Miranda (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Miranda | |
Wydawca | Przegląd Wieczorny | |
Data wyd. | 1924 | |
Druk | Drukarnia "Rotacyjna" | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ANTONI LANGE
MIRANDA
WARSZAWA
Nakładem „Przeglądu Wieczornego”. 1924. Drukarnia „Rotacyjna” Marszałkowska 148.
|
W samym początku r. 1919 wrócił Jan Podobłoczny z dalekiej a niedobrowolnej podróży — przez morza i lądy. Zebraliśmy się na jego powitanie u naszych wspólnych znajomych, państwa W., gdzie też zatrzymała się żona p. Jana oraz jego dwoje dzieci, które przybyły z matką ze wsi, z pod Nowego Dworu.
Oczywiście byliśmy ciekawi, co przeżył i co widział Jan Podobłoczny przez te cztery lata, gdyż wyjechał w r. 1915.
— Dawno nie byłem — zaczął Jan — w gronie osób tak miłych i bliskich, i dawno nie miałem tak serdecznej okazji do zwierzeń i wspomnień. Przebaczycie mi więc, jeżeli, wzruszony waszą życzliwością, będę może nawet za gadatliwy i nadużyję waszego zaciekawienia. Ale istotnie tak nadzwyczajne rzeczy spotkałem w podróży, że nie będę w stanie powstrzymać się, gdy mi wspomnienia tłoczyć się będą jedne na drugie.
Od r. 1915 nagle zaczęły mnie ścigać nieszczęścia: ale zaczynam wierzyć, że wszelkie cierpienie ukrywa w sobie tajemnicę jakiejś przyszłej nagrody. Jakoż za te przykrości co mnie spotkały, zostałem sowicie wynagrodzony.
Początek moich nieszczęść jest bardzo banalny: w kwietniu 1915 r. siedziałem w kawiarni z pewnym znajomym i najspokojniej mówiliśmy o zdarzeniach ówczesnych. Umyślnie podkreślam że mówiliśmy najspokojniej, gdyż żadnej namiętności ani we mnie ani w nim nie było. Prowadziliśmy spór: on dowodził, że Rosja wygra; ja zaś — że przegra.
Wykazywałem, że niema absolutnie nadziei, aby Rosja mogła mieć jakikolwiek sukces: dowodziłem matematycznie przez a plus b.
I otóż moja algebra nie podobała się jakiemuś sąsiadowi, na którego nie zwracałem uwagi.
Ten, widać dobrze zorjentowany sąsiad, nagle wyszedł, ale wkrótce powrócił w towarzystwie żandarma — i wskazując moją osobę, oświadczył, że ja wygłaszałem opinje szkodliwe dla armji rosyjskiej i dla.państwa, że jestem „porażeniec“, że wróżę pogrom Rosji it.d.
Żandarm, wysłuchawszy tego wszystkiego, z wyszukaną grzecznością rzekł mi:
— Pożałujcie.
Cóż miałem robić? Pożałowałem. Słowem aresztowano mnie, a wkrótce potem znalazłem się w wagonie i jechałem w niewiadomym kierunku — na północo — wschód. Jakoż zostałem wysłany do Irkucka, a potem nad jezioro Bajkał, do miejscowości Li-cza-cheń.
Zarówno w więzieniu, jak i w drodze interesował mnie nie tyle mój własny los, ile jedna sprawa, którą się jak najżywiej zajmowałem w czasie, gdy cały świat był opętany wojną.
Z przyczyny wady w płucach zostałem uznany za niezdatnego do służby wojskowej — i mogłem się oddać innym sprawom. Co do mojej rodziny, to wiedziałem, że jej byt jest zabezpieczony i że nic złego jej nie zagraża.
Jedyna sprawa, której, jadąc na wygnanie, żałowałem najwięcej, była to Miranda, osoba tak niepospolita, że drugiej istoty ludzkiej — takiej jak ona — spotkać mi się nie zdarzyło.
Pisałem do niej raz jeden, natychmiast po przyjeździe do Li-cza-cheń i po siedmiu tygodniach otrzymałem odpowiedź z Warszawy; ale potem już wiadomości od niej nie miałem. Da się to łatwo wytłumaczyć, gdyż w owym czasie Warszawę zajęli już Niemcy i oczywiście komunikacja listowa między Rosją a Europą centralną została przerwana.
Po powrocie pierwszą sprawą, jaką się zająłem, było poszukiwanie Mirandy: w Warszawie jej niema, o czem się dowiedziałem, jak to wam opowiem niezadługo, ale zacząłem starania, by ją odnaleźć w Niemczech albo Anglji. Ponieważ Miranda (właściwe nazwisko Ketty Douglas) była z pochodzenia Szkotką. Niemcy ją zaaresztowali i gdzieś zesłali do Niemiec na pobyt — jako obywatelkę z państw nieprzyjacielskich.
Niewątpliwie śród obecnych tutaj nie jeden, jeżeli nie znał osobiście Mirandy, to słyszał o niej: zapewne też i wielu Niemcom była ona znaną i być może próbowali z nią robić doświadczenia; choć, o ile sądzę, w warunkach nienawiści, jaką dyszeli wówczas, — żadne eksperymenty udać się im nie mogły.
Miranda było to medjum tak niepospolite, że historja naszych badań psychofizycznych zna ledwie kilka osobników tego rodzaju.
Mianowicie w jej obecności rozwijała się najdoskonalsza, jaką można sobie wyobrazić materjalizacja ciała astralnego w postać ludzką. Można powiedzieć, że była to ta sama Miranda, tylko jakby w edycji ulepszonej. Miranda była nieładna, jej astral wprost cudowny.
Widmo przybierało formy tak cieleśnie skondensowane, że czułeś bicie jej serca, uderzenia pulsów, tętnienie krwi. Temperatura ciała wizji była niższa od ludzkiej; ale bardzo wysoka. Płynął też od niej dziwny zapach: jakby mięszanina woni fijołków i wilgotnej ziemi.
Ale to wszystko jest rzeczą drugorzędną: najważniejszą jest sprawa taka. Oddawna już zajmując się medjumizmem, stworzyłem sobie teorję, do której zresztą samoistnie doszedł badacz węgierski Taratori, że mianowicie materjalizacja widma odbywa się kosztem dematerjalizacji medjum.
Dematerjalizacja medjum może być minimalna — i wtedy widmo właściwie się nie ukazuje; ale w miarę wyższej dematerjalizacji medjum — materjalizacja widma staje się coraz wyrazistsza. Są to wypadki bardzo nieczęste, ale właśnie doświadczenia moje z Mirandą w znakomity sposób stwierdzały tę hipotezę.
Widmo, (które nosiło imię Leonra), nie zawsze bywało równie całkowite. Czasami ledwie widoczne; czasami jednak pełne, precyzyjnie wykończone, od stóp do głów. I trwałość zjawy bywała niejednakowa: czasami po paru minutach znikała, czasami krążyła śród nas ćwierć godziny z górą.
Owóż, o ile Lenora była doskonale zmaterjalizowana, o tyle u Mirandy dawało się zauważyć zjawisko tego rodzaju, że znikały jej nogi lub ręce, albo inna część ciała (wyjąwszy głowy i tułowia). Znikały: poprostu na miejscu rąk czy nóg zjawiała się próżnia; suknia opadała, jakby żadne ciało się pod nią nie ukrywało, co istotnie zostało dokładnie stwierdzone. Z chwilą, gdy widmo się rozpływało, nogi Mirandy, że tak powiem, wracały na swoje miejsce.
Niestety jednak takie pełne i długotrwałe materjalizacje Lenory były dla Mirandy sprawą bolesną — i po każdem takiem doświadczeniu — musiała długo odpoczywać, czasem po parę miesięcy. Poprostu mówiąc Lenora zabierała znaczną część witalu czyli elementu życiowego Mirandy — i niejako skracała jej życie.
Na dwa miesiące przed mojem aresztowaniem, mieliśmy zjawę wyjątkowo doskonałą. Lenora mówiła; powiedziała tylko te słowa: „Jeszcze nie teraz“. Co prawda, nikt nie rozumiał, do czego to się może stosować, ale rzecz najważniejsza, że głos jej słyszeliśmy, głos wcale różny od głosu Mirandy. Poczem uderzyła kilka razy w struny gitary, która była w pokoju — i zagrała kilka tonów bardzo pięknej melodji.
Była odziana białą szatą z nieokreślonej materji; kawałek szarfy, którą była przepasana, obciąłem, za jej pozwoleniem (uśmiechnęła się i kiwnęła głową), nożyczkami i zachowałem to sobie: zostawiłem ten skarb w Warszawie, ale gdzie jest w chwili obecnej — niewiem dokładnie.
Miranda miała silne poty i kilka razy żądała wody do picia; pani Z. i pani T. pospieszyły ku niej i przekonały się, że Miranda niema ani rąk ani nóg — i zaledwie trzyma się na krześle. Wyraz strasznego cierpienia był na jej twarzy: widmo krążyło między nami blisko dwadzieścia minut. Medjum zaczęło naraz b. ciężko dyszeć i zawołało:
— Ratunku! Ginę — umieram!
Jednocześnie Lenora zniknęła. Medjum się uspokoiło. Nogi i ręce ukazały się na nowo. Zapaliliśmy mocne światło: medjum siedziało blade jak trup. Miranda — po tym seansie — była bardzo wycieńczona — i przeczuwałem, że będzie musiała dwa — trzy miesiące odpoczywać. Właśnie mijał już drugi miesiąc i Miranda nabierała sił i zdrowia.
Gotowałem się do nowego seansu: tym razem, wyznaję, miałem pomysł szatański. Chciałem dematerjalizację medjum doprowadzić do ostateczności, a widmo Lenory utrwalić na czas dłuższy: przynajmniej na sześć godzin!
Co będzie wówczas? Czem się stanie medjum? Czy zniknie zupełnie, czy też jakaś jego cząstka zostanie? A jeżeli medjum zniknie — czy powróci na ziemię, czy nie powróci? Czy serce Mirandy tę przemianę wytrzyma? Jak będzie wyglądało trwanie Lenory? Jak się astral będzie zachowywać? it.d.
Były to problematy, które rozważałem sam ze sobą, gdyż tej tajemnicy nikomu nie chciałem powierzyć. Jedyny człowiek, któremu bym ośmielił się ten plan odsłonić, był to Paraeels Nirwid, nasz kolega, którego znaliście prawie wszyscy.
Człowiek ten doszedł być może do ostatecznej granicy naszej wiedzy o naturze i materji; do granicy, gdzie się Byt przelewa w Niebyt i vice versa. Odkrył on zasadniczy pierwiastek, z którego całe istnienie się składa — i nazwał go Nirwidjum.
Dziwne to ciało niczem innem właściwie nie jest, jeno punktem bezwymiarowym, czemś zupełnie bezcielesnem i niematerjalnem: atom doprowadzony do swej ostatecznej i rzeczywistej niepodzielności. Jest to owa Nicość pierwotna, z której Bóg stworzył świat. Nauka — jak wiemy — nie przyjęła na razie teorji Nirwida i przeczy istnieniu Nirwidjum, ale ściśle biorąc jest na drodze ku jej uznaniu.
Na nieszczęście Nirwid w r. 1912 tragiczną śmiercią zginął w Paryżu, jako ofiara swych badań naukowych. Nie mogłem mu więc o tem powiedzieć: i nie mówił bym o tem wcale, gdyby nie to, że w podróży swojej natrafiłem na kraj, gdzie Nirwidjum jest znane — zarówno teoretycznie jak i praktycznie.
Również i Mirandzie nic nie mówiłem, gdyż zapewne na ten eksperyment nigdyby się nie zgodziła, a trzeba dodać, że nasze medium było zawsze przytomne i niewpadało nigdy w katalepsję.
Tak więc sam w sobie gryzłem tę tajemnicę, gdy oto naraz znalazłem się w Li-cza-cheń nad jeziorem Bajkalskiem lub jak miejscowa ludność mówi: Dalaj-Nor (święte morze).
Li-cza-cheń leży nad Irkutem w miejscu gdzie ta rzeka wpada do Bajkału; leży u stóp wysokich, 1000 — 2000 metrów liczących gór Chamar — Dabon porośniętych jodłą i świerkiem.
W jeziorze są foki, a nadto liczne gatunki ryb, jak przeważnie: jesiotry, łososie i sumy; liczne też napotyka się ptactwo, jak mewy, czajki, dzikie kaczki, żórawie, rybitwy i t.d.
Przyjechałem tam w maju, kiedy się zaczynało lato i było bardzo gorąco. We wrześniu zaczęły się mrozy, a w listopadzie i rzeka i jezioro pokryły się lodem. Sprawiłem sobie dobre futro niedźwiedzie i zauważyłem, że zima tutejsza, mroźna, ale równa i jednostajna, ma dla mnie skutki dobroczynne.
Istotnie, gdy nadeszła wiosna 1916 r. wszystkie moje cierpienia płucne gdzieś pierzchły: przeciwnie miałem oddech pełny i szeroki — i tu dopiero zacząłem rozumieć, jak ważną funkcją naszego życia jest oddychanie.
Sztuki oddychania nauczył mnie mój gospodarz, u którego władza wyznaczyła mi kwaterę.
Li-cza-cheń jest to raczej wieś niż miasteczko. Mieszkańcy są pochodzenia mongolskiego, wyznają wiarę buddyjską podług nauki Lamy tybetańskiego i ogólnie zowią ich „Lamaici“.
Jednakże z dawnej wiary pogańskiej pozostało w ich obyczajach nie jedno, jak np. łączność urzędu kapłańskiego z czarnoksięstwem; przyczem talent czarnoksięski rozwija się tu również pod wpływem nauki jogów indyjskich, która wprowadziła do ich praktyk pewne metody psychiczne, dawnym szamanom nieznane.
Mój gospodarz był właśnie arcykapłanem naszego osiedla.
Wyznać muszę, że rzadko się napotyka ludzi tak zacnych i czystych, tak bezinteresownych i życzliwych — jak moi Lamaici z Li-cza-cheń.
Są to zresztą ludzie prości i nieoświeceni.
Ich pojęcia o budowie państwa i polityce są arcynaiwne. Panowanie Mikołaja II uważają za bardzo nieszczęśliwe. Cesarz złe rządzi i dlatego krowy mało mleka dają. Przez parę lat ostatnich susza wypaliła trawę na pastwiskach i krowy miały niedość pożywienia. Zarówno tę suszę, jak i brak mleka — Lamaici przypisywali złym rządom cesarza Mikołaja.
O wojnie wiedzieli, ale mało ich obchodziła: była tak daleko! Gazet nie czytywali; od czasu do czasu tylko jakieś wieści dopływały do nas. Głównie interesują ich krowy, rybołówstwo, a także polowanie na ptaki, lisy, niedźwiedzie. Chaty budują z drzewa i gaolanu; sadzą żyto i jęczmień, które tu się nieźle udają.
Mają stare pieśni o bogach i bohaterach, a nadto kapłanów, którzy umieją robić cuda.
Mój gospodarz — człowiek bardzo czcigodny — był, jak mówiliśmy, kapłanem a zarazem przechowywał tradycje dawnych szamanów-czarowników. Był on sędzią w sprawach cywilnych i kryminalnych; dawał śluby, błogosławił nowonarodzonych, grzebał umarłych. Przepowiadał przyszłość, wywoływał deszcze, odpędzał burze i pioruny, odnajdywał zaginione krowy albo rzeczy ukradzione; wypędzał djabła z opętanych, leczył choroby podług systemu lekarzy tybetańskich* zwanego żud-szi. Wywoływał umarłych — i rozmawiał za ich pośrednictwem z najwyższym Buddą.
Była to b. poważna władza moralna i społeczna w naszej miejscowości — i nawet przedstawiciele rządu rosyjskiego z mim się liczyli, a niższe stopnie nawet porady u niego szukały.
Z gospodarzem moim zaprzyjaźniłem się wielce i nieraz gadaliśmy o zjawach, jakie on widywał lub wywoływał. Szaman dziwił się, skąd ja znam jego tajemnice i uważał mnie za wielkiego czarownika.
W istocie sztuka medjumiczna była po wszystkie czasy i we wszystkich krajach — jedna i ta sama — i stąd jest wielkie podobieństwo jej procedury i zjawisk. Europa tylko zarzuciła tą sztukę, gdyż inną poszła drogą, ale teraz i ona do niej powraca — przytem z zasobem większym wiedzy pozytywnej.
Przyglądając się praktykom szamana, przekonałem się, że jest on naraz i magnetyzerem i medjum: na tem polega jego siła.
Szaman nie był wcale zazdrosny, kiedy ludność zwracała się do mnie w różnych sprawach; młodzi mówili mi o swoich troskach miłosnych, kobiety żądały zaklęć przeciw bezdzietności, starsi poszukiwali środków na choroby lub poprawę gospodarstwa. Szaman sam chętnie słuchał moich wskazań — podobnie jak ja chciałem skorzystać z jego doświadczenia.
Mnie głównie zastanawiał problemat — czy u mego szamana w czasie transu przy materjalizacji widma odbywa się dematerjalizacja ciała, jak to było u Mirandy. Oczywiście nic mu o tem nie mówiłem, ale rzecz obserwowałem.
Szaman dla swoich czarów wprowadzał się sam w stan katalepsji: jego pomocnik, przyszły szaman, miał obowiązek budzić go po pewnym czasie, choć mój gospodarz mógł też sam sobie nakazać, że się obudzi o takiej a takiej godzinie; czynił to jednak dla nauki i ćwiczenia swego następcy. Czasami ja zastępowałem pomocnika.
W czasie katalepsji szamana ukazywało się widmo, które przemawiało językiem mongolskim, bardzo mało mi znanym tak, że nic go nie rozumiałem. Kilka razy, jakby z ogromnym trudem, duch mówił po polsku. Powiedział mi raz: Warszawę zajęli Niemcy. Innym razem mi powiedział: Mirandę wywieźli (Niemcy) do Mmmburga. Nazwę miasta wybełkotał niewyraźnie.
Owóż u mego szamana dematerjalizacja odbywała się, ale w stopniu bardzo nieznacznym. Mianowicie jego ręce i nogi stawały się nieco szczuplejsze niż w stanie normalnym, ale nie znikały, jak u Mirandy.
Byłoby rzeczą nader cenną zważyć ciężar szamana w czasie jawy i w czasie transu, ale niestety nie miałem odpowiedniej wagi.
Choć zagadnienie moje było bardzo nęcące, krępowałem się jednak robić ten eksperyment, gdyż, o ile by ten stary szaman zniknął i dajmy na to nie powrócił — to mógłbym łacno uchodzić za jego zabójcę i wywołać niezadowolenie lub zemstę gościnnych i dobrych ludzi, śród których losy kazały mi zamieszkać.
Pewnego dnia, w czerwcu r. 1917 przyszedł do mnie miejscowy uradnik i powiedział mi, że cesarz Mikołaj został pozbawiony tronu, że w Rosji jest rewolucja, że teraz jest wolność i republika — i zacznie się raj na ziemi; że wszystkie pieniądze z „kazny“ zabrali i rozdają ludowi i że wszyscy będą bogaci.
Pierwsza myśl. jaka mi przyszła do głowy na wieść o tych wszystkich przewrotach, była taka, żeby natychmiast opuścić granicę tego nowego raju ziemskiego — i przedostać się gdziebądź do innych krain.
Istotnie wszelkie władze zmiękły i osłabły zupełnie; poprostu przestały być czynne.
Pożegnałem swoich gospodarzy i całą ludność wioski Li-cza-cheń, a mogę bez przechwałek powiedzieć, że mnie żegnano ze łzami w oczach: wynająłem następnie czółno — i brzegiem Bajkału wyruszyłem na południe, a później znów nieco na północ do zatoki Prowalskiej i ujścia rzeki Sekengi; rzeką dotarłem do Kjachty, a potem do Urgi.
W ten sposób znalazłem się w granicach republiki Chińskiej. Jakiś czas przesiedziałem w Chinach, skąd wyjechałem do Japonji.
Cel mój był ten, by siąść na jakiś okręt angielski lub inny i tą czy ową drogą dotrzeć do Europy, by zamieszkać np. w Szwajcarii, albo w innem państwie neutralnem.
Świat chiński i japoński bardzo mnie zaciekawiał i, gdybym, nie był tak żądny powrotu do Europy, chętnie bym oddał się badaniu tutejszych stosunków. Widziałem tam dużo rzeczy godnych uwagi, ale po większej części są one powszechnie znane, gdyż wielu podróżnych dziwy te opisywało.
Innym razem opowiem wam szczegóły mego pobytu w państwie Niebieskiem i w krainie Wschodzącego Słońca: tu wspomnę jedynie o małej wycieczce, którą, będąc w Japonji, uczyniłem w towarzystwie kilku innych cudzoziemców na wyspę Rakaszimę.
Z Jokohamy, gdzie jakiś czas przepędziłem, przeniosłem się do Hakodate, głównego portu wyspy Jezo, gdyż mówiono mi, że w najbliższym czasie odjeżdża stąd okręt angielski do Indji.
W odległości najwyżej dwunastu kilometrów od Hakodate, leży niewielka wyspa Rakaszima: zewnętrznie niczem szczególnem ona się nie odznacza, ale ma jakąś, niezbadaną dotychczas tajemnicę czy to gleby, czy klimatu, która sprawia, że ludzie urodzeni na tej wyspie żyją odwiecznie i nigdy nie umierają. Poprostu nie są w stanie obliczyć, ile lat przeżyli na świecie.
Jest ich na wyspie koło tysiąca osób, mężczyzn i kobiet. Dawniej było ich więcej, ale ci, którzy się przenieśli na ląd albo na sąsiednie wyspy — rychło umierali.
Pozostałych instynkt samozachowawczy powstrzymuje od wyjazdu i za nic w świecie Rakaszimy opuścić nie chcą. Trafiają się zresztą osobniki znudzone tem jednostajnem odwiecznem istnieniem; osobniki spragnione końca — i ci czasami wyjeżdżają do Hakodate lub gdzieindziej, przeczuwając, że znajdą tam rychły odpoczynek w grobie.
Ludność przedstawia typ mięszany: są małego wzrostu, jak Japończycy, ale krępi, jak Ainosy i jak oni, mają ciemną cerę i wielkie brody, najczęściej szpakowate, a czasami prawie białe.
Ci ludzie nieśmiertelni wyglądają na osoby lat 50—55 i już tej formy nigdy nie zmieniają: jest to niby edycja ne varietur.
Żyją sobie spokojnie z połowu ryb, pereł, z wyrobu szkatułek, lalek, zabawek, które toczą z drzewa, laki, muszelek, tkaniny.
Rolnictwa nie uprawiają, gdyż chleb i ryż dostają od sąsiadów za swoje towary; natomiast hodują kozy i owce, których mlekiem i serem się żywią.
Przypuszczałem, że ludzie, którzy tyle nieskończonych lat żyją na ziemi, muszą mieć nadzwyczajne wspomnienia, doświadczenie bogate, mądrość niezgłębioną.
Niestety — zarówno ja, jak i moi towarzysze — rozczarowaliśmy się boleśnie; Czas przestał dla tych ludzi istnieć; wskutek nieustannego ich trwania czas stał się dla nich kategorią zgoła niewyczuwalną; żyli poza czasem. Nie istniało dla nich ani wczoraj ani jutro. Zaledwie jak przez mgłę pamiętają dzień poprzedni: nie wiedzą o niczem, ani co do siebie, ani co do swojego rodowodu, bytu, stanowiska. Roboty swoje wykonywają mechanicznie, jakby cudzą ręką. Zatracili wszelką ciekawość, wszelkie pożądanie, wszelką namiętność.
Robią wrażenie ludzi niemłodych, ale rześkich i zdrowych: o ile ktoś zachoruje, w ciągu dwóch — trzech godzin wraca do zdrowia sam przez się. Pomimo tę rzeźkość, pozbawieni są wyobraźni, zdolności do podziwu, uczuć erotycznych.
Nie umierają, ale też nie rodzą się zupełnie. Nie oczekują niczego, nie spodziewają się żadnej przemiany, żadnej przyszłości.
Życie ich jest jednostajne: bez smutku i bez radości, bez cierpień i bez upojeń.
Są jednak niezmiernie do życia przywiązani i o śmierci wiedzą tylko z opowiadań i tych wypadków, gdy jakiś obcy śród nich zamieszka i umrze.
Rząd japoński mało się nimi zajmuje, ale kilku urzędników zawsze tu przebywa, którzy reprezentują państwo.
Owóż dla tych obcych klimat jest dziwnie szkodliwy i zazwyczaj umierają przedwcześnie.
Nam, którzyśmy tu na dwa dni przybyli — powietrze wydawało się szczególnie duszne i niezdrowo upajające.
Taką jest wyspa Rakaszima i jej mieszkańcy.
Po dwóch dniach wróciliśmy do Hakodate.
Jeden z podróżnych, pastor anglikański, gdyśmy z politowaniem mówili o smutnym losie tych ludzi, zauważył:
— Przekonaliśmy się, że nie umierać to nie znaczy być nieśmiertelnym. Brak cierpienia jest nieszczęściem niemniejszem niż samo cierpienie, a kto nie przewiduje śmierci i kresu — tego życie jest pozbawione wszelkiej pobudki do życia. Śmierć jest to wielkie i mądre prawo boskie — i stanowi najkonieczniejszy warunek istotnego życia.
Z Hakodate nazajutrz odpływał niewielki statek angielski „Return“, który jechał na wyspę Cejlon.
Siadłem na ten okręt, przypuszczając, ze z Cejlonu prędzej czy później dostanę się gdzie, bliżej Europy.
Pogodę mieliśmy b. piękną i byliśmy wszyscy przekonani, że dojedziemy na miejsce szczęśliwie. Istotnie aż do Singapore losy nam sprzyjały, — również bez zdarzenia przepłynęliśmy cieśninę między wyspami Andamańskiemi i Nikobarskiemi.
Nie więcej jak sześć do siedmiu stopni równikowych dzieliło nas od Cejlonu, gdy nagle stanęliśmy nad brzegiem zagłady.
Po morzu Indyjskiem krążyły przed paru laty korsarskie okręty niemieckie, które ściśle biorąc, zostały już wszystkie zniszczone, ale tu i owdzie pozostawiły one miny podwodne, bardzo niebezpieczne dla pływających statków.
Trafiały się też, choć rzadziej w tych stronach, łodzie podwodne. Ale nie łódź podwodna nas zgubiła, tylko zabłąkana mina.
W pobliżu Cejlonu na taką minę wpadliśmy niespodzianie. Okręt zaczął się chwiać i w wodzie pogrążać. Byliśmy gotowi na śmierć.
Nie wielu nas było: razem z załogą koło sześćdziesięciu osób. Mieliśmy dwie lodzie ratunkowe.
Kapitan nasz na jedną chwilę przytomności nie stracił.
Natychmiast kazał łodzie spuścić na wodę — i wszyscy pokolei zaczęli skakać z pomostu do czółen.
Obliczywszy, przekonaliśmy się, że pozostało nas czterdzieści jeden osób; reszta widać utonęła. Podzieliliśmy się na dwie grupy: w jednej łodzi było dwudziestu ludzi, w drugiej dwudziestu i jeden. Ja znalazłem się w tej drugiej.
Wyspa Cejlon była już, niby we mgle, widoczna — i wszystko zapewne dobrze by się skończyło, gdyby nie to, że naraz szaleć zaczęła straszliwa burza.
Łodzie nasze się rozłączyły: jedną fale poniosły na Wschód, jakby ku wyspom Andamańskim; drugą, w której byłem ja — na Południo Zachód.
Kołysana wiatrem, wstrząsana bałwanami morskiemi, — nasza łódź coraz napełniała się wodą — i znów przeczuwaliśmy, że nam śmierć zagraża.
Ale może i to byśmy przetrwali, gdyby nie rafa podwodna, o którą naraz łódź nasza uderzyła i strzaskała się na szczęty. Ostatnia nasza godzina nadeszła.
Znalazłem się na bezgranicznej toni fal bez żadnego oparcia. Nikogo z moich towarzyszów nie mogłem dostrzec ani w pobliżu ani zdala.
Widocznie oderwało mnie od nich i byłem dość daleko: instynkt kazał mi się uchwycić kawałka strzaskanej łodzi. Byłem na świecie bezwzględnie sam jeden, jak w swoim czasie Odyseusz.
Szczątki naszej łodzi widziałem rozproszone: tu jej boki, tam dno, owdzie deski pojedyńcze, lina, wiosła.
Dopłynąłem do liny i przywiązałem nią siebie cło tej części rozbitego czółna, która dotąd była mojem oparciem.
Burza już od piętnastu minut ucichła i mogłem to wszystko czynić z pewną swobodą.
Chwyciłem też wiosło — i tak starałem się płynąć w kierunku, który powierzyłem instynktowi. Byłem przekonany, że nie zginę.
Wkrótce też ujrzałem gęsty tuman, który niewątpliwie był wybrzeżem jakiegoś lądu lub wyspy. Sześć lub siedem godzin aż do wyczerpania wiosłowałem, by się do tego brzegu dostać.
Nakoniec, dzięki składając Bogu, znalazłem się na piasczystym cyplu nieznanego mi kraju.
Odwiązując się i grzejąc na słońcu przemokłe szaty i przemokłe ciało, patrzałem wokoło, zaciekawiony, co mię tu oczekuje.
Cypel był długi może na ćwierć kilometra, żadną trawą ani krzewami nie porosły; był zupełnie płaski jak i część lądu, którą mogłem dostrzec w dalszym jego ciągu. O drugie ćwierć kilometra zaczynał się grunt podnosić i krajobraz, gęstym lasem porosły, był pagórkowaty, dalej zaś dostrzegłem wcale wysoką górę, mającą do sześciuset metrów wysokości.
Zdaje się, że na szczycie tej góry widniały jakieś zabudowania, ale było zbyt daleko, bym coś mógł twierdzić na pewno.
Byłem zresztą bardzo zmęczony i oczy mi się kleiły; nadto upajał mnie dziwnie zapach hijacyntów, migdałów i kwiatu cytrynowego, zapewne z tych lasów idący.
Osuszywszy nędzne moje łachmany, ubrałem się na nowo — i poszedłszy nieco głębiej w wybrzeże — znużony, usnąłem kamiennym snem człowieka, który w jednym dniu uległ dwa razy rozbiciu okrętu i łodzi.
Kiedym się obudził, nawiasem mówiąc, przerażająco głodny — ujrzałem dokoła siebie kilku postaci ludzkich, zarówno mężczyzn jak kobiet, których widok wywołał w mojej duszy taki podziw, że mi się przypomnieli ci podróżnicy greccy, co to do obcych krain zajeżdżając, pytali napotykanych mieszkańców: Czy jesteście bogowie czy ludzie?
Mogą na innych gdzieś planetach przebywać istoty o tyle od nas doskonalsze, że w stosunku do nas są jak bogowie. Takiemi istotami zdali mi się ci ludzie, którzy mnie otaczali.
Mówili coś między sobą szeptem bardzo śpiewnym, ale tak że ich prawie nie słyszałem: widać nie chcieli mnie obudzić.
Jeden tylko z tych szeptanych wyrazów dopłynął do mego ucha, gdyż kilka razy go powtarzali. Ingleza - ingleza — mówili, jak domyślam się o mnie, uważając mnie za Anglika.
Postawę mieli szlachetną, wzrost dorodny; piersi naprzód podane, i czy to w nieruchomości czy w ruchu, odznaczali się wielką elastycznością.
Cera ich była biała, znacznie bielsza od naszej, alabastrowa z odcieniem różowym.
Kobiety miały bujne włosy na głowie, spięte przepaską; mężczyźni zaś byli wygoleni na sposób rzymski. Włosy były różnych odcieni zarówno ciemne jak jasne — i podobnież oczy.
Typów znaczna rozmaitość tak, że nie było między nimi podobieństwa, choć i różnica niezbyt jaskrawa.
Wszyscy wydawali się w pięknym wieku od 25 do 35 lat — i od ich osoby wiało czarem młodości i wdzięku. Zwłaszcza ich uśmiech i spojrzenie miało w sobie coś tak powabnego, że możnaby rzec — rozkochałem się w nich wszystkich w jednym momencie.
Kobiety tutejsze, sam nie wiem do jakiej klasy należące, wydawały mi się tak wytworne, jakby jakieś księżniczki zaklęte albo siostry owej Mimozy Shelley‘a, co śród kwiatów kroczyła po ogrodzie uśmiechnięta i smętna.
Jedna zwłaszcza, w pięknej szacie różnych odcieni barwy lila — mimowoli budziła w mojej pamięci słowa, któremi Dante uczcił Beatryczę:
Tanto gentil e tant‘ onesta pare
La donna mia, quand ell‘ altrui saluta...
Suknie ich były różnej barwy: lila, purpurowej, zielonej; krojem zaś przypominały szaty greckie — a drobne ich nóżki opierały się na trepkach, przewiązanych rzemieniem.
I mężczyźni nosili jakąś odmianę stroju greckiego, rodzaj chlamyd, barwy popielatej, szarej, sinej it.d.
Wszyscy mieli na sobie wiele ornamentów złotych: naramienniki, łańcuchy, pierścienie.
Nadto każdy z mężczyzn nosił u boku narzędzie, przypominając krótki miecz z rodzaju t. zw. misericordia.
Niewiasty miały w ręku woreczki, w których zapewne ukrywały się jakieś przedmioty.
Wyznaję, że marzeniem mojem było, aby się w tych woreczkach znalazło jakie mięsiwo, trochę chleba, trochę wina.
Choć nie zbyt świetnie wyglądałem w swem poplamionem i poszarpanem ubraniu, na widok ich powstałem i zacząłem pokłony im składać, gestami pokazując zarazem, że jestem głodny.
Ponieważ znalazłem się w krainie, gdzie wiele zjawisk odbywa się zupełnie inaczej niż u nas, nie dziwcie się zatem, że co chwila zaskoczony jakim dziwem — dziwowałem się nieustannie. I teraz właśnie oniemiałem z podziwu.
Słońce w owej chwili stanęło na samym środku nieba; było południe i promienie jakby pionowo spadając na ziemię przepłynęły, rzekłbyś, przez postać nieznanych mi istot — jakby zlały się z nimi w jedność nierozdzielną; — na mgnienie oka ludzie owi rozpłynęli się w promieniach i zniknęli, jakby ich nie było zupełnie.
Sądziłem że to były zjawy senne. Ale po chwili ujrzałem ich na nowo, a tak się zachowywali, jakby nigdy nic nie zaszło; snadź o tem nic nie wiedzieli; było to wyłącznie moje wrażenie.
Wówczas dopiero zauważyłem niesłychaną subtelność ich ciała; ich jakby zamgławność i przezroczystość; rzecby można, że ciało ich będąc ciałem, jednocześnie było jakąś zjawą bezcielesną. Wyznaję, że nanowo zacząłem się wahać, myśląc, co to za jedni: może aniołowie?
Jedna z kobiet — owa Beatrycze — otworzyła swój woreczek i wyjęła z niego złote puzderko, z którego podała mi rodzaj kulki rozmiarów nieco większych, niż ziarnko kawy.
Aby mi pokazać, co mam czynić, sama wzięła do ust taką kulkę — zaczęła ją ssać tak jak się ssie t. zw. landrynki.
Naśladowałem ją, uśmiechając się sam do siebie, choć zresztą i moja bogini też się uśmiechała.
Owóż w miarę ssania czułem w ustach coraz to inne smaki; tak jakbym kolejno coraz inne pochłaniał potrawy, a zawsze takie, które w danej chwili były dla mego organizmu konieczne. Były też smaki zupełnie mi nieznane, ale bardzo miłe. Była to cała symfonja smaków.
Sam proces ssania sprawiał mi dziwną rozkosz — i, gdym pastylkę w całości pochłonął — poczułem się syty, rzeźki i pełen siły.
Zacząłem nowemi pokłonami dziękować tym aniołom, że mnie raczyli nakarmić. Oni zaś ruchem, jakby tanecznym, zbliżyli się do mnie i zaczęli mówić. Mówili zaś czystym sanskrytem, starożytnym językiem Indji, który dziś rozpadł się na różne narzecza, skarłowaciał i zwyrodniał, ale tu na tej wyspie przechował się w swej najszlachetniejszej formie.
Poznałem ten język, gdyż miałem o nim, bardzo, słabe zresztą, pojęcie: uczył mnie jego elementów nasz kolega uniwersytecki, Marek Aureljusz Wrzesień; ale umiałem niewiele i zapewne nic bym nie zrozumiał, gdyby nie to, że ich mowa miała jakiś szczególny akcent i melodję tak, że choć była mi obcą, stawała się przejrzystą i tak zrozumiałą, jak zrozumiałą bywa muzyka.
Kazali mi mówić moim językiem: mimowoli i ja wpadłem w ich akcent i melodję — i choć mówiłem z nimi po polsku — rzecz prawie nie do wiary — oni mnie doskonale rozumieli. Był to także jeden z dziwów naszej wyspy.
Jak mi to później wytłumaczyli moi wyspiarze, wszystkie języki, choć mają rozmaitą postać zewnętrzną, mają duszę jedną i tę samą. Owóż oni przenikać umieją poza ciało dźwiękowe języka — w jego esencje astralną: własny język umieją też w jego esencji podawać. Dla tego rozumieją wszystkie języki i umieją zrobić swój język zrozumiałym dla wszystkich.
Przekonałem się o tem później, gdym rozmawiał z dziećmi: mówiły one inaczej i nie mogłem się z niemi porozumieć.
Wyjaśniłem im pobieżnie historję mego wygnania, ucieczki z Syberji i wyprawy na okręcie, który wpadł na minę podwodną. Wreszcie historję o tem, jakem się znalazł na ich wybrzeżu.
Prosiłem ich o gościnę na krótki czas, gdyż chciałbym jechać do Europy, o ile się znajdzie jaki statek angielski. Wyraziłem im swój podziw; wyznałem, że ich uważam za istoty wyższe od ludzi.
Z wielką radością przyjęli moje oświadczenia — i nagle, o dziwo! (ciągle tu muszę wołać: o dziwo!) dwaj mężczyźni, którzy stali przy mnie, unieśli się w powietrze i polecieli, jak ptaki w stronę gór.
Gdy zdumiony byłem tem zjawiskiem, owa bogini w sukni lila różnych odcieni — (miała na imię Damajanti) powiedziała mi z uśmiechem:
— My tu wszyscy umiemy latać po powietrzu.
— Jakże się to dzieje?
— Taka jest nasza natura.
— Ależ nigdzie na świecie tego niema. Nasze samoloty, cóż to za ciężkie maszyny?
— Nie odrazuśmy do tego doszli. Ale już z górą od stu lat to znamy — od ostatniej rewolucji.
— Rewolucji? Czyż to śród aniołów możliwe są rewolucje?
— O, my nie jesteśmy anioły.
— Ale bądź jak bądź istoty wyższe niż ludzie.
— Może tak, a może nie!
— Któż wy jesteście? Jak się nazywa wasz kraj?
— Nazywa się Surja-wastu.
— Surja-wastu? Gród słońca?
— Tak — i dlatego zowiemy się Solari albo Słońcogrodzianie. Zajmujemy środek tej wyspy. Oprócz naszej Republiki — są tu jeszcze dwa państwa, całe inaczej zorganizowane niż Surja-wastu. Na Zachodzie siedzą Telury, na Wschodzie — Kalibany.
Kiedy minie tak pouczała Damajanti, dwaj mężczyźni, którzy na skrzydłach polecieli, z niedaleka widocznie, wrócili wózkiem bez konia; był to rodzaj samochodu z materji, jakby rogowej, urobionego.
Wózek ten był mały, na dwie osoby, z jednem siedzeniem i na przodzie miał rodzaj steru. Kazano mi siąść do tego wózka, a wraz ze mną siadła Beatrycze.
Reszta towarzystwa, uprzejmie pożegnawszy się z nami, poleciała powietrzem ku górze, na której leżała stolica kraju. Mój czarowny woźnica szepnął parę słów do wózka, ujął za ster i ruszyliśmy.
Skoro tylko minęliśmy piaszczysty cypel nadbrzeżny, znaleźliśmy się na płaskowzgórzu coraz to wyżej się wznoszącem.
Były tam wszędzie pięknie uprawne pola ryżowe i pszeniczne, a śród nich wielkie kwadraty, obsiane kwiatami: już to krzaki różane, hijacynty, tulipany, migdały, cytryny it.d.
Szerzyły one po powietrzu upajający zapach, który się mięszał z zapachem żywicy, płynącej z lasów cedrowych.
Zauważyłem, że Damajanti pełną piersią wdycha te zapachy — i tak się niemi przenika, że sama wkrótce zapachniała wonią tych aromatów. Wysokie palmy kwitły tu wszędzie po drodze, ale były też dęby, topole, graby i cedry.
Na pastwiskach liczne krowy, owce i kozy.
Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy przez wsi i miasteczka, pełne ludzi nie mniej dostojnie wyglądających, jak ci, których ujrzałem po przebudzeniu. Po drodze stały liczne posągi miejscowych bogów, których znaczenie później mi wytłumaczono.
Podziwiałem sprawność mojej Damajanti, jak manewrowała sterem naszego samochodu, który sunął w górę ze znaczną prędkością — po gościńcach doskonale ubitych, równych i szerokich. Zaznaczyć muszę, że samochód zachowywał się wprost jak istota świadoma — i że bardzo mały był wysiłek mojej przewodniczki: wózek rzekłbyś toczył się sam przez się.
Niezwykle czarującą była moja Słonecznianka i poczułem do niej jakąś niezgłębioną sympatję. Wydawała mi się jakby istotą znajomą. Gdzie — skąd — jakim sposobem? A jednak było w niej coś takiego. I czułem z jej strony coś niby sympatję dla mnie. Jednak tyle mnie zagadek dręczyło, że chciałem przedewszystkiem dotrzeć do ich rdzenia.
Jedziemy więc do stolicy: do Surja-wastu. Surja-wastu to znaczy Gród Słońca. Nazwa ta przypomina Città del Sole. Civitas Solis. którą opisał podróżnik włoski z XVII w. Tommas Campanella[1].
Była to szczęśliwa kraina, w której się urzeczywistniły wszystkie ideały społeczne, o jakich my dzisiaj zaledwie marzyć śmiemy, jako o utopji.
Campanella za ten opis wyprawy do nieznanej Hesperji został wtrącony do więzienia, a dzieła jego spalono przez kata, gdyż była to gorzka krytyka egoizmów świata ówczesnego, a zarazem rząd obawiał się, że gdy się ludność dowie o tej ziemi obiecanej — opuścić gotowa własne wsi i miasta.
Czyżby to była owa Città del Sole?
Campanella ogłosił dzieje swej wyprawy w połowie wieku XVII, to znaczy z górą trzysta lat temu. Nikt jej później nie odwiedzał.
Ileż zmian mogło zajść od tego czasu? Jak musiał się posunąć rozwój tych ludzi doskonałych?
Sam już widok tych Solarów — był czemś tak imponującem, że, choć Europejczyk, czułem się od nich znacznie niższy.
Nie widziałem tu coprawda ani kolei żelaznych, ani kominów fabrycznych, ani wielkich targowisk, ale na każdym kroku widoczną była tak szlachetna kultura, że nasza wydawała mi się przy niej wielce pierwotną.
Wielu rzeczy nie rozumiałem zupełnie: np. wszędzie tu po wsiach i po miastach widziałem budynki, które przypominały formą suszarnie zbożowe, pospolite na Białorusi, ale znacznie wyższe i obszerniejsze; przytem budowane były z tego samego materjału, co nasz samochód.
Nie spotykałem tu nigdzie tego, co się w Europie nazywa „ludem“. Wszystkie napotykane osoby zdawały się należeć do najwytworniejszej klasy.
Po drodze rzadko kiedy trafiali się przechodnie: co najwyżej dzieci, które zresztą niczem się nie różniły od naszych dzieci europejskich; tak samo biegały, latały, skakały, biły się, krzyczały. Zawsze gdzieś obok znajdowała się kobieta, która czuwała nad niemi. O ile byli starsi chłopcy — czuwał nad ich zachowaniem się mężczyzna.
Wielu było latających w tę i ową stronę po powietrzu; niektórzy witali się z sobą, zatrzymywali po drodze, rozmawiając; przyczem, jak ptaki, umieli trwać zawieszeni w powietrzu.
Przyglądając się tym wszystkim rzeczom, wspomniałem, że Campanella wyspę, na której mieści się Słońcogród, zowie Taprobane. Zapytałem swą Beatryczę:
— Gdzie tu leży wyspa Taprobane?
— A no, właśnie to nasza wyspa.
— Kraj wasz jest mało znany, ale trzysta lat temu pewien Włoch, imieniem Campanella, opisał waszą Republikę. Czy znacie to nazwisko?
— Ja go nie znam, ale będzie o tem wiedział albo sam Metafizyka, albo minister Mądrość.
Serce mi być zaczęło: to się zgadza ze słowami Campanelli.
— Cóż to znaczy?
— Zdaje mi się, że ty coś wiesz o tem wszystkiem. Ale ci powiem: w kraju naszym najwyższy naczelnik nosi tytuł Słońce albo Metafizyka, gdyż na zasadach metafizyki kieruje naszem życiem. Pomagają mu trzej ministrowie: Miłość, Mądrość, Potęga—a bacz, że są to trzy główne atrybuty Boga i że ich esencję streszcza Metafizyka czyli Słońce.
— A więc niema wątpliwości. To jest „Città del Sole“ Campanelli na wyspie Taprobane.
— Słońce wszystko wie: on ci to wszystko powie.
— Daleko to jeszcze do stolicy!
— Dla nas, co latamy po powietrzu — odległość prawie nie istnieje. Ale dla ciebie, co musisz jechać wózkiem — od brzegu do miasta jest dziesięć jodżan (kilometrów). Te wózki są dla naszych dzieci, dla chorych, dla przewozu rzeczy itd., wogóle gdy latanie jest niemożliwe. Dzieci nasze latać nie umieją. Podjeżdżamy teraz pod samą górę.
Zaczynał się gościniec ślimakowaty, prowadzący do jakiegoś punktu centralnego. W tej chwili moja towarzyszka wydobyła z woreczka małą flaszkę i rodzaj kielicha, do którego wlała trunek bezbarwny, proponując, abym się napił. Był to nader miły w smaku nektar ognisto — lodowaty, który mnie wzmocnił i doskonale orzeźwił.
— Często tu do was przyjeżdżają ludzie z Zachodu?
— Trafia się owszem. Ale wogóle my ich unikamy. Trudnoby się nam porozumieć. Mamy i na tej wyspie podobnych.
— Jakto podobnych? — Telury i Kalibany — są do was podobni. Tak jak Anglicy: ludzie drapieżni.
— Alboż my jesteśmy drapieżni?
— To ci Słońce wyjaśni. Tak o was tu mówią: że wy się mordujecie nawzajem, że walczycie ze sobą o rzeczy nędzne i marne, że zapomnieliście ducha. Jesteście pogrążeni w mroku i niższości. Zmysły macie niedorozwinięte: nie przewyższyliście sami siebie, a namiętność (popycha was w stronę piekła. Wreszcie i zewnętrznie się różnimy. My umiemy latać, a wy nie. Wy robicie maszyny, a nam to niepotrzebne. Wszystko czynimy wolą własną. A przytem jedna rzecz, to...
— To co?
— Proszę się nie obrazić. Wasze ciało ma przykry zapach. Musiałam tyle aromatów się nałykać, że aż cała przesiąkłam wonią kwiatów, aby twój zapach zagłuszyć. Kiedy przyjedziesz do miasta, musimy cię wykąpać.
Mimowoli się uśmiechnęłem, a zarazem przykro mi się zrobiło, że tak nieszczególne wrażenie wywieram na tej osobie, którą miałem zamiar traktować jako swą Beatryczę. Mówiła to z nadzwyczajnym wdziękiem i rzeczywiście nie mogłem się obrazić.
Tylko poprostu zbiła mnie z pantałyku... Nasza cywilizacja zupełnie tym Solarom nie imponuje: uważają się za twory doskonalsze. Rzeczywiście subtelność ich ciała znacznie przewyższa naszą: jest to jakby motyl wobec poczwarki.
Tymczasem podjeżdżaliśmy pod miasto, którego mury i kamienice były widoczne.
Ruch na gościńcu był znaczny; samochody podobne do naszego, były liczne: niektóre b. obszerne. W jednym widziałem blisko czterdziestu chłopców ze starszym, zapewne nauczycielem. Na widok mój zaczęli wołać!
— Inkleza, inkleza!
Moja bogini rzekła mi poufnie:
— Musimy cię przebrać po tutejszemu, bo cię będą prześladować dzieci, które u nas mają wielką swobodę.
— Ale — rzekłem — dzieci nie są cło was podobne: raczej do nas.
— Bo muszą one przejść przez stan czysto ludzki, zanim się podniosą i wyzwolą z więzów materji.
— Nie bardzo to rozumiem.
— W tych dniach właśnie odbędzie się święto wyzwolenia: mój brat cię zaprowadzi.
W tej chwili z wyżyny powietrznej spłynął ku nam Śolar i zatrzymawszy się koło wozu, zawołał:
— Damajanti!
— Wasiszta — bądź pozdrowiony! Oto mój brat — rzekła do mnie. Bracie, zatrzymał się tu u nas Anglik-rozbitek. Musisz go przyjąć w swoim domu.
— Miło mi będzie. Lecę tylko na pole Marsowe, żeby tam jedną rzecz stwierdzić i za siedem minut będę w domu. Uprzedzę żonę o tym cudzoziemcu, któremu niechaj się szczęści.
Poleciał w swoją stronę — my zaś tymczasem płynąc śród wonnych ogrodów podmiejskich — powoli wjeżdżaliśmy do miasta.
Surjawastu do dziś zachowało typ, jaki opisuje Campanella.
Chociaż mury są dziś niepotrzebne, jednakże nie zburzono ich wcale. Miasto rozmiarami zdaje się większe od Rzymu lub Kopenhagi; mury ma wysokie, grube, z białego wapienia budowane: siedem bram prowadzi do miasta, a każda brama odpowiada jednej z planet.
Świątynia każdej z planet stoi tuż koło bramy, a przy niej posąg odpowiedniego boga-opiekuna planety.
Świątynie budowane są z materjału takiego samego, jak nasz samochód i owe wieżyce, podobne do suszarni.
Jakkolwiek szczegóły miasta poznałem dopiero później — to jednak opiszę je odrazu, aby już do tych szczegółów nie wracać.
Miasto ma w punkcie centralnym bardzo obszerny rynek, formy kolistej, na którym stoją najważniejsze świątynie i budynki, a w samym środku forum wysoka, na sto dwadzieścia metrów, wieża, na której galerji szczytowej straż czuwa nad bezpieczeństwem kraju.
Ponieważ — jak to zauważyłem rychło — Solari mają zmysły daleko potężniejsze od naszych, widzą zatem znacznie dalej, tak, że dostrzegają wszystko, co się dzieje w kraju oraz po jego stronie wschodniej i zachodniej; o ile zaś chcą, obejmują wzrokiem jeszcze dalsze widnokręgi.
Miasto dzieli się na dwanaście kwartałów, które promieniowato rozchodzą się z centrum: każda dzielnica odpowiada jednemu ze znaków zodjaku.
Każda dzielnica ma szeregi ulic, przeplatanych zielenią ogrodów, które tworzą jakby równoległe ulice. Obok zieleni i kwiatów wszędzie tu słychać śpiew i muzykę. Jak nie zauważyłem t. zw. „ludu“, tak samo nie widziałem dzielnic ubogich. Domy wszystkie są z materjału podobnego do szkła, albo z tegoż rogowego materjału, co świątynie i suszarnie: najwyżej bywają dwupiętrowe i mają wszędzie balkony i galerje. Zdaje się, że schodów tu niema: ludność, umiejąc latać, odrazu unosi isię na swoje piętro i tamtędy przez okno dostaje się do domu.
Najciekawszy był plac centralny: na którym tuż pod wieżą i jako jej podstawa mieści się świątynia Słońca, która jest zarazem świątynią Metafizyki; tu przesiaduje główny naczelnik Republiki oraz jego służba pomocnicza.
Tu również jest główna sala Rady państwowej, w której zbierają się ministrowie i mędrcy, przez naród wybrani.
Świątynia ta ma daleko i głęboko idące podziemia, w których mieszczą się rozmaite wielkiej wagi urządzenia.
W pobliżu są tu trzy świątynie oraz ministerja Miłości, Mądrości i Potęgi — a nadto inne budynki niezmiernej wagi, które poznałem później, a które wszystkie wiążą się z wytwarzaniem i przetwarzaniem pramaterji, zwanej Nirwidjum oraz praenergji, zwanej Nerwidjum.
Później wam wytłumaczę, jakim sposobem tu na tej dalekiej wyspie Tapobrane ludzie doszli do tej samej nazwy, jaką swemu pierwiastkowi nadal Nirwid.
Na ulicach byt pewien ruch kołowy, jednakże nasz wózek i moja osoba budziły niemałe wrażenie. Cudzoziemcy rzadko się tu zdarzają. Co do mojej Beatryczy — to widziałem, że jest osobą znaną powszechnie. Zarówno mężczyźni, jak kobiety witali ją życzliwie, podnosząc ręce do góry.
Zatrzymaliśmy się wreszcie przed niewielkim domem, odosobnionym — i wyszedł mój gospodarz, imieniem Wasiszta wraz ze swą żoną; gospodarz przedstawiał typ energicznego mężczyzny, jakby żołnierza — i jak wszyscy, miał u boku misericordię.
Damajanti rzekła:
— Oddaję ci tego cudzoziemca pad opiekę. Ten Anglik jest rozbitkiem i czeka na okręt, coby go zawiózł na Zachód. Jest znużony, głodny, w szatach nietutejszych. Wykąpcie go w wodzie Nirwidjalnej, dajcie mu posiłek należyty i przystrójcie go w nowe suknie. Cudzoziemiec dziwi się wielu rzeczom, których nie widział w swoim kraju: więc mu wyjaśnijcie, czego nie rozumie i odkryjcie mu tajemnice, które można odkryć. Pozostawiam mu wózek, aby mógł z niego korzystać. Bądź pozdrowiony, cudzoziemcze! Żegnam ciebie!
Zacząłem jej dziękować za uprzejmość i przepraszać, że jako obcy — niejedną mogłem jej przykrość uczynić.
Pocałowałem ją w rękę: była to śliczna, biała, delikatna, pachnąca dłoń królewny.
Uśmiechnęła się i zdaleka — symbolicznie — pocałowała mnie w czoło.
I znów zaczęło mnie dręczyć pytanie, że jednak jej osoba nie jest mi nieznana: ale skąd ja ją znam? co za jedna? nie byłem w stanie sobie przypomnieć — i zacząłem przypuszczać, żeśmy się znali w żywocie poprzednim.
W chwili, gdy mnie Damajanti całowała w czoło, zjawił się ten sam mężczyzna, który mi sprowadził samochód. Był to, jak się okazało, mąż mojej przewodniczki.
Przyznam się, że mnie ta wiadomość dotknęła w serce, jak małe ukłucie. A ja jużem zaczął marzyć. Ach! „Tanto gentil e tant‘ onesta pare“...
Odlecieli. Wasiszta oraz jego żona, rodzaj Andromachy, poprosili mnie do środka.
Przedewszystkiem, zgodnie z rozporządzeniem siostry, Wasiszta zaprowadził mnie do kąpieli. Była to wanna, jakby majolikowa, do której wlał mi sam wody dziwnie błękitnego koloru, temperatury umiarkowanej (27 st. R.) i przesiąkłej aromatem orzeźwiającym.
Wykąpałem się z rozkoszą i poczułem się po tej kąpieli nadzwyczaj wzmocniony, a tyle ze mnie wypłynęło wszelkiego potu, że byłem jakby nowym człowiekiem. Nigdy żadna kąpiel na mnie tak nie oddziałała.
Naraz, tak mi się zdawało, zaczynało mi się w oczach rozjaśniać; lepiej rozumiałem tutejszych ludzi.
W czasie mojej kąpieli Wasiszta wyszedł, ale w pewnej chwili powrócił i, gdym się wycierał ręcznikiem, oblał mnie jakiemś czarującem pachnidłem, b. subtelnem, które przeniknęło moje całe ciało.
Jednocześnie przyniósł mi suknie, krojone podług mody miejscowej, tak, że gdyby nie moje gruboskórne ciało, niczem bym się nie różnił od Solarów.
Później zaproszono mnie na posiłek.
Wszedłem do sali, gdzie na sposób wschodni — stół był niski, a zamiast krzeseł — poduszki na ziemi. Nieznany mi instrument (ale nie gramofon) sam przez się grał piękne melodje.
Właściwie na stole była tylko kryształowa wazka, w której mieściły się pastylki w rodzaju tych, jakiemi rano częstowała mnie Damajanti.
Było nas przy stole troje: to jest moi gospodarze i ja.
Naśladowałem ich we wszystkiem: każde wzięło po jednej pastylce — i właściwie to stanowiło cały obiad.
Nadto widziałem, że jednocześnie brali w ręce wazoniki kwiatów, stojące na stole przed każdym z nas i wdychali ich aromat w sposób specjalny, którego nie mogłem się nauczyć.
Jak mi to później wytłumaczono, zapachy stanowiły nie mniej poważną część pożywienia, jak i owe tajemnicze pastylki.
Nadto była tam na stole karafka wody źródlanej i mała flaszka, napełniona płynem bezbarwnym. Gospodarze poczęstowali mnie troszką owego płynu, który rozrabia się wodą — i sami sobie podobny trunek przygotowali. Trunek to był milszy nad wszelkie wino.
Na tem skończył się obiad.
Musiałem raz jeszcze opowiedzieć swoją historję, oraz moje spotkanie z panią Damajanti i jej towarzystwem — i jednocześnie z trudem przypominałem sobie: do kogo podobną jest Damajanti?
Ale i ja byłem ciekawy; zapytałem mego gospodarza, co to za potrawa te pastylki; co to za napój — i skąd się bierze?
— Jest to wyrób sztuczny, ale my go znamy od dość dawna. Daje on nam sumę należytą wszystkich pierwiastków koniecznych do odżywiania ciała — i uwalnia nas od walki o jadło, która u was ściśle biorąc, całe życie zapełnia: widzimy to u Telurów, u Kalibanów i u Anglików. Jedna pastylka dziennie zupełnie wystarcza; ale dwie — nawet trzy nie zaszkodzą.
— Od jak dawna wy to znacie!
— Od ostatniej rewolucji. W owym to czasie nasz minister Mądrości Agastja wynalazł zasadniczą materję bytu — niejako astral materji — i nazwał go Nirwidjum.
— Nirwidjum? — zawołałem zdumiony, aż zimny pot spłynął mi po czole: przypomniał mi się Nirwid — jego teorje naukowe — jego tajemnicza maszyna — i jego śmierć tragiczna.
— Tak — Nirwidjum — to znaczy po sanskrycku mniej więcej tyle co „ciało niewidzialne“. Nie wszystko mogę ci o tem powiedzieć, bo jestem w służbie Potęgi, ale ktoś z ministerjum Mądrości lepiej ci to wytłumaczy. Bez Nirwidjum nie bylibyśmy tem, czem jesteśmy. Gdyż Nirwidjum wyzwala nas od ciała pierwotnego, w którem dziecinne przepędzamy lata, a w którem wy trawicie cały żywot.
Zauważyłem, że tu nikt się nie wstydzi przyznać, że czegoś nie wie. Zresztą niebardzo rozumiałem jego ostatnie słowa. (Ale do kogo podobna jest Damajanti?) — Gospodarz mówił dalej:
— Następnie Nirwidjum, żywiąc nas, jak to widziałeś, umożliwiło nam rozwiązanie bardzo zawikłanej sprawy socjalnej. Poprostu zmieniło naturę człowieka: bez zmiany człowieka, nie zmienisz społeczności. Nakoniec Nirwidjum dało nam siłę niezwyciężoną: ten maleńki mieczyk, który widzisz — jest dostateczny, by trzymać w odwodzie bardzo liczną armję. Tysiąc żołnierzy naszych wystarczy przeciw stu tysiącom wrogów. Byłeś dzisiaj na mieście i widziałeś spokój zupełny: a tymczasem my jesteśmy w przededniu wojny. Z jednej strony idą Telury, z drugiej — Kalibany. Za dwa — trzy dni będzie wojna.
— Jeżeli jesteście tak potężni, czemu ich nie podbijecie?
— Dla wielu powodów: nie chcemy do swej republiki wprowadzać elementów niższych, a nadto uważamy, że dobrze jest mieć nieprzyjaciół, gdyż ci zmuszają nas do czujności i stałego pogotowia. Gdybyśmy ich podbili — mielibyśmy w organizmie zarazek szkodliwy — i stracilibyśmy czujność. Niewolników zaś mieć nie chcemy.
— Jakże działa ten mieczyk, jeżeli wolno zapytać?
— Pokażę ci to innym razem. Będziemy mieli ćwiczenia wojskowe — jutro, lub pojutrze.
— A teraz jeszcze proszę mi powiedzieć, co to za napój?
— Jest to djament płynny. Na naszej wyspie jest niezliczona ilość djamentów, a zresztą za pomocą Nirwidjum umiemy przetwarzać węgiel na djament. Również przy pomocy pewnej reakcji Nirwidjum — djament się skrapla i staje się tym płynem bezbarwnym, który piłeś. Zazwyczaj mieszamy go z sokiem winogron — i mamy wino nad wina!
Pani Sakuntala, żona mego gospodarza, mało się odzywała w czasie naszej rozmowy. Umiała za to milczeć w niezmiernie miły sposób, co jest rzadkim talentem. Od czasu do czasu zbliżała się do instrumentu muzycznego, gdy milknął — i na nową melodję go nastrajała. Nagle spojrzawszy w okno, rzekła:
— O, idą moi rodzice.
Jakoż wkrótce wszedł do izby piękny starzec o postawie senatora z dostojną niewiastą, jaką być musiała Wolumnja, matka Korjolana.
Pokłoniłem się tym czcigodnym osobom, które już o mnie były uprzedzone przez Damajanti. Ale Wasiszta z wielkiemi pochwałami mówił o Angliku (ciągle mię tak nazywano).
Starzec powiedział:
— Dzieci drogie, mija właśnie trzydzieści lat, jak żyję z waszą matką: ponieważ nie wiele życia zostaje mi na ziemi, przeto postanowiłem wziąć z nią ślub. Słyszę, że będzie wojna; przed wojną zatem chcę tę ceremonię odprawić.
Nowe zdziwienie, jak rozumiecie, ogarnęło moją duszę. Sakuntala, kobiecym instynktem wiedziona, zrozumiała moje zdziwienie.
— Angliku, powiedziała, osobliwem ci się zdaje to, co usłyszałeś. Wiedz zatem, że u nas ślub nie jest początkiem współżycia dwojga ludzi, ale jego uwieńczeniem i zakończeniem; on to współżycie zatwierdza. Jesteśmy w wyborze ukochanych swobodni, choć podlegli ministrowi Miłości; ale żyjemy z sobą bez żadnej sankcji prawnej — i, o ile wybór okaże się mylny, rozchodzimy się bez gniewu i żalu. Jednakże są to wypadki nader rzadkie, gdyż u nas zarówno mężczyźni, jak kobiety — mają bezwzględną skłonność do jednożeństwa przez całe życie. Można powiedzieć śmiało, że ministerjum Miłości rzadko się myli — i bardzo trafnie dobiera tych, których ma w związki połączyć.
— A cóż tu ma do roboty ministerjum!
— Ministerjum ma wiadomość o wszystkich młodzieńcach i pannach w kraju: zna doskonale ton i barwę ich dusz. Osobna statystyka prowadzi się w tym kierunku. Owóż ludzie są dwoiści: jedni raczej wolą tożsamość tonu i barwy, inni przeciwnie — kontrast. I o tem wie ministerjum i wynajdzie zawsze każdemu z młodzieńców odpowiednią dziewicę — i w danym razie sprowadza ich na jedno miejsce: jest to piękny ogród zwany Radżiwa — o dwadzieścia parę kilometrów do Surjawastu. Można powiedzieć, że ze spraw miłosnych usunęliśmy przypadkowość. Stoimy zawsze wobec konieczności. Dlatego u nas każdy prawie związek dwojga ludzi jest stały i pewny. Czasem trafia się omyłka, bo niema nic doskonałego. Po wielu latach, którą każda para określa sama, następuje uwieńczenie związku — gody ślubne — uroczystość, w której niema fałszu.
Ponieważ jestem z części świata, w której przy pozornej monogamji panuje w rzeczywistości wielożeństwo, zauważyłem z pewną nieśmiałością.
— Czy kochankowie zawsze są sobie wierni? Czy ich nie nuży ta jednostajność?
— Niema tu żadnej jednostajności. To zależy od bogactwa duszy. W jednej kobiecie jest czterdzieści cztery kobiet; w jednym mężczyźnie czterdziestu czterech mężczyzn. Należy to umieć ze siebie wyłonić i w drugiej osobie wywołać. Ten, który, jak motyl przelatuje z kwiatka na kwiatek, żyje w złudzeniu, że szuka i znaleźć nie może. Należy się zatrzymać na jednym bogu, na jednej idei, na jednej miłości. Don Juan umiera nienasycony dlatego, że nigdy nie znalazł tego punktu ostatecznego, do którego dążył. My umieramy nienasyceni dlatego, że nikt z nas nie jest w stanie do samego dna wyczerpać nieskończoność drugiej duszy.
— I to jest metoda — pomyślałem, alem nic nie powiedział, bo jako człowiek zepsuty uważałem, że jednak Don Juan wybrał lepszą cząstkę.
Tu wtrącił się do rozmowy stary Wiśwamitra:
— Muszę ci powiedzieć, szanowny Angliku, że u nas stosunki ludzkie nie są oparte na żadnym specjalnym kodeksie prawnym. Każdy prawo nosi sam w sobie — i rzadko się zdarza, aby ktoś postąpił wbrew istotnemu prawu przyrodzonemu, które tkwi w samej naturze naszych czynów. Jeżeli się zdarzy, że ktoś popełni błąd i stracił w sobie drogę prawdziwą, zwraca się do ministerjum Mądrości, aby mu jego wątpliwości rozwiązała. Tak właśnie bywa i w stosunkach miłosnych.
Zaczynałem ich rozumieć.
— Ojcze — powiedział tymczasem Wasiszta — rość nasz jest znużony i zapewne chętnieby się przespał. Uwolnijmy go więc od siebie na parę godzin i zaprowadźmy do sypialni. Ale przedtem jeszcze parę słów chcę dodać. Ojciec ma wysoki urząd w ministerjum Mądrości i wiele mógłby temu Anglikowi powiedzieć. Nie dziś oczywiście, ale jutro może by ojciec wyjaśnił mu rzeczy, których ja nie znam, a o które właśnie gość mnie rozpytywał.
— Bardzo chętnie — rzekł starzec. — Zajdź do mnie jutro rano na śniadanie — to pogadamy; co będę wiedział, to ci powiem. Ja wiem oczywiście nie wszystko: jeden Metafizyka wie wszystko.
Sam uznałem, że czas iść na spoczynek. Bo choć mię wzmocnił obiad i płyn djamentowy — to jednak tyle godzin walki na morzu odczuwałem w kościach! Dano mi pokój na pierwszem piętrze. Pokój, jak wogóle tutaj, mało co wyższy nad wzrost człowieka. Łóżko niskie, prawie na ziemi, ale szerokie, miękkie i wygodne. Gospodarz sam mi rozesłał pościel; wogóle służby niema tu zupełnie: każdy sam sobie służy.
Wkrótce usnąłem głęboko — i roiły mi się po głowie już to Li-cza-cheń i szaman, już to jezioro Bajkalskie, już to Japonja i wyspa Rakaszima, już to burza morska, rozbicie okrętu, przebudzenie na brzegu Taprobane — i ci cudowni ludzie. — Miranda! Nie — to Damajanti! Nie — to Lenora! Lenora i Damajanti: i od tej chwili ciągle mieszały mi się te dwie osoby. Do kogo była podobną Damajanti? Do Lenory. Tak mi sen rozwiązał moją zagadkę.
Tanto gentil e tant’ onesta pare...
Nazajutrz rano w towarzystwie Wasiszty poszedłem do jego teścia Wiśwamitry.
Mieszkał on niedaleko w małym, mile zbudowanym domu z cegieł szklanych różnej barwy w deseń ułożonych; deseń ten wyobrażał swastykę. Wasiszta mię pożegnał, gdyż musiał iść do pracy.
Stary Wiśwamitra zaprosił mię do ogrodu, gdzie i zacna jego małżonka Kesini siedziała już w altanie. Miało być śniadanie.
Nie mam potrzeby wspominać, że śniadanie to znowu pigułka o jakiej mówiłem już kilkakroć oraz kropla płynnego djamentu, tym razem z mlekiem gorącem.
Może to się wydawać jadłem b. jednostajnem, ale jest to złudzenie: instynkt życiowy sprawia, że organizm zawsze otrzymuje te pokarmy i te smaki, których w danej chwili najbardziej pożąda i potrzebuje.
Stąd powstaje właśnie nadzwyczajna rozmaitość i czasami niepowtarzalność potraw i smaków.
Jeżeli tu hodują krowy, owce itd.,; jeżeli sadzą ryż i pszenicę — to robi się to ze względu na dzieci, które trzeba dokarmiać sposobem pierwotnym.
Co się mnie tyczy — to taka pastylka była dla mnie wystarczająca: z przyjemnością zresztą wypiłem szklankę mleka, a także zjadłem trochę owoców, które mi Kesini ofiarowała.
Sam stary Wiśwamitra, obecnie emeryt, służył przedtem w magistraturze Mądrości: w oddziale wyrównania Prawdy i Złudzenia. Jest tu bowiem urząd osobny Prawdy oraz urząd Złudzenia — a nadto oddział łącznikowy obojga i wyrównawczy.
Nie będę tu szerzej zastanawiał się nad tą sprawą, gdyż jaknajśpieszniej chciałem się dowiedzieć, ile jest prawdy w opowieści Campanelli, i te piękne urządzenia zobaczyć.
U nas bowiem w Europie od czasów Morusa i Campanelli, aż po koniec w. XIX i początek XX — ludzie nic innego nie robią, tylko rozmyślają nad wprowadzeniem takich urządzeń, jakie były w Słońcogrodzie.
Starzec wyszedł na chwilę z ogrodu i wstąpił do domu, a po chwili wrócił i pokazał mi książkę.
— Czy o Tem mówisz? — zapytał.
Była to Civitas Solis Campanelli, piękna edycja łacińska, drukowana w Utrechcie w r. 1643.
— Tak jest — odpowiedziałem wzruszony.
— Opis ten nie jest u nas nieznany. Pewien podróżny, w XVII w. (licząc podług kalendarza waszej ery), Anglik — przywiózł nam tę książkę. Opis ten jest prawdziwy. I w owym czasie, kiedy Campanella był u nas, reforma, którąśmy zaprowadzili u siebie niedawno, była w najpiękniejszym rozkwicie.
Mędrcy nasi w owym czasie doszli do wniosku, że źródłem wszystkiego złego na świecie jest egoizm. A ponieważ podstawą egoizmu jest własność, zatem, aby złamać egoizm — trzeba usunąć własność.
Własność jest źródłem wiekuistej walki między ludźmi jednej społeczności, źródłem wyzysku i ucisku, źródłem niewoli i tyranji.
Posiadanie bogactw rozwija w nas butę, lekceważenie dla innych ludzi, skłonność do użycia i rozpusty, lenistwo, zniewieściałość, zwyrodnienie.
Dążenie do bogactw budzi chytrość, podstęp, skłonność do oszustwa, nieuczciwość, gotowość do zbrodni, zwyrodnienie.
Nieposiadanie bogactw rozwija zazdrość, uniżoność, nienawiść, choroby, wycieńczenie, zwyrodnienie.
Nie mam zresztą potrzeby bliżej ci tych rzeczy wykładać, gdyż wasze społeczeństwo, jak to nam wiadomo, całe jest na tym egoizmie oparte, na tej nienawiści wzajemnej, na tym ucisku, buntach i zwyrodnieniu, do czego dodać należy powszechną obłudę.
Egoizm czyli zasada własności stworzyła spadkobranie, spadkobranie stworzyło rodzinę, rodzina stworzyła niewolę kobiet. Najświętsze uczucie ludzkie — miłość — zostało przez prawo własności zakute w pęta przepisów.
Dlatego, aby z życia usunąć egoizm, stworzyliśmy sobie nową konstytucję, która przedewszystkiem znosiła prawo własności.
W ten sposób zniesioną też została praca najemna — i każdy pracownik był uwłaszczony i stawał się jakby urzędnikiem państwa.
Potrzecie zniesione zostały ustawy o życiu rodzinnem, o spadkobraniu i o związkach małżeńskich. Mężczyźni i kobiety uzyskali swobodę kierowania się uczuciem do woli.
Dzieci znajdowały się pod opieką państwa i zbudowaliśmy dla nich wielkie falanstery, gdzie młode pokolenie było wychowywane.
Odpowiednio do tego stworzyliśmy sobie nowych bogów i nowe ceremonje religjne, które miały symbolizować różne kategorje życia i działania. Na czele rządu stali mędrcy, zwani Miłość, Mądrość i Potęga — a ponad nimi Metafizyka czyli Słońce. Ton tryumwirat pod wodzą Metafizyki miał nam zapewnić sprawność organizacji i szczęście powszechne.
Ponieważ na naszej wyspie były jeszcze cztery państwa, dwa na Wschód i dwa na Zachód: aby więc nie dostać się pod ich władzę, stworzyliśmy armję, która naszych nieprzyjaciół trzymała w szachu.
Tak założyliśmy Republikę, która byłaby może najszczęśliwszą w świecie, gdyby nie nędza natury ludzkiej.
Praca bowiem, na której głównie miała się oprzeć nasza społeczność, bardzo rychło zaczęła być wykonywana nader licho, opieszale i nawet, wcale nie wykonywana. Dla każdego stało się obojętne, ile pracy wypełni, jak ją wypełni i kiedy. To, co można było zrobić w godzinę — rozciągano na tydzień.
Choć obmyślono różne kary dla niepracujących — to jednak w prędkim czasie nasi ludzie zaczęli sobie lekceważyć i te kary, a nawet niejeden wolał karę niż pracę, gdyż karany próżniak był również żywiony, jak ten, co pracował gorliwie.
Wynikł z tego wielki upadek wytwórczości: nieraz nawet ryżu brakło.
Natomiast ludzie oddani próżniactwu, chętnie uprawiali erotyzm. Swoboda w stosunkach miłosnych, zasadniczo idealna, stała się bezgraniczną i przerodziła się w najcyniczniejszą rozpustę. Głównem źródłem nowych praw o stosunkach płci była troska o to, aby nie zawierano małżeństw bez miłości. Tymczasem ludność zrozumiała to jako prawo do wszelkich nadużyć — bez miłości.
Jakoż nasza młodzież, zarówno męska, jak, żeńska, nader ochoczo rzuciła się w ten wir rozkoszy — i wszyscy zaczęli się łączyć ze sobą na czas bardzo krótki, coraz krótszy, tak, iż normą stały się związki jednodniowe.
Minister Miłości, w swoim wydziale zauważył chaos zupełny.
Niemniejszy był chaos w ministerjum Potęgi: zepsuci niechęcią do pracy i nadużyciem miłostek, młodzie ludzie stali się źle usposobieni dla służby wojskowej. Zdaniem ich wojskowość była niepotrzebna: stworzyli sobie teorję wiecznego pokoju.
Sąsiedzi nasi ze Wschodu i Zachodu nieraz bywali u nas i bardzo im się tu podobało; z zazdrością oglądali nasze porządki.
Uważali ten nastrój za bardzo przyjemny — i wielu było takich, którzy chcieli taki sam ustrój zaprowadzić u siebie. Jednakże u naszych sąsiadów inny był układ stosunków i poglądy solaryczne uważane były za szkodliwe dla państwa; ci zaś co podobne myśli upowszechniali — dostawali się do więzienia, albo ginęli na szubienicy.
Położenie stało się zwłaszcza bardzo naprężone z chwilą, gdy niemal jednocześnie na Wschodzie naszej wyspy Telury połączyły się z państwem sąsiedniem, na Zachodzie zaś to samo uczyniły Kalibany. W ten sposób zamiast czterech sąsiadów, którzy wciąż walczyli ze sobą, mieliśmy tylko dwóch, którzy wkrótce porozumieli się i zawarli przymierze zaczepno — odporne.
Campanella był u nas na początku w. XVII — i widział złoty wiek naszej nowej organizacji. Ale niestety ten złoty wiek trwał bardzo krótko: nie minęło dwudziestu pięciu lat, a w Słońcogrodzie zapanowała anarchja zupełna.
Była u nas wiara w żywy instynkt masy ludowej — i niestety rozczarowaliśmy się zupełnie. Masa była rozpętana, ale sama nad sobą panować nie umiała.
Zdaje się, że nasi mędrcy — organizatorzy popełnili błąd, przypuszczając, jakoby można stworzyć społeczeństwo, oparłszy je wyłącznie na zasadach, wysnutych z czystego rozumu, a pominąwszy znaczenie popędów, instynktów, namiętności i wszystkich słabych stron natury ludzkiej, dla których rozum sam nie jest dostatecznym hamulcem.
Chcieli oni z ziemi usunąć cierpienie, a tymczasem je powiększyli. Chcieli usunąć nędzę, a tymczasem ją podsycili. Chcieli zwalczyć egoizm, a tymczasem rozpętali go jeszcze bardziej.
Natura ludzka wymaga pewnych skrępowań i zastrzeżeń, tak jak ptak, aby latać, musi mieć opór ze strony powietrza: bez tego oporu nie mógłby latać. Myśmy wszelkie zapory znieśli — i stanęliśmy wobec ptaka, co z nadmiaru łatwości, nie był w stanie latać.
Takie zaś nastąpiło rozluźnienie ducha i obyczajów, że nasi władcy zaczęli myśleć o zamachu stanu: aby zaprowadzić rządy absolutne i despotyczne, jak u Telurów i Kalibanów.
Ale dążenia te wywołały niezadowolenie w masach. Nie zapominajmy, że fatalna niechęć do wojskowości (gdyż i pod tym względem rozwinęła się wielka anarchja) sprawiła, żeśmy bardzo niewielu mieli żołnierzy.
Przeciwnie, wielu było takich, którzy w obawie zmian, jakie Metafizyka zamierzał wprowadzić, zwrócili się już do Telurów już to do Kalibanów o pomoc, aby nasz ustrój uchronili przed despotyzmem.
Był to najokropniejszy okres naszych dziejów: sąsiedzi nasi oddawna już dybali na naszą ziemię i skwapliwie skorzystali ze sposobności, gdy im ci zdrajcy podsunęli myśl „ochrony“ Słońcogrodu.
Sami oni przerazili się, ujrzawszy skutki swego obłędu — i trzeba ku ich chlubie powiedzieć, wszyscy przywódcy tego ruchu samobójczą śmiercią odpokutowali za swe grzechy.
Tymczasem jednak Telury i Kalibany ziemię naszą napadły. Niedługa była to walka, a choć się naraz zbudził animusz i naraz powstała wcale bitna armja, to jednak Surjawastu uległa przemocy nieprzyjaciół — i oto znaleźliśmy się w niewoli. Było to w początkach wieku XVIII podług waszej rachuby.
Podzielili oni nasz kraj na dwie części i sami zaczęli nim rządzić. Jakkolwiek byli to barbarzyńcy, niżsi od nas i co do barwy skóry i co do ducha — to jednakże mieli za sobą siłę, która zawsze idzie przed prawem, w warunkach takich, jak np. dzisiaj są wasze.
Nasze poczucie honoru, nasza miłość własna, nasza zbiorowa dusza — czuły się zelżone i shańbione. Rozumieliśmy, żeśmy sami nie mało zawinili i że czyściec, w który zapadliśmy, ma na celu naszą poprawę.
Bo chociaż organizacja nasza, ta, której zaczątki piękne opisał wam Campanella — rozpadła się w anarchji, to jednak zasadniczo była ona wyższa od tej, którą spotkaliśmy u naszych wrogów.
Zarówno żółtoskóre Telury, jak i półczarne Kalibany oparli budowę swoich państw na czystym despotyzmie; tylko że u Telurów było wszystko rozwinięte w formach pewnego mechanicznego porządku, gdy u Kalibanów przetrwał jakiś stan bardzo pierwotny zwykłego niewolnictwa. Kalibany nie dorośli do człowieczeństwa, Telury poprostu ludźmi być przestali.
Tacy to władcy zapanowali nad nami. Ale chociaż własny rząd utraciliśmy, to jednak pewnym rodom ofiarowaliśmy idealne dziedzictwo naszych dawnych magistratur.
Jedni z ojca na syna traktowani byli jako Słońce, inni jako kierownicy trzech atrybutów Słońca.
Pod wpływem niewoli, obok goryczy i melancholji, odbyło się wielka zmiana obyczajów: rozluźnione stosunki miłosne ustały i młodzież sama sobie stworzyła surowy kodeks erotyczny.
Również rozwinęło się wielkie zamiłowanie pracy, jako też i nauki, która została zaniedbaną.
Słońce — nasz główny kierownik — wraz z radą mędrców, którzy ustanowili rząd tajny, zaczęli badać przyczyny, dla jakich próba poprzednia skończyła się tak tragicznie.
Doszli oni do wniosku, że ustrój ten ze stanowiska metafizyki doskonale pomyślany, nie był odpowiedni dla ludzi na ich ówczesnym stopniu rozwoju.
Aby ten ustrój istotnie wcielić w życie — trzeba stworzyć innego człowieka, inną rasę.
Głównym czynnikiem, który ludzi trzyma w kajdanach ciemnoty, żądz, plugawstwa, rozpusty, kłamstwa, lenistwa — jest ciało materjalne, które powstrzymuje nas w lotach ku górze i każe wiecznie staczać się w błoto.
Jest w nas człowiek zewnętrzny, mało co różny od zwierzęcia, wieczny ludożerca, nieustannie łamiący się między podniosłością marzenia a nędzą jego realizacji; oraz człowiek, wewnętrzny, jego duch nieśmiertelny, jego Jaźń wiekuista — nieraz zupełnie obcy tej gruboskórnej powłoce, w której duch mieszka.
Tego człowieka wewnętrznego należy wydobyć na jaw, a tamto zwierzę zewnętrzne unicestwić.
Ale jak to uczynić? Czyli czekać siedem tysięcy lat, aż ten człowiek zwycięży zwierza i sam się wyłoni — czy też znaleźć jakiś sposób, choćby mechaniczny, aby go wyzwolić?
Postanowiono zatem szukać środków, by wydobyć esencję niebieską, ducha ludzkiego, aby ona mogła królować, nie zaś ten niższy byt materjalny.
Właśnie zaś w owym czasie dwaj nasi mędrcy, Agastja i Bhargawa — pracowali nad wielkim problematem życia i ducha.
Nie były to rzeczy przedtem u nas nieznane, ale teraz stanęliśmy u wrót rozwiązania tych tajemnic.
Już starzy jogowie wiedzieli o tem, że człowiek cielesny zawiera w sobie drugą istotę — człowieka astralnego. Ten człowiek astralny w warunkach zwykłych jest istotą bardzo nietrwałą i w gruncie lichszą od człowieka zewnętrznego, a jednak on to jest rzeczywistym człowiekiem, on jest naszem wewnętrznem, doskonalszem, wiekuistem Ja.
Niektórzy ludzie, zwani u Anglików „medja“ — dają fenomeny niezwykłe, które wielu uważa za nadprzyrodzone. Oczywiście jest to niedorzeczność, gdyż w przyrodzie niema rzeczy nadprzyrodzonych.
W pewnych warunkach medjum daje chwilowe życie istocie widmowej, astralnej, która jest właśnie zmaterjalizowaną naszą Jaźnią wewnętrzną.
Owóż Agastja w licznych doświadczeniach zauważył, że ta materjalizacja widma odbywa się kosztem dematerjalizacji ciała medjum.
Były nawet eksperymenty tego rodzaju, że widmo zmaterjalizowane trwało kilkanaście godzin, ale medjum wyczerpane rychło potem umierało: widmo zaś znikało.
Zdarzyło się jednak tak, że ciało znikało na dwadzieścia cztery godziny, widmo zaś krążyło dowoli gdzie zapragnęło — a później znikało, ciało zaś było na nowo żywe i zdrowe.
Rodziły się więc problematy takie: 1) jak zrobić, aby to widmo nie zniknęło wcale i aby ciało nie umarło, słowem, jak utrwalić astral, konserwując jednak ciało? 2) jak zrobić, aby z każdej istoty ludzkiej wydobyć jego astral — i stworzyć niejako społeczeństwo astralów?
Wyzwolenie to naszej istoty wyższej z więzienia byłoby niemożliwe, gdyby nie wynalazek Bhargawy, który do samego rdzenia przeniknął budowę materji i związanej z nią niepodzielnie energji.
Odkrył on Nirwidjum, pierwotne punctum tworzywa oraz połączone z niem Nerwidjum — jako punctum ruchu mechanicznego, życiowego i psychicznego.
Agastja stworzył maszynę, bardzo prostą, ku wydobywaniu Nirwidjum: a ponieważ Nirwidjum jest wszędzie, przeto można je wszędzie i w każdej chwili wydobywać w ilości dowolnej i w dowolnej postaci, zwłaszcza z powietrza. Z niego to mamy owe pastylki, które nas żywią, redukując do minimum konieczność jedzenia. Nirwidjum np. pozwala nam zmieniać ołów, którego mamy tu bogate pokłady, na złoto: dla tego widzisz u nas tyle złota, które używamy jako metal nie ulegający zepsuciu.
Nirwidjum, przesycone swoją energją ruchową, jakby świadomą, nerwową — w postaci, przypominającej płyty rogowe — służy u nas do wyrobu np. samochodów, które się poruszają jak istoty świadome.
Z Nirwidjum robimy niezwalczony oręż, który ci pokaże Wasiszta. Jesteśmy w przededniu wojny, więc będziesz mógł się przekonać, jak małym wysiłkiem jesteśmy zdolni złamać najpotężniejsze siły wrogów — na lądzie, na morzu i w powietrzu.
Ale najważniejsze jest to, że Nirwidjum pozwala nam wulkanizować (czyli utrwalać), istoty fluidyczne, z naszych ciał powstające.
Aby te widma astralne mogły się niejako uczłowieczyć, musi przedtem nastąpić dematerjalizacja zupełna człowieka; widmo zaś zostaje wyzwolone, zwulkanizowane i utrwalone.
Człowiek znika, przepada, wchodzi w niebyt, rzec można, staje się widmem. Ale nie przepada bezwzględnie: w razie grzechu, występku, obłędu, choroby u Solarów widzimy częściowy lub całkowity, nagły powrót elementu cielesnego. Pełny powrót ciała widzimy zwykle w chwili śmierci.
Widmo z nirwidjalnego ognia i nirwidjalnej kąpieli — wychodzi utrwalone i pełne mocy. Ciało jego jest o tyle wyższe od ciała ludzkiego, o ile ciało ludzkie jest wyższe od rośliny.
Jest to rasa odmienna, z ludzkiej pochodząca i z ludzką związana, ale odmienna. Jednakże dzięki naszemu pokrewieństwu możemy się porozumiewać z ludźmi.
Nie należy zapominać, że swoje dzieciństwo my przepędzamy jako istoty ludzkie. Chłopcy w roku 18-tym, dziewczęta w roku 15-tym życia ulegają wyzwoleniu, t. j. odcieleśnieniu.
Nie znaleźliśmy dotąd sposobu dematerjalizacji istoty ludzkiej natychmiast po urodzeniu, gdyż mdłe niemowlę mogłoby nie wytrzymać wielkiej przemiany, a zresztą nie jest to pożądane. Aby astral mógł istnieć, musi przedtem wylęgać się niejako w organizmie ludzkim.
Dopiero odcieleśnieni nasi Solarowie oddani zostają bogu Miłości. Niewątpliwie zapytasz, jak się objawia miłość u istot odcieleśnionych.
Zupełnie tak, jak u ludzi — tylko jest prawdziwsza, trwalsza i czystsza. Dzieci rodzą się w łonie matki tak samo, jak u ludzi — i przychodzą na świat zupełnie, jak Anglicy.
Takie odkrycia porobił Bhargawa, który doszedł do wniosku, że trzeba użyć pewnej procedury mechanicznej, aby utrwalić istotę duchową na ziemi.
Odkrycia te w całej pełni zostały wykończone koło r. 1780, gdy naraz Telury i Kalibany, którzy dotąd naszym kosztem żyli w porozumieniu — rozpoczęli ze sobą długą i okrutną wojnę, która trwała koło lat dziesięciu.
W owym czasie posiadaliśmy już broń nirwidjalną — i w końcu owych lat dziesięciu, widząc jak słabną Telury i Kalibany — powstaliśmy do walki z zaborcą — i przepędziliśmy jednych i drugich. Tak się skończyła wojna, a republika Słońcogrodzka nagle zmartwychwstała.
Historja naszego wyzwolenia wcale nie była tak radosna, jak to wielu z nas w ciągu owych lat niewoli marzyło.
Nie ma na świecie rzeczy niebezpieczniejszej, niż realizacja jakiejś idei. Widzieliśmy to już w XVII w., gdy wcielony został w życie u nas, zdawało by się, najdoskonalszy porządek społeczny: i oto wyszła z tego anarchja, rozpusta, nędza, nieszczęście i niewola.
W niewoli marzyliśmy o wyzwoleniu, ale wielu przywykło do niewoli, wierząc, że ona się nigdy nie skończy. Pod wpływem dwoistej władzy jedni upodobnili się raczej do Telurów, inni do Kalibanów. Powstały jakby dwa różne narody, choć jednym językiem mówiące — i nie mogły się zrozumieć.
Nowy rząd, który powstał w odrodzonym Słońcogrodzie — oczekiwał z niepokojem, jak się urzeczywistni stuletnie marzenie.
Istotnie blisko trzydzieści lat po odbudowaniu ojczyzny — trwały na nowo z grobu powstałe grzechy, intrygi warcholskie, walki stronnictw i korupcja wszelkiego rodzaju. Byli z jednej strony tacy, którzy chcieli nanowo wrócić do organizacji opisanej przez Campanellę; inni raczej chcieli rządów despotycznych, jak u Telurów lub Kalibanów; inni za wzór stawiali urządzenia angielskie.
Trzeba, dodać, że choć na czele rządu stali bardzo szanowni mężowie, to jednak oszczerstwa najnikczemniejsze na nich rzucano, tak ohydne, że nawet bardzo uczciwi ludzie zaczęli żałować okresu niewoli.
Należało przystąpić do wielkiej, b. ryzykownej reformy. Sąsiedzi nasi długoletnią wojną byli tak osłabieni, że mogliśmy spokojnie zająć się przemianą wewnętrzną.
Trzeba było przedewszystkiem stworzyć z tysiąc nadludzi, jakich obmyślił Agastja i Bhargawa. Robiło się to w wielkiej tajemnicy: w podziemiach Słońca ustawiona była maszyna, produkująca Nirwidjum — i tamże zbudowano izbę dematerjalizacji tych, którzy chcieli się poddać doświadczeniu.
Kilkadziesiąt jednostek takich już było: ale i to była realizacja — przytem daleko trudniejsza niż inne — sięgająca do — samej esencji natury ludzkiej. Trzeba było zbadać, jak się te zwulkanizowane widma zachowują.
Przez 48 godzin astrale błądziły po świecie, jak opętane, nie pojmując zupełnie swego zjawienia. Ale po krótkim czasie, po ośmiu dniach okazywały wielkie zrozumienie rzeczy ziemskich — i znakomitą wyższość nad istotą ludzką.
Zatem nasi mistrze drogą hypnozy zaczęli pouczać naród o tem, co zamierzają uczynić.
Wielu było opornych, gdyż ciało jest łakome i pożądliwe: ale gdy zwolna przyjrzeli się wyższości ludzi astralnych nad sobą, a zwłaszcza zdolności latania, po powietrzu, która jest wynikiem faktu, że ciało nasze jest niezmiernie lekkie, przyczem ciężar jego stanowi nasza wola: chętnie zaczęli się poddawać potrzebnej operacji.
Operacja ta wymaga czasu i składa się z kilku momentów: naprzód trzeba wprowadzić medjum w stan katalepsji, a bywają medja bardzo oporne; następnie trzeba z niego stopniowo wydobywać ciało astralne, medjum odcieleśniać, zjawę materjalizować; wreszcie medjum unicestwić, zjawę zwulkanizować i utrwalić tak, że ona jedna żyje.
Dopiero w chwili śmierci naraz ciało się ukazuje z powrotom — i gdy astral ulatuje swobodnie na inną planetę — w komnacie żałobnej masz zwyczajnego trupa ludzkiego, który zostaje spalony na stosie.
Na tem polegała zmiana człowieka w naszej Republice — i dopiero wtedy, kiedy nędzna materjalna istota ludzka została przezwyciężona i przewyższona; kiedy zapanował na naszej wyspie duch wyzwolony z cielesności: dopiero wtedy można było zacząć istotną realizację tego świata, który opisał Campanella.
Wówczas była to pierwsza próba — w warunkach ludzkich — nieudana. Druga próba, którą teraz przeprowadziliśmy — rzec można — świadczy o możliwości społeczeństwa doskonalszego, niż te, które dotychczas były na ziemi. Ale musi powstać człowiek nowy.
Taką jest historja naszej Surjawastu.
Łatwo zrozumiecie, z jakiem wzruszeniem słuchałem opowieści czcigodnego Wiśwamitry. Przedewszystkiem uderzyła mnie analogia między moją teorją dematerjalizacji medjów a procedurą używaną w Surjawastu stale i powszechnie. Byłem też niesłychanie ciekawy tego widowiska, jakiem musiało być owo odcieleśnienie ludzi, wydobycie ich pierwiastka astralnego oraz ich nirwidyzacja lub, jak tu mówiono — wulkanizacja. Starzec obiecał mi, że zaprowadzi mię na taką uroczystość, która ma się odbyć natychmiast po wojnie, gdyż właśnie cala partja młodzieży płci obojga — doszła do odpowiedniego wieku.
A więc Miranda — mogła być dla mnie źródłem stworzenia bardziej wyższej istoty nadludzkiej, ale, niestety, brakło mi Nirwidjum.
Co za nieszczęście dla świata — owa śmierć naszego Paracelsa Nirwida! Wiadomość o Nirwidjum była drugim powodem mego wzruszenia, ale o tem będę mówił później.
Tegoż dnia po południu odbyć się miał obrzęd ślubny Wiśwamitry i Kesini. Udaliśmy się na plac główny miasta, którego gmachy zwiedziłem stopniowo.
Był jeden centralny, jak mówiłem, świątynia Słońca — i dokoła niego trzy gmachy: Miłości, Mądrości i Potęgi.
Każdy z tych gmachów był świątynią, a zarazem stanowił, jakbyśmy w Europie powiedzieli, ministerjum.
Ponieważ tutaj życie, metafizyka i boskość — zawsze się łączą ze sobą w jedno — zatem każdy niemal przedstawiciel magistratury jest jednocześnie kapłanem.
Powiedziałbym, że ustrój tutejszy, będąc czemś w rodzaju socjalizmu, jest zarazem sofokracją, t. j. panowaniem mędrców, a nawet teokracją, t. j. panowaniem stanu kapłańskiego, co jest zrozumiałe, gdyż zarówno tutejsza religja, jako też filozofja wypływa z braminizmu, który jest organizacją teokratyczną.
Dokoła owych trzech ministerjów, stanowiąc drugie koło, którego centrum było w świątyni Słońca, stało sześć gmachów mniej uroczystej konstrukcji, a które wyglądałyby na fabryki lub jakieś przetwórnie, gdyby nie to, że nie miały kominów i przybudówek, jakie zwykle bywają u nas w osadach fabrycznych.
Były to istotnie fabryki: w jednej z nich wyrabiano owe pigułki odżywcze, które stanowiły główny pokarm ludności,; w drugiej przygotowywano cegły do budowania domów; w trzeciej — tkaniny na odzież itd.; w czwartej — broń, owe miseri cordiale, o których wspominałem.
Takie fabryki były rozsypane po całym kraju — i wszystkie były połączone z tajemniczą maszyną, która się mieściła w podziemiach świątyni Słońca.
Podobne maszyny mniejszych rozmiarów znajdowały się w całej republice, co dwadzieścia jeden kilometrów — i za pomocą fal hertzowskich łączyły się ze sobą, jakbyśmy powiedzieli, bez drutu.
Niestety, Słońcogrodzianie bardzo zazdrośnie ukrywają tajemnicę tej maszyny, która ma być nadzwyczaj prosto zbudowana — i jest, że tak powiem, maszyną maszyn, ponieważ wszystkie inne maszyny zastępuje.
Wszędzie, gdzie taka maszyna się znajduje, jest ona okryta całym szeregiem tajemniczych zasłon i tylko otwór jej, przypominający zakończenie dużego lejka, wystaje na zewnątrz.
Nie wszyscy mieszkańcy Republiki Słonecznej znają budowę tej maszyny; osobni technicy, których się wybiera z pośród młodzieży jeszcze przed wulkanizacją i których odpowiednio się wychowuje — mają później nadzór nad maszyną.
Składają oni przysięgę tajemnicy, a ponieważ władza tutejsza w wysokim stopniu stosuje psychoskopję, o ile by więc kto krzywoprzysiągł, natychmiast bywa zdemaskowany.
Mówię o tem nieco dłużej, gdyż chcę wam wytłumaczyć, dla czego, pomimo wielką życzliwość, z jaką mnie tu przyjęto — nie mogłem się dowiedzieć, jak jest zbudowana ta maszyna i nie mogłem jej zobaczyć.
Wszyscy życzliwi nowożeńcom zgromadzili się w świątyni Miłości. Był tam oprócz Wiśwamitry i Kesini, Wasiszta z żoną i Damajanti z mężem oraz liczne grono osób, jeszcze mi nieznanych. Było tam również inne grupy, które widać ten sam obrządek zamierzały odprawić.
Świątynia Miłości ma wielką hallę środkową z głównym ołtarzem oraz cztery halle poboczne. W głównym ołtarzu stoi posąg boga miłości, który nie przypomina bynajmniej Kupidyna greckiego: jest to raczej Kriszna, w którym się łączy świat zmysłowy i nadzmysłowy; z jednej strony tkwi on w najpierwotniejszym świecie materji; z drogiej — w najwyższym świecie idei.
Była to postać niewielka, siedząca na delfinie, który wyobraża morze i ruch, morze i płodność, morze i nieskończoność — i w ten sposób jednoczy w sobie ducha i materję, bóstwo i człowieka, miłość ziemską i nadziemską.
Zbyt kocham rzeźbę grecką, abym mógł się zachwycać posągami tutejszemi, które są w stylu dawnych bogów indyjskich.
Również i Kriszna miał pewne cechy, które mi się niestety nie podobały. Wogóle sztuka Słońcogrodzian jest dla Europejczyków mało dostępna, choć metoda pracy ich artystów jest wysoce oryginalna, o czem jeszcze powiem.
Im bardziej przyglądałem się Damajanti, tem więcej uderzało mnie jej podobieństwo z Lenorą — i chwilami sądziłem, czy to nie jest ta sama istota, która już to krąży tu po wyspie, jako żywa wcielona postać, już to znowu trwa jako widmo, związano gdzieś daleko z jakąś nieokreśloną Mirandą.
Damajanti była dziwnie zamyślona i widocznie coś ją absorbowało. Do mnie zwróciła się z pełnym życzliwości ukłonem i znów jakieś drżenie przeszło całą moją istotę i zacząłem marzyć, jakby to było pięknie, gdyby taka nadludzka istota...
Figura Kriszny naraz zapromieniała wszystkiemi kolorami tęczy; z wyżyny spadł deszcz kwiatów, rozlewając dokoła zapach cudowny, a z galerji nad ołtarzem dał się słyszeć dźwięk melodyjnej muzyki: o ile mogłem sądzić były to jakby arfy i lutnie, połączone z dźwiękiem organu.
Śród tych wielobarwnych promieni, tych kwiatów i tej muzyki ukazał się przedstawiciel władzy, sługa boga Miłości.
Wezwał on kandydatów ślubnych przed oblicze Kriszny; cztery pary wystąpiły ze swych orszaków i do ołtarza się zbliżyły.
Sługa boży miał do nich krótką przemowę: podniósł ich wieloletnie współżycie, oparte na wiernej miłości; zaznaczył, że nie często zdarzają się tak dostojne związki — i w nagrodę połączył ich ręce, czem uwieńczył ich jedność, wzywając Krisznę, aby więcej było wzorów podobnych.
Uroczystość była bardzo piękna i wzniosła — i oznaczała się czemś, co u nas przy ślubach bywa bardzo rzadkie: prawdą. Miałeś wrażenie, że w tym obrzędzie ani kropli fałszu niema.
Wszyscy obecni — zaczęli śpiewać hymn z towarzyszeniem muzyki, która grać nie przestawała. Tak się odbyły zaślubiny Wiswamitry z Kesinią oraz innych par, które były w świątyni.
Byłem swoją drogą ciekaw, co to jest owo ministerjum i jakie są jego kompetencje. Nie mały był istotnie zakres jego pracy, gdyż wyrazem miłość obejmowali oni znacznie szersze pojęcie, niż to u nas bywa.
Przedewszystkiem co się tyczy miłości bliźniego, która jest u nas naczelnem, a nigdy nie wykonywanem, przykazaniem religji, to w Surjawastu jest ona zjawiskiem tak normalnem i nieustającem, że właściwie o niej się nie mówi: miłość ta rozumie się sama przez się i przez jakiś instynkt przyrodzony ludzi tutejszych — sama przez się uprawia się spokojnie, bez nacisku, bez wyrozumowanego obowiązku, bez narzucania się bliźniej duszy i bez ostentacji.
Zasadniczą sprawą jest tu troska o stworzenie potomstwa — i przytem chodzi o to, aby rasa była zarówno fizycznie jak duchowo pierwszorzędna.
O ile bowiem Słońcogrodzianie mają ciało subtelniejsze, jakby na wyższej płaszczyźnie ustawione, o tyle znów mają zmysły doskonalsze, gdyż wszystkie odznaczają się zdolnością telepatyczną.
To znaczy, że oko ich widzi na odległość dowolną; również ucho ich słyszy na odległość it.d.
Z tego powodu widzą, co się dzieje nawet na innych wyspach; mogą rozmawiać swobodnie z ludźmi żyjącemi i w innych stronach.
Nerwy ich, o ile trafią na istotę pokrewnego ducha, grają unisono z nerwami tej istoty.
Owóż na tem opiera się to, co Sakuntala nazwała „osobną statystyką“.
Ministerjum Miłości prowadzi dokładną psychometrykę temperamentów, usposobień, falowań nerwowych uczuciowości it.d. różnych jednostek w całym kraju — i dobiera je tak, że tworzy szczęśliwe stadła. Rzadko trafiają się omyłki, o ile zaś się trafią, to w sposób nie drażniący bywają wyrównane.
Kiedy się rodzą dzieci, w pierwszym roku życia znajdują się pod opieką matki. Ona je sama karmi, gdyż mamki są tu nieznane.
Później ministerjum zajmuje się ich wychowaniem aż do siódmego roku życia w szkołach t. zw. macierzyńskich, gdy szkoła średnia znajduje się pod zawiadywaniem ministerjum Mądrości.
Szkoła wyższa natomiast, do której wchodzą jednostki odcieleśnione — jest pod zarządem Potęgi.
Również do zarządu Miłości należy wszystko, co jest związane z życiem rodziny: społeczność, jak ojciec czuwa nad przeżywieniem ludności. Fabrykacja owych skondensowanych dragées, któremi się tu karmią, jest pod jego kierunkiem. Do niego należy to co się wiąże z higieną, medycyną, farmacją.
Również rolnictwo, hodowla bydła, hodowla kwiatów należy do tego ministerjum, jak z drugiej strony te dziedziny pracy ludzkiej, które są pod władzą wyobraźni: a więc poezja, sztuki plastyczne, muzyka. Wychowanie płynie rytmem muzycznym.
Goście weselni udali się do domów, gdzie odprawiono ucztę, ale Wasiszta i kilku innych ludzi stosunkowo młodych, a będących w służbie Potęgi, zmuszeni byli pożegnać nowo zaślubionych, gdyż obowiązek wzywał ich gdzieindziej.
Choć obecność Damajanti bardzo mnie nęciła, i ja również pragnąłem iść z nimi. Ale oni mieli polecieć powietrzem, gdy ja...
Owóż Wasiszta, znając to moje życzenie, sprowadził mój wózek; sam w nim zasiadł wraz ze mną — ster nakręcił i powiedział: galop najwyższy!
Jak wiemy wózki te robiono nie z pierwotnej i bezwładnej materji nirwidjalnej, ale z tegoż elementu mocno przesyconego energją ruchową (t. zw. Nerwidjum).
Dlatego wszelkie narzędzia, które się poruszają, nie są pozbawione pewnego rodzaju świadomości: rzekłbyś słyszą, widzą.
Toteż samochód nasz, usłyszawszy rozkaz mego towarzysza — puścił się po ulicach Słońcogrodu tak zawrotnym pędem, że nic a nic nie widziałem: wszystko mi zlewało w dwoistą biało-popielatą ścianę, a potem była równina bez granic. W niecałe dziesięć minut znaleźliśmy się za miastem, dokąd z różnych stron spływały powietrzem gromady młodych ludzi, żołnierzy.
Spuszczali się na obszerną równinę, która stanowiła mówiąc językiem Europy, „pole Marsowe“. I ci, którzy asystowali uroczystości zaślubin, krewni i przyjaciele Wasiszty — przybyli tu prawie jednocześnie z nami.
Miały się odbyć ćwiczenia wojskowe, poprzedzające wojnę. Ćwiczenia były urządzone na sposób manewrów. Żołnierzy było tysiąc; podzieleni byli na dwie armje po pięćset osób.
Większość przybyła w specjalnym stroju, który ukrywał się pod chlamydą.
Wasiszta chlamydę zostawił w wózku, gdzie i mnie kazał siedzieć (gdyż oczywiście na pole Marsowe nie zostałem wpuszczony).
Teraz był jakby w trykocie, w którym poruszył jakąś śrubkę czy coś podobnego — i w tej chwili miał na sobie rzekłbyś stalowy, ale nader giętki, pancerz, kolczugę, która go od stóp do głów okrywała.
Tak samo w kolczugi był przybrany cały tysiąc żołnierzy.
Jedna część wyobrażająca nieprzyjaciół, była nadto przepasana czerwoną szarfą.
Niektórzy mieli na stalowej kolczudze — złote znaki, które widocznie oznaczały rangę. Wasiszta nosił na szyi złoty kołnierzyk, który w naszej nomenklaturze odpowiadał randze pułkownika.
Na obszernem „polu Marsowem“ z dwu krańców stanęły oba wojska.
Wojsko „nasze“ było zbrojne wyłącznie w misericordie. Nieprzyjaciel zaś miał normalne karabiny i armaty europejskie.
W oddaleniu jednej trzeciej części pola Marsowego w armji nieprzyjacielskiej zbudowany był rodzaj muru z granitu, wyobrażający fortecę; również w oddaleniu jednej trzeciej części pola po naszej stronie stała ściana z tego nieokreślonego materjału, z którego tu budowano domy, owe susznie po wsiach, it.d..; ściana była nie grubsza nad palec, wysoka na 60 metrów.
Armaty nieprzyjacielskie stały na murze tak, że mierzyły wprost w naszą ścianę.
W danej chwili zabrzmiał odgłos trąb z obu stron: było to hasło bitwy. Huknęły armaty nieprzyjacielskie; wróg zaczął strzelać w naszą ścianę: ale ściana ani drgnęła; jedne z kul płaszczyły się w jej powierzchni, rozpalały ją na chwilę, w punkcie uderzonym, do czerwoności, poczem w nią wsiąkały, niknąc bez śladu.
Inne o jeden milimetr od ściany zatrzymywały się w biegu i padały na ziemię, gdzie się na popiół rozpadały.
Na szczycie ściany, wewnątrz była galeryjka, na której stali nasi żołnierze. Każdy z nich brał do ręki swój mieczyk i pokręciwszy jakąś śrubkę, powiększał go do rozmiarów wielkiego garłacza.
W ciszy zupełnej z tych garłaczów zaczęły wylatywać półdostrzegalne grube iskry barwy złotej, raczej płomienie, które jakby świadomie, leciały wprost na kamienny mur forteczny nieprzyjaciela.
Kamień ulegał przedziurawieniu, chwilowo syczał, jakby się w nim coś gotowało, poczem robił się czerwony, jakby się palił wewnętrznie bez płomienia; potem bielał przepalony do szczętu i rozpadał się na popiół.
Niecałe pół godziny trwało to burzenie fortecy: armaty na murze ustawione ulegały tym samym wpływom rozkładu, co granit. I one również w proch się rozsypały. Nieprzyjaciel został odsłonięty.
Wówczas nasi żołnierze ulecieli w powietrze. Zresztą jedna tylko setka się uniosła w górę; inni pozostali w fortecy.
Spłynęli na ziemię w pewnej niewielkiej odległości od nieprzyjaciela (który fikcyjnie nie umiał latać po powietrzu) — i ruszyli przeciw niemu, doprowadziwszy mieczyki do dawnej normy.
Nieprzyjaciel zaczął strzelać ze swych karabinów, ale każda kula o jeden milimetr od naszego żołnierza zatrzymywała się w biegu i upadała mu u nóg na ziemię.
Nasi natomiast podnosili mieczyki swe i wyrzucali z nich (bezgłośne) iskry złote, które jakby świadomie uderzały w nieprzyjaciół.
Każdy uderzony padał na ziemię, co miało znaczyć, że jest trafiony, ranny, zabity i t. d. I niewątpliwie byłoby tak, gdyby nie ów stalowy pancerz nirwidjalny, który go uchronił od niebezpieczeństwa.
Misericordia jest bezsilna wobec człowieka, zbrojnego na sposób Surjawastu.
Manewry te były małym obrazem bitwy z tą różnicą, że czy to Kalibany, czy Telury, nie mieli naszego kostjumu i dlatego wt razie uderzenia misericordią — ginęli natychmiastowo, przyczem każda iskra przelatując od człowieka do człowieka — unicestwiła ich naraz całe setki.
Pięciuset Słońcogrodzian było dość, aby unieszkodliwić sto razy większą armję.
Uderzenia Słońcogrodzian były trojakiej siły i każdy mógł je miarkować podług trzech linji na mieczu: uderzenie słabe ubezwładnia wroga kontuzją dwutygodniową, która mija bez śladu; uderzenie średnie wali na ziemię i wprowadza w sen trzymiesięczny, z którego uśpiony budzi się, ale jeszcze przez pewien czas krąży po świecie odurzony i półprzytomny; uderzenie mocne zabija, spala i w proch rozsypuje w ciągu czterech minut.
Najczęściej używają Solarowie uderzenia, średniego, gdyż zupełnie im wystarcza odebrać wrogowi moc czynienia złego, zachowując życie: sen trzymiesięczny półmiljonowej armji gwarantuje, że wojna nie prędko się powtórzy.
Niema tu rannych ani zabitych: są tylko uśpieni.
Trzeba zaznaczyć, że Telury w razie bitwy, choć wiedzą co im grozi, trwają na stanowisku do ostatka; Kalibany przeciwnie bardzo łatwo tył podają i w ten sposób unikają klęski, choć ich wartość bojowa staje się równa zeru.
Nadto nigdy w prawdziwej bitwie Solary nie walczą na polu, lecz rzucają swe iskry z powietrza.
Tym sposobem również mogą niszczyć flotę nieprzyjacielską, choć sami wcale floty nie mają.
Telury mają też aeroplany, zakupione w Europie, ale nasi łatwo dają sobie z nimi radę.
Nazajutrz miała się rozpocząć wojna. Jaka była przyczyna wojny? — na to pytanie odpowiedziano mi w ten sposób:
— Najważniejszą przyczynę stanowi grupa Słońcogrodzian, niezadowolonych z naszego trybu życia.
— Alboż są tacy?
— Bezwarunkowo. Jest to opozycja, która powstała skutkiem propagandy niejakiego Czarwaki. Ten, działając śród młodzieży, a także i ich matek, sprawił, że corocznie pewna część zarówno chłopców jak dziewcząt, nie chce się poddać operacji odcieleśnienia i pragnie pozostać w stanie pierwotnym. Z drugiej strony różne elementy grzeszne i występne pod wpływem przewagi sił ciemnych przezwyciężają w sobie astral — i powracają do stanu cielesnego albo, jak my to zowiemy, do stanu upiorów. Owóż zarówno jedni jak drudzy są wysyłani do pewnej miejscowości, zwanej Kalana — i tu mają wyznaczony pobyt. Staraliśmy się im urządzić życie w stosunku do ich potrzeb, ale ci zamiast pracować na miejscu — wolą zajmować się łupieztwem i rozbojem, co u nas jest niemożliwe, a ponieważ miejscowość ta leży blisko granicy Telurji, przeto Kalanowie uprawiają zbójectwo w ziemi Telurów. Z tego też powodu Telurowie znów napadają na nasz kraj i robią nam niesłychane przykrości. Postanowiliśmy więc naprzód ukarać Telurów, a potem zaraz po wojnie przenieść naszych Upiorników do środka kraju.
— Dużo też ich jest?
— Koło dziesięciu tysięcy. Wiele matek w chwili ostatniej zakłada protest łez przeciw odcieleśnieniu dziecka i uchodzi do Kalany.
— Czemuż nie ukarzecie w jakiś sposób Czarwaki?
— Ma on swobodę słowa — i nie możemy zakazać mu, by myślał i mówił, jak uważa. Chcemy dokładnie poznać jego ideje oraz metody, aby go zwalczyć należycie.
— A kiedy zaczynacie wyprawę wojenną?
— Jutro nad ranem.
— Czy nie mógłbym z wami pojechać?
— Niepodobieństwo. Do granicy jest sto siedemdziesiąt siedem kilometrów — my tam będziemy za dwadzieścia minut; ty zaś mógłbyś tam być dopiero za sześć godzin. Jeżeli jednak chcesz — to możesz pojechać, choć zobaczysz nie wiele.
— Owszem, jak najchętniej. Proszę mi tylko powiedzieć, dlaczego zarazem Kalibany z wami walczą?
— Kalibany znajdują się w przymierzu z Telurami — i obowiązani są w każdej wojnie im dopomagać. Podobnież i Telury Kalibanom. Ale nasza armja wystarczy na dwa fronty.
O godzinie piątej byłem już w domu z powrotem i chciałem odwiedzić Wiswamitrę. Dowiedziałem się jednak, że już w mieście go niema — i że zaraz po ślubie — oboje małżonkowie, czule się pożegnawszy, rozeszli się na zawsze; — ojciec Sakuntali udał się do lasu Kiszkinda o siedem — osiem kilometrów od Surjawastu, jego żona zaś zamieszkała w innym lesie. Słowem na starość Wiswamistra został pustelnikiem, jak to wielu tutaj czyni i Sakuntala również została pustelnicą.
Są tu lasy, w których przebywają starcy — mężczyźni — oraz inne — pustelnie kobiece. Zazwyczaj lasy te nie są zbyt oddalone od siebie.
Postanowiłem zobaczyć się z Wiswamitrą, aby z nim jeszcze porozmawiać, gdyż miałem pewne wątpliwości.
Siadłem do swego wózka i pierwszy raz ośmieliłem się samodzielnie puścić w drogę: do lasu Kiszkinda prowadził gościniec prosty, zresztą wózek doskonale znał wolę i wiedział dokąd jechać.
Nie umiałem tylko puścić go w ruch tak pospiesznie, jak to robiła Damayanti, której cudowne oczy i smętny uśmiech — i cała postać nagle mi się przypomniały — i znów... Lenora...
Pogoda była piękna, skwar dokuczliwy na ulicach miasta, tu znacznie był łagodniejszy. Jechałem śród szerokich pól i zagajników, a droga była wysadzona drzewami figowemi, cedrami i palmami. Ludzi spotykałem na drodze niewielu, gdyż większość była w polu — i słychać było zdaleka pieśni ludzkie, którym towarzyszyły śpiewy ptaków: odzywały się kosy i wiewiołgi, a także zaczynały swe tryle kukułki indyjskie, których głos przypomina pienie słowika.
Ci z obywateli, których spotykałem na drodze — witali się ze mną b. przyjaźnie: wszyscy o mnie wiedzieli, gdyż wieści łatwo się tu rozchodzą. Prawie u samego wejścia do lasu Kiszkinda spostrzegłem kompleks dość dużych domków — otoczonych ogrodem i parkanem: jak mi wyjaśnił jeden z przechodniów — była to szkoła. Zamierzałem odwiedzić ją później.
Kiedy już byłem w lesie — postanowiłem dowiedzieć się, gdzie zamieszkał nowoprzybyły pustelnik. Las to był gęsty, przeważnie cedrowo-figowy — i gdym się znalazł w jego głębi cienistej, zlekka wilgotnej, jakiemś tchnieniem odwieczności przesyconej: doznałem wrażenia, jakiego zwykle doznaję, gdy wchodzę do puszczy; zdawało mi się, że stanąłem w jakiejś pierwotnej, tajemnice szemrzącej świątyni: ani na stepach, ani na polu, ani w górach, ani nawet na morzu — człowiek nie jest tak blisko Boga, jak w puszczy.
Zasłuchany w szum, którym się kołysały gałęzie lasu — jechałem ścieżkami coraz dalej w gęstwiny, aż nakoniec trafiłem na szereg drewnianych domków, rzadko rozstawionych. Mieszkali w nich pustelnicy. Byli to starcy, którzy dla tych czy innych powodów — opuszczali społeczeństwo i gotowali się do wielkiego aktu śmierci.
Jeżeli mówię starcy — to dlatego tylko, że u nas ludzie w tym wieku, co oni (lat 70 — 80) — uważani bywają za starców. W gruncie mieli oni lekkość i elastyczność mężów w pełni rozwoju, gdyż Solarowie do ostatka konserwują siłę umysłu i rzeźkość ciała — a marazm starczy jest tu nieznany.
Zachowali oni zwyczaj pustelnictwa z dawnej epoki braminizmu, zarzucili jednakże te umartwienia jałowe, którym jeszcze dziś oddają się asceci w Indjach. Celem ich jest oderwać się od spraw życiowych, które może są tu mniej dokuczliwe i natrętne niż u nas, a jednak rozpraszają myśl w ten sposób, że człowiek nie może rozmawiać z bogami tyle, ileby pragnął.
Dookoła stały w pewnem oddaleniu od siebie chaty.
Znalazłem na koniec Wiswamitrę. Sąsiedzi przyszli i pomagali mu w urządzeniu chaty, która jeszcze nie była należycie przysposobiona na jego przyjęcie. Chaty to były maleńkie, czasami z jednej, czasami z dwóch izb, dla dwóch osób złożone; zawierały sprzęty najprostsze. Na ławie przed chatą siedziało paru pustelników, a między innemi Wiswamitra: widocznie go tak życzliwie witano. Miał tu oczywiście niemało znajomych: rozpytywali go o przeszłość, o powody dla których osiadł w lesie, o główny przedmiot jego rozmyślań, o jego cele. Wiswamitra spokojnie im na to wszystko odpowiadał, a gdy mnie zobaczył, powstał i jakby ku mnie spieszył. Byłem trochę onieśmielony na widok tylu mężów, którzy zerwali ze światem i zagłębieni w sobie, szukali prawdy. Jednakże sam pobiegłem w jego stronę — i ukłonem powitałem zarówno jego samego jak i innych obecnych tu pustelników.
On — w kilku słowach objaśnił ich o mojej osobie — i widziałem, że jednak byli mną zainteresowani.
— Pozwoliłem sobie — mówię do niego — niepokoić tu ciebie, gdyż wielkie tajemnice, które mi powiedziałeś, zawierają w sobie punkty dla mnie wątpliwe. Nie sądziłem przytem, że już zaraz po ślubie z żoną się rozłączysz — i nie jasnem jest dla mnie, dlaczego to uczyniłeś. Widzę zaś, że niejeden tu jest, który tak samo jak ty postąpił — i że licznych masz towarzyszów. Czy jesteś życiem zmęczony? Czy cię zbytnią napełniło goryczą? Czy szukasz tu nowej drogi żywota?
— Bynajmniej. Com miał dla ludzi wykonać, wykonałem. Ale pierwsza rzecz dla każdego człowieka to dostojnie przygotować się na śmierć. Pewnie, że całe życie nasze to droga ku tej chwili ostatecznej — i że żyć to nic innego nie znaczy, jeno umierać co chwila, bo każda chwila, która w przeszłość bezpowrotną zapada — to umarła chwila naszego życia. Ale nadchodzi moment, gdy jesteśmy coraz bliżsi wielkiej godziny rozstania się z tą ziemią na zawsze. Wtedy jedna rzecz nam pozostała najwyższa: kontemplacja tej przemiany, w której objawi się nam wielkie wszystko i wielka nicość bytu. Dlatego to rozstałem się z żoną, z ludźmi, z miastem — i chcę być sam ze sobą — w towarzystwie takich tylko, którzy do tegoż samego celu dążą co i ja. A szanowni ci mędrcy znają wartość samotności i nie narzucają nigdy nikomu swego towarzystwa. Szukam spokoju.
— Rozumiem — rozumiem dobrze to uczucie, którego w naszych europejskich stosunkach nikt zaspokoić nie może. I nie chciałbym ci samotności naruszać, jeżeli jej pożądasz, ale pragnąłem raz jeszcze zobaczyć się z tobą i jeszcze z tobą pomówić. Czy pozwolisz?
— Owszem. Miło mi będzie. To pierwszy dzień mego pustelnictwa. Jeszcze przez pół jestem w mieście. Czego pragniesz?
— Chciałem ci zadać kilka pytań: pierwsze, nieco obojętne, co znaczy twój urząd, bo go nie bardzo rozumiem. Drugie — dotyczy miłości człowieka i waszego stosunku do innych gromad ludzkich. Trzecie — związane z tem drugiem — dlaczegoście, wiedząc o straszliwej wojnie, jaką w tej chwili prowadzą ludy europejskie — nie stanęli po jednej albo po drugiej stronie, albo nie rozwiązali jej sami, mając tak potężny środek, jak wasza misericordia.
— Odpowiem ci chętnie na każde z pytań, jakie mi zadałeś. Życie ludzkie płynie na dwojgu skrzydłach: jednem z nich jest pamięć, a drugiem zapomnienie. Pamięć działa jako potęga świadoma, w zapomnieniu giną pewne pierwiastki, które żyją w sferze zw. u was podświadomej. Ale to co się zowie świadomem z tem co jest podświadome łączy się w jedno — i nigdy to co jest zapomniane — nie bywa w pełni zapomniane. W momencie, gdy nasz duch tego żąda, zapomniane się zjawia i staje się mocą pamiętną. Otóż ten moment naszej woli — to moment genjuszu twórczego. Jedną z form pamięci jest prawda, złudzenie jedną z form niepamięci. Twórczość — to umiejętne połączenie pamięci z niepamięcią. Ponieważ zaś w naszem społeczeństwie genjusz twórczy jest siłą, która działa nieustannie i bez przerwy, przeto konieczny był urząd, któryby niejako był termometrem tych falowań prawdy i złudzenia, jakie poruszają naszych marzycieli. Nieraz bowiem sen, złudzenie, marzenie bywa prawdą wyższą i doskonalszą niż to, co nam podsuwa pamięć, świadomość i rozum badawczy. Czy ci to jasne?
— Jasne zupełnie i dziękuję. A teraz drugie pytanie: o ile mi się zdaje, uważacie za główne źródło zła — egoizm. Istotnie — w swojem własnem środowisku — rzec można — zwalczyliście egoizm. Ale, jeżeli zdobyliście sobie pewną wyższość i szczęśliwość w swojem kole, dlaczego zamykacie się w sobie i nie dopuszczacie innych do tej wyższości? Czy to nie jest egoizm? Wiem, że jutro zaczyna się wojna z Telurją: czy nie byłoby raczej lepiej narzucić im wasze ustawy i wciągnąć ich w obręb waszego wyższego istnienia?
— Na to ci odpowiem, krótko: jest u nas pewna grupa, która do tego dąży, ale narzucić paru miljonom ludzi nasz tryb egzystencji — jest to zadanie, którego jak na teraz — nikt u nas nie rozwiązał należycie. Wymaga to czasu: nie zapominaj, że i u nas jeszcze nie ze wszystkiem przyjęły się ideje, które nasi mędrcy ogłosili. A cóż dopiero śród ludów obcych, które wiekami nawykły do innego bytu. Pomyśl sobie, że byśmy chcieli nasze normy narzucić Anglikom: żyją oni w gruboskórnym a bezwzględnym egoizmie, oddychają powietrzem nieustannych walk i interesów, drukują książki i gazety — i naraz my byśmy ich mieli tego wszystkiego pozbawić. Ależ całe ich życie straciłoby swoją podstawę logiczną: powstałby chaos. Telury uważają, że ich urządzenia są najdoskonalsze, a Kalibany zapewniają, że jak oni się wezmą do reform — to zrobią to lepiej, niż my; niektórzy, co do nas przyjeżdżali, zaraz chcieli u nas wszystko poprawiać. Jedyna rzecz, którą ci czy owi chcieliby od nas otrzymać, to nasze misericordie i nasza maszyna nirwidjalna. Ale dać takie rzeczy w ich ręce czy w ręce Anglików — to znaczy narazić świat na jakieś niesłychane nieszczęście: bo nicby ich nie powstrzymało od nadużycia i zbrodni.
— A więc dobrze — nie odsłaniajcie im tajemnicy: ale wiecie wy, ilu ludzi zginęło w czasie tej z górą pięcioletniej rzezi? I wy najspokojniej się temu przyglądacie? I nie powstrzymaliście tej okropnej wojny?
— Żadna wojna nie wybucha sama przez się. Zazwyczaj bywa ona rezultatem grzechów ludzkich, stuleciami nagromadzonych. Świat wasz — (my znamy waszą historję) — popełniał zbrodnie i chciał je łamać i usuwać zapomocą nowych zbrodni. Żaden Bóg na świecie nie może cofnąć czynów, które się stały i zmienić ich w niebyłe. Jest to granica wszechmocy bożej. Wojna, którą między sobą prowadzą Anglicy — jest wynikiem tysiąca czynów minionych, których żadna siła nie przekreśli i nie cofnie. Przeznaczenia muszą się dokonać. Jest tajemnicza ręka, która — poprzez te rzezie — prowadzi świat do swoich celów, innych niż cele, jakie sam człowiek sobie postawił. Oto przyczyna, dla której Surjawastu stanęła w czasie tej wojny na uboczu.
Odpowiedź ta była mi nieco przykra, gdyż wydawała mi się sucha i nieubłaganie zimna: ale czułem w niej, jakby głos wielkiego prawa Karmy. Podziękowałem staremu i jeszcze chciałem go o coś zapytać, gdy nagle, niedaleko nas, zwróciła moją uwagę grupa młodych ludzi, którzy mieli w ręku lutnie i otaczali jednego ze starców. Ten — siedząc pod gęstą figą — coś przemawiał rytmicznie, oni zaś natychmiast jego słowa powtarzali, przygrywając na lutni. Później starzec przestał mówić, oni zaś, już to chórem, już to na pojedyncze głosy się podzieliwszy — śpiewali w całości te rytmiczne słowa, które on przedtem wygłaszał częściami. Zaciekawiony, co to takiego, pytałem Wiszwamitrę: starzec, przemawiający rytmicznie, był to poeta, który tworzył poemat, a ci młodzi ludzie — to rapsody, którzy na pamięć się uczą jego pieśni i recytują je śród ludu. Dowiedziałem się przytem, że poeci tu nie piszą swoich utworów, ale je wygłaszają. Zauważyłem też, że wogóle książek tu jest mało — i te po większej części z dawnych, czasów pozostały. W szkole np. cała wiedza streszczoną jest w jednej książce, a filozofowie wykładają swe systemy w skondensowanych krótkich aforyzmach. Nieznane tu jest prawie ślęczenie po bibljotekach: o ile kto chce widzieć, czy to kraje dalekie czyli wieki zamierzchłe — telepatycznie w nie przenika i wszystkie potrzebne mu wiadomości tą drogą zdobywa. Co się tyczy poezji — to krąży ona po świecie — jak u nas t. zw. pieśń ludowa i jest tak samo bezimienna. Nigdy nikt nie wie, czyim jest utworem — najbardziej rozpowszechniona powieść czy poemat.
To, co wygłaszał nasz pustelnik, była to pieśń na chwałę odcieleśnienia i wyzwolenia ducha z więzów materji.
Podziękowałem Wiśwamitrze za jego łaskawość względem mnie i zaznaczyłem jeszcze, żem w pobliżu lasu widział budynek szkolny: czy mógłbym go zobaczyć? Wiśwamitra zwrócił się do dwóch młodych rapsodów, aby mnie do szkoły zaprowadzili. Zbliżyli się do nas i powitali ze mną serdecznie. Byli to młodzi chłopcy, którzy niedawno szkołę opuścili i niedawno ulegli odcieleśnieniu: jeden zwał się Orota, drugi Kaspera. Gdym się pożegnał z moim mistrzem i całem gronem pustelników — wyszedłem na ścieżkę leśną, gdzie stał mój wózek; Orota siadł wraz ze mną, a Kaspera poleciał powietrzem. W niedługim czasie byliśmy przed wrotami szkoły. Było już koło siódmej i lekcje były skończone: chłopcy, od lat ośmiu do osiemnastu — byli zgromadzeni na dziedzińcu i oddawali się zabawom i igrzyskom. Mistrze gimnastycy czuwali nad nimi. Chłopcy bowiem — już to grali w piłkę, już to gonitwy urządzali, już to ćwiczyli się na reku, na kołach rzymskich, na trapezie it. d. Gimnastyka mało czem różniła się od naszej. Jeden z dyrektorów szkoły, poznawszy swoich uczniów (owych dwóch rapsodów) oraz widząc nieznanego cudzoziemca — pospieszył ku nam, a gdym swoją prośbę mu przedstawił, chętnie mi udzielił różnych informacji. Szkoła, którą zwiedzałem — była pod zarządem ministerjum Mądrości; kurs był dziesięcioletni — i wewnątrz ogrodu miałeś szereg budynków; w każdym były dwie klasy oraz mieszkanie wychowańców. Nadto było kilka domów dla rodzin nauczycieli. Oglądałem szkołę wewnątrz: zważywszy, że ta młodzież jest w stanie czysto ludzkim, odpowiednio też ją urządzono; powiedziałbym nawet, że za wzór musiały jej służyć szkoły europejskie. Żałowałem bardzo, że nie mogłem się rozmówić z dziećmi: gdyż mówiły one nie-astralnym językiem i dźwięki ich mowy były dla mnie niezrozumiałe. Natomiast mistrz Aczarja pouczył mnie o tutejszym systemie wychowawczym: zasadniczą rzeczą jest tu poddanie uczniów pod wpływy psychoplastyczne, to znaczy rozwijanie zdolności medjalnych; dzieje się to za pomocą działania hypnotycznego, przyczem jednak baczy się, aby młodzież nie zatraciła własnej woli i indywidualności; pozatem mistrze dbają wysoce o rozwój fizyczny swych uczniów, dlatego w szkołach uprawiano gimnastykę, sport wszelkiego rodzaju, a także muzykę i taniec; trzecim ważnym przedmiotem była nauka rzemiosł i każde dziecko pracowało w jakimś warsztacie; na czwartym planie stały nauki pamięci, orjentacji, rozumowania, djalektyki, wyobraźni it.d., rozwijanie w zwykłych przedmiotach szkolnych, których esencja była streszczona w jednej książce — w krótkich zdaniach — niby w formułach algebraicznych. Była to nauka wszechstronna bez balastu i głęboka bez nadmiaru słów. Nadto przy samem wstąpieniu do szkoły, badano barwę, ton i melodję duszy ucznia; co roku badanie to powtarzano, tak iż każda szkoła miała najdokładniejszy obraz psychometrji swoich wychowańców. Dane te miały znaczenie na przyszłość, choćby w ministerjum Miłości. Szkoły chłopców i dziewcząt były odrębne i zazwyczaj w odrębnych miejscowościach: kurs nauk był zresztą zupełnie taki sam.
W towarzystwie Oroty i Kaspery powróciłem do Surjawastu; było już po zachodzie słońca i zbliżał się wieczór. Miałem zaś jutro o świcie wyruszyć ku granicom Telurji: odpoczynek był mi bardzo potrzebny — i spieszyłem do domu. Młodych rapsodów przedstawiłem Wasiszcie: ci zaś — po krótkiej rozmowie — jęli śpiewać nową pieśń, której się nauczyli o szczęściu wyzwolenia duszy z więzów ciała.
Nazajutrz o świcie armja Słońcogrodzian podzieliła, się na dwie dywizje po pięciuset ludzi, z których jedna popłynęła w stronę Telurji, druga w stronę Kalibanji. W powietrzu błękitna stal ich kolczug tak się zlewała z otoczeniem, że byli wprost niewidzialni; wydawali się niby chmurą błękitną, zwłaszcza, że sunęli po niebie bez najmniejszego szmeru.
Co się mnie tyczy, to z jednym obywatelem Republiki Słonecznej siadłem do samochodu i w najwyższym pędzie pojechaliśmy w stronę Telurji.
Byłem tam po sześciu godzinach jazdy. Wzmacniałem się po drodze winem djamentowem tak, że gdyśmy stanęli na miejscu, najmniejszego nie czułem zmęczenia.
Stałem nad samą granicą Telurji i mogłem się przyjrzeć temu krajowi, wcale różnemu od naszej Cittá del Sole.
Muszę zaznaczyć, że dwustu pięćdziesięciu naszych żołnierzy spotykałem w tem miejscu: czekali na dalsze rozkazy. Połowa dostateczną była do prowadzenia wojny.
Ponieważ, jak to wiemy nasi republikanie byli obdarzeni siłą telepatyczna, byli zatem nieustannie uświadamiani o ruchu armji i jej sukcesach.
Nadgraniczna forteca Łob-kam-por została zburzona; armja naczelnego wodza Telurów leżała uśpiona (10,000 ludzi) i bezwładna.
Aliskanda — nasz główny dowódca — zajął dość obszerny pas kraju. Telurowie musieli się cofnąć.
Nazajutrz druga część armji ruszyła naprzód na terytorjum obce, któreśmy okupowali. Przywykli do posłuchu, Telurowie, skoro tylko zobaczyli obce wojsko, bez oporu przyjęli naszą okupację.
Telurowie są rasy oliwkowo-żółtej, są bardzo inteligentni, pracowici i przemyślni. Są przytem czyści i gospodarni.
Nakoniec, co najważniejsze, są znakomicie karni i zorganizowani; są posłuszni władzy i wszelkie przepisy dla nich są czemś sakramentalnem i niezaprzeczonem.
Doprowadzili się kilkowiekową dyscypliną do takiego stanu, że działają jak maszyny.
Rząd ich jest rodzajem królestwa absolutnego: władca, mający radę przyboczną złożoną z ludzi doświadczonych, wydaje rozkazy, które są natychmiast słuchane przez cały naród.
Trzeba przyznać tym władcom, że dzięki ustawie zasadniczej — postępują logicznie — i choć logika również jest mechaniczną — władzy swej nie nadużywają.
Telury, rzec by można, jest to kraj automatów: monarcha równie automatycznie rządzi, jak obywatele automatycznie żyją, armja zaś automatycznie walczy.
Mają oni wielkie poczucie obowiązku — i praca stała się tak nieodpartą potrzebą ich życia, że pracują nieustannie i bardzo dokładnie i bardzo wiele produkują.
Widziałem tu wielką liczbę warsztatów rozmaitych, targowisk po wsiach i miastach.
Są też koleje żelazne, które tu budowali Anglicy, gdyż prowadzą oni dość ożywiony handel, z Telurami.
Domki po wsiach są ładne i czyste; — bujne są pola uprawne ryżu, pszenicy, kukurydzy, herbaty, kawy it.d.
Wszędzie porządek, czystość, praca, gospodarność, oszczędność — i nuda, nuda! — Nuda przeraźliwa unosi się tu w powietrzu ponad wszystkiem... Dusza ludzka tu zamarła.
Armja nasza powolnym i niskim lotem zajmowała kraj, pozostawiając dwóch — trzech ludzi w każdej ważniejszej miejscowości.
Nie był to zbyt ciężki ucisk, gdyż wszędzie pozostawiano rząd, organizowano milicję miejscową — a rekwizycji żadnych nie robiono, ile że naszej armji było to niepotrzebne.
Z przyczyny powolnego teraz ruchu Solarów mogłem za nimi zdążyć bez trudu. Dowiedzieliśmy się, że naczelnik państwa — widząc niepodobieństwo walki przeciw naszym metodom wojennym — gdyż miał już blisko sto tysięcy żołnierzy uśpionych — zaproponował pokój. Dowódca nasz, który dowiedział się telepatycznie, że armja kalibańska częściowo zginęła, częściowo poszła w rozsypkę — chętnie się zgodził na pokój, gdyż wojnę uważaliśmy za malum necessarium i drogę do pokoju.
I tu zresztą żadnych warunków okrutnych nie postawiliśmy: ani jeńców nie brano, ani kontrybucji nie wymagano.
Rozeszliśmy się bardzo po gentlemańsku — a władca Telurów doszedł jeszcze raz do wniosku, że nadludzkim żołnierzom republiki Słonecznej — sprostać nigdy nie będzie w stanie.
Po trzech dniach wojna była skończona, pokój zawarty — i większość powróciła do Surjawastu.
Ale pięćdziesięciu żołnierzy i ja z nimi w swoim wózku — wyruszyliśmy do Kalany. Mieliśmy nakaz zgromadzić wszystkich upiorników z nad granicy i przenieść ich w centrum kraju do pewnej doliny śród gór Zielonych.
Część zbuntowanych siedziała już o tej wyprawie i rozproszyła się po lasach, a niektórzy wprost emigrowali do Telurji, aby już do nas nigdy nie wracać.
Armja nasza dotarła w rychłym czasie do Kalany, gdzie znaleźliśmy nędzne chałupy, wielkie niechlujstwo i kompletny brak jakiejkolwiek kultury. Niektórzy twierdzą, że nawet u Kalibanów lepszy jest porządek.
Corruptio optimi pessima: nadludzki typ Słońcogrodzian, spadając ze swej wyżyny, spada niżej najniższego typu.
I tu nasi żołnierze użyli swej misericordii; biorąc uderzenie najsłabsze — zadawali napotkanym Upiornikom kontuzje, które im odbierały możność jakiegokolwiek działania na przeciąg dwóch tygodni.
Tak ubezwładnionych gromadzono na wozy i przewożono do nowego osiedla w dolinie gór Zielonych.
Dwa dni trwało to polowanie; niejeden zapewne krył się jeszcze w lasach; owóż co do tych nakazano obywatelom miejscowym, aby ich w ten sam sposób w razie spotkania ustrzelić i przewieźć.
Istniał zamiar urządzenia ich w formie kolonji karnej i domu poprawczego, zorganizowanego jak warsztat lub ferma.
Prawie cały tydzień byłem nieobecny w Surjawastu. Kiedy powróciłem, serdecznie dziękowałem temu panu, co się podjął być moim woźnicą przez cały czas mej podróży.
W mieście był wielki ruch. Samochody krążyły po wszystkich ulicach, a w każdym wiele młodzieży: chłopcy lat 18, dziewczyny lat 15.
Niejednemu z tych dzieci towarzyszyły matki, ale większość przybywała pod opieką mistrzów-nauczycieli ze szkół, które w znacznej części znajdowały się na prowincji.
Nazajutrz miał się odbyć uroczysty obrzęd podniesienia 147 młodych istot ludzkich do stopnia ducha zmaterjalizowanego.
Nie można powiedzieć, aby wszyscy byli bardzo zadowoleni z tej uroczystości; owszem i śród dzieci i śród matek było widoczne pewne zatroskanie, niepokój, smutek. Niejedna z kobiet płakała.
Ale większość, owszem, była raczej zaciekawiona i rozradowana. Jak to już wiemy — w wychowaniu szkolnem w naszej republice nader ważną rolę odgrywa sugestja i hypnotyzm, oraz t. zw. psychoplastyka.
Od najmłodszych lat dzieci bywają w ten sposób ćwiczone, że, bez urażenia woli własnej oraz indywidualności — są jakby pod władzą pewnej siły psychicznej zewnętrznej i mają dusze tak nastawione, że tego momentu „powtórnych narodzin“ oczekują jak zbawienia.
Przytem, widząc od dzieciństwa owe moce nadprzyrodzone, jak przesyłanie myśli na odległość, jasnowidzenie, dalokowidzenie, latanie po powietrzu i t.d., moce, które są właściwością odcieleśnionych, a które im w stanie obecnym są niedostępne, młodzi ludzie gorąco pragną takież same posiadać zalety, a bez dematerjalizacji ciała jest to prawie niepodobieństwo.
To też ci, spragnieni wyższości — z pieśnią tryumfalną na ustach przejeżdżali ulice, jakby żegnając mury więzienne ciała, z którego mają się wydostać.
Wszyscy kierowali się w stronę świątyni Mądrości, gdyż tam odprawiano uroczystość odrodzin. Koło świątyni był budynek, w którym kandydaci mieli noc przepędzić i ostatnie ćwiczenia medjumiczne przerobić w towarzystwie mistrzów magnetyzerów, do tego celu wyznaczonych.
Są jednostki bardzo oporne na wpływy magnetyzmu i nie wszyscy jednego dnia mogą być zoperowani.
Zazwyczaj przedesnem młode medja zarząd świątyni raczy skromną ucztą: mleko, owoce, słodycze, wino specjalnie przysposobione stanowią esencję tej uczty, której sens polega na tem, że podatność na magnetyzm staje się większa.
O świcie miała się rozpocząć uroczystość; młodzież podzielono na grupy, przyczem dziewczęta pomieszczono osobno i osobno chłopców. Ponieważ cieszyłem się tu szczególną łaską, jako rzadki cudzoziemiec, pozwolono mi asystować przy akcie dematerjalizacji medjów.
Świątynia Mądrości, w której miała się odbyć cała ta sprawa — oprócz głównej nawy, zdobnej posągiem Ganesy, boga wiedzy (rodzaj to Hermesa Trismegista) — posiada liczne komnaty podziemne, kolisto zbudowane koło pewnego centrum.
W owej sali centralnej mieści się zbiornik złoto-zielonej wody Nirwidjalnej oraz rodzaj stosu, na którym goreje bez płomienia purpurowy ogień, przypominający światło elektryczne. Izby podziemne — wszystkie mają drzwi prowadzące do tej sali centralnej.
Oczywiście tylko w jednej izbie mogłem być obecny. Panował w niej półmrok błękitny, a pod ścianą stało siedem stołów, jakby szklanych, podobnych nieco do stołów operacyjnych w szpitalach.
Siedmiu młodych ludzi 18-letnich wprowadzono do tej izby: byli zupełnie obnażeni, pięknie zbudowani, a choć widoczne było, że to są prawie dzieci, jednakże z ich twarzy można było wyczytać znacznie większe głębie, niż to bywa u naszych dzieci.
Rzecz prosta, że ciągłe obcowanie z istotami uduchowionemi, jakiemi są mieszkańcy Surjawastu — podnosi duchowość tej młodzieży na znacznie wyższy stopień.
Dlatego przejście do tego stanu astralnego, w jakim żyje tu starsze pokolenie, bywa przez nich witane ochotnie, jako „drugie narodziny“.
Są oczywiście jednostki oporne, żądz poziomych niewolnicy i skłonniejsi do uciech niższego rodzaju: ci albo z czasem ulegają sile medjumicznej swych magnetyzerów albo są wysyłani do doliny gór Zielonych, jako niepoprawni.
W sali, do której zostałem wpuszczony, panował półmrok szafirowy — i przygrywała cicha, łaskocząca i ubezwładniająca muzyka.
Każdy z młodzieńców położył się na szklanym stole — i nad każdym z nich stanął mistrz magnetyzer.
Zdawało mi się, że jestem na zbiorowym seansie medjumicznym.
Ci magnetyzerzy — byli to ludzie fluidyczni, którzy po swem odcieleśnieniu specjalnie oddali się pracy nad tajemniczemi siłami natury.
Przypomniała mi się Miranda — i moja teorja, która twierdzi, że w miarę dematerjalizacji medjum materjalizuje się zjawa. Z zaciekawieniem też przyglądałem się temu, co miało nastąpić.
Zważywszy, że oczy Solarów mają daleko większą skalę twórczą, niż nasze, łatwo zrozumieć, że ich siła magnetyczna przerasta siłę podobną któregobądź znanego nam w Europie magnetyzera.
Z oczu ich płynął jakiś potężny ogień, który się kondensował w postaci iskry czerwono-złotej. Ta iskra, uderzając w oczy medjum, usypiała je momentalnie — i zwolna kandydat zapadał w sen kataleptyczny.
Po niejakim czasie z ciała uśpionych wyłaniała się bezforemna biała masa, która po kwadransie przybierała postać ludzką, a jednocześnie nogi i ręce medjum znikały bez śladu; postać widmowa stała chwilę koło szklanego stołu, jakby chcąc powrócić do swej siedziby pierwotnej.
Ale magnetyzer wprowadzał medjum w stan hyperkatalepsji — i wtedy kolejno dematerjalizował się kadłub i cały organizm: najdłużej trwała głowa i serce, które było osłonięte zimnym kompresem.
Tymczasem astral, który się wyłonił z medjum, stawał się coraz realniejszy.
Ale był to dla magnetyzera moment największego wysiłku, gdy ciało kandydata znikło zupełnie i gdy na stole operacyjnym nie leżało już nic, a natomiast tuż obok stołu widzialny był zjaw widmowy, o oczach błyszczących, choć zdumionych; o mocno bijącem sercu i wysokiej temperaturze ciała.
Jest to bowiem moment ostateczny, w którym astral pożąda w pierwszej chwili natychmiastowego unicestwienia swej istoty. Zdarza się czasami, że mimo najwyższy wysiłek magnetyzera, zjaw nagle znika, a na stole masz z powrotem ciało, które było tu pierwotnie.
W takim razie całą pracę trzeba rozpoczynać na nowo — i wtedy już widmo zniknąć nie może, a nawet, jak zauważono, nie chce już powrócić do swego więzienia.
Wówczas następuje akt drugi.
Zazwyczaj wszyscy kandydaci w liczbie siedmiu w jednym prawie czasie (około trzech godzin) zostają zdematerjalizowani — i siedem widm astralnych, białych, eterycznych postaci ludzkich, nieświadomych ani siebie ani świata, w który wchodzą — stoi w izbie magnetycznej: pozbawione są własnej woli i zdolności do działania. Ale mistrze czuwają: każdy nad swoim kandydatem. Każdy więc swemu widmu daje nakaz: Pójdź!
I otworzywszy drzwi do izby środkowej, prowadzą ich naprzód na ów ogień nirwidjalny, w którym ich istota odcieleśniona „wulkanizuje się“, t. j. utrwala tak, że choć to ciało jest znacznie subtelniejsze od naszego, to jednak posiada moc istnienia nie mniejszą, niż my posiadamy.
Bądź jak bądź temperatura widma, jest tak wysoka, że mu grozi wyparowanie.
Dlatego natychmiastowo z ognia przenoszą je do kąpieli Nirwidjalnej, lodowatej jak woda przy 4 st. Reaumura. Ta kąpiel wodna wyrównywa braki kąpieli ogniowej, hartuje nowe ciało, i nowy człowiek się narodził.
Można powiedzieć tutaj słowami filozofa, że jest to „creation propre de l'homme“ — stworzenie człowieka przez samego siebie.
Nowo zrodzona istota jest przez jakiś czas nieprzytomna i nie rozumie zupełnie ani czem jest, ani gdzie się znajduje.
Raz jeszcze mistrz magnetyzer — zwykle po ośmiu dniach — w lekki sen tę istotę wprowadza i daje jej nakaz przypomnienia sobie wszystkiego, co dotychczas przeżyła i czego się uczyła, oraz zapomnienia tego, co powinno zginać w niepamięci.
Z tego snu powstaje astral zwulkanizowany, pełny życia i energji, inteligentny i wyższą intuicją obdarzony; nadto zmysły jego są daleko potężniejsze od naszych, gdyż telepatja jest dla niego nie zjawiskiem wyjątkowem, ale stałem prawem.
Przez jakiś czas widma żyją w podziemiach, a później (po dziesięciu dniach) wprowadzone zostają do społeczeństwa. Jak widzimy, cała ta ceremonja ma charakter bierzmowania.
Przedewszystkiem ministerjum Mądrości oddaje młodzież z powrotem zarządowi Miłości.
Tu odpowiedni wydział, zbadawszy temperamenty, falowanie barw, tonów i aromatów uczuciowych — każdemu z nowonarodzonych mężczyzn wynajduje kochankę, o czem już wspominaliśmy i wysyła ich do ogrodów Radżiwa, gdzie jakiś czas młodzież przemieszkuje.
Są to zresztą dalsze wyniki całej tej ceremonii, i o nich mówić tu więcej nie będę.
Kiedym opuścił komnaty podziemne, przechodząc przez główną salę świątyni, zauważyłem na bocznej ścianie dziwny rysunek, jakby z atlasu anatomicznego wyjęty.
Był to mianowicie kręgosłup z czaszką — i dokoła nich system nerwowy. Część nerwów była namalowana kolorem czerwonym, część zaś niebieskim.
Zapytałem jednego z magnetyzerów, który po swej pracy odpoczywał, co to znaczy?
— Jeżeli patrzysz na naszą budowę zewnętrznie, to zauważysz, że pod względem anatomicznym nie różnimy się wcale od ludzi. Ale głębiej w sprawę wniknąwszy, znajdziesz wielką różnicę, która nam daje kolosalną przewagę nad ludźmi. Człowiek ma podwójny system nerwowy: jeden jest to t. zw. system mózgo-rdzeniowy, stanowiący siłę motoryczną życia świadomego, myśli, ruchu, działania oraz t. zw. splot słoneczny (plexus solaris), który kieruje życiem roślinnem człowieka, życiem podświadomem i nieświadomem. Owóż jak w mózgu koncentruje się inteligencja człowieka, tak w splocie słonecznym koncentruje się wszystko, co jest instynktem, przeczuciem i wszelkie moce tajemne człowieka. To, co Anglicy nazywają „medja“ — są to poprostu ludzie, których splot słoneczny jest bardziej rozwinięty, niż u innych. Przytem ten plexus niejako pragnie wydobyć się z niższej sfery życia instynktowego i przedostać w sferę instynktów wyższych. Ta walka o wyższość występuje w splocie słonecznym już to w formie wielkich namiętności (np. żądz miłosnych), już to w formie talentów artystycznych, już to wreszcie w formie uzdolnień medjumicznych. Owóż ceremonja, którą widziałeś, ma przedewszystkiem na celu wyzwolenie splotu słonecznego z jego stanowiska podrzędnego i przysposobienie go do wyższych instynktów. Instynkt niższy — to instynkt czysto zwierzęcy, który długie wieki człowieka nie opuszcza; instynkt wyższy — to intuicja, zmysł natchnień i objawień, wreszcie zmysł telepatyczny. Nie znaczy to bynajmniej, aby system mózgo-rdzeniowy miał zostać poniżony, pozbawiony swoich właściwości: bynajmniej, inteligencja nasza działa równie żywo jak przedtem, a nawet jeszcze żywiej, gdyż ją podsyca siła intuicyjna splotu słonecznego. Również energicznie działają wszystkie zmysły, które, są u nas wydoskonalone, oraz wszystkie funkcje z systemem mózgo-rdzeniowym związane. Natomiast wyzwoliliśmy splot słoneczny z niektórych niższych obowiązków, jak np. zarząd kiszek, żołądka, wątroby itd., gdyż zredukowaliśmy konieczność jedzenia do minimum. Mamy za to wiele czasu do rozmyślań o Bogu i nieskończoności, a nadto jesteśmy wolni od tego maszynizmu, w jakim żyją Anglicy. Każdy z nas jest sam sobie aeroplanem; sam sobie jest telefonem i telegrafem; możemy się porozumiewać ze sobą na odległość myślą i słowem; możemy się nawet widzieć na odległość. Stworzyliśmy sobie maszynę maszyn, która nam wszystkie rzeczy załatwia w sposób prosty i akuratny. Jak zaś pracują nasi artyści, to możesz zobaczyć dziś jeszcze, gdyż mój przyjaciel Ardżuna ma zrobić nowy posąg Trójcy, t. j. Miłość, Mądrość i Potęgę w jednej postaci, który to posąg ma stanąć przed świątynią Słońca.
— Nie dziw — powiedziałem, choć sam sobie robiłem wyrzut z powodu lichoty mego kalemburu — nie dziw, że mieszkańcy republiki Słonecznej oparli swój rozwój na splocie słonecznym.
Poczem go zapytałem:
— Czyś już odpoczął? Czy moglibyśmy iść do Ardżuny?
Odpowiedział mi z uśmiechem:
— Po takiej operacji bywam zwykle bardzo wyczerpany i muszę kilka dni odpoczywać. Ale napijmy się wina: wzmocnię się trochę i pójdziemy. Ardżuna mieszka tu niedaleko w dzielnicy Koziorożca.
Ruszyliśmy wkrótce w drogę i znaleźliśmy się w pięknym ogrodzie kwiatowym, a w nim stał parterowy miły dom, w którym jedna sala z wielkiem oknem stanowiła pracownię. Mój przewodnik szepnął coś po cichu, i na ten szept, który widać wewnątrz usłyszano, drzwi się otwarły i wyszła kobieta w sukni lila: była to Damajanti. Spuściłem oczy: serce mi drżało jakąś beznadziejną słodyczą. Tanto gentil e tant‘ onesta...
Niesłychana głębia była w jej oczach: pozdrowiła mię życzliwie i powitała eterycznym pocałunkiem w czoło, aż mnie przeniknął dreszcz od stóp do głów!
Nie, coś tu się ze mną dzieje na tej wyspie! Czy nie przywrócić Damajanti do stanu człowieka-upiora? Albo może samemu poddać się operacji odcieleśnienia i zostać obywatelem republiki słonecznej?
Byłem przekonany, że Damajanti nie jest względem mnie obojętna. Jej spojrzenie jest zbyt wymowne.
Czyż bogowie nie schodzili do kobiet ludzkich ze swych wyżyn? Małoż to niewiast ziemskich kochał Jowisz albo Kriszna? Czyż Tetyda nie była poślubioną śmiertelnikowi? Kalipso czyż nie kochała Odyseusza?
Czemużby nie miała Damajanti?... Co za obłąkanie!
W milczeniu szliśmy za gospodynią, która nas wprowadziła do pracowni swego małżonka. Był to właśnie Ardżuna.
Pozdrowiliśmy go, a mój przewodnik wyjaśnił mu bliżej cel mojej wizyty. Muszę stwierdzić, że Ardżuna nie był zadowolony z propozycji.
Pospieszyłem mu wyrazić swe uznanie dla jego stanowiska.
Bezwarunkowo artysta woli tworzyć w samotności — i jednocześnie przyszło mi do głowy zapytanie, co ma robić człowiek w kraju, gdzie, nieustanna telepatja uniemożliwia ludziom wyodrębnienie swej jaźni i może stać się rzeczą nie do wytrzymania.
Ale to jest bardzo proste: każdy człowiek Słońcogrodzki ze swej duszy, ni to jedwabnik ze swego organizmu, może wydobyć osłonę nieprzebytą, i wtedy jest, że tak powiem, jakby zamknięty telefon: nikt go niepokoić nie może. Swoja drogą za wstawieniem Damajanti Ardżuna zgodził się pracować wobec trzecich osób.
Stał przed nim blok marmuru, przesycony eterem nerwidjalnym, t. j. psychicznie spokrewniony z artystą. Ardżuna miał w ręku rodzaj dłóta i płomiennem okiem w milczeniu przyglądał się marmurowi, jakby go magnetyzował.
Potem w kilku miejscach kolejno z pewną siłą wyjątkową uderzył marmur i naraz jego odłamki zaczęły odrywać się od bloku i padały na ziemię.
I potem same już bez pomocy dłóta odcinały się, pozostawiając tylko to, co miało stanowić posąg.
Jakoż wnet ujrzałem trój-boskie oblicze istoty przedwiecznej, którą zamierzył rzeźbić artysta.
Raz jeszcze żałowałem, że ten styl indyjski, który tu leży odziedziczony we krwi snycerzy — nie jest stylem greckim. Gdyby tu można zaszczepić grecki-geniusz plastyczny!
O ile jednak kto przywyknie do tego typu bogów, jakich rzeźbi rasa indyjska, to może się niemi zachwycać. W każdym razie jest w nich olbrzymia suma metafizyki, zakutej w marmur.
Można powiedzieć, że tu posąg niejako rzeźbi sam siebie, artysta zaś tylko myśl mu podsuwa.
Posąg właściwie tkwi w tym bloku marmuru, a rzeźbiarz mu dopomaga jedynie do ujawnienia się w bycie.
Ardżuna przerwał robotę i więcej nie mógł czy nie chciał dziś pracować.
Było już zresztą blisko zmroku: purpurą zlekka poszarpana zachodnia strona nieba bladła powoli i ciemniała.
Gwiazdy już było widać na niebie, a z ogrodu płynął upajający zapach kwiatów zwrotnikowych.
Kokkile, tittibhi i różne ptaki rozgłośnym śpiewem ożywiały ogród, po którym fruwały świetliki i inne samoświecące żuki. Od czasu do czasu ulatywał w powietrze złoty bażant albo lirogon.
Poszliśmy do ogrodu i siedliśmy na ławce. Damajanti wzięła lutnię i zaczęła śpiewać cudnym sopranem melodyjne pieśni, które mię przenikały do głębi.
Były to pieśni pełne tęsknoty, których muzyka i słowa rozrzewniły mnie ogromnie.
Czy Damajanti robiła to celowo? Ludzie tutejsi zbyt dobrze przenikają drugich, aby nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Ale zapewne i Ardżuna mię przeniknął... W takim razie...
Tej nocy spałem bardzo niespokojnie. Byłem zaś, jak pierwszej nocy mego pobytu w tym kraju — u Wasiszty. Było koło pierwszej nad ranem, gdy naraz mię obudził blask księżyca, który się zatrzymał tuż koło mojego okna. Przyznaję zresztą, że nie wiem istotnie, czym się obudził czy śniłem; nie wiem, czy to było rojenie senne czy zjawisko realne — dość, że porzuciłem swoją izbę i poszedłem do ogrodu koło naszego domu. Zapach kwiatów upajał mię, a srebrna poświata księżyca nadawała zarówno cieniom jak jasnościom jakieś ostre, choć ciepłe zarysy. Błądziłem po alejach ogrodu, gdy naraz ujrzałem siedzącą na ławeczce osobę w białem ubraniu.
Ten biały kolor najbardziej mię zadziwił, a to z tego powodu, że wogóle biały kolor jest tu usunięty z odzieży.
Ma to swoje powody głębiej sięgające: o ile medjum trwa po seansie, jak to np. bywa w Europie i o ile w czasie transu ukazuje się przy niem widmo, to zwykle samo widmo jest białe i suknie są białe i wszystko, co z tem widmem się wiąże, jest białe.
Białość oznacza całkowite odbarwienie tej istoty, z której widmo pochodzi. Dlatego to w Surjawastu kolor biały jest nieużywany, gdyż nadawałby on pewną moc czynną zniknionemu ciału, które było kolebką naszych obywateli.
Aby tej mocy uniknąć i zapobiec możliwości zmartwychwstania ciała, — nie noszą tu zupełnie białych sukien. Ze względu jednak na piękność białego koloru, uczeni tutejsi rozmyślają nad sposobem, któryby go pozbawił owych cech niebezpiecznych. Tymczasowo jednak widzimy taką rozmaitość barw w odzieży Słoócogrodzianek.
Jeżeli więc zjawiła się osoba w sukni białej, było to oczywiście zdarzenie nadzwyczajne.
Kiedym się zbliżył do siedzącej na ławce kobiety (gdyż to była kobieta) — ze zdziwieniem przekonałem się, że to Miranda.
Raczej zaś nie Miranda. To Lenora — tak jest — to widmo, które się wyłania z Mirandy i w jej obecności się materjalizuje.
— Lenoro! — rzekłem do niej — bądź pozdrowiona.
Spojrzała na mnie, jakby zdziwiona i uśmiechnęła się białemi usty. Rzeczywiście zarówno jej twarz jak ręce — jak i suknia — były białe z odcieniem srebra księżycowego.
Było to raczej widmo seansowe, niż istota żywa.
— Pozwolisz mi tu usiąść? — zapytałem.
Kiwnęła głową.
— Czy mnie poznajesz?
— Poznaję.
— Widywaliśmy się dawniej.
— Tak, tak — widywaliśmy się. Przypominam.
— Co robi Miranda?
— Miranda? Cóż to jest Miranda?
— Miranda — to jest osoba, która — z którą — (nie wiedziałem, jak jej to wytłumaczyć). Więc ty nie znasz Mirandy? Ketty Douglas?
— Nie rozumiem, o czem mówisz.
Zdaje się, że ciało astralne nie wie nic o istnieniu ciała materjalnego, w którem tkwi, podobnie zresztą, jak my po największej części nie wiemy nic o istocie metapsychicznej, która w nas przebywa. Lenora nie wiedziała nic o Mirandzie.
— Skąd przychodzisz tu, Lenoro?
— Z dalekich, dalekich stron!
— Z dalekich, dalekich stron — powtórzyłem jak echo.
— Z jakiejś dziwnej ciemnicy, do której zostałam strącona — i czasami tylko — ach, na krótko mogę się wydobyć...
— Powiedziałaś raz: Jeszcze nie teraz!
— Jeszcze nie teraz — nie teraz — to będzie później.
— Co będzie później?
— To będzie jakby inne życie.
— Inne życie?
— Tak, życie lepsze.
— A ty nie żyjesz dobrze?
— Nie. Ale tu mi dobrze.
Rzecz godna uwagi, że ją nic nie zdziwił mój pobyt w tej miejscowości i zupełnie tej kwestji nie poruszała. Uważała to, widać, za sprawę zupełnie naturalną.
— Tu ci dobrze? — zapytałem. — Ty kochasz tych ludzi?
— Kocham.
— A gdybyś mnie kochała?
Spojrzała na mnie przeciągle i uśmiechała się tajemniczo. Osłupiałem z podziwu, gdyż był to uśmiech Damajanti. Nigdy nie była tak podobna do Damajanti, jak teraz. Zauważyłem w tej samej chwili, że dolna połowa jej osoby znikła zupełnie i że na ławce siedział sam kadłub. Oczy podniosła w górę i powiedziała mi:
— Patrz!
Rzuciłem wzrok do góry i w tej samej chwili Lenora rozwiała się i wsiąkła w niebyt, albo raczej, jak sądzę, połączyła się znowu z Mirandą, której siedziba, jest mi nieznana. Pytanie moje zostało bez odpowiedzi.
Tymczasem z góry spływała jakaś postać w szatach barwy lila, które zlewały się z powietrzem tak, że chwilowo była niewidzialna. W minutę najwyżej po zniknieniu Lenory stanęła na jej miejscu postać nowa, która z obłoków spłynęła.
Była to Damajanti.
Ukląkłem przed nią i zacząłem jej dłonie całować.
— O, jakiż bóg cię natchnął, żeś się tu zjawiła. Dzięki ci, Damajanti! Bądź błogosławiona!
I znów obsypywałem jej ręce pocałunkami.
Ona zaś raz jeszcze eterycznym pocałunkiem dotknęła, — a właściwie nie dotknęła mego czoła, ale zatrzymała usta w odległości 0,1 milimetra koło niego.
Pomimo, że był to pocałunek niedocałowany, jednakże tak niebiańską przepoił mnie rozkoszą, że czułem się prawie tak potężny, jak tutejsi mieszkańcy.
— Tęskniłem do ciebie, Damajanti, gdyż samo powietrze, którem oddychasz — już mi jest źródłem wzruszeń, rozkoszy i szczęścia.
— Powiem ci prawdę, wędrowniku. Od chwili, kiedy cię ujrzałam, coś mi się w sercu odmieniło.
Rzadko się to zdarza u nas, aby rozwinęła się przyjaźń między naszym gatunkiem a istotą ludzką. A jednak tak się zdarzyło ze mną.
— A więc — czy mi wolno to zapytanie postawić — czy mnie kochasz?
— Rzadko u nas ludzie w tej sprawie, która jest sprawą najważniejszą ze wszystkich, — rzadko u nas ludzie w tej sprawie kłamią. Rzadko nawet o tem mówią, bo u nas wszystko z góry się odgaduje — i zanim powiedziałeś, już ta druga istota wszystko wie o tobie. Dlatego u nas ludzie chętnie milczą, bo milczenie to najmędrsza mowa.
— Zatem mi nie chcesz odpowiedzieć na moje pytanie? A więc ci powiem rzecz dziwną, do której nikomu jeszcze się nie przyznałem. Jestem wrogiem rzeczywistości — i cokolwiek w niej widzę, chciałbym w innych, lepszych formach zobaczyć. Żyję poza rzeczywistością: żyję w złudzeniu, żyję w bajce. I choć wiele rzeczywistych kobiet uwielbiałem w życiu, choć niejednej przysięgałem miłość — jak to u nas jest w zwyczaju — to jednak nie mogę powiedzieć, że którąkolwiek kochałem tak, jak kochać się powinno. Czy to była moja wina, czy wina tych kobiet ludzkich — nie wiem. Ale tak było — aż nakoniec sam sobie stworzyłem bajkę o miłości.
Stworzyłem sobie istotę nierealną — widmo mojej wyobraźni — kobietę nadziemską, której nadałem imię Sofonisbe. To była moja urojona rzeczywista kochanka. A potem zjawiła się w mem życiu pewna istota dziwna, imieniem Miranda. Było to medjum, z którego wyłaniała się zjawa astralna Lenora! Ta Lenora była podobna do Sofonisbe, ale to jest fluid i eter, to psychoplazma — mniej realna, niż mój czysto mózgowy twór — moja Sofonisbe. Muszę ci powiedzieć, że ta Lenora tylko co tu była. Oderwawszy się od Mirandy — dopłynęła tutaj — i na krótki moment się zmaterjalizowała. Ale rozpłynęła się w nicość prawie w tej samej chwili, kiedyś ty się pokazała. Lenora tak jest do ciebie podobna, że niemal zdaje się twoją siostrą — i chwilami tak myślę, że Sofonisbe, Lenora i ty — to jedna osoba. Tylko ty jesteś najrzeczywistsza.
Gdybym podobne rzeczy mówił jakiejś damie warszawskiej — napewno odesłałaby mnie do czubków. Ale tu na wyspie Słoneczniej mają inne poczucie rzeczywistości i inaczej rozumieją stosunek prawdy do złudzenia.
Damajanti mi powiedziała:
— Rozumiem ciebie, ale ty mnie nie ze wszystkiem zrozumiałeś! Wiem, jak wy, Anglicy, pojmujecie miłość. Są i u nas ludzie, którzy tęsknią za takiemi rozkoszami, jakie są powszechne u Telurów i Kalibanów. Mówiłeś kiedyś, że my jesteśmy anioły. Na to ci rzekłam: może tak, a może nie. Bo nasze życie — to wieczna odpowiedzialność — i zatraciliśmy swobodę błądzenia. To też powstała u nas opozycja: niejaki Czarwaka, człowiek zawzięty i energiczny, rzucił nowe hasło: ma to być rzekomo powrót do natury. Powiada on, że my prowadzimy życie widm i że trzeba żyć życiem ludzkiem. Uderza on w najsłabsze struny ducha: każdy z nas miewa chwilę tęsknoty za tem życiem pierwotnem.
— O, gdybyś chciała...
— Nie. Ty jeszcze tego nie rozumiesz...
Zamyśliła się. Poczem naraz rzekła:
— Czarwaka na jutro zwołał zebranie, na którem chce wyłożyć swe ideje. Będzie zapewne spór, gdyż ma on dzielnych przeciwników. Ja sama postanowiłam wystąpić przeciw niemu.
Będę na tem zebraniu — i jeżeli chcesz, pójdziemy razem.
— Bardzom ciekaw tego zebrania. Chętnie pójdę, a zwłaszcza z tobą. Ale dlaczego chcesz wystąpić przeciw niemu?
— Tak potrzeba.
— Sofonisbe! Lenoro!
Naraz Damajanti się rozpłakała. Błagałem ją, by się uspokoiła. Powiedziała mi wreszcie:
— Myślę czasami, że wszystkie istoty na świecie, widzialne i niewidzialne, tęsknią za czemś dalekiem, tajemniczem i niepojętem i może się zdarzyć tak, że właśnie w dwojgu istotach zupełnie sobie obcych — jak my — znajdzie się zaspokojenie tej tęsknoty.
— A więc jednak masz dla mnie trochę przyjaźni, trochę sympatji — to mówiąc, wziąłem ją za obie ręce, a gdy siadła na ławce, objąłem ją w pół; przytuliła się do mnie — i było mi z nią ciepło i dobrze.
— Wiele przyjaźni, wiele sympatji. Wstańmy.
Byłem jej posłuszny. Kazała mi trzymać obie swe ręce na krzyż i tak sarno trzymała moje ręce — i ruszyła ze mną środkiem alejki ogrodowej, licząc: raz, dwa i t. d. do siedmiu. Tak, uczyniwszy wspólnie siedem kroków, zwyczajem indyjskim zawarliśmy związek przyjaźni.
— Posłuchaj mnie teraz. Jestem twoja. Pożegnałam Ardżunę. Ale, gdybyś był odcieleśniony, sprawa byłaby prosta. Bo choć to rzadko się zdarza, jednak u nas czasami ludzie się rozchodzą. Ministerjum miłości nie jest nieomylne. Między mną a Ardżuną nie było tej harmonji, jaka jest konieczną do szczęścia na ziemi. Już oddawna zachodziły między mami starcia, które oziębiły nasze stosunki.
— Gdzież się podziejesz w takim razie? — zapytałem. Bo przecież ja tu jestem obcy; nie mam ani domu, ani pola, ani nic. Nie wiem, czy byłbym tu na co przydatny.
— Nie lękaj się o mnie. Ja mam pewną swoją myśl, która mnie oddawna podtrzymuje, a której nikt nie zna.
— A mnie jej nie powiesz?
— Powiem, kiedy przyjdzie czas odpowiedni.
Była to widać jakaś myśl podniosła, gdyż tak rozświetliła oblicze Damajanti, że ta wyglądała jak święta. O ile to człowiekowi może być dostępne, zdawało mi się, że jestem gdzieś na granicy ziemi i nieba i takiego doznałem wrażenia, jakiego doznać musiał Dante kiedy stanął u wrót Raju i poraz pierwszy ujrzał tam Beatrycze.
A chociaż w nas — słabych synach cielesności — zawsze się mięszają sacra profanis, to jednak Damajanti tak mnie prześwietliła swoją osobą, że wszelkie profanum znikło — i byłem jak rozmodlony wobec jej niewiadomego, ale bez wątpienia podniosłego, marzenia.
Niestety — dowiedziałem się później, co to było! Była to rzecz tak przerażająca (w naszem europejskiem pojęciu), że dotychczas nie mogę o tem wspomnieć bez dreszczu trwogi.
Tymczasowo zastanawiałem się nad tym dziwnym stosunkiem, jaki się zawiązał między mną a tą istotą astralną i nadludzką. Przypominały mi się historje o rusałkach i świteziankach, ale to było zupełnie co innego. Tamto były elementale nieświadome, niższe od człowieka, anima panteistyczna, do cna w żywiołach ziemskich pogrążona. Tu stałem wobec istoty wyższej od siebie, w której był nadmiar duchowości, gdy ja byłem żywiołem i lękałem się, że każdym ruchem mógłbym jej niepokalaną czystość splamić.
Milczeliśmy oboje dłuższy czas. Nakoniec jej powiedziałem tylko te słowa:
— Kocham ciebie!
I nagle Damajanti dziwnie się zmieniła: zdawało mi się, że jakąś bachantkę mam przed sobą, tak błyszczały jej oczy i tak bezczelnie uśmiechały się jej usta.
Potem — nie wiadomo jak — znalazłem się w swoim pokoju — i ona była u mnie.
Upadłem przed nią na kolana i całowałem jej nogi. Podniosła mnie i namiętnie pocałowała w usta. Poczem wyjęła ze swego woreczka wino i nalała kieliszek miary naparstka. Piliśmy na przemiany po parę kropel — i raz jeszcze powtórzyliśmy to samo. Ogień niepojęty rozpalił moją krew: czułem się niby sam bóg Kriszna w Rasawanie. Porwałem Damajanti w objęcia i zacząłem ją całować, całować bez pamięci. Zapach cudnych kwiatów rozpłynął się po powietrzu: był to zapach Damajanti, zapach jej miłości...
Naraz promienie słońca — po przez zieleń drzew ogrodu — wcisnęły się do mego pokoju. Obudziłem się jakby ze snu. Nie było przy mnie nikogo, ale zapach cudowny, ten sam zapach, który oczarował mię we śnie, zapełniał moją izbę.
Rankiem zjawiła się u nas Damajanti. Sam nie wiedziałem, czy mam na nią patrzeć jak zwycięzca-kochanek, czy też jak winowajca, który miał sny bezbożne i sprofanował swe bóstwo. Nie wiedziałem, czy to był sen czy jawa, bo zwłaszcza tu w tym kraju — straciłem miarę granicy między urojeniem a rzeczywistością.
Zauważyłem, że w ciągu dnia żona Wasiszty długie rozmowy prowadziła z Damajanti i chodziła z nią do świątyni Miłości. Co tam robiły — nie wiem; ale spostrzegłem, że Damajanti mię unika. Zbliżyłem się jednak do niej i zapytałem, co to znaczy? Spojrzała na mnie zimno i surowo, jakby była na mnie obrażona:
— Rozchodzę się z moim mężem Ardżuną. Będę mieszkała u pani Gandhari. Tam możesz przyjść i zobaczyć się ze mną. — Bądź na zebraniu Czarwaki: odbywa się ono w jednej sali w okolicy świątyni Mądrości.
Po co Damajanti powtarzała mi wiadomość o swym rozwodzie, nie rozumiem. Mimo to zacząłem teraz snuć Bóg wie jakie marzenia. I swoją drogą nie wiem, dlaczego mnie ta kobieta unika.
Nie mogłem też nie uwzględnić, że realnie czy marzeniowo ciała mi ona parę godzin takiego szczęścia i takiej rozkoszy, jakiej nikt i nigdy dać mi nie byłby w stanie. Ściśle biorąc, mógłbym już umrzeć, jako ten, co kielich życia wypił do dna.
A jednak dzisiaj rano marzyłem, że te czarowne aromatyczne noce powtarzać się będą jeszcze i jeszcze... Tymczasem była to jedna jedyna noc cudu — i miała się już nigdy nie powtórzyć. — Damajanti żywiła jakąś myśl tajemnicząa a tajemnica tu była dla mnie nieprzeniknioną i niedostępną.
Czy ją żona Wasiszty znała, — nie wiem. — Jakem się później przekonał, istotnie o tem nie wiedziała. Damajanti już dawno złożyła przysięgę tajemną w świątyni Słońca — a tutaj kto przysięgę złożył, tego żadna siła od jej spełnienia wyzwolić nie może.
W czasie objadu rozmawiałem z Wasisztą o zebraniu, które zwołał Czarwaka. Wasiszta był jego przeciwnikiem: uważał jego działalność za szkodliwą, ale przyznawał mu wysoką inteligencję i uczciwość nieposzlakowaną.
— A jakże on traktuje swoich przeciwników?
— Również — z najwyższą kurtuazją.
— Czy go nie przekupiły czasem Telury albo Anglicy?
— Co za pomysł! Ma on swoje zasady, do których zapewne doszedł pracą duchową, a że się z nami nie zgadza, to cóż tu mają do roboty Anglicy?
— U nas by go napewno oskarżono o to, iże się zaprzedał jakiejś obcej potencji i tysiąc pięćset innych plotek puszczono by na niego.
— Wyznaję, że nie bardzo to rozumiem, bo to przecież nic a nic nie wyjaśnia prawdy. Trzeba tylko dokładnie poznać jego doktrynę, a wtedy można z nią walczyć i nawet ją obalić.
— Ach, więc wy, chcąc zwalczyć Czarwakę, przedewszystkiem dokładnie zapoznajecie się z jogo nauką?
— A jakże możnaby inaczej?
— To dla ranie nowość prawdziwa! U nas zwykle nawet zwolennicy jakiejś doktryny czy stronnictwa, nie znają dokładnie swego dekalogu — a cóż dopiero, żeby znać i uwzględnić zasady przeciwnika!
— No, więc jakże z nimi walczą?
— Bardzo prosto. Stronnictwo A układa sobie jakieś fantastyczne frazesy o stronnictwie B i zwalcza te fantastyczne, oczywiście bardzo głupie i łatwe do obalenia, frazesy. I podobnie stronnictwo B walczy ze stronnictwem A.
— No, ale przecież jakąś dyskusję prowadzą.
— Niech Bóg broni! Jeżeli np. grupa A urządza wiec, to napewno członkowie grupy B na ten wiec nie przyjdą, a jeżeli przyjdą, to po to, żeby hałasować, gwizdać, przeszkadzać. Panowie A wcale nie chcą dowiedzieć się, co myśli grupa B i naodwrót, Oni z góry mają siebie nawzajem za ojcobójców, trucicieli, zdrajców ojczyzny, bandytów, złodziei i t. d.
— To dziwne! Więc w takim razie nigdy się prawdy nie dowiedzą!
— Ale im wcale o prawdę nie chodzi. Każdy ma swoją bardzo mętnie znaną sobie półprawdę, która jest półfałszem — i broni tego tumanu.
— To jest rzecz niezrozumiała dla mnie — ale i to możliwe. Było i u nas coś podobnego. Stary Wiśwamitra mi opowiadał, że po wygnaniu naszych ciemięzców, kiedy Surjawastu na nowo zdobyła niepodległość — takie same walki były i u nas.
Chociaż Wasiszta wiedział o moich uczuciach dla Damajanti — a lękam się nawet, że zarówno on, jak i sama Damajanti znała mój sen, to jednak nie miał wcale o nią obawy — i spokojnie mówił ze mną o rzeczach postronnych. Tylko żona Wasiszty była w trwodze, że Damajanti, połączywszy się z człowiekiem śmiertelnym, mogłaby spaść do stanu Upiornicy.
Był to bowiem straszny grzech — grzech, podobny do grzechu Adamowego: wygnanie z raju. Nie jest wykluczone, że nasi pierwsi rodzice byli to ludzie astralni i że ich wygnanie z Edenu — to poprostu materjalizacja ich ciał astralnych w grubą powłokę ciała ziemskiego.
A jednak Damajanti nie upadła w ten sposób; nie została wygnana z Edenu; nie przybrała swojej fluidycznej tkanki w ciało materjalne.
Stało się to dzięki tej myśli tajemnej, którą Damajanti ślubowała i która była dla niej ochroną od zguby.
Po obiedzie odwiedziłem panią Gandhari, gdzie widziałem Damajanti. Ucałowaliśmy się raz jeszcze pocałunkiem braterskim — i, choć mi było na duszy tęskno i żałobnie, nie śmiałem już jej narzucać swoich uczuć ani wyznań, gdyż widziałem, że jest przejęta swoją myślą tajemną, zapewne całkowicie z innego świata.
Mieliśmy iść razem na zebranie, zwołane przez — Czarwakę. Zapowiedział też mowę Tankara oraz Ratandżali — dwaj jego przeciwnicy i, jak to mię w ostatniej chwili pouczono, zamierzała również przemawiać Damajanti.
Nie wielkie miałem pojęcie o idejach Czarwaki, ale wobec tego, że bardzo szanowni ludzie występowali przeciwko niemu, byłem niespokojny, że Damajanti, choć obiecywała z nim walczyć, może się skompromitować. Zapytałem — więc ją, czy ma gotowy plan przemówienia.
Wyjaśniła mi rzecz w ten sposób, że pewno strony poglądów Czarwaki rozumie i wybacza, ale gdyby jego zasady zwyciężyły — to byłby upadek Republiki Słonecznej. Rzecz zupełnie naturalna, że w sercach ludzkich budzi się nostalgja za stanom pierwotnym; że bywają tęsknoty za jakąś rozkoszą, właśnie temu stanowi pierwotnemu dostępną, ale że to nie może być rzecz decydująca: że walka z tą pokusą owszem może Słońoogrodzian podnieść na wyższy stopień rozwoju duchowego.
Poszliśmy razem do sali zebrań. Przyłączył się do nas Wasiszta oraz kilka innych, osób. Wiszwamitra przybył również. Sala — w pobliżu ministerjum Mądrości — była dość obszerna i przepełniona publicznością. Było już pod wieczór — i zarówno ulice, jak i sala były oświetlone.
Nie pamiętam, czym wam wspominał o tutejszem oświetleniu. Jest ono również w związku z centralną maszyną maszyn, która stosownie do potrzeby przerabia wszelkie siły jedne na drucie — elektryczność np. na światło i t. d. Na ulicach i gościńcach znajdują się tu słupy, dość wysokie, zakończone kulą przezroczystą; zarówno słupy, jak kule, są z tej samej materji rogowatej, z której tu się wyrabia cegły, wozy i t. d. Owóż kula taka w miarę zapadania zmroku automatycznie stopniowo rozświetla się sama; w miarę świtania — sama stopniowo gaśnie. Żadnej mechaniki do tego celu nie potrzeba, gdyż z maszyny centralnej płynie energja, która sięga najbliższej lampy; ta działa na następną i tak dalej — w całym kraju.
W mieszkaniach prywatnych są również lampki mniejszych rozmiarów, które dają jasność równą sile światła słonecznego. Można powiedzieć, że jest tu wieczny dzień. O ile chcesz mieć ciemność, zamykasz prąd, ku czemu istnieje odpowiedni klucz, i światło gaśnie.
Taka świetlna kula wisiała na suficie sali zebrania, na które weszliśmy.
Wkrótce zadzwoniono i wystąpił Czarwaka, przez pewną grupę obecnych powitany hucznym oklaskiem.
Czarwaka jest doskonałym mówcą, pełnym ironji i ognia. Często wywołuje śmiech śród słuchaczy, czasami wielki entuzjazm. Jest to mężczyzna łat koło czterdziestu, o czarnych włosach i czarnem płomienistem oku. Głos ma mocny i melodyjny, wymowę płynną.
Nie mogę tu powtarzać jego długiej mowy — i tylko w streszczeniu ją podam. Główny zarzut, jaki Czarwaka stawia organizacji Słońcogrodzkiej polega na tem, że jest ona niezgodna z naturą. Świat opiera się ina ewolucji przyrodzonej i człowiek materjalny taki np., jak Telury lub Kalibany z biegiem czasu podniesie się na wyższy stopień rozwoju i sam z siebie wyłoni swego astrala: jest bowiem rzeczą prawdopodobną, że świat materjalmy prędzej czy później przezwycięży sam siebie; wyzwoli się z materji i zmieni się w świat astralny. Ale musi to być wywołane samoistnem działaniem planety, fal kosmicznych, psychoplazmy idącej z nieskończoności, rozwoju kultury wewnętrznej człowieka i t. d., nie może zaś być owocem woli ludzkiej i sztucznych wynalazków. Słońcogrodzianie zadają gwałt naturze: póki jeszcze człowiek jest człowiekiem, wydobywają z niego widmo, nadając mu byt realny, a natomiast w nicość obracając jego ciało. Ciało to staje się widmem szczególnem, gdyż ono nie znika, ale gdzieś krąży w przestrzeni tak, że pewnego dnia, zazwyczaj w chwili śmierci, ukazuje się w całej pełni na nowo. Zdematerjalizowane ciało przestaje być czynnikiem ważkim naszego życia; zmaterjalizowany astral staje się wszystikiem. Powiedzą mi, że ten astral jest istotą wyższą od Człowieka; że ma daleko doskonalsze zmysły, że umie latać po powietrzu, że stanął po nad prawami natury, że opanował konieczność i usunął z życia przypadek, że uzyskał potęgę a pozbawił ją przemocy i t. d. Wszystko to prawda, ale utraciliśmy nader cenne rzeczy, mianowicie natężenie ducha, wysiłek, nieustające poczucie ryzyka i walki o byt, t. j. to wszystko, w czem się rozwija rzeczywista wolność ludzkiej woli. Trudność, niebezpieczeństwo, przeszkody, nagromadzenie przeciwieństw — wszystko to usunięto nam z przed oczu. Mamy nadmiar pewności, nadmiar ułatwień, jesteśmy ciągle pod nazbyt czujną opieką Metafizyki i triumwiratu jego ministrów. Powiadają, że my jesteśmy najbardziej wolni ludzie na świecie: ja zaś twierdzę, że jesteśmy w zupełnej niewoli, gdyż spadliśmy do stanu dzieci, nad któremi nieustannie czuwa niańka. Weźmy np. sprawę zawierania związków miłosnych. Anglicy mają tu wielki wysiłek: robią poszukiwania, próby, łączą się, mylą nieraz, rozchodzą, znajdują piękniejsze oczy, niż te, w które dotychczas spoglądali; słowem poznają szczęście i nieszczęście. U nas wszystkie te przedwstępne działania znikają: u nas ministerjum samo ci wynajduje drugą osobę zgodnie z barwą twojej duszy — i całe szczęście, że psychometrja czasami się myli i z tego wynika pewne urozmaicenie naszego życia. Oto jest mój wniosek, który chcę przedstawić narodowi pod rozwagę: aby na jedno pokolenie przerwać magnetyzowanie młodzieży i pozwolić wszystkim trwać dopóty w ciele materjalnem, dopóki tego zapragną; aby tym jednostkom nieastralnym pozwolone było mieszkać dowoli, gdzie zechcą, nie zaś gromadzić ich w jednej okolicy; aby przeprowadzić rewizję naszej konstytucji i stosownie do nowych potrzeb ją zreformować.
Hucznem brawem została przyjęta mowa Czarwaki, którego ideje widocznie były dość powszechne w tej społeczności, nadmiernie uduchowionej. To zdaje się znaczyły słowa Damajanti: Może tak, a może nie!
Teraz przemówił Tankara.
Uważa on za rzecz naturalną, że człowiek tęskni za swoją przeszłością nie tylko ludzką, ale nawet roślinną czy kamienną. Czy człowiek zwykły wobec zwierzęcia nie jest istotą niższą? Czy nie jest rzeczą korzystną mieć cztery nogi zamiast dwóch, (posiadać ogon, ciało mieć pokryte szerścią? Czy nie jest rzeczą dobrą tkwić korzeniami w ziemi spokojnie i nieruchomo, a pewnie i trwale, jak to jest naturą drzew i roślin? A jednak nikt nie pragnie biegać na czterech nogach, ani wrosnąć w ziemię. Każdy bowiem łatwo zrozumie, że to byłoby cofnięciem się w daleką przeszłość. Ale i człowiek śmiertelny jest istotą nieostateczną na tym świecie: on jest tylko stopniem do rozwoju istoty wyższej, która ma się z niego wyłonić. Może ta istota wyłoni się drogą powolnej wielowiecznej ewolucji, ale jeżeli znaleźliśmy sposób przyspieszenia tego procesu — tośmy uczynili to, co do nas należy. Nie sądzę bynajmniej, aby stan, w którym Surjawastu obecnie się znajduje, był stanem najwyższym, do jakiego dojść może ludzkość. Przeciwnie, my jesteśmy dopiero u początku jakiejś nowej ery — i stanowimy zapowiedź nowego człowieka, którego natury ani istoty bynajmniej się nie domyślamy. Śmiało jednak możemy powiedzieć o sobie, że jesteśmy wyżsi od człowieka pospolitego, zwanego homo sapiens. Na dwóch rzeczach opiera się naszą wyższość: na rozwoju splotu słonecznego do wyżyn świadomości i na znajomości Nirwidjum. Przeniknęliśmy do istoty organizmu ludzkiego i do istoty budowy materji. Rozwijamy w każdej jednostce siłę medjumiczną, którą zaniedbali inni mieszkańcy planety — i na tej podstawie utrwalamy astral. Uzyskaliśmy tą drogą zalety tak cenne, że ich wartość znacznie przewyższa straty poniesione. Czemuż mamy się wyzbywać tej wyższości? Czarwaka żali się głównie na to, że z życia naszego zginęła przypadkowość. Ale im istota jest doskonalsza, tem mniej ulega przypadkowości; tem większa jest matematyczność jego żywota. Zapewne żaden gracz nie przystąpiłby do gry, gdyby bezwzględnie był pewny wygranej: ale czy gra jest konieczną? A jeżeliś wygrał główny los i jeżeli rozbiłeś bank, czy jeszcze będzie cię nęciła gra? My jesteśmy, jako ci, co wygrali główny los. — Zwalczyliśmy walkę o byt, rozwiązaliśmy sprawę socjalną, usunęliśmy z życia wyzysk i pieniądz, podnieśliśmy godność człowieka, stworzyliśmy powszechne braterstwo. Wszystko to jest niemożliwe, o ile natura ludzka pozostaje niezmienioną: aby stworzyć Republikę Słoneczną — trzeba było przedtem wywołać do bytu nowego człowieka. Przeciwny jestem wnioskowi, postawionemu przez Czarwakę. Nie należy wygłaszać takiego prawa, któreby pozwalało każdemu dowoli zostawać w ludzkiej skórze. I bez tego corocznie wielka jest liczba takich, którzy od świętej ceremonji uciekają. Inni za wpływem grzechu, występku, choroby, spadają do stanu upiorów. I nie należy im dawać bezwzględnej aprobaty co do wyboru miejsca zamieszkania. Natomiast chce podać projekt, aby rozróżnić oba typy opornych i aby tę młodzież, która uchodzi od dematerjalizacji, trzymać w jednej miejscowości; tych zaś, którzy spadli do stanu cielesnego z winy własnej — w innej. Młodzież ta nie jest występna, lecz chwilowo znajduje się na błędnej drodze: toż nie jeden do nas sam powraca. Co innego ci którzy skutkiem grzechu upadli: to zaraza, której nic już nie pomoże. Uważajcie, że u nas krowy, owce, psy i i. zwierzęta, żyjąc w atmosferze, przesyconej astralem — ulegają też uduchowieniu wyższemu, niż to się zdarza gdzie indziej: ale ci są oporni na wszystkie wpływy. Należy więc oddzielić jednych od drugich.
Na tem skończył Tankara, i na katedrę wszedł Ratandżali.
Nie zgadzał się zupełnie na tezę Czarwaki.
Człowiek nie tylko ma prawo, ale i obowiązek przyśpieszać dzieło ewolucji. Niema innego znaczenia cała technika Anglików. Służy ona w tym celu, aby ujarzmić siły natury i oddać je w służbę człowieka. Ale Anglicy znają tylko zewnętrzną stronę sił natury — i dla ich opanowania zmuszeni są budować maszyny o konstrukcji bardzo zawikłanej i niebezpieczne dla życia ludzkiego. Jednak wszystkie te siły znajdują się w człowieku — i należy je wyzwolić z organizmu ludzkiego. Takiem wyzwoleniem jest wywołanie astrala: zwulkanizowana istota widmowa człowieka, zawiera w sobie wszystkie te maszyny; które Anglicy robią w celach poszczególnych i w rozmaitym gatunku. Anglicy przy tem nie znają nirwidjum, t. j. nie znają istoty materji i energji: krążą tylko na zewnątrz tej tajemnicy. Gdyby tę rzecz poznali, zastosowali by ją na pewno u siebie. Tu chcę poruszyć kwestję, którą już od czasu do czasu poruszano. Dla czego Słońcogrodzianie tak zazdrośnie ukrywają swoje tajemnice i nie chcą ich udzielić innym narodom? Uważają oni, że wszystko, co dotychczas w tym kierunku uczyniono — jest próbą i że nie wolno im jeszcze swoich prawd rozszerzać po świecie. Zdaje mi się jednak, że byłby już czas wyjść z tego zamknięcia: przedewszystkiem należałoby drogą podboju czy jakąkolwiek inną opanować całą wyspę i naszą organizację jej narzucić. U nas jest niechęć przeciw ludziom, mającym odmienną barwę skóry i odmienny zapach. Jest to jednak tylko rzecz zewnętrzna. Miałem okazję magnetyzować niejednego Telura i niejednego Kalibana. Tak samo, jak my, posiadają oni siły medjumiczne, a zjawy astralne, jakie się w ich obecności wyłaniają — są również białe, jak nasze zjawy. O ileby je później utrwalić ogniem i kąpielą — nie różniłyby się niczem od nas. Istnieje u nas niechęć do podbojów, ale trzeba będzie tę niechęć przezwyciężyć, gdyż nie tylko naszą wyspę, ale całą ziemię musimy opanować. O ile bowiem można tę rzecz sformułować, cała ewolucja świata idzie w tym kierunku, aby glob materjalny zmienić na glob astralny. Bo jak każda osoba ludzka, tak cała planeta posiada swego astrala — i na tem polega stopniowe uduchowienie bytu na świecie. Materja po to istnieje, aby stać się duchem. I nietylko ziemia, ale być może inne planety ulec muszą przemianie, jaką myśmy tu rozpoczęli na Taprobanie. Nie dostaną się tam ludzie ani balonem, ani aeroplanem, ale my moglibyśmy się tam dostać, choć nie jest wykluczone, że już i tam są duchy, co znają nasze tajemnice. Uważajcie, że my, wprowadzając nasze astrale w stosunki ludzkie, podnosimy, co prawda, te stosunki na wyższą płaszczyznę, ale narzucamy swoim widmom interesa, uczucia, namiętności i pragnienia ludzkie. Są to ludzie, zapewne doskonalsi, ale zawsze jeszcze ludzie. Rzeczą przyszłości, rzeczą wyższego uduchowienia będzie zastralizować i zeteryzować wszystko: całą naturę, a z nią i społeczeństwo — podnieść na wyższy stopień ewolucji. — A zatem, wbrew Czarwace, nie tylko nie żądam ograniczenia naszego systemu w naszym kraju, ale przeciwnie, żądam jego rozszerzenia naprzód na całą wyspę, a dalej na całą planetę.
Czarwaka jeszcze odpowiadał obu mówcom i ci znów mu replikowali, ale nic już nowego w ich słowach nie słyszałem. Od czasu do czasu to jeden, to drugi dostawał oklaski, ale w każdym razie nie wymyślali sobie od złodziei, bandytów i t. d., ani też nie bili się po twarzach, ani nie wyrywali sobie czupryn. — Publiczność nie gwizdała, nie krzyczała, nie wyła: owszem w skupieniu słuchano każdego z mówców po kolei.
Ostatnia mówiła Damajanti. Jej postać szlachetna i piękna narzuciła słuchaczom oczekiwanie milczące i pełne ciekawości. Wszystkie oczy były w nią wpatrzone.
— Chcę tu mówić przeciw zasadom Czarwaki. Zapewne, jak w każdem twierdzeniu, są i w jego słowach ziarna prawdy. Ale na czem polega ta prawda? Człowiek jest istotą słabą — i łatwo ulega obłędom i pokusom: lecz ani te pokusy, ani te obłędy nie są rzeczą istotną: są to przypadkowe nawroty ku zamarłej przeszłości. Czarwaka chce właśnie tym obłędom nadać stanowisko kierownicze. Ale jeżeli to pożądania z niższego okresu bytu jeszcze się czasami u nas odzywają, to znaczy tylko, że reforma, którą zaprowadzili u nas nasi ojcowie — jest jeszcze niezbyt ugruntowana w naszych duszach i musimy ją wzmocnić. Taki ferment, jaki tu wywołać pragnie Czarwaka, powtarza się u nas od czasu do czasu, co jedno pokolenie, mniej więcej trzykrotnie w ciągu stulecia, t. j. co trzydzieści trzy lata i cztery miesiące. Dla tego to ojcowie nasi postanowili, aby trzykrotnie w ciągu stulecia jeden człowiek dobrowolną ofiarą życia ostatniego odkupił grzechy i błędy swego pokolenia. Zazwyczaj sam naczelnik Słońce składa siebie na ofiarę, ale jeżeli się zjawi kto, co gotów sam zamiast niego zginąć na stosie — Słońce nie może mu przeszkodzić, nie może jego ślubom zadać kłamu i musi przystać na tę zamianę. Jutro właśnie jest dzień ofiary. Widziałam naczelnika i przedstawiłam mu swoją niezłomną wolę, że ja, Damajanti, dawno już ślub uczyniłam i przysięgłam zamiast niego ofiarować się bogom! A niech moja ofiara nie będzie bezpłodna!
— Cześć Damajanti, cześć! — wołała cała sala, ja zaś aż skamieniałem z podziwu i przestrachu.
Istotnie Campanella mówi, że od czasu do czasu Słońcogrodzianie składają bogom ofiarę; jednakże nie biorą w tym celu zwierząt, gdyż byłaby to ofiara niedobrowolna. Esencją zaś ofiary jest wolność: kandydat sam się przedstawia; najczęściej czyni to sam Metafizyka. Nie przypuszczałem, aby ten obyczaj się zachował. A jednak dla tradycji czy dla jakiej mistyki obyczaj trwa — i oto Damajanti, opętana jakąś myślą natrętną, zapragnęła tego uroczystego samobójstwa.
Byłem prawie jak obłąkany. Co robić, aby tę kobietę powstrzymać od szaleństwa? Odprowadziłem ją do domu Wiswamitry, zresztą z całym tłumem publiczności, która była wysoce przejęta postanowieniem Damajanti — i żywe okrzyki na jej cześć wygłaszała. Damajanti im podziękowała i prosiła, aby w spokoju się rozeszli.
Natychmiast jej posłuchano. Znaleźliśmy się sami, blizcy, Wiswamitra z żoną, Wasiszta z żoną oraz ja i Damajanti. — Zasiedliśmy w ogrodzie i rozważaliśmy postanowienie tej kobiety.
Nikt zresztą nie był tem tak poruszony, jak ja. I Wiswamitra, i Wasiszta bardzo spokojnie, a nawet z pewnym cichym entuzjazmem traktowali zamierzoną ofiarę. Trzeba zaznaczyć, że obecny naczelnik państwa Narajama był bardzo kochany i uchodził za jakąś wyższą istotę: on to miał rzeczywiście zamiar złożyć, ze siebie ofiarę Bogu, ale błaganie i wola Damajanti i jej jakaś opętańcza a niepokonana żądza samopoświęcenia były tak potężnym czynnikiem, że Narajana musiał jej ustąpić.
Czyżby mnie ustąpiła? Ani mowy o tem.
— Posłuchaj, Damajanti — mówiłem błagalnie. — Rozkaż, a natychmiast poddam się obrzędowi dematerjalizacji. Będę twym niewolnikiem, tylko nie odchodź z tego świata. Zostań tu na ziemi.
— Widzę, że słabą jest twoja wiara w nieśmiertelność ducha. Mylisz się; gdybyś się odcieleśnił i stał się jako jeden z nas, tobyś mnie lepiej rozumiał i nie odwodził byś od przysięgi, którą uczyniłam. Wiedziałbyś, że będę żyć dalej, choć może na innej płaszczyźnie i że prędzej czy później zobaczymy się ze sobą. Traktujesz te rzeczy jak człowiek. Patrz, jak spokojni są ci wszyscy, którzy są tu ze mną.
— Nie rozumiem istotnie, jakie znaczenie może mieć dla tej sprawy nieokreślonej — ofiara twego młodego życia. Rozumiem, jeżeli ktoś umiera dla ukochanych, dla ojczyzny, dla jakiejś sprawy, o którą toczy się walka; jeżeli kto ginie za wydziedziczonych, uciśnionych, wyklętych... Ale za co ty giniesz?
— Nie ginę. Nie umieram. Żyć będę, ofiarę składam, aby dać świadectwo prawdzie, nie żadnej poszczególnej, nie żadnej określonej, ale samej istocie rzeczy, jej nirwidjalnej esencji. Ty może tego nie rozumiesz, bo wy zatraciliście poczucie ofiary dla celów nadrzeczowych i pozaświatowych (chciała pewnie rzec: transcendentalnych). Nie było sposobu, musiałem zrezygnować.
Smutny poszedłem do domu. Jeżeli ona zginie, cóż ja tu miałbym do roboty? Jaknajprędzej chciałem uciec z tej wyspy. Nie wiedziałem czy jutro iść na to straszne widowisko, czy raczej oczy zamknąć, aby go nie oglądać. Ale właśnie Wasiszta moje myśli przeniknął i rzecze mi:
— Damajanti cię prosi, abyś koniecznie był jutro na uroczystości. Naprzód będziemy w świątyni słońca, a stamtąd wielką procesją udamy się na pole Marsowe, gdzie Damajanti wstąpi na stos.
Jak przez mgłę przypomina mi się to wszystko. Gdyż byłem pół nieprzytomny i wtedy, kiedym szedł do świątyni — i wtedy, kiedym stał na polu ofiary! Wczesnym rankiem udaliśmy się na Forum miejskie, gdzie centralny punkt zajmowała świątynia Słońca. Ze wszech stron gromadzili się ludzie, starsi i młodsi, mężczyźni i kobiety. Przed świątynią na niewielkim placu stał Ardżuna i kilku jego.pomocników i ostatniem dotknięciem gładzili posąg, którego pierwsze chwile narodzin widziałem w pracowni. Teraz ustawiano go przed świątynią; była to doskonała rzeźba w stylu indyjskim, wyobrażająca Jedność boską w jej trzech atrybutach głównych, które fu kierowały troistą falą życia. Wobec sprawy Damajanti sprawa nowego pomnika minęła bez wrażenia.
Ardżuna bardzo życzliwie powitał Damajanti, która go pocałowała w czoło i serdecznie rękę mu uścisnęła; było to uroczyste pożegnanie dawnej kochanki, która odchodzi w wieczność.
Weszliśmy do świątyni, do głównej halli, gdzie we wielkim ołtarzu stał posąg Słońca. Był to, szczęśliwym trafem, posąg roboty greckiej, wspaniały Helios-Apollon, który szczególną drogą dostał się do Surjawastu i był bardzo starożytny, gdyż pochodził z czasów, gdy Seleukidzi panowali nad częścią Indji północnych. Król Demetrjos miał na dworze swoim rzeźbiarzy Greków, którzy dla niego robili posągi bogów helleńskich, a dla Czandragupty posągi Buddhy. Owóż jeden z tych posągów greckich poprzez Czandraguptę (u Greków zwanego Sandrakottos) dostał się na dwór jednego z dawnych królów Taprobany i przetrwał liczne stulecia aż po dzień dzisiejszy; mimo tylu wieków był nieskalanie biały i promieniał jak dzień. Stał też w świątyni Słońca — jako wcielenie po pierwsze światła w świecie materjalnym (czyli słońca) i światła w świecie duchowym (czyli metafizyki).
Na jednej ze ścian bocznych widziałem trzy wielkie plansze, na których wymalowane były dwa koła, jedno niebieskie, drugie czerwone — w różnym układzie. Na pierwszym rysunku koło czerwono i koło niebieskie — mając centra na jednej linji — były wyosobnione i tylko w jednym punkcie się stykały. Na drugim koło czerwone i niebieskie były ze sobą połączone w jedność, a kolory były tak kunsztownie ułożone, że jeżeliś spoglądał z jednego punktu, koło wydawało się wyłącznie niebieskie, z drugiego wyłącznie czerwone. Na trzecim rysunku koła zachodziły na siebie, ale częściowo były samoistne: obwód czerwonego koła przechodził przez centrum niebieskiego, otwór koła niebieskiego przechodził przez centrum czerwonego.
Gdym pytał Wiswamitrę, co znaczą te symbole, odpowiedział mi, że są to trzy główne i zasadnicze systematy filozoficzne. Pierwszy uważa, że myśl i byt, duch i materja, Bóg i świat — stanowią dwie potęgi odrębne, w jednym tylko stykające się punkcie; drugi — że one są bezwzględną tożsamością; trzeci — że są częściowo tożsamością, częściowo zaś fenomenem odrębnym.
Wiele jeszcze było w tej świątyni tablic tego rodzaju, ale tak mnie przejmowała troska o Damajanti, tak serce moje było przepełnione cierpieniem, że nie mogłem na to wszystko zwracać uwagi. Nic mnie nie obchodziła wspaniałość kolumn wewnątrz świątyni ani barwne ornamenta na ścianach, ani liczne posągi, mające wyobrażać już to planety, już zodjak, już to różne postacie widzialnego słońca: w jedno się tylko patrzyłem, — w Damajanti. Ona stała już przy posągu Heliosa, a koło niej ukazał się wspaniały starzec w stroju czarno-złotym; długa biała broda spływała mu na piersi, w ręku zaś miał rodzaj laski czy też buławy. Zabrzmiała muzyka uroczysta, a przez okno spływało światło słoneczne, załamując się w rozmaite barwy po przez szyby kolorowe. Kiedy muzyka ucichła, Narajana przemówił:
— Ażeby zmniejszyć sumę cierpienia na ziemi — zmartwychwstała Rzeczpospolita Słoneczna. Nie mówię, aby cierpienie unicestwić, gdyż cierpienie jest to droga, co prowadzi człowieka ku wyższości, ale człowiek na ziemi cierpi zbyt wiele. Nadmiar cierpień jednakże ma główne źródło w ludzkim egoizmie. Trzeba więc zwalczyć egoizm, aby tylko te cierpienia pozostały, które są ponad i poza egoizmem. Ojcowie nasi — twórcy tej Republiki Słonecznej — wielkim wysiłkiem woli magnetycznej i myśli analitycznej stworzyli i wyższy rodzaj człowieka, wyzwolonego z cielesności i egoizmu, ale jeszcze nie najwyższy. Posunęliśmy się o jeden stopień wzwyż nad człowieka zwykłego. Ale musimy posunąć się wyżej.
Są między nami istoty, które do tego jeszcze wyższego człowieka prowadzą. Ojcowie nasi uważali za drogę do stworzenia tego wyższego człowieka — ofiarę. Zazwyczaj ofiarą trzy razy w ciągu stulecia bywał ten, którego nazywano Słońcem. Gotowałem się więc dziś na ten święty obrząd, gdy oto zjawiła się u mnie niewiasta doskonała, której woli niezłomnej musiałem ustąpić. Ona chce się oddać bogom na ofiarę — ona chce swoją śmiercią dać świadectwo prawdzie, chce swoim czynem rozpocząć nowy okres naszej tęsknoty ku doskonałości. Jakkolwiek wolałbym, aby mnie raczej przypadł ten zaszczyt ofiary, nie wolno mi odmówić świętemu wezwaniu, które bogowie jej podsunęli. Idź więc, wybranko — i wyzwól swą istność z ostatnich obsłon cielesnych, bo choć nasze ciało wiotkie jest jako sen i marzenie, ale jeszcze jest ciałem i więzieniem ducha. Niechaj twój duch, rozbłękitniony odcieleśnieniem ostatecznem, płynie w wyżyny ku nieznanej górnej planecie, która będzie godna twej osoby! Żegnaj i bądź błogosławiona!
To mówiąc, ozdobił jej głowę wieńcem z róż i lilji — i nanowo zabrzmiał hymn uroczysty.
Ten hymn był hasłem wyjścia ze świątyni. Obecni rozdzielili się na dwie fale, aby zrobić przejście Damajanti i Narajanie oraz ich orszakowi tak, jak u nas robi się przejście nowozaślubionej parze. Damajanti istotnie wyglądała na istotę szczęśliwą, która od ołtarza ślubnego odchodzi. Była w niej szczególna moc i majestat, spokój uśmiechnięty i zapatrzenie w tajemnicze zaświaty.
Całowali ją pożegnalnie Wiśwamitra, Wasiszta, ich żony, Ardżuma. Ja słaniałem się bezsilny — chciałem powstrzymać ofiarę — chciałem zacząć bluźnić i szydzić z tego szalonego obrzędu, ale kiedym spojrzał na ten tłum, w jakiemś nadiprzyrodzonem upojeniu pogrążony — zamilkłem naraz i sam uległem temu nastrojowi.
Damajanti raz jeszcze mnie pocałowała i rzekła mi:
— Nie płacz, po mnie. Jeszcze się zobaczymy.
Na chwilę mię to uspokoiło, ale zbyt silna była moja niewiara, aby to uspokojenie trwać mogło dłużej.
Tłum szedł ulicami, powoli stąpając za dwojgiem głównych osób tej Uroczystości, t. j. Narajaną i Damajanti. Koło Narajany byli trzej triumviri — ministrowie — oraz ważniejsi przedstawiciele ich magistratur; koło Damajanti było dwadzieścia cztery najprzedniejszych niewiast z Surjawastu — w sukniach czerwonych jak ogień. Tuż za nimi szła najbliższa rodzina ofiarnicy i między nimi ja polnieprzytomny. A za nimi tłum olbrzymi, prawie dwadzieścia tysięcy ludzi liczący. Szli i naprzemian to jedna — to druga grupa śpiewała pieśni odpowiednie z towarzyszeniem instrumentów muzycznych.
Blisko godzinę trwała droga, którą niegdyś przeleciałem w siedem minut. Byliśmy na polu Marsowem. Na środku pola stał dość wysoki stos z drzewa sandałowego, mający u boku rodzaj schodków. Tylko Narajana i Damająnti weszli na środek placu, gdzie koło stosu stało kilku ludzi, widocznie mających służbę przy tym obrzędzie. Była tam nadto w pobliżu grupa muzykantów i śpiewaków. I rodzina również została dopuszczoną do środka równiny, abyśmy mogli się z nią pożegnać.
Koło stosu było małe ognisko, a przy niem kilka pochodni. Znów dał się słyszeć śpiew i muzyka. Damajanti wzięła w rękę jedną z pochodni i podpaliła stos z jednej strony, a potem z drugiej. Poczem, uśmiechnięta i uszczęśliwiona — po schodkach wstąpiła na stos — i pocałunki nam posyłała ostatnie — pożegnalne. Oliwą przesycone drzewo sandałowe zaczęło płonąć żywo i gwałtownie, złotym płomieniem, który w blasku południa przechodził w odcień błękitno-różowy. Ofiara usiłowała stać na tej ruchomej płaszczyźnie, ale zwolna traciła równowagę. Jeszcze się uśmiechała — jeszcze posyłała nam pocałunki, i zawołała:
— Żegnajcie! Nowe rozpoczynam życie!
Płomienie ją ogarnęły w całości: runęła na czerwone od ognia polana — chwilowo jeszcze nogi jej drgały, ale w końcu leżała bezwładna i nieruchoma. I oto zdumienie moje przerosło wszystko, com widział dotychczas, choć mię i o tem uprzedzano. Ciało, które się tu paliło — nie był to bynajmniej astral nadmaterjalny, ale zwyczajne ciało ludzkie, którego atomy gdzieś bujały w przestrzeni i w momencie, gdy astral wyzwolił się z więzów ziemi, ciało to raptownie znalazło się na swojem miejscu.
Oczy moje były bielmem materji zakryte i nie mogę stwierdzić, czy prawdą jest, co mi w pewnej chwili powiedziała Sakuntala, wskazując jakiś punkt na powietrzu.
— Patrz, oto dusza Damajanti leci w wyżyny! Widzisz ten błękitny obłok? To ona.
Wszyscy go widzieli tutaj — wszyscy wołali:
— Pozdrowiona bądź, Damajanti!
Ja nie widziałem nic — i przypuszczałem poprostu, że cała ta gromada ludzi ulega złudzeniu. A jednak zbyt wielka powaga była w ich słowach i nie wolno mi traktować jej fałszywie. Widać mają oni inne oczy.
Kiedy zwłoki spłonęły na popiół, odpowiedni urzędnicy zebrali popiół w urnę — i oddali ją rodzinie.
Jednakże Narajana uznał za właściwe nie chować ofiarnicy na cmentarzu powszechnym, ale urnę z jej popiołami umieścić w świątyni Słońca.
Uważał bowiem jej czyn za zjawisko przełomowe w historji Surjawastu: jej dobrowolne męczeństwo podnosiło duchowość ludu Słonecznego o jeden stopień wyżej.
Było to dnia 12 września 1918 roku.
Nie sądźcie, że tylko my tu na miejscu widzieliśmy tę wielką uroczystość. Wieść o tej ofierze rozeszła się w jednej chwili po całym kraju, telepatycznie rozpowszechniona przez specjalnych heroldów — i również wszyscy, choć na różnych końcach republiki zamieszkali, całą tę uroczystość widzieli naocznie. Nie widzieli jej tylko zaprzańcy z doliny Gór Zielonych, ale wieść o tem doszła ich w jakiś czas później — i liczna młodzież, która dotąd żyła tam oderwana od praw miejscowych — zjawiła się nagle w stolicy, prosząc, aby ich dopuszczono do ceremonji odcielośnienia.
Jednakże dla mnie — pobyt na tej wyspie utracił wszelki powab. O tem tylko marzyłem, aby Surjawastu pożegnać i udać się gdziebądź, choćby do Kalibanów.
Próżno mię nęcił Wasiszta, chcąc mi pokazać tutejsze szkoły, wytwórnie różnych objektów potrzebnych do życia, gospodarstwo rolne, hodowlę bydła i t. d. — Wiedziałem o tem pokrótce, ale już nie byłem tego ciekawy: i choć niejedno jeszcze wiem, nie będę wam o tem mówił. Przyszło mi do głowy, że często najidealniejsze zasady łączą się ze szczególnem okrucieństwem w czynie. Jakże można w tym świecie istot uduchowionych — uwieczniać tradycję tak barbarzyńskiej ofiary? Nie — nie mogłem tu dłużej pozostać.
Noc miałem niespokojną — ukazała mi się w sennem widzeniu Lenora, jakby żegnając mię na wieki.
Prosiłem nazajutrz Wasisztę, aby mię przewiózł przez Kallibanję do jakiego portu. Muszę tu bowiem zaznaczyć, że ponieważ Słońcogród żadnego handlu nie prowadzi, gdyż sam sobie doskonale wystarcza, przeto nie ma zupełnie floty ani przystani. Wasiszta się zgodził na moje prośby — a mnie już roił się powrót do Europy — poszukiwanie Mirandy — i nowe z nią seanse. Przyszło mi nawet do głowy, czyby nie dało się wykąpać zjawę fluidyczną Mirandy (t. j. Lenorę) w Nirwidjum płynmem; o ogniu już nie marzyłem. Wasiszta nie uważał tych życzeń za niemożliwe; owszem, bardzo gorliwie zajął się tą sprawą: dostarczył mi parę butelek Nirwidjum, zaznaczając, że jedna szklanka wlania do zwykłej wanny z wodą bardzo gorącą poniekąd zastępuje ogień; analogiczna kąpiel zimna — służyć może do zahartowania widma.
Nadto dał mi puszkę pastylek żywnościowych, flaszkę wina djamentowego, różne klejnoty, materje odzieżowe i t. d. — i nawet miecz nirwidjalny. Wszystko to pomieściłem w bardzo poręcznej skrzynce z drzewa cedrowego, nader lekkiej; był to rodzaj sak-wojażu. Rzecz prosta, że traktowałem te zbiory, jako skarb wyższy nad wszelką cenę i że ich pilnowałem jak oka w głowie.
Pożegnałem przyjaciół, których tu poznałem: rodzinę Wasiszty i Wiswamitry, Ardżunę i kilka innych osób — i samochodem wyruszyłem w drogę. Wasiszta był moim przewodnikiem, a w powietrzu czterech młodych ludzi towarzyszyło nam z oddali, na wypadek, gdyby w Kalibanji zdarzyła się nam jaka przykrość.
Spłynąwszy na dół z wyżyny, ma której leżała stolica wyspy, jechaliśmy dolinami hal sąsiednich — i widzieliśmy po drodze gęste lasy oraz uprawne pola ryżu i pszenicy. — Były też obszerne i bujne pastwiska, na których pasły się liczne stada krów i owiec. Jechaliśmy bardzo prędko i nie mogłem się im dobrze przyjrzeć; ale przedtem już nieraz miałem sposobność obserwować szczególne zachowanie się zwierząt, ich ruchy jakby pełne świadomości i rozumu; widziałem jak gromadziły się po kilka lub kilkanaście sztuk, rzekłbyś, wygłaszały coś miarowo, lub rozmawiały ze sobą i t. d. Również dziwne było postępowanie psów, których tu koło owiec i bydła krążyło wiele: było w nich jakieś prześwietlenie i powaga nadzwierzęca. Jest rzeczą prawdopodobną, że zwierzęta, żyjąc tu w atmosferze przesyconej duchowością, same się poniekąd uczłowieczyły.
Przyszło mi do głowy, że możnaby ten sam eksperyment, jaki robiłem z Mirandą, zrobić ze zwierzęciem: psem czy owcą. Wiem, że takie próby były robione w Szwajcarji. Zwierzęta również wykazywały astral zaczątkowy. Nigdy jednak taka zjawa nie została doprowadzona do końca i oczywiście nie została utrwalona. Wiem tylko, że widma psów — nie są białe, ale barwne. Jaką jednak mają postać: zwierzęcą czy też ludzką? oto zagadka. Czy pod postacią zwierząt nie kryją się jakieś duchy ludzkie niższej kategorji? dusze niedorozwinięte, grzeszne, wykoślawione? które w swej wędrówce pośmiertnej za wpływem karmy spadły do stanu zwierząt? Postanowiłem sobie zająć się tą sprawą w przyszłości.
Owe susznie, o których wspomniałem, były tu wszędzie, a jak mi rzecz wyjaśnił Wasiszta — w każdej z nich mieściła się mała maszyna nirwidjalna, złączona z główną i kierowała energją wszystkich zjawisk, które były w jej służbie. Niekiedy trafiały się susznie znacznie większe — takie niemal jak w stolicy. Jakkolwiek byłem mocno zgnębiony — to jednak na życzenie Wasiszty — zatrzymałem się w jednym miejscu, aby taką wytwórnię zobaczyć.
Była to cegielnia: kilku techników, zajętych przy tej fabryce, powitało nas i wprowadzono mię do środka. Był to mianowicie dość obszerny budynek, w którego podziemiach znajdowała się owa maszyna nirwidjalna, osłonięta jednakże całym szeregiem osłon z tegoż rogowego materjału, z którego tu różne rzeczy wyrabiano. Z podziemia wychodził wielki lej, którego część górna tylko była widoczna. Podłoga była ruchoma tak, że w pewnej — określonej chwili przesuwała się, wnosząc materiał wytworzony do drugiej kamery. Kilku Słońcogrodzian — siedziało w podziemiach i poruszało korbą, jak się domyślałem z regularnego — odgłosu, który mię dochodził. Jednocześnie dach budynku szeroko odsłonięto i wkrótce z owego leja zaczęła wychodzić blado-żółta para, od czasu do czasu szycząc już to słabiej już mocniej — i ciemniała po woli, przechodząc w barwę chamois. Powietrze na około leja również ciemniało — i, rzekłbyś zlewało się z tą parą, a po kwadransie mięszanina pary powietrznej i nirwidjalnej zaczynała gęstnieć — i, po prostu mówiąc, z podziwu gębę otworzyłem: ta gęstniejąca masa, która powstała z niczego, opadała na podłogę — i, jak z boku na podwyższeniu stojąc, mogłem zauważyć, układała się w pewien kształt geometryczny, zgodnie z formą tej części podłogi, która stanowiła receptaculum wyrobionej materji. Była to masa typu galarety: w ciągu jakiej godziny — przepełniła ona cała przestrzeń owej podłogi ruchomej. W danej chwili ruch maszyny się zatrzymał; ściana boczna halli, w której byliśmy, podniosła się do góry — i podłoga przesunęła się do drugiej kamery. Tu pomieszczony był, w powietrzu zwisły, szereg długich ostrych rozcinaków, które naraz opadłe na tę masę i pocięły ją na szereg równoległych sześcianów nierównobocznych; podobne noże boczne rozcięły tę masę w poprzek. Były to cegły. Wówczas maszyna podziemna zaczęła działać znowu: pod podłogą znajdował się połączony z nią rodzaj kaloryfera, który te cegły momentalnie doprowadzał do wysokiej temperatury, suszył i nadawał im trwałość niewzruszoną. Podłoga przesuwała się poza budynek na otwarte pola: tu oblewano cegły wodą lodowatą za pomocą jakby sikawek. Na małych wózkach przewożono je na pole obok budynku: był to magazyn cegieł, których tu miałeś miljony. Gdy podłoga była opróżniona, wracała na swoje miejsce, a tymczasem z drugiej strony tegoż budynku wysuwała sic inna podłoga z nowym zapasem materji budowlanej.
Jakkolwiek wszystkie dalsze stadja tej roboty dawały się jasno tłumaczyć, to jednak tajemnicą pozostanie dla mnie nazawsze początek tworzenia się tej materji. Byłem świadkiem tego cudu, ale nie jestem w stanie oznaczyć momentu, w którym nicość zmieniła się w ciało realne. Nicość — mówię — nie zaś powietrze, gdyż, jak mi to wyjaśnił jeden z techników — maszyna tworzy naprzód Nirwidjum t. j. rozkłada materję (powietrze) na jej atomy czyli punkty geometryczne (inaczej mówiąc — nulla), a potem nadaje im formę dowolną. Każda z maszyn działa na wszystkie sposoby i może wszystko wytwarzać; zależy to od węgielnicy, która w ten lub inny sposób nastawia oddech maszyny. Zwykle jednak każda maszyna się specjalizuje tak lub inaczej: tu gdzie byłem wyrabiano wyłącznie cegły.
Póki miałem przed sobą to dziwne widowisko, byłem wielce niem zaabsorbowany. Z chwilą jednak kiedy musiałem pożegnać tę miejscowość i kiedy siadłem do wózka, z powrotem: — na nowo ogarnęła mię melancholja.
Zabawiłem tu blisko trzy godziny i kiedyśmy znowu ruszyli w drogę — już zaczynał się zmierzch. Krajobraz był przez dłuższy czas jednostajny: pola i lasy, gdy naraz znalazłem się w prześlicznym parku, pełnym najrozmaitszych barwnych drzew, kwietników wonnych i kolorowych, sadzawek srebrnych. Światełka płonęły między drzewami, a dokoła widziałeś altany bluszczem i winem obrośnięte i śliczne pałacyki. Dokoła słychać było wzruszającą muzykę i śpiewy rozdzwonione młodemi głosami. Widziałem też mnóstwo młodych parek: chłopcy i dziewczęta krążyli tu po ogrodzie — a tak pięknie wyglądali, tak w ich postaci była widoczna miłość życia i rozpęd życiowy, tak tu wszystko dyszało radością, szczęściem, nadzieją, żem zaczął wzdychać, jak człowiek, który zobaczył Eden i wie, że już do niego nie wejdzie. Istotnie ogród ten wydawał mi się Edenem. Wasiszta, jakby przeczuwał moją ciekawość, powiedział mi:
— To jest Radżiwa. Tu młodzież nasza po wulkanizacji przebywa koło roku: każdy ze swoją kochanką. Życie zaś tak tu jest urządzone, że ci młodzi ludzie żadnej troski nie mają — i mogą się w pełni i bezwzględnie oddać jednej tylko sprawie t. j. miłości. Patrz — ten większy budynek tam, nieco w głębi ogrodu: świetny jak pałac bogów. To świątynia miłości! Tu odprawiają się nabożeństwa, które celebrują mistrze kapłani i mistrzynie kapłanki, najbardziej wtajemniczeni w arkana miłości. Oni tym młodzieńcom i pannom — opowiadają misterja tej sprawy, która u nas uchodzi za jedną z najważniejszych i najpoważniejszych w życiu.
Pięknie by to było mieć dwadzieścia lat i żyć z jedną istotą umiłowaną w zaczarowanych ogrodach Radżiwa! Ale młodość nie powraca.
Jechaliśmy dalej — i zbliżaliśmy się do granicy. Postanowiliśmy nocować w jej pobliżu: zatrzymaliśmy się pod gołem niebem kolo lasu figowego i ułożyliśmy się do snu na ziemi: trawa była świeżo skoszona i spaliśmy w odurzającym zapachu siana i kwiatów polnych.
O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Spływaliśmy wózkiem coraz bardziej na równinę aż dotarliśmy do płaszczyzny mało co wyższej nad poziom morza a wcale gładkiej. Odgłos trąb dał nam znać, żeśmy dojechali do granicy Republiki Słonecznej. Wasiszta mi powiedział:
— Jeżeli chcesz, możesz pojechać koleją żelazną, gdyż Anglicy zbudowali tu linję aż do portu Lokombo. Ale, że tu ludność jest dzika, więc możesz być jako obcy, narażony na przykrości. Radziłbym ci więc, abyś lepiej ze mną pojechał: gdyż w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa — ja i nasi czterej żołnierze przyjdziemy ci z odsieczą. Dowieziemy cię do samej przystani i dowiemy się, kiedy zawinie tam jaki okręt angielski.
Posłuchałem ich rady i przejechałem kraj wózkiem wraz z nimi: był to istotnie, kraj półdziki, pozbawiony gościńców, zrzadka jeno przepleciony uprawnemi polami. Ludność czarniawej cery, prawie naga, krążyła po drogach i lasach, oddana głównie polowaniu i hodowli bydła. Chaty miała nędzne, lepianki budowy okrągłej, poczerniałe od dymu. Od czasu do czasu spotykałeś wspaniałe pałace, widocznie budowane przez architektów europejskich, dokoła nich piękne parki, a tuż obok błoto, brud, gnojowiska. Były to rzeczywiście dworce tutejszych bogaczów, koło których, gnieździła się ostatnia nędza. Taki tu był świat: niewola, łzy, rozpacz, głód, żebractwo, obok najwytworniejszych zbytków i rozkoszy. Uważałbym za rzecz zupełnie sprawiedliwą, gdyby Słońcogrodzianie tę barbarję podbili i tych dzikusów podnieśli choć na taki poziom, jaki w Surjawastu osiągnęły psy i krowy.
Zachowanie się czarnych w stosunku do nas — było niezbyt przyjazne, ale dość pokorne, gdyż pamiętali wciąż, jak ich nasza armja niedawno doprowadziła do zagłady — a wielu jeszcze dotychczas leży we śnie bezczynnym.
Anglicy tu przyjeżdżają kupować korzenie, jak pieprz, cynamon, muszkat, imbier, a również perły, które łowią mieszkańcy nadbrzeżni. Dla tego pobudowali koleje i nieraz do Lokombo docierają.
Był tu właśnie statek, jadący do Suezu. Nie była to droga b. bezpieczna, ale jak najprędzej chciałem dopłynąć możliwie blizko Europy. Rozmówiłem się z kapitanem Leukoteii w braku pieniędzy zapłaciłem mu łańcuchem złotym, który otrzymałem od Wasiszty.
Okręt odpływał jutro rano o świcie. Dziękowałem swemu gospodarzowi za gościnę i czterem żołnierzom za gotowość pomocy. Wziąłem swoją cenną skrzynkę i wniosłem ją na okręt, gdzie prosiłem o pomieszczenie w bagażach za pokwitowaniem. Moi przyjaciele odlecieli, przyczem Wasiszta linkę dość długą przywiązał do samochodu i tak lecąc powietrzem ciągnął go za sobą. Samochód leciał jak wicher, aż Czarni w przerażeniu uciekali.
Za inny jakiś klejnot jeden z podróżnych dał mi sumę dość znaczną tak, że mogłem z nią dojechać do Europy.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy w drogę.
Dawno nie czytałem dzienników, gdyż w Surjawastu żadnych czasopism niema. Mimo to mieszkańcy wyspy zawsze są o wszystkiem dokładnie poinformowani, gdyż telegraficznie wszystkie wieści do nich ze świata dochodzą. Tylko nazwy ludów są dla nich obojętne, gdyż widzą wszystko w uogólnieniu. Wojna, która się toczyła w Europie — była dla nich jak wszystkie wojny — walką braci Pandawa z braćmi Kaurawa. Gdyż każda wojna jest dla nich Maha-Bharatą, a każde pole bitwy — to wiecznie ta sama Kurukszetra.
Sprawy, które widziałem na w. Taprobane tak mię przejęły, że poprostu wojna przestała mnie interesować. Teraz dopiero od podróżnych naszego statku Leukotea dowiedziałem się, że Niemcy zostali pobici; że rewolucja rosyjska przybierała charakter coraz hardziej niedorzeczny; że Polska uzyskała byt niezależny i t. d.
Słowem wracałem do Europy — z jakiejś dalekiej planety, gdzie te sprawy traktowane były jako pozory i zjawiska o znaczeniu wewnętrznem, rożnem od zewnętrznego. Jednakże jako Europejczyk zacząłem się cieszyć z jednych okoliczności; smucić — innemi, obawiać się trzecich. Człowiek pozaczasowy zmieniał się w mojej duszy na człowieka historycznego, człowieka danej chwili.
Na statku naszym ludzie byli tak rozmaicie ukostjumowani — po indyjsku, po arabsku, po egipsku, po angielsku — że i mój kostjum nie robił wrażenia dziwactwa. Gdyśmy jednak dojechali do Suezu, uważałem za stosowne nabyć ubranie angielskie, a swoją chlamydę Słońcogrodzką złożyć do skrzynki cedrowej, dodając ją do innych skarbów Wasiszty. I samą skrzynkę pomieściłem w zwykłej walizie skórzanej.
Wraz ze zdjęciem dawnej szaty — odpłynąła ze mnie reszta fluidu owych dusz, z któremi przeżyłem, tak wyjątkowe rzeczy. Zająłem się polityką, a choć w gazetach angielskich mało było informacji o Polsce, to jednak jakieś mętne i niewyraźne wiadomości miałem o tem, co się dzieje w kraju.
W Suezie musieliśmy się parę dni zatrzymać. W najbliższy czwartek wyjeżdżał do Brindisi i do Marsylji statek Tranquillity i mieliśmy wpłynąć na najniebezpieczniejsze z mórz — morze Śródziemne.
Jakkolwiek akcja wyławiania min podwodnych szła bardzo żywo, to jednakże niejedna jeszcze mina krążyła pod wodą, grożąc każdemu statkowi zagładą.
To też nie dziw, że publiczność na statku, tym razem prawie wyłącznie europejska, była pełna trwogi i lada chwila oczekiwała katastrofy.
Szczęśliwie jednak obawy nasze okazały się płonne. Do Brindisi dopłynęliśmy bezpiecznie — a po dwóch dniach wyruszyliśmy dalej do Marsylji. Zamiarem moim było pojechać do Paryża.
Wkrótce znalazłem się w Paryżu. Przyzwyczajenie z czasów studenckich skierowało mnie do dzielnicy łacińskiej. Zamieszkałem w małym hotelu przy ul. Gay Lussac.
W kawiarni Panteonu spotkałem kilku znajomych: byli to po większej części lekarze wojskowi, którzy wstąpili na służbę francuską.
Dowiedziałem się od nich, że jest tu obecnie w Paryżu, Henryk Nawara, który w r. 1914 wstąpił do wojska francuskiego i ranny w bitwie pod Marną, zmuszony był poddać się amputacji nogi; jako inwalida mieszka obecnie przy bulwarze Montparnasse.
Henryk Nawara był dla mnie osobą nadzwyczaj cenną. Jakkolwiek był on znacznie starszy odemnie, to jednak ja dawnemi czasy zostałem dopuszczony przez niego do towarzystwa pewnej grupy młodzieży, która przybrała imię Fulminatów.
Henryk był synem Władysława N., oficera wojsk francuskich, który brał znaczny udział w powstaniu 1863 r. i został zesłany na Sybir. Jednakże udało mu się uciec z katorgi — i przez Amerykę dotrzeć do Francji. Było to w r. 1870 właśnie w chwili, gdy rozpoczynała się wojna francusko — pruska. Ojciec Henryka wstąpił do armji francuskiej i w wielu bitwach odznaczył się męstwem i przytomnością umysłu.
Po ukończeniu wojny ożenił się z pewną osobą, która świeżo z Warszawy przyjechała — i było to przez parę łat bardzo szczęśliwe małżeństwo. Owocem tego małżeństwa był Henryk.
Niestety, matka Henryka, przeziębiwszy się niebezpiecznie, bardzo prędko zmarła na zapalenie płuc, a wkrótce też i ojciec poszedł za nią. Henryk został sierotą. Krewni wywieźli go do Warszawy, a później do Podobłocza, gdzie w naszym domu — się wychowywał.
Jak z tego widać Henryk w momencie, gdy się zaczynała wojna, nie był już pierwszej młodości. Liczył prawie lat pięćdziesiąt. Nie bacząc na swój wiek, poszedł na front — i obecnie jako człowiek o jednej nodze — znajdował się w stanie spoczynku.
Jeżeli tu dłużej zastanawiam się nad osobą Henryka, to dla tego, że był on najbliższym przyjacielem i głównym powiernikiem Paracelsa Nirwida — miał też zapewne wiadomości o jego wynalazku.
Dla tego zaraz po południu udałem się na Montparnasse, aby się z Henrykiem Nawarą zobaczyć. Był jeszcze bardzo przystojny, ale nieco wyłysiał i osiwiał. Brak jednej nogi był mu bardzo niedogodny, gdyż jeszcze nie przywykł do tej przemiany. Jednakże swoje kalectwo znosił nie bez humoru.
Nikomu dotychczas ani na okręcie, ani w Paryżu nie mówiłem o swoim pobycie w Słońocogrodzie. Henrykowi jednak powiedziałem — i zwłaszcza podkreśliłem rolę Nirwidjum w całej tej historji. Zapytałem go więc, czy mu czego nie wiadomo o Nirwidjum — i czy nie byłoby możliwe w jakiś sposób doświadczenia te powtórzyć.
Henryk wyjął z biurka tekę a z niej stary numer Matin‘az r. 1912 i dał mi do przeczytania urywek, zakreślony czerwonym ołówkiem, p. t. La mort extraordinaire d‘un savant russe. Czytałem głośno.
„Na bulwarze Edgar Quinet d. wczorajszego zginął śmiercią tajemniczą dziwaczny ({{Rozstrzelony|extravagan}t}) uczony rosyjski, (sic!), Paracels Nirwid, osobistość nie mniej tajemnicza. Jego herezje naukowe przed paru laty wywołały niemałą wrzawę w święcie akademickim. Jego pracownia, mały osobny domek przy oznaczonym bulwarze, a z której podobno nasz uczony nigdy nie wychodził — spłonęła do szczętu w sposób szczególny, którego dotychczas ani policja, ani uczeni nie byli w stanie wytłumaczyć. Koło godziny drugiej po północy przechodnie widzieli cały jego dom, od góry do dołu, rozpłomieniony piękną barwą czerwoną, rzekłbyś, w ogniu bengalskim. Znając ekscentryczne obyczaje tajemniczego człowieka, sąsiedzi przypuszczali, że odbywa się u niego jaka uroczystość. Koło godziny czwartej — domek zatracił czerwoność i w każdym swoim punkcie stał się biały, naprzód świecący jak słońce październikowe o godzinie drugiej po południu, potem zaś naraz w proch się rozsypał, jakby spalony nie już zewnętrznie, ale w samej treści swoich cegieł i belek, a koło siódmej proch niby wsiąknął w powietrze, rozwiał się we mgle i znikł bez śladu, jakby wyparował. Niewielkie szczątki tylko pozostały. Na miejscu domku o godzinie ósmej ukazała się głucha i pusta równina. Ponieważ koło domu zaczęły się palić trawy i pożar (gdyż inaczej tego zjawiska nazwać nie podobna) mógł się rozszerzyć na posesje sąsiednie — wezwano straż ogniową, która z trudem umiejscowiła i opanowała zniszczenie. Rzecz godna uwagi: zalew wody pochłonął niejako i wsiąknął w siebie — ostatnie ślady pozostałe po budynku. Wraz z tem zniknięciem domu zniknęło doszczętnie i ciało Paracelsa Nirwida oraz wszystkie osobliwe maszyny i narzędzia, wynalezione przez niego, a których sekretu Nirwid nie wyjawił dotychczas nikomu. Jego zwolennicy (których zmarły posiadał tyluż co i przeciwników) są zrozpaczeni; mówią oni, że od czasów Ąpolonjusza z Tyany nie było na świecie tak potężnego mędrca, takiego władcy w krainie ducha i materji jak Nirwid. Utrata owego tajemniczego pierwiastku, który nazwano Nirwidjum — ma być rzekomo niepowetowaną klęską dla ludzkości. Tajemnica ta, która miała być kluczem do wszystkich tajemnic — wraz z Nirwidem schodzi do grobu“.
Gdym czytał tę ironiczną notatkę, Nawara nie mógł się od łez powstrzymać. Wyznał mi, że pół roku po tej katastrofie — przepędził w domu obłąkanych: istotnie przypominam sobie, że na pewien czas przepadł bez wieści.
— Nie masz pojęcia — mówi mi — ilu nieszczęść uniknąłby świat, gdyby Nirwid nie był zginął — i gdybyśmy jego wynalazek poznali. Co się mnie tyczy, to ja na jego niektórych narzędziach oparłem pewną myśl najwyższej wagi. Ty wiesz, że ja nigdy nie wymawiałem tego wyrazu: Polska. Taką sobie klątwę składała Legio fulminata. Ale zgodnie z jej nakazem myślałem o niej zawsze i nieustannie. Widziałem ją w takich barwach, w jakie ją przystroiły natchnienia wieszczów jasnowidzących. Jednakże oddawna już przeciw tym jasnowidzącym wystąpiły „ślepe mazury“, a jak obawiać się należało — ci ślepcy mogli zwyciężyć jasnowidzów. Nie o to zresztą chodzi w danej chwili. Nirwid zbudował oręż bardzo podobny do tych mieczów, o których mi mówiłeś: paraliżował on na długi przeciąg czasu nieprzyjaciela, nie zabijając go jednakże. Był nieomylny i działał na setki ludzi jednorazowo. Przytem Nirwid zbudował dla armji, zbrojnej jego mieczem, pancerze ochronne; żołnierz nirwidowski był invulnerable. Nikt mi nie może z tego uczynić zarzutu, że mając dostęp do takich środków, myślałem o jednej tylko rzeczy: o niepodległości Polski. Przygotowałem cały plan; niemal wyznaczyłem dzień. Miało to się rozpocząć w sierpniu 1914 r. Byłaby to wojna potężna, owocna i bezkrwawa. Gdybym miał pięćdziesiąt tysięcy takich mieczów — byłbym panem świata. Dodam, że Nirwid stworzył jakiś ekstrakt skondensowanego białka, który miał stanowić o przeżywieniu ludzi, a umiał też przetwarzać elementa chemiczne jedne w drugie: wszystko to więc wprowadziłem do swego rachunku. Chciałem zapomocą tych wszystkich środków rozwiązać różne zagadnienia polityczne i socjalne, nie naruszając równowagi dusz i stosunków. Nadeszła wojna, ale jej inicjatywa wyszła z innej strony i charakter tej wojny był poprostu szatański. Wynik tej zawieruchy był częściowo zgodny z ideją główną Fulminatów, ale teraz zarówno w Polsce jak i na całym świecie — nastąpi okres długotrwałego chaosu pod względem gospodarczym, psychicznym, moralnym i nerwowym. Mogę śmiało powiedzieć, że chociaż Nirwida mało interesowała sprawa praktyczna jego techniki — to jednak godził się ze mną, że można przy pomocy tych wynalazków stworzyć nowy typ wojny. Ale przeciw nam stanęła Fatum.
— Jakże jednak to Nirwidjum wyglądało? Jak wyglądała maszyna? Jak operowała?
— Na to nie mogę ci żadną miarą odpowiedzieć. Z tego Nirwid robił absolutną tajemnicę. Chciał maszynę przedewszystkiem tak udoskonalić, aby wszelkie płynące z niej niebezpieczeństwa usunąć. Dla tego osłaniał ją jakiemś czarnem pudłem, w którem zawsze była ukryta. Widziałeś tylko otwór.
— I cóż spowodowało katastrofę?
— Trudno powiedzieć, nie znając sekretu. Niejeden wynalazca zmarł od swego wynalazku. Natura mści się za wydzieranie jej tajemnic. Od gniewu Artemidy giną Akteony.
— Czy Nirwid nie zostawił jakich dzieł, rękopisów?
— Rękopisy, o ile były — zapewne znikły razem z domem i ze wszystkiem. Dzieło jedno wydał kiedyś we Lwowie nakładem księgarni Allebeyde i Lump pod tytułem O odwracalności zjawisk ducha i materji. Są tam pewne aluzje do tego odkrycia, jakie miał wykonać, ale jeszcze nie wykonał. Zasadnicza myśl książki jest ta, że materja to duch skroplony, a w końcu skamieniały; że ta materja jest to wielorakie przeobrażenie jednego i tegoż samego pierwiastka; że pierwiastek ten w esencji swej jest to punkt matematyczny, niematerjalny; że ta istota niematerjalna a zmaterjalizowana dąży do dematerjalizacji i do przetworzenia się w istotę duchową; że zatem rozwój bytu polega na ciągłem odwracaniu się i przetwarzaniu ducha w materję i materji w ducha — i w ostateczności cały świat — gwiazdy, planety, słońca — przetworzą się w istoty duchowe i boskie. To jest petitio principii. Rozumiesz, że się na niego wszystkie akademje rzuciły, jak na bestję szkarłatną.
— Tam — w Słońcogrodzie — mówią coś podobnego. Świat materjalny zmienia się w astral. A samo to zniszczenie domu Nirwida przypomina mi widowisko, jakie tam odgrywało się na polu Marsowem w czasie próbnej wojny. Tam na proch zburzono sztuczną fortecę kamienną. Było to zapewne trzecie i najmocniejsze uderzenie wielkiej misericordii.
— Szczególna jednak rzecz, że i twoi mieszkańcy Republiki Słonecznej również tak zazdrośnie ukrywają swoje Nirwidjum.
— Wynika to stąd, że gdyby się to odkrycie dostało w ręce niepowołanych jednostek: toby mogły z tego powstać groźne nadużycia. Rzecz bowiem jasna, że niejeden mógłby tę siłę wyzyskać in deteriorem partem. To jest główny powód, dla którego nie chcą oni swego odkrycia pokazać europejczykom, gdyż uważają ich za najdrapieżniejszy gatunek ludzki na ziemi. Czy my kiedykolwiek podniesiemy się na wyższy stopień, o tem oni bardzo wątpią. Owszem podług ich opinji ludzie północni są uparci i wytrwali tylko w złem — i cała ich nauka ma na celu przedewszystkiem zaspokojenie egoizmów własnych i zniszczenie cudzych. Nirwidjum — jest to najwyższe dobrodziejstwo, jakie wywołał do bytu duch ludzki. Ale, gdyby się ono dostało w ręce ludzi złych — dałoby wyniki fatalne i zgubne.
— Może i mają rację! Ostatecznie, gdyby Europa miała wojować przy pomocy oręża nirwidjalnego, to zapewne świat zmieniłaby w pustynię.
— Czy też Nirwid myślał kiedy o wojnie — i o zastosowaniu swego wynalazku do wojny?
— Owszem, on tę wojnę niejako przewidywał, ale specjalnie o niej nie myślał; jednakże myślał o tem, aby Nirwidjum było dobre do wszystkiego.
— Naprzykład do latania po powietrzu?
— Owszem. Zrobił on jakiś rodzaj szczególnego kostjumu, obejmującego całe ciało, i ten kostjum włożywszy na nagie ciało w mojej obecności — po pokoju — pewnego razu latał w górę, i krężył po suficie.
— I to wszystko przepadło?
— Niestety! Ile razy o tem pomyślę — serce mi się kraje. Powiem ci, że ja już na dziesięć — na piętnaście lat przed r. 1914 skórą i nerwami przeczuwałem, że jakieś wielkie zdarzenie się zbliża — i gdy Nirwid zrobił swoje odkrycie — chciałem sam to wielkie zdarzenie wywołać, aby się to rozpoczęło właśnie w Polsce. W moim planie — gdyż ułożyłem cały plan tej wojny — inny miał być charakter wypadków i rezultat odmienny. Niema zresztą o czem mówić, gdyż dziś cały mój pomysł wygląda na urojenie. Rzeczywistość ma tę wyższość nad wszelkiem urojeniem, że jest rzeczywistością. Stały się niewątpliwie cuda na świecie, ale sądzę, że ludzie nie są godni cudów i dla tego za każdy cud trzeba płacić ogromnem morzem nowych i nieoczekiwanych cierpień.
Opowiedział mi też wiele nowin z kraju, które śledził uważnie — i był bardzo pesymistycznie usposobiony: lękał się przedewszystkiem zwycięstwa „ślepych mazurów“. — Ale to już nie należy do rzeczy; dlatego nie będę o tem wspominał.
Henryk był ciekawy tych pamiątek, jakie sobie przywiozłem z Taprobane. Poprosiłem go więc do siebie, do hotelu.
Pojechaliśmy dorożką, gdyż Henrykowi dość t trudno jeszcze było chodzić — i pokazałem mu kolejno suknię, którą nosiłem na sobie i materję, którą mi dano, a którą zamierzałem ofiarować kobietom z mojej rodziny.
Dalej pokazałem mu różne klejnoty w złoto oprawne — i flaszkę wina djamentowego — i słoik pastylek odżywczych.
Dałem mu jedną pastylkę do zjedzenia i stwierdził, że są bardzo podobne do tych, które robił Nirwid.
Kropla wina, zresztą zmięszana z kieliszkiem dobrego Burgunda, smakowała mu jako trunek boski — prawdziwa ambrozja. Znalazłszy jakąś pustą flaszeczkę w swoim pokoju — wlałem mu trochę tego wina, a nadto ofiarowałem mu parę pastylek.
Pokazałem mu również swoją misericordię; pocałował ją Wzruszony, był to miecz jakby Nirwida. Najbardziej go zainteresowały butelki, zawierające wodę nirwidjalną.
Żal mi było, że przybyłem z tą wodą nieco zapóźno dla Henryka: woda ta bowiem ma, dla organizmu ludzkiego, a nawet dla astralów (choć te prawie nie podlegają chorobom, chyba w stanie grzechu) — nadzwyczajne własności lecznicze.
Jest przeciwgnilną, naczyniotwórczą, ożywiającą; cząstki ciała zgruchotane, rozproszone, poranione — gromadzi, wyrównywa, scala i leczy. Niewątpliwie ochroniłbym go od konieczności amputacji nogi.
Było po siódmej wieczorem, ale po zjedzeniu tej cudownej pastylki nie mieliśmy apetytu, aby iść na obiad.
Poszliśmy do kawiarni Closerie de Lilas koło obserwatorjum, gdzie trafiliśmy na wielu znajomych, po większej części wojskowych: niektórzy nawet byli z grupy Fulminatów.
Zdumieni byli dziarskim wyglądem Henryka, widząc jak zwinnie chodzi na swojej sztucznej nodze. Nie wiedzieli, że to chleb i wino z Republiki Słonecznej działa w taki sposób.
Z górą tydzień przepędziłem w Paryżu, zawsze czarującym, zawsze pełnym genjuszu twórczego. Tęskniłem jednak do Warszawy: chciałem zobaczyć rodzinę, chciałem się przyjrzeć nowym stosunkom powojennym, chciałem wreszcie zająć się poszukiwaniem Mirandy.
Zwróciłem się do medjumistów i okultystów paryskich; pisałem również do Londynu. Ale Paryżanie nie znali zupełnie jej imienia (co zresztą okazało się później nieporozumieniem, gdyż znana tu była pod innem przezwiskiem), choć medja takie jak ona t. j. dematerjalizujące się przy materjalizacji widma — były im wiadome i nieraz tego rodzaju doświadczenia robiono tu w Paryżu. Taką np. była M-lle Esperance, greczynka Aspropotamo, angielka Daisy Henderson, murzyn z wyspy San Domingo Hannibal Cezar Napoleon de Bourbon de Bonaparte i rosyjskie medjum Czajpopiwaj Samowarow.
Z Londynu odpisano mi natychmiast, że się tą sprawą zajmą — i zawiadomią, skoro tylko ich dojdzie jakakolwiek cenna informacja. Uprzedziłem ich, że wyjeżdżam niedługo do Warszawy i skoro tylko stanę na miejscu, natychmiast prześlę im adres.
Dzięki pomocy Henryka i paru innych osób otrzymałem przejazd w wagonie dyplomatycznym — i po paru dniach dojechałem do nowej granicy Rzeczypospolitej Polskiej. Rozumiecie, z jakiem wzruszeniem powitałem po tylu latach kraj rodzinny — zwłaszcza wobec zmian, jakie w nim niespodzianie poczyniła Opatrzność.
W Zbąszyniu przeniosłem się z dyplomatycznego wagonu do zwyczajnego, co się okazało wielkim błędem. Pomijając bowiem, że zmieniłem wspaniałą karocę na jakiś po austrjakach pozostały zdezelowany furgon — inna jeszcze z tego wynikła bardzo przykra dla mniehistorja.
Zrobiłem tę zamianę poprostu dlatego, że chciałem się zetknąć z tym nowym człowiekiem, jakiego oczekiwałem w kraju po tak gwałtownym i wyjątkowym przewrocie.
Istotnie bardzo ciekawe rzeczy widziałem tu dokoła, ale nie mam zamiaru tych wrażeń wam opowiadać, gdyż wy to lepiej znacie odemnie.
Natomiast muszę wam powiedzieć, co za przykrość mię dotknęła.
Ponieważ zmieniłem pociąg, odebrałem z bagażu swoją walizę i dałem ją na bagaż za moim nowym biletem. Było to na granicy prusko-polskiej, kwit mi wydano i spokojnie siadłem do wagonu.
Nazajutrz rano byłem w Warszawie. Poszedłem natychmiast po odbiór swej skrzynki. Tragarz zaczął jej szukać: szukał kwadrans — pół godziny — godzinę; nie znalazł.
Zarządzający upewnił mię, że znajdą. Byłem jeszcze po południu, by się o rzeczy dowiedzieć — i znów niema rezultatu.
Poszedłem nazajutrz rano i jeszcze dziesięć razy: wszystko napróżno.
Zresztą bardzo uprzejmie skargę moją zapisali — i p. naczelnik obiecał mi, że uczyni wszystko, „co będzie w jego mocy“. W danym razie gotowi mi są wypłacić indemnizację w sumie np. 10.000 marek. Ale ja nie żądałem indemnizacji, tylko swojej skrzynki, w której były skarby nieocenione.
Dziesięć dni już mija, odkąd wróciłem do Warszawy. Byłem nawet powtórnie na granicy, przypuszczając, że może moja skrzynka tam pozostała, ale okazało się, że ją wysłano prawidłowo: jeżeli więc się zawieruszyła, to napewno w Warszawie, nie gdzieindziej.
Tak więc nagle znalazłem się bez tych tak drogich mi pamiątek, których przez cały czas swojej wyprawy strzegłem jak oka w głowie. Co będzie dalej — nie wiem — czekam wiadomości od zarządu kolei żelaznych.
Na tem skończył swą historję Jan Podobłoczny. Nie chciałem tego opowiadania, które się długo w noc ciągnęło, przerywać uwagami słuchaczy. Oczywiście bowiem ciągle mu zadawaliśmy rozmaite pytania, wyrażaliśmy swoje opinje, niektórzy nawet podejrzewali prawdziwość tej trudnej do skontrolowania wyprawy na nieznaną wyspę. Z drugiej strony historja Damajanti nie ze wszystkiem podobała się pani Zofji Podobłocznej, która, milcząc, od czasu do czasu groziła mężowi paluszkiem. Ponieważ jest to osoba b. dyskretna, nie chciała robić skandalu publicznego — i sądzę, że dopiero w domu scenę mu zrobi, choć nie tracę nadziei, że Jan się wytłumaczy i uzyska przebaczenie.
Dwie rzeczy teraz pozostawały Janowi: po pierwsze oczekiwanie na wieść co do Mirandy; powtóre oczekiwanie na śledztwo zarządu kolei żelaznych w sprawie zaginionej skrzynki.
W ciągu sześciu tygodni Jan Podobłoczny otrzymał wiadomości.
Niestety, obie były b. smutne.
Zarząd kolei żelaznych stwierdził z żalem, że skrzynka, oznaczona numerem 5314, jak to świadczy dokument G789 lit. A ad 238 ad 1753 — omyłkowo została wysłaną do Rosji na linję Kijów — Charków — Orenburg; że dnia takiego a takiego miał miejsce napad na pociąg; przyczem nie wiadomo czy to była akcja rządowa czy bandycka, gdyż w Rosji rozróżnić tego nie podobna; że podróżni w trzech czwartych zostali zabici, a bagaż cały rozgrabiony i zniszczony; że czy skrzynka Nr. 5314 została zagrabioną czy też zniszczoną, o tem zarząd kolei wiadomości niema, ale skoro tylko poweźmie o tem informacje, natychmiast adresatowi doniesie. Ponieważ niema nadziei, aby skrzynka mogła zostać odzyskaną z powrotem, zarząd k. ż. proponuje adresatowi indemnizację w sumie 10.000 marek.
W sprawie Mirandy, Instytut badań medjumicznych i teozoficznych w Londynie zawiadomił Jana Podobłocznego, że Ketty Douglas, znana w Anglji pod nazwą Mirandy, a we Francji pod nazwą Georgine — została w r. 1915 aresztowana przez Niemców w Warszawie i wywieziona do Minnenburga, małego miasteczka w Turyngji. Ponieważ tam nieraz ją wzywano do wróżenia, początkowo w sprawach prywatnych, a później nawet w kwestjach politycznych i strategicznych; i ponieważ Miranda w tych ostatnich jasnowidzeniach wygłaszała Niemcom horoskopy nader złowieszcze: zabronili jej wróżbiarstwem się zajmować i wtrącili ją na wszelki przypadek do więzienia, gdzie przebyła do połowy r. 1918; tu rozchorowała się ciężko — i umarła d. 12-go września tegoż roku koło godziny pierwszej w południe.
Był to ten sam dzień i ta sama godzina, w której spłonęła na stosie Damajanti.
W r. 1907 — w czasie rewolucji — byłem skazany na więzienie w twierdzy Brześcia Litewskiego. Siedział tam wówczas wraz ze mną Rosjanin Andrejew, który pół życia przepędził po rozmaitych turmach obszernego imperjum. Opowiadał mi on historję, której był świadkiem, gdy siedział w więzieniu w Kałudze. Zarówno typy ludzkie, jak i warunki ówczesne, w opowiadaniu tem wystawione, należą dziś do przeszłości, ale zgroza i okropność życia przetrwała, a zapewne nawet dzisiejsza tyranja jest stokroć krwawsza i bardziej beznadziejna, niż dawniejsza cesarska, gdyż tu jest pozbawiona absolutnie wszelkiego pierwiastku dobrotliwości.
W nędznej celi więziennej miasta Kaługi od wielu miesięcy gnił poprostu, gdyż inaczej tego określić niepodobna, stary mużyk Fiedor, gospodarz dość zamożny, który został aresztowany pod zarzutem, że ukrywał u siebie broń i literaturę nielegalną. Skąd się ta gromada browningów, książek i pism rewolucyjnych u niego wzięła, nie mógł wytłumaczyć i nic nie rozumiał. Przeczył wszystkiemu, o co go pytano i zaklinał się, że „nigdy, nigdzie, nic“. Ostatecznie wpadł w zupełną apatję i choć ciągle wyobrażał sobie, że go koniec końców z więzienia wypuszczą, to jednak w gruncie w taki cud nie wierzył. W ostatnich czasach przychodził do niego często Siemion, dozorca więzienny — i coś do niego mówił, o czemś go przekonywał, ale wykładał rzecz tak niejasno, że Fiedor nie mógł się połapać, do czego on zmierza. Czasami nawet przynosił kieliszek wódki i Fiedor rozumiał, że go dozorca myśli do czegoś skusić.
Pewnego razu rotmistrz Iwanow, zarządzający więzieniem, zapytał Siemiona:
— No, i jakże ten stary? Czy się zgadza, czy nie zgadza?
— Trudno go namówić. Uparty jest. Uszy zamyka. Tydzień chodzę koło niego. Ale powiada, że nigdy nic podobnego nie robił. Nie zna się na tem rzemiośle. Nie jest ani rzeźnikiem, ani doktorem.
— A to uparte bydlę. Czyś mu nie groził, że będzie do śmierci gnił w więzieniu, albo że go wyślą na Sybir na ciężkie roboty?
— Mówiłem. Powiada, że mu to jedność: gnić tu czy tam.
— Słowem apatja zupełna, prostracja ducha absolutna.
— Nie wiem, jak to się tam nazywa po łacinie.
— Ciekawy objaw psychologiczny — mówił rotmistrz jakby do siebie. — Słuchaj, Siemion, dostaniesz piętnaście całkowych, jeżeli do jutra o czwartej rano namówisz Fiodora do tej roboty. Bo ty nie wiesz, jak mi zależy na tem, żeby jutro o godzinie pierwszej po południu być w Szczegłowicach. Jak rodzonemu ojcu ci wyznam — stracę skarby. Jelena Pietrowna wie o tej sprawie, a ja tam u niej mam niebezpiecznego rywala. Starszy on co prawda odemnie i nie taki przystojny, ale to kamerjunker poparcie ma u frejlin dworskich. Jelena chce przez niego zrobić karjerę, a ja właśnie przez nią. Jelena Pietrowna — jest to dama pierwszego sortu, prawdziwie belfamistaja kobieta. Jutro właśnie kończy się jej wdowieństwo — rok od śmierci męża. Powiedziała, że jutro się zaręczy, a że to kobieta z rezonem, powiada tak: obu jednakowo lubię; kto przyjedzie pierwszy, ten będzie przyjęty. Wiem przez telegram z Petersburga, że kamerjunker już wyjechał — ekspresem. Za trzydzieści godzin stanie w Szczegłowicach, będzie tam o czwartej. Ja mam stąd ośm godzin drogi: jeżeli wyjadę o piątej rano, będę tam o pierwszej, to znaczy, że ja będę wcześniej i zostanę przyjęty. Rozumiesz Jeżeli nie wyjadę o piątej, to mam pociąg dopiero o ósmej — i będę na miejscu razem z kamerjunkrem o czwartej.
— A to trudna sprawa — mówił szczerze strapiony Siemion — bo z tym Maziukiem niewiadomo co robić. Niema go kto powiesić! Jakże. Na jutro na czwartą rano wyznaczona egzekucja.
— Ach, Boże! Toż, kiedym był u Jeleny po raz ostatni, mówię jej: Pani, ciężką mam służbę.
Przeszłego tygodnia umarł nam ważny, użyteczny czynownik — kat, a właśnie mamy jednego więźnia, który powinien zostać powieszony we czwartek rano — buntownik srogi, zaczynszczyk wszystkich rewolucji w naszej gubernji. Nie mamy kata. Któż go powiesi? A póki on nie będzie powieszony, nie wolno mi turmy opuścić.
— I cóż na to Jelena Pietrowna?
— Mówi, jak przystało damie, co ma w sobie dużo ognia. Jeżeli mnie kochasz, Iwan Iwanowicz, to go powieś sam. To będzie czyn bohaterski i zasługa wobec władzy.
— No, ostro powiedziała. A może tak mówiła na żarty.
— Nie wiem. Wyglądało, jakby nie na żarty. Ale przecież ja nie mogę tego zrobić! No, ty, Siemion, chciałbyś zastąpić kata?
— Nie, wasze wysokorodje. Nie mógłbym. Nie przywykłszy do takiej roboty.
— A widzisz? A dopiero ja, człowiek oświecony, co mam duszę idealną, rozmiłowaną w przepięknych sztukach — ja mam to zrobić? Myślę, że nawet Jelena a byłaby że mnie bardzo niekontenta, gdybym naprawdę zrobił to — co mi z kaprysu dziś mówi.
— Pewnie, że tak.
— Więc uważaj. Masz piętnaście rubli, jeżeli namówisz Fiedora. A potem, kiedy już będę mężem tej Jeleny — i dostanę trzydzieści tysięcy dziesięcin ziemi w kurskiej gubernji — i jej kapitały — to masz u mnie jeszcze sto rubli. I postaram się o awans dla ciebie. Mówię, jak do rodzonego ojca. Zrozumiał?
— Zrozumiał. Sto rubli. Warto się potrudzić.
W tej chwili rotmistrz zauważył na stole dozorcy kilka talerzy i szklanek z rozmaitem jadłem i napojami. Zapytał więc Siemiona, co to jest?
— Wasze wysokorodje, — odrzekł tamten, — to są wszystko sposoby, żeby namówić Fiedora... Ja go i straszę — i głodzę — i pokazuję mu wódkę — kotletki — ogórki — i dobre cygara. Z daleka...
— No, — błogosławił go rotmistrz, — niechże ci Bóg pomaga w tej pracy. Bądź zdrów — mam dziś wieczór u wicegubernatora. A tam co? — zapytał wchodzącego sekretarza.
— Bumagi.
— Pokaż-no, mój ojcze. Aha, tu właśnie piszą do nas z trzeciego wydziału, żeby jutro bezwarunkowo wyrok został wykonany. Bardzo się tem przejęli.
— Bo też, — odparł sekretarz, — dokład był napisany bardzo mądrze. I tam w Petersburgu są pewni, że jak się jego powiesi, to cała kramoła zginie ze szczętem.
— Doskonale — z zadowoleniem rzekł rotmistrz. — Dla nas będą stąd rangi — ordery — awanse. I ja — i sekretarz — i Siemion, wszyscy w czynach pójdą wyżej. Dowidzenia, Siemion. A pamiętaj.
Rzekłszy to, rotmistrz z sekretarzem wyszedł, a Siemion — po chwili namysłu, zabrawszy tacę z jadłem i wódką, wszedł do celi Fiedora.
— A tam kto? — zamruczał obrosły brodą wielką, niemyty i nieczesany oddawna, łachmanami okryty starzec, leżący na pryczy.
— Toż ja, Siemion, ktoby tu inny wlazł? Cóż Fiedor, jak twoje zdrowie?
— Ta, czort weź! Nie jednoż mi, czym zdrów czy chory, żyw czy zdechły.
— Bezbożnie gadasz. Na swobodę chciałbyś?
— Pewnie, chciałbym.
— A dlaczego jesteś uparty? Twoje przestępstwa wobec władzy są straszne. Dwadzieścia lat więzienia albo katorga w Sybirze — to mało dla ciebie. A drugie tyle posielenia.
— Ale za co? Cóż to ja zrobił?
— Za co? za co? każdy gada wiecznie to samo. Każdy niewinny jak baranek, nic nie zrobił.
A skąd tam u ciebie brauningi i mauzery? Skąd proklamacje, broszury? A?
— Ja nic nie wiedział. Jestem bezgramotny, nie umiem ani czytać, ani pisać.
— A broń?
— Djabeł ją tam podłożył — albo kto z policji.
— Coś ty śmiał powiedzieć? Obrażasz naczalstwo. Cóż tam policja miałaby, do roboty u takiego durnego chłopa, jak ty. Ale my znamy twojego syna, coś go na swoje nieszczęście do szkół posyłał. On to jest zaczynszczyk wszystkich smut w naszej gubernji. On zabił Kantarowa i Samojedowa, ślicznych ludzi, wiernych rządowi, jak zawsze była ta nasza gubernia. Nie darmo tu siedzi blisko nasza Bogarodica kałużska. Dwa razy do roku mamy na jej cześć procesje, bo ona zawsze nas broni od wojny, od zarazy i od buntu... Sława wieczna świętej ikonie.
— Co wy tam mojego syna obwiniacie? Chłopiec najpoczciwszy — muchy by nie skrzywdził. W Moskwie uczył się na doktora — skąd mu tam z rządem wojować?
— Ale taka teraz śród studentów zaraza. Nie bardzo on czysty ten twój syn, a już ta jego narzeczona, popadjanka z cerkwi świętego Georgja — może także niewinna? Kto to zakazane książki szerzył między wiejskim ludem?
— Jakżeby takie rzeczy mogła popełniać córka sługi bożego?
— Ot, stary jesteś a głupi — oburknął Siemion starego więźnia — jej ojciec, że jest wierny rządowi, wyklął córkę, na wieki się jej wyrzekł jak parszywej owcy. To jest prawdziwy ojciec — kapłan święty — pasterz zbłąkanych owiec — to jest człowiek.
— Ja ta nic nic wiem.
— Każdy gada; nie wiem, a jednak wie nie mało. Niechnoby mu się tylko język rozwiązał: ciekawe rzeczy by powiedział.
— Ja nic nie wiem. Ani syna ani Marfy dawno nie widziałem. Bo jak się zaczęła ta smuta, oni gdzieś mi przepadli: byli w Moskwie. Czasem tylko zajeżdżali na krótko. Ja tam swoje robił — nie pytał o nic, bo cóż? Aleksy — chłop duży — uczony — gdzież mi się pytać, co on robi. Uczeni to nie lubią, kiedy prostak jest ciekawy.
— No, wzdor! Chcesz iść na wolę, to pójdziesz — tu już Siemion przeszedł do swej myśli istotniej, ale Fiedor zrozumiał w końcu o co mu chodziło.
— Ja wiem, co ty chcesz powiedzieć. Nigdy. Ja nawet wieprza sam nigdy nie zabiłem. Co innego zdaleka strzelać do kaczki albo do zająca. Ale nie to — nie to... Nie, nie.
— A jesteś głodny? Podjadłbyś sobie?
— Pewnie, że bym podjadł — i bardzo.
— No, więc co wolisz? Czy chleb z wodą, czy ten kotlet z dobrej cielęciny moskiewskiej? patrz jakie białe mięso. A tu jeszcze kartoszka i ogórczyk. A może wódeczki — Smirnowka najlepsza — patrz jak pachnie — co? A może cygarko? — Patrz jaki dymek — dodał, zapalając cygaro i puszczając błękitny dym w powietrze. Widzę, że ci się oczy zaczynają błyszczeć. Zgoda, czy nie?
Ale Fiedor uparcie wołał: — Nie, nie, nie!
— Dureń jesteś — krzyczał zniecierpliwiony Siemion. A nie cni ci się tutaj?
— Cni mi się bardzo. Ciemno tu — wilgotno — niema gęby do kogo otworzyć.
— Dawno nie widziałeś szerokiego świata. Czekaj, to ci pokażę.
Trzeba zaznaczyć, że w nędznej i mrocznej celi Fiedora było niewielkie okno zakratowane, ale przez złośliwość szczególną zamknięte okiennicą. Światło do celi wpadało jedynie przez małe okrągłe okienko u góry pod powałą. Siemion kluczem otworzył okiennicę — i po przez kraty ukazał się, jakby w ramie zamknięty, krajobraz. Fiedor był tym widokiem oczarowany: wielki obszar zobaczył. A Siemion kusił go, jak kat wenecki więźnia, przechodzącego przez Ponte dei Sospiri.
— A co ładne? mówił. Patrzaj, jakie tam świeci złote słońce na niebie — a jakie niebo czyste — a jaka trawa zielona, bo to mamy czerwiec. Brzozy bialutkie kwitną, kołyszą się — a tam na łące konie i krowy. — Żyto już się srebrzy — a jaki owies — ho, ho! A tu co za szeroka woda — to nasza miła Oka! Patrz, kawki furknęły stadem i kraczą... Podoba ci się? zapytał — i zamknął okiennicę.
— Oj, bardzo podoba — mówił w upojeniu Fiedor.
— Chciałbyś tam...
— O, radbym, rad! Wypuść mnie, bracie. Dam ci dziesięć rubli i cielaka.
— A jakże! Żeby mnie powiesili, jak ciebie. Ja tu do ciebie po dobroci, bo mi się spodobałeś...
Poczciwy jesteś! Patrz, tu kotlet, a tu wódka, a tu cygaro... Chcesz — twoje, nie chcesz — nie twoje. I cały ten piękny świat: chcesz — twój. nie chcesz — nie twój.
— Kiedy ty za wiele wymagasz.
— Dużo ci daję — mało żądać nie mogę.
— Ta ja tego nigdy nie robił.
— To bardzo łatwa i prosta rzecz. Oczywiście, będziesz miał twarz zasłoniętą, i on, niby ten kramolnik, tak samo. Ani ty nie widzisz jego, ani on ciebie. To już nasze naczalstwo tak kazało przez delikatność. Prowadzą zbója przed słupek, a tu już powrozy przygotowane. Sznur mocny — nie oberwie się, nic się nie bój — i na kółku umocowany, a kółko nazywa się blok — chytra niemiecka mechanika. Więc on kładzie głowę w sznur — ty go ciągniesz w górę — on idzie za powrozem, jak każe sprawiedliwość — nogami w powietrzu pofika, pofika — i koniec! A ty sobie w świat — i wódka i tabaczka, las i łąka, ryby i grzyby — wszystko twoje.
— A dla czego ty tego nie robisz?
— Jakże mam to robić, kiedy moja służba inna — i nawet mi nie wolno. Był u nas poczciwy kat, Szczukisynow, zręczny, wprawny. Robota jego była czysta i akuratna. Ale go Hospod Bog powołał do swej chwały, bo za wierną służbę dla cesarza pewnie że poszedł do nieba. No, zgadzasz się, czy nie?
— Nie. Trudno powiedzieć. Nie wiem, jak się to robi. Nie mam praktyki.
— A długo tu siedzisz?
— Bo ja wiem. Już b. dawno.
— Dziesięć miesięcy. Bo wzięli cię we wrześniu.
— Długo — długo!
— Może już na całe życie.
— Tfy!
— Ale możesz wyjść jutro.
— Nie — idź ty — czort jesteś — i tyle...
— Nie chcesz — to nie! Masz czas do jutra — do czwartej rano. Gnij tu sobie, bałwanie jeden!
Siemion zabrał tacę z wytwornem jadłem, a pozostawił chleb i wodę. Fiedor pozostał, a powoli gryząc chleb, gadał sam do siebie, do czego przywykł w samotności.
— Tfy — mówił — co za czort! Kusi i kusi. Grzech zwalić chce na moją duszę...
Zamyślił się.
— Cale życie tu — w tem więzieniu. Oj, na swobodę, na wolę! Tak tam ładnie — na tych polanach, na łąkach... a to słońce, a woda — nasza Oka — aż do matuszki Wołgi mógłbyś nią dopłynąć... Ostatecznie — to nie jest taka trudna rzecz... Za sznur pociągnę — ten idzie w górę — nogami pofika — i koniec! Przecież każdy umrzeć musi: tak albo inak!... Jakże jestem zmordowany. Ale gdzie są moje dzieci... Hospodi pomiłuj, hospodi pomiłuj!
I runął na swoją pryczę — i zasnął snem twardym i niespokojnym.
∗ ∗
∗ |
W niezbyt gęstym, przeważnie brzozowym lesie, pod wsią Woronowem, W gubernji kałuskiej była dość obszerna polana, na której miało się odbyć tajne zebranie rewolucjonistów pod wodzą dwóch głównych działaczy. Jednym z nich był Aleksy Maziuk, student medycyny; drugim Miron Telega, kandydat praw.
Pierwszy przyszedł Aleksy z narzeczoną swoją Marfą, córką popa z Kaługi. Wraz z nimi przybył też stary wieśniak, w łapciach i tułupie, wielkobrody, mocny i zdrowy chłop.
Nikogo jeszcze na polanie nie było, a młodzi ludzie zaczęli na starego nalegać, aby raczej gdzieindziej się przeniósł.
— Słuchajcie, ojcze — mówił Aleksy — wy się lepiej z tych stron oddalcie, bo tu będzie wielki ruch, i policja może się do was przyczepić.
— Ta, cóż mi staremu zrobią? Sześćdziesiąt lat żyję na świecie. Nikomu ja nic nie winowaty. A wy, to co robicie?
— Nie pytajcie nas o to. Powiemy wam później.
— Bo niechciałbym ja, żebyś ty był z naczalstwem w niezgodzie. Zawsze rząd — to rząd. Trzeba go szanować. Ale wam uczonym w głowie się przewróciło. Zagraniczne mody chcecie u nas zaprowadzić. Wszyscy wołają: Swoboda, swoboda! a nam tu nijakiej swobody nie trzeba, bo to czartowska rzecz. My nie francuzy ani niemcy.
— No — odrzekł Aleksy — niech tam ojciec myśli jak chce. My jesteśmy bardzo ostrożni i nic nam złego się nie stanie.
— Ale ojciec — dodała Marfa — może ucierpieć niewinnie.
— Już ty, moja gołąbko — odparł na to stary — nie lękaj się o mnie. Co ma być, to będzie.
Bóg czuwa nad spokojnym człowiekiem. Nie ruszę się stąd — zostanę w domu.
— Jak tam chcecie — rzekła panna. — Wasza wola.
— Mam ci ja w domu nie mało roboty. A to kosić, a to siać, a to krowa, a to koń, a to ul... Jak we młynie. No, bądźcie zdrowi, a tylko za dużo nie gadajcie, bo was do turmy wezmą, jak Tymofeja z Zielonej wsi. Niech was Bóg ma w swojej opiece.
Pożegnali się w końcu bardzo serdecznie i stary poszedł w kierunku wsi do domu.
Aleksy i Marfa. pozostali sami. Od początku rewolucji oboje się oddali na jej usługi. Pochodzili z ludu, kochali go i wierzyli w jego wyższość duchową. Żyli wciąż w błękitnych marzeniach o rewolucji. Miłość ich była gorąca i namiętna, ale ponad tą miłością promieniało marzenie.
— Patrz, Marfo — mówił Aleksy — jaka to piękna zorza błysła naszemu narodowi.
— To słońce — odparła dziewczyna. — To początek naszego odrodzenia. Teraz dopiero Rosja pokaże światu, co to znaczy Rosja.
— Pewnie. Dotychczas świat był pogrążony w ciemności i materjalizmie. My otwieramy nową epokę świata, epokę słowiańską, panowanie ducha.
— To wielka prawda: ani narody łacińskie, ani germańskie, nie mają tego poczucia wszechczłowieczeństwa, jakie jest w nas, w ludziach ruskich.
— My dopiero stworzymy to bogoczłowieczeństwo, którego świat oczekiwał.
— Rosja przez Boga jest wybraną, aby światu ogłosić nową ewangelję. Bóg w każdej epoce zamieszkuje w duszy innego narodu; dzisiaj jego siedzibą jest Rosja.
— Marfo — zawołał Aleksy w zachwycie — jakże piękna jesteś, gdy to mówisz.
Marta stała na polanie zaróżowiona cała, a jej jasne błękitne oczy promieniały jak niebo przed południem, w dzień wiosenny. Złote jej włosy w blasku słońca zdawały się jakby otoczone jasną aureolą. Suknia jej była skromna, szaro-niebieska, ale wewnętrzne światło nadawało Marfie dziwny majestat. Nie bez wpływu, być może, było tu uczucie miłości dla Aleksego. Czuła się w natchnieniu.
— Ja widzę prawdę — mówiła. Rozumiem duszę naszego ludu, a to dusza święta.
— Tak, święta! To jedyne słowo, którem można określić tę wielką tajemnicę, jaką jest dusza ruskiego ludu.
— Komu zaś — rzekła z uśmiechem bardzo słodkim Marfa — komu, jak nie tobie zawdzięczam to wielkie przemienienie mej duszy, żem wyszła z atmosfery mego ojca; z wiecznych zapachów ładanu i jeleju lampek cerkiewnych... Ach, jakżem się dusiła... Ty mi dopiero otworzyłeś oczy na te szerokie widnokręgi. Miron też mi niejedno powiedział, ale to — co innego, zupełnie co innego. Wiesz, choć go bardzo cenię, bo to człowiek mężnego serca, stanowczy, czynny, w robocie pewny, to jednak nie mam do niego zaufania; coś mię pd niego odstręcza. Chciał być moim mężem... Ale nie, nie! Ciebie kocham, Aleksy, tylko ciebie.
Aleksy, obejmując ją w pół, mówił do Marfy pieściwym głosem:
— Ja cię kocham więcej, bo tylko miłość moja ku tobie nadała mi tę pewność, z jaką uwierzyłem w nową prawdę — i zacząłem ją szerzyć śród ludu.
— Piękny — zawołała Marfa — jest świat, co się rodzi w promieniach miłości.
— Piękną jest miłość.
— Słuchaj — szepnęła dziewczyna — przysięgnijmy sobie raz jeszcze, że się nigdy nie przestaniemy kochać.
— Ach — odparł Aleksy — czy wątpisz choć na chwilę.
— Nie, ale słodko mi jest przysięgać wciąż na prawdę, w którą wierzę.
I zaczęli sobie na nowo przysięgać wieczną miłość; zaczęli się namiętnie całować. Ale nie jest to rzecz rozważna całować się w miejscu, gdzie się za chwilę ma odbyć zgromadzenie.
Jakoż w chwili ich pocałunków, wystąpiła osoba trzecia, przytem nieco podraźniona tym objawem miłości.
Był to Miron Telega, wysoki, mocny brunet, o twarzy nieco żółtawej, typu Peczeniega. Ironicznie się odezwał:
— Ślicznie, moi zakochani państwo. Tu przygotowują się ważne sprawy, a wy tylko o pocałunkach myślicie. Smuci mię to głęboko, bo widzę, jak nie poważny jest wasz stosunek do naszej sprawy.
— Dlaczego? — zapytała Marfa. Wszystko u nas ożyło, wszystko zmartwychwstaje. Czemuż ma umrzeć miłość i pocałunek? Nadchodzi wiek powszechnej miłości — królestwo Boże sprowadzamy ha ziemię. Mamże się wstydzić swych uczuć?
— Inaczej mówiłaś do mnie wcale niedawnno, Marfo Iłarjonówno. Ale nie chcę o tem wspominać. Czas nie po temu; i nie czas myśleć o pocałunkach. Za małą godzinę zbierze się tu ze dwadzieścia osób i mało będą mówić o miłości. Ich główna myśl, to zamach na gubernatora.
Aleksy potrząsnął głowa zaprzeczająco.
— Jestem przeciwny temu zamachowi.
— Albo więc — odparł Miron — jesteś niedołęgą, albo stronnikiem rządu.
— Sam wiesz najlepiej, że jedno i drugie jest nieprawdą. Uważam, że zabójstwo przedstawiciela rządu może być czasem koniecznością, ale tu nie ma konieczności. Wam chodzi tylko o wrzawę, efekt, popularność i nic więcej. Ja będę protestował.
Na to Miron, jakby rozgniewany, podniesionym głosem rzecze:
— Ja będę głosował za zamachem i zobaczymy, kto więcej głosów zyska.
— Gubernator tutejszy jest zerem — i śmierć jego nie przyniesie sprawie najmniejszej korzyści.
— Wielką korzyść: przerazi władzę, ukaże jej naszą potęgę, podniesie ducha ludu. Tak samo byliście przeciwni podpalaniu dworów i lasów, a jednak, skoro tylko hasło było dane — nie was słuchał lud, jeno mnie. Kto chce mieć za sobą lud, ten musi działać na jego wyobraźnię.
— Ale działanie to bywa często bezpłodne. Pozory działania — wyników brak zupełny. Tworzycie mrok. Nie zrobicie nic.
— Więcej niż wy — zgrzytliwie odparł Miron.
Marfa mu przerwała:
— A żołnierze dwudziestu ludzi zabili, 70 — wtrącono do więzienia.
— Ofiary są konieczne. Śmierć jest dobrą gospodynią.
— Ale — zaznaczyła Marfa — niedobrze jest, gdy gospodaruje zbyt długo.
— Skończmy jednak — rzekł Miron. — Nie..czas na gawędy. Idźcie w stronę Jeleniego Jaru, tamtędy idą nasi ludzie, za pół godziny bądźcie z nimi tutaj. Ja czuwać będę z tej strony, bo tu się włóczy straż ziemska.
Aleksy z Martą poszli we wskazanym kierunku — Miron zaś, patrząc za nimi okiem pełnem nienawiści, śledził, jak daleko być mogą. Nareszcie zauważył, że muszą już być dość daleko; rozejrzał się dokoła, usta złożył w osobliwy sposób — i zaczął naśladować głos kukułki.
— Ku ku! ku ku!
Tuż w pobliżu polany gęste krzaki się poruszyły — i po paru chwilach wyszedł z gąszczy rotmistrz Iwanow i paru żołnierzy. Miron zapytał rotmistrza:
— Jesteście gotowi?
— Oczywiście. Chcemy tę sprawę załatwić jaknajprędzej.
— Więc uważajcie. Naprzód ukryjcie się należycie. Dziesięciu ludzi wystarczy. Będę dziś bardzo gwałtowny. Główny winowajca, to Aleksy: on zabił Kantarowa i Samojedowa. Dam wam znak: pokłócę się z Aleksym — i strzelę niby do niego. Wtedy macie drogę otwartą. Idźcie też do starego Fiedora, bo u niego tam i broń i proklamacje i broszury. Wszystko zakopane w ogrodzie, gdzie słoneczniki. Trzech ludzi wystarczy.
— No, bratku, — powiedział rotmistrz — dostaniesz za to Stanisława. Dowidzenia. Chłopcy, a trzymać ucho wostro.
Poczem wojskowi zniknęli w krzakach bez śladu, a Miron zaczął pogwizdywać.
— Czekajcie, — rozmyślał — zemszczę się ja na was za wszystko — i za twoją kramołę, Aleksy — i za to, żeś mną pogardziła, Marfo. A pierwsza u mnie rzecz: służba dla cesarza. Nie na darmo, ja tu między wami krążę. Porządek stary już się wali! — a ja go podtrzymam, podlecy, kanalje!
Tymczasem od strony Jeleniego Jaru zaczęli się zbierać spiskowi. Byli tam naprzód Aleksy z Marfą, dalej bardzo czynni przedstawiciele partji Czepuchin i Jerundow, grupa studentów,
robotnicy, przeważnie kolejowi, kilka panien po miejsku ubranych i chłopi w liczbie siedmiu, niekoniecznie bezrolni, owszem byli między nimi zamożni gospodarze. Zgromadzeni rychło wybrali prezydjum, a przewodniczącym został Miron. Bez długich wstępów rozpoczął on przemowę do zebranych, którzy już to stali, już to na pniach zrąbanych siedzieli, już to nawet leżeli na trawie.
Mówił krótko.
— Mili bracia, zebraliśmy się tutaj, aby mówić o ważnych sprawach. Od kiedy Rosja przegrała wojnę Japońska, — idzie swoboda.
Ten wyraz „Swoboda“ nie był jasny dla niektórych słuchaczy, zwłaszcza dla chłopów i robotników. Chłopi zresztą dość apatycznie słuchali tego hasła, gdyż co innego mieli na myśli, ale robotnicy, kolejowi zaczęli między sobą dyskusję, prowadzili ją głośno tak, że przerwali tok mowy Mirona.
— Jaka to swoboda? pytał jeden robotnik.
— A no — swoboda — rzekł inny — to tak jak w Anglji albo u Francuzów.
— I u Polaków tak samo — zauważył trzeci. Ale drugi zaprotestował: jakto u Polaków! Przecie oni tak samo poddani naszego cesarza.
Tamten zaś: — Pewnie. A ile ty masz na miesiąc za twoją robotę przy kolei.
— Czterdzieści pięć rubli.
— Widzisz, a montery z Warszawy, co tu do nas przyjechali, po ile brali?
— Wiadomo, po 120 rb.
— Widzisz. A dlaczego brali więcej, niż my?
— Dla czego?
— A dla tego, że oni dwa razy robili powstanie. Rozumiesz?
— Rozumiem. Więc my...
— Więc my też powinniśmy zrobić powstanie.
Ale tu powstał nowy spór o termin. Czepuchin nie uznawał wyrazu „powstanie“ za właściwy; lepszy mu się wydawał termin „rewolucja“. Miron uważał za potrzebne przyłączyć się do rozprawy, wchodząc w logikę ludu.
— Sprawiedliwie mówi ten proletarjusz. Słyszałem wasze uwagi o swobodzie. Gdybyśmy zrobili rewolucję po swojemu, jak Polacy po ichniemu — to u nas każdy robotnik brałby, jak montery warszawskie, albo i lepiej.
— Świetnie powiedziane — zawołał jeden ze studentów, a jedna z panien w czerwonej sukni, aż westchnęła i powiada:
— Niech żyje Miron! Zawsze coś tak powie z pod samego serca.
— Trzeba powstanie rozszerzyć — rzekł inny student, a Czepuchin znowu:
— Nie powstanie, lecz rewolucję.
— Niech żyje rewolucja! — krzyknęli ci i owi, przeważnie z inteligencji.
I znów Miron zabrał głos:
— Cóż tedy mamy czynić, aby rewolucja się rozwinęła? No, Jegorow — zwrócił się do jednego z chłopów — ty jesteś gospodarz, mów, czego ci brak?
— Ziemi mało — odpowiedział tamten.
— A tobie, Czemodanow, czego brak?
— Wiadomo, ziemi mało.
— A ty, Dojezżaj, masz ziemi dosyć?
— Mało.
Więc Miron pyta:
— Kto ma ziemię?
Chłop zaś na to:
— Wiadomo, panowie.
— A kto ma lasy?
— Oni, tak samo.
— Więc — pyta Miron — cóż robić? Odebrać ziemię i lasy panom, podzielić je, prawda?
— Dobrze mówi! — wołały panny, a jeden ze studentów dodał:
— Zupełnie zgadzam się z Mironem.
— Więc to już będzie ten „czarny podział“, o którym dawno się gadało — rzekł jeden z kolejowców, a Jegorow na to:
— Wielki już czas!
Miron wówczas postawił nowe pytanie:
— A jak nie zechcą oddać?
Czepuchin zawołał dźwięcznym barytonem:
— Puścić czerwonego koguta!
— Brawo, brawo! — krzyczeć jęli wszyscy, gdyż ten obraz bardzo się podobał.
Ani Aleksy, ani Marfa dotychczas nie brali udziału w dyskusji. Uważał jednak Aleksy, że czas i na niego, aby zaprotestować przeciw zamierzonym czynom.
— Kochani bracia — rzekł — nie na to nam zabłysły dni wolności, aby popełniać zbrodnie bez sensu i bez pożytku.
— Ho, ho! — zabrzmiały głosy ironji i niezadowolenia. Marfa postanowiła poprzeć Aleksego.
— Na. święcie — rzekła — ludzie mniej mają ziemi, niż my, a większe ciągną z niej zyski, bo są bardziej oświeceni. Niechaj nikt nie pali cudzych lasów, ani dworów, bo to żadnego błogosławieństwa ludziom nie przyniesie.
— Ot, księdzówna — zawołał jeden ze studentów — jakie nam kazanie prawi.
— Ciemni jesteście — rzekła Marfa.
— Samaś ty ciemna! — ktoś jej odpowiedział.
— Nie gniewajcie się na mnie — mówiła dalej Marfa — ale ja uważam, że przedewszystkiem są nam potrzebne szkoły, żeby u nas nie było ani jednego analfabety!
— Patrzcie — zawołał jakiś chłop — to naród z głodu umiera, a ona pędzi nas do elementarza.
— Ziemi nam potrzeba, a nie abecadła!
— Ziemi! ziemi!
— Lasów!
Czepuchin zaś dodał:
— A nie — to palić, palić!
Właśnie zaś na widnokręgu ukazała się daleka, ale wielka łuna: szara, ciemna chmura, przeplatana złotemi iskrami.
— O, co za pożar! — zawołała panna w zielonej sukni.
— To Stepanówka się pali — objaśnił Dojezżaj.
Miron ironicznie zapytał:
— Kogoż słuchają, mnie, czy was?
— Niestety — odparł Aleksy — demokracja zawsze ginęła od demagogji. Ty budzisz w ludziach to, co w nich najgorsze.
— Czynu żądam, czynu, a wy każecie ludowi czekać sto lat, zanim do czego bądź dojdziem. Ten pożar — to dowód, że lud się niecierpliwi. Dość niewoli. Precz z rządem! Czy tam w stolicy, czy tu u nas na prowincji, niechaj każdy dąży do obalenia swej władzy.
Panna w czerwonej sukni i panna w zielonej sukni, oraz kilku studentów zaczęli bić brawo.
— Doskonale mówi!
Wtedy dopiero Miron przystąpił do istotnej sprawy zebrania.
— Wezwaliśmy was tutaj, aby omówić i postanowić czyn wielkiej wagi: zamach na gubernatora.
— Protestuję — rzekł Aleksy — przeciw tej bezużytecznej i bezkutecznej zbrodni.
Tu odezwał się Jerundow:
— Ja nie protestuję, bo protest jest już pewnem działaniem, a zasadniczą linją naszego życia powinno być nie-działanie. Słyszę tu ciągle słowo: czyn — ale nie powinniśmy opierać się złu i dlatego uważam, że ponieważ rząd jest złem i gubernator złem, nie należy z niemi walczyć. Owszem, niechaj zło samo siebie pochłonie. Gdyby zamiast 90 gubernatorów było ich 100 tysięcy, toby sami się pożarli. Główna rzecz trzeba w Imperjum Rosyjskiem zrobić jak najwięcej gubernatorów, to wtedy sami się pozjadają i wtedy zniknie zło, a dobro zapanuje na świecie.
Mowa Jerundowa miała pewne powodzenie, ale nie wystarczające. To też z łatwością obalił jego tezę energiczny Czepuchin.
— Wcale się z wami nie zgadzam, towarzyszu. Trzy są siły poruszające światem społecznym: tyranja, niewola i bunt. Pryncypialnie biorąc, bunt reguluje wiecznie stosunek między tyranem a niewolnikiem. Bunt należy do praw natury. Buntownik idzie za rozkazem tego prawa. Jeżeli na drodze spotyka przeszkodę, musi ją złamać. A jego bronią jest kindżał, browning, bomba, maszyna piekielna i wszystko. Bunt jest zjawiskiem nieustajćcem, i jeżeli z jednej strony jest więzienie, Sybir i szubienica, to z drugiej — jest podpalenie lasów i dworów pańskich (o, patrzcie tam!}, eksproprjacja, skrytobójstwo!
Panny były w entuzjazmie.
— Prawdę mówi Czepuchin. Bunt, skrytobójstwo. Doskonale!
— I wszystko pryncypialnie!
— A jednak — mówił Aleksy — protestuję przeciw temu, co powiedział Miron, i przeciw temu, co powiedział Czepuchin, chociaż nie zgadzam się też i z Jerundowem. Bunt, skrytobójstwo i tak dalej, bywa czasem tragiczną koniecznością, ale nie należy tego środka nadużywać. Nie można z tego robić zasady nieustającej, jak znów nie opierać się złu — to martwota, bo ze złem wiecznie należy walczyć. W danym wypadku uważam za niedorzeczność zamach na tutejszego gubernatora. Siły poświęcone na tę sprawę, możnaby w rozumniejszy, bardziej celowy sposób zużytkować.
— Czy nie widzicie — zawołał Miron — że ci ludzie, Aleksy z Marfą, są całem sercem oddani burżuazji. Rozważcie, czy można im ufać i jak oni rozumieją sprawę ludu.
— Są przeciw nam! — słyszeć się dały głosy.
— A przecież — mówił dalej Miron — inni byli oni przedtem! Któż to zabił Kantarowa? Któż zabił Samojedowa? On, Aleksy, razem z tą delikatną panną.
— Ale to były szpiegi, ludzie bezwzględnie szkodliwi, a powtóre, ja ich zabiłem sam. Nie dopuściłbym, aby Marfa czyniła coś podobnego.
— Nie mów tak — odezwała się Marfa. — Jeżeli będzie potrzeba rozumna i konieczna takiego czynu, spełnię swój obowiązek. Ale tu nie widzę dostatecznej racji...
Teraz Miron wyrozumiał zdaje się, że przyszedł czas właściwy na jego intrygę. Z błyskiem nienawiści w oczach, podniesionym głosem powiedział:
— A więc ja wam powiem, dlaczego oni tak bronią naszego gubernatora. Bo oni naszą sprawę zdradzili. Oni są na jego służbie.
— Szpiegi, szpiegi! — dały się słyszeć głosy.
— Mironie — rzekł Aleksy — jesteś nikczemny. Dla swoich celów anarchicznych, dla swojej zemsty osobistej, potwarz na nas ciskasz!
— Jak śmiesz — za ryczał niemal Miron — nazywać mnie nikczemnym?!
Wśród słuchaczy miał on więcej zwolenników, niż Aleksy, to też dał się słyszeć głos:
— Precz z nimi, niech żyje Miron!
Ten zaś pewny siebie mówił:
— Nie dopuszczę do tego. Pamiętaj, że mam przy sobie broń — i potrafię jej użyć w razie potrzeby.
Aleksy chciał uniknąć starcia z Mironem, bacząc na interes rewolucji.
— Nie tu czas, ani miejsce.
— Odpowiedzialności chcesz uniknąć! — krzyczał Miron.
— Bynajmniej, ale mamy tu ważniejsze sprawy, niż osobiste.
— Nie będziesz mnie uczył, jaki jest mój obowiązek. Jesteś zaprzedany kapitalizmowi i biurokracji.
— Zdrajca, zdrajca! — zabrzmiało dookoła, a Miron mówił dalej:
— Jedno ci się należy — śmierć natychmiastowa!
— Śmierć mu, śmierć! — wołali studenci, robotnicy i panny w sukniach różnokolorowych.
W tej chwili Miron dał wystrzał z rewolweru w powietrze.
Po paru minutach z pobliskiego gaju szedł rotmistrz Iwanow i dwunastu żołnierzy. Zgromadzeni w podziwie patrzyli na nowych gości, a rotmistrz głosem komendy mówił do żołnierzy:
— Otoczyć dokoła! Nie wypuszczać nikogo! Broń mieć w pogotowiu!
Trzech żołnierzy kolejno rewidowało więźniów: zabierali im rewolwery, dokumenty, papiery, na ręce kładli im kajdany, łącząc po dwie osoby. Ale Miron stawiał się zuchwale:
— Nie tykać mnie! Precz z caratem! Niech żyje rewolucja!
Poczem zaczął śpiewać na nutę polskiej pieśni: „Armaty pod Stoczkiem“ — nieudolną, choć bardzo rozpowszechnioną pieśń „przeciw burżuazji“:
Nas dawit, o bratija, włast' kapitała,
Burżuj, moł, podporoj u trona...
Wkrótce potem weszli na polanę nowi trzej żołnierze, prowadząc starego wieśniaka, również zakutego w kajdany. Żołnierze dźwigali dwie małe skrzynki, z których w jednej, jak się okazało, była broń, w drugiej papiery, broszury itd. Stary Fiedor zupełnie ogłupiały, miał jednak tyle przytomności, że zapytał żołnierza:
— Co to jest? — i wskazał mu ludzi, otoczonych przez wojsko. Żołnierz mu wyjaśnił, że to schwytane buntowszczyki, a potem zwrócił się do rotmistrza:
— Melduję pokornie, waszemu wysokorodju, żeśmy starego kramolnika zabrali w jego domu i znaleźli u niego broń i pisma.
— Razem go do gromady! — rozkazał rotmistrz.
Teraz dopiero Fiedor zobaczył Aleksego i Marfę. — Cóż to się stało! — zapytał.
— Ano — odrzekł Aleksy — wzięli nas, potrzymają i puszczą. Ale za co was, ojcze, zabrali?
— Ta znaleźli u mnie broń i książki... nie wiem, kto to mi podrzucił.
Spojrzawszy dookoła, zatrzymał nagle wzrok na Mironie.
— O, ten — powiedział — parę dni temu przychodził do mnie, pytał o ciebie, to pewnie on! ale jak i kiedy to zrobił, nie wiem.
— To zagadkowa historja — zauważyła Marfa. — Przypuszczam tu zdradę. Może to z mojej strony nie ładnie, ale mam podejrzenie, że Miron jest prowokatorem.
— Ha! — z żalem i oburzeniem zawołał Miron. — Jakżem się omylił co do twego charakteru, Marfo. Przebaczyłem ci twoją dla mnie obojętność, ale nie przebaczę twego oskarżenia.
— To tylko przypuszczenie — rzekła Marfa, Aleksy zaś dodał:
— W każdym razie twój strzał wydaje mi się podejrzany.
Miron, zwracając się do otoczenia, powiedział:
— Słyszycie, co on mówi!
— Niedorzeczność — rzekł Czepuchin. — U nas tak zawsze. Zaraz denuncjacja, prowokacja...
— Odpowiecie wy mi za to — kończył Miron, gdy wojsko ustawiało więźniów szeregiem.
— Milczeć! — zawołał grzmiącym głosem rotmistrz. — Dalej w drogę.
Pochód ruszył w milczeniu. Tylko Miron zuchwale odezwał się do dowódcy:
— Panie rotmistrzu, proszę się zachowywać przyzwoicie. Kiedy rewolucja zwycięży, my będziemy wieszać was, nie wy nas.
— Sługa pokorny — rzekł szyderczo rotmistrz. — Czekam na twoją gilotynę, citoyen! Śmieciarze wy, nie rewolucjoniści.
— Niech żyje rewolucja! — krzyknął Miron, a panny szeptały między sobą:
— Ach, jaki dzielny człowiek ten Miron, prawdziwy bohater!
I ruszyli w drogę i dowlekli się do miasta Kaługi. Rozsypano ich po rozmaitych turmach i więzieniach. Fiedor znalazł się w tej celi, w której siedział do ostatniej chwili. Wprowadził go Siemion i mówi mu w ten sposób:
— Siadaj, Fiedor, tu będziesz mieszkał do śmierci.
— A gdzie mój syn? — pytał Fiedor.
— Ja tam nie wiem. Pewno się już z nim nie zobaczysz.
— A gdzie jest Marfa?
— Czort ją wie! Na, maisz tu chleb i kaszę. Pomódl się do Boga, bo cię niedługo powieszą.
— Za co powieszą?
— Już mają za co. Buntowszczyk jesteś, broń chowałeś, papiery.
— Ale żeby ja co gdzie, kiedy, jak! Taż nigdy, nigdzie, nic, nijak...
— Teraz kładź się spać, jeżeli ci sumienie pozwoli. A ciebie albo powieszą, albo ci łeb utną — o tak — i mówiąc to Siemion przesunął ręką po szyi Fiedora, że aż ten zaczął wić się z bólu.
∗ ∗
∗ |
Fiedor obudził się ze snu. W sieni więziennej paliły się lampy — i światło drobnym kwadratem, we drzwiach wyciętym, przenikało do celi. Na zegarze więziennym ponuro zabrzmiało dwanaście uderzeń. Północ. Fiedor z przerażeniem spoglądał wokoło.
— Ach, co mi się śniło, roiło... Dziwowiska same... Skąd mi to przyszło. To ja już dziewięć miesięcy. Skąd mi się wziął ten sen? Łeb mi utną, ot tak — wykrzyknął. Nie, nie ucięli mi jeszcze...
I siedział w bezmyślnej apatji. Pił wodę — i resztkę chleba dogryzał. W tym czasie wszedł znowu do celi Siemion. Miał w ręku osobliwą zabawkę. Była to mała szubieniczka, z lalką w kostjumie więźnia.
— No, cóż? — zapytał Fiedora — namyśliłeś się?
— A ty co masz w ręku? — zapytał Fiedor.
— Mały słupczyk. Chciałem ci pokazać, jak się to robi. Widzisz, to szubienica; ta lalka — to skazaniec, a tu sznurek, a tu blok — to kółko. On kładzie głowę, tak, — ty ciągniesz tak, a on idzie w górę tak. To takie proste, a ty dureń nie chcesz.
— Grzech ty mi chcesz wielki rzucić na duszę. Zabić człowieka.
— Alboż to człowiek? Gorszy wilka, albo niedźwiedzia. Zwierz prawdziwy, niechryst, co w Boga nie wierzy, przeciw świętej osobie cara spiskuje. Iluż to on sam ludzi zamordował! Takiego zabić, to największa zasługa wobec Boga i cesarza. A robota — błaha. Szach-mach i skończone. A potem drzwi ci się otworzą same, i pójdziesz sobie: hulać, pić, tańcować! Toć każdemu swoboda miła.
— Wiadomo, miła.
— No, chcesz wódki, bracie? Napijem się po jednej czarce, a dużej. Na pohybel temu łotrowi, co nas wszystkich tu trzyma jakby w niewoli. I do czego to on przymusza, niegodziwiec, dobrych ludzi.
To mówiąc podał Fiedorowi duży kielich gorzały. Fiedorow dawno już nie pił i rychło wpadł w jakiś stan pół nieprzytomny.
— Pewnie, łotr — zdecydował o nieznanym więźniu.
— Zmusza ciebie, prawosławnego człowieka, żebyś go powiesił. Na co zasługuje?
— Pewnie zasługuje, żeby go powiesić — i to mówiąc, Fiedor zaczął próbować szubieniczki.
— A widzisz? Jasno ci teraz wszystko się pokazuje. Dawno nie piłeś...
— Oj, dawno. Wódka, jak sam ogień.
— Jeszcze po jednej.
— Dawaj, a co przekąsić?
— Masz tu wędzonki, dobra porcja. A tu ogórki, solone, nieżyńskie. A papierosa? Dawnoś nie miał w gębie.
— Od kiedy tu siedzę.
— Oj, źle w turmie. A tam, to codzień, i wódki, i papierosów, i kiełbasy, ile chcesz. A jak ci się podoba, to i szarmankę możesz zawołać, do karczmy iść.
— I w pole — dodał Fiedor — i na pastwisko, i do obory, i w las, i do bani. A tu cóż? Tfu, jeno wszy obsiadły człowieka i tyle.
— Niema jak swoboda. Nie to, co te kramolniki nazywają swobodą, bo ichnia swoboda, to więzienie albo szubienica; tak to oni zawsze kończą.
— I sprawiedliwie! Co się buntować? Zawsze będzie naczalstwo, a oni chcą zniszczyć naczalstwo.
— To raznoczyńce. Sami naczalstwem chcą zostać, i porządnych ludzi wieszać.
— A jak się ich wszystkich powywiesza, to będzie porządek.
— Otoś mądrze powiedział. I każdy co powiesi choć jednego, będzie miał zasługę, że robi porządek. No, jeszcze czarka.
I znowu pili, gdy na zegarze uderzyła godzina pierwsza po północy. Siemion też, jakby chcąc Fiedora uświadomić, powiedział:
— Pierwsza po północy.
— Chciałbym — rzekł Fiedor — aby to już była czwarta rano.
— Pięć minut roboty, i hajda w świat szeroki. Herbaty się napijesz? — zapytał Siemion starego i krzyknął w korytarz:
— Ej, Akim, samowar!
Jeden z żołnierzy, sprawujących wartę, wniósł czajnik i szklankę.
— No — rzekł wreszcie dozorca — teraz cię pożegnam. Napij się herbaty, a potem się wyśpij. Ja tu po trzeciej przyjdę cię obudzić i jeszcze dam ci wódki dla kurażu.
— Wiadomo, pierwszy raz.
— Jak się wprawisz, to może i nie ostatni.
— Nie wiem, nie wiem.
Siemion wyszedł, a Fiedor pił herbatę i rozmyślał nad sobą; próbował szubieniczkę, modlił się od czasu do czasu, żegnał się i szeptał: Hospodi pomiłuj. Poczem na pryczy się położył, i usnął jak kamień.
Rotmistrz Iwanow wrócił tylko co z zebrania u wicegubernatora. Pilnie rozpytywał Siemiona, jak stoi sprawa.
— Namówiłem go. Zgadza się. Twardy był naprzód, ale potem zmiękł. Jeszcze jak go wódka rozebrała. Przecież ośm dni pracuję nad nim.
— No — zawołał rotmistrz, pobożnie oczy zwróciwszy ku niebu — chwała ci, Panie Boże, za twoją łaskę dla mnie, twego niegodnego sługi.
— Panie rotmistrzu — szepnął Siemion — to już mogę powiedzieć, że te piętnaście rubli uczciwie zarobiłem.
— Nie piętnaście, ale dwadzieścia.
— Dziękuję waszemu wysokorodju.
Na zegarze uderzyła godzina druga. Rotmistrz był wniebowzięty, gdyż zapewne nie mało wypił wina u pana wicegubernatora.
— Mamy teraz takie piękne białe noce, że jeno kochać i marzyć. Uważaj, Siemion, żeby się tylko Fiedor nie rozmyślił, to jestem pewien, że u Jeleny Pietrowny stanę pierwej, niż kuamerjunkier. Jej Bohu, pierwej. I to dla niej lepsze. Bo cóż się jej w nim podoba? Starszy odemnie. Ma zapewne dobrą pensję i okazje niezłe; wyrabia koncesje, posady, protekcje w ministerjach, ale jej głównie to się podoba, że przez niego mogłaby bywać na dworze, frajliną zostać... Ale kiedy ja będę miał jej miljony, to się też wystaram o stanowisko na dworze i zostanę wysokim czynownikiem, może pójdę w gubernatory... Tylko, żeby zdusić tę kramołę... Ta przeklęta wojna japońska wszystko nam wywróciła do góry nogami. Trzeba tego buntowszczyka nareszcie powiesić.
Drzwi sieni więziennej otworzyły się naraz i wszedł siwiuteńki białobrody pop. Rotmistrz dał Siemionowi rubla dla popa, aby ten dobrze skazańca na śmierć przygotował. Pozdrowili się, sławiąc Boga, a rotmistrz jeszcze prosił:
— Dobry ojcze, oświećcież tę biedną obłąkaną duszę.
Pop ruszył w stronę celi, którą mu wskazał Siemion. Pop znał więzienie, gdyż nieraz tu bywał w okazjach podobnych.
Była już godzina trzecia i na dworze rozjaśniło się prawie zupełnie. Niebo było czyste i spokojne.
— Hej, Fiedor — wołał Siemion, wszedłszy do komórki starego wieśniaka — wstawaj!
— A tam co? — pytał nieprzytomny Fiedor.
— Wstawaj. Do roboty.
— Do jakiej roboty?
— Toś już zapomniał? Co to ma być dziś o czwartej rano?
Fiedor o niczem nie pamiętał.
— O czwartej rano?
— A no — rzekł Siemion, pokazując mu szubieniczkę — miałeś, ot, co, pamiętasz?
— Aha! To już! Nie, nie, nie chcę! Hospodi pomiłuj. Za nic na świecie. Tfu, ty czort.
— No, mój miły, to ciebie powieszą.
— Dureń jesteś. Kto mnie powiesi, jak nie ma kto wieszać. I jakże to, bez śledztwa, bez sądu, bez świadków?
— Sąd nie sąd, a my wszystko możem. Nie dziś, to jutro znajdzie się taki, co powiesi i jego i ciebie. My poczekamy, a ty będziesz wisiał. Na, masz tu wódkę, pij, ile chcesz. Zakąś. A tu masz okrycie, żeby cię nikt nie poznał. Ja tu zaraz wrócę i sam cię ubiorę.
Wychodząc, Siemion położył na pryczy rodzaj popielatego habitu z kapturem, i na korytarzu znowu się spotkał z rotmistrzem. Ten rozmawiał ze swoim ordynansem. Mitrofan zawiadomił go, że podług rozkazu sprowadził dorożkę i pomieścił w niej walizę pana rotmistrza. Dorożkarz czeka przed wrotami więzienia. Rotmistrz był zadowolony.
— Bądź gotów. O czwartej minut dziesięć jedziemy na foksal.
Mitrofan wyszedł, a wytworny oficer pytał Siemiona, jak stoi sprawa?
— Trochę się chłop burzy, ale go wódka uspokoi. Ja mu przygotowałem ubranie, żeby był zasłonięty.
— Aby się tylko nie cofnął! — pełnym tęsknoty głosem szepnął jakby w rozmarzeniu pan rotmistrz.
— Oj, nie! Już mu tak chce się na swobodę, że go nic nie powstrzyma.
— A na podwórzu wszystko gotowe? Maszyna stoi?
— Wszystko gotowe!
— No, to chwała Bogu.
Siemion poszedł znów do Fiedora, a w korytarzu ukazał się sekretarz.
— Panie sekretarzu — rzekł do niego rotmistrz — akt proszę mieć gotowy; natychmiast po operacji dacie mi go do podpisania.
— Już formularz prawie cały wypełniony.
— Bardzo dobrze. A, pan doktór — zwrócił się do nowowchodzącej osoby. — Moje uszanowanie.
Doktór kłaniał się zebranym i pytał, gdzie delinkwent. Skazaniec miał przechodzić korytarzem i wtedy doktór mógł się z orszakiem połączyć.
Tymczasem Siemion jak gerderobiana ubierał Fiedora. Nałożył mu na jego tułup tę popielatą posępną togę, a głowę mu okrył zamkniętym kapturem tak, że tylko oczy były widoczne. Fiedor był zrezygnowany.
— No cóż, Fiedor, jesteś gotów?
— Naplewat’. Jestem gotów!
I oto powoli zaczęła bić na zegarze godzina czwarta.
Serce rotmistrza i serce Fiedora mocno uderzyło.
Jedna z cel w głębi kurytarza otworzyła się i wyszedł z niej skazaniec, jakby śmiertelnym całunem okryty, z twarzą osłoniętą. Koło niego czterech żołnierzy i pop. Zbliżyli się do tej grupy rotmistrz i doktór, i razem z nimi, przez otwarte wrota weszli na dziedziniec. Na dziedzińcu stała szubienica do, której poprowadzono skazańca. Na podwórzu była grupa żołnierzy z bronią w ręku i kilku doboszów. Pop zaintonował pieśni żałobne.
Wyszedł ze swojej nory i Fiedor z Siemionem. W pierwszej chwili odurzyło go świeże powietrze.
— No, śmiało, Fiedor!
— Naplewat! Wszystko zrobię. Ach, co za powietrze!
— Rób, jak ci mówiłem, sznur pociągniesz, i już!
— Już ja to wszystko rozumiem.
Dał się słyszeć głuchy odgłos bębnów.
Apatycznie, jak automat, ale z siłą, Fiedor wciągnął skazańca sznurem do góry. Skazaniec zawisł w powietrzu; trzy minuty jeszcze poruszał nogami, a potem zwisnął nieruchomo. Doktór skonstatował śmierć.
Rotmistrz wezwał sekretarza, który przybiegł do niego z raportem. Rotmistrz podpisał i rzecze:
— Wysłać naprzód depeszę terminową o egzekucji, a potem raport pocztą ekspres. Siemion! — zawołał.
— Słucham, wasze wysokorodje!
— Spisałeś się jak zuch! Masz tu 25 rubli. Mówię ci, Jelena Pietrowna moja, a kamerjunker — czu!
I jak uczeń pierwszej klasy, przyłożył palce do nosa, co się nazywa „pokazał nosa“. Był bardzo zadowolony. Poczem wezwał swego ordynansa. Dał się słyszeć turkot nadjeżdżającej dorożki. Rotmistrz szybko poszedł w tym kierunku. Znów się dał słyszeć turkot. Rotmistrz jechał na foksal, a stąd za ośm godzin miał się znaleść u stóp Jeleny Pietrowny.
Fiedor po operacji, którą wykonał nadspodziewanie zręcznie, stał oszołomiony i bezwładny.
Trupa zdjęto z szubienicy i złożono na noszach. Kilku ludzi go wynosiło. Fiedor już zdjął swą maskę i apatycznie przyglądał się tej scenie. Tymczasem chusta, okrywająca twarz skazańca, nagle opadła. Fiedor spojrzał — i głosem, pełnym przerażenia krzyknął:
— Aleksy, Aleksy! Mój syn!
Padł na ziemię nieprzytomny.
Trupa poniesiono dalej. Po chwili Fiedor wstał, a źrenice mu stanęły kołem. Zaczął się naraz śmiać jakimś piekielnym, straszliwym śmiechem. Oszalał.
- ↑ Tomasz Campanella (1568 — 1639), lekarz, poeta i myśliciel włoski napisał dzieło p.t. Civitas Solis (Republika Słońca), w której przedstawia utopijny świat doskonały. Jest to, mówiąc językiem dzisiejszym, społeczeństwo w rodzaju socjalistycznym, kierowane przez trzech mędrców, których imiona są: Miłość, Mądrość i Potęga, pod wodzą najwyższego: Słońca czyli Metafizyki.