewczyna podniosła się na łokciach, przez chwilę patrzyła przed siebie, łkając cicho, a potem powiedziała:
— Nie... nie... pójdę... zaraz pójdę!
Padła znów na łóżko, płakała przez chwilę gorzko, potem jednak wstała. Prosiła tylko, by nie grano marsza i wogóle nic, a życzeniu jej stało się zadość. Odprawiono zaraz muzykantów, ale źle uczyniono, bo, wmieszawszy się w tłum, powiększyli tylko plotkowanie.
Bardzo ponuro wyglądał udający się do kościoła orszak weselny. Deszcz sprawił coprawda, że zarówno twarz panny młodej, jak i pana młodego nie były wystawione na ciekawość gawiedzi, aż do samych drzwi kościelnych, ale czuli, że idą przez pletnie i że sami nawet członkowie orszaku odczuwają wielką przykrość, iż muszą się tutaj znajdować.
Grób starego Ole, znanego ogólnie muzykusa, znajdował się w pobliżu drzwi kościelnych. Istniała cicha umowa wśród mieszkańców doliny, że ten grób winien być stale utrzymywany w porządku. To też ile razy zbutwiał krzyż, zaraz zjawiał się nowy. A każdy miał kształt koła, z którego wychodziły cztery ramiona, niby sprychy. Tak nakazał sam Ole. Grób mieścił się w pełnem słońcu i rosły na nim polne kwiaty.
Każdy, kto raz spojrzał na ten grób, wiedział od jednego, lub drugiego znajomego, że pewien botanik, który przybył tutaj na koszt państwa i zbierał wszystkie kwiaty, rosnące w całej dolinie dla zbadania, jakie się w niej mieszczą, znalazł na tym właśnie grobie takie gatunki, jakich niepodobna wykryć w obwodzie kilkunastu mil wokoło.
Miało to ten skutek, że chłopi, spoglądający dotąd z pewną pogardą na to, co zwali poprostu zielskiem, lub chwastem, teraz z pewnego rodzaju szacunkiem; a nawet zabobonną trwogą rzucali oczyma na kwiaty. Niektóre były rzeczywiście dziwnie piękne.
Kiedy młoda para przechodziła koło grobu, uczuł Endrid, że dłoń Randi silnie zadrżała w jego uścisku. Wydało jej się bowiem, że Ole Haugen dnia tego wstał z grobu i stoi tuż obok niej jako duch. Rozpłakała się, płacząc weszła do kościoła i płakała jeszcze w chwili, gdy zajęła swoje miejsce.
W ten sposób, jak dawno pamiętali najstarsi, nie wchodziła do kościoła tego jeszcze żadna panna młoda.
Siedziała i czuła doskonale, że teraz potwierdza się głucha wieść, krążąca wszędzie, iż się „sprzedała“. Niesłychany wstyd, jaki stąd spadał na rodziców, sprawił, że skamieniała na chwilę ze strachu i łzy przestały płynąć z jej oczu.
Ale przy ołtarzu jakieś słowo pastora, opacznie zrozumiane, wprawiło ją w straszne podniecenie i naraz przygnębiło ją wszystko to, czego doznała w ciągu tego dnia. Wydało jej się, że odtąd nie będzie śmiała spojrzeć ludziom w oczy, a zwłaszcza własnym rodzicom.
Pod tem wrażeniem zostawała przez całą resztę dnia i nie mogła też siedzieć przy stole podczas uczty weselnej, a gdy ją prośbami i pogróżkami zmuszono, by siadła wieczorem do stołu, zepsuła nastrój całego towarzystwa i musiano ją w końcu położyć do łóżka.
Wesele, które miało trwać cały tydzień, skończyło się smutnie tego samego jeszcze wieczora.
— Panna młoda zasłabła! — tak powiedziano wszystkim.
Mimo, że nikt temu nie wierzył, było to jednak zupełną prawdą. Randi nie była zdrową i nigdy nie odzyskała zdrowia a skutkiem tego dała życie chorowitemu dziecięciu.
Rodzice kochali je, oczywiście, bardzo, goręcej może nawet niż gdyby było zdrowe, bo uważali siebie samych za winowajców. Nie zajmowali się nikim i niczem poza dzieckiem. Nie chodzili nawet do kościoła, bojąc się ludzi. Przez dwa lata pozostawił im Bóg tę pociechę, a potem pozbawił ich i tego.
Pierwszą myślą, która im przyszła, gdy ocknęli się z oszołomienia bólu — było to, że zapewne nadmiernie kochali swe dziecko i dlatego je właśnie stracili. Gdy niedługo potem przyszło na świat drugie, obawiali się kochać je, unikali poprostu tej miłości, która zabija. Ale dziecko, zrazu słabowite, zmężniało potem i przyszło do siebie, tak, że przemogli strach i otoczyli je gorącą miłością. I znowu poweselało wszystko w ich domu i duszy. Gdy patrzyli na to drugie dziecko, zapominali na chwilę o pierwszem. Gdy doszło do dwu lat życia, — zmarło nagle.
Są na świecie wybrańcy cierpienia, jak są wybrańcy szczęścia. Ci pierwsi żyją zazwyczaj samotni i nie potrzebują ludzi. Świadczą oni wymownie, że istnieje jeszcze w sercach wiara i rezygnacja. Teraz jeszcze bardziej, niż przedtem zwrócili się do Boga i obcowali wyłącznie z nim. Życie w Tingvoldzie płynęło cicho oddawna, teraz stało się tam tak uroczyście, jak w kościele przed ukazaniem się kapłana. Pracowali jednostajnie i bezgłośnie, a w godzinach odpoczynku modlili się i myśleli o pomarłych dzieciach swoich. Tej monotonji nie przerwał wcale fakt, że Randi niebawem urodziła znowu córkę. Dwaj poprzedni, chłopcy, zabrali z sobą całą miłość rodziców, trzecie dziecko było i z tego powodu mniej pożądanem, iż było córką. Zresztą nie wiedzieli, jak długo pożyje. Ale zdrowie i pogoda matki, jaką się cieszyła przez całe niemal ostatnie dwa lata, aż do śmierci drugiego chłopca, wyszły trzeciemu dziecku na dobre.
Okazało się, że była to dziewczynka niezmiernie wesoła, żywa i posiadała w pączku całą piękność matki. I znowu zakradła się pokusa do ich serc. Osamotnieni, zaczęli wahać się, czyby nie zbudować na nowej podstawie szczęścia i wesela. Czekali fatalnego drugiego roku życia córki, a gdy minął szczęśliwie, wydało im się, że uzyskali od Boga jeno krótką zwłokę. Nie mieli odwagi uwierzyć.
Rodzice żyli zdala od nich, albowiem nastrój obojga nie znosił pociechy ze strony innych i cudzej wesołości. Pozatem Knut był światowcem, człowiekiem żywym, ruchliwym, nie mógł długo wytrzymać w domu żałoby, nie mógł też zmusić się do punktualnego uczęszczania na nabożeństwo i śpiewania nieskończonych psalmów. Przeniósł się tedy do innego folwarku, który posiadał i dotąd wypuszczał w dzierżawę. Objąwszy gospodarstwo, urządził wszystko tak wyśmienicie i pięknie dla swej umiłowanej Astrid, że, mimo, iż przywiązana była do Tingvoldu, została na nowem locum i śmiała się wraz z mężem, miast płakać z synem i synową.
Pewnego dnia przybyła Astrid w odwiedziny do synowej. Zobaczyła małą Mildrid i przekonała się, że dziecko pozostawione jest samemu sobie, gdyż matka boi się poprostu dotknąć córki. Podobnie, gdy się zjawił ojciec, zauważyła, że patrzy na nią ponuro i waha się, czy ma jej okazać przywiązanie, mimo, że była jedynaczką i posiadała jego serce.
Nie powiedziała nic, ale, powróciwszy do swego ukochanego Knuta, przedstawiła mu szczegółowo cały stan rzeczy. Sprawy szły bardzo złym torem wedle jej zdania i powzięła przekonanie, że — tam — jest jej miejsce. Mała Mildrid musi mieć kogoś, któryby był jej radością i komuby mogła oddać swe serduszko, bo szkoda, by zmarniała dziewczynka taka śliczna i dobra.
Knut, nawykły szanować i cenić zdanie żony, spakował manatki i przeniósł się z powrotem do Tingvoldu, o którego całość zaczął się zresztą także obawiać.
Mildrid dostała się więc pod opiekę dziadków, którzy uczyli jej rodziców, jak należy kochać dzieci. Gdy Mildrid miała lat pięć, narodziła się jeszcze jedna córka, która otrzymała imię Beret i Mildrid pozostała na wyłącznej pieczy Astrid i Knuta.
Teraz odważyli się nieszczęśliwi rodzice znowu żyć i wierzyć. Przyczynił się bardzo do tego inny nastrój, jaki teraz zapanował w całym domu. Po stracie drugiego dziecka, widzieli wszyscy zapłakane oczy obojga, ale płaczu ich nie widział nikt, gdyż się z tem kryli.
Spokojne, bogobojne życie w Tingvoldzie utrzymywało służbę na folwarku w stosunku pełnym czci dla właścicieli i wszyscy chwalili swych chlebodawców. Czuli to oni sami. Zrazu rzadko, potem coraz częściej zaczęli ich odwiedzać krewni i przyjaciele i wizyty nie ustawały mimo, że ich nie oddawali.
Nie byli w kościele od dnia ślubu. Komunję przyjmowali u siebie w domu, sami też odprawiali nabożeństwo. Ale gdy przyszła na świat druga dziewczynka, zapragnęli trzymać ją sami do chrztu i odważyli się pójść do kościoła. Byli razem na grobach swych chłopców i nie sprawiło to na nich przygnębiającego wrażenia. Przystanęli też w milczeniu nad mogiłą Ole Haugena, a wszyscy spotykani okazywali im szacunek.
Ale żyli dalej cicho i samotnie i święta cisza zaległa ich dom.
Mała Mildrid przebywała u babki. Pewnego dnia zaczęła niespodzianie śpiewać — marsz weselny. Astrid, przerażona, przerwała jej i spytała kto ją tego nauczył. Dziecko odparło, że nauczyło się od niej samej.
Stary Knut, będący właśnie w pokoju, wybuchnął serdecznym śmiechem. Słyszał on niejednokrotnie jak żona nuciła sobie zcicha przy robocie ów marsz rodzinny. Ale prosili oboje małej, by nigdy nie śpiewała tej melodji przy rodzicach, gdyż sprawiłoby im to wielką przykrość. Dziecko spytało, jak zwykle lubią pytać dzieci:
— Dlaczego?
Ale nie otrzymało na to odpowiedzi.
Pewnego dnia usłyszała Mildrid, że nowo przybyły parobczak, rąbiąc drzewo w podwórzu, śpiewał zabronioną pieśń. Powiedziała to babce. Babka usłyszała to również i rzekła:
— Ten chłopak nie zagrzeje tu miejsca!
Nazajutrz parobczak został oddalony. Nie powiedziano mu dlaczego — otrzymał zapłatę i musiał się wynosić.
Ale rozciekawiło to małą Mildrid do tego stopnia, że nie dawała babce spokoju, póki jej nie opowiedziała historji owego marsza weselnego.
Ośmioletnia dziewczynka zrozumiała wszystko doskonale, a czego nie pojęła zrazu, wyjaśniło jej się potem. Marsz oddziałał tak na jej wiek dziecięcy, jak nic innego i siła ta przetrwała przez całe życie. Unormowało to jej stosunek do rodziców.
Dzieci odgadują wszystko instynktem w najmłodszych nawet latach i mają dużo współczucia dla nieszczęśliwych. Mildrid pojęła, że rodzice pragną ciszy. Nie przyszło jej to z trudnością. Byli oni tak łagodni, mówili ciągle przyciszonym głosem o wielkim przyjacielu dzieci, który mieszka w niebie, że czar jakiś kładł się na całym pokoju i całym domu.
Dzieje marsza weselnego pozwoliły jej wniknąć w cierpienia rodziców i przejścia ich życia. Tych bolesnych wspomnień nie tykała nigdy, omijała je troskliwie i stała się powściągliwą, bogobojną, prawdomówną i pracowitą. Delikatności tej wyuczyła także siostrę swą, Beret, gdy zaczęła podrastać — bo instynkt wychowawczy kobiecy budzi się nader wcześnie w dziewczętach.
Zato gdy była z dziadkami, wybuchała w niej radość życia i żądza ruchu, które musiała kryć przed rodzicami. Tutaj śpiewano, tańczono, grano i rozpowiadano sobie przeróżne bajki. Dorastające dziewczęta dzieliły swój czas między kochanych, cichych rozmodlonych rodziców, a wesołych, ochoczych, szczodrobliwych dziadków. Żadna strona nie była nigdy pokrzywdzoną. Często rodzice sami zachęcali córki, by szły poweselić się ze starymi, a ci znowu po zabawie odsyłali je rodzicom, napominając, by się zachowywały cicho i były „rozsądne“ w pokojach rodzicielskich.
Dziewczyna kilkunastoletnia, biorąca w opiekę siedmioletnią siostrę i wtajemniczająca ją we wszystkie swe myśli i uczucia, może być pewną zupełnego przywiązania i oddania się młodszej. Ale ta młodsza dojrzewa przed czasem skutkiem tego stosunku. Mildrid pozyskała miłość Beret, a sama nauczyła się pobłażania, towarzyskości, nabyła zdolności odczuwania innych i umiejętności pocieszania, co jest sztuką bardzo trudną.
Nie mamy nic więcej do powiedzenia o tych czasach i wracamy do Mildrid dopiero, kiedy skończyła lat piętnaście. W onym to czasie zmarł stary Knut. Stało się to prędko i śmierć miał lekką. Niemal nie było przejścia między życiem a śmiercią. Siedział w izbie, śmiał się i żartował, a za chwilę był już nieboszczykiem.
Od tej pory całą radością Astrid było widzieć siedzącą u stóp swych na małym stołeczku ukochaną Mildrid. Stołeczek był już dla niej za mały, ale nawykła doń z czasów dziecięcych. Siedziała tak godzinami, a babka opowiadała jej o dziadku, albo razem nuciły sławetny marsz weselny. Słysząc go, Astrid widziała wyraziste rysy twarzy i ciemne włosy Knuta. Śledziła go jak szedł z bydłem na hale, jak trąbił na lurze ów marsz, potem widziała się obok niego na wozie,jadącą do kościoła... słowem przy dźwiękach niezapomnianych tonów odżywała przed oczyma jej duszy cała długa, szczęsna przeszłość.
Inaczej oddziaływały te tony na duszę Mildrid. Siedząc pewnego dnia u stóp Astrid, dziewczyna spytała nagle samej siebie:
— Czy i mnie zagrają kiedyś tego marsza? — Od momentu, kiedy pytanie to zjawiło się w jej umyśle, z każdym dniem nabierało wyrazistości i przenikało głębiej. Marsz weselny stał się dla niej symbolem niepojętego, mieniącego się tęczowo, urocznego szczęścia. Widziała się przystrojoną w djadem ślubny, a od nieba płynęło coś, niby welon, w nieprzejrzaną dal przyszłości, stało się długą drogą, na którą wstąpić miała.
Mildrid miała lat szesnaście i pytała:
— Czyż kiedyś przy dźwiękach tego marsza pojadę u boku jakiegoś pięknego młodzieńca?... Rodzice za mną postępują weseli... tłum ludzi śle pozdrowienia... wysiadamy... wychodzimy z owego domu, gdzie tak płakała matka... mijamy zarośnięty kwiatami grób Ole Haugena... idziemy do ołtarza szczęśliwi, upojeni... O, gdybym też kiedyś mogła ojcu i matce sprawić tyle radości! — Jej młodociane serduszko rozkoszowało się obrazami fantazji, damą i miłością dla biednych, posmutniałych rodziców.
Te wszystkie myśli swoje zwierzyła siostrze. Potem przyszły nowe i coraz to nowe, a wszystkie dzieliła z Beret, która zaczynała dwunasty rok życia. Beret spostrzegła niebawem, że jest osamotniona, że coś ją od siostry odsuwa. Nie wiedziała, że to były właśnie owe myśli, których w całej pełni odczuć nie mogła, a spostrzegła to dopiero, gdy ją wyparła — inna dziewczyna. Była to niedawno zaręczona krewna, ośmnastoletnia Inga, mieszkająca w sąsiedztwie.
Ile razy widziała Beret, jak Mildrid wędruje z Ingą po polach, objąwszy ją wpół, jak to czynić lubią dziewczęta — tyle razy uczuwała taką zazdrość, że łzy spływały jej z oczu.
Mildrid zaczęła uczęszczać na naukę konfirmacyjną. Przy tej sposobności zapoznawała się z innemi dziewczętami swego wieku i nowe znajome zjawiały się w Tingvoldzie niemal każdej niedzieli. Spacerowały wówczas po polach, albo przesiadywały u babki. Tingvold było dla młodzieży nader pożądanem, ale zamkniętem i niedostępnem miejscem. Wpuszczano tam tylko niektóre dziewczęta, odznaczające się cichem, łagodnem usposobieniem, a Mildrid, sama będąc taką, dobierała pokrewne sobie duchem przyjaciółki.
W onym czasie młodzież lubiła śpiewać. Nie zawsze tak bywa i nie jest to wcale objaw przypadkowy. I zawsze w takim czasie ogólnego wesela zjawiają się przywódcy, którzy stoją na czele z chorągwią ochoty. Zdarzyło się, że ponad wszystkich wybił się właśnie potomek starego Ole Haugena.
Nigdy nie wygasa i wygasnąć nie może sztuka u ludu, u którego raz, choćby przed setkami lat, przejawiła się dążność ogólna, ogarniająca mężczyzn i kobiety, starych i młodych — wyrażania swych najistotniejszych, najbezpośredniejszych uczuć w śpiewie, czy poezji, rzuconej na podkład muzyki, to jest w pieśni, której słowa powstały na rodzimym gruncie. Choćby pozornie przygasła, to tkwi tu, czy tam i zbudzić ją można łacno.
W dolinie Tingvoldu śpiewano i układano pieśni od niepamiętnych czasów, a Ole Haugen nie powstał z niczego i nie nadarmo urodził się tutaj. Wnuk jego prawowity spadkobierca, był tym, który otrzymał dar pieśni. Syn Ole Haugena był dużo młodszy od córki, która wyszła za właściciela Tingvoldu tak, że trzymała go do chrztu już jako mężatka i matka.
Po różnych, zmiennych kolejach losu, jako stary już człowiek, otrzymał w spadku mały kawałek ojcowskiej ziemi u podnóża gór i — dziwna rzecz — dopiero wówczas pojął żonę. Miał kilkoro dzieci, a pośród nich syna, który na chrzcie otrzymał imię Jana. On odziedziczył zdolności dziada, ale nie grywał na skrzypcach jak on, tylko śpiewał stare i układał nowe piosenki.
Skłonność ową wrodzoną powiększyła jeszcze okoliczność, że chociaż żył wśród ludzi doliny, mało kto go znał osobiście. Byli tacy, którzy go nigdy nie oglądali na oczy mimo, że śpiewali jego pieśni. Ojciec Jana był zawołanym myśliwym i chłopcy nie dorośli jeszcze, a już brał ich ojciec ze sobą do lasu, w góry i tam, uczepiony do jakiejś turni, uczył ich celować i strzelać, a największą radością malców było, gdy mogli ubić zwierzynę, któraby mogła pokryć wydatek na proch i śrut zużyty.
Tyle ich tylko zdołał wykształcić. Żona zmarła wkrótce po nim, a opuszczone i pozostawione samym sobie dzieci musiały własnym przemysłem zarabiać na chleb powszedni. I to czynili. Chłopcy polowali, dziewczęta uprawiały niewielki kawałek pola u stóp góry i do rzadkości wielkich zaliczano, kiedy któreś z nich pokazało się w dolinie.
Zdarzało się to zaledwo kilka razy do roku, bo w zimie ścieżki leśne były zasypane śniegiem, a zima trwała tam długo. Zadawalniali się wędrówkami do miasta, gdzie sprzedawali upolowaną zwierzynę i skóry, lub wysyłali dalej w świat, a w lecie zarobkowali jako przewodnicy, wędrując po górach z turystami, którzy coraz to napływali w te okolice.
Osiedle ich położone było najwyżej i słynęło szeroko z doskonałego górskiego powietrza, bardzo korzystnego dla cierpiących na piersi, a wiadomo, że niema lekarstwa na tę chorobę ponad powietrze. To też z roku na rok coraz to więcej kuracjuszów zarówno z doliny, jak i okolicy i miasta udawało się do Haugenów, a często trafiali się przybysze z zagranicy, ludzie majętni i nie liczący się z groszem. Haugenowie urządzili dla nich kilka stancyj, ale wnet wszystkie się zapełniły.
Biedna do niedawna rodzina, żyjąca zaledwo, doszła w krótkim czasie do dobrobytu, a częste obcowanie z ludźmi światłymi i wykwintnymi wpłynęło bardzo dodatnio na ich zachowanie i podniosło wykształcenie. Umieli się nawet rozmówić od biedy w obcych językach. Przed kilku laty nabył Jan od rodzeństwa rodzinne osiedle, wyposażył siostry i spłacił braci, tak że całe gospodarstwo było teraz wyłączną jego własnością. W onym czasie miał dwadzieścia ośm lat.
Nigdy nie był w Tingvoldzie i noga jego tam nie postała. Ani Randi, ani Endrid nie zabraniali mu tego, ale nie mogli ścierpieć zarówno odwiedzin krewnych, jak marsza weselnego. Przy jakiejś sposobności dowiedział się o tem ojciec Jana, a Jan zabronił surowo rodzeństwu pokazywać się w Tingvoldzie.
Ale żądne śpiewek tingvoldzkie dziewczęta marzyły o tem ustawicznie, by go poznać i wstydziły się wprost za rodziców, że unikają stosunków z ubogą rodziną swoją. To też rozmawiano tam o Janie, jego braciach i jego pieśniach dużo, chętniej i częściej, niż o czemkolwiek innem. Śpiewano je bez końca, dobijano się o nowe, bębniono i wygrywano je z zapałem i dziewczęta knuły bez końca fantastyczne, nieziszczalne plany, jak postąpić, by raz nakoniec zobaczyć wesołego górala Haugena.
Onego to rozśpiewanego, wesołego czasu, została Mildrid konfirmowaną i miała teraz około siedmnastu lat. Przedtem, a i jakiś czas potem także, życie jej płynęło cicho i spokojnie, ale z wiosną zmieniło się wszystko, bowiem miano posłać ją w lecie z bydłem na hale. Tak czyniły z reguły wszystkie dziewczęta po konfirmacji. Mildrid uradowała się bardzo, zwłaszcza że ukochana jej Inga miała udać się właśnie na halę sąsiednią.
Odtąd nie mogła znaleźć sobie miejsca w domu, pragnęła zaraz udać się w góry. Gdy tam przybyła wraz z Beret, na której nieznany świat uczynił wielkie wrażenie, ogarnął ją znagła dziwny niepokój. Zajęła się gorliwie bydłem, dojem i pracą w mleczarni, ale miała pozatem dużo wolnego czasu i nie wiedziała co z nim zrobić. Po całych godzinach przesiadywała z Ingą, która jej opowiadała o swoim narzeczonym. Słuchała czasem chętnie, to znowu przez kilka dni unikała przyjaciółki. Gdy się Inga pokazała, radość jej była wielką i zasypywała ją czułościami, jakby chciała nagrodzić oziębłość, ale po krótkim czasie miała jej dość.
Z siostrą mówiła teraz rzadko i gdy Beret zadawała jej pytania, odpowiadała krótko: tak, lub — nie! Biedna Beret płakała często, odchodziła do bydła i włóczyła się z pastuchami po halach. Mildrid czuła, że w tem wszystkiem coś tkwi i że stosunek jej do siostry zmienił się, ale mimo usiłowań nie mogła nawiązać serdecznych nici.
Pewnego dnia siedziała w pobliżu kamiennego wału, brzeżącego pastwisko. Kilku pastuszków skorzystało z jakiejś okazji, by opuścić młode jałowice i pójść bąki zbijać, musiała je tedy paść sama. Było to już około południa i słońce dogrzewało. Siedziała w cieniu pod skałą, porosłą krzewiną. Zdjęła gorset i wzięła się do roboty na drutach. Czekała na Ingę. Nagle usłyszała za sobą szelest:
— Idzie! — powiedziała do siebie i obejrzała się.
Ale hałas był za silny, by go mogła sprawić Inga, gałęzie się rozsunęły, pękły grubsze konary i Mildrid zerwała się, pobladła i przerażona. Ujrzała coś kosmatego, wielkiego, z dwoma świecącemi punktami oczu...
— To niedźwiedź! — pomyślała.
Chciała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć głosu z gardła. Chciała uciekać, ale nie mogła się ruszyć z miejsca.
Nagle owa postać kosmata podniosła się, wyprostowała i Mildrid ujrzała przed sobą rosłego, krępego mężczyznę w futrzanej czapce na głowie i strzelbą w ręku.
Stał i patrzał na nią bystro, a oczy mu błyszczały. Potem oczy te przygasły, przeskoczył kilka złomów skalnych i stanął przed nią na łące.
Nagle coś dotknęło jej nogi. Krzyknęła i spojrzała. To był pies, którego nie zauważyła dotąd.
— O! — powiedziała. — Myślałam, że to niedźwiedź, idący przez haszcze, i przelękłam się strasznie!
Spróbowała uśmiechnąć się.
— Nicby to nie było dziwnego! — zauważył, a głos jego brzmiał miękko i melodyjnie. — Właśnie razem z Kwasem jesteśmy na tropie niedźwiedzia, to jest byliśmy, gdyż przepadł tutaj gdzieś w pobliżu, a jeśli prawdą jest, że i mnie towarzyszy jakaś potwora, to jest nią niezawodnie niedźwiedź!
Wśród ludu norweskiego utrzymuje się dotąd mniemanie, że każdemu człowiekowi towarzyszy niewidzialnie dzikie zwierzę, będące wyrazem jego charakteru.
Roześmiał się. Mildrid patrzyła nań. — Cóż to za człowiek? — myślała. — Wysoki, śmigły, o szerokich barach i oczach, tak zmiennych, że nie można w nie patrzyć ni przez chwilę... I zjawił się przed nią tak nagle wraz z psem i strzelbą, jakby z podziemi wyrósł!
Była nieco przerażona i miała zamiar krzyknąć:
— Idź sobie!
Ale miast tego sama cofnęła się kilka kroków i spytała drżącym głosem:
— Któżeś ty?
— Jan Haugen! — odparł napół przytomny, bo spojrzeniem śledził właśnie psa, który, jak się zdało, odnalazł trop.
Zwrócił się żwawo ku niej, by się pożegnać, ale gdy na nią spojrzał, ujrzał, że zaczerwieniła się cała. Policzki, szyja, piersi... wszystko było czerwone, jak krew.
— Cóż ci to? — spytał zdumiony.
Nie wiedziała co począć, czy uciekać, czy się odwrócić, czy siąść.
— A ty kto jesteś? — spytał Jan.
Znowu oblała ją krew... Wszak powiedzieć kto jest, to znaczy wyznać wszystko!
— Któżeś ty? — spytał ponownie, jakby to całkiem naturalne pytanie koniecznie domagało się odpowiedzi.
I nie mogła mu odmówić. Zawstydziła się bardzo za rodziców i siebie samą, że mogli wszyscy zaniedbać tak własną rodzinę. Musiała powiedzieć.
— Mildrid Tingvold! — szepnęła cicho i wybuchnęła płaczem.
Jan doznał dziwnego wrażenia.
Więc to — ona? Coprawda nie miał powodu żywić dla mieszkańców Tingvoldu zbyt przyjaznych uczuć i zapewne nie byłby się ukłonił nawet nikomu z nich, gdyby to od niego zależało, — ale to, co miał przed sobą, wyglądało zgoła inaczej.
Patrzył zdumiony. Przyszło mu na pamięć, jak przez mgłę, opowiadanie ojca o tem, jak to jej matka płakała przed ślubem...
— Może to już dziedziczne? — pomyślał i chciał odejść.
— Przebacz! — powiedział. — Nie chciałem cię przestraszyć — dodał i ruszył w ślad za psem. Szedł stromą ścieżyną bokiem hali.
W chwili, kiedy się odważyła spojrzeć, stanął właśnie na szczycie wzgórza i obejrzał się, chcąc ją raz jeszcze zobaczyć. Trwało to jeno moment, bo zaraz pies zaczął naszczekiwać po drugiej stronie, przeto drgnął, chwycił strzelbę i pobiegł spiesznie.
Mildrid stała jeszcze na tem samem miejscu i patrzyła w punkt, gdzie zniknął, gdy padł strzał.
— Czyż to niedźwiedź? — pomyślała. — Więc był tak blisko?
Wspięła się na wzgórze, gdzie on stał przed chwilą, przysłoniła oczy dłonią od słońca i spojrzała. Napoły zakryty krzakiem, klęczał pochylony nad wielkim niedźwiedziem.
Nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, przybiegła doń szybko. Uśmiechał się, widząc, że nadchodzi i głosem cichym, właściwym ludziom, którzy żyją samotnie, opowiadał jej jak się stało, że mógł stracić ślad niedźwiedzia, chociaż był tak blisko. Tłumaczył jej, dlaczego pies nie mógł zwęszyć zwierza mimo, że stał o kilka kroków od niego.
Słuchała, zapominając o swych głupich łzach, a on wyjął nóż, chcąc go zaraz sprawić. Mięso nie miało w tej porze roku żadnej wartości, umyślił je zakopać, a zabrać tylko skórę.
Pomagała mu w tej pracy jak mogła. Potem pobiegła do koleby, przyniosła siekierę i rydel i, chociaż bała się niedźwiedzia i brzydki odór zapierał jej oddech, nie zaprzestała pomagać, aż wszystko było skończone.
Tymczasem nadeszło południe, a on sam zaprosił się do niej na obiad. Umył się sam, potem opłókał skórę, co nie było małą pracą, a ukończywszy całą tę operację, zaczął z kolei jej pomagać, gdyż ku wielkiemu wstydowi spostrzegła, że nie dokonała wszystkiego co trzeba.
Rozmawiali o tem i owem. Mówił z łatwością, lekko, przyjemnie, a głos jego był cichy, jak zawsze głos samotników. Mildrid odpowiadała krótko. Siedziała naprzeciwko niego przy stole i widok Jana sprawiał, że ani jeść, ani mówić nie mogła. Często też zapadało milczenie. Gdy się posilił, obrócił się na stołku, nabił fajkę tytuniem i zapalił. Teraz i on stał się małomówny, a po chwili wstał z miejsca.
— Mam daleką drogę do domu! — powiedział, wyciągając do niej rękę, i dodał:
— Czy codziennie siadujesz tam, gdziem cię dzisiaj spotkał?
Długo trzymał jej dłoń w swojej, jakby czekał odpowiedzi. Nie śmiała nań patrzeć, a tem mniej mówić. Naraz uczuła serdeczny uścisk.
— Dziękuję ci za dzień dzisiejszy! — rzekł łagodnym głosem i, zanim mogła przyjść do siebie, odszedł. Po chwili widziała, jak kroczy przez halę ze skórą niedźwiedzia na ramieniu, strzelbą w ręku i psem przy boku. Postać jego rysowała się na horyzoncie, bo skały leżały pobok, a szybki krok niósł go żwawo w dal. Wyszła przed dom i śledziła go oczyma, aż zniknął za jakiemś drzewem.
Teraz dopiero zauważyła, że serce jej bije gwałtownie, tak gwałtownie, iż musiała przyciskać je rękami. Po chwili leżała na trawie, a przez myśl jej zaczęły się przesuwać wszystkie wypadki onego dnia. Wspomniała jak wynurzył się z krzaków, jak wyprostowany stanął przed nią. Czuła jego wyższość nad sobą, wstydem przejął ją jej strach, jej głupi płacz, widziała znów, jak stoi na szczycie wzgórza, oblany słońcem, słyszała bliski strzał, widziała, jak klęczy przed nim, gdy zdejmował skórę — w uszach jej rozbrzmiało ponownie każde jego słowo, usłyszała miękki, cichy, śpiewny głos jego i serce jej na to wspomnienie zabiło znowu żywiej. Głos ten dolatał ją od,strony ławki, gdzie siedział, kiedy gotowała i kiedy jadł. Czuła, że i teraz nie śmiałaby patrzeć nań, ni mówić i wprawiłaby go w takie samo zakłopotanie, jak przedtem... że aż zamilkł. Wspomniała co mówił, żegnając się z nią i odczuła na nowo uścisk jego dłoni. Zadrżała na to wspomnienie od stóp do głowy. Nakoniec widziała, jak odchodził... odchodził...
Czy wróci? O nie! Zachowywała się niemożliwie! O jakże silne, męskie, wspaniałe było wszystko, co on czynił? Jakże mamę, głupie, śmieszne to, co ona? Od pierwszego krzyku z powodu psa, aż do zaczerwienienia się i płaczu, od niezręczności, z jaką mu pomagała, aż do jedzenia, które nie było na czas gotowe!
Wszakże nie umiała nawet odpowiadać, choć czekał i patrzył na nią zdziwiony! A najgorsze było to milczenie, kiedy pytał, czy codziennie siaduje pod tą skałą! Przecież winna była powiedzieć, że — nie, że nie codziennie. Jej milczenie musiał wytłumaczyć sobie w ten sposób, że chce, że milcząco prosi go, by przyszedł i zobaczył! W ten sposób niewątpliwie wytłumaczył sobie całą jej niezaradność.
O, jakiż wstyd!
Paliło ją całe ciało, zwłaszcza twarz, to też kryła ją coraz głębiej w trawę. Leżała i raz jeszcze wywoływała sobie przed oczy poszczególne obrazy, wystawiała sobie jego czyny i zestawiała je ze swoją niedołężnością, a uczucie zawstydzenia wzrastało coraz to bardziej.
Dzwonki, dolatujące zdala, oznajmiły powrót trzody, a Mildrid leżała ciągle jeszcze w tej samej pozycji. Na ich dźwięk zerwała się, by doprowadzić wszystko do porządku. Nadeszła Beret i spostrzegła zaraz, że coś zaszło. Mildred stawiała niedorzeczne zapytania i dawała jeszcze głupsze odpowiedzi. Wogóle zachowywała się w ten sposób, że Beret zdumiewała się i patrzyła na nią przerażonemi oczyma. Przyszedł wieczór i siadły obie do jedzenia. Ale Mildrid powiedziała, że nie ma apetytu i wówczas Beret nastawiła uszy, podobna do myśliwskiego psa, który coś węszy.
Beret zjadła kolację i rozebrała się. Spały w jednem łóżku. Mildrid się nie zjawiła, przeto Beret wstała, by zobaczyć, gdzie jest. Czyniła to kilkakrotnie, bo chciała się przekonać, czy Mildrid jeszcze siedzi przed domem i czy — sama siedzi! Siedziała jeszcze i ciągle sama.
Nastała się godzina jedenasta, potem nadeszła północ, — pierwsza, a Mildrid siedziała dalej; i Beret zasnąć nie mogła. Ale udała, że śpi, gdy siostra nakoniec wróciła, stąpając jak można najciszej...
Beret słyszała, że wzdycha ciężko, kładąc się do łóżka, że odmawia głosem głuchym modlitwę, z trudnością szepcąc wyrazy, nakoniec usłyszała wyraźnie, jak Mildrid powtarza kilka razy:
— Boże miłosierny, pomóż mi w tem! Pomóż mi, dobry Boże!
— W czemże to ma jej pomagać? — pomyślała Beret.
Nie mogła zasnąć. Mildrid przewracała się po pościeli z boku na bok, daremnie chcąc sobie znaleźć miejsce. Nakoniec zwątpiwszy, by mogła spać, odrzuciła kołdrę, założyła ręce pod głowę i, leżąc na wznak, wpatrywała się w ciemności. Więcej nie widziała, ani nie słyszała Beret, gdyż sen ją zmorzył.
Gdy się rano zbudziła, nie było siostry w łóżku. Zerwała się. Słońce stało już wysoko, a bydło było dawno na paszy. Znalazła przyrządzone śniadanie, zjadła je więc pospiesznie, wyszła i zastała Mildrid przy pracy. Ale jakże mizernie wyglądała!
Beret powiedziała jej, by się pospieszyła i przeszła się z nią po hali, jeśli nie, to pójdzie sama. Mildrid nic nie odpowiedziała, ale Beret uczuła, że chce zostać sama, więc pokręciła się chwilę i poszła.
Mildrid odetchnęła z ulgą. Pospiesznie opłókała kadzie i skopki, resztę roboty zostawiając na potem. Umyła się potem, uczesała włosy, pobiegła do koleby, przebrała się, wzięła robotę i pospieszyła do skalnej ściany.
Nie przyniósł jej dzień nowy świeżych sił, gdyż niemal nie spała i dawno już nic nie jadła. Ciągle była w jakimś półśnie i wydało jej się, że nie poradzi sobie z tem, póki nie znajdzie się na miejscu, gdzie się wszystko zaczęło.
Ale ledwo usiadła, zaczęła dumać, co on pomyśli, gdy ją tu spotka. Zerwała się na równe nogi. W tej samej jednak chwili ujrzała psa na skale. Zbiegł szybko i zbliżył się w podskokach, machając ogonem.
Serce jej bić przestało. Tam, niedaleko stał on, — jak wczoraj, oblany słońcem. Dziś przybył inną drogą. Uśmiechnął się, skinął ręką i za chwilę był już przy niej.
Wydała lekki okrzyk i opadła na miejsce, skąd wstała, robota wypadła jej z ręki — odwróciła głowę.
Nie powiedział słowa. Usiadł obok niej w trawie, a pies ulokował się po drugiej stronie. Przyszło jej na myśl, że chociaż jest odwrócona, on widzi, że się rumieni. Oddychał ciężko i to jej się udzieliło. Wydało jej się, że czuje oddech jego na swej ręce. Nie chciała, by mówił, ale strachem ją przejmowało jego milczenie. Wstydziła się okrutnie, iż ją tutaj zastał. Ale szkaradnie uczynił, że przyszedł i tak znienacka siadł przy niej.
Nagle pochwycił jej jedną rękę, potem drugą, tak, że musiała się doń zwrócić, gdyż przyciągał ją coraz bliżej do siebie. Nie miała sił bronić się, opadła koło niego w trawę, a głowę złożyła na jego piersi. Czuła, że gładzi jej włosy, ale nie śmiała podnieść oczu. Uświadomiła sobie, że zachowuje się niegodnie i łzy jej zaczęły płynąć z oczu.
— Płaczesz? — powiedział — a ja się będę śmiał, bo to, co nam się zdarzyło i płaczu i śmiechu godne. — Tak mówił, ale głos jego drżał.
Począł jej opowiadać szeptem, że kiedy wczoraj odszedł, wydało mu się, iż zbliża się do niej za każdym krokiem. Przyszedł do domu, ale nie mógł się niczem zająć i Niemiec-turysta musiał sam gotować kolację, a on poszedł w góry. Przez całą noc wędrował, nad ranem wrócił na śniadanie i zaraz poszedł znowu. Ma — powiadał — lat dwadzieścia ośm, więc jest dorosły, i uczuwa, że albo ją posiędzie, albo źle się z nim skończy.
Pędziło go coś na to miejsce, ale nie miał nadziei zastać jej tutaj. Zobaczywszy ją, zrozumiał, że podziela jego uczucia i postanowił rzecz rozstrzygnąć niezwłocznie.
Mówił jeszcze chwilę, potem podniósł jej głowę. Oczy jego połyskiwały, a ona musiała w nie patrzyć. Zarumieniła się i znowu złożyła głowę na jego piersi.
A on znowu mówił do niej szeptem. Słońce świeciło prostopadle po czubach drzew, wrzosy pachniały, brzozy drżały w lekkim powiewie wiatru, ptaki świegotały, a potok mruczał w pobliskich skałach.
Jak długo siedzieli, nie wiedziało żadne. Wreszcie spłoszył ich pies. Wędrował długo tu i tam i znowu wracał i kładł się na swoje miejsce. Teraz zerwał się i popędził, szczekając, w dół ku dolinie.
Wstali szybko i wytężyli słuch. Ale nie było nic widać. Spojrzeli po sobie i nagle Jan pochylił się i wziął ją na ręce.
Od czasu dzieciństwa nikt jej nie nosił. Było w tem coś, co ją przejęło poczuciem bezsiły. Spojrzała nań promiennie i otoczyła ramieniem jego szyję.
On był jej opiekunem, jej przyszłością, jej wieczystem szczęściem — musiała ulec temu uczuciu. Nie zamienili jednego słowa. On trzymał ją, ona jego. Zaniósł ją na poprzednie miejsce. Tam usiadł i przytulił ją do siebie. Odwróciła nieco głowę, by nie spostrzegł, że źle wygląda. Właśnie miał jej głowę zwrócić ku sobie, gdy tuż przed nimi rozległ się okrzyk pełen zdumienia:
— Mildrid!
Była to Inga. Przyszła tutaj śladem psa.
Mildrid zerwała się, podbiegła do przyjaciółki, otoczyła ramieniem jej szyję i położyła jej głowę na ramieniu. Inga ją objęła wpół.
— Któż on? — zapytała szeptem.
Ale Mildrid milczała.
Jan zbliżył się zwolna i wyciągnął do Ingi rękę.
— Myślałem, że mnie znasz, Ingo. Jestem Jan Haugen.
Mildrid położyła dłoń na jego ręku i spoglądała na przyjaciółkę z mieszaniną zawstydzenia i błogości.
Jan chwycił swą strzelbę i pożegnał się szybko. Na odchodnem szepnął Mildrid:
— Będę tu często przychodził!
Odprowadziły go obie na dół na skłon hali i patrzyły, póki nie znikł w dali. Mildrid oparła się o Ingę, a ona zrozumiała, że o nic pytać nie powinna. Potwierdziła to Mildrid, mówiąc:
— Nie pytaj! Nie mogłabym mówić!
Po chwili wróciły do koleby. Tutaj przypomniała sobie Mildrid, że robota nietknięta. Zabrały się do niej obie żwawo. Przez cały czas nie mówiły prawie nic, chyba o tem, co dotyczyło samej pracy. Raz tylko zatrzymała się Mildrid i rzekła:
— Prawda, jaki on śliczny?
Zastawiła na stole obiad, ale sama jeść nie mogła, mimo, że odczuwała potrzebę jadła i snu. Inga odeszła jak mogła najprędzej. Czuła, że Mildrid pragnie zostać sama ze sobą. Po jej odejściu rzuciła się na łóżko. Ale chciała odświeżyć sobie w pamięci wypadki dnia, chciała przypomnieć sobie wszystko, co mówił. Zamiast tego jednak zaczęła znowu badać swoje postępowanie i stwierdziła, że przez cały czas nie powiedziała jednego słowa... ani jednego!
Usiadła na łóżku. Cóż on sobie o niej pomyśli? Czyż nie co innego, jak to, że jest bezwolnem stworzeniem! Czyż przywiązanie jego wobec tego może długo potrwać?
Myśl ta nie dała jej spać. I znowu, jak wczoraj, usiadła przed domem.
Była przyzwyczajona zważać pilnie na swe postępowanie, a w tem, co uczyniła dziś i wczoraj, nie było za grosz zastanowienia, nawet przystojności! Wszakże należy trzymać swe uczucia w karbach. A cóż ona uczyniła? Oto oddała się bez gestu oporu człowiekowi, którego ujrzała wczoraj poraz pierwszy! On sam musi nią lada chwila pogardzić... Dlatego to nie śmiała powiedzieć ni słowa nawet przyjaciółce, takiej, jak Inga!
Beret wróciła z pierwszym tonem dzwonka wracającej z pastwiska trzody. Zastała siostrę leżącą na ziemi. Kiedy po dobrej chwili Mildrid podniosła głowę, miała oczy zapłakane i wyraz cierpienia na twarzy. Natomiast Beret była czerwona, spocona i drżała od wzburzenia.
— Co ci jest? — zawołała Mildrid. —
— Nic! — odparła Baret i patrzyła tak uporczywie w oczy siostry, że Mildrid musiała spuścić oczy. Wstała i zabrała się do roboty.
Znalazły się razem przy stole wieczorem. Mildrid przełknęła zaledwo parę łyżek, natomiast Beret jadła z wilczym apetytem. Połykała wszystko, jakby cały dzień nic nie jadła.
— Czyś dzisiaj nie jadła? — spytała Mildrid.
— Nie! — odparła Beret i jadła dalej.
— Czyś była z pastuchami? — spytała po chwili Mildrid.
— Nie! — odparła Beret.
— Nie! — odrzekli parobcy.
Po kolacji położyła się Mildrid. Czuła jednak, że nie zaśnie i tej nocy. Biedna dziewczyna nigdy nie przeżywała nic podobnego. Modliła się tego wieczoru gorąco. Przerywała i zaczynała znowu. Odmawiała dawne modlitwy dziecięce, to znów modliła się swojemi słowami, a ustawicznie powracało na jej usta:
— Dopomóż mi, Boże miłosierny! Dopomóż mi!
Nagle Beret zerwała się na kolana i, pochylając się nad siostrą, szepnęła:
— Powiedz jak on się nazywa?
Była podniecona, a z oczu jej sypały się iskry.
Mildrid była tak znużona, że nie mogła odpowiadać.
— Jak się nazywa? — powtarzała Beret. — Nie zapieraj się! Nic z tego! Śledziłam was dzisiaj przez cały czas.
Mildrid zasłoniła się rękami, ale Beret pochwyciła jej ręce i, pochylając się niżej, pytała:
— Mów! Kto on?
— Beret! Beret! — prosiła Mildrid. — Daj pokój! Wszak byłam zawsze dobra dla ciebie! Czemuż mnie dręczysz?
Beret puściła ją, ale nie mogła się uspokoić.
— Czy to Jan Haugen? — wyszeptała.
— Tak... — odparła po chwili Mildrid i zaczęła płakać.
— Czemu mi nic nie powiedziałaś? — spytała znów porywczo Beret.
— Sama nie wiedziałam, moja Beret! Nie widziałam go nigdy aż do wczoraj! A gdym go tylko ujrzała, wziął mnie, jak swoją, bez oporu... to mnie właśnie gnębi tak, że chyba umrę!
— Nie widziałaś go nigdy przedtem? — zawołała Beret niezmiernie zdziwiona a w głosie jej brzmiało niedowierzanie.
— Nigdy w życiu! Przysięgam ci!
Nagle objęła ją Beret za szyję i zawołała radośnie:
— O Mildrid... droga Mildrid... jakież to cudowne! Będę milczała, jak grób!
Przytuliła się do niej, ale zerwała się zaraz i powiedziała z wahaniem:
— Czy sądzisz, że nie potrafię milczeć, gdy o ciebie idzie, droga Mildrid!
Mildrid przytuliła ją do siebie. W tej chwili stała jej się znowu bliska, jak niegdyś.
— Mildrid! On jest prześliczny! — zawołała Beret. — Proszę cię, zaklinam, opowiedz dokładnie wszystko, jak się to stało!
Przed kilku godzinami nie byłaby Mildrid za żadne skarby świata otwarła ust, by rzec słowo. Teraz opowiedziała wszystko siostrze. Co chwila Beret, słuchająca z zapartym oddechem, rzucała jej się na szyję, a Mildrid nabierała coraz to większej ochoty do opowiadania.
Przegadały całą noc, wstały, ubrały się i wzięły się do zwykłej roboty. Potem przekąsiły coś nie coś i ubrały się, gdyż dzisiaj miały razem oczekiwać Jana. Siadły przed chatą, a przedtem pokazała Beret siostrze, gdzie wczoraj była schowana. Pies składał jej kilka razy wizytę i wracał na swoje miejsce. Mówiły naprzemian i zagadały się tak, że dawno minęła godzina spotkania, zanim się spostrzegły.
Dopiero gdy było zapóźno, Beret wdrapała się na najwyższą skałę i patrzała wokoło. Ale nie było go nigdzie. Mildrid wpadła w taki rozstrój nerwowy, że Beret przeraziła się poprostu. Zaczęła ją uspakajać, tłumacząc, że przecież Jan ma turystów w domu i musi się nimi zajmować. Już przez dwa dni zaniedbał swego Niemca, więc dzisiaj musi to naprawić. Nie może go przecież zmuszać, by sobie sam gotował, sam chodził po górach i kark gdzieś jeszcze skręcił. To nieco uspokoiło Mildrid.
— Jak myślisz, — spytała nagle Beret — co na to powiedzą rodzice?
Zaledwo wymówiła te słowa, już ich pożałowała.
Mildrid zbladła, jak ściana, a Beret patrzyła na nią przerażona, nie wiedząc co począć. Czyż Mildrid nie pomyślała o tem dotąd? Tak. Ale jak o czemś dalekiem, na co jest mnóstwo czasu. Szło jej w pierwszej linji o to, co o niej myśli Jan. Naiwne kontrolowanie siebie samej usunęło na dalszy plan wszystko inne. Teraz wszystko się zmieniło! Rodzice zajęli pierwsze miejsce w jej myślach. To była kwestja — najważniejsza!
Beret próbowała ją pocieszać. Gdy go tylko zobaczą, zgodzą się niezawodnie! Jakżeby mogli czynić ją nieszczęśliwą? Wszakże była dotąd ich pociechą... W każdym razie babka stanie niewątpliwie po jej stronie. Nikt na świecie nie może źle się wyrazić o Janie Haugenie, on zaś sam jest mężny i odstraszyć się nie da.
Mildrid słyszała piąte przez dziesiąte i, chcąc zostać samą, wysłała Beret, aby gotowała obiad. Teraz stanęło przed nią pytanie:
— Czy mam zaraz powiedzieć rodzicom?
Nie powinna była bez wiedzy rodziców dopuszczać do tego, co się stało! Ale czyż mogła to uczynić. Ponieważ się jednak stało — trzeba koniecznie wyznać i to natychmiast!
Wstała. Wiedziała teraz jasno, co ma czynić. Zanim zobaczy Jana, musi mieć zezwolenie rodziców.
Zerwała się, aby iść powiedzieć siostrze o tem postanowieniu i zlecić jej pieczę nad bydłem. Pobiegła. Ale Beret nie było w kuchni, nie było w całym domu, nie było nawet na hali.
— Beret! Beret! — wołała.
Ale daremnie. Echo jej tylko odpowiadało. Nagle przyszło jej do głowy:
— A może Beret, chcąc ją wyręczyć, udała się do rodziców? Tak, to leży w jej porywczej naturze! Ale właśnie dlatego, niewątpliwie przedstawi całą sprawę fałszywie! Tak, chciała uspokoić conajrychlej siostrę i poszła do domu.
Nie wiele myśląc, Mildrid porwała z wieszadeł chustkę, zarzuciła ją na głowę i pobiegła najbliższą drogą ku dolinie. Znalazłszy się raz na ścieżce, zapomniała o wszystkiem i, mając tylko jeden cel przed sobą, szła coraz to prędzej. Serce jej ściskało się na myśl, że przyjdzie zapóźno. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że bezsenność, łzy i wyczerpanie podkopały jej siły. Zaczęło jej się robić słabo, uczuła zawrót głowy.
— Spocznę! — pomyślała.
Usiadła na trawie, ale to jej nie sprawiło ulgi. Musiała się położyć. Położyła się przeto, podsunęła ramię pod głowę i... natychmiast zasnęła.
Beret nie poszła do rodziców, ale do Jana Haugena. Droga była daleka, a wielkiej jej części nie znała wcale. Musiała iść skrajem lasów, potem piąć się w górę po stromych skałach, gdzie niezbyt bezpiecznie było z powodu dzikich zwierząt. Ale szła śmiało. Jan musiał przyjść, inaczej źle będzie z Mildrid. To był pewnik, który ją skłonił do podjęcia tego niemałego trudu.
Beret była silna i zdrowa. To, co się przydarzyło siostrze, roznamiętniło ją samą. Jan był w jej oczach najpiękniejszym mężczyzną świata i Mildrid musi go dostać! Nie było to dla niej dziwne, że Mildrid oddała mu się natychmiast i że on zbliżył się do niej bez namysłu. Jeśli rodzice tego nie zrozumieją, to muszą swą wolę przeprowadzić w dobry, czy zły sposób, podobnie jak to uczynili pradziadek i dziadek. Myśląc o tem, zanuciła rodzinny marsz weselny.
Przybywszy na szczyt gór, krzyknęła z zachwytu. Miała przed sobą wspaniały widok. Dolina słała się w dal a osiedla zmieniły się w maleńkie punkciki ledwo dostrzegalne, daleko w dole leżały hale,a tu,gdzie stała, piętrzył się skalisty grunt ostremi linjami.
Wiedziała, że iść ma wprost na śnieżny szczyt wysokiej góry, która wznosiła się ponad inne na horyzoncie, gdyż na jej linji w odległości kilku stajań leży osiedle Janowe. I rzeczywiście, po chwili spostrzegła, że już nie daleko.
Ale widok znowu znikł jej z przed oczu. Aby się upewnić co do kierunku drogi, wspięła się na stromą skałę w pobliżu i ujrzała tuż przed sobą spore jezioro. Nad jeziorem stało coś, co mogło być skałą, a mogło być i domem. Wiedziała, że osiedle Janowe leży nad jeziorem i pewna była, że nad tem właśnie. Nagle spostrzegła łódź, a w niej dwu ludzi. To musiał być Jan ze swoim Niemcem.
Pospieszyła w kierunku jeziora. Ale to, co jej się wydawało bliskie, było jeszcze daleko, biegła.tedy i biegła a sił jej dodawała chęć zobaczenia Jana Haugena.
Jan tymczasem siedział sobie najspokojniej z Niemcem w łodzi, nie domyślając się nawet, jakich rzeczy stał się przyczyną. Dotąd nie znał co miłość i dopóki sprawa nie została załatwiona, trapił go niepokój. Teraz, kiedy wszystko zostało wyjaśnione, był spokojny, wesoły i układał właśnie nową pieśń weselną.
Stworzył właśnie coś wcale ładnego i użył dla zamknięcia każdej zwrotki motywu spotkania w lesie i Nucił tedy wesoło, był szczęśliwy i łapał ryby, a Niemiec także łapał ryby i nie przeszkadzał mu w śpiewaniu.
Nagle usłyszeli obaj wołanie z nad brzegu: Spojrzeli i zobaczyli dziewczynę, dającą znaki. Pogadali ze sobą i skierowali łódź do lądu. Jan wysiadł, przywiązał łódź, poczem obaj zabrali strzelby, ubranie; ryby i wędki i Niemiec udał się wprost do chaty, a Jan z całym tym ładunkiem skierował się wprost tam, gdzie stała Beret.
— Ktoś ty? — spytał.
— Beret, siostra Mildrid!
On się zarumienił, a ona także. Ale zaraz pobladł i spytał porywczo:
— Co się stało?
— Nic się nie stało, ale musisz zaraz przyjść! Ona nie może teraz w żaden sposób wytrzymać sama!
Stał chwilę i patrzył na nią. Potem skinął głową i poszedł ku chacie. Niemiec zatrzymał się pod domem i rozwieszał na ścianie przybory rybackie. Jan uczynił teraz to samo i podczas tego rozmawiali ze sobą. Gdy wchodzili, z domu wypadły, szczekając, dwa psy, jeden Jana, drugi Niemca, ale zawołano je zaraz i musiały wracać.
Trwało dosyć długo zanim się Jan ukazał z powrotem. Przebrał się w inne ubranie, miał na ramieniu strzelbę i psa przy boku. Niemiec wyszedł także. Podali sobie ręce, jakby się rozstawali na czas dłuższy, poczem Jan zbliżył się do Beret.
— Czy umiesz prędko chodzić? — spytał.
— Umiem... naturalnie! — zawołała.
Zaczął iść, ona biegła obok niego, a pies ich wyprzedzał.
Dotąd był pewny, że Mildrid jest równie spokojna, jak on. Teraz zaczął się domyślać, że jest inaczej. Naturalnie trapi się myślą, co powiedzą rodzice! A także przeraził ją ten pośpiech z jakim się wszystko stało. Teraz wszystko rozumiał dobrze i dziwił się, że mu to przedtem nie wpadło do głowy. Wszakże jemu samemu to, co się stało z Mildrid, wydało się poprostu jakby napaścią. Tem więcej musiała to odczuć młoda, delikatna dziewczyna, która dotąd żyła w zaciszu domowem, przy rodzicach.
Szedł coraz to prędzej. Beret pospieszała, jak mogła, patrząc mu w twarz bez ustanku. Z początku widział te oczy wpatrzone w siebie i zarumienione policzki, potem zatonął w myślach i nie zwracał na nią uwagi.
Nagle spojrzał poza siebie i zobaczył, że Beret została w tyle, ale spieszy, jak może, by go doścignąć. Stanął i czekał, aż nadeszła, nie mogąc tchu złapać, a w oczach jej były łzy.
— O, widzę, że idę za szybko! — powiedział.
Podał jej rękę. Ale była tak zadyszana, że nie mogła odpowiedzieć.
— Spocznijmy trochę! — powiedział i posadził ją koło siebie.
Twarz jej poczerwieniała jeszcze bardziej, nie śmiała nań patrzeć, a pierś jej falowała szybkim oddechem.
— Tak mi się chce pić! — wyrzekła nakoniec z trudem. Wstali, Jan rozejrzał się wokoło, ale nigdzie nie było wody.
— Tam niedaleko płynie strumyk! — powiedział. — Spocznij! I tak nie mogłabyś teraz pić wody, gdyż zaszkodziłoby ci to napewno.
Siadł znowu, a ona przykucnęła przed nim na kamieniu.
— Całą drogę biegłam! — powiedziała, by się usprawiedliwić. — Zresztą nie jadłam obiadu! — dodała po chwili. — I w nocy nie spałam! — uzupełniła.
Zamiast wyrazić jej współczucie, powodowany egoizmem zakochanych, spytał porywczo:
— To pewnie i Mildrid nie jadła obiadu i nie spała w nocy!
— Mildrid już od dwu dni wcale nie sypia i nie jada! Sama widziałam! — pomyślała chwilę — Jeszcze nigdy w życiu nie trafiło jej się nic podobnego — dodała z tragicznym wyrazem.
Wstał niezwłocznie.
— Czy możesz już iść? — spytał.
— Spróbuję... — powiedziała niepewnie.
Wziął ją za rękę i szalony marsz rozpoczął się na nowo. Ale zaraz spostrzegł, że w ten sposób rzecz się nie powiedzie, zdjął przeto kaftan, dał jej do trzymania, przerzucił strzelbę przez piersi i wziął ją na ręce. Nie chciała przystać na to, ale nie było rady, przeto zdecydowała się. Niósł ją lekko i bez wysiłku, jak piórko, a ona trzymała się jego kołnierza, gdyż za nic na świecie nie byłaby się zgodziła objąć go za szyję.
Po pewnym czasie powiedziała, że już odpoczęła i może iść sama. Postawił ją przeto na ziemi, wziął z jej rąk kaftan i zarzucił go na lufę strzelby.
Ruszyli dalej. Przy strumieniu zatrzymali się i wypoczęli jako tako, zanim jej pozwolił ugasić pragnienie. Gdy wstała, by iść dalej, uśmiechnął się do niej i powiedział:
— Śliczna dziewczynka z ciebie!
Zaczynało się zmierzchać, gdy znaleźli się na hali. Daremnie jednak szukali Mildrid na pastwisku, w domu i pod skałą. Na wołanie nikt nie odpowiadał i zaczęli się oboje bać o nią.
Nagle spostrzegł Jan, że pies coś obwąchuje. Pobiegli i zobaczyli, że to była chusteczka Mildrid. Zaraz kazał Jan psu poszukać osoby, której własnością była ta chusteczka, a poczciwy i mądry Kwas rzucił się prosto drogą ku dolinie.
Pospieszyli za nim i spostrzegli, że pędzi w kierunku Tingvoldu. Czyż więc udała się do domu? Beret zwierzyła mu się z nieoględnego pytania, jakie zadała siostrze i zaczęła płakać!
— Czy iść jej śladem? — spytał.
— Tak... tak ona była niezmiernie wzburzona! Nie wiedziała poprostu co się z nią dzieje!
Przedewszystkiem musieli udać się na halę sąsiednią i prosić o pomoc w pilnowaniu bydła. Szli śladem psa i naradzali się, jak tego dokonać, wtem spostrzegli, że Kwas stanął, ogląda się i macha ogonem. Pobiegli i ujrzeli Mildrid, leżącą na ziemi.
Zbliżyli się ostrożnie, pies polizał ją po twarzy i ręce, ale się nie zbudziła. Zmieniła tylko pozycję, otarła twarz wierzchem dłoni i spała dalej.
— Niech sobie śpi! — szepnął Jan. — Wracaj i zajmij się bydłem! Słyszę dzwonki.
Beret zabierała się do odwrotu.
— Przynieś z powrotem coś do jedzenia! — dodał Jan.
Usiadł w pewnej odległości, przywołał do siebie psa i ścisnął mu nos, aby nie węszył zwierzyny i nie szczekał, gdyby się coś zjawiło w pobliżu.
Cisza panowała wokół, wieczór był chmurny, posępny, nawet ptaki nie świergotały na drzewach. Siedział, lub kładł się, nie puszczając psa. Rozmyślając nad tem, co robić, gdy się Mildrid zbudzi, powziął postanowienie i jasno sobie zdał z wszystkiego sprawę. Przyszłość była jasną. Owo spotkanie było niewątpliwie zrządzeniem Opatrzności. Sam Bóg postanowił, że mają razem iść drogą życia.
Snuł dalej wątek swej pieśni weselnej, był spokojny i szczęśliwy.
Około ósmej wróciła Beret i przyniosła jedzenie. Mildrid spała jeszcze. Beret postawiła naczynie i usiadła w pewnem od nich oddaleniu. Czekali blisko godzinę, a Beret wstawała raz po raz, by nie zasnąć.
Około dziewiątej zbudziła się Mildrid. Otworzyła oczy, zorjentowała się gdzie jest i spojrzała na nich. Nie rozumiała co się stało, gdy jednak Jan podszedł ku niej, wyciągnęła doń obie ręce.
Usiadł obok.
— Wyspałaś się, Mildrid? — spytał.
— Trochę... — odparła.
— Pewnieś głodna?
— O tak! Teraz jestem głodna!
Beret podała jej jedzenie.
Popatrzyła na nią, potem na Jana i spytała:
— Czy długo spałam?
— Dosyć! Jest już dziewiąta!
Dopiero teraz przypomniała sobie wszystko.
— Długo tu siedzicie?
— Dosyć! Ale teraz jedz! — zalecił jej.
Zabrała się do jedzenia.
— Pewnie chciałaś iść do domu? — spytał.
Zarumieniła się.
— Tak! — powiedziała zcicha.
— Jutro, kiedy się porządnie wyśpisz, pójdziemy oboje do twoich rodziców!
Spojrzała nań zrazu zdziwiona, potem z wielką wdzięcznością, ale nie powiedziała nic.
Spytała Beret gdzie była, a potem słuchała opowiadania siostry, jak znalazła i przyprowadziła Jana. Z wielką przyjemnością dowiedziała się, że ją pies znalazł i polizał po twarzy i ręce.
Poczciwy Kwas siedział właśnie przed nią i chciwym wzrokiem śledził każdy kęs, jaki brała w usta. Pogłaskała go i od tej chwili po przyjacielsku dzielili się posiłkiem.
Gdy skończyła, wrócili powoli do koleby, a Beret zaraz położyła się spać. Oni siedli pod domem. Zaczął mżyć drobny deszczyk, ale dach wystawał daleko poza ściany, przeto nie odczuwali tego wcale. Mgła obiegła chatę, a oni siedzieli pośrodku, jakby w czarodziejskim pierścieniu.
Mówili przyciszonym głosem poufnie, spokojnie, a każde słowo zbliżało ich do siebie. Wogóle po raz pierwszy rozmawiali. On prosił o przebaczenie za to, że zapomniał, iż przedewszystkiem musi się z tem liczyć co powiedzą rodzice.
Ona zaś wyznała, iż bała się od samej chwili pierwszego spotkania tak bardzo, że zapomniała nawet o rodzicach. Potem wróciły jej na myśl wszystkie niepokojące tak dotąd skrupuły, więc pytała — czy nie spostrzegł, że wczoraj nie przemówiła ni słowa.
Odpowiedział, że tego nie zauważył.
Z wielkiem zażenowaniem zadała mu potem pytanie, czy nie wydaje mu się, że zbyt prędko i zgoła bez oporu ją posiadł.
Nie! Pamiętał jeno, że to było piękne.
Co sądzi o jej ciągłym płaczu?
Nie rozumiał tego dotąd, ale teraz pojmuje doskonale...
Wszystkie odpowiedzi napełniły ją ogromnem szczęściem, tak wielkiem, że nie chciała mu tego okazać i zapragnęła być sama ze sobą. Pożegnali się tedy.
Odeszła do stancji, a on do obory, gdzie miał przenocować.
Rozebrała się i rzuciła na kolana przed łóżkiem, chcąc podziękować Bogu.
Nazajutrz Beret jeszcze spała, gdy Mildrid stanęła przed domem. Została Jana, strofującego psa za to, że narobił hałasu goniąc przepiórkę.
Na jej widok pospieszył ku niej, a pies rzucał się na nich po kolei z radosnem szczekaniem, jakby czuł, że są szczęśliwi.
Jan pomagał pasterzom w porannych zajęciach, potem siedli do śniadania wraz z Beret, która się nakoniec wyspała do syta. Potem ruszyli w drogę.
— Słuchaj! — powiedział poważnie, gdy się oddalili znaczny kawałek. — Rozmyślałem nad jedną rzeczą, o której ci wczoraj nie wspomniałem. Jeśli Bóg pozwoli, że się wszystko po naszej myśli zakończy, to pragnę, byś po ślubie zamieszkała u mnie w domu, gdyż nie zamierzam przenosić się do Tingvoldu.
Zarumieniła się i powiedziała wymijająco:
— Cóż na to powiedzą rodzice?
— Czyż rodzice stoją tu na pierwszym planie? — spytał po chwili. — Czyż nie idzie głównie o... nasze... szczęście?
Dotknęło ją to trochę, ale on dodał po pauzie:
— Wszakże musimy się poznać... zżyć się razem ze sobą.
Teraz go pojmowała lepiej, ale nie dawała jeszcze odpowiedzi.
Szli, milcząc... Wydało jej się, że mu milczeniem sprawia przykrość, więc rzekła:
— Janie...
Jakby mu bardzo na odpowiedzi zależało, powtórzył:
— Czy pójdziesz za mną do Haugu?
— Pójdę! — szepnęła szybko i zarumieniła się...
Stanął, wyciągnął dłoń i rzekł poważnie:
— Dziękuję ci!
Szli dalej, a ona myślała teraz o rodzicach.
— Nie znasz mych rodziców! — powiedziała.
— Nie! — odparł. — Ale poznam, gdy będziesz u mnie.
— Oni tacy dobrzy! — zawołała.
— Słyszałem o tem! — potwierdził zimno.
Potem zaczął jej opowiadać o swem osiedlu, o rodzeństwie, o biedzie, z którą długo walczyli, o wzajemnem przywiązaniu, o turystach, których ciągle przybywa, o obszernym domu, który dla nich wybudować zamierza, o tem, że ona będzie wszystkiego dozorować i wszystkiem rządzić. Rozochocił się, rozweselił i szli żwawo ręka w rękę.
Słuchała z zajęciem i pociągało ją to nowe życie, ale nie mogła zapomnieć o domu i swych bliskich, przeto ozwała się znowu:
— Rodzice są już starzy, wiele przecierpieli... potrzebują pomocy...
Popatrzył na nią z uśmiechem i rzekł:
— Sądzisz, Mildrid, że rodzice tobie przeznaczyli swoje gospodarstwo?
Milczała.
— No więc... — ciągnął dalej — na wszystko przyjdzie czas! Jeśli... oni... chcą się nami wyręczyć w pracy... to niechże... oni nas sami o to poproszą!
Powiedział to życzliwie, ale odczuła, że mówi z rozmysłem i... nawykła wnikać w myśli innych... przyznała mu słuszność.
Za chwilę ujrzeli Tingvold. Przedstawiał się wspaniale. Stanęła, by mu się przyjrzał. Widząc, że uczynił na nim wrażenie, uradowała się.
— Tak! — rzekł, jakby jej odpowiadał. — Tak, to piękna posiadłość... ale...
Uśmiechnął się.
— Ale... ty, Mildrid, więcej warta dla mnie jesteś, niż całe Tingvold... a myślę, że także i dla ciebie... ja więcej wart jestem!
Trudno było na to znaleźć odpowiedź.
Po chwili znaleźli się w lasku brzozowym i Mildrid czuła, że jej serce bije mocno. Umówili się, że sama wejdzie do domu, a on zaczeka w pobliżu.
— Nie myśl o tem, co masz powiedzieć! — doradzał jej. — Mów, co ci przyjdzie na myśl.
Wyszli z lasku i znaleźli się na łąkach, przytykających bezpośrednio do dworku. Teraz zamilkł i on, a Mildrid spozierała nań ze strachem. Nie miał teraz dla niej pocieszających słów. Sprawa ta była jej osobistą sprawą i musiała walczyć o zwycięstwo.
Byli niemal pod samym domem, przeto gwizdnął na psa, a ona zrozumiała, że to jest znak rozłąki. Stanęła i miała tak nieszczęśliwą minę, iż szepnął:
— Idź, Mildrid! będę się modlił tutaj za ciebie, a w chwili stosownej pospieszę ci z pomocą.
Podziękowała mu spojrzeniem i poszła.
Teraz mogła patrzeć wprost w świetlicę głównego budynku, a nawet widziała wszystko na przestrzał, bo izba ta miała po obu stronach okna, zwrócone zarówno ku lasowi, jak i ku wsi.
Jan usiadł z psem poza jakimś drzewem w ten sposób, że mógł widzieć wszystko, co się wewnątrz dzieje. Ale teraz świetlica była jeszcze pusta. Mildrid, doszedłszy do stodół, obejrzała się raz jeszcze. Skinął jej ręką. Skręciła koło stodoły i zniknęła w podwórzu.
Znalazła wszystko po dawnemu i wszędzie panowała cisza. Chciała skręcić w prawo i udać się naprzód do babki, by uzyskać małą zwłokę przed zobaczeniem się z rodzicami. Nagle ujrzała w podwórzu ojca, robiącego nową rękojeść do siekiery. Stał, ubrany we włóczkowy kaftanik z szelkami po wierzchu. Miał odkrytą głowę, a rzadkie, siwe jego włosy poruszał zlekka wiatr. Wyglądał zdrowo i widocznie robota sprawiała mu zadowolenie. Nie spostrzegł jej, bo szła cicho po kamiennym chodniku. Nabrała odwagi i powiedziała:
— Dzień dobry!
Spojrzał na nią zdziwiony.
— To ty, Mildrid... czy się co stało? — dorzucił szybko i popatrzył jej badawczo w oczy.
— Nie! — odrzekła i zarumieniła się.
Patrzył dalej, a ona spuściła wzrok ku ziemi. Po chwili ojciec oparł siekierę o kloc.
— Chodźmy do matki! — powiedział.
Po drodze pytał, co słychać z bydłem, dowiadywał się o różne rzeczy, a ona dawała zadawalające odpowiedzi.
Teraz, myślała, Jan widzi nas. Obeszli stodołę i skręcili do domu. Przybywszy do świetlicy, ojciec otworzył drzwi do kuchni i powiedział:
— Chodźno matko! Mildrid przyszła.
— Czy się co stało? — spytała matka.
— Nic! — odparła Mildrid i weszła za ojcem do kuchni, gdzie matka siedziała przy ognisku, skrobiąc ziemniaki.
Matka spojrzała Mildrid w oczy podobnie jak ojciec i spojrzenie to miało ten sam skutek. Randi wstała, odstawiła miskę, otworzyła drzwi przeciwległe, powiedziała coś służącej, potem odpasała fartuch, umyła sobie ręce i wszyscy troje weszli do świetlicy.
Mildrid znała rodziców i wiedziała, że te przygotowania oznaczają, że się spodziewają usłyszeć coś niezwykłego.
To jej odjęło tę odrobinę odwagi, której zaczerpnęła po spotkaniu z ojcem. Ojciec siadł twarzą wprost ku lasowi naprzeciw okna, matka na ławie przy dłuższej ścianie, a Mildrid tuż przy oknie tak, że była zwrócona bokiem do Jana, który mógł widzieć twarz ojca i ją, natomiast prawie nie dostrzegał matki.
Teraz matka zapytała o bydło i gospodarstwo i otrzymała tę samą odpowiedź, tylko bardziej szczegółową, bo pytała dokładniej. Mimo, że obie przeciągały umyślnie rozmowę, temat wyczerpał się bardzo prędko.
Nastało milczenie. Rodzice patrzyli na córkę uważnie. Mildrid chciała uzyskać zwłokę i spytała, co słychać w dolinie. Mimo, że i ten temat rozciągano możliwie długo, nareszcie nie było nic do gadania. Znowu nastała ta sama cisza i te same spojrzenia utkwiły w twarzy Mildrid.
Nie mając o co pytać, siedziała, gładząc dłonią ławę, na której siedziała.
— Czy byłaś u babki? — spytała matka.
— Nie! — odparła córka.
To znaczyło, że ma ona sprawę wyłącznie z rodzicami i teraz niepodobna było dłużej zwlekać.
— Mam wam, kochani rodzice, coś powiedzieć! — zaczęła, spuszczając oczy i blednąc, to znów rumieniąc się mocno.
Patrzyli na sobie zaniepokojeni, a Mildrid spojrzała błagalnie na oboje.
— Cóż to takiego, drogie dziecko? — spytała matka trwożnie.
— Zaręczyłam się! — powiedziała Mildrid i łzy napełniły jej oczy.
Piorun nie wywołałby silniejszego wrażenia, niż te dwa słowa. Pobledli, spoglądali rodzice wzajem na siebie. Spokojna, cicha Mildrid, posłuszna do ostatnich granic, za co nieraz dziękowali Bogu. ...Naraz, bez pytania, bez ich wiedzy nawet, uczyniła tak ważny krok, tak ważny na całą przyszłość, zarazem własną, jak i na przyszłość rodziny...
Mildrid znieruchomiała, a strach powstrzymał jej łzy.
— Z kimżeto dziecko... powiedz! — ozwał się ojciec.
Po chwili milczenia wyszeptała:
— Z Janem Haugen!
Od dwudziestu lat nazwiska tego nie wymówiono w Tingvoldzie, ani nie wspomniano o tem, że żyją Haugenowie. Rodzice im przypisywali wszystko zło i wszystkie swe cierpienia. Mildrid teraz dopiero zrozumiała, co się stało. Siedziała skamieniała, czekając wyroku.
Po dobrej chwili powiedział ojciec łagodnymi głosem:
— Ani ja, ani matka nie znamy tego człowieka i nie wiedzieliśmy, że ty go znasz!
— Nie znałam go i ja! — odrzekła.
Zdziwili się i patrzyli na siebie szeroko otwartemi oczyma.
— Więc jakże się to stało? — spytała matka.
— Ja sama nie wiem! — odparła.
— Ależ, drogie dziecko! Trzeba przecież panować nad sobą.
— Mildrid nie odpowiadała.
— Sądziliśmy — dodał ojciec łagodnie, — że chyba... tobie... zaufać można!
Mildrid milczała dalej.
— Ale jakże się to stało? — nalegała matka. — Musisz przecież wiedzieć!
— Nie... właśnie, że nie wiem! Wiem tylko, żem się nie mogła opierać... Nie... nie mogłam!
Musiała się rękami chwycić ławy, by nie spaść na ziemię.
— Niech cię. Bóg weźmie w swą opiekę... Cóż ci się stało?
Mildrid milczała.
Ojciec powstrzymał porywczość matki i spytał:
— Czemuż nie pomówiłaś z nami o tem, drogie dziecko?
Matka przejęła łagodny ton ojca i dodała:
— Wiesz, jak nam zależy na dzieciach... na was... jak żyjemy samotnie... Zwłaszcza w tobie złożyliśmy całe zaufanie, Mildrid, bo ty nam byłaś najbliższa... Nie myśleliśmy, że... ty... nas opuścisz!
— Nie opuszczę was! — zawołała.
— Nie mów tak! — rzekł ojciec głosem surowszym. — Tyś nas już opuściła!
Mildrid uczuła, że to... prawda... a jednocześnie... nieprawda, ale nie mogła tej sprawy rozwikłać.
Matka zaczęła:
— I na cóż się tedy zdało, żeśmy żyli w miłości i bojaźni bożej z naszemi dziećmi... Przy pierwszej pokusie...
Nie chciała mówić więcej przy córce, ale Mildrid nie mogła się teraz powstrzymać.
— Nie opuszczę was... nie chcę wam sprawiać zmartwienia!... Ale nie mogłam uczynić inaczej... nie, wierzcie mi... nie mogłam!
Rzuciła się na stół, oparła głowę na ramieniu i zaczęła płakać.
Żadne z rodziców nie śmiało dorzucać słowa do owej skruchy, jaką Mildrid odczuwała w tej chwili. Nastało milczenie. I mogłoby trwać, nie wiedzieć jak długo, gdyby nie to, że Jan, patrząc ze swego stanowiska, na widok Mildrid, opierającej o stół głowę, poznał, iż teraz czas pospieszyć z pomocą.
Za chwilę rozległy się jego kroki w sieni. Zapukał, ale nikt nie zaprosił go, by wszedł. Mildrid wstała zarumieniona, drzwi się otwarły i ukazał się Jan ze strzelbą w ręku, blady, ale spokojny. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, a pies przybiegł do Mildrid, machając wesoło ogonem. Jan był zbyt poruszony, by zauważyć, że pies wszedł również do izby.
— Dzień dobry! — powiedział.
Mildrid padła z powrotem na siedzenie i odetchnęła z głębi piersi. Uczuła ogromną ulgę. Strach, wyrzuty sumienia... wszystko się gdzieś podziało. Wiedziała teraz, że uczyniła dobrze, że tak się stać... musiało! Teraz niech będzie co chce!
Nikt nie oddał pozdrowienia, nikt też nie prosił Jana by usiadł.
— Jestem Jan Haugen! — powiedział spokojnie. Oparł kolbę strzelby na podłodze i położył dłoń na lufie.
Rodzice rzucali na siebie spojrzenia.
Jan, walcząc widocznie ze sobą, powiedział:
— Przyszedłem tutaj za Mildrid, wyłącznie dlatego, że, o ile uczyniła źle, to winę tego ponoszę wyłącznie... ja!
Należało koniecznie coś odpowiedzieć. Ojciec rzekł przeto, że to, co się stało, stało się całkiem bez ich wiedzy, a Mildrid nie może dać im wyjaśnienia jak... i dlaczego się to stało.
Jan oświadczył, że on sam także objaśnienia tego dać nie może.
— Nie jestem smarkaczem! — powiedział. — Mam lat dwadzieścia ośm, ale stało się, że dotąd na żadną dziewczynę nie zwróciłem żywszej uwagi. A jednak od chwili, kiedy ją ujrzałem, nie mogłem myśleć o niczem innem. Gdyby była odmówiła, nie wiem poprostu, coby się było ze mną stało!
To szczere, proste wyznanie uczyniło doskonałe wrażenie. Mildrid podskoczyła na ławie z radości, gdyż uczuła, że to stawia rzecz w całkiem odmiennem świetle. Jan miał czapkę na głowie, nie było bowiem w zwyczaju zdejmować jej w pokoju, zanim nie zaproszono, by usiąść. Ale Jan mimowoli zdjął czapkę, zawiesił ją na strzelbie i położył na niej rękę. W całem jego wzięciu było coś, co zmuszało do uprzejmości.
— Mildrid jeszcze taka młoda! — powiedziała matka. Nie sądziliśmy wcale, że uczyni coś podobnego.
— To może prawda! — odrzekł. — Za to ja jestem dużo starszy i moje gospodarstwo nie jest wielkie. Nie sprawi jej dużo trudu. Przytem znajdzie zawsze chętną pomoc!
Rodzice spojrzeli po sobie, potem na Mildrid, a w końcu na niego.
— Więc myślisz, że pójdzie z tobą... do twego domu? — spytał ojciec podejrzliwie, niemal szyderczo.
— Tak! — odrzekł Jan. — Nie staram się o Tingvold, jeno o nią samą!
Gdyby się w tej chwili całe Tingvold zapadło pod ziemię, rodzice nie zdziwiliby się bardziej tem, niż tym niesłychanym faktem, że ktoś mógł pogardzić takiem bogactwem.
Mildrid milczała, więc znaczyło to, że się godziła, a cała rzecz została już między nimi ułożona. Postanowienie młodych sprawiło jednocześnie, że rodzice zostali niejako pozbawieni decyzji i uczuli się upokorzeni.
— Mówiłaś, że nas nie opuścisz! — powiedziała matka do córki z wyrzutem i to poskutkowało.
Ale Jan pospieszył z pomocą.
— Że was nie opuści? Każde dziecko, wchodzące w związki małżeńskie, opuszcza poniekąd swych rodziców.
Uśmiechnął się i dodał:
— Droga niedaleka, z Tingvoldu do Haugu niema więcej, niż trzy ćwierć mili!
Ale w gruncie rzeczy nie na słowach polega cała rzecz w tak ważnych sprawach. Myśli, bez względu na słowa, idą swoją własną drogą. Rodzice uczuli się opuszczeni... zdradzeni poprostu postanowieniem młodej pary. Wiedzieli dobrze, że w Haugu dostatnio żyć teraz można. Turyści uczynili tę miejscowość słynną, tak, że od czasu do czasu nawet w gazetach były o tem wzmianki. Ale nie mogło im się pomieścić w głowie, że to właśnie Mildrid, ich umiłowane dziecko, ma wracać tam, skąd wyszedł cały ród, że ma zniknąć stąd, gdzie oni żyli i ich rodzice. Inni ludzie na ich miejscu byliby wpadli w gniew. Oni postanowili jednak w spokoju uwolnić się od rzeczy, która nie była po ich myśli. Zamienili więc spojrzenie porozumiewawcze i ojciec rzekł łagodnie:
— Za dużo naraz tego! Nie możemy dać odpowiedzi. Musimy się zastanowić.
— Nie spodziewaliśmy się tak doniosłej nowiny i nie przypuszczaliśmy, że dowiedzieć się nam o niej wypadnie... w ten sposób!
Jan zawahał się z odpowiedzią, a potem rzekł:
— To prawda. Mildrid winna była przedtem spytać się rodziców. Ale żadne z nas nie wiedziało nic... aż było już zapóźno! Wszystko stało się w jednej chwili. Cóż mogliśmy zrobić innego, jak niezwłocznie przyjść i powiedzieć, że stało się. Proszę, nie sądźcie Mildrid zbyt surowo.
Po tem oświadczeniu nie można było ich postępowaniu ostatecznie nic zarzucić. Spokojne zachowanie Jana świadczyło o prawdzie jego słów. Ojciec dawno już zauważył, że mu sam sprostać nie potrafi, a im mniej miał do siebie zaufania, tem szybciej chciał całą sprawę poniechać.
— Nie znamy cię wcale, chłopcze! — powiedział i spojrzał na żonę. — Musimy mieć czas na rozwagę.
— Tak, to najlepsze! — potwierdziła Randi. — Przecież musimy poznać człowieka, któremu mamy oddać naszą córkę!
Mildrid odczuła jak przykre są dla Jana te słowa i spojrzała nań błagalnie.
— To prawda! — powiedział, kręcąc strzelbą. — Nie znacie mnie wy jedyni, choć wszyscy znają mnie w całej dolinie. Ale może ktoś mówił o mnie coś złego? — spytał.
Uczuli w jego słowach gorzki wyrzut i matka odparła pospiesznie:
— Nie! Nie słyszeliśmy nic, a nic złego o tobie. Ale w samej rzeczy nie znamy ciebie, gdyż nie troszczyliśmy się nigdy o mieszkańców Haugu!
Nie miała zamiaru powiedzieć nic złego, spostrzegła dopiero że się fatalnie wyraziła gdy było już zapóźno.
Jan milczał dosyć długo.
— Jeśli rodzina z Tingvoldu nie troszczyła się o mieszkańców Haugu, nie nasza w tem wina. Byliśmy coprawda aż po ostatnie lata biedakami!
Leżał w tych słowach wyrzut słuszny. Wszyscy troje odczuli dobrze, że był słuszny. Ale, zajęci swemi cierpieniami, nie przypuszczali ani na chwilę, że zaniedbują ciążącego na nich obowiązku. Nie byli zresztą sprawcami niedoli Haugenów. Mimo to, zawstydzeni, spuścili oboje oczy.
Jan mówił spokojnie, chociaż słowa Randi dotknąć go bardzo musiały. Rodzice odczuli, że mają przed sobą zacnego i dzielnego człowieka i że winni uczynić coś, coby mu było nagrodą za doznaną krzywdę.
Ojciec rzekł tedy:
— Zostaw nam, chłopcze, trochę czasu do namysłu. Wszakże możesz zostać i zjeść z nami obiad? Pomówimy o wszystkiem spokojnie...
— Prosimy — dodała matka — chodź bliżej i usiądź!
Oboje wstali, jak przystało gospodarzom wobec gościa, a Jan odstawił strzelbę wraz z czapką i usiadł na ławie obok Mildrid. Ona zerwała się zaraz, niewiadomo dlaczego. Matka powiedziała, że musi iść do kuchni, a ojciec miał taką minę, jakby też chciał odchodzić. Ale Mildrid nie chciała zostać sama z Janem, póki rodzice nie dadzą zezwolenia, zwróciła się tedy ku drzwiom bocznym i udała się do mieszkania babki. Ojciec nie mógł wobec tego opuścić Jana, przeto usiadł z powrotem. Zaczęli rozmawiać o rzeczach ubocznych, o polowaniu, gospodarstwie, turystach, zarobkach i ojciec nabierał coraz lepszego wyobrażenia o dobrobycie Jana. Matka, wchodząc od czasu do czasu, słyszała także to i owo. Oboje pozbyli się pierwszego strachu i zadawali pytania, a Jan odpowiadał szczegółowo i poprostu.
Wytworne zachowanie się Jana wystąpiło wyraźniej podczas obiadu. Byli sami. Parobcy zazwyczaj jadali razem z gospodarstwem, dzisiaj ojciec nie chciał im jeszcze pokazywać Jana, przeto zastawiono jedzenie w świetlicy. Wszystko, co Jan czynił i mówił, składało się na bardzo dodatnie wrażenie ogólne i Mildrid była uszczęśliwiona, ale wysokie napięcie, panujące przez cały czas, stało jej się w końcu niemożliwem do zniesienia i po obiedzie poszła znowu do babki.
Mężczyzni przeszli się potem po ogrodzie, ale ojciec manewrował tak, by ani parobcy, ani babka nie mogli Jana zobaczyć. Wrócili znów do izby. Matka ułatwiła się z robotą i przyszła także. Rozmowa stawała się z każdą chwilą poufniejszą, a w końcu, już o zmierzchu zdobyła się matka na odwagę i zapytała — jak się... to... stało. Mildrid nie umiała nic powiedzieć. Może powodowała nią czysto kobieca ciekawość, ale Janowi pytanie to było bardzo na rękę.
Nie opowiedział o pierwszem spotkaniu, gdyż nie był w stanie, natomiast szeroko rozwrodził się nad dniem wczorajszym. Dowiedzieli się tedy, że Mildrid trapiły straszne wyrzuty; że nie jadła i nie spała; dalej, że Beret poszła po niego aż do Haugu, opisywał forsowny marsz, wyprawę Mildrid, jej odnalezienie, gdy znużona legła na trawie i zasnęła, powtarzał z naciskiem, jak bardzo zależało dziewczynie na zezwoleniu rodziców...
Słuchali wzruszeni, poznając w tem, co czyniła, swoją ukochaną córkę i nabrali przekonania, że byli dla niej zbyt surowi.
Opowiadając o Mildrid, mimowoli opowiadał Jan także i o sobie, a z każdego słowa wynikało, iż ją bardzo kocha. To uradowało bardzo rodziców. Odczuł to i radość ich sprawiła mu wielką uciechę, a oni zaskoczeni wprost tą śmiałością i prostotą, zaczęli nań spoglądać tak życzliwie, jakby już przyjęli jego konkury i dali swe zezwolenie.
— Pewnie już, nie pytając nas wcale — rzekła żartobliwie matka — poczyniliście wszystkie przygotowania do wesela!
Ojciec roześmiał się serdecznie, a Jan, miast odpowiedzi, zanucił pierwsze takty rodzinnego marsza weselnego.
Ale w tej chwili spojrzał przypadkowo na matkę i spostrzegł ze zdziwieniem, że zbladła, jak ściana. Zrozumiał zaraz, że uczynił coś niestosownego. Przeraził się na dobre, gdy Randi, coraz to bardziej niespokojna, wyszła nakoniec z izby. Wstał również i chciał iść za nią prosić o przebaczenie.
— Coś widać złego uczyniłem? — spytał ojca.
Nie zaraz odpowiedział.
— Nie znasz jej dobrze, chłopcze!
— Może lepiej pójdę zaraz i załagodzę niewłaściwy postępek? — spytał.
Endrid nabrał doń takiego zaufania, że bez wahania zwrócił się i rzekł:
— Nie, chłopcze drogi! Zostaw ją w spokoju! Musi to sama ze sobą przewalczyć! Znam ja ją dobrze!
Jan, czując, że tonie u samego portu, posmutniał bardzo i siedział jak na szpilkach, mimo, że Endrid starał się usilnie usunąć z jego pamięci niefortunne zajście.
A Randi siedziała na kamiennych schodach z twarzą ukrytą w dłoniach i płakała. Przed oczyma jej stanęło całe życie. Ona nie oddała się, jak córka, bez namysłu człowiekowi ukochanemu i wstyd, jaki ją spotkał, była to zasłużona kara. Siedziała długo, targana najsprzeczniejszemi uczuciami, od żalu i buntu, aż do cichej skruchy. Siedziała długo... długo... potem wstała, podeszła do drzwi babki i zawołała:
— Mildrid! Chodź tu, dziecko!
A gdy zaniepokojona córka wybiegła, pochwyciła ją w objęcia, przytuliła do piersi i powiedziała, łkając:
— Niech cię Bóg błogosławi i nagrodzi... boś dobrze uczyniła!
Mężczyzni zobaczyli je, idące razem ku świetlicy. Szły tak spiesznie, że odrazu przeczuli, iż coś ważnego zaszło. Drzwi się rozwarły... weszły, a Randi, zamiast zwrócić się do Jana i oddać mu córkę, przyciągnęła ją raz jeszcze do siebie i wyszeptała:
— Niech cię Bóg błogosławi i nagrodzi,... gdyż dobrze uczyniłaś!
W chwilę potem znaleźli się wszyscy czworo w mieszkaniu babki, która była w jaknajlepszem usposobieniu. Od samego początku wiedziała przez służące, kim jest Jan Haugen, i uznała ten związek za zrządzenie Opatrzności, oraz łaskę boską, okazaną synowi i jego żonie. Odrazu powiedziała Janowi w oczy, że jest ślicznym chłopcem i radość zapanowała niezmącona, a dzień skończył się odczytaniem rozdziału Biblji, zaczynającego się od słów:
— Oto pan był dzisiaj w domostwie naszem...
∗ ∗
∗ |
Jeszcze tylko dwa momenty z życia Mildrid zaznaczyć musimy. Pierwszym było weselisko młodej pary.
Zjawiła się, zamężna już, Inga i ona to podjęła się ubrania przyjaciółki do ślubu. Odbyło się to w lamusie. Otwarto starą skrzynię dębową, gdzie przechowywano z pokolenia w pokolenie klejnoty rodzinne, więc djadem, pas, chusty, sprzączki i pierścienie. Babka dała klucz, który spoczywał w jej rękach i sama była obecną przy akcie otwierania, a Beret zamianowała swoim adjutantem.
Brano do ręki sztukę po sztuce. Czyszczono wszystko ślicznie i wkładano na Mildrid, a Beret trzymała przed nią lustro. Babka rozpowiadała o wszystkich członkiniach rodu, które nosiły owe klejnoty w uroczystych chwilach życia, a najszczęśliwszą z nich była zaprawdę matka jej, Aslaug Haugen.
W tej chwili zabrzmiały huczne tony familijnego marsza weselnego na podwórzu, a kobiety wybiegły zobaczyć, co to takiego.
Pierwszym, którego zobaczyły, był ojciec panny młodej, Endrid. Ujrzawszy zajeżdżający na podwórze wóz z Janem i jego rodzeństwem, zdobył się na pomysł. Rzadko miewał pomysły, ale dziś uznał, że trzeba koniecznie powitać gości-krewniaków familijnym marszem.
Kazał tedy grać muzyce i, stojąc na jej czele u wrót, trzymał w ręku srebrny puhar, napełniony tradycyjnem piwem weselnem.
Jan był wzruszony tem przyjęciem, a siostra jego i bracia mieli łzy w oczach.
W godzinę potem zabrzmiał powtórnie marsz weselny w chwili, kiedy orszak wyszedł z progów domu.
Dzień był śliczny, pogodny, wiosenny, a ścisk pod kościołem taki, że najstarsi ludzie nie pamiętali nic podobnego. Każdy z obecnych znał dzieje rodu i wiedział w jak dziwny sposób wplecione w nie były owe dźwięki marsza weselnego, który teraz rozbrzmiewał donośnie wokoło.
Przy wyjściu z kościoła, Jan przystanął u grobu Ole Haugena, a wszyscy krewni otoczyli go kołem. Zarośnięty był kwiatami, cichy, dostojny i wydawało się, że dziś promieniuje zeń błogosławieństwo.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Drugi moment, to odwiedziny, złożone w Haugu młodej parze przez Endrida i Randi. Oboje byli już wonczas... dziadkami. Jan postawił na swojem i zabrał żonę do siebie, musiał jednak przyrzec, że obejmie Tingvold, gdy rodzice się tak postarzeją, że nie będą już w stanie pracować, a staruszeczka babka zemrze.
W odwiedzinach tych była jedna wzruszająca chwila. Kiedy Randi po sutem przyjęciu i ugoszczeniu siedziała przed domem z małą córeczką swej Mildrid, na kolanach, zaczęła naraz zlekka kołysać dziecko i nucić.
Mildrid klasnęła z zadziwienia w dłonie, ale zamilkła.
Jan poprosił ojca, by napił się jeszcze szklanicę piwa, ale stary uczynił gest odmowy, przysłonił ucho dłonią i słuchał, a uśmiech szczęścia opromienił twarz jego, albowiem to, co nuciła żona jego, to był ów stary, dawny, rodzinny — marsz weselny!