<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Czyśćcowe dusze
Pochodzenie Carmen; Czyśćcowe dusze; Tamango
Wydawca Spółka Wydawnicza Rzeczpospolita
Data wyd. 1923
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Les Âmes du purgatoire
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



CZYŚĆCOWE DUSZE.



Cycero gdzieś powiada (zdaje mi się, w traktacie „O naturze bogów“), że istniało wielu Jowiszów, — Jowisz na Krecie — inny w Olimpji, — inny jeszcze indziej; — tak, iż niema w Grecji nieco znaczniejszego miasta, któreby nie miało swojego Jowisza. Ze wszystkich tych Jowiszów uczyniono jednego, któremu przypisano łącznie wszystkie przygody jego imienników. To tłómaczy ową niesłychaną ilość zdobyczy miłosnych, przypisywanych temu bogu.
To samo zamieszanie panuje w sprawie don Juana, osobistości, która, co do rozgłosu, niewiele ustępuje Jowiszowi. Sama Sewilla posiadała kilku don Juanów; wiele innych miast chlubi się każde swoim. Każdy miał niegdyś swoją odrębną legendę. Z czasem, wszystkie stopiły się w jedno.
Mimo to, skoro się przyjrzeć z bliska, łatwo jest wyróżnić cząstkę każdego z nich, lub bodaj rozróżnić dwóch z pośród tych bohaterów, a mianowicie: don Juana Tenorio, którego, jak każdemu wiadomo, porwał kamienny posąg, i don Juana de Marana, którego koniec był zgoła odmienny.
Opowiadają na jedną modłę życie ich obu: odmienne są jedynie rozwiązania. Są zakończenia na wszystkie gusty, jak w sztukach Ducisa, które kończą się dobrze lub źle, wedle wrażliwości czytelników.
Co do prawdziwości tej historii lub tych dwóch historyj, jest ona niewątpliwa i wielceby obraził miejscowy patrjotyzm Sewillan, ktoby podawał w wątpliwość istnienie tych dwóch hultajów, którzy zamącili genealogię najszlachetniejszych tamecznych rodów. Pokazują tam cudzoziemcom dom don Juana Tenorio, a żaden miłośnik sztuki nie opuścił z pewnością Sewilli, nie zwiedziwszy kościoła Miłosierdzia. Ujrzał tam grób kawalera de Marana, z tym napisem, podyktowanym przez pokorę, lub, jeźli kto chce, przez pychę: A qui yace el peor hombre que fué en el mundo. Jak można wobec tego wątpić? Prawda, iż, oprowadziwszy was po tych dwóch zabytkach, cicerone opowie wam jeszcze, jak don Juan (nie wiadomo który) uczynił szczególne propozycje Giroldzie, owej bronzowej figurze, która wznosi się na mauretańskiej wieży katedralnej, i jak je Girolda przyjęła; — jak don Juan, przechadzając się, podochocony winem, po lewym brzegu Gwadalkwiwiru, poprosił o ogień człowieka, który szedł prawym brzegiem, paląc cygaro, i jak ramię palacza (był to nie kto inny, tylko djabeł we własnej osobie) wydłużyło się tak, że przebyło rzekę i podało cygaro don Juanowi, który zapalił odeń swoje, ani mrugnąwszy okiem i nie korzystając z przestrogi, tak był zatwardziały...
Starałem się wydzielić każdemu don Juanowi cząstkę, jaka mu przypada ze wspólnego ich skarbca niegodziwości i zbrodni. W braku lepszej metody, starałem się opowiedzieć o don Juanie de Marana, moim bohaterze, jedynie te przygody, które nie przynależą, prawem „zasiedzenia“, don Juanowi Tenorio, tak znanemu u nas, dzięki arcydziełom Mozarta i Moliera.

Hrabia don Karlos de Marana był to jeden z najbogatszych i najszanowniejszych magnatów w Sewilli. Pochodził ze znakomitego rodu, w wojnie zaś przeciw zbuntowanym Maurom dowiódł, że nie odrodził się od mężnych przodków. Po ujarzmieniu Alpuzarów, wrócił do Sewilli ze szramą na czole, oraz z wielką liczbą dzieci, wziętych do niewoli, które to dzieci, dawszy je wprzód ochrzcić, sprzedał z zyskiem do chrześcijańskich domów. Rany jego, nie oszpeciwszy go zgoła, nie przeszkodziły mu się spodobać panience z dobrego domu, która dała mu pierwszeństwo wśród wielkiej liczby zalotników. Z tego małżeństwa urodziło się zrazu kilka córek, z których jedne wyszły za mąż, inne wstąpiły do klasztoru. Don Karlos de Marana rozpaczał, iż nie ma dziedzica swego nazwiska, kiedy urodzenie syna przepełniło go radością i pozwoliło mieć nadzieję, że jego starożytny majorat nie przejdzie na boczną linję.
Don Juan, ów syn tak upragniony i bohater tej wiarogodnej historji, psuty był przez ojca i matkę, jak przystało na jedynego spadkobiercę wielkiego nazwiska i wielkiej fortuny. Od dziecka był niemal samowładnym panem swoich czynów; nikt w pałacu ojcowskim nie ośmielił mu się sprzeciwić. Tyle tylko, iż matka pragnęła. aby był pobożnym jak ona, ojciec zaś chciał, aby syn jego był dzielnym jak on. Matka, przy pomocy łakoci i pieszczot, skłaniała dziecko do uczenia się litanji, różańców, słowem wszystkich obowiązkowych i nadobowiązkowych modłów. Usypiała go czytając mu żywoty świętych. Z drugiej strony, ojciec uczył syna pieśni o Cydzie i o Bernardzie del Carpio, opowiadał mu o buncie Maurów, i zachęcał, aby się cały dzień ćwiczył w rzucaniu oszczepem, strzelaniu z ręcznej kuszy lub zgoła z muszkietu do lalki ubranej za Maura, którą kazał ustawić w ogrodzie.
W ołtarzyku hrabiny de Marana znajdował się obraz, malowany w suchym i twardym stylu Moralesa, a przedstawiający męki czyścowe. Wszystkie rodzaje męczarni, jakie malarz mógł wyroić, oddane były z taką dokładnością, że sam wielki Inkwizytor nie mógłby nic przyganić. Dusze czyścowe znajdowały się w wielkiej piwnicy, która miała w górze okienko. Usadowiony przy tym otworze anioł, podawał rękę duszy opuszczającej siedzibę kaźni, podczas gdy tuż obok niego sędziwy mężczyzna, trzymający w złożonych rękach różaniec, modlił się wyraźnie z wielką żarliwością. Człowiek ten, był to fundator obrazu, który kazał sporządzić dla kościoła w Huesca. W czasie powstania Maurowie podpalili miasto; kościół padł ofiarą zniszczenia, ale obraz cudem ocalał. Hrabia Marana wziął go do domu i ozdobił, nim ołtarzyk żony.
Zazwyczaj mały Juanek, ilekroć wszedł do pokoju matki, stał długo zapatrzony w ten obraz, który przerażał go i przykuwał zarazem. Zwłaszcza nie mógł oderwać oczu od człowieka, któremu wąż wyjadał wnętrzności, podczas gdy on sam wisiał za żebra na hakach żelaznych nad gorejącem ogniskiem. Obracając z trwogą oczy ku okienku, pacjent zdawał się błagać ofiarodawcę o modlitwę, któraby mu oszczędziła tylu cierpień. Hrabina nie omieszkała za każdym razem objaśnić syna, że ten nieszczęśnik cierpi męki za to, że nie uczył się porządnie katechizmu, żartował sobie z księdza lub był roztargniony w kościele. Dusza, która ulatywała do raju, była to dusza krewniaka rodziny Marana, który miał z pewnością jakieś grzeszki na sumieniu; ale hrabia Marana modlił się zań, dał sporo grosza księżom aby go wykupić z męczarni ogniowych, i osiągnął tę satysfakcję, iż wyprawił duszę krewniaka do nieba, nie pozwalając jej długo nudzić się w czyśćcu.
— Pomyśl tylko, Juanku, dodawała hrabina, że ja może będę tak kiedyś cierpiała, i spędzę miljony lat w czyśćcu, jeżeli ty nie będziesz pamiętał o mszach, aby mnie wybawić! Jakby to było okrutnie zostawić tam matkę, która cię wykarmiła!
Wówczas chłopczyna płakał; i, o ile miał parę realów w kieszeni, dawał je pierwszemu kwestarzowi, który się nawinął ze skarbonką, „za dusze czyścowe“.
Kiedy wszedł do pokoju ojca, widział pancerze pogięte od kul, kask, który hrabia Marana miał przy zdobywaniu Almerji i który zachował ślad siekiery muzułmańskiej; lance, szable mauretańskie, sztandary zdobyte na niewiernych, zdobiły tę komnatę.
— Ten bułat, mówił hrabia, wydarłem Kadiemu Wajerskiemu, który uderzył mnie nim trzykrotnie, nim zbawiłem go życia. Ten sztandar nieśli powstańcy z góry Elwirskiej. Właśnie spustoszyli chrześcijańską wioskę; nadbiegłem z dwudziestoma rycerzami. Cztery razy próbowałem się wedrzeć w ich bataljon, aby zdobyć ten sztandar; cztery razy odparto mnie. Za piątym, uczyniłem znak krzyża, krzyknąłem: „Pomagaj, święty Jakóbie!“ i runąłem w szeregi pogan. — A widzisz oto ten kielich złoty w moim herbie? Herszt Maurów ukradł go w kościele, gdzie dopuścił się tysiącznych bezeceństw. Konie jego jadły owies na ołtarzu, a żołnierze rozwłóczyli kości świętych. Łotr kazał sobie podać w tym kielichu sorbet mrożony. Dopadłem go w chwili, kiedy przykładał do ust poświęcone naczynie. Zanim wykrzyknął „Ałła!“, podczas gdy napój był jeszcze w jego gardzieli, ciąłem tego psa tęgim mieczem w wygoloną głowę, tak że klinga oparła się aż na zębach. Na pamiątkę tej świętej pomsty, król pozwolił mi nosić złoty kielich w herbie. Mówię ci to, Juanku, abyś to opowiedział swoim dzieciom i aby wiedziały czemu twój herb różni się nieco od herbu twego dziadka, don Diega, który widzisz oto nad jego portretem.
Tak pędząc życie między dewocją a wojną, dzieciak trawił czas na struganiu krzyżyków, lub też, uzbrojony w drewnianą szabelkę, ćwiczył się w sadzie na melonach, które wyobrażały dlań głowy Maurów.
Mając lat ośmnaście, don Juan dość licho czytał po łacinie, doskonale służył do mszy, i władał rapierem — jedną ręką lub oburącz — lepiej od samego Cyda. Ojciec jego, uważając, iż spadkobierca rodu Maranów winien nabyć jeszcze i inne talenty, postanowił wysłać go do Salamanki.
Przygotowania do podróży nie zajęły wiele czasu. Matka dała mu mnóstwo różańców, szkaplerzy i poświęcanych medalików. Nauczyła go też wiele modlitw, bardzo pomocnych w różnych okolicznościach życia. Don Karlos dał mu szpadę, której rękojeść, wykładana srebrem, zdobna była w herby rodzinne; przyczem rzekł:
— Dotąd żyłeś jedynie z dziećmi; obecnie przyjdzie ci żyć z ludźmi. Pamiętaj, że najcenniejszy skarb szlachcica, to jego honor; a twój honor, to honor Maranów. Niech raczej zginie ostatni potomek naszego domu, niżby honor jego miał ścierpieć jakąś plamę! Weź tę szablę: ona cię obroni, jeśli ktoś cię zaczepi. Nigdy nie dobywaj jej pierwszy; ale pamiętaj, iż przodkowie twoi wkładali ją do pochwy nie wprzódy, aż osiągnęli zwycięstwo i pomstę.
Tak opatrzony bronią duchowną i doczesną, potomek Maranów wsiadł na koń i opuścił siedzibę swych ojców.
Uniwersytet w Salamance był wówczas w pełni chwały. Nigdy uczniowie jego nie byli liczniejsi, ani też mistrzowie bardziej uczeni; ale nigdy też obywatele tyle nie cierpieli od zuchwalstwa nieposkromionej młodzieży, która przebywała lub raczej panowała w ich mieście. Serenady, kocie muzyki, nocne burdy wszelkiego rodzaju, oto był ich zwyczajny tryb życia, którego jednostajność urozmaicały od czasu do czasu porwania żon lub córek, kradzieże lub pobicia. Przybywszy do Salamanki, don Juan strawił kilka dni na oddawaniu listów polecających do przyjaciół ojca, na składaniu wizyt profesorom, zwiedzaniu kościołów i oglądaniu relikwij. W myśl zlecenia ojca, wręczył jednemu z profesorów dość okrągłą sumkę, przeznaczoną do rozdziału między ubogich uczniów. Hojność ta spotkała się z żywym poklaskiem i zyskała mu odrazu wielu przyjaciół.
Don Juan pałał wielką żądzą nauki. Zamierzał słuchać jak Ewangelji wszystkiego, co wychodzi z ust profesorów; aby nie stracić nic, chciał się też umieścić jaknajbliżej katedry. Wszedłszy do sali, gdzie miał się odbyć wykład, spostrzegł puste miejsce bardzo blisko profesora, jak właśnie pragnął. Usiadł. Jakiś szkolarz, brudny, nieuczesany, odziany w łachmany, jak tylu ich jest po uniwersytetach, podniósł na chwilę oczy z nad książki, aby je zwrócić na don Juana z wyrazem tępego zdumienia.
— Siadacie tutaj, rzekł niemal z przerażeniem, czy nie wiecie, że tu siada zazwyczaj don Garcia Navarro?
Don Juan odparł, że zawsze słyszał, iż miejsce należy do pierwszego który je zajmie, i że, wobec tego że było puste, sądził iż może wziąć je w posiadanie, zwłaszcza o ile don Garcia nie polecił sąsiadowi, aby mu je zatrzymał.
— Jesteście obcy, jak widzę, rzekł szkolarz, i bawicie tu od niedawna, skoro nie znacie don Garcii. Wiedzcie tedy, że to jest człowiek naj...
Tu szkolarz zniżył głos, jakby się lękał, aby go nie usłyszeli inni studenci.
Don Garcia to straszny człowiek! Biada temu, kto go obrazi! Cierpliwość jego jest krótka a rapir długi; bądźcie pewni, że, jeśli ktoś siądzie na miejscu gdzie don Garcia usiadł dwa razy, to wystarczy, aby wynikła zwada, jest bowiem bardzo drażliwy i obraźliwy. Kiedy ma z kim na pieńku, wyzywa go i kładzie trupem. Ostrzegłem was; zrobicie, co się wam spodoba.
Don Juanowi wydało się nader dzikie, aby don Garcia miał pretensję zajmować najlepsze miejsca, nie zadając sobie trudu zdobycia ich swoją pilnością. Zarazem widział, iż wielu studentów przygląda mu się bacznie, i czuł jak bardzo byłoby upokarzające opuścić tę ławkę, skoro raz na niej usiadł. Z drugiej strony, wcale nie miał ochoty, zaledwie przybywszy, wchodzić w zwadę, zwłaszcza z człowiekiem tak niebezpiecznym na jakiego wyglądał don Garcia. Pogrążony w tem wahaniu, nie wiedział na co się zdecydować i siedział wciąż machinalnie na tem samem miejscu, kiedy wszedł jakiś student i zbliżył się prosto ku niemu.
— Oto don Garcia, rzekł sąsiad.
Ów Garcia był to młody człowiek, szeroki w barach, silnie zbudowany, z ogorzałą cerą, dumnem spojrzeniem i wzgardliwą twarzą. Kaftan, koloru niegdyś czarnego, był bardzo wytarty, płaszcz podziurawiony; na tem wszystkiem wisiał długi złoty łańcuch. Wiadomo, że, od niepamiętnych czasów, studenci Salamanki i innych hiszpańskich uniwersytetów mieścili punkt honoru w tem, aby chodzić obdarci, chcąc tem prawdopodobnie okazać, że prawdziwa zasługa umie się obyć bez czczego blasku.
Don Garcia zbliżył się do ławki gdzie don Juan siedział jeszcze, i kłaniając mu się bardzo dwornie, rzekł:
— Mości studencie, jesteś tu nowoprzybyłym, mimo to imię twoje jest mi dobrze znane. Ojcowie nasi byli wielkimi przyjaciółmi; jeżeli raczysz pozwolić, i synowie będą niemi również.
Tak mówiąc, podał rękę don Juanowi z najserdeczniejszą miną w świecie. Don Juan, który spodziewał się zgoła innego początku, przyjął nader skwapliwie uprzejmość don Garcji, i odpowiedział, że przyjaźń takiego jak on kawalera będzie dlań wielkim zaszczytem.
— Nie znasz jeszcze Salamanki, ciągnął don Garcia; jeżeli zechcesz wziąć mnie za przewodnika, z rozkoszą pokażę ci wszystko, od cedru aż do hyzopu.
Następnie, zwracając się do szkolarza siedzącego obok don Juana: Nuże, Perico, rzekł, zabieraj się stąd. Czy myślisz, że taki cham jak ty, to jest odpowiednie towarzystwo dla szlachetnego don Juana de Marana?
To mówiąc, pchnął go szorstko i sam zajął miejsce, które szkolarz skwapliwie opuścił.
Skoro wykład się skończył, don Garcia dał swój adres nowemu przyjacielowi i zaprosił go do siebie. Następnie, pozdrowiwszy go ręką z poufałą swobodą, wyszedł, drapując się z wdziękiem w płaszcz podziurawiony jak sito.
Don Juan, trzymając książki pod pachą, zatrzymał się w krużganku, przyglądając się starym napisom zdobiącym mury, kolegium, kiedy spostrzegł, iż szkolarz, który przemówił doń pierwszy, zbliża się jakgdyby również chcąc obejrzeć napisy. Skinąwszy mu głową, aby okazać że go poznaje, don Juan chciał odejść, ale szkolarz przytrzymał go za płaszcz.
— Szlachetny don Juanie, rzekł, jeśli cię nic nie nagli, czy byłbyś łaskaw udzielić mi chwili rozmowy?
— Chętnie, odparł don Juan i oparł się o filar: słucham.
Perico obejrzał się na wszystkie strony niespokojnie, jakgdyby się obawiał że go ktoś śledzi, poczem zbliżył się do don Juana, szepcąc mu da ucha. Don Juanowi wydała się ta ostrożność zbędna, ile że w dużym krużganku gotyckim nie było w tej chwili nikogo.
— Czy mógłbyś mi powiedzieć, szlachetny don Juanie, spytał, po chwili milczenia, szkolarz cichym i niemal drżącym głosem, czy mógłbyś mi powiedzieć, czy ojciec twój znał w istocie ojca don Garcii Nawarro?
Don Juan uczynił gest zdumienia.
— Wszak słyszałeś, że don Garcia powiedział to przed chwilą.
— Tak, odparł szkolarz jeszcze bardziej zniżając głos; ale czy słyszałeś kiedy od ojca, iż znał pana Navarro?
— Owszem, niewątpliwie; byli razem na wojnie przeciw Maurom.
— Doskonale; ale czy słyszałeś, aby ten szlachcic miał... syna?
— Co prawda, nigdy nie zwracałem zbytniej uwagi na to, co ojciec mógł mówić w tej mierze... Ale na co te pytania. Czy don Garcia nie jest synem szlachetnego pana Nawarro?... Byłżeby bękartem?
— Klnę się niebem, że nie rzekłem nic podobnego, wykrzyknął przerażony szkolarz, zaglądając za filar, o który wspierał się don Juan; chciałem was tylko spytać, czy nie znacie dziwnej historji, którą wielu ludzi opowiada o tym don Garcii?
— Ani słowa.
— Powiadają... zważcie, że ja powtarzam jedynie to, co słyszałem... powiadają, że don Diego Nawarro miał syna, który, licząc sześć czy siedem lat, zapadł na chorobę ciężką, a tak dziwną, że lekarze nie wiedzieli jakiego lekarstwa się imać. Ojciec, który miał tylko to jedno dziecko, ofiarował liczne wota w wielu kaplicach, dał choremu dotykać relikwij, wszystko napróżno. Zrozpaczony, rzekł jednego dnia... (tak mnie zapewniano) rzekł jednego dnia, patrząc na obraz św. Michała:
— Skoro ty nie możesz ocalić mego syna, spróbuję czy ten, którego depcesz nogami, nie będzie miał większej mocy.
— Ależ to straszne bluźnierstwo! wykrzyknął don Juan, zgorszony w najwyższym stopniu.
— Wkrótce potem, dziecko wyzdrowiało... a to dziecko... to don Garcia!
— Tak, że don Garcia ma djabła w sobie od tego czasu, rzekł parskając śmiechem don Garcia, który się ukazał w tej samej chwili, i który, jak się zdaje, słuchał tej rozmowy, ukryty za sąsiednim filarem. — W istocie, Perico, rzekł zimno i wzgardliwie do zdumionego szkolarza, gdybyś nie był tchórzem, kazałbym ci pożałować zuchwalstwa, z jakiem mówisz o mnie. — Mości don Juanie, ciągnął, zwracając się do Marany, kiedy się lepiej poznamy, nie będziesz tracił czasu na słuchanie tego gaduły. A teraz, aby się przekonać, że ze mnie nie taki czarny djabeł jak go malują, uczyń mi ten zaszczyt i chodź ze mną do kościoła św. Piotra; a, skoro zmówimy kilka pacierzy, pozwolę sobie zaprosić cię do siebie na lichy obiadek wraz z kilkoma kolegami.
Tak mówiąc, wziął pod ramię don Juana, który, zawstydzony tem, iż zaskoczono go, jak słucha dziwnej historji Perika, skwapliwie przyjął zaproszenie nowego przyjaciela, aby mu dowieść, jak mało dba o oszczerstwa słyszane przed chwilą.
Wszedłszy do kościoła, don Juan i don Garcia klękli przed ołtarzem, koło którego tłoczyła się ciżba wiernych. Don Juan zmówił pocichu pacierz; a mimo że to pobożne ćwiczenie zajęło mu dobrą chwilę, ujrzał, podniósłszy głowę, że towarzysz jego jeszcze trwa w nabożnej ekstazie: poruszał lekko wargami, możnaby rzec że nie doszedł ani do połowy swoich medytacji. Zawstydzony nieco że tak prędko skończył, don Juan zaczął odmawiać pocichu wszystkie litanie, które mu przyszły na pamięć. Gdy skończył, don Garcia również ani nie drgnął. Don Juan odklepał z roztargnieniem jeszcze parę paciorków; poczem, widząc że towarzysz jego wciąż się nie rusza, sądził, iż może nieco rozejrzeć się dokoła, aby zabić czas i doczekać się końca tej wiekuistej modlitwy. Trzy kobiety, klęczące na tureckim dywanie, ściągnęły niebawem jego uwagę. Jedna, sądząc z wieku, okularów i obszernego czepka, mogła być jedynie duenną. Dwie inne były młode i ładne; mimo iż oczy miały spuszczone nad różańcem, można było dojrzeć, że te oczy są duże, żywe i ładnie oprawne. Don Juan znajdował wiele rozkoszy w przyglądaniu się jednej z nich; więcej rozkoszy nawet niżby się godziło w tak świętem miejscu. Zapominając o modłach towarzysza, pociągnął go za rękaw, i spytał po cichu kto jest ta panienka, trzymająca w dłoniach różaniec z bursztynu.
— To, odparł don Garcia, nie okazując zgorszenia tem że mu przerwano, jest dona Teresa de Ojeda: a tamta to dona Fausta, jej starsza siostra: obie są córkami audytora w Radzie Kastylii. Ja durzę się w starszej, staraj się rozkochać młodszą. O, dodał, właśnie wstają i wychodzą z kościoła; spieszmy się aby zdążyć jak będą wsiadały do powozu; może wiatr uniesie spódniczki i zobaczymy jaką ładną nóżkę, albo i dwie.
Don Juan był tak oczarowany pięknością dony Teresy, że, nie zwracając uwagi na nieprzystojność tej mowy, podążył za don Garcią aż do bram świątyni, i ujrzał jak dwie szlachetne panienki wsiadły do karocy i opuściły plac przed kościołem, udając się na jedną z najbardziej uczęszczanych ulic. Skoro odjechały, don Garcia, wsadzając kapelusz na bakier, zakrzyknął wesoło:
— Oto mi śliczne dziewczęta! Niech mnie czart porwie, jeśli starsza nie będzie moją nim minie dziesięć dni! A ty czy daleko zaszedłeś z młodszą?
— Jakto, czy daleko zaszedłem? odparł don Juan naiwnie, ależ ja ją widzę pierwszy raz w życiu!
— Dobra racja w istocie! — wykrzyknął don Garcia. — Czy sądzisz, że ja o wiele dawniej znam Faustę? Mimo to, dziś oddałem jej bilecik, który przyjęła bardzo łaskawie.
— Bilecik? ależ nie widziałem, abyś pisał?
— Mam zawsze przy sobie gotowe: byle nie kłaść imion, nadadzą się dla wszystkich. Uważaj tylko, aby się nie zdradzić wyszczególnieniem koloru włosów albo oczu. Co do westchnień, mąk i zapałów, każda, brunetka czy blondynka, panna czy mężatka, weźmie je jednakowo za dobrą monetę.
Tak gwarząc, don Garcia i don Juan znaleźli się przed domem, gdzie czekał na nich obiad. Był to prawdziwy stół studencki, bardziej obfity niż wykwintny i urozmaicony: wiele korzennych przystawek, solonego mięsiwa, same rzeczy pobudzające pragnienie. Jakoż wina było poddostatkiem. Kilku studentów, przyjaciół don Garcii, czekało jego przybycia.
Wszyscy siedli natychmiast do stołu, i przez jakiś czas nie było słychać innego hałasu niż łomot szczęk i trącanie kieliszków o szklanki. Niebawem wino wprawiło w dobry humor biesiadników i rozmowa stała się nader ożywiona. Mówiono jedynie o pojedynkach, miłostkach i figlach studenckich. Jeden opowiadał, jak oszukał swoją gospodynię, wyprowadzając się w wilję komornego. Drugi posłał do winiarza po kilka dzbanów trunku imieniem jednego z najpoważniejszych profesorów teologji, poczem zgrabnie skierował te dzbany do swego mieszkania, zostawiając profesorowi zapłacenie rachunku, o ile zechce. Ten pobił ront, ów, zapomocą drabinki sznurowej, wszedł do pokoju kochanki, mimo czujności zazdrośnika.
Zrazu don Juan słuchał z niejakiem zgorszeniem wszystkich tych wybryków. Stopniowo, wino oraz wesołość towarzyszów rozbroiły jego skrupuły. Śmiał się z przygód, które opowiadano, a nawet zaczął zazdrościć reputacji, którą ten i ów zdobył zapomocą swoich figlów i hultajstwa. Zaczynał przepominać roztropnych zasad, które przyniósł z sobą na uniwersytet, przyjmując regułę kodeksu studenckiego: regułę prostą i łatwą, polegającą na tem, iż wszystko jest dozwolone wobec pillos, t. zn. części rodzaju ludzkiego nie zapisanej w regestry uniwersyteckie. Student, pośród pillos, jest niejako w kraju nieprzyjacielskim, i ma prawo poczynać sobie wobec nich jak Hebrajczycy wobec Kananeńczyków. Jedynie, wobec tego że p. koregidor mało ma, niestety, szacunku dla świętych praw uniwersyteckich, i szuka gdzie może sposobu szkodzenia ich kapłanom, powinni zespolić się jak bracia, pomagać sobie wzajem, a zwłaszcza święcie dochowywać sekretu.
Ta budująca rozmowa trwała póty, póki trwały butelki. Skoro się opróżniły, wszystkie mózgownice były już w stanie osobliwie mętnym, a każdy odczuwał gwałtowną potrzebę snu. Ponieważ słońce przypiekało jeszcze z całą siłą, rozeszli się na siestę; don Juan wyciągnął się na łóżku u don Garcii. Zaledwie się rozłożył na skórzanym materacu, kiedy znużenie i opary winne pogrążyły go w głębokim śnie.
Długi czas marzenia jego były tak dziwne i mętne, iż jedynem uczuciem jakiego doznawał było uczucie nieokreślonej mdłości, bez świadomości obrazu lub myśli, któreby mogły być jej przyczyną.
Stopniowo zaczął czytać jaśniej w swoim śnie, jeżeli można się tak wyrazić, i zaczął śnić z pewnym związkiem. Zdawało mu się, że jest w łódce, na wielkiej rzece, bardziej szerokiej i mętnej niż kiedykolwiek bywa Gwadalkwiwir w porze zimowej. Nie było ani żagla, ani wiosła, ani steru, a brzeg rzeki był pusty. Prąd podrzucał łódkę tak silnie, iż, sądząc z mdłości jakich doznawał, mniemał, iż znajduje się w ujściu Gwadalkwiwiru, w chwili gdy mieszczuchy sewilskie, jadące do Kadyksu, zaczynają odczuwać pierwsze dolegliwości morskiej choroby. Niebawem znalazł się w węższej o wiele okolicy rzeki, tak, iż mógł łatwo rozejrzeć się po obu brzegach, a nawet dosięgnąć ich głosem. Wówczas pojawiły się równocześnie po obu brzegach dwie promienne postacie, które zbliżyły się, każda ze swej strony, jakgdyby spiesząc mu na pomoc. Zwrócił zrazu głowę na prawo, i ujrzał starca o poważnem i surowem obliczu, z bosemi nogami, mającego za całą odzież jedynie włosienicę. Zdawało się don Juanowi, że wyciąga doń rękę. Spojrzawszy później na lewo, ujrzał kobietę wysokiego wzrostu, o nader szlachetnych i powabnych rysach, podającą mu wieniec z kwiatów, który trzymała w ręce. Równocześnie spostrzegł, że barka żegluje tam gdzie on chce, bez wioseł, jedynie siłą samej jego woli.
Miał przybić do lądu od strony kobiety, kiedy krzyk, pochodzący z drugiego brzegu, kazał mu odwrócić głowę i zbliżyć się ku tej stronie. Starzec miał oblicze jeszcze surowsze niż wprzódy.
Ciało jego, o ile je odsłaniał, było okryte ranami, sine, splamione skrzepłą krwią. W jednej ręce trzymał cierniową koronę, w drugiej dyscyplinę opatrzoną kolcami.
Na ten widok, groza zdjęła don Juana; wrócił szybko do lewego brzegu. Zjawisko, które go tak oczarowało, znajdowało się tam jeszcze; włosy kobiety bujały z wiatrem, oczy płonęły nadprzyrodzonym ogniem, a w miejsce wieńca trzymała w ręce miecz. Don Juan zatrzymał się chwilę nim przybił do brzegu, i wówczas, przyglądając się baczniej, ujrzał, iż brzeszczot jest czerwony od krwi, a ręka nimfy również jest krwawa. Przerażony obudził się nagle. Otworzywszy oczy, nie mógł wstrzymać krzyku na widok nagiej szpady, która lśniła o parę stóp od łóżka.
Ale nie piękna nimfa trzymała tę szpadę. Don Garcia przyszedł obudzić przyjaciela, i, widząc koło łóżka szpadę osobliwej roboty, oglądał ją z miną znawcy. Na klindze był napis: „Dochowaj wiary“; rękojeść, jak już wspomnieliśmy, miała herb, nazwisko i zawołanie Maranów.
— Ładną, widzę, masz szpadę, kolego, rzekł don Garcia. Musiałeś sobie odpocząć. Zbliża się już noc, przejdziemy się nieco, a kiedy przyzwoici obywatele pójdą spać, pospieszymy, jeśli twoja wola, wyprawić serenadę dla naszych bogiń.
Don Juan i don Garcia przechadzali się jakiś czas nad brzegiem Tornesu, patrząc na przechadzające się kobiety, które przybyły odetchnąć chłodem lub oczkować ze swemi galantami. Stopniowo liczba przechodniów była coraz mniejsza, wreszcie znikli zupełnie.
— Oto chwila, rzekł don Garcia, oto chwila, w której całe miasto należy do studentów. Pillos nie odważyliby się zamącić naszych niewinnych zabaw. Co się tyczy straży nocnej, to, gdybyśmy przypadkiem mieli z nią wejść w jaki zatarg, nie potrzebuję ci mówić, że tej kanalji niema co oszczędzać. A gdyby hultaje byli w zbytniej przewadze i gdyby trzeba nam było wziąć nogi za pas, bądź bez wszelkich obaw: znam tu każdy zaułek, bacz tylko aby się trzymać tuż za mną i bądź pewny że wszystko pójdzie dobrze.
Mówiąc, zarzucił płaszcz na lewe ramię, w ten sposób, aby osłonić prawie całą twarz, a zarazem zostawić wolną prawą rękę. Don Juan zrobił toż samo, poczem obaj skierowali się w stronę ulicy gdzie mieszkała dona Fausta i jej siostra. Kiedy przechodzili koło kruchty jakiegoś kościoła, don Garcia gwizdnął: ukazał się jego paź, z gitarą w ręku. Don Garcia wziął gitarę i odprawił go.
— Widzę, rzekł don Juan, wchodząc w ulicę Valladolid, widzę, że chcesz bym osłaniał twoją serenadę; bądź pewien, że wywiążę się z zadania ku twemu zadowoleniu. Sewilla, moje rodzone miasto, miałaby prawo wyprzeć się mnie, gdybym nie umiał obronić ulicy od natrętów!
— Nie mam zamiaru stawiać cię na straży, odparł don Garcia. Ja mam tu swoją lubkę, ale i ty także. Każdy niech poluje na swoją zwierzynę. Pst! oto dom. Ty do tej żaluzji, ja do tej, i żywo!
Don Garcia, nastroiwszy gitarę, zaintonował dość miłym głosem piosenkę, w której, jak zwykle, była mowa o łzach, westchnieniach itd. Nie wiem, czy on sam był jej autorem.
Przy trzeciej lub czwartej zwrotce, żaluzje w obu oknach podniosły się bez szelestu i dał się słyszeć lekki kaszel. To znaczyło, że dama słucha. Muzycy ponoć nigdy nie grają wtedy, kiedy się ich prosi albo słucha. Don Garcia złożył gitarę na słupku kamiennym i rozpoczął półgłosem rozmowę z jedną ze słuchaczek.
Don Juan, podniósłszy oczy, ujrzał w oknie nad sobą kobietę, która przyglądała mu się z widoczną uwagą. Nie wątpił, że to jest siostra donny Fausty, ta, którą zarówno własna jego skłonność jak i wybór przyjaciela przeznaczyły mu na panią jego myśli. Ale był jeszcze nieśmiały, niedoświadczony, i nie wiedział jak zacząć. Naraz, chusteczka spadła z okna, i słodki głosik wykrzyknął:
— Och! Jezu! chusteczka mi spadła!
Don Juan podniósł natychmiast i podał na końcu szpady. Była to sposobność do nawiązania rozmowy. Głosik zaczął od podziękowania, potem spytał czy ów tak dworny kawaler nie był przypadkiem tego rana w kościele św. Piotra. Don Juan odparł że był, i że postradał tam spokój duszy.
— A to jak?
— Ujrzawszy panią.
Lody pękły. Don Juan był z Sewilli, i umiał na pamięć wszystkie mauretańskie historje, których język miłosny jest tak bogaty. Nie mogło mu zbraknąć wymowy. Rozmowa trwała blisko godzinę. Wreszcie Teresa krzyknęła że słyszy ojca i że trzeba kończyć. Dwaj galanci nie wprzód opuścili ulicę, aż ujrzeli dwie białe rączki wychylające się z za żaluzji, aby rzucić każdemu z nich po gałązce jaśminu. Don Juan poszedł spać z głową pełną rozkochanych obrazów. Don Garcia wstąpił do szynku i zabawił tam niemal do rana.
Nazajutrz znowuż westchnienia i serenady. Toż samo następnych nocy. Po przyzwoitym oporze, damy zgodziły się wymienić z kochankami pukle włosów; operacja odbyła się zapomocą sznurka, który zeszedł na dół wioząc tam i z powrotem przedmioty wymiany. Don Garcia, który nie był skłonny zaspokajać się lada czem, wspomniał o drabince sznurowej lub o dorobieniu klucza; ale nazwano go zuchwalcem, i propozycja została jeżeli nie odrzucona, to przynajmniej odroczona na czas nieoznaczony.
Od miesiąca blisko, don Juan i don Garcia gruchali dość jałowo pod oknami bogdanek. Pewnej bardzo ciemnej nocy, stali na zwykłym posterunku i rozmowa trwała od jakiegoś czasu ku zadowoleniu wszystkich czworga, kiedy na rogu ulicy, ukazało się kilku ludzi zawiniętych w płaszcze; część z nich miała instrumenty muzyczne.
— Sprawiedliwe nieba! wykrzyknęła Teresa, to don Christowal wyprawia nam serenadę. Oddalcie się, na miłość boską, albo też zdarzy się jakieś nieszczęście.
— Nie ustąpimy nikomu tak pięknego miejsca, wykrzyknął don Garcia i, podnosząc głos, zawołał do pierwszego który się zbliżył: Kawalerze, miejsce jest zajęte i damy wcale sobie nie życzą waszej muzyki: zatem, jeśli łaska, szukajcie szczęścia gdzieindziej.
— To któryś z tych obwiesiów szkolarzy ośmieli się nam zagradzać drogę! — wykrzyknął don Christowal. Nauczę go, czem to pachnie zalecać się do mojej damy!
To mówiąc, dobył szpady. Równocześnie błysnęły szpady dwóch jego towarzyszy. Don Garcia, owijając z cudowną zręcznością płaszcz koło ramienia, śmignął rapirem i krzyknął:
— Do mnie, studenci! Ale nie było ani jednego w pobliżu. Grajkowie, lękając się zapewne o całość swoich instrumentów, uciekli wołając straży, podczas gdy obie damy w oknie wzywały na pomoc wszystkich świętych z raju.
Don Juan, który znajdował się pod oknem bliższem don Christowala, pierwszy przyjął jego impet. Przeciwnik był zręczny i co, więcej, miał w lewej ręce żelazną tarczę, którą się posługiwał dla obrony, podczas gdy don Juan miał tylko szpadę i płaszcz. Żywo przypierany przez don Christowala, przypomniał sobie bardzo w porę pchnięcie imć Ubertiego, swego nauczyciela szermierki. Upadł na lewą rękę, prawą zaś, pomykając szpadę pod tarcz don Christowala, wbił mu ją między żebra z taką siłą, że brzeszczot złamał się, wszedłszy w ciało na piędź głęboko. Don Christowal wydał krzyk i upadł zlany krwią. Podczas tej operacji, która trwała krócej niż jej opowiedzenie, don Garcia bronił się z powodzeniem przeciw dwóm wrogom, którzy, ujrzawszy swego wodza na ziemi, uciekli co mieli tchu.
— A teraz nogi za pas, rzekł don Garcia, nie pora na zabawę. Bywajcie, śliczne damy.
I pociągnął za sobą don Juana, przerażonego tem co uczynił. O dwadzieścia kroków od domu, don Garcia zatrzymał się, aby spytać towarzysza co zrobił ze szpadą.
— Moja szpada? — wykrzyknął don Juan, spostrzegając dopiero wówczas, że jej nie ma w dłoni... Nie wiem... musiałem ją zapewne upuścić.
— Przekleństwo! — zawołał don Garcia; a twoje nazwisko wyryte jest na rękojeści.
Równocześnie, ukazali się ludzie z pochodniami, którzy wyszli z sąsiednich domów i skupili się koło umierającego. Z drugiego końca ulicy zbliżał się szybko zbrojny oddział.
Był to najwidoczniej patrol, ściągnięty wołaniem grajków i zgiełkiem walki.
Don Garcia, naciągnąwszy kapelusz na oczy i okrywając płaszczem twarz, aby go nie poznano, rzucił się, mimo niebezpieczeństwa, w środek tego zbiegowiska, w nadziei iż odnajdzie szpadę, która zdradziłaby niechybnie winnego. Don Juan ujrzał jak wali na prawo i lewo, gasząc światła i wywracając wszystko co mu stanęło w drodze. Zjawił się niebawem, biegnąc ze wszystkich sił i trzymając szpadę w każdej ręce: cały patrol biegł za nim.
— Ach, don Garcio, wykrzyknął don Juan, biorąc szpadę którą ów mu podawał, ileż dzięków jestem ci winien!
— Zmykajmy! zmykajmy! — wołał Garcia. Leć za mną, a gdyby który z tych hultajów naciskał cię z zbyt bliska, nawlecz go tak, jak zrobiłeś z tamtym.
Zaczem, obaj jęli pędzić z całą szybkością, jakiej mogła im użyczyć przyrodzona krzepkość, pomnożona lękiem przed, p. koregidorem, urzędnikiem, który był jeszcze straszliwszy dla studentów niż dla złodziei.
Don Garcia, który znał Salamankę jak pacierz, był mistrzem w wykręcaniu się po ulicach i gubieniu się w wąskich zaułkach, podczas gdy towarzysz jego, mniej doświadczony, z trudem zdołał mu nadążyć. Zaczynało im braknąć tchu, kiedy, na rogu jakiegoś zaułka, spotkali gromadkę studentów, którzy przechadzali się, śpiewając i brząkając na gitarach. Skoro tylko spostrzegli, że dwóch kamratów uchodzi przed pościgiem, pochwycili kamienie, drągi i wszelką możliwą broń. Gwardziści, zdyszani, uznali za właściwsze nie wszczynać zwady. Cofnęli się przezornie, a dwaj winowajcy schronili się, aby wytchnąć chwilę, do pobliskiego kościoła.
W bramie, don Juan chciał włożyć szpadę do pochwy, nie uważając za przyzwoite ani za chrześcijańskie aby wchodzić do domu bożego z orężem w dłoni. Ale pochwa stawiała opór, klinga wchodziła z trudnością; krótko mówiąc, spostrzegł, że, szpada którą trzymał w ręce to nie jego szpada: w pośpiechu, don Garcia chwycił pierwszą z brzegu broń, którą znalazł na ziemi; była to szpada zabitego, lub kogoś z jego orszaku. Rzecz była poważna; don Juan powiadomił o tem przyjaciela, którego nawykł uważać za dobrego doradcę.
Don Garcia zmarszczył brew, zagryzł wargi, zmiął rondo kapelusza i zaczął się przechadzać, podczas gdy don Juan, oszołomiony fatalnem odkryciem, był pastwą zarówno niepokoju jak wyrzutów. Po kwadransie dumań, w czasie których don Garcia miał ten takt iż ani razu nie powiedział: „Pocóż było gubić szpadę?“ ujął go pod ramię i rzekł:
— Chodź ze mną, już mam.
W tej samej chwili, wyszedł z zakrystji ksiądz i kierował się w ulicę; don Garcia zatrzymał go.
— Wszak to z uczonym licencjatem Gomezem mam zaszczyt...? rzekł, skłoniwszy się głęboko.
— Nie jestem jeszcze licencjatem, odparł ksiądz, widocznie pogłaskany tem, iż wzięto go za licencjata. Nazywam się Manuel Tordoya, do usług pańskich.
— Mój ojcze, rzekł doń Garcia, jesteś właśnie tym kogo szukałem; chodzi o kwestję sumienia, o ile zaś mnie fama nie omyliła, ty, ojcze, jesteś autorem owego słynnego traktatu De casibus constientiae, który tyle narobił hałasu w Madrycie?
Ksiądz, idąc na lep grzechu próżności, odparł, zakłopotany, że nie jest autorem tego dzieła (które, poprawdzie, nigdy nie istniało), ale że wiele zajmował się podobnemi materjami. Don Garcia, nie słuchając jego tłumaczeń, ciągnął w ten sposób:
— Oto, ojcze, w kilku słowach, sprawa, w której chciałbym twojej rady. Jednego z moich przyjaciół, dziś, przed godziną, dopadł na ulicy jakiś człowiek i rzekł: „Kawalerze, mam się bić o parę kroków stąd; mój przeciwnik ma szpadę dłuższą niż ja; chciej mi pożyczyć swojej szpady, iżby broń była równa“. Mój przyjaciel zamienia z nim szpadę. Czeka przez chwilę na rogu aż walka się skończy. Nie słysząc już szczęku oręża, zbliża się; cóż widzi? martwe ciało, przeszyte tąż samą szpadą, której właśnie pożyczył. Od tej chwili rozpacza, wyrzuca sobie swoją uczynność, lęka się iż dopuścił się śmiertelnego grzechu. Co do mnie, staram się go uspokoić; sądzę, iż to jest grzech jedynie powszechni, zważywszy, że, gdyby nie użyczył szpady, byłby przyczyną, iż ci dwaj ludzie biliby się nierówną bronią. Co ty o tem myślisz, ojcze? czy nie jesteś mego zdania?
Ksiądz, który był młodym jeszcze kazuistą, nastawił uszy, i wodził ręką po czole jak człowiek który szuka cytatu. Don Juan nie wiedział dokąd don Garcia zmierza; ale nie mówił nic, bojąc się strzelić jakiegoś bąka.
— Mój ojcze, ciągnął Garcia, rzecz jest snadź bardzo drażliwa, skoro tak wielki uczony jak ty waha się ją rozstrzygnąć. Jutro, jeżeli pozwolisz, wrócimy, aby się dowiedzieć o twoim wyroku. Tymczasem, proszę, zechciej sam zmówić lub kazać zmówić kilka mszy za duszę zmarłego.
To mówiąc, wsunął parę dukatów w rękę księdza, co go do reszty nastroiło korzystnie dla młodych ludzi tak nabożnych, tak skrupulatnych, a zwłaszcza tak szczodrych. Przyrzekł, iż nazajutrz, w tem samem miejscu, da im swoją opinję na piśmie. Don Garcia rozwiódł się w podziękowaniach: poczem dodał niedbałym tonem, jak coś co nie ma wielkiego znaczenia:
— Byle tylko sądy nie chciały nas pociągnąć do odpowiedzialności za tę śmierć! Na ciebie liczymy, ojcze, iż pojednasz nas z Bogiem.
— Co się tyczy sądów, rzekł ksiądz, nie macie czego się lękać. Przez to że pożyczył swojej szpady, przyjaciel twój nie jest wobec prawa wspólnikiem.
— Tak, ojcze, ale morderca uciekł... Zbadają ranę, znajdą może zakrwawioną szpadę... czy ja wiem co? Ci sędziowie to podobno straszni ludzie.
— Wszakże, rzekł ksiądz, pan był świadkiem, że szpada była pożyczona?
— Oczywiście, odparł don Garcia; mogę to stwierdzić przed wszystkiemi trybunałami w całem królestwie. Zresztą, dodał podstępnie, ty sam, ojcze, będziesz mógł dać świadectwo prawdzie. Zanim jeszcze ta sprawa była komukolwiek znana, zgłosiliśmy się wszak do ciebie, aby zasięgnąć twej duchownej rady. Mógłbyś nawet, ojcze, zaświadczyć wymianę... A oto dowód.
Wziął szpadę z rąk dom Juana.
— Spójrz, ojcze, na tę szpadę, rzekł; czyż ona nadaje się do tej pochwy!
Ksiądz skinął głową, jak człowiek przekonany o wiarogodności historji którą mu opowiadano. Ważył w milczeniu dukaty w dłoni, i wciąż znajdował w nich nieprzeparty argument na korzyść młodzieńców.
— Zresztą, ojcze, rzekł don Garcia tonem wysoce nabożnym, co nam świecka sprawiedliwość? nam chodzi o pojednanie z niebem.
— Do jutra, moje dzieci, rzekł ksiądz na rozstaniu.
— Do jutra, odparł don Garcia; całujemy ci ręce, ojcze, i liczymy na ciebie.
Skoro ksiądz odszedł, don Garcia podskoczył z radości.
— Niech żyje symonia! krzyknął: poprawiła się nasza sytuacja, jak sądzę. Jeżeli sądy się nami zajmą, ten dobry ojciec, w zamian za dukaty które już dostał i te które się spodziewa z nas wyłudzić, gotów będzie zaświadczyć, że jesteśmy w tej sprawie niewinniejsi niż nowonarodzone dziecię. Idź teraz do siebie, miej się na baczności i nie otwieraj póki się dobrze nie upewnisz komu; ja przejdę się nieco po mieście, dowiem się co słychać.
Znalazłszy się w swoim pokoju, Don Juan rzucił się w ubraniu na łóżko. Całą noc nie zmrużył oka, myślał wciąż o morderstwie które popełnił, a zwłaszcza o jego następstwach. Za każdym razem kiedy usłyszał na ulicy odgłos ludzkich kroków, wyobrażał sobie, że to straż przychodzi go uwięzić. Mimo to, tak był zmęczony i głowę miał jeszcze tak ciężką po owym studenckim obiedzie, że usnął wreszcie o wschodnie słońca.
Spał już od kilku godzin, kiedy, obudził go służący, oznajmiając, iż zakwefiona dama chce z nim mówić. Równocześnie niemal, dama weszła do pokoju. Była zawinięta od stóp do głów w duży czarny płaszcz, z pod którego widać było tylko jedno oko. Zwróciła to oko kolejno to na służącego to na don Juana, jakgdyby prosząc go o rozmowę bez świadków. Służący wyszedł. Dama usiadła, mierząc don Juana wzrokiem z wielką uwagą. Po chwili milczenia zaczęła w te słowa:
— Szlachetny kawalerze, postępek mój może pana zdziwić, i musisz mieć o mnie z pewnością liche mniemanie; ale gdyby kto znał pobudki które mnie tu sprowadzają, nie potępiłby mnie z pewnością. Pojedynkowałeś się wczoraj z jednym z tutejszych kawalerów...
— Ja, pani! wykrzyknął don Juan blednąc, nie wychodziłem z tego pokoju...
— Zbyteczna udawać wobec mnie; chcę ci dać przykład szczerości.
To mówiąc, rozchyliła płaszcz, i don Juan poznał donę Teresę.
— Szlachetny don Juanie, ciągnęła oblewając się rumieńcem, muszę ci wyznać, że dzielność twoja zjednała ci najżywszy mój współudział. Spostrzegłam, mimo mego pomięszania, że szpada twoja złamała się i że ją porzuciłeś w pobliżu naszej bramy. W chwili gdy wszyscy tłoczyli się koło rannego, zeszłam i podniosłam rękojeść twej broni. Oglądając ją, wyczytałam twoje nazwisko, i zrozumiałam w jakiem byłbyś niebezpieczeństwie gdyby się dostała w ręce twoich wrogów. Oto ona, szczęśliwa jestem, że ci ją mogę oddać.
Rzecz prosta, że don Juan upadł jej do nóg, rzekł, iż winien jej jest życie, ale że jestto dar bezużyteczny, wobec tego, iż przyjdzie mu umrzeć z miłości. Donie Teresie było spieszno, chciała bezzwłocznie odejść; słuchała wszelako don Juana z taką rozkoszą, iż nie mogła się zdobyć na rozstanie. Godzina blisko spłynęła w ten sposób, cała wypełniona przysięgami wiecznej miłości, całowaniem rąk, prośbami z jednej strony, słabą odmową z drugiej. Nagłe wejście don Garcji przerwało to sam na sam. Nie był to człowiek, któryby się zgorszył czemś podobnem. Pierwszem jego staraniem było uspokoić donę Teresę. Pochwalił wielce jej odwagę, jej przytomność umysłu, i w końcu prosił, aby zechciała się wstawić za nim do siostry i wyjednała mu łaskawsze przyjęcie. Dona Teresa przyrzekła wszystko czego żądał, owinęła się szczelnie w płaszcz, i odeszła, przyrzekłszy znaleźć się wraz z siostrą jeszcze tego wieczora na przechadzce, w umówionem miejscu.
— Wszystko jak najlepiej, rzekł don Garcia, skoro zostali sami. Nikt cię nie podejrzewa. Korregidor, który ma mnie na wątróbce, uczynił mi ten zaszczyt, iż zrazu pomyślał o mnie. Przekonany był, powiadał, że to ja zabiłem don Christowala. Czy wiesz co go odwiodło od tej myśli? to, że mu powiedziano, iż spędziłem cały wieczór z tobą: masz, mój chłopcze, reputację takiej świętości, że możesz nią obdzielać drugich. Słowem, to jest fakt, że nikt nie myśli o nas. Spryt tej dzielnej Tereni oszczędził nam obaw na przyszłość: zatem, nie troszczmy się już o to, i myślmy wyłącznie o zabawie.
— Ach, Garcjo, wykrzyknął z żalem don Juan, to bardzo smutna rzecz zabić swojego bliźniego!
— Jest inna, jeszcze smutniejsza, odparł don Garcia: to kiedy bliźni nas zabije, a trzecia, przewyższająca smutkiem tamte obie, to spędzić dzień bez obiadu. Dlatego też zapraszam cię dziś na obiad w raz z kilkoma chwatami, którzy będą uszczęśliwieni z twego towarzystwa.
To mówiąc, wyszedł.
Miłość przygłuszyła już znacznie wyrzuty naszego bohatera. Próżność zdławiła je do reszty. Studenci, których spotkał na obiedzie u don Garcji, dowiedzieli się odeń, kto był istotnym zabójcą don Christowala. Ów Christowal był to kawaler słynny z odwagi i zręczności, postrach studentów; toteż, śmierć jego mogła ich tylko ucieszyć, a szczęśliwego jego przeciwnika obsypano powinszowaniami. Wedle ich głosów, don Juan był chlubą, kwiatem, ramieniem uniwersytetu. Wypili z zapałem jego zdrowie, a student pewien z Murcji zaimprowizował sonet, w którym porównywał go do Cyda i Bernarda del Carpio. Wstając od stołu, don Juan czuł jeszcze niejaki ciężar na sercu; ale, gdyby miał moc wskrzeszenia don Christowala, wątpliwem jest czy byłby to uczynił, z obawy postradania czci i chluby, jaką ta śmierć zjednała mu na całym uniwersytecie w Salamance.
Z nadejściem wieczoru, obie strony zjawiły się punktualnie na schadzce, której miejscem było wybrzeże rzeki Tornes. Dona Teresa ujęła za rękę doń Juana (nie podawano jeszcze wówczas ręki kobietom), a dona Fausta don Garcię. Po krótkiej przechadzce obie pary rozstały się bardzo rade z wieczoru, z obietnicą nieponiechania żadnej sposobności ujrzenia się znowu.
Pożegnawszy się ze swemi damami, młodzi ludzie natknęli się na kilka cyganek, tańczących w takt bębenków wśród gromadki szkolarzy. Przyłączyli się do nich. Tancerki spodobały się don Garcji, który postanowił wziąć je na wieczerzę. Zaprosiny spotkały się z wdzięcznem przyjęciem. Don Juan, jako fidus Achates, musiał brać udział w hulance. Jedna z cyganek powiedziała mu, że wygląda na młodego klasztornego braciszka; podrażniony tem, silił się dowieść czynem, że ten przydomek źle jest doń zastosowany: tańczył, grał i pił conajmniej za dwóch.
Z trudem doprowadzono go do domu po północy; był mocno podpiły i tak wściekły, iż chciał podpalić Salamankę i wypić cały Tormes, aby nie dopuścić ugaszenia pożaru.
Tak oto don Juan tracił, jeden po drugim, wszystkie szczęśliwe przymioty, jakie dała mu natura i wychowanie. Po trzech miesiącach pobytu w Salamance pod kierunkiem don Garcji, uwiódł biedną Teresę; towarzysz jego dokonał swego dzieła o jaki tydzień wcześniej. Zrazu don Juan kochał swą lubą całem uczuciem, jakie chłopiec w jego wieku ma dla pierwszej kobiety, która mu się oddała; ale don Garcja dowiódł mu bez trudu, że stałość jestto urojona cnota; wytłómaczył mu, co więcej, że, jeżeli zechce się na orgjach uniwersyteckich odróżniać od swych towarzyszy, wyda tem samem na szwank dobrą sławę Teresy. Albowiem (mówił), jedynie miłość bardzo namiętna i uwieńczona tryumfem zaspokaja się jedną kobietą. Zresztą, liche towarzystwo w jakiem don Juan utonął, nie zostawiało mu chwili spokoju. Ledwie pojawiał się na wykładach, lub też, wycieńczony bezsennością i rozpustą, drzemał na uczonych lekcjach najznakomitszych profesorów. W zamian za to był zawsze pierwszym i ostatnim na promenadzie; co się zaś tyczy nocy, to spędzał ją regularnie w szynkowni lub jeszcze gorzej, o ile nie mogła mu jej poświęcić dona Teresa.
Jednego razu otrzymał liścik od swej damy, oznajmiający mu z żalem iż schadzka naznaczona na tę noc jest niemożliwa. Sędziwej krewnej przybyłej do Salamanki oddano pokój Teresy, która miała spać w komnacie matki. Zawód ten bardzo umiarkowanie obszedł don Juana, który nie bywał w kłopocie o spędzenie wieczoru. W chwili gdy wychodził z domu, zaprzątnięty swemi projektami, zakwefiona kobieta oddała mu bilecik: znowuż był od dony Teresy. Udało się jej uzyskać inny pokój, i wszystko wraz z siostrą przygotowała do schadzki. Don Juan pokazał bilecik don Garcji. Wahali się jakiś czas; następnie, machinalnie i jakby z nawyku, wdrapali się na balkon swych bogdanek i zostali u nich na noc.
Dona Teresa miała na piersi dość pokaźne znamię. Było to olbrzymią łaską, kiedy don Juan otrzymał pierwszy raz pozwolenie oglądania go. Przez jakiś czas wydało mu się ono najbardziej uroczą rzeczą w święcie. To porównywał je do fiołka, to do anemonu, to, do kwiatu alfalfy. Ale niebawem to znamię, które było w istocie bardzo ładne, przestało, z nastaniem sytości, mu się podobać.
— Ot, wielka czarna plama, to i wszystko, mówił wzdychając. Szkoda, że jest tak zeszpecona. Pfuj, to przypomina wieprzową skórę na słoninie. Niech kaduk porwie to znamię! — Jednego dnia spytał Teresy czy nie radziła się lekarza o sposób usunięcia go. Na co biedna panienka odpowiedziała, czerwieniąc się po białka, że niema w świecie mężczyzny, — wyjąwszy jego — któryby widział tę plamę; zresztą niańka mówiła jej, że takie znamię przynosi szczęście.
Pewnego wieczora, don Juan, przybywszy na schadzkę w dość kwaśnym humorze, ujrzał znowuż to znamię, które mu się wydało większe niż innym razem. — Toć to żywy obraz dużego szczura, mówił sam do siebie przyglądając się plamie. W istocie, to potworne! To piętno przekleństwa, podobne temu, którem naznaczono Kaina. Trzeba oszaleć, aby utrzymywać stosunki z podobną kobietą. — Był przykry do ostatnich granic. Dokuczał bez powodu biednej Teresie, która się rozpłakała, i opuścił ją o świcie bez jednego pocałunku. Don Garcia, który wyszedł wraz z nim, kroczył jakiś czas w milczeniu; poczem zatrzymał się nagle i rzekł:
— Przyznaj, don Juanie, żeśmy się porządnie wynudzili tej nocy. Co do mnie, już mi to kością w gardle staje i mam wielką ochotę wyprawić moją donnę do stu djabłów!
— Głupstwo byś zrobił, rzekł don Juan; Fausta jest urocze stworzenie, biała jak łabędź, i zawsze w dobrym humorze. A przytem tak się kocha! Doprawdy, jesteś bardzo szczęśliwy.
— Biała jest, to prawda; przyznaję że jest biała; ale nie ma kolorów: przy siostrze wydaje mi się niby sowa przy gołębicy. To ty jesteś szczęśliwy.
— Tak sobie, odparł don Juan. Ta mała jest milutka, ale to dziecko. Nie można się z nią rozsądnie dogadać. Głowę ma nadzianą rycerskiemi romansami, i wytworzyła sobie o miłości najdziksze pojęcia. Nie masz wprost wyobrażenia o jej wymaganiach.
— Bo ty jesteś za młody, Juanku, i nie umiesz sobie ułożyć kochanki. Kobieta, widzisz, to jak koń; jeśli jej pozwolisz nabrać złych narowów, jeśli jej nie wpoisz przekonania, że nie darujesz jej najlżejszego kaprysu, nigdy z niej nic nie zrobisz.
— Powiedz mi, don Garcjo, czy ty naprawdę traktujesz swoje kochanki tak jak swoje konie? Czy często używasz pręta, aby przepędzić ich kaprysy?
— Rzadko; ale ja jestem za dobry. Posłuchaj: czy chcesz mi ustąpić Teresy? Przyrzekam, że w ciągu dwóch tygodni będzie jak rękawiczka. Ofiaruję ci w zamian Faustę. Czy mam jeszcze wydać reszty?
— Handel byłby niezły, rzekł don Juan z uśmiechem, gdyby i nasze damy zgodziły się na to. Ale dona Fausta nie ustąpi cię nigdy. Zbyt wiele straciłaby na zamianie.
— Jesteś zbyt skromny; ale uspokój się. Tak ją pognębiłem wczoraj, że pierwszy z brzegu będzie jej po mnie jak anioł z nieba dla potępieńca. Czy wiesz, don Juanie, ciągnął don Garcja, że ja mówię bardzo serjo?
A don Juan śmiał się do rozpuku z powagi z jaką przyjaciel wygłaszał te szaleństwa.
Tę budującą rozmowę przerwało nadejście paru studentów; myśli pobiegły innym torem. Gdy nadszedł wieczór i dwaj przyjaciele zasiedli przy butelce, don Juan znów zaczął się uskarżać na kochankę. Otrzymał właśnie list od dony Fausty, pełen serdecznych słów i tkliwych wymówek, poprzez które przebijał jej miły dowcip i jej nawyk ujmowania każdej rzeczy z komiczniej strony.
— Ot, rzekł don Garcia, podając list don Juanowi i ziewając szeroko, przeczytaj ten piękny kawałek. Znowu schadzka na dziś wieczór! ale niech mnie czarci porwą, jeżeli pójdę!
Don Juan przeczytał list, który mu się wydał czarujący.
— W istocie, rzekł, gdybym miał kochankę taką jak twoja, jedynem mem staraniem byłoby uczynić ją szczęśliwą.
— Bierz ją tedy, mój chłopcze, wykrzyknął don Garcja, bierz ją, nasyć się nią dowoli. Przelewam na ciebie swoje prawa. Zróbmy lepiej, dodał wstając jakgdyby olśniony nagłem natchnieniem, zagrajmy o nasze kochanki. Oto karty. Zróbmy partję lombra. Stawiam donę Faustę, ty dawaj na stół donę Teresę.
Don Juan, śmiejąc się do łez z konceptu towarzysza, wziął karty i stasował. Mimo że prawie zupełnie nie uważał na grę, wygrał. Don Garcia, bynajmniej nie stroskany przegraną, zażądał pióra i inkaustu i sporządził coś w rodzaju obligu na imię dony Fausty, której zalecał oddać się do rozporządzenia okaziciela, zupełnie tak jakby zlecał swemu intendentowi wyliczyć sto dukatów któremuś z wierzycieli.
Don Juan, śmiejąc się ciągle, ofiarował don Garcji rewanż. Ale ten odmówił. — Jeżeli masz nieco odwagi, rzekł, weź mój płaszcz i udaj się do wiadomej furtki. Zastaniesz tam tylko Faustę, wobec tego że Teresa nie spodziewa się ciebie. Idź za nią bez słowa; skoro raz będziesz w jej pokoju, być może iż dozna chwilowego zdziwienia, może nawet uroni parę łez, ale niech cię to nie kłopoce. Bądź pewien, że nie ośmieli się krzyczeć. Pokaż jej wówczas mój list; powiedz, że jestem ohydnym, zbrodniarzem, potworem, czem ci się żywnie podoba; że na łatwy i szybki sposób zemszczenia się, i bądź pewien że ta zemsta wyda się jej bardzo słodką.
Z każdem słowem don Garcji, djabeł zatapiał głębiej pazury w serce don Juana, i szeptał mu, że to co uważał dotąd za czczy żart, mógłby się dlań skończyć w nader przyjemny sposób. Przestał się śmiać; rumieniec żądzy ubarwił mu czoło.
— Gdybym był pewny, rzekł, że Fausta zgodzi się na zamianę...
— Czy się zgodzi! wykrzyknął bezecnik. Co z ciebie za żółtodziób, mój kamracie, aby myśleć, że kobieta może się wahać pomiędzy kochankiem dawnym a nowym! Wierzaj, podziękujecie mi oboje jutro, nie wątpię o tem, a jedyna nagroda, o którą cię proszę, to abyś mi pozwolił w zamian umizgnąć się do Teresy.
Następnie, widząc że don Juan jest już niemal przekonany, rzekł: — Namyśl się; co do mnie bowiem, nie pójdę do Fausty dziś wieczór; jeżeli ty jej nie zechcesz, dam ten bilecik grubemu Fadrykowi, i on skorzysta z gratki.
— Na honor, niech się dzieje co chce! wykrzyknął don Juan chwytając bilecik; i, aby sobie dodać odwagi, wychylił duszkiem szklanicę wina.
Pora schadzki zbliżała się. Don Juan, którego wstrzymywała jeszcze resztka sumienia, pił na umór aby się zagłuszyć. Wreszcie zegar wydzwonił godzinę. Don Garcja zarzucił swój płaszcz na ramiona don Juana, i zaprowadził go aż do furtki; poczem, dawszy umówiony znak, życzył mu dobrej nocy i oddalił się bez najmniejszego wyrzutu z przyczyny łajdactwa które popełnił.
Natychmiast drzwiczki otworzyły się. Dona Fausta już czekała od pewnego czasu.
— Czy to ty, don Garcjo? spytała cicho.
— Tak, odparł don Juan jeszcze ciszej, z twarzą ukrytą w obszernych fałdach płaszcza. Skoro drzwi się za nim zamknęły, zaczął wstępować po ciemnych schodach za swoim przewodnikiem.
— Weź kraj mojej mantylki, rzekła, i idź za mną najciszej jak zdołasz.
W kilka chwil znalazł się w izdebce Fausty. Jedna lampka oświecała ją słabym blaskiem. Zrazu, don Juan, nie zdejmując płaszcza ani kapelusza, stał w miejscu, tuż przy drzwiach, nie śmiejąc odsłonić twarzy. Dona Fausta patrzała nań jakiś czas bez słowa, poczem podeszła wyciągając ramiona. Wówczas don Juan, odrzucając płaszcz, powtórzył jej gest.
— Jakto! to pan, don Juanie? wykrzyknęła. Czy don Garcja chory?
— Chory? Nie, odparł don Juan... Ale nie może przyjść. Przysłał mnie na swoje miejsce.
— Och! co za przykrość! ale powiedzcie mi, wszak to nie inna kobieta broni mu przyjść?
— Znasz pani zatem jego słabostki?...
— Och, jakże siostra ucieszy się z pańskiego przybycia! Biedna mała! myślała że pan nie przyjdzie... Pozwól, don Juanie, pójdę ją uwiadomić.
— Nie potrzeba.
— Pan masz jakąś dziwną minę, don Juanie.... Ty masz dla mnie jakąś złą wiadomość... Mów, czy don Garcji zdarzyło się jakie nieszczęście?
Aby sobie oszczędzić kłopotliwej odpowiedzi, don Juan podał biednej dziewczynie ohydny bilecik don Garcji. Przeczytała spiesznie, ale nie zrozumiała zrazu. Odczytała jeszcze raz, nie mogąc uwierzyć oczom. Don Juan przyglądał się jej z uwagą; widział jak naprzemian wodzi ręką po czole, przeciera oczy; wargi jej drgają, śmiertelna bladość okryła twarz. Zmuszona była oburącz trzymać papier, żeby nie upadł na ziemię. Wreszcie, zrywając się rozpaczliwym wysiłkiem zawołała:
— To wszystko kłamstwo! to okropny fałsz! Don Garcja nigdy tego nie napisał!
Don Juan odparł:
— Znasz jego pismo. Nie umiał oceniać skarbu, który posiadał... a ja przyjąłem, bo cię ubóstwiam.
Obrzuciła go spojrzeniem najgłębszej wzgardy, i zaczęła odczytywać list z bacznością adwokata, który podejrzewa sfałszowanie aktu. Oczy jej, nadmiernie rozszerzone, wlepione były w papier. Od czasu do czasu, z pod nieruchomej powieki wymykała się duża łza i spadała spływając po licu. Naraz uśmiechnęła się uśmiechem obłąkanej i krzyknęła:
— To żart, nieprawdaż, to żart? Don Garcja jest tu, zaraz przyjdzie!...
— To nie żart, Fausto. Nic prawdziwszego nad miłość moją dla ciebie. Byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdybyś mi nie uwierzyła.
— Nędzniku! wykrzyknęła dona Fausta; ależ, jeżeli ty mówisz prawdę, jesteś jeszcze większym zbrodniarzem niż don Garcia.
— Miłość usprawiedliwia wszystko, piękna Faustynko. Don Garcja porzuca cię; weź mnie na pocieszenie. Widzę oto na tem płótnie Bachusa i Arjadnę; pozwól mi być twoim Bachusem.
Nie odpowiadając słowa, chwyciła ze stołu nóż, i trzymając go nad głową postąpiła ku don Juanowi. Ale on spostrzegł ruch; chwycił ją za rękę, rozbroił ją bez trudu, poczem uważając się w prawie ukarania za ten nieprzyjacielski krok, ucałował ją kilkakrotnie i chciał pociągnąć w stronę kanapki. Dona Fausta była wątła i delikatna, ale gniew dodał jej sił; opierała się don Juanowi, to czepiając się mebli, to broniąc się rękami, nogami i zębami. Zrazu don Juan zniósł kilka ciosów z uśmiechem, ale niebawem gniew zawrzał w nim równie silnie jak miłość. Przydusił silnie Faustę, nie lękając się uszkodzić jej delikatnej skóry. Był niby podrażniony zapaśnik, który chce za wszelką cenę pokonać przeciwnika, gotów udusić go, jeśli trzeba, byle zwyciężyć. Wówczas Fausta uciekła się do ostatniej broni jaka jej została. Aż dotąd, uczucie wstydu broniło jej wołać pomocy; ale widząc, iż za chwilę może być pokonana, napełniła dom swoim krzykiem.
Don Juan zrozumiał, że nie chodzi już o posiadanie ofiary, i że przedewszystkiem powinien myśleć o swojem bezpieczeństwie. Chciał odepchnąć Faustę i dostać się do drzwi, ale ona czepiała się jego sukien, nie mógł się uwolnić. Równocześnie dał się słyszeć gwałtowny hałas otwieranych drzwi; kroki i głosy zbliżały się, nie było chwili do stracenia. Zebrał wszystkie siły, aby odtrącić od siebie donę Faustę; ale trzymała go za kaftan z taką siłą, że okręcił się jedynie, nie zyskując nic prócz zmiany pozycji. Fausta znalazła się od strony drzwi, które otwierały się do wewnątrz. Krzyczała ciągle. W tej samej chwili otwarły się drzwi; człowiek z muszkietem w ręku zjawił się w progu. Wydaje okrzyk zdumienia, po którym tuż następuje wystrzał. Lampa zgasła, don Juan uczuł, że ręce dony Fausty zwolniły uścisk i że coś ciepłego i mokrego spływa po jego dłoniach. Padła lub raczej osunęła się na podłogę; kula strzaskała jej krzyże; ojciec zabił ją zamiast gwałciciela. Don Juan, czując się wolny, rzucił się ku drzwiom, poprzez dym muszkietu. W drodze otrzymał uderzenie kolbą od ojca i pchnięcie szpadą od lokaja; ale żaden z tych ciosów nie wyrządził mu wielkiej szkody. Dobywszy szpady, silił się przebić sobie drogę i zgasić światło, które niósł lokaj. Przerażony jego natarciem sługa cofnął się. Alonzo de Ojeda, człowiek krewki i nieustraszony, rzucił się bez wahania na don Juana; ten odbił kilka ciosów, bezwątpienia mając zrazu zamiar jedynie się bronić; ale biegłość w szermierce sprawia, iż reposta po zastawie staje się ruchem machinalnym i niemal bezwolnym. Po krótkiej walce, ojciec dony Fausty wydał głębokie westchnienie i padł śmiertelnie ranny. Don Juan, mając wolne przejście, pomknął jak strzała na schody, stamtąd ku furtce, którą wydobył się w mgnieniu oka na ulicę, nie ścigany przez służbę, która skupiła się koło umierającego pana. Dona Teresa, która nadbiegła na huk muszkietu, widziała tę straszną scenę i padła zemdlona obok ojca. Znała jedynie połowę swego nieszczęścia.
Don Garcja kończył właśnie ostatnią butelkę, kiedy don Juan, blady, okryty krwią, z błędnemi oczyma, podartym płaszczem i przekręconym rabatem, wpadł do pokoju i rzucił się zdyszany na fotel, nie mogąc wymówić słowa. Tamten zrozumiał natychmiast, że zaszło coś poważnego. Pozwolił don Juanowi się wydychać, poczem spytał o szczegóły; w mgnieniu oka pojął wszystko. Don Garcja, który nie łatwo wychodził ze zwykłej flegmy, wysłuchał bez mrugnięcia okiem bezładnej opowieści swego przyjaciela; następnie napełnił szklankę i podając mu ją, rzekł:
— Pij, potrzebujesz tego. Głupia sprawa, dodał, napiwszy się sam. Zabić ojca, to nie lada co... Hm, bywały tego przykłady, zacząwszy od Cyda. Najgorsze to, że nie masz pięciuset ludzi, ubranych biało, samych twoich krewniaków, którzyby cię ochronili od straży miejskiej i krewnych nieboszczyka... Zajmijmy się wprzód tem co najpilniejsze...
Przeszedł parę razy po pokoju, jakby dla zebrania myśli.
— Zostać w Salamance, podjął, po takiej awanturze, toby było szaleństwo. Don Alonzo de Ojeda, to nie byle szlachetka; przytem służba musiała cię poznać. Przypuśćmy na chwilę, że cię nie poznano; zyskałeś sobie obecnie na uniwersytecie tak pochlebną reputację, że nie zawahają się przypisać ci tej bezimiennej zbrodni. Wierzaj mi, trzeba zmykać, i to im prędzej tem lepiej. Nabyłeś tu trzy razy więcej nauki, niż to przystało szlachcicowi z dobrego domu. Zostaw Minerwę i popróbuj trochę Marsa; to ci lepiej posłuży, masz wszystkie warunki potemu. Biją się we Flandrji. Chodźmy tłuc heretyków; to najlepszy sposób aby okupić nasze grzeszki na tym świecie. Amen! Kończę jak na kazaniu.
Słowo „Flandrja“ podziałało na don Juana magicznie. Miał uczucie, że opuścić Hiszpanję to znaczy uciec przed samym sobą. Wśród trudów i niebezpieczeństw wojennych nie będzie miał czasu na wyrzuty.
— Do Flandrji! do Flandrji! wykrzyknął, chodźmy tłuc się we Flandrji!
— Z Salamanki do Brukseli, to kawał drogi, odparł poważnie don Garcia, a w twojem położeniu nie można zwlekać ani godziny. Pamiętaj, że, jeżeli pan koregidor cię złapie, trudno ci będzie odbyć kampanję inaczej niż na galerach J. K. Mości.
Naradziwszy się kilka chwil z przyjacielem, don Juan zrzucił z siebie szybko suknie studenta. Przywdział skórzany kaftan, taki jak wówczas nosili żołnierze, kapelusz z dużem rondem, i nie omieszkał wypchać pasa tyloma dukatami, ile ich tylko don Garcja mógł dostarczyć. Wszystkie te przygotowania zajęły ledwie kilka minut. Puścił się w drogę pieszo, wyszedł z miasta niepoznany przez nikogo, i szedł całą noc i cały ranek, póki skwar słoneczny nie zmusił go do spoczynku. W pierwszem mieście które napotkał, kupił konia i, przyłączywszy się do gromadki podróżnych, dobił bez przeszkód do Saragossy. Tam został kilka dni pod mianem don Juana Carrasco. Don Garcia, który opuścił Salamankę w dzień po nim, puścił się inną drogą i spotkał się z nim w Saragossie. Nie zabawili tam długo. Pomodliwszy się bardzo spiesznie przed ołtarzem cudownej Matki Boskiej (nie bez pozierania przytem na aragońskie piękności), obaj, każdy mając przy boku tęgiego sługę, udali się do Barcelony, gdzie wsiedli na statek do Civita Vecchia. Zmęczenie, morska choroba, nowość krajobrazu i wrodzona płochość don Juana, wszystko złożyło się na to, aby mu dać zapomnieć straszliwe sceny, które zostawiał za sobą. Przez kilka miesięcy, uciechy, jakie dwaj przyjaciele poznali we Włoszech, kazały im zaniedbać istotny cel podróży; ale, skoro w kalecie zaczęło się przerzedzać, przyłączyli się do gromadki rodaków, jak oni dzielnych i niebogatych w złoto, i puścili się do Niemiec.
Skoro przybyli do Brukseli, każdy zaciągnął się do kompanji kapitana, który mu przypadł do serca. Dwaj przyjaciele postanowili rozpocząć służbę pod rozkazami don Manuela Gomare, najpierw ponieważ był rodem z Andaluzji, powtóre ponieważ miał opinję, że wymaga od żołnierzy jedynie odwagi i dobrze wyostrzonej broni, pozatem patrząc przez palce na kwestje dyscypliny.
Zachwycony ich dzielnym wyglądem, kapitan obchodził się z niemi dobrze i w myśl ich pragnień, to znaczy używał ich we wszystkich niebezpiecznych okazjach. Los sprzyjał im: tam gdzie wielu kamratów znalazło śmierć, tam oni nie otrzymali nawet rany i zwrócili na siebie uwagę generałów. Uzyskali stopień chorążych jednego i tego samego dnia. Z tą chwilą, pewni szacunku i życzliwości przełożonych, wyznali swoje prawdziwe nazwiska i podjęli zwyczajny tryb życia, to znaczy trawili dzień na grze lub pijaństwie, a noc na serenadach, wyprawianych dla najpiękniejszych kobiet w miasteczku, w którem mieli leże zimowe. Otrzymali przebaczenie rodziców, co ich wzruszyło dość średnio, oraz przekazy na bankierów w Antwerpji. Zrobili z nich dobry użytek. Byli młodzi, bogaci, dzielni i przedsiębiorczy, to też podboje ich były liczne i szybkie. Nie będę się rozwodził nad szczegółami; niech wystarczy czytelnikowi, iż, skoro ujrzeli ładną kobietę, wszystkie sposoby były im dobre, aby ją zdobyć. Przyrzeczenia, przysięgi były jedynie igraszką dla tych niecnych rozpustników; a jeżeli braciom lub mężom nie podobało się ich postępowanie, mieli, jako odpowiedź dla nich, szpady z dobrej stali i serca bez litości.
Wojna rozpoczęła się na nowo z wiosną.
W potyczce, która obróciła się nieszczęśliwie dla Hiszpanji, kapitan Gomare otrzymał śmiertelną ranę. Don Juan, który widział, jak pada, podbiegł ku niemu, i zawołał kilku żołnierzy aby go unieśli; ale dzielny kapitan, zbierając resztkę sił, rzekł:
— Pozwólcie mi tu umrzeć; czuję że to już koniec. Tu, czy o pół mili dalej, wszystko jedno. Zachowaj swoich żołnierzy; będą mieli dość zajęcia; widzę Holendrów, którzy zbliżają się tu w znacznej sile.
— Dzieci, rzekł do żołnierzy, którzy krzątali się koło niego, skupcie się koło sztandarów i nie troszczcie się o mnie.
W tej chwili nadbiegł don Garcia i spytał go czy nie ma jakiej ostatniej woli, którąby należało wykonać po jego śmierci.
— Czegóż, u licha, chcesz, abym pragnął w takiej chwili?...
Zdawał się namyślać chwilę.
— Nigdy dużo nie myślałem o śmierci, podjął, i nie sądziłem aby była tak bliska... Dosyć rad byłbym mieć tutaj jakiego księdza... Ale wszystkie nasze mnichy są przy taborach... Ciężko jest człowiekowi umierać bez spowiedzi!
— Oto mój brewiarz, rzekł don Garcia, podając mu manierkę z winem. Zaczerpnij w nim otuchy.
Oczy starego żołnierza zasnuwały się już mgłą. Nie zwrócił uwagi na koncept don Garcii, ale wiarusy, które go otaczały, były mocno zgorszone.
— Don Juanie, rzekł umierający, zbliż się, moje dziecko. Pójdź, robię cię moim spadkobiercą. Weź tę sakiewkę, zawiera wszystko co posiadam; lepiej, żeby się dostała tobie niż tym heretykom. Jedyna rzecz, o którą cię proszę, to abyś kazał odprawić kilka mszy za spokój mojej duszy.
Don Juan przyrzekł, ściskając mu rękę, podczas gdy don Garcia zwracał mu po cichu uwagę jaka różnica zachodzi między poglądami człowieka, który oddaje ostatnie tchnienie, a temi, które wygłasza, siedząc przy stole i przy pełnej butelce. Parę kul świsnęło mu koło uszu, zwiastując przybycie Holendrów. Żołnierze wrócili do szeregów. Każdy pożegnał spiesznie kapitana Gomare i myślał już tylko o tem, aby wykonać odwrót w porządku. Było to dość trudne: nieprzyjaciel był w przeważającej liczbie, drogi rozmokłe od deszczu, a żołnierze znużeni długim marszem. Mimo to, Holendrzy nie mogli ich ukąsić i poniechali pościgu z nadejściem nocy, nie zdobywszy ani jednego sztandaru, ani też nie chwyciwszy ni jednego jeńca, oprócz rannych.
Wieczorem, dwaj przyjaciele, siedząc w namiocie z kilkoma oficerami, rozprawiali o potyczce, w której brali udział. Ganiono zarządzenia dowódcy i widziano, po fakcie, jasno wszystko co trzeba było uczynić. Następnie zaczęto mówić o zabitych i rannych.
— Kogo, jak kogo, rzekł don Juan, ale kapitana Gomare długo będę żałował. Był to dzielny oficer, dobry kompan, prawdziwy ojciec dla żołnierzy.
— Tak, rzekł don Garcia, ale przyznam się, że zdumiał mnie niepomału swojem strapieniem o to, że nie ma klechy pod bokiem. To dowodzi tylko, że łatwiej jest być dzielnym w słowach niż w czynach. Niejeden drwi sobie z niebezpieczeństwa na odległość, a blednie kiedy się doń zbliży. Ale, ale, don Juanie, skoro jesteś jego spadkobiercą, powiedz nam, co jest w tej sakiewce, którą ci zostawił?
Don Juan otworzył ją pierwszy raz i ujrzał, iż zawiera około sześćdziesięciu sztuk złota.
— Skoro jesteś przy pieniądzach, rzekł don Garcia, przywykły uważać sakiewkę przyjaciela za własną, czemubyśmy nie mieli zrobić partyjki faraona, zamiast popłakiwać nad zabitymi druhami?
Propozycja wszystkim przypadła do smaku; przyniesiono parę bębnów, które, przykryte płaszczeni, posłużyły za stół do gry. Don Juan rozpoczął partję, wspierany radami don Garcji, ale, nim zaczął stawiać, wyjął z sakiewki dziesięć sztuk złota, które zawinął w chustkę, i schował do kieszeni.
— Cóż ty, u djaska, chcesz z tem zrobić? wykrzyknął don Garcia. Żołnierz, który składa pieniądze! i to w wilję bitwy!
— Wiesz, don Garcjo, że nie wszystkie te pieniądze są moje. Don Manuel uczynił mi zapis sub poena nomine, jak mawialiśmy w Salamance.
— Niech czart porwie tego dudka! wykrzyknął don Garcja. Toć on, do stu tysięcy kaduków, ma zamiar oddać te dziesięć dukatów pierwszemu klesze, na którego się natkniemy!
— Czemu nie? Przyrzekłem.
— Milcz! Na brodę Mahometa, wstyd mi przynosisz, nie poznaję cię.
Gra szła swoim trybem; szczęście było zrazu zmienne, ale niebawem obróciło się wyraźnie przeciw don Juanowi. Daremnie silił się przemóc kartę: po upływie godziny, wszystkie pieniądze, jakie posiadał, wraz z pięćdziesięcioma dukatami kapitana Gomare przeszły do rąk bankiera. Don Juan chciał iść spać; ale don Garcia zaciekł się, upierał się że się chce odgrywać..
— Dalej, panie Roztropnicki, rzekł, wydobądź-no te ostatnie dukaty, które schowałeś tak troskliwie. Jestem pewien, że nam przyniosą szczęście.
— Pomyśl, don Garcjo, przyrzekłem!...
— Et, dzieciak z ciebie! na dużo się zdadzą te msze teraz. Gdyby kapitan był tutaj, raczej byłby złupił kościół niż przepuścił kartę bez stawki.
— Masz więc pięć dukatów. Nie stawiaj ich na jeden raz.
— Żadnych słabości! rzekł don Garcja. I postawił pięć dukatów na króla. Wygrał, postawił i przegrał w następnem rozdaniu.
— Dawaj tych ostatnich pięć! wykrzyknął blednąc z gniewu. Don Juan bronił się dość słabo, wreszcie ustąpił: dał cztery dukaty, które poszły za tamtemi. Don Garcja rzucił karty w nos bankierowi i wstał wściekły. Rzekł do don Juana: — Ty miałeś zawsze szczęście, a słyszałem, że ostatni talar ma dar odżegnywania nieszczęścia.
Don Juan był nie mniej wściekły od przyjaciela. Nie myślał już o mszach ani o swojej przysiędze. Postawił ostatniego dukata na asa i przegrał go w jednej chwili.
— Do czarta z duszą kapitana Gomare! wykrzyknął. Zdaje się, że jego pieniądze były urzeczone.
Bankier spytał czy chcą grać jeszcze; ale, ponieważ nie mieli już pieniędzy, niełatwo się zaś kredytuje ludziom narażającym się codzień na kulę w łeb, trzeba im było poniechać gry i szukać pociechy w kompanji pijaków. O duszy biednego kapitana zapomniano zupełnie.
W kilka dni potem, Hiszpanie, otrzymawszy posiłki, podjęli ofenzywę i posunęli się naprzód. Szli przez miejsca gdzie się niedawno bito. Umarli leżeli jeszcze niepogrzebani. Don Garcja i don Juan popędzili konie aby minąć te trupy, rażące zarówno wzrok jak powonienie. Naraz żołnierz jadący przed niemi wydał głośny krzyk na widok ciała leżącego w rowie. Zbliżyli się i poznali kapitana Gomare, mimo iż był prawie nie do poznania. Rysy jego, wykrzywione i zmartwiałe w straszliwych konwulsjach, świadczyły że ostatnim jego chwilom towarzyszyły okrutne męczarnie. Mimo że już oswojony z takiemi obrazami, don Juan mimowoli zadrżał na widok tego trupa, którego oczy, szkliste i nabiegłe skrzepłą krwią, jakgdyby wpatrywały się weń z wyrazem groźby. Przypomniał sobie ostatnie zlecenie biednego kapitana, zlecenie, któremu się tak sprzeniewierzył. Mimo to, serce jego, które tak usilnie starał się zatwardzić, otrząsnęło się niebawem z tych wyrzutów. Kazał szybko wykopać rów aby pogrzebać kapitana. Przypadkowo znalazł się jakiś kapucyn, który spiesznie odmówił kilka pacierzy. Pokropiono trupa święconą wodą, przysypano ziemią i kamieniami i żołnierze ruszyli dalej bardziej milczący niż zwyczajnie; ale don Juan zauważył starego muszkietera, który długo szukał w kieszeni, znalazł wreszcie talara, i dał go kapucynowi, mówiąc:
— To na mszę za duszę kapitana Gomare.
Tego dnia, don Juan złożył dowody szczególnej odwagi i narażał się na ogień nieprzyjaciół z taką nieopatrznością, iż możnaby myśleć że szuka śmierci.
— Bywa człowiek taki dzielny, kiedy nie śmierdzi groszem, mówili koledzy.
W niedługi czas po śmierci kapitana Gomare, do kompanji, w której służyli don Juan i don Garcja, przyjęto młodego rekruta; wydawał się chłopak tęgi i odważny, ale o zagadkowym i skrytym charakterze. Nigdy nie widziano go aby pił i grał z kolegami; spędzał godziny całe na ławce w strażnicy, patrząc na latające muchy albo bawiąc się kurkiem muszkietu. Żołnierze, którzy podrwiwali z jego wstrzemięźliwości, dali mu przydomek Modesto. Pod tem imieniem znali go wszyscy w kompanji, i nawet przełożeni nie dawali mu innego miana.
Kampanja zakończyła się oblężeniem Berg-op-Zoom; był to, jak wiadomo, jeden z najbardziej morderczych epizodów tej wojny, ile że oblężeni bronili się z największą zaciekłością. Jednej nocy, dwaj przyjaciele mieli wspólną służbę na wałach, wówczas tak zbliżonych do murów fortecznych, iż posterunek ten był nader niebezpieczny. Wycieczki oblężonych powtarzały się raz po raz a ogień był żywy i celny.
Pierwsza połowa nocy minęła na nieustannych utarczkach; następnie, oblężeni i oblegający porówni ulegli zmęczeniu. Z jednej i z drugiej strony zaprzestano strzelaniny, głęboka cisza zaległa na całej równinie. Od czasu do czasu przerywały ją jedynie rzadkie wystrzały, mające dowieść, że, jeśli się poniechało walki, sprawuje się bądź co bądź czujne straże. Było około czwartej rano; jestto chwila, w której człowiek, spędziwszy bezsenną noc, doznaje wrażenia dotkliwego chłodu, oraz jakiegoś szczególnego przygnębienia, spowodowanego zmęczeniem fizycznem i chęcią snu. Niema uczciwego żołnierza, któryby nie przyznał, iż, w podobnym stanie ducha i ciała, czuł się zdolny do słabości, za którą rumienił się po wschodzie słońca.
— Kroćset bomb! wykrzyknął dom Garcja, drepcąc w miejscu aby się rozgrzać i otulając się szczelniej płaszczem, czuję że szpik krzepnie mi w kościach, sądzę że dziecko holenderskie zatłukłoby mnie z łatwością, mając za całą broń dzbanek od piwa. W istocie, nie poznaję sam siebie. Toć zatrząsłem się cały od tej salwy z muszkietów. Ba! gdybym był nabożnisiem, mógłbym łatwo wziąć ten osobliwy stan za ostrzeżenie nieba.
Wszyscy obecni, a zwłaszcza don Juan, zdziwili się niezmiernie słysząc w jego ustach Niebo, nie zajmował się bowiem niem nigdy, lub też, jeżeli je wspomniał, to aby sobie zeń drwić. Widząc, że ten i ów uśmiecha się na te słowa, don Garcja, pobudzony uczuciem próżności, zakrzyknął:
— Niech tylko nikomu nie przyjdzie do głowy, że ja się boję Holendrów, Boga, albo djabła, bo, po zluzowaniu wart, miałby ze mną do czynienia!
— Holendrów dobrze; ale co się tyczy Boga i Złego, to trzeba się ich bać, rzekł stary kapitan ze szpakowatym wąsem i różańcem okręconym o rękojeść szpady.
— Cóż mi mogą zrobić? spytał; piorun nie niesie tak celnie jak muszkiet protestancki.
— A dusza? rzekł stary kapitan, żegnając się na to straszliwe przekleństwo.
— A, dusza... trzebaby przedewszystkiem wiedzieć czy ją mam. Któż mi powiedział, że ja mam duszę? Księża. Otóż, wynalazek duszy przynosi im tak ładne dochody, że nie ulega wątpliwości, że oni są jej autorami, tak jak pasztet wymyślili pasztetnicy, aby go sprzedawać.
— Don Garcia, ty źle skończysz, rzekł stary kapitan. Nie trzeba mówić takich rzeczy w okopach.
— W okopach czy gdzieindziej, mówię to co myślę. Milczę już zresztą, bo oto memu koledze don Juanowi kapelusz zleci do rowu, tak mu włosy jeżą się na głowie. On nietylko wierzy w duszę; on wierzy i w dusze czyśćcowe.
— Ja nie jestem filozofem, rzekł don Juan śmiejąc się, i zazdroszczę ci nieraz twojej wspaniałej obojętności na rzeczy zaziemskie; przyznaję bowiem, choćbyś się miał śmiać ze mnie, bywają chwile, w których to co opowiadają o potępionych przyprawia mnie o niemiłą zadumę.
— Najlepszy dowód bezsilności djabła, to to że jesteś dziś ze mną na tych wałach. Na honor, panowie, rzekł don Garcia klepiąc don Juana po ramieniu, gdyby był djabeł, już byłby porwał tego chłopca. Mimo że tak młody, macie tu w nim obraz istnego piekielnika. Oporządził więcej kobiet i utrupił więcej mężczyzn niżby tego mogło dokazać dwóch ojców Franciszkanów i dwóch walenckich zbirów.
Nie dokończył jeszcze ostatniego słowa, kiedy padł strzał od strony szańca dotykającego hiszpańskiego obozu. Don Garcia podniósł rękę do piersi i krzyknął:
— Ranny jestem!
Zachwiał się i prawie natychmiast upadł. Równocześnie ujrzano, iż człowiek jakiś ucieka, ale ciemność zasłoniła go niebawem przed pościgiem.
Rana don Garcji okazała się śmiertelna. Strzał oddano z bardzo bliska, a broń nabita była kilkoma kulami. Ale zatwardziały bezbożnik ani na chwilę nie zaparł się samego siebie. Posłał do djabła tych, którzy napomknęli mu o spowiedzi, poczem rzekł do don Juana:
— Jedno tylko mnie martwi po śmierci, to iż kapucyni wytłómaczą ci, że to był sąd boży na mnie. Przyznaj wraz ze mną, że niema nic naturalniejszego nad to że żołnierz ginie od kuli. Powiadają, że strzał padł od naszej strony: to pewnie jakiś zazdrośnik kazał mnie zamordować przez zemstę. Każ go sumiennie powiesić, jeśli go złapiesz. Słuchaj, don Juanie, mam dwie kochanki w Antwerpji, trzy w Brukseli, i inne jeszcze, których sobie nie przypominam... pamięć mi się mąci... Zapisuję ci je... w braku czego lepszego... Weź jeszcze moją szpadę... a zwłaszcza nie zapominaj pchnięcia, którego cię nauczyłem... Bądź zdrów... i, zamiast mszy, niech wszyscy kamraci urządzą tęgą hulankę po moim pogrzebie.
Takie mniej więcej były jego ostatnie słowa. O Boga, o tamten świat, nie zatroszczył się tak samo co kiedy był w pełni sił i życia. Umarł z uśmiechem na ustach, próżność dała mu siłę podtrzymania do końca wstrętnej roli którą odgrywał tak długo. Modesto nie pojawił się już. Cała armja była przekonana, że to on zamordował don Garcję; ale wszyscy gubili się w próżnych domysłach co do pobudek jakie go mogły popchnąć do tego zamachu.
Don Juan żałował don Garcji więcej, niżby mógł żałować rodzonego brata. Powiadał sobie, szalony! że jemu zawdzięcza wszystko. On to wtajemniczył go w wiedzę życia, on zdjął mu z oczu grubą łuskę, która je przesłaniała. „Czem ja byłem nimem go poznał“? pytam sam siebie, a miłość własna powiadała mu, że stał się istotą wyższą od innych ludzi. Słowem, wszystko zło, jakie w rzeczywistości wyrządziła mu znajomość z tym bezbożnikiem, on zmieniał na dobro, i miał dlań za nie całą wdzięczność jaką uczeń winien mieć dla mistrza.
Smutne wrażenie, jakie nań wywarła ta tak nagła śmierć, przetrwało dość długo w jego umyśle, powodując na kilka miesięcy odmianę sposobu życia. Ale stopniowo don Juan wrócił do dawnych przyzwyczajeń, zbyt już w nim zakorzenionych aby jeden wypadek mógł je zmienić. Zaczął znów grać, pić, bałamucić żony i bić się z mężami. Co dnia miał nowe przygody. Dziś wdzierał się na wyłom, jutro wspinał się na balkon; rano krzyżował szpadę z mężem, wieczór pił z ladacznicami.
Wśród tej rozpusty dowiedział się o śmierci ojca; matka przeżyła go ledwie o kilka dni, tak iż obie wiadomości otrzymał naraz. Bankierzy, zgodnie z jego własną ochotą, radzili mu aby wrócił do Hiszpanji i objął w posiadanie majorat oraz wielkie dobra, które mu przypadły w dziedzictwie. Oddawna już uzyskał łaskę za śmierć don Alfonsa de Ojeda, ojca dony Fausty, i uważał tę sprawę za zupełnie załatwioną. Zresztą miał ochotę spróbować się na szerszej scenie. Myślał o rozkoszach Sewilli i o licznych pięknościach, które czekają bezwątpienia jedynie na jego przybycie, aby mu otworzyć ramiona. Zrzuciwszy tedy zbroję, puścił się do Hiszpanji. Zabawił jakiś czas w Madrycie; zwrócił na siebie uwagę w walce byków bogactwem swego stroju oraz zręcznością w gonitwie; dokonał paru podbojów, ale nie zatrzymał się tam długo.
Przybywszy do Sewilli, olśnił wielkich i małych swoim przepychem i wspaniałością. Co dnia wydawał nowe uczty, na które zapraszał najpiękniejsze damy Andaluzji. Co dnia nowe uciechy, nowe orgje w jego wspaniałym pałacu. Stał się królem zgrai rozpustników, którzy, zuchwali i wyuzdani wobec wszystkich, jego słuchali z ową uległością, którą zbyt często się spotyka w bandach niegodziwców. Słowem, nie było rozpusty w którejby się nie zanurzył, że zaś bogaty nicpoń jest niebezpieczny nietylko dla samego siebie, przykład jego sprowadzał na manowce całą andaluzyjską młodzież, która sławiła go pod niebiosa i brała za przykład. Nie ulega wątpliwości, że, gdyby Opatrzność ścierpiała dłużej jego rozpustę, trzebaby ognistego deszczu, aby uczynić sprawiedliwość z wyuzdaniem i zbrodniami Sewilli. Choroba, która przytrzymała don Juana w łóżku przez kilka dni, nie natchnęła go zastanowieniem nad samym sobą; przeciwnie, prosił lekarza o zdrowie jedynie poto aby biec ku nowym wybrykom.
Podczas rekonwalescencji zabawiał się układaniem spisu wszystkich kobiet które uwiódł i mężów których oszukał. Lista była metodycznie podzielona na dwie kolumny. Na jednej były imiona kobiet i ich pobieżny rysopis; obok, nazwiska mężów i ich zatrudnienie. Wiele miał trudu z tem, aby odnaleźć w pamięci imiona wszystkich tych nieszczęśnic; można też przypuszczać, że ten katalog bynajmniej nie był wyczerpujący. Pokazał go któremuś z przyjaciół, który zaszedł doń w odwiedziny, że zaś we Włoszech cieszył się łaskami kobiety, która ważyła się chełpić że jest kochanką papieża, lista zaczynała się od jej imienia, imię zaś papieża widniało w spisie mężów. Następnie szedł panujący, potem książęta, margrabiowie i tak dalej, aż do rękodzielników.
— Spójrz, mój drogi, rzekł do przyjaciela; spójrz, nikt nie zdołał mi ujść, od papieża aż do szewca: niema klasy, któraby mi nie spłaciła swojej dziesięciny.
Don Torribio — tak nazywał się przyjaciel — przejrzał katalog i oddał mu go, powiadając tonem tryumfu:
— Nie jest kompletny!
— Jakto! nie kompletny? Kogóż tedy brakuje na mojej liście mężów?
— BOGA, odparł don Torribio.
— Boga? to prawda, niema zakonnicy. Kroćset bomb! dziękuję ci, żeś mi zwrócił uwagę. Więc dobrze! Klnę ci się słowem szlachcica, że, nim upłynie miesiąc, znajdzie się na mojej liście, przed Jego świątobliwością papieżem, i że cię tu zaproszę na kolacyjkę z zakonnicą. W którym klasztorze w Sewilli są ładne mniszeczki?
W kilka dni później don Juan rozpoczął kampanję. Zaczął odwiedzać kościoły przy klasztorach żeńskich, klękając bardzo blisko krat, które oddzielają małżonki Pana od reszty wiernych. Tam rzucał bezwstydne spojrzenia na te lękliwe dziewice, niby wilk, gdy, wszedłszy do owczarni, szuka najtłustszej owieczki na pierwszą ofiarę. Zauważył niebawem, w kościele Najśw. Panny Różańcowej, młodą zakonnicę; czarującą jej piękność podnosił jeszcze wyraz melancholji rozlany w jej rysach. Nigdy nie podnosiła oczu ani nie zwracała się w prawo lub w lewo; zdawała się zupełnie pochłonięta boską tajemnicą, którą święcono w jej obecności. Po lekkiem poruszeniu warg łatwo było poznać, że modli się z większą żarliwością i namaszczeniem niż wszystkie jej towarzyszki. Widok jej przywiódł don Juanowi dawne wspomnienia. Zdało mu się, że już gdzieś widział tę kobietę, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie i kiedy. Tyle portretów odcisnęło się mniej lub więcej wyraźnie w jego pamięci, że niepodobieństwem było aby się nie zmąciły. Dwa dni z rzędu wracał do kościoła, stając wciąż w pobliżu kraty, nie mogąc wszelako doprowadzić do tego aby siostra Agata podniosła oczy. Dowiedział się, że takie nosi imię.
Trudność zdobycia osoby, tak dobrze strzeżonej przez swoje położenie i przez swą skromność, pobudziła jedynie żądze don Juana. Najważniejszem, a zarazem najtrudniejszem zadaniem było zwrócić na siebie uwagę. Próżność mówiła mu, że, gdyby mógł tylko ściągnąć spojrzenia siostry Agaty, partja byłaby wygrana więcej niż w połowie. Oto sposób, na który wpadł, aby zmusić piękną mniszkę do podniesienia oczu. Ukląkłszy tak blisko niej; jak tylko było możebne, i korzystając z chwili Podniesienia, kiedy wszyscy się pochylili, wsunął rękę przez kratę i wylał przed siostrą Agatą flakonik pachnideł, który przyniósł z sobą. Przenikliwa woń, która się nagle rozeszła, skłoniła młodą mniszkę do podniesienia głowy; że zaś don Juan znajdował się nawprost niej, nie mogła go nie spostrzec. Najpierw odmalowało się na jej twarzy żywe zdumienie, następnie zbladła śmiertelnie, wydała słaby krzyk i padła zemdlona na kamienną posadzkę. Towarzyszki podbiegły ku niej i zaniosły ją do celi. Don Juan, odchodząc bardzo rad z siebie, myślał:
— Ta zakonniczka jest doprawdy urocza: ale, im dłużej się jej przyglądam, tembardziej mi się zdaje, że ona musi już figurować na mojej liście!
Nazajutrz, w porze mszy, zjawił się punktualnie koło kraty. Ale siostry Agaty nie było w zwykłem jej miejscu, w pierwszym rzędzie mniszek; przeciwnie, klęczała niemal ukryta wśród towarzyszek. Mimo to, don Juan spostrzegł, iż patrzy często ukradkiem w jego stronę. Wyciągnął stąd pomyślną wróżbę dla swojej miłości. „Mała boi się mnie, pomyślał... obłaskawi się niebawem“. Po skończonej mszy, spostrzegł iż wchodzi do konfesjonału; ale, po drodze, przeszła koło kraty i upuściła niby przez nieuwagę różaniec. Don Juan miał zbyt wiele doświadczenia, aby uwierzyć w to rzekome roztargnienie. Zrozumiał natychmiast, że byłoby dlań ważnem dostać ten różaniec; ale dzieliła go odeń krata; zdawał sobie sprawę, iż aby go podnieść, trzeba czekać aż wszyscy wyjdą z kościoła. Aby doczekać tej chwili, oparł się o filar, w postawie pełnej zadumy, z ręką na oczach, ale z rozsuniętemi palcami, tak że nie tracił ani jednego ruchu Agaty. Ktokolwiekby go ujrzał w tej pozie; wziąłby go za dobrego chrześcijanina, pogrążonego w nabożnem dumaniu.
Zakonnica wyszła z konfesjonału i uczyniła kilka kroków aby zniknąć w krużgankach klasztoru; ale spostrzegła rychło lub raczej udała że spostrzegła, iż brak jej różańca. Powiodła oczyma dokoła i ujrzała że upadł blisko kraty. Wróciła i schyliła się aby go podnieść. W tej samej chwili don Juan ujrzał, że coś białego wysuwa się za kratę. Był to maleńki kawałek papieru złożony we czworo. Zakonnica oddaliła się natychmiast.
Rozpustnik, zdziwiony, że mu się powiodło prędzej niż się spodziewał, odczuwał raczej żal, że nie napotkał więcej przeszkód. Był to niby żal myśliwca, który ściga jelenia, spodziewając się długiej i uciążliwej pogoni; naraz zwierzę pada w samym zaczątku pościgu, odbierając myśliwemu przyjemność i chwałę jakie sobie obiecywał z polowania. Podniósł wszelako szybko bilecik i wyszedł z kościoła, aby go przeczytać swobodnie. Oto co zawierał:
„To ty, don Juanie? Więc to prawda, że mnie nie zapomniałeś? Byłam bardzo nieszczęśliwa, ale zaczynałam się przyzwyczajać do swego losu. Będę obecnie sto razy nieszczęśliwsza. Powinnabym cię nienawidzić... przelałeś krew mego ojca... ale nie mogę ani cię nienawidzić, ani zapomnieć. Miej litość nademną. Nie przychodź już do tego kościoła; zbyt wiele męki mi zadajesz. Żegnaj, żegnaj, umarłam dla świata.

Teresa“.

— Ach! to Teresita! rzekł do siebie don Juan. Byłem pewny, że ją gdzieś widziałem.
Następnie odczytał jeszcze raz bilecik.
„Powinnabym cię nienawidzić“... To znaczy ubóstwiam cię. „Przelałeś krew mego ojca...!“ Chimena mówi toż samo do Rodryga. „Nie przychodź już do tego kościoła“. To znaczy czekam cię jutro. Doskonale! Mam ją.
I poszedł na obiad.
Nazajutrz, zjawił się punktualnie w kościele, mając gotowy list w kieszeni; ale zdziwił się wielce nie widząc siostry Agaty. Nigdy msza nie wydała mu się dłuższą. Był wściekły. Naprzeklinawszy dosyta skrupuły Teresy, udał się na przechadzkę nad brzeg Gwadalkwiwiru, aby obmyślić jakiś sposób, i oto jaką obrał drogę.
Klasztor Najśw. Panny Różańcowej słynny był wśród klasztorów Sewilli dla znakomitych konfitur, które siostry przyrządzały. Udał się do rozmównicy, spytał o odźwierną i kazał sobie dać spis wszystkich konfitur jakie mają na sprzedaż.
— Czy nie macie przypadkiem cytryn a la Marana, spytał najnaturalniej w świecie.
— Cytryn a la Marana, panie kawalerze? Pierwszy raz w życiu słyszę o tej konfiturze.
— Ależ to dziś najmodniejsza! dziwię się, że w takim zakładzie jak wasz nie wyrabia się jej masami.
— Cytryny a la Marana?
— A la Marana, powtórzył don Juan, wymawiając wyraźnie każdą sylabę. Niepodobna, aby która z waszych mniszek nie znała przepisu. Spytaj ich, siostro, proszę, czy nie znają tych konfitur. Jutro wrócę.
W kilka chwil później, w całym klasztorze była mowa jedynie o cytrynach a la Marana. Najbieglejsze cukierniczki nigdy o nich nie słyszały. Jedna siostra Agata znała sposób. Trzeba dodać wody różanej, fiołkowej, etc. do zwyczajnych cytryn, potem...
Podejmowała się wszystkiego. Kiedy don Juan wrócił, zastał słoik cytryn a la Marana; były coprawda bardzo niesmaczne, ale pod pokrywką słoika znajdował się bilecik, kreślony ręką Teresy. Były to nowe prośby aby się jej wyrzekł, aby zapomniał... Biedna dziewczyna siliła się oszukać siebie samą. Religia, przywiązanie córki oraz miłość zmagały się w sercu nieszczęśliwej; ale łatwo można było poznać, że miłość jest najsilniejsza.
Nazajutrz don Juan posłał do klasztoru pazia ze skrzynką cytryn, z których chciał mieć konfiturę: polecił je w szczególności zakonnicy, która sporządziła przysmak kupiony wczoraj. Na dnie skrzyni znajdowała się zmyślnie ukryta odpowiedź na listy Teresy. Pisał: „Byłem bardzo nieszczęśliwy. Fatalność wiodła moje ramię. Od tej złowrogiej nocy nie przestałem myśleć o tobie. Nie śmiałem żywić nadziei, że mnie nie znienawidzisz. Wreszcie odnalazłem cię. Przestań mówić o ślubach, któreś wyrzekła: zanim ślubowałaś u stóp ołtarza, należałaś do mnie. Nie mogłaś rozrządzać sercem, które było moje... Przychodzę upomnieć się o skarb, który mi jest droższy nad życie. Zginę, albo znów będziesz moją. Jutro poproszę cię do rozmównicy. Nie śmiałem się tam pojawić, nie uprzedziwszy cię wprzódy. Bałem się, aby twoje wzruszenie nie zdradziło nas. Uzbrój się w odwagę. Napisz mi, czy odźwierną dałoby się przekupić“.
Dwie krople wody zręcznie pryśnięte na papier miały wyobrażać łzy wylane przy pisanin listu.
W kilka godzin później, ogrodnik klasztorny przyniósł odpowiedź i ofiarował swoje usługi. Odźwierna jest nieprzedajna, siostra Agata godzi się przyjść do rozmównicy, ale pod warunkiem, że to będzie jedynie po to, aby wymienić wiekuiste pożegnanie.
Nieszczęsna Teresa zjawiła się w rozmównicy wpół żywa. Musiała się trzymać oburącz kraty aby nie upaść. Don Juan, spokojny i niewzruszony, sycił się z rozkoszą wzruszeniem o jakie ją przyprawiał. Zrazu, aby uśpić czujność odźwiernej, mówił swobodnym tonem o przyjaciołach, których Teresa zostawiła w Sewilli i którzy kazali ją pozdrowić. Następnie, korzystając z chwili gdy odźwierna była daleko, rzekł bardzo cicho i prędko:
— Jestem gotów ważyć się na wszystko aby cię stąd wydostać. Jeżeli trzeba podłożyć ogień pod klasztor, spalę go. Nie chcę słyszeć o niczem. Należysz do mnie. Za kilka dni będziesz moją, albo zginę; ale i wiele innych osób zginie wraz ze mną.
Odźwierna podeszła bliżej. Dona Teresa nie mogła złapać oddechu, nie mogła wyrzec słowa. Tymczasem don Juan mówił obojętnym tonem o konfiturach, o ręcznych robótkach któremi trudnią się mniszki, obiecywał odźwiernej, że jej przyśle poświęcany różaniec z Rzymu i daruje klasztorowi brokatową suknię aby przystroić świętą patronkę, w dzień jej imienia. Po pół godzinie podobnej rozmowy, skłonił się Teresie z miną poważną i pełną szacunku, zostawiając ją w stanie poruszenia i rozpaczy niepodobnym do opisania. Pobiegła zamknąć się w celi, i ręka jej, posłuszniejsza niż język, nakreśliła długi list, pełen wyrzutów, próśb i lamentów. Ale nie mogła się wstrzymać od wyznania swej miłości, i szukała wobec samej siebie usprawiedliwienia tego błędu, w myśli iż dosyć zań pokutuje odmawiając prośbom ukochanego. Don Juan groził wciąż, że się posunie do ostateczności. Ma stu chwatów na swoje usługi. Świętokradztwo nie przeraża go. Umrze z rozkoszą, byleby mógł jeszcze raz utulić w ramionach swą lubą. Co mogło uczynić to słabe dziecko, przywykłe ulegać ubóstwianemu człowiekowi? Noce trawiła we łzach, w dzień nie mogła się modlić, obraz don Juana ścigał ją wszędzie; nawet kiedy odprawiała wraz z towarzyszkami pobożne ćwiczenia, ciało jej wykonywało machinalnie gesty osoby która się modli, ale serce tonęło całe w nieszczęsnej namiętności.
Po upływie kilku dni nie miała już siły się opierać. Oznajmiła don Juanowi, że jest gotowa na wszystko. Uważała się za zgubioną, tak czy inaczej, i powiedziała sobie, że, skoro ma ginąć, lepiej zakosztować wprzódy chwili szczęścia. Don Juan, uszczęśliwiony, przygotował wszystko do porwania. Wybrał noc bez księżyca. Ogrodnik doręczył Teresie jedwabną drabinkę, za pomocą której miała przebyć mury klasztoru. Paczka zawierające świeckie suknie miała być ukryta w umówionem miejscu w ogrodzie; niepodobna było bowiem pojawić się na ulicy w stroju mniszki. Don Juan miał czekać na nią pod murem. W pewnem oddaleniu będzie stała kolaska zaprzężona w silne muły, aby uwieźć szybko Teresę do majątku dom Juana na wieś. Tam, bezpieczna od wszelkiego pościgu, będzie pędzić szczęśliwe i spokojne życie przy boku kochanka. Oto był plan nakreślony przez don Juana. Kazał uszyć przyzwoite suknie, wypróbował drabinkę sznurową, dołączył wskazówki o sposobie jej umocowania, słowem nie zaniedbał niczego co mogło zapewnić powodzenie przedsięwzięciu. Ogrodnik był pewny, zbyt wiele miał korzyści w dochowaniu wiary, aby można było o nim wątpić. Co więcej, zarządzono wszystko, aby go zamordowano następnej nocy po uprowadzeniu. Słowem, zdawało się, że spisek uknuty jest tak zręcznie, iż nic nie może go udaremnić.
Aby się ustrzec podejrzeń, don Juan wyjechał do zamku Marana na dwie doby przed planowanem wykradzeniem. W zamku tym spędził niemal całe dzieciństwo; ale od powrotu do Sewilli nie zajrzał tam. Przybył z zapadnięciem nocy, a pierwszą jego troską była wieczerza. Następnie kazał się rozebrać i położył się do łóżka. Kazał zapalić w swoim pokoju dwie wielkie świece woskowe, na stoliku zaś leżała książka z plugawemi opowiastkami. Przeczytawszy kilka stronic uczuł senność; zamknął książkę i zgasił jedną świecę. Nim zgasił drugą, powiódł roztargnionym wzrokiem po całym pokoju; naraz, spostrzegł w alkowie obraz przedstawiający męki czyśćcowe, ten sam, któremu tak często przyglądał się dzieckiem. Mimowoli oczy jego zwróciły się na człowieka, któremu wąż wyjada wnętrzności, i, mimo że ta scena budziła w nim jeszcze większą grozę niż niegdyś, nie mógł się od niej oderwać. W tej samej chwili przypomniał sobie twarz kapitana Gomare i straszliwy skurcz jakim śmierć wykrzywiła jego rysy. Ta myśl przejęła go dreszczem, uczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Mimo to, zbierając odwagę, zgasił i drugą świecę, w nadziei iż ciemność zwolni go od wstrętnych obrazów, które go prześladowały. Ciemność spotęgowała jeszcze jego lęk. Oczy jego wciąż zwracały się ku obrazowi, którego nie mógł widzieć; ale był mu tak znany, iż malował się w jego wyobraźni równie dokładnie co gdyby był jasny dzień. Niekiedy nawet zdawało mu się, że postacie rozjaśniają się i stają się świecące, jakgdyby ogień czyśćcowy, odmalowany przez artystę, był istotnym płomieniem. Wreszcie, pod wpływem wciąż wzmagającego się niepokoju, zaczął wołać głośno na lokajów, aby zabrali obraz, który przejmuje go takim lękiem. Skoro się zbiegli, don Juan zawstydził się swej słabości. Pomyślał, że jego ludzie drwiliby zeń, gdyby się dowiedzieli, że zląkł się obrazu. Powiedział tylko, głosem najnaturalniejszym na jaki się mógł zdobyć, aby zapalono świece i zostawiono go samego. Następnie wziął się z powrotem do czytania, ale jedynie oczy jego przebiegały książkę, duch był przy obrazie. Miotany niewymownym niepokojem, spędził noc nie zmrużywszy oka.
Skoro tylko zaczęło dnieć, wstał śpiesznie i udał się na polowanie. Ruch i świeżość poranka uspokoiły go nieco; skoro wrócił do zamku, wrażenia obudzone widokiem obrazu pierzchły. Siadł do stołu i pił obficie. Był nieco odurzony, kiedy szedł spać. Z jego rozkazu, narządzono łóżko w innym pokoju, i, jak można się domyślić, nie przeniesiono tam obrazu; ale don Juan zachował jego wspomnienie, dość silne aby mu nie pozwoliło zasnąć do późna.
Pozatem, strachy te nie obudziły w nim żalu za przeszłe życie. Wciąż zajęty był zamierzonem porwaniem; jakoż, wydawszy odpowiednie rozkazy służbie, puścił się sam do Sewilli w największy skwar, aby tam stanąć aż w nocy. W istocie była ciemna noc, kiedy przejeżdżał koło wieży del Lioro, gdzie nań oczekiwał jeden ze służących. Podano mu konia, spytał czy kolaska i muły są gotowe. W myśl rozkazów don Juana, miały nań czekać w uliczce dość blisko klasztoru aby mógł się tam rychło dostać wraz z Teresą, a nie dość blisko aby wzbudzić podejrzenia rontu, w razie gdyby ich spotkano. Wszystko było gotowe; rozkazy wykonano najpunktualniej. Don Juan stwierdził, że ma jeszcze godzinę czasu, nim będzie mógł dać sygnał umówiony z Teresą. Służący zarzucił mu wielki ciemny płaszcz na ramiona, i tak wszedł do Sewilli bramą Triana, kryjąc pilnie twarz aby go nie poznano. Upał i znużenie sprawiły, iż usiadł na ławce w pustej ulicy. Siadłszy, zaczął gwizdać i nucić melodje, które mu przychodziły na pamięć. Od czasu do czasu spoglądał na zegarek i widział z żalem, że wskazówka nie posuwa się tak szybko jakby pragnęła jego niecierpliwość... Naraz posępna i uroczysta muzyka zabrzmiała mu w uszach. Poznał śpiew, jakim Kościół uświęca ceremonję pogrzebu. Niebawem z poprzecznej ulicy wyszedł kondukt i zbliżał się ku niemu. Dwa długie sznury pokutników niosły zapalone świece, poprzedzając trumnę okrytą czarnym aksamitem, niesioną przez kilku ludzi ubranych staroświeckim krojem, z białemi brodami i szpadą przy boku. Dwa sznury pokutników w żałobie, niosących świece tak jak pierwsi, zamykały pochód. Cały ten kondukt posuwał się poważnie i zwolna. Nie słychać było odgłosu kroków na bruku; możnaby rzec, że każda postać raczej sunie niż stąpa. Długie i sztywne fałdy szat i płaszczów zdawały się równie nieruchome jak marmurowe szaty posągów.
Na ten widok, don Juan doznał zrazu uczucia owego wstrętu, jaki myśl o śmierci budzi w rozkoszniku. Wstał i chciał się oddalić; ale mnogość pokutników i pompa orszaku zdumiały go i obudziły jego ciekawość. Skoro procesja skierowała się do sąsiedniego kościoła, którego brama otwarła się z hałasem, don Juan przytrzymał za rękaw jedną z postaci niosących świece i spytał uprzejmie, co za osobistość mają tam grzebać. Pokutnik podniósł głowę: twarz jego była blada i wychudła jak twarz człowieka, który przebył długą i bolesną chorobę. Odpowiedział grobowym głosem:
— Hrabiego don Juana Maranę.
Ta dziwna odpowiedź sprawiła, że włosy zjeżyły się don Juanowi na głowie; ale w chwilę później odzyskał zimną krew i uśmiechnął się.
— Musiałem się przesłyszeć, pomyślał, albo ten starzec się omylił.
Wszedł do kościoła z konduktem. Śpiewy żałobne zaczęły się na nowo, a towarzyszył im grzmiący głos organów; księża ubrani w żałobne kapy zaintonowali De profundis. Mimo iż silił się zachować pozór spokoju, don Juan czuł, że krew ścina mu się w żyłach. Zbliżył się do drugiego pokutnika, i spytał:
— Co za nieboszczyka grzebiecie?
— Hrabiego
don Juana de Marana, odparł pokutnik głuchym i przeraźliwym głosem. Don Juan poparł się o kolumnę aby nie upaść. Czuł, że omdlewa, cała odwaga opuściła go. Wśród tego, nabożeństwo odprawiało się dalej, a sklepienie kościelne potęgowało jeszcze hałas organów i głosów śpiewających straszliwe Dies irae. Don Juan miał uczucie, że słyszy chóry aniołów w dzień sądu ostatecznego. Wreszcie, przemagając się, chwycił za rękę księdza, który go mijał. Ręka ta była zimna jak marmur.
— Na imię nieba! ojcze, wykrzyknął, za kogo się modlicie i kto wy jesteście?
— Modlimy się za hrabiego don Juana de Marana, odparł ksiądz, wpatrując się weń pilnie z wyrazem bólu. Modlimy się za jego duszę, która jest w stanie grzechu śmiertelnego, a my jesteśmy dusze, które, dzięki mszom i modłom jego matki, wydostały się z ognia czyśćcowego. Spłacamy synowi dług matki; ale ta msza, to ostatnia, jaką nam wolno odprawić za duszę, don Juana Marany.
W tej chwili zegar na wieży uderzył: była to godzina umówiona na porwanie Teresy.
— Czas nadszedł, wykrzyknął głos wychodzący z ciemnego kąta w kościele, czas nadszedł! czy jest nasz?
Don Juan odwrócił głowę i ujrzał straszliwe zjawisko. Don Garcja, blady i zakrwawiony, zbliżał się wraz z kapitanem Gomare, którego rysy były zniekształcone ohydnie, a don Garcja, zrzucając gwałtownym ruchem wieko na ziemię, powtórzył: — Czy jest nasz? W tej samej chwili podniósł się z poza niego olbrzymi wąż, i, przerastając don Garcję o kilka stóp, gotował się jakgdyby rzucić do trumny. Don Juan krzyknął: „Jezus“ i padł zemdlony na bruk.
Noc była późna, kiedy przechodzący ront ujrzał człowieka leżącego bez ruchu u bram kościoła. Gwardziści zbliżyli się, sądząc że to trup zamordowanego człowieka. Poznali natychmiast hrabiego de Marana i próbowali go otrzeźwić, skrapiając mu twarz zimną wodą; ale widząc że przytomność nie wraca, odnieśli go do domu. Jedni mówili, że jest pijany, drudzy, że oberwał kije od jakiegoś zazdrosnego męża. Nikt, a przynajmniej żaden uczciwy człowiek nie lubił go w Sewilli i każdy miał jakieś słówko do powiedzenia. Jeden błogosławił kij, który go tak dobrze oporządził, drugi pytał ile butelek może się mieścić w tem bezwładnem cielsku. Słudzy don Juana odebrali swego pana z rąk straży i pobiegli po chirurga. Puszczono mu obficie krew i niebawem odzyskał zmysły. Zrazu wyrzucał jedynie oderwane słowa, bezładne krzyki, szlochy, jęki. Stopniowo zaczął się jakgdyby bacznie rozglądać po otaczających przedmiotach. Spytał gdzie jest, i co się stało z kapitanem Gomare, don Garcją i konduktem. Słudzy sądzili, że oszalał, jednakże, zażywszy kordjał, kazał sobie przynieść krucyfiks i całował go przez kilka chwil wylewając strumienie łez. Wreszcie polecił, aby mu sprowadzono spowiednika.
Obudziło to powszechne zdumienie, tak bardzo znaną była bezbożność don Juana. Ten i ów ksiądz, wezwany przez jego ludzi, odmówił przybycia, przekonany, że niedowiarek gotuje jakiś złośliwy żart. Wreszcie mnich pewien z zakonu Św. Dominika zgodził się go odwiedzić. Zostawiono ich samych; don Juan, rzucając się do stóp księdza, opowiedział mu swoje widzenie; następnie wyspowiadał się. Wyznając kolejno swoje grzechy, przerywał co chwilę pytając, czy podobna, aby tak wielki grzesznik jak on uzyskał kiedy przebaczenie niebios. Zakonnik odpowiadał, że miłosierdzie Boga jest nieskończone. Upomniawszy go, aby wytrwał w skrusze i udzieliwszy mu pociech jakich religja nie odmawia i największym zbrodniarzom, Dominikanin odszedł, przyrzekając wrócić wieczór. Don Juan spędził cały dzień na modlitwie. Skoro Dominikanin wrócił, don Juan oświadczył mu, iż postanowił usunąć się ze świata, gdzie sprawił tyle zgorszenia i zmazać pokutą straszliwe zbrodnie, któremi się splamił. Mnich, wzruszony jego łzami, dodawał mu otuchy; aby zaś wypróbować czy będzie miał odwagę wytrwać w swem postanowieniu, odmalował mu w straszliwych barwach regułę klasztorną. Ale, za każdem umartwieniem które opisywał, don Juan wołał, że to o wiele za mało, i że zasłużył aby się z nim obejść o wiele surowiej.
Zaraz nazajutrz oddał pół mienia swoim krewnym, którzy byli biedni; drugą część poświęcił na założenie szpitala i zbudowanie kaplicy; rozdał znaczne sumy ubogim i kazał odmówić liczne msze za dusze czyśćcowe, zwłaszcza za duszę kapitana Gomare oraz tych nieszczęśliwych, którzy padli bijąc się z nim w pojedynku. Wreszcie zgromadził wszystkich swoich przyjaciół i obwinił się przed niemi za zły przykład, który dawał im tak długo; odmalował im w porywających słowach wyrzuty o jakie go przyprawia minione życie oraz nadzieje jakie ośmiela się żywić na przyszłość. Ten i ów z rozpustników wzruszył się i kajał; inni, niepoprawni, opuścili go z zimnem szyderstwem.
Zanim wstąpił do klasztoru, który wybrał na schronienie, don Juan napisał do dony Teresy. Wyznał jej swoje bezecne zamysły, opowiedział swoje życie, swoje nawrócenie, zachęcając ją aby skorzystała z jego przykładu i szukała zbawienia w pokucie. Powierzył ten list dominikaninowi, pokazawszy mu jego zawartość.
Biedna Teresa długo czekała w ogrodzie klasztornym na umówiony znak. Spędziwszy kilka godzin w niewymownym niepokoju, wreszcie widząc że dnieje, wróciła do celi, wydana na łup najżywszej boleści. Nieobecność don Juana tłómaczyła tysiącem przyczyn bardzo oddalonych od prawdy. Kilka dni upłynęło w ten sposób, bez żadnej wiadomości, bez żadnego poselstwa, któreby mogło złagodzić jej rozpacz. Wreszcie mnich, odbywszy naradę z przełożoną, uzyskał pozwolenie widzenia się z nią i doręczył list pokutującego uwodziciela. Gdy czytała, czoło jej okryło się perlistym potem; to była czerwona jak ogień, to blada jak śmierć. Zdołała wszelako mężnie dokończyć czytania. Wówczas dominikanin spróbował odmalować jej pokutę don Juana, i winszował jej, iż uniknęła straszliwego niebezpieczeństwa jakie czekało ich oboje, gdyby zamiaru ich nie udaremniło oczywiste wdanie się Opatrzności. Ale, na wszystkie te upomnienia, Teresa wołała jeno: „On mnie nigdy nie kochał!“ Nieszczęśliwa popadła w złośliwą gorączkę; napróżno medycyna i religja otoczyły ją swoją opieką; odepchnęła jedną, zdawała się nieczułą na drugą. Wyzionęła ducha po upływie kilku dni, powtarzając ciągle: „On mnie nigdy nie kochał!“
Oblókłszy suknie zakonne, don Juan okazał iż nawrócenie jego było szczere. Nie było umartwienia ani pokuty, któreby mu się nie wydały zbyt łagodne; przeor klasztoru musiał często nakładać granice udręczeniom jakiemi doświadczał swe ciało. Przedstawiał mu, iż w ten sposób skraca swoje dni, i że niewątpliwie więcej jest hartu w tem aby dłużej cierpieć umiarkowane udręczenia, niż aby skończyć odrazu pokutę odbierając sobie życie. Skoro upłynął czas nowicjatu, don Juan złożył śluby, i, pod mianem brata Ambrożego, nadal budował cały klasztor surowością swego nabożeństwa. Pod grubym habitem nosił włosiennicę; wąska skrzynka, za krótka dla jego wzrostu służyła mu za łoże. Jarzyny gotowane w wodzie były całem jego pożywieniem; jedynie w święta i na wyraźny rozkaz przeora godził się spożywać chleb. Noce spędzał przeważnie na czuwaniu i modlitwie, z rozkrzyżowanemi ramionami; słowem był wzorem tej pobożnej gminy, jak niegdyś był wzorem swoich rówieśnych hulaków. Zaraza, która wybuchła w Sewilli, dała mu sposobność roztoczenia nowych cnót, jakie zrodziło w nim nawrócenie. Chorych pomieszczono w szpitalu, który on ufundował; pielęgnował ubogich, spędzał dnie całe przy ich łóżku, katechizując ich, dodając otuchy, pocieszając. Tak wielkie było niebezpieczeństwo zarazy, że ani za najwyższą zapłatę nie można było znaleźć ludzi, którzyby zechcieli chować zmarłych. Don Juan pełnił zadanie; chodził do opuszczonych domów i grzebał rozkładające się trupy, leżące tam nieraz od kilku dni. Wszędzie błogosławiono go; że zaś, w czasie tego strasznego moru ani razu nie zapadł, ludzie wierzący twierdzili, że Bóg sprawił dlań nowy cud.
Już od kilku lat don Juan, lub brat Ambroży, mieszkał w klasztorze, a życie jego było jednem nieprzerwanem pasmem pobożnych praktyk i umartwienia. Wspomnienie minionego żywota było wciąż przytomne jego pamięci, ale zadowolenie sumienia spowodowane odmianą złagodziło wyrzuty.
Jednego dnia, po południu, w chwili gdy słońce prażyło najdotkliwiej, wszyscy bracia w klasztorze zażywali — jak dozwala obyczaj — nieco wczasu. Jedynie brat Ambroży pracował w ogrodzie, z gołą głową, w słońcu; było to jedno z umartwień jakie sobie nałożył. Pochylając się nad łopatą, ujrzał cień człowieka, który się zatrzymał przy nim. Sądził; że to któryś mnich zaszedł do ogrodu; jakoż, nie przerywając pracy, pozdrowił go słowami Ave Maria. Żadnej odpowiedzi. Zdziwiony tym nieruchomym cieniem, podniósł oczy i ujrzał przed sobą rosłego młodzieńca, okrytego płaszczem spadającym aż do ziemi. Twarz była wpół zakryta kapeluszem ocienionym białem i czarnem piórem. Człowiek ten przyglądał mu się w milczeniu z wyrazem złośliwej radości i głębokiej wzgardy. Patrzyli na siebie bystro przez kilka chwil. Wreszcie, nieznajomy, postępując po krok i unosząc kapelusz aby odsłonić swoje rysy, rzekł:
— Czy mnie poznajesz?
Dom Juan przyjrzał mu się uważniej, ale nie poznał.
— Czy przypominasz sobie oblężenie Berg-op-Zoom? spytał nieznajomy. Czy zapomniałeś żołnierza zwanego Modesto?....
Don Juan zadrżał. Nieznajomy ciągnął zimno...
— Żołnierza zwanego Modesto, który strzałem z muszkietu zabił twego godnego przyjaciela don Garcję, zamiast ciebie, w którego mierzył?... Modesto — to ja. Mam jeszcze inne miano, don Juanie: zowię się don Pedro de Ojeda: jestem synem don Alfonsa de Ojeda, którego zabiłeś; — jestem bratem dony Fausty de Ojeda, którą zabiłeś; — jestem bratem dony Teresy de Ojeda, którą zabiłeś.
— Bracie, rzekł don Juan, klękając przed nim, jestem nędznikiem, okrytym zbrodniami. Aby je zmazać noszę ten ubiór i wyrzekłem się świata. Jeżeli jest jakiś sposób, aby uzyskać twoje przebaczenie, wskaż mi go. Najsroższa pokuta nie przestraszy mnie, jeśli zdołam uzyskać, abyś mnie nie przeklinał.
Don Pedro uśmiechnął się gorzko.
— Dajmy pokój obłudzie, panie de Marana, ja nie przebaczam. Co do moich przekleństw, możesz na nie liczyć. Ale ja nie jestem tak cierpliwy, aby czekać na ich skutek. Mam przy sobie coś skuteczniejszego niż przekleństwa.
To mówiąc, odrzucił płaszcz, z pod którego ukazały się dwa długie rapiery. Wydobył je z pochew i zatknął w ziemię oba.
— Wybieraj, don Juanie, rzekł. Powiadają, że jesteś tęgi rębacz; ja także chlubię się niejaką zręcznością w tej sztuce. Zobaczmyż co potrafisz.
Don Juan uczynił znak krzyża i rzekł:
— Bracie, zapominasz o ślubach, które złożyłem. Nie jestem już don Juanem, którego znałeś, jestem bratem Ambrożym.
— A więc, bracie Ambroży, jesteś moim wrogiem, i, jakiekolwiek imię nosisz, nienawidzę cię i chcę się mścić na tobie.
Don Juan znowuż ukląkł przed nim:
— Jeżeli mojego życia chcesz bracie, bierz je. Ukarz mnie jak zechcesz.
— Nędzny obłudniku! czy myślisz, że mnie omamisz? Gdybym cię chciał zabić jak wściekłego psa, czyż byłbym się trudził dźwiganiem tej broni? Dalej, wybieraj prędko i broń swego życia.
— Powtarzam ci, bracie, nie mogę się bić, ale mogę umrzeć.
— Nędzniku! wykrzyknął don Pedro wściekły, mówiono mi, że jesteś odważny: widzę, że jesteś jedynie podłym tchórzem!
— Odważnym, bracie? proszę Boga, aby mi dał odwagę, iżbym się nie poddał rozpaczy, w jaką, bez jego pomocy, wtrąciłoby mnie wspomnienie moich zbrodni. Żegnaj, bracie: odchodzę, widzę bowiem, że widok mój cię drażni. Obyś zrozumiał kiedyś, jak szczerą jest moja skrucha!“
Postąpił kilka kroków, aby opuścić ogród, kiedy don Pedro chwycił go za rękaw.
— Ty, albo ja, krzyknął: jeden z nas nie wyjdzie stąd żywy. Weź tę szpadę, i niech mnie czart porwie, jeżeli wierzę choć słówko tym jeremiadom.
Don Juan spojrzał nań błagalnie i uczynił jeszcze krok, aby się oddalić, ale don Pedro chwycił go brutalnie za kołnierz:
— Więc ty myślisz, nikczemny morderco, że zdołasz się wyrwać z moich rąk! Nie! potargam w strzępy tę obłudną suknię, pod którą kryje się djabelskie kopyto, a wówczas może znajdziesz dość serca, aby się bić ze mną.
To mówiąc pchnął go gwałtownie do muru.
— Szlachetny Pedro de Ojeda, wykrzyknął don Juan, zabij mnie jeśli chcesz, ale bić się nie będę! I skrzyżował ramiona, wlepiając w don Pedra wzrok spokojny, ale i dumny.
— Tak, zabiję cię, nędzniku! ale wprzód postąpię z tobą tak, jak się postępuje z nikczemnikiem i tchórzem.
I dał mu policzek, pierwszy jaki don Juan kiedykolwiek otrzymał. Twarz don Juana stała się purpurowa. Duma i krewkość młodzieńcza zbudziły się w jego duszy. Bez słowa rzucił się ku szpadom i pochwycił jedną. Don Pedro wziął drugą i stanął w obronnej postawie. Zapaśnicy runęli na siebie z równą gwałtownością. Szpada don Pedra ugrzęzła w wełnianej sukni don Juana, i prześlizgnęła się obok ciała nie raniąc, podczas gdy oręż don Juana utonął po rękojeść w piersi przeciwnika, Don Pedro wyzionął ducha natychmiast. Don Juan, widząc wroga leżącego u swych stóp, spoglądał nań jakiś czas bez ruchu z tępem zdumieniem. Zwolna przyszedł do siebie i ogarnął rozmiar swojej nowej zbrodni. Przykląkł żywo przy trupie, i silił się przywołać go do życia. Ale zbyt wiele widział ran, aby wątpić przez chwilę, że ta jest śmiertelna. Zakrwawiona szpada leżała u jego stóp, jakgdyby wzywając go, aby skarał sam siebie; ale oddalając szybko tę nową pokusę czarta, pobiegł do przeora i wpadł spiesznie do jego celi. Tam, leżąc u jego stóp, opowiedział mu straszliwą scenę; mówiąc, wylewał potoki łez. Zrazu przeor nie chciał wierzyć; pierwszą jego myślą było, że nadmierne umartwienia, jakie sobie zadawał brat Ambroży, przyprawiły go o utratę rozumu. Ale krew, która widniała na sukni i na rękach don Juana, nie pozwalała mu wątpić dłużej o straszliwej prawdzie. Przeor był to człowiek przytomny i bystry; ogarnął natychmiast rozmiar zgorszenia, jakie padłoby na klasztor, gdyby taka przygoda rozgłosiła się w mieście. Nikt nie widział pojedynku. Postanowił zataić go nawet mieszkańcom klasztoru. Kazał don Juanowi iść za sobą, i z jego pomocą przeniósł trupa do komórki, od której klucz zabrał ze sobą. Następnie, zamknąwszy don Juana w celi, poszedł uwiadomić o wszystkiem Koregidora.
Wyda się może dziwnem, że don Pedro, który już próbował zabić don Juana z zasadzki, odrzucił myśl drugiego morderstwa i silił się uprzątnąć wroga w walce równą bronią; ale było to z jego strony jedynie wyrachowanie piekielnej zemsty. Słyszał o pokucie don Juana, a sława jego świętości była tak powszechna, iż don Pedro nie wątpił, że, gdyby go zamordował, posłałby go prosto do nieba. Miał tedy nadzieję, iż, wyzwawszy go i zmusiwszy do pojedynku, zabije go w stanie grzechu śmiertelnego i zgubi w ten sposób wraz ciało jego i duszę. Widzieliśmy, jak ten szatański zamiar zwrócił się przeciw swemu twórcy.
Nie trudno było zdławić tę sprawę. Koregidor porozumiał się z przeorem klasztoru co do sposobu usunięcia podejrzeń. Zakonnicy sądzili, że zmarły padł w walce z nieznajomym przeciwnikiem i że go przeniesiono do klasztoru, gdzie rychło umarł z ran. Co się tyczy don Juana, nie będę się silił odmalować jego żalu i zgryzoty. Spełnił z radością wszystkie pokuty, które przeor mu nałożył. Całe życie zachował zawieszoną nad łóżkiem szpadę, którą przeszył don Pedra, i nie zdarzyło mu się spojrzeć na nią, aby się nie modlił za duszę jego i dusze jego rodziny. Aby pognębić resztę świeckiej dumy, która przetrwała jeszcze w jego sercu, przeor nakazał mu stawić się co rano przed kucharzem klasztornym, który miał mu dać policzek. Otrzymawszy go, brat Ambroży nie omieszkał nigdy nadstawić drugiego lica, dziękując kucharzowi za to upokorzenie. Żył w klasztorze jeszcze dziesięć lat, i nigdy żaden nawrót do wybryków młodości nie zamącił jego pokuty. Umarł czczony jak święty, nawet przez tych, którzy znali dawną jego swawolę. Na łożu śmierci, prosił jak o łaskę, by go pogrzebano w progu kościoła, tak aby każdy wchodzący deptał go nogami. Prosił również, aby na jego grobie wyryto ten napis: „Tu leży najgorszy człowiek, jaki był na świecie“. Ale nie uznano za właściwe wypełniać wszystkich zleceń, podyktowanych tą nadmierną pokorą. Pogrzebano go koło głównego ołtarza, w kaplicy którą ufundował. Wyryto, co prawda, na kamieniu pokrywającym śmiertelne szczątki napis, który sam ułożył, ale dodano doń pochwalną opowieść o jego nawróceniu. Szpital jego, a zwłaszcza kaplicę gdzie jest pochowany, zwiedzają wszyscy cudzoziemcy bawiący w Sewilli. Murillo przystroił tę kaplicę licznemi swemi arcydziełami. „Powrót syna marnotrawnego“ i „Sadzawka w Jerycho“, które podziwia się dziś w galerji marszałka Soult, zdobiły niegdyś mury szpitala Miłosierdzia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.