Mało jest ludzi, którychby imię było tak znanem i szanowanem jak imię Stanisława Jachowicza. Współcześnie żyjący, patrząc na czyny jego z blizka, wysoko go cenili i dziś jeszcze życie jego, pełne poświęcenia i trudu dla drugich, podziw w nas budzi. Stanisław Jachowicz urodził się 17 kwietnia 1796 r. w Galicyi, we wsi Dzikowie. Ojciec jego, rządzca dóbr hr. Tarnowskich, wcześnie go odumarł; mały Staś zaledwie liczył wtedy lat cztery. Pozostała matka, pełna cnót i pobożności niewiasta, zajęła się wychowaniem syna. Ona to zaszczepiła w nim miłość Boga i litość dla nieszczęśliwych, które stać się miały gwiazdą przewodnią w całem życiu Stanisława. W r. 1805 rozpoczyna Jachowicz nauki w Rzeszowie, następnie oddano go do gimnazyum w Stanisławowie, a gdy to ukończył udał się na nauki wyższe, uniwersyteckie, do Lwowa. Zarówno w gimnazyum jak i na uniwersytecie nauki wykładano wówczas w języku niemieckim. Było to niemałe utrudnienie i niemała przykrość dla uczni, lecz Jachowicz nie zaniedbywał w wolnych od obowiązkowych nauk godzinach kształcić się także w ojczystej mowie i własną pracą, czytaniem dobrych [8]książek, starał się usilnie zastąpić to, czego mu nie dawała szkoła. Po ukończeniu nauk, w 22gim roku życia, przeniósł się do Warszawy. Zrazu pracował tu jako urzędnik, lecz serce ciągnęło go do dzieci, między dzieci, więc już wkrótce, czyniąc zadość upodobaniu własnemu i za radą przyjaciół, porzucił swój urząd, obierając skromny zawód nauczycielski. Na tem mozolnem polu pracował odtąd Jachowicz do ostatniej prawie chwili życia z zamiłowaniem i niezmordowaną wytrwałością. Słodki i ujmujący sposób udzielania nauk, przytem gruntowne wykształcenie, jednały mu serca uczniów i uczennic. Dzieci lgnęły do niego, chwytając skwapliwie każde jego słówko, każdą przestrogę. Wiele rodzin zamożniejszych ze wsi sprowadzało się na mieszkanie do Warszawy umyślnie po to, aby dzieci swoje oddać opiece Stanisława Jachowicza. Liczba uczniów i uczennic wzrastała tak spiesznie, że Jachowicz od rana do późnej nocy był zajęty udzielaniem lekcyi po domach prywatnych i pensyonatach panien. Jachowicz nie poprzestał na tem. Wiedział on, że słowo, nie ujęte w pismo, ulatuje, a wkońcu przebrzmiewa, chciał także, aby nietylko dziatwa warszawska, aby nietylko współcześni, ale i przyszłe pokolenia mogły korzystać z jego nauk, więc w wolnych chwilach porannych chwytał za pióro, aby swe myśli przelać na papier, kreśląc pełne uczucia i rzewnej prostoty bajeczki, piosenki, powiastki, wierszyki itd. Jeżeli już, jako pisarz i nauczyciel młodzieży, Jachowicz dobrze się zasłużył krajowi, to jako opiekun nieszczęśliwych i biednych zdobył sobie miłość wszystkich. Sam niemajętny, zawsze gotów do ofiar, zawsze oddany miłosierdziu, chętnie niósł ratunek nieszczęśliwym, pociechę i radę potrzebującym. Każda niedola głęboko wzruszało jego szlachetne serce i [9]najszczęśliwszym był, gdy jej w jakikolwiek sposób ulżyć potrafił. Ileż to ubogich panienek poumieszczał w zakładach naukowych za pracę swoją, za udzielanie bezpłatne lekcyi po pensyach? Ileż to dom jego nawiedzało ubogich, których zwał najlepszymi przyjaciołmi swymi? Ileż nie wyżebrał wsparć dla podupadłych rzemieślników, na założenie warsztatów poczynającym robotnikom, na wdowy i sieroty? Ile sierót w własnym domu przytulił? Bardzo liczne przykłady miłości bliźniego są znane, a ileż pozostaje dotąd w ukryciu? bo Jachowicz trzymał się tej chrześcijańskiej zasady: „niech nie wie lewica, co prawica czyni.“ Stanisław Jachowicz kochał wszystkich, ale najbardziej umiłował sieroty, cierpiące niedostatek. Kiedy więc w roku 1832 został członkiem Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, z całem poświęceniem oddał się nauce sierot w szkółce, pod opieką Towarzystwa zostającej. Sam w niej bezpłatnie udzielał nauki i innych do tego pobudził. Z tą chwilą liczba dziatwy wzrastała bezustannie, przybywało do szkółki coraz więcej sierotek i w krótkim czasie dotychczasowy mały lokal pomieścić ich nie mógł. Wówczas to powziął Jachowicz myśl zbierania składek, aby zebrać fundusz na wybudowanie osobnego domu dla pomieszczenia biednych dziatek. Jachowicz, który sam byłby wolał zginąć z głodu niż przyjąć dla siebie jakie wsparcie, bez wahania wyciągnął rękę dla sierot. Pokochał nieszczęśliwe sieroty całem sercem, więc zbierał, gdzie tylko mógł: na pensyach, na lekcyach, przy zabawach, przy każdej sposobności. Urządzał loterye, licytacye, przemawiał gorąco do szczęśliwszych w imieniu tych maluczkich biedaków, zbierał nawet po groszu „na cegiełkę,“ aż zgromadził 80,000 złotych. Do tej sumy dodano kwotę, zbywającą ze składek na dotkniętych powodzią nadwiślan i tak stanął na Nowym Świecie gmach dwupiętrowy z obszernem podwórzem, w którym pomieszczono 65 sierot, [10]a oprócz tego na dole ochronę dla dzieci, mniej niż 8 lat wieku liczących. Ten dom sierot i ochronka, własność Towarzystwa Dobroczynności, jest jednym z najpiękniejszych dowodów i zarazem nauką dla nas, co może dobra wola i wytrwałość i że nie ten tylko kto bogaty może czynić dobrze. Największa zaś zasługa Jachowicza na tem polega, iż on pierwszy niósł pomoc i ratunek sierotom w tej właśnie chwili, kiedy po okropnych klęskach wojny i cholery takie mnóstwo ich było, i kiedy najbardziej pomoc była potrzebna. Codziennie, zimą i latem, rano, w południe i wieczorem, widziano Jachowicza po ulicach Warszawy, spieszącego już to na lekcye prywatne, na pensye panien, już to do ochrony, do swej ulubionej szkółki sierot, do drukarni, na posiedzenia Towarzystwa Dobroczynności. Nic dziwnego, że taka nieustanna bez przerwy praca podkopała zdrowie Jachowicza. Siły zaczęły go opuszczać; nakoniec ociemniał, nogi służbę wypowiedziały. Żywot to był cichy a obfity w zasługi, kiedy więc przyszła chwila kalectwa, rozliczni pisarze, między którymi wielu było uczniów Jachowicza, ułożyli pismo zbiorowe pod tytułem: „Wieniec‘“„Wieniec“ z którego czysty dochód przyniósłby schorzałemu ulgę w wydatkach. Trzy tysiące prenumeratorów dało dowód ogólnego współczucia dla Jachowicza. Po długich cierpieniach wyczerpały się nakoniec siły szlachetnego męża. W samą wigilię Bożego Narodzenia 1857 r. zamknął Jachowicz na zawsze swe powieki, pozostawiając wdowę i dwóch synów. Śmierć Jachowicza okryła żałobą serca wszystkich, zewsząd rozległ się płacz serdeczny. Pomimo dnia niepogodnego (w dniu 26 grudnia tegoż roku deszcz padał bezustannie), tłumy ludu, bez różnicy stanu i powołania, poniosły zwłoki jego na cmentarz Powązkowski. Nad grobem dziewczątka zakładu sierot zaśpiewały [11]pieśń żałobną na pożegnanie tego, który całe życie oddał w ofierze maluczkim. W r. 1860 w dowód wdzięcznej pamięci narodu wzniesiono nad mogiłą zacnego męża pomnik dłuta Władysława Oleszczyńskiego, zaszczytnie znanego rzeźbiarza. Umarł znakomity nauczyciel, ulubiony pisarz dla młodego wieku, opiekun sierot i pocieszyciel cierpiących, ale pamięć po nim nie wygasła, jego zakład dla ubogich sierot, jego prace pozostały. Zbiór jego bajek i powiastek urósł w szóstem wydaniu do czterech tomików, a prócz tego wydał jeszcze Jachowicz przeszło dwadzieścia innych dziełek. Wszystkie pisma Jachowicza, przystępne treścią, religijne i pouczające, prędko się rozpowszechniły i niewątpliwie w niejednem sercu zaszczepiły zasady cnoty. W tej myśli ułożyliśmy też z różnych prac Jachowicza niniejszy Upominek i puszczamy go w świat z życzeniem, aby bogacił umysły, rozwijał cnoty i dobre obyczaje w młodem pokoleniu. Józef Korzeniowski, zasłużony nasz powieściopisarz, mierząc własną boleścią boleść dziatwy, osieroconej przez zgon Stanisława Jachowicza i pragnąc przynieść jej ulgę w ciężkiem strapieniu, skreślił pięknym wierszem Modlitwę dziatek za ś. p. Stanisława Jachowicza, którą tu w całości przytaczamy, aby uczynić ją tak powszechnie znaną, jak jest powszechnie znanem imię tego, którego pamięci poświęconą została.
MODLITWA DZIECI ZA Ś. P. JACHOWICZA.
Ojcze i Panie! Tyś nas zasmucił I długą okrył żałobą;
Przyjaciel dzieci ziemię porzucił I stoi teraz przed Tobą.
Zamiast kwiatów, zamiast wstążki
Kupowała Wandzia książki,
Ale żadnej nie czytała;
Ot tak tylko, byle miała.
Na to matka jej powiada:
„Książka w szafie nic nie nada;
Pszczółka z kwiatów miodek chwyta,
Kto ma książki, niech je czyta.“
Kryś i Leoś.
Leoś płakał nad książką, jednak się mozolił;
Kryś, niepomny na przyszłość, wesoło swawolił.
Nadszedł wiek dojrzały, wszystko wspak obrócił:
Cieszył się Leoś z nauk, Kryś niebaczny smucił
I westchnął po niewczasie, gdy mu głód dokuczył:
„O jakem ja źle robił, żem się nic nie uczył!“
Pewien obywatel z Litwy przyjechał do Warszawy. Miał kilkanaście tysięcy złotych odebrać od bankiera, zajechał więc po nie doróżką. Wziął pieniądze i pojechał za innym interesem. Przybywszy na przeznaczone miejsce, wysiadł, zapłacił doróżkarzowi, a czy przez zapomnienie, czy też, że spuścił się na służącego, pieniądze zostawił w doróżce. Służący nie mógł sobie wystawić, ażeby pan zapomniał o pieniędzach, nie mając przeto wyraźnego polecenia, nie wyjął ich, tymczasem doróżkarz odjechał. Nagle przypomina sobie ów obywatel o pieniędzach, ale gdzie ich szukać? »Niema ratunku, — rzecze zmieszany — jeżeli to człowiek poczciwy, to odda, jeżeli nie, to...« »Nie! panie, — przerwie służący — on musi je oddać. Bogu dzięki nauczył mię panicz czytać i poznawać liczby, uważałem też numer na doróżce i teraz dojdziemy wszystkiego.« Tak się istotnie stało, dano znać do policyi, po numerze wynaleziono doróżkarza i pieniądze się znalazły.
»Chodź piesku!« a ten piesek nazywał się Kruczek,
»Chodź,« mówił Hipolitek, »nauczę cię sztuczek.«
»Kiedym ja jeszcze mały, ucz panicz Azora.«
»Nie, piesku, rzecze chłopczyk, to najlepsza pora;
Azor stary, nie pojmie, pracować z nim nudno, I tobie później byłoby trudno. O, wieleby cię, wiele pracy kosztowało, Teraz zobaczysz, jak mało.«
Wkrótce pojętny Kruczek Nauczył się wiele sztuczek; Służył, podawał i pływał, Tysiąc figlów dokazywał, A to tak zręcznie, tak śmiało, Iż się zdawało, Że go to nic nie kosztowało.
Pamiętaj, Hipolitku, coś mówił do Kruczka:
Że się z młodu najlepiej nabywa nauczka.
Nieposłuszna Andzia.
Nie rusz, Andziu, tego kwiatka:
Róża kole, rzekła matka.
Andzia mamy nie słuchała,
Ukłuła się i płakała.
Kotka i suczka.
Kotka suczkę przestrzegała,
By kiełbaski nie ruszała; —
A suczka jej odpowiada:
Lepszy przykład niźli rada.
Na ci Zuziu pokrzywkę. — Kiedy parzy mamo!
— Niegrzecznym, rzecze mama, dzieje się to samo;
Każdy ich tak unika, jak ty tego ziela;
Bądź łagodną, uprzejmą, znajdziesz przyjaciela.
Zaradź złemu zawczasu.
»Zeszyj dziurkę póki mała«
Mama Zosię przestrzegała,
Ale Zosia, niezbyt skora,
Odwlekała do wieczora.
Z dziurki dziura się zrobiła:
A choć Zosia i zeszyła,
Popsuła się suknia cała;
Źle, że matki nie słuchała.
Telesforek.
Telesforek swawolił bez końca, bez miary.
„Ej, ostrożnie, paniczu!“ wołał sługa stary.
Gdzietam, chłopiec nie zważał, stoliki czy stołki,
Dalej harce wyprawiać, wywracać koziołki.
Ale kiedyż kto dobrze wyszedł na swawoli?
Padł, potłukł się nieborak i nóżka go boli.
Staś na sukni zrobił plamę,
Płacze i przeprasza mamę.
Korzystając z chwili mama
Rzecze: na sukni wypierze się plama,
Ale strzeż się, moje dziecię,
Brzydkim czynem splamić życie,
Bo ci Stasiu mówię szczerze,
Ta się plama nie wypierze.
Dziecię i staruszek.
Niosło raz dziecię wody dzbanuszek,
Spotkał je w drodze siwy staruszek
I rzekł do niego z uprzejmą minką:
»Pozwól się napić, dziecinko!« —
Dziecina chętnie schyla dzbanuszka
I napoiła wodą staruszka.
Raz koło sadu szła ta dziecina,
Patrzy... z owocem drzewo się zgina.
Jakżeby rada zjeść kilka gruszek!
Aż tu wychodzi siwy staruszek:
Ową dziecinkę dobrą poznaje
I najpiękniejszych gruszeczek daje.
»Mamo, rzekł Staś, deszczyk rosi,
Poplami kapelusz Zosi;
Jakże niepotrzebnie pada!«
Tu matka dziecku wykłada,
Że deszczyk drogi dar nieba,
Bez niego nie będzie chleba;
On skwar słońca ułagadza,
Zieloną trawkę rozradza,
Wszystko rzeźwi, wszystko krzepi,
Kwiatek, drzewko rośnie lepiej;
Bo Bóg wszystkiem mądrze włada.
»O, kiedy tak! to niech pada.«
Kotek kulawy.
Kotek kulawy szedł sobie drogą,
A ktoś niebaczny trącił go nogą.
»Nie trącaj, panie! — rzekła dziecinka —
I cóż ci winna biedna kocinka?
Ej! daj jej pokój, niech sobie idzie,
I ona umie zapłakać w biedzie,«
A mama mówi: »Ojciec Niebieski
Nie każe biednym wyciskać łezki.«
Staś miał brzydką wadę w dzieciństwie... lubił plotki. Gdy tylko zasłyszał jaką nowinkę, biegł zaraz, aby powtórzyć ją dalej. Wszyscy go dlatego nie lubili, bo nieraz narobił w domu niepokoju. Długo przemyśliwali słudzy, jakby go tego nałogu oduczyć; nakoniec przychodzi jednej służącej dobry pomysł. Właśnie wszedł ów chłopczyk do czeladnej izby; Dorotka, udając, że go nie widzi, zaczęła się niby skarżyć przed drugą służącą: »Ach, żebyś ty wiedziała, co mię za nieszczęście dziś spotkało! Jakem dziś rano dawała krowom trawę przy dojeniu, sierp mi się w nią jakoś zamieszał i krowa sierp zjadła! nie wiem, co zrobię, jak się pani o tem dowie!« Staś, zaledwie usłyszał te słowa, leci jak strzała; nie miał nawet czasu nad tem pomyśleć, a już powtórzył nowinkę mamie. Ale ten raz odebrał przyzwoitą karę, bo skoro tę nowinę rozgłosił, dopiero się wszyscy z niego naśmiali — i jakże się nie śmiać... Krowa sierp zjadła!!!
Na zamarzniętej sadzawce, w ogrodzie,
Ślizgał się Wicuś po lodzie;
A choć mu brat starszy ganił tę zabawkę,
Gdy sposobność upatrzył, dalej na sadzawkę.
Zaufany w zręczności, mniej ważył przestrogę.
O przypadek nie trudno: Wicuś złamał nogę.
Wtedy biedny chłopczyna sam wyznał ze łzami:
Że się nie godzi starszych pogardzać radami.
Piał kogucik: kukuryku!
Wstawaj rano, mój chłopczyku! —
A chłopczyk się ze snu budzi,
Patrzy... dużo chodzi ludzi;
Więc się szybko zrywa z łóżka,
By nie uszedł za leniuszka,
I rzekł: »Za twe kukuryku,
Dziękuję ci, koguciku.«
Dziecię i mucha.
Gdy raz w dzień gorąco było,
Dziecię spać się położyło.
Co się zdrzemnie, to mu muszka
Brzęknie głośno koło uszka.
Druga muszka znów swawolnie
Ostrem je żądełkiem kolnie.
»Moje muszki — rzekło dziecię —
Dlaczego wy mnie budzicie?
Ja leżę spokojnie sobie
I nic złego wam nie robię.«
»Wstydź się spać w dzień — rzekła muszka —
Podnieś się, próżniaku, z łóżka;
We dnie każdy ma być czynny,
I dzieci spać nie powinny.«
Gniazdko.
Mateczka tobie ściele łóżeczko,
Ty się w nie kładziesz w wieczór, dziecino!
I ptaszek także ściele gniazdeczko
Dla swych pisklątek między krzewiną. —
Dziateczki moje! niech was Bóg strzeże
Zabierać gniazdko biednej ptaszynie,
Ten, kto ptaszkowi gniazdko zabierze,
Złym będzie w życiu i marnie zginie.
Tadeuszek.
Raz swawolny Tadeuszek
Nawsadzał w flaszeczkę muszek,
A nie chcąc ich morzyć głodem,
Ponarzucał chleba z miodem.
Widząc to ojciec, daje mu piernika
I nic nie mówiąc, drzwi na klucz zamyka.
Zaczął się prosić, płakać Tadeuszek.
Ojciec mu na to: nie dręcz biednych muszek.
Siedział dzień cały, to go nauczyło:
Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło.
Brat.
Siostrzyczko! na dwoje
Jabłuszko rozkroję,
Połówkę ci dam.
Siostra.
Znam twoje serduszko,
Lecz małe jabłuszko:
Zjedz, braciszku, sam.
Brat.
O, tego nie zrobię;
Ja muszę dać tobie:
Piękny byłby brat!
Cóżby powiedziano,
Gdyby też widziano,
Żem sam jabłko zjadł?
Zajączek i dziecię.
Hej! strzeż się zajączku, rzekło małe dziecię,
Bo tu strzelec blizko, dybie na twe życie. Zając. O! ja się strzelca nie boję,
Ufam przecież w nogi swoje. —
I spokojnie jak nigdy chrupał sobie ziołka.
Strzelec strzelił, a zając przewrócił koziołka.
Piął się chłopczyk na drzewo, co nad rzeką stało,
Bo cudzych paniczowi gruszek się zachciało.
Ale na takich sprawkach każdy źle wychodzi:
Cudza własność jest świętą, tknąć się jej nie godzi,
I nasz chłopczyk to poznał, ale już po szkodzie:
Spadł, i gruszek nie dostał i skąpał się w wodzie.
Ubogi.
Szedł biedny starzec, wychudły, blady,
Na twarzy zmarszczki, starości ślady,
Do nieba łzawe podnosi oczy;
A wtem chłopczyna z chatki wyskoczy.
»Czegóż to płaczesz, mój dziadku siwy?
Czy cię co boli, czyś nieszczęśliwy?«
A starzec na to: »Wyszedłem w drogę,
Kawałka chleba dostać nie mogę,
Smutny o głodzie idę dzień cały,
Pierwszy mnie witasz, chłopczyno mały!
Pierwszy mnie słowem poczciwem witasz,
Żal ci staruszka, o łzy więc pytasz.
O, niech ci za to Bóg łaskę zsyła!
Bądź pozdrowiona dziecino miła!«
Słysząc to chłopczyk, skoczył do chatki,
Wyniósł dziadkowi pieniądz od matki,
Sam mu dał bułkę, a dziadek schował
I chłopczykowi pięknie dziękował.
Czysty kotek.
»Czemu się często myjesz?« pytano raz kota.
»Bo czystość — odpowiedział — jestto piękna cnota.« Jakoż doprawdy kocina Mył się prawie co godzina.
Chętnie mu do pokoju wchodzić pozwalano, Powszechnie go kochano, Doznawał wszelkich pieszczotek; A czemu? bo czysty był kotek.
Czteroletni Kostuś R* dostał od ojca na imieniny dukata w złocie. Nie znał on wartości pieniędzy, nie umiał więc tego dukata ocenić, ale że to był dar od taty, miał go za skarb najdroższy. Zawsze go tylko zawijał i odwijał, zawsze go chował przy sobie, zawsze go na dobranoc obejrzał i ucałował. Napróżno najpiękniejsze dawano mu za ten pieniądz błyskotki, raz nawet ślicznego obiecywano konika; daremne usiłowania, droższym nad wszystko był mu dukacik od taty! Po niejakim czasie zachorowała Kostusiowi babunia. Przyszedł do niej, rzucił łzawem okiem na cierpiącą i słowa przemówić nie mógł. Właśnie usłyszał, że posłano po lekarza, to piękną natchnęło go myślą: wyjmuje dukacik, kładzie go pod poduszkę babuni i z rozrzewniającą rzecze prostotą: »Masz babuniu mego kochanego dukata, daj go lekarzowi, a bądź mi zdrowa, bo ja ciebie bardzo kocham!«
Dziś.
Dzisiaj to twoje, jutro, kto wie, czyje?
Kto o tem pamięta, ten poczciwie żyje
Zwierzątkom dokuczać, to bardzo zła wada;
I piesek ma czucie, choć o tem nie gada;
Kto z pieskiem się draźni, ciągnie go za uszko,
To bardzo niedobre musi mieć serduszko.
Justynka.
Justynko, mówił Ludwiś, czy dobra bułeczka?
Dobra. — A dasz mi trochę? — Ani kawałeczka. —
Mama, dobywszy ciastko, rzecze do Justynki:
To i ja tobie nie dam ani odrobinki.
Były raz dwa kotki:
Jeden ładny, lecz z szafek wyjadał łakotki; Drugi brzydki, bury, Ale płoszył szczury.
Powiedzcież mi dzieci, którego wolicie?
„Burego! Burego!“ — O dobrze robicie! Bo ten godzien przychylności, Kto dopełnia powinności; A bardzo nieładnie Kiedy kotek kradnie.
Henryś i Waluś.
Henryś Czemużto, Walusiu drogi, Chocieś ubogi, Zawsześ tak schludnie odziany?
Waluś Nic dziwnego, mój kochany, Ochraniam grosika mamy; Jak mogę, strzegę się plamy. Gdy dziurka zrobi się mała, Proszę mateczki, by ją załatała, I nie rozedrze się dalej:
A jak czysto i schludnie, to każdy pochwali.
Adelciu! twa imienniczka
Napierała się pierniczka;
Myślisz Adelciu, że jej mama dała?
Nie. — A dlaczego? — Bo się napierała.
Teodorek.
Teodorek łapał muszki,
Obrywał im skrzydła, nóżki.
Siostra na to patrząc z boku
Mówiła mu z łezką w oku:
O niedobry Teodorze!
Jak cię też to bawić może?
Cóż ci winne biedne muszki?
Czyś ty im dał skrzydła, nóżki?
Franuś.
Franuś miał śliczne jabłuszko, czerwone;
Pieści się niem, na każdą obraca je stronę
I rzecze: „szkodaby cię zgładzić z tego świata;
A przy tem, trzebaby dać połówkę dla brata. Nie, nie, ja ciebie nie ruszę, Cały rok cię chować muszę;
A potem... nie i potem, rzecze mały sknerka, I schował je do kuferka.
Cóż się stało? — jabłko zgniło....
Jakże mu żal wtedy było!
Chory kotek.
Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku,
I przyszedł kot doktór: »Jak się masz koteczku?«
— »Źle bardzo...« i łapkę wyciągnął do niego.
Wziął za puls pan doktór poważnie chorego,
I mówi z namysłem: »Zanadto się jadło,
Co gorsza, nie myszki, lecz szynki i sadło;
Źle bardzo... gorączka! źle bardzo koteczku!
Oj! długo ty, długo poleżysz w łóżeczku,
I nic jeść nie będziesz, kleiczek i basta:
Broń Boże kiełbaski, słoninki lub ciasta!«
— »A myszki nie można? — zapyta koteczek —
Lub z ptaszka małego choć parę udeczek?«
— »Broń Boże! pijawki i dyeta ścisła!
Od tego pomyślność w leczeniu zawisła.« — I leżał koteczek; kiełbaski i kiszki Nietknięte; z daleka pachniały mu myszki.
Patrzcie, jak złe łakomstwo! kotek przebrał miarę,
Musiał więc nieboraczek ponieść za to karę;
Tak się i z wami, dziateczki, stać może: Od łakomstwa strzeż was Boże!
Pawluś był łakomiec wielki:
Z kieliszków pozostałe wysączał kropelki, Okruszynki zbierał z ziemi, Choć się nie mógł najeść niemi;
Z placuszków wyskubywał rodzynki, migdały.
Mama się nań gniewała, siostry go łajały, Lecz on zawsze broił swoje.
Dostał się do śpiżarni; patrzy, stoją słoje. „Tu zapewne rzeczy smaczne!“
Rzekł sam do siebie; „zaraz z brzega zacznę!
To kawior zielony! skosztować go trzeba.“ Ukroił kawałek chleba, Grubo sobie nasmarował, Alić zaledwie skosztował, Okropnie go znudziło, Bo to mydło szare było.
Dzieci! jego cierpienia z łatwością pojmiecie;
I was to kiedyś spotka, gdy takie będziecie.
Pierniczek.
Henrysiu! na ci piernik, rzekł przyjaciel domu,
Ale zjedz go gdzie w kącie i nie daj nikomu. —
Ej, pan chyba żartuje, odpowie Henryczek:
Mam zjeść sam, to dziękuję, schowaj pan pierniczek.
Jakież to piękne rodzinne życie,
Kiedy z dziecięciem zgadza się dziecię;
Gdy wszyscy żyją w zgodzie, jedności,
Nie słychać kłótni, nie słychać złości,
Jedno drugiemu chętnie ustąpi,
Jedno drugiemu pieszczot nie skąpi,
Jedno drugiemu na pomoc spieszy,
I jedno drugie w smutku pocieczypocieszy!
Rodzice patrząc na taką zgodę,
Za swą troskliwość mają nagrodę;
Bo cóż milszego: jak gdy dziecinie
Wcześnie się dobre w sercu rozwinie?
„To złe, to niedobre, to mnie kłuje w zęby,
Tego nie wezmę do gęby,
To za zimne, to gorące,
Aż się w głowie myśli mącą;
Buty za ciasne, nie piękne suknie!“ Tu ojciec syna ofuknie:
„A to co znowu, chłopiec tak grymasi? Nie znali tego ojcowie nasi
Z dziatkami swemi: Boso chłopaki biegały po ziemi,
Nigdy im te dziwactwa nie przyszły do głowy: Jedli chleb razowy,
Barszcz kwaśny, groch z kapustą, owarzaną kaszę; A te bębny nasze Będą wymyślały? Głodnemu chrzan specyały! Jeszcze czego? Marcepany! Mój kochany, Dość już tego! Jak się słówkiem grymas zdradzi To ni z tego ni z owego, Pójdziesz na żur do czeladzi!
∗ ∗ ∗
Poznał chłopak, że nie żarty, Ojciec dzielnie prawdę pali; Dzieciak dobry, nieuparty, Jadł już potem, co mu dali.
Kłódeczka na usta.
Kiedy masz co powiedzieć, zastanów się trochę,
Bo nie powróci słówko niegrzeczne lub płoche.
„Żeby to była taka kłódeczka, Coby wstrzymała usteczka, Gdy mają wyrzec co złego,“ Mówił Zygmuntek do tatki swego. „Ma tę kłódeczkę, — tata odpowie, Kto baczny w swojej rozmowie, Kto nie mówi słówka, Póki nie pomyśli główka,
A potem, jak kluczykiem, odmyka usteczka;
Rozwaga, to najlepsza na usta kłódeczka.“
Mysz młoda i stara.
„Wyjdź kochanko z ciasnej chatki
I posłuchaj głosu matki,“
Mówiła mysz do córki, — „w świat cię wyprowadzę, Ja ci doradzę: Jak zbierać ziarneczka, Jak się strzedz koteczka, Jak łapki unikać, Jak do jamki zmykać. Powiem ci, czem słoninka pachnie przypiekana; Ale mnie słuchaj, córko ukochana.“ —
Myszka była posłuszna i nie żałowała;
Długo sobie szczęśliwie po świecie bujała;
Tysiąc myszek zginęło, ona jednak żyła:
A czemu? bo posłuszna swojej matce była.
Raz, kiedy Rózia zapłakaną była, Mama zwierciadło przed nią postawiła. „Patrzno, rzecze, ta dziewczynka, U której tak krzywa minka, Co jej oczki łezka słoni, I wesoło spojrzeć broni, Co twarzyczkę ma nabrzmiałą, W plamkach całą, U której na czole chmurka, To jest Rózia, moja córka. Pamiętaj dobrze, coś teraz widziała.“
Potem o zwierciadełku Rózia zapomniała,
Była grzeczna, uprzejma, wesoła,
Chmurka ustąpiła z czoła,
Śliczny błysnął rumieniec na twarzyczce białej,
Oczy jak gwiazdki błyszczały.
Znowu do zwierciadełka prowadzi ją mama:
„Widziałaś tu dziewczynkę, patrz czy to ta sama?“
Rózia swym oczom wierzyć nie może:
„Jak się w tem szkiełku zmieniło mój Boże!“
Uśmiechnęła się matka. — „Nie, Róziu kochana,
W tobie, ale nie w szkiełku nastąpiła zmiana,
Gdy Rózia będzie grzeczna, łagodna, wesoła, Szkiełko zeszpecić nie zdoła; Gdy się tem nie przyozdobi, Piękną zwierciadło nie zrobi.“
Powiem nauczkę Antosi, Ale niech ją w sercu nosi; Niech zawsze o tem pamięta,
Że czcić, kochać rodziców jest powinność święta.
Na wsi, u twojej ciotki, widziałem dwie krówki: Matkę obok swej jałówki.
Ale co za widok! zapytaj się cioci,
Ile w tych krówkach dobroci!
Jedna bez drugiej nie stąpi i kroku:
Matka na paszę, jałówka przy boku;
Matka do stajni, taż jałówka za nią:
Kocha jak matkę, a słucha jak panią,
Dba o jej dobro, porządek i zdrowie,
Któż jej troskliwość i czułość wypowie?
Kiedy matka przypadkiem raz zachorowała,
Jałówka nic nie jadła, cały dzień ryczała,
I jakkolwiek każdemu chwilka życia miła,
Pewnieby życie matki własnem okupiła. Widzisz, Antosiu, ile cnoty w krówce,
Chociaż tyle rozumu nie ma, co ty w główce,
Chociaż swej matce starań nie winna tak wiele, Zwyczajnie jak każde cielę.
Zapisz głęboko w sercu przyjacielskie słowa,
Niech cię w tej pięknej cnocie nie przewyższy krowa,
Pomnij: że kto rodzicom raz serce zakrwawi,
Temu przez całe życie Bóg nie błogosławi.
Czem się za młodu skorupka napoi, tem na starość trąci.
„Mój Wiesławku ukochany! Czyż doczekam się odmiany?
Zawsze będziesz psoty płatał, Po ogródku tylko latał I czas drogi próżno trwonił, Ptaszki i motylki gonił?“ Tak raz matka narzekała I łzą gorzką się zalała; A Wiesławek rósł w niecnocie, Matka w smutku i kłopocie.
Próżne prośby, napomnienia, On skłonności nie odmienia. Wzrósł Wiesławek na Wiesława: Łamał boskie, ludzkie prawa, Za błyskotką marną gonił, Kłamał, krzywdził i czas trwonił I umarł w nędzy pod płotem.
Jakim jesteś w dzieciństwie, takim będziesz potem.
Kłamstwo ukarane.
»Ach ratujcie! ratujcie! wołał pasterz młody,
Najpiękniejszą owieczkę wilk mi porwał z trzody.
O ratujcie, ratujcie!« Przybiegli pasterze,
A on w śmiech: »Jam żartował, on jeszcze nie bierze,
Chciałem tylko doświadczyć, czy dobrze czuwacie: Może mi się kiedy zdacie.
Ha, ha, ha, jakżem was też wyprowadził w pole.« Raz, drugi się udały podobne swawole, Ale jednego ranka
Wilk doprawdy pięknego porwał mu baranka,
Pasterz w krzyk i pomocy zewsząd z płaczem wzywa, Nikt nie przybywa; I prosi i błaga, Nic nie pomaga.
Wilk uniósł zdobycz, pasterz poniósł stratę.
Taką się to odbiera za kłamstwo zapłatę!
Nieraz o tym człowieku dzieci usłyszycie, Co nie skłamał całe życie. Powiem wam jak to się stało, A za prawdę ręczę śmiało. Kiedy jeszcze był dziecięciem Uzbroił się przedsięwzięciem, By kłamstwo ust nie splamiło. Z początku mu trudno było; Lecz choć często chętka brała, By się jaka rzecz skłamała, Uczuł w sobie żądzę chwały, Usta prawdę powiedziały. A choć czasem i złe zbroił, Tak się już z prawdą oswoił, Że największe błędy, wady, Wyznał szczerze, bez przesady. Coraz bardziej wzrastał w cnoty: Każdy mu chętnie ufał, uwielbiał przymioty Żył szczęśliwy i kochany; Umarł, a jednak słodko wspominany. Brzmi jego imię w okolicy całej, Bo rzetelnością zyskał piękny wieniec chwały. Dzieci! idźcie jego śladem,
Niech serce wasze będzie prawych uczuć składem,
Niech was wdzięk kłamstwa nie mami, A szczerość włada ustami.
Prześliczna zgoda była między niemi:
Nieraz się kotek z pieskiem położył na ziemi,
A myszka sobie wesoło
Biegała w koło;
Ptaszek w górę podlatywał
I swobodnie wyśpiewywał;
Nawet, kiedy jeść im dano,
Poróżnienia nie widziano.
Rzadka w świecie zgoda taka;
Kot ustąpił dla myszy, a piesek dla ptaka.
Powiecie, że to bajka, mylne wasze zdanie;
Tych cudów dokazuje dobre wychowanie.
Pamiętajcież dzieci o tem:
Kiedy pies się zgodził z kotem,
Jakże będzie nieładnie,
Jeśli niezgoda między was się wkradnie.
Władyś.
Z małym Władysiem wyszedł ojciec w pole,
A ujrzawszy śród zboża bławatki, kąkole,
Pyta go: »co wolisz, czy zboże czy kwiatki?« Władyś wybiera bławatki. I nie są to dziwy żadne,
Bo u dzieci zazwyczaj to dobre, co ładne;
Ale kto rozum dojrzały posiada,
Niechaj nad owoc kwiatów nie przekłada.
Woźnica, który na drodze, pełnej kamieni, niemiłosiernie gnał konie, spotkał człowieka, idącego z miasta na wieś. »A czy stanę ja w mieście przed nocą?« zapytał go woźnica, przelatując cwałem. »Staniesz, jeżeli nie tak prędko pojedziesz,« odpowiedział przechodzień. »To głupi człowiek,« rzekł do siebie woźnica i jeszcze bardziej zaczął konie popędzać. Nad wieczorem ów człowiek, powracając tąż samą drogą, zastał woźnicę w wielkim kłopocie. Jedno koło złamało się u bryki; nie mógł ruszyć z miejsca, trzeba mu było pod gołem niebem noc przepędzić. »Nie przepowiedziałemże ci,« rzekł nieznajomy, »że jeżeli chcesz zdążyć na noc do miasta, trzeba ci jechać wolniej?«
Przywiązanie małpy.
Pani miała dowcipną małpkę, która do tego stopnia przywiązała się do niej, że gdy raz wyjechała z domu i zostawiła ją na dni kilka, małpka z tęsknoty żadnego prawie pożywienia przyjąć nie chciała, a w chwilę powrotu swej pani tyle tylko miała siły, że przywlokła się do niej i u jej nóg ostatnie wydała tchnienie.
I komużby się wyjść stamtąd chciało Na naszą smutną dolinę?
I jeszcze po co? Ażeby małą Trwożyć po nocy dziecinę?
Nie daj się, Julciu, straszyć babulką, Ona nie przyjdzie do ciebie,
Ale ty do niej pójdziesz z mamulką, Ona tam czeka nas w niebie.
Piotruś.
Piotruś żwawy, dzielny, śmiały,
Choć mu wiele piastunki o strachach bajały,
Śmiał się tylko z ich prostoty:
Bo wiedział, co są ludzie, co wyższe istoty.
Patrzcie, co może wyobraźni siła!
Raz, gdy noc ciemnościami już ziemię okryła,
Spostrzega coś białego wśród czarnego zmroku. Nie wierzy oku.
Coraz się o tem mocniej przekonywa;
Białe okrycie po ramieniu spływa,
Postać blada, wysoka, przybliżać się zdaje I znowu staje.
Już żwawy chłopiec wytrzymać nie może; Porzuca łoże I pędzi śmiało;
Aż tu się pokazuje, że płótno wisiało.
Gdyby się nie przekonał i przytomność stracił, Byłby to życiem przypłacił.
Od kogo wszystko?
Kto dał to dzienne światło,
Co nas ze snu budzi?
Kto dał rośliny, drzewa,
Zwierzęta dla ludzi?
Kto deszcz nam dał ożywczy,
Kto dał na chleb zboże?
— Bóg, co go człowiek widzieć,
Ni pojąć nie może.
Wszystko, wszystko od Niego,
O dziecino droga!
Módlże się więc pobożnie
I kochajże Boga!
Syn prosił matkę o kawałek chleba, to dało powód do następującej rozmowy. Matka. Dobrze, mój synu, dam ci; ale czy wiesz ty skąd się chleb bierze? Syn. Pieką go, kochana mamo. M. Tak jest, bierze się mąka i woda, rozgniata się, rozczynia kwasem, potem roznieca się ogień w piecu, i gdy ten się dostatecznie ogrzeje, piecze się w nim ciasto i robi się chleb, zdatny do jedzenia. Uważaj, kochane dziecię, ile to potrzeba zachodu, żeby z mąki był chleb. S. Ale skąd się bierze ta mąka? M. Ze zboża. Młynarz miele je na mąkę. S. A skąd zboże? M. Wyrasta z ziemi. Rolnik je tam zasiał. Nie tylko zasiał, ale najprzód pole uprawił, zagnoił, wtedy dopiero ziarnem zasiał i zawlókł czyli zabronował. Czy zdaje ci się, że to już wszystko, mój synu? S. Nie, kochana matko, rolnik zboże zżął, powiązał, zwiózł do stodoły i wymłócił. M. Tak jest, mój synu. Ale kto sprawia, że ziarno przyjmuje się w ziemi i wyrasta? Kto spuszcza nań rosę i deszcz? Kto każe słońcu przyświecać, ażeby zboże dojrzeć mogło? Tego wszystkiego nie może zrobić rolnik, równie jak [52]żaden inny człowiek. Ale uważaj mój synu, wszyscy ludzie mają jednego Wszechmocnego, niewidzialnego Ojca, który ich bardzo kocha i o nich pamięta: Bóg jest jego nazwisko. Ten Bóg czyli ten niewidzialny Ojciec czyni dla naszego dobra wszystko. Nasze życie i wszystkie dobra, jakie mamy, od Niego mamy. I tego chleba nie miałbyś, moje dziecię, gdyby go Bóg nie dał. Nie żąda On niczego od nas więcej za te wszystkie dobrodziejstwa, tylko, żebyśmy Mu byli posłusznymi, czcili Go i kochali.
Poznanie Boga.
Co tu rybek w tej wodzie!
Co motylków w ogrodzie!
Co tu ptaszków wśród krzaczków!
Co tu ślicznych robaczków!
Co koników, co krówek!
A owieczek, jak mrówek!
Nie zrachuję wszystkiego.
Ach co tego, co tego!
— „A powiedz mi też, dziecię,
Kto wszystkiemu dał życie?
Czy to zawsze tak było?“
Dziecię rączki złożyło
I na niebo wskazało,
Bo już Boga poznało.
Pomiędzy wszystkiemi zwierzętami koń celuje kształtnością i wytwornością we wszystkich częściach swego ciała, obok wielkiego wzrostu. Oczy jego są żywe, otwarte, uszy foremne, grzywa wdzięcznie mu stroi szyję i jest niejako wyrazem jego siły i dumy; długi i gęsty ogon jest ostatnią i niemniej piękną jego ozdobą. [54]Do tych powierzchownych przymiotów łączy koń jeszcze wyższe zalety. Równie nieustraszony jak rycerz, któremu służy, śmiało się naraża na wszelkie niebezpieczeństwa, leci ochoczo na ogień i miecze, i równym co pan jego oddycha zapałem. Podziela także jego przyjemności, towarzysząc mu na polowaniu, na gonitwach, na wyścigach. Równie posłuszny jak odważny, nietylko się łatwo nagina pod ręką, która nim kieruje, ale zdaje się przenikać żądania jeźdźca i stósownie do jego woli swój bieg miarkuje. Jest to istota, która się wyzuła z swojej wolności, ażeby żyła cudzą wolą, służy panu ze wszystkich sił swoich i w ciągłej pracy życie kończy.
Zwierzę to w stanie natury nie jest wcale srogie, tylko dumne i dzikie. Chociaż wyższe swą siłą od wielu innych, nigdy na nie nie napada, a jeżeli jest samo napastowane, karze z pogardą, ale nie morduje swego przeciwnika. Dzikie konie lubią żyć i żyją zawsze w towarzystwie. Zwyczajnem i najulubieńszem ich pożywieniem jest trawa i zioła. Żyją spokojnie i swobodnie, nie wydzierają drugim łupu i własności, nie toczą wojen, jak inne żarłoczne zwierzęta, a mają tyle, że nie potrzebują drugim niczego zazdrościć.
»Przyjacielu — rzekł osieł — widzisz te ciężary,
Tyś i silny i zdrowy, ja słaby i stary,
Przyjmij trochę, jeżeli miłe ci me zdrowie.«
»Nie, nic z tego nie będzie,« dumny koń odpowie.
Ha, cóż robić, szedł biedak obciążony srodze,
Ale pracą znękany, padł martwy na drodze,
A nieuczynność słusznie tę karę odniosła,
Że koń potem niósł wszystko, nawet skórę osła.
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje.
— Ja rano wstałem, mówił Wacławek, a nic nie mam. Na to matka: nie zrozumiałeś przysłowia. Wstającemu rano nie przesyła Bóg przez anioła smacznych jabłuszek, ciasteczek, a mimo to, owo przysłowie jest prawdziwe. Czyż, synu, wstawszy rano, nie zyskałeś więcej czasu? a czas rzecz bardzo droga! Chwile, które byłyby w gnuśnym zmarniały spoczynku, obróciłeś pożytecznie, nauczyłeś się czegoś — nie jestże to dar Boży? Ranne wstawanie wzmacnia zdrowie — otóż dar nowy. Zdrowie dar wielki. Wstawszy rano, czujesz się czerstwym, żwawym, wesołym — otóż znowu dar Boski. A cóż? zrozumiałeś, Wacławku, że »kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje?« — Zrozumiałem, kochana mamo.
Jutro, jutro! próżniak mruczy,
Ni pracuje, ni się uczy,
Dziś, mówi, odpocznę sobie;
Jeszcze ja to zrobię, zrobię.
Kilka godzin, któż zaprzeczy,
Że to są niewielkie rzeczy;
Niech się dziś jeszcze pobawię:
Jutro, to ja się poprawię.
Ojciec
Czemuż nie dziś, moje dziecię?
Nieznacznie upływa życie;
Czas, co ubiegł, nie powraca,
Na ludzi nie czeka praca.
Każda chwila czasu droga,
Jutro jeszcze w ręku Boga,
Dzisiaj twoje. Pracuj dziecię:
Bo szybko upływa życie.
Dziś do pracy wzywa dzwonek,
Czynem każdy naznacz dzionek.
Dzisiaj twoje, jutro Boże,
Już nie wstaniesz jutro może;
A coś synu dziś zarobił,
Toś już sobie przysposobił:
Choćby cię Bóg wziął do Siebie,
Czyn poczciwy znajdziesz w niebie.
„Wstańcie jutro rano, dzieci ukochane!
Tylko bardzo rano, wtedy jak ja wstanę;
Będzie coś miłego, cieszcie się zawczasu.“
I wstały raniutko, szły z ojcem do lasu;
A była to wiosna: ochoczy skowronek
Dzwonił jak w powietrzu zawieszony dzwonek;
Rosa jak brylanty na drzewach błyszczała,
A trawka się z ziemi na wierzch dobywała;
A zapach wokoło; a powietrze czyste,
A niebo jak szklane — jasne, przezroczyste.
„Cóż, dziatki kochane, żal wam żeście wstały?
Czyż to widok nie wspaniały? Kto zasypia pod pierzyną, To go te piękności miną; A kto wstaje żwawy, hoży, Świat mu się uśmiecha Boży, Żyje — i rzec może śmiele: Widzę pięknych rzeczy wiele!“ I dzieci się radowały, Że tak rychło rano wstały, I mówiły: „Drogi tato! Dziękujemy tobie za to; Boć-to miłe ranne wstanie, Wczesne słonka powitanie. Wstać raniutko, to to życie!“ Oj, żałujcie wy, co śpicie!
Hej wstawajcie żwawo, dzieci!
Bo już słońce ślicznie świeci;
A żalby wam, żalby było,
Żeby się za chmurkę skryło.
Hej wstawajcie żwawo, dzieci!
Już się łączka cudnie kwieci,
Rosa błyszczy na kwiateczkach;
Nie czas leżeć już w łóżeczkach.
Hej wstawajcie żwawo, dzieci!
Już kucharka ogień nieci,
A jak zrobi wam śniadanie,
To go próżniak nie dostanie.
Pieśń poranna druga.
Kogut pieje,
Bo już dnieje,
Dalej z łóżka dzieci!
Już słoneczko niezadługo ziemię nam oświeci!
Już skowronek, jako dzwonek,
Dźwiękiem Boga chwali:
Hej dziateczki, kochaneczki!
Dalej z łóżka! dalej!
Przypatrz się Piotrusiu krówce wracającej z pastwiska, — mówiła mama, — nieraz o jej pożytkach słyszałeś. Jak poważnym postępuje krokiem, łagodne wejrzenie zawczasu nas uprzedza o jej dobrych przymiotach. — Ale do czegóż te rogi? — Dobra natura o nikim nie zapomniała, i te niewinne zwierzęta mają swoich nieprzyjaciół i im grożą niebezpieczeństwa, mają więc rogi do obrony. Gdybyś widział jak w czasie napadu żarłocznego wilka zbierają się wszystkie [64]w koło, szykują się w porządek i czoło uzbrojone wysuwają przeciw nieprzyjacielowi, poznałbyś dopiero jak i im cząstka potrzebnego dostała się przemysłu. Zanim historya naturalna to zwierzę dokładnie ci opisze, zanim poweźmiesz wiadomość, jak przemysł ludzki nauczył korzystać z niego, tyle ci jeszcze nadmienię, że ten smaczny rosołek, co często obiad zaczyna, te posilne mięsne potrawy, to wyśmienite masełko i wyborny serek, wszystko to mamy od krówki. Nie kończy się na tem: trzewiki i buciki nasze, grzebyczek Rózi, pęcherze, na których uczysz się pływać, wszystko poczciwa krówka dostarcza.
Pies i kogut.
Pies z kogutem podróżowali razem, noc ich zaszła. Kogut usiadł na wierzchołku drzewa, a pies położył się pod spodem w pniu wydrążonym. Nade dniem zaczął kogut piać podług zwyczaju. Na ten głos przybiega lis do niego. »O! jakże ty pięknie śpiewasz, rzecze z przymileniem, żebyś to zeszedł do mnie, uściskałbym cię za to serdecznie.« — »Dobrze, odpowie kogut, ale przebudź tam pierwej mego odźwiernego, on śpi pod drzewem...« Lis chciał coś przemówić, ale pies przebudzony porwał go i udusił... Człowiek roztropny umie sobie poradzić.
Rózia chciała wziąć Antolce jabłko z komody, ale ją wyraźnie coś przestrzegało, aby tego nie czyniła. Nie widziała nikogo przy sobie, niczyjego nie słyszała głosu, a jednak nie śmiała sięgnąć po jabłuszko. — Czegoż ja się wstrzymuję, rzecze sama do siebie, wszak nikt nie widzi?... wezmę... ale głos wewnętrzny jakby przemówił: »nie rusz!« Nie usłuchała Rózia tego głosu i wzięła jabłko, co więcej, zjadła je nawet. Niestety! od tego czasu ani jednej nie miała spokojnej chwili, ciągle jej coś jakby do ucha szeptało: »niegodziwieś postąpiła!« Już tych wyrzutów znieść nie mogła, idzie do mamy, wyznaje wszystko, Antolkę przeprasza i przyrzeka poprawę. Jakże jej odtąd błogo było na sercu! »Ach kochana mamo, rzecze Rózia, kto to nas tak przestrzega od złego, a chwali piękne czyny?«
»Sumienie, odpowie matka, Jestto głos tajemny w sercu człowieka, on nam powiada, co złe, co dobre; szczęśliwy, kto go słucha! ludzie takiego cnotliwym zowią, wszyscy go kochają; szczęśliwy! spokojny!«
Macie, dzieci, dość uciechy
Z tej zielonej jodołeczki;
Złote wiszą tu orzechy,
Świeczki błyszczą jak gwiazdeczki...
I czerwone też jabłuszka Do dzieci się uśmiechają; Aż z radości drżą serduszka, Boć prześliczną gwiazdkę mają.
Dobre dzieci hojna gwiazdka
I książeczką też obdarza;
A książeczka, a powiastka,
Do dobrego dziatki wdraża...
Gwiazdka, gwiazdka w górze świeci, Co nad szopką przyświecała, Dziś i dla was gwiazdka, dzieci! Dużo darów naskładała.
Niespodziana odpowiedź.
Uczono czytać młodego chłopczyka, który wcale nie był przywyczajony do myślenia. Nauczyciel wziął do przeczytania wyraz: świeca. — Sam przeczytał pierwszą zgłoskę świe — i zapytał: czego tu jeszcze brakuje?... lichtarza, odpowiedział nierozważny uczeń.
Ubogi rolnik, ojciec sześciorga niedorosłych dzieci, orał ziemię w pocie czoła. Stroskany rzekł sam do siebie: »mój Boże! zbielały mi już włosy na głowie, Bóg mnie może wkrótce do siebie powoła, kto będzie ojcem mych dziatek, kto da chleba sierotom?!« Gdy tych słów domawiał, pług o coś zawadził; stanęły konie i coś świecącego błysnęło. Kopie dalej i znajduje duży garnek, napełniony pieniędzmi. Było tam dawne srebro i złoto — widok niezwyczajny dla ubogiego rolnika. Już chciał skarb unieść do domu, gdy przypomniał sobie swe troski i brak ufności w Boga, ukląkł i modlił się gorąco: »O Panie, co kruki powietrzne żywisz na pustyni, a lilie polne tak pięknie odziewasz, wejrzałeś na sługę Twego, który śmiał wątpić o Twojem miłosierdziu, i wprzód jeszcze, nim się błagać Ciebie ośmielił, zesłałeś mu pociechę.« I niósł pękaty garnek z pieniędzmi do domu — i myślał w drodze, czyjeby też to były pieniądze? Kupiłem, mówił sam do siebie, tę ziemię od sąsiada, co przez nieurodzaj zubożał; dziś on biedniejszy ode mnie. O jego ojcu [71]mawiano, że ma grosz niemały, a umarł w czasach wojennych. On to zapewne zakopał w ziemię ten garnek z całem swojem mieniem — a więc to własność ubogiego sąsiada. Sumienie przyklasnęło jego pięknej myśli, poszedł do sąsiada i postawił przed nim garnek z pieniędzmi na stole, i rzekł: »Sąsiedzie! kupiłem od was ziemię, ale to, co w niej było, to wasze, ja tylko ziemię kupiłem. Bierz, co twoje, co ręka Boska ci zsyła.« Sąsiad osłupiał na widok skarbu. Snem mu się wszystko wydało. »O kumie! zawołał, obudwóch nas Pan Bóg pocieszył, podzielmy się tem, co Opatrzność nam daje.« Ale poczciwy wieśniak żadnego nie przyjął udziału, aby nie zbrudziło się serce jego myślą, że bliźniego ukrzywdził.
Dowiedział się o tym pięknym czynie monarcha, więc obsypał darami jego rodzinę i dzieciom jego piękne dał wychowanie i stali się użytecznymi krajowi. Poczciwy ojciec dzielił jeszcze długo ich szczęście, bo zgrzybiałego doczekał się wieku. W ostatniej chwili te pamiętne do nich przemówił słowa: »Największem bogactwem jest serce czyste, a Bóg nie opuszcza sprawiedliwych, ale Jego Opatrzność czuwa nad nimi.«
Otóż masz łabędzia — mówił ojciec do Władzia — przypatrz się dobrze temu pysznemu ptakowi. Z jaką to on wspaniałością płynie po tym stawie, nie zamącając wcale jego wód powierzchni. Jak rozpościera swoje skrzydła srebrzyste, jak zanurza swoją szyję długą i wygiętą! Ta biedna gęś, tyle z kształtu podobna do łabędzia, jakże bardzo różni się od niego pod względem wdzięku i piękności. Krzyczy ona tylko głosem chrapliwym i w niezgrabnym chodzie kiwa się jak pijana. Nie pogardzajmy nią jednak dlatego, że jej zbywa na ozdobach powierzchownych, któremi się łabędź odznacza. Łabędź dostarcza nam tylko puchu i piór na ozdobę strojów, przeciwnie z gęsi mamy mięso smaczne oraz pierze do poduszek i pierzyn. Uważaj teraz tę kaczkę, wiodącą za sobą liczne grono kaczek. Dokąd one pędzą tak szybko? Oto są już na wodzie. Patrz, z jaką bujają swobodą! Widzisz tam dalej inne grono kacząt, bez matki! Któż się niemi opiekuje? — oto ta kura, tak baczna na najmniejsze ich poruszenie. Lecz widzisz i one rzucają się w wodę — a kura, nie mogąc się puścić z niemi, smuci [73]się i pełna trwogi krąży nad brzegiem wody, gdacząc żałośnie.
Łabędź, gęś i kaczka należą do ptaków ziemnowodnych, to jest, że mogą żyć w wodzie i na ziemi. Przypatrz się ich nogom; wszystkie ich części są połączone cienką błonką, jak u wszystkich ptaków wodnych. Używają ich one jako wioseł, za pomocą których rybacy kierują swojemi łodziami.
(Dzieci zakładają obrączkę na tasiemkę i posuwając ją śpiewają).
Dalej, dalej, dalej!
By nas nie schwytali:
Tu jest, tu jej niema,
Ten puścił, ten trzyma, Zgadnij gdzie jest?
Była u sąsiada,
Już jej nie posiada,
Puścił ją koleją,
Żegnaj się z nadzieją;
Tu jest, tu jej niema,
Ten puścił, ten trzyma, Zgadnij gdzie jest?
Tutaj popasała,
Lecz już wyjechała.
Tu jest, tu jej niema,
Ten puścił, ten trzyma, Zgadnij gdzie jest?
O, próżne staranie!
Nikt jej nie dostanie.
Nie strzylaj oczyma,
Tu jest, tu jej niema, Zgadnij, gdzie jest?
Dzieci.
Kółko krąż! kółko krąż!
A ty, babko, oczki wiąż.
Tylko wciąż, kółko krąż!
Babka.
Już oczy związane,
W środku sobie stanę,
A ty wciąż, kółko krąż!
Klask, klask, klask!
Zniknął oczu blask.
Jak tu złapać kogo?
Oczy nie pomogą.
Klask, klask, klask!
Już ich zniknął blask.
Rzucę się w bok,
Próżny będzie skok;
Każdy zwinnie, żwawo,
Ja w lewo, on w prawo.
Klask, klask, klask!
Zniknął oczu blask.
Uwolnijcież babkę,
Wpadnijcie jej w łapkę,
Dzieci.
Dalej babko śmiało!
Wszak nas tu niemało!
Naprzód krok!
Potem skok!
Babka.
Brawo! przednia rada!
Ktoś mi w ręce wpada.
Klask, klask, klask!
Wróci oczu blask.
(Tu się oczy odwięzują.)
Zegarek.
Czteroletnia Józia słyszała od mamy, że jak się kto bardzo przelęknie, to mu serce bije, wziąwszy zatem zegarek do ręki, zawołała zmartwiona: „Ach, mamo! czegoś się przeląkł bardzo zegarek; tak mu serce bije.“
Jasio powrócił ze szkoły, położył książki na swojem miejscu i poszedł do ogrodu. Stanęły mu łzy w oczach, bo przypomniał sobie, że nie mógł wszystkiego zrozumieć, co wyjaśniał nauczyciel. — Mój Boże, mówił sam do siebie, jakto [78]inni wszystko pojmują od razu, a ja biedny, choćbym chciał szczerze — darmo! Jaka też ta moja głowa! Ogrodnik, człowiek rozsądny, słyszał to wszystko; wychodzi z za drzewa, bierze Jasia za rękę i rzecze: — Kochane dziecię, jak ci się zdaje, czy te drzewa wiśniowe, obciążone jagodami, zawsze tu były i tyle miały pięknego owocu? — Zapewne, odpowie Jasio. — Oj, mylisz się bardzo. Puste było to miejsce, chwasty i ciernie tu rosły. Ludzie pracowici uprawiali ziemię, z dalekich krajów sprowadzali drzewa, szczepili, pielęgnowali, ale plon obfity nie nagrodził ich starań. Nie ustawali jednak w swej gorliwości, podwoili pracę i doczekali się owocu. Tak i ty postępuj, kochany Jasiu! NarzekarzNarzekasz na słabą głowę; nie zrażaj się tem bynajmniej, pracuj, podwój usilność, a nauka przyjdzie ci łatwo.
Ścisnął Jasio uprzejmie ogrodnika za rękę i odszedł spokojny. — Od tego czasu coraz był pilniejszym, nie dał się zniechęcić trudnościom, przewyższył też później wielu towarzyszy, którzy zbytecznie swym zdolnościom ufali.
Biedny wieśniak, rozliczne wytrwawszy przypadki,
Rzekł: „Jabym tylko pragnął lichej jakiej chatki,
Krowy, owieczki i szkapiny starej.“ Spotkały go te dary.
Nasz wieśniak już szczęśliwy. Któż bardziej być może?
Wkrótce kradną mu owcę. „Wola twoja Boże!
Mam jeszcze, mówił, chatkę, kobyłkę i krowę.“ Ależ nieszczęście spotyka go nowe:
Ginie krówka i pada klaczka wynędzniała; Lepianka tylko została.
Ten, co próżno za szczęściem od tak dawna gonił, Łzy nie uronił.
Raz z rana, niespodzianie, wchodzi podstarości,
I w imieniu dziedzica żąda zaległości, Odwieczne wspomina długi,
Nawet każe mu płacić, co był winien drugi: Jakieś tam czynsze, daniny, podatki,
A że nie miał pieniędzy, wypędza go z chatki.
Płaczą dobrzy sąsiedzi nad losem sąsiada.
„Nie, rzecze, ten nie zginął, kto zdrowie posiada.
Bądźcie o mnie spokojni; mam jeszcze dość siły:
Ot pożyczcie mi tylko siekiery i piły.“
Poszedł więc na zarobek do poblizkiej wioski,
Pracował i oszczędzał. Przy pomocy Boskiej
Niezadługo założył gospodarstwo nowe;
Znowu ma owcę, konia, chałupkę i krowę.
Gołębnik.
W starym się gołębniku gołębie gnieździły,
Choć niekształtny i szczupły, był im jednak miły, Bo tam ich karmiły matki, Tam im się rodziły dziatki.
Właścicielowi przyszło coś do głowy Wystawić gołębnik nowy. Gustownie go wybudował,
Z wierzchu i wewnątrz nawet pomalował,
Nasypał ziarna do tej budowy wspaniałej; Gołębie do starego jednak uciekały.
Właściciel kazał stary gołębnik rozrzucić: Zaczęły się bardzo smucić,
Lecz na zwaliskach jeszcze się gnieździły, Bo im ten kącik był miły.
To wzruszyło ich pana; zebrał dawne szczątki, I dla lubej im pamiątki,
W tem samem miejscu i takiej budowy, Ze starego zrobił nowy,
Bo poznał, że i w ptakach są uczucia tkliwe, I że nie wszędzie mogą być szczęśliwe.
Zapewne już nieraz widzieliście wiewiórkę, ale nie możecie powiedzieć, iżbyście ją znali dokładnie. Jej śmiałość, żwawe obroty, podobały wam się bez wątpienia, lecz nie zwróciliście uwagi na jej przyrodę. Jestto zwierzątko z pozoru bardzo przyjemne, łatwo się daje obłaskawić, ale bywa czasem bardzo złośliwe i ukąszenie jego daje się uczuć boleśnie. Jeżeli więc dla zabawki swojej chować ją zechcecie, bądźcie ostrożni: nie dowierzajcie jej mince uprzejmej i grzecznej postawie. Przyjemny to widok, kiedy wiewiórka, siadłszy na tylnych nóżkach, uchwyci orzeszek w przednie łapki i gryzie go zręcznie swoimi [82]ostrymi ząbkami. Ale nie na tem kończy się jej zręczność. Widziano nieraz, jak tym sposobem rozłupany orzeszek niosła do ust swojej pani, jak jej pieniądze w kieszeni rachowała. Chcąc mieć wyobrażenie o jej zręczności, trzeba ją widzieć wolną w lesie. Tam wspina się z dziwną szybkością na drzewa i z jednego przeskakuje na drugie, włosisty ogon unosząc w powietrzu. Gniazdo buduje sobie na wysokich drzewach z liści i mchu, albo je zajmuje niejako w spuściznie na śpiżarnię po srokach i wronach. W blizkości zaopatruje się w orzechy na zimowy zapas, i tak dobry czyni wybór, że nie podobna prawie znaleźć między nimi orzecha pustego. Prócz orzechów, ma także za pożywienie brukiew, szyszki, korzonki, żołądź i niektóre owoce. Głód długo wytrzymać może, tak jako i pragnienie. Przeczuwa słotę i przed deszczem albo burzą kryje się w wydrążone drzewo, zatykając otwór. Lubi czystość i ochędóstwo, wszelako, utrzymywana po domach, nieprzyjemnym wyziewem napełnia powietrze. Szare wiewiórki w Laponii, które są nieco większe od naszych, mają szczególniejszy sposób przeprawiania się przez rzekę. Gdy im zabraknie pożywienia i chcą się przenieść w inne [83]strony, siadają na korze z drzewa, podnoszą ogonki na kształt żaglów, a wiosłując jedną nogą, płyną swobodnie. Dopóki wiatr łagodny, podróż idzie pomyślnie, lecz najmniejsze poruszenie fali zatapia je w rzece. Widziano nieraz kilkotysięczną flotę wiewiórek tym sposobem ginącą. Nie tylko szare, ale i czarne wiewiórki w Ameryce północnej, odbywają podobne podróże; we dwu dniach przepłynęło ich raz 50,000 przez szeroką rzekę Niagarę.
Z wiewiórki pospolitej prócz rozrywki tę mamy korzyść, że zapas jej orzechów staje się częstokroć naszą zdobyczą; z włosów jej ogonka robi malarz pędzelki, a skórka wyprawna daje piękne futerko.
Co się to znaczy? powiedz wiewióreczko!
Zawsze coś w pyszczku zanosisz w gniazdeczko
I próżno wracasz.... i tak bez ustanku. —
Na to wiewiórka: „ot widzisz, kochanku,
Jesień nadchodzi, owoc spada z drzewa,
Wicher dmie srogi, wszystko porozwiewa,
Otóż na zimę dziś się zapas zbiera; Próżniak, niedbalec, to z głodu umiera.“
Jeszcze w zielonej skórce,
Dostał się orzech wiewiórce,
Ledwie go dotknie drobnymi ząbkami:
„Jakże mię, rzecze, moja matka mami!
Nieraz mi to powiadała,
Że orzech potrawa arcydoskonała.
Dziękuję za nią!“ i rzuci orzechem.
Małpa podniosła go z uśmiechem;
Bierze w łapki, rozłupywa,
Słodkie ziarnko wydobywa,
I gdy je zjada sama,
Rzecze wiewiórce: „Dobrze mówi mama,
Dobry orzech, lecz potrzeba zgryść go wprzódy;
Trzeba wprzód popracować, kto chce mieć wygody.“
Szerszeń i pszczoła.
Próżne twoje zabiegi, próżne twe mozoły, Rzekł gnuśny szerszeń do pszczoły,
Daremnie z takim trudem napełniasz śpichlerze,
Wpadnie człowiek niewdzięczny i wszystko zabierze.
Pszczoła. Pracując nie pytam czy komu, czy sobie, Praca mię uszczęśliwia i dlatego robię.
Matka. Jasiu! nie zbliżaj się do ulów. Jaś. Mama tak chwali pszczółki, chciałbym się im bliżej przypatrzeć. Matka. Zapewne, że pszczółki są godne widzenia, ale niebezpieczne. Nie lubią, kiedy się kto do nich przybliża, gotowe go ukarać żądłem; a ukłucie ich bolesne.
Jaś. Jednak to są dziwne stworzenia.
Matka. To prawda, tak małe, a tyle narobią miodu i wosku, że trudno oczom uwierzyć. Pokażę ci plaster miodu, świeżo z ula dobyty, jakie tam śliczne komórki, jak regularnie zbudowane, jakby podług najlepszego wymiaru i planu. [86]
Wiedzą, jaki sok wydobywać z roślin i kwiatków. Pracują gorliwie; nie cierpią próżniaków, wypędzają ich z ula. Jaś. To pszczółki za ostro karzą lenistwo. Matka. Ale też właśnie dlatego, że przestrzegają ściśle praw swoich i porządku, mamy tak dużo pożytecznego miodu i wosku. Jaś. Do czegóż miód potrzebny? Matka. Może myślisz, że tylko dlatego, żeby go dzieci z chlebem jadły? o! bardzobyś się omylił. Miód używa się do wielu przypraw, do lekarstw; ubodzy używają go zamiast cukru, i dawnych, dawnych czasów, zanim wiedziano o cukrze, miód tę wielką dla wszystkich robił przysługę. Jaś. A wosk? Matka. I z wosku jest wielki użytek. Z wosku, wybielonego i przyprawionego należycie, robią się świece, które wiele jaśniej przyświecają [87]od łojowych. Prócz tego używa się wosku do rozmaitych maści, które goją bolesne rany; bogatsi woskiem mają zaprawiane posadzki, które się czysto utrzymują i połyskują pięknie. I dalej posunął się przemysł. Z wosku zręczni sztukmistrze wyrabiają figury, podobne do ludzi żyjących: uchwycą nieraz zdumiewające podobieństwo twarzy, i tym sposobem przypominają już nieżyjące osoby, znane z dziejów, które odziewają częstokroć w te same ubiory, jakie za życia nosiły. Widziałeś podobną wystawę. Jaś. Moja mamo! wtenczas mi i na myśl nie przyszła pszczółka.
Matka. Nic dziwnego. Dzieci tak daleko myślą nie sięgają. Szczęśliwe dziecię, co już ma tyle zastanowienia, że nie patrzy obojętnie okiem na rzeczy, które się oku jego przedstawiają, ale się o wszystko ciekawie dopytuje, wszystko podziwia i odnosi do Boga, wielbi Go w Jego dziełach i uczy się z tego mądrości i cnoty.
Pszczoła i osa.
„Dzień dobry, siostro kochana!“
Tak raz osa do pszczoły przemówiła z rana,
Gdy się przypadkiem Spotkały nad kwiatkiem.
Niebardzo to pszczółeczkę po sercu pogłaska. — „Skądże ta łaska?
Ty, moja siostra? od jakiejż to chwili Bogowie nas spokrewnili?“
Na to jej osa rzecze rozgniewana: „Moja kochana Czyliż mało masz dowodu, Żem z tobą jednego rodu?
Jednę ma postać i osa i pszczoła,
Jedne nas żywią i kwiat i zioła, Prace jednakie, I skrzydła takie, A gdy dalej poszperamy, I żądła podobne mamy.“
Na to rozsądna pszczółka odpowie jej śmiele: „Wiele jest podobieństwa i różnicy wiele,
Lecz skoro wszystko weźmiemy na szalę, Inna w nas natura wcale.
Nie chcę się sama chwalić, posłuchaj człowieka, On mnie uwielbia, na ciebie narzeka. Jednaką broń posiadamy, Ale jak jej używamy? Ty w niewinnem topisz łonie, Ja tylko własności bronię.“
Raz się pudel z brytanem spotkał niespodzianie. Grzeczne było powitanie; A potem dalej w rozmowę. Pudel zaczął wyliczać swe talenta nowe: Jak on pięknie tańcuje, jak się grzecznie kłania, Jak trafnie odpowiada na różne pytania.
— Pozwól, przerwał mu brytan, i ja się pochwalę: Oto domu pilnować umiem doskonale.“
Wpadła w strumyk pszczółka mała, Skrzydełkami trzepotała, Już w nich siłę utraciła. O! w jakimże strachu była! Gołąbeczek śnieżnopióry, Na ratunek bliźnich skory, Spuszcza listek... pszczółka rada Na zieloną łódkę siada; Skrzydła siłę odzyskały, I uleciał owad mały.
Nikt o swem nieszczęściu nie wie.
Jakoś wkrótce gołąbek siadł sobie na drzewie, Spokojny! szczęśliwy! Aż tu myśliwy
Wymierza strzelbę, chcąc go zgładzić z świata; Pszczółka przylata,
Utnie go żądłem w rękę, strzał ptaszynę mija;
Ocalona swobodnie w powietrze się wzbija.
Tak zawsze dobroczynność wdzięcznością się płaci,
Nieśmy pomoc w nieszczęściu dla naszych współbraci.
Szklanka wody
Wypił szklankę wody, Józia powiedziała;
A on wodę wypił, szklanka pozostała.
Niedaleko Gdańska żył ubogi kowal, który wyrabiał skówki do statków, nazywane żabkami. Szczupłe miał dochody, a przecież był zawsze wesoły, śpiewał lub świstał sobie przy robocie. Przejeżdżał tamtędy bogaty Anglik, a że ludzie z tego narodu zwykle są ponurzy, smutni, nie mógł się więc wydziwić jak biedny rzemieślnik może się tak weselić. Idzie do niego i wdaje się w rozmowę. — Mój kochany, rzecze, dlaczego ty zawsze tak wyśpiewujesz? czy ty się masz za szczęśliwego? — Zapewne, odpowie kowal, jestem szczęśliwym, prawdziwie szczęśliwym. I czegóż mi brakuje? Mam rządną, dobrą żonę, mam pewny kawałek chleba, jestem sobie zdrów; po pracy mile czas mi upływa. — Ale gdybyś miał więcej pieniędzy, możebyś był jeszcze szczęśliwszym? dodał Anglik. — Kto wie, odpowiedział pracowity rzemieślnik, możebym tak nie śpiewał... Tu wsunął nieznacznie bogaty podróżny kiesę złota pod jego kowalskie naczynia i wyszedł. Następnych dni nie słychać już w kuźni kowala ani huku młota, ani wesołych śpiewek. [92]Ciekawością zdjęty, idzie Anglik do kowala i pyta go o przyczynę tej zmiany. — Cóż ci się stało, poczciwy człowieku, wszak miałeś się za zupełnie szczęśliwego? — Cóż robić, panie, rzekł kowal nieco pomieszany, czasem przyjdzie co na człowieka. — Mój kochany! mówił dalej podróżny, bądź dobrej myśli, twój smutek prędko przeminie, ale ja nieszczęśliwy! zgubiłem całą kiesę złota, jestto znaczna część mego majątku. — Co? Pan zgubiłeś pieniądze? — wykrzyknął z uniesieniem kowałkowal rozweselony — te to nieszczęsne pieniądze nabawiły mię smutku. Ja lubię tak żyć, jak żyłem, a pieniądze te uczyniły mnie niespokojnym. Uważałem je za cudze i nie wiedziałem komu oddać. Wypytawszy o ilość i gatunek zawartych w kiesie pieniędzy i przekonawszy się, że są te same, oddał je właścicielowi, potem rozniecił ogień, rozpoczął zwykłą pracę i znowu śpiewał i świstał wesoło.
Skromność.
Zawsze się lepiej skromność w szczęściu wyda:
Nie gardź uboższym, bo i ten się przyda.
Szedł chłopczyk z książkami, bardzo mu ciężyły,
Ten ciężar nie wszystkim zarówno jest miły;
Kazali, cóż robić? iść musiał do szkoły.
„Stój! — z płaczem przemówił do lecącej pszczoły —
Stój, pszczółko, na chwilę i pomów z dzieciną:
Tyś sobie wesoła... mnie z oczu łzy płyną;
Ja idę do szkoły, tam człowiek surowy,
Ni tam się uśmiechnąć, ni tam z kim rozmowy,
Wstrzymaj się, pszczółeczko, przychylne wskaż oko,
Nauczysz mnie może tak latać wysoko.“
A pszczółka mu rzekła: „wstrzymać się nie mogę,
Powinność mnie wzywa, spieszę w dalszą drogę.
O! muszę dokończyć mego plastra miodu,
Gdy zima nadejdzie, zginęłabym z głodu.
Jak piękną pogodę zesłały nam nieba!
Bądź zdrów mój chłopczyku, korzystać z niej trzeba.“
Wtem leci jaskółka, a chłopczyk ją goni,
I znowu ze łzami przemawia tak do niej:
„Wstrzymaj się jaskółko i zabaw się ze mną,
Ja ciebie tak lubię, trzeba być wzajemną.“
„Nie, dziecię kochane, wstrzymać się nie mogę,
Powinność mię wzywa, spieszę w dalszą drogę;
Mam wielu przyjaciół i wieść im przynoszę,
Że się już wiośniane zbliżają rozkosze.
Niech się tej pociechy dowiedzą ode mnie:
Nie, nie mogę chwili tracić nadaremnie.“
I stanął jak wryty ów chłopczyk zdumiały,
I znowu mu z oczu łez krople padały,
I znowu szedł zwolna... Wtem brytan wypada.
„Mój ty psie kochany! — chłopczyna powiada —
Czy się też pozwolisz przybliżyć dziecinie?
Ja w tobie pociechę pokładam jedynie:
Nie cierpię tych książek... już ręce zdrętwiały,
Bodajto się bawić! swawolić dzień cały!
O! jakże to wasze przyjemne jest życie!
Biegacie swobodnie i nic nie robicie.“ „O bardzo się mylisz, — rzekł bryś do chłopczyka —
Czy widzisz opodal na polu rolnika?“ „No, widzę!“ — „To pan mój, pracuje on w pocie,
Lecz i ja mu ulgę przynoszę w robocie.
Tak, wielkiej ode mnie doznaje pomocy:
On wstaje ze świtem, ja nie śpię i w nocy.
Ja czuwam by jego nie zmarniał majątek,
I każdy troskliwie obejrzę zakątek,
I wołu przebudzam, co ziemię tę orze,
By plenne dla ludzi zrodziło się zboże.
Tak, pracą się wszystko na świecie ustala,
Gdy głód nam zagraża, praca go oddala,
I każdy przy pracy tak czerstwy, wesoły;
O! porzuć lenistwo, idź dziecię do szkoły!“
Władyś, dostawszy dwa złote od swego ojca, szedł cały zatopiony w myślach nad użyciem tych pieniędzy. Stawają mu przed oczami rozmaite przedmioty, zarówno przyjemne, zarówno pożądane. Waha się w wyborze. Wtem uderza go krzyk żałosny. Patrzy i spostrzega małego chłopca, którego rzewny płacz i załamywanie rąk okazywały, że go jakieś wielkie spotkało nieszczęście. Byłto jeden z tych rzeźniczków, wysełanych przez panów swoich na miasto z gorącemi kiełbaskami. Zatrzymuje go jakiś nieuczciwy człowiek i każe sobie pokazać kiełbaski. Ochoczy chłopak wykłada kiełbaski na talerz. Nieznajomy zabrawszy ośm sztuk, przewraca na ziemię biednego chłopaka, a nim ten zdołał się podnieść i zawołać o ratunek, oszust już zniknął. W tej chwili przystąpił Władyś do rozpaczającego chłopca, a dowiedziawszy się o smutnej jego przygodzie, szczerze litował się nad nim. „O! ja nieszczęśliwy, — wołał chłopiec ze łkaniem, — co ja teraz pocznę? jak ja się pokażę w domu? czyż pan uwierzy mojemu nieszczęściu? ach! wypędzi mnie z domu, a ja sierota zostanę bez przytułku...“ [97]Zakręciły się łzy w oczach czułemu Władysiowi; zapomina o wszystkich przedmiotach, do których posiadania wzdychał; wyjmuje dwuzłotówkę: „No, no, nie płacz poczciwy chłopcze, oto masz za stracone kiełbaski.“ To mówiąc, Władyś wtyka pieniądz w rękę zdumionemu chłopcu, a zanim ten zdołał podziękować swemu dobroczyńcy, już go niema! Błogo było na sercu powracającemu do mieszkania Władysiowi, że otarł łzy biednemu chłopcu, że spełnił czyn dobry. Obok tak szlachetnych uczuć posiadał Władyś przymiot skromności w takim stopniu, że często zasłużona pochwała bardziej go mieszała, niż niesłuszna nagana; dlatego, przyszedłszy do domu, nikomu ani słówka o tem, co się stało, nie powiedział. Rok już upłynął po owem zdarzeniu, kiedy Władyś szedł z ojcem na przechadzkę za miasto. Wracając, weszli do ogródka, dla zaspokojenia wzbudzonego przez upał pragnienia. Tylko co tam wstąpili, rzuca się ku nim ów chłopczyk z kiełbaskami, z którym przed rokiem Władyś miał wiadome spotkanie, a całując go serdecznie po rękach, woła: „O! mój dobry, kochany paniczu! czyż mnie nie poznajesz? jakże pragnąłem zawsze zobaczyć cię, aby ci podziękować za twoje dobre serce...„“ [98]Zapłonił się Władyś i milczał. Zdumiony tym widokiem ojciec Władysia pyta chłopca, co to znaczy? Ten opowiada całe zdarzenie. Rozczulony ojciec obdarza podarkiem wdzięcznego chłopca, a cnotliwego syna obsypuje najtkliwszemi pieszczotami. Od tego czasu Władyś doznawał od ojca swego szczególniejszych względów.
Oprócz tych korzyści, oprócz przyjemności, jakiem wewnętrzne uczucie cnotliwe czyny wynagradza, zdarzenie to miało bardzo zbawienny wpływ na dalsze postępowanie Władysia. Ile razy brała go chętka wyrzucenia na fraszki pieniędzy, tyle razy przychodziły mu na myśl kiełbaski i zaraz uczuwał żądzę wypełnienia jakiego dobrego uczynku.
Cztery pory roku.
Wiosna! wiosna! śliczne czasy!
Zielenią się gęste lasy,
Kwiateczek się ze snu budzi,
Słychać śpiewy ptasząt, ludzi;
Trzody się pasą na trawie,
Skacze jagnię na murawie.
Ludzie, ludzie, chwalcie Pana!
Ta nam pora z nieba dana.
Lato! lato! w niem upały,
Kwiatki główki pospuszczały
I róża się pochyliła;
Ale Pan Bóg deszczyk zsyła,
On się o swe dziatki stara:
Będzie chleba co niemiara.
Ludzie, ludzie, chwalcie Pana!
I ta pora z nieba dana.
Jesień! jesień! czas bogaty!
Już pożółkły liście, kwiaty,
Lecz się za to owoc złoci.
Bóg wielki, pełen dobroci,
Dzieli skarby między dziatki,
Na zimę zsyła dostatki.
Ludzie, ludzie, chwalcie Pana!
I ta pora z nieba dana.
Zima! zima! ciężkie czasy!
Szronem się okryły lasy,
W białem futrze ziemia chodzi,
Już jej zimno nie zaszkodzi.
Mają owce wełnę swoją,
Ptaszki mrozów się nie boją.
Ludzie, ludzie, chwalcie Pana!
I ta pora z nieba dana!
Kozy miewają maść rozmaitą, rogi w tył zagięte, niby pomarszczone, u kozła czasem nadzwyczajnie wielkie; broda kosmata szczególną postać tym zwierzętom nadaje. Kozy są zwierzętami z przyrodzenia upartemi, skłonnemi do bitwy; często potykają się z sobą, bodząc się nielitościwie rogami. Oprócz zwyczajnego innym zwierzętom pożywienia, lubią kozy korę z drzew młodych. Tym sposobem niszczą kozy drzewa nad drogami i w sadach, do których nawet przez wysokie płoty i parkany wskakują, i dlatego potrzebują bardzo troskliwego dozoru nad sobą, ażeby się szkodnemi zwierzętami nie stały, a że trudno je upilnować, przeto porządny gospodarz woli się wyrzec ich utrzymywania. Nawet po wielu miejscach z rządowego zakazu kóz nie chowają. Mięso kozie, zwłaszcza w jesieni, odznacza się nieprzyjemnym zapachem i dlatego mało bywa używane, jedynie skóra i mleko są z nich użyteczne. Mleku koziemu przyznają nawet wielką skuteczność w chorobach piersiowych.
Z sierści naszych kóz żadnego niema użytku, lecz znajdują się w Angorze, w Azyi, kozy z długą i nadzwyczajnie delikatną wełną, z której tam najprzedniejsze materye wełniane robią.
[102]Dzika koza jest bydlęciem, lubiącem okolice skaliste. Znajduje się w Europie na Alpach, a w Azyi na górach Kaukaskich, Tauryckich oraz w Persyi, Indyi i Japonii. Ma wyższy wzrost i więcej siły niżeli domowa koza, a bardzo wielkie rogi; gruba szyja i kolor kasztanowaty najwidoczniej różnią ją od kozy domowej.
Miłość ku rodzicom (w skróceniu).
W Chinach prawo skazuje urzędników za przeniewierstwo na ucięcie obu rąk. Zdarzyło się, iż ubogi człowiek, utrzymujący ze swej pracy całą rodzinę, został posądzony o kradzież i skazany na taką karę. Wtem staje syn jego przed sądem, w obliczu samego cesarza. — Wielki monarcho! mój ojciec jest niewinny, ale że prawo wymaga, aby utracił ręce: »oto są« — rzekł śmiało, wyciągając swoje — »oddaję je chętnie za te, które utrzymują życie mej matki i biednego rodzeństwa.«
Całe zgromadzenie rozrzewniło się tym widokiem; cesarz rozpatrzył lepiej sprawę i przekonał się o niewinności ojca, szlachetnego zaś syna hojnie wynagrodził i otaczał go odtąd swoją łaską. Ale najpiękniejszą nagrodą dla tego młodzieńca było wewnętrzne przekonanie, że ocalił ojca i stroskaną pocieszył rodzinę.
»Synu, mówiła matka, chcesz być moją chwałą: Kochaj cnotę duszą całą.
Niech się najmniejszą krzywdą twoje serce brzydzi;
Nie czyń złego i wtenczas, gdy cię nikt nie widzi.«
Przyrzekł matce chłopczyna, w oczach widać było,
Że szczerze przyrzeczenie dziecię wymówiło.
W dni kilka, kilkanaście, nawet więcej może,
Był on w cudzym ogrodzie, w owej świetnej porze,
Gdy róża w całym blasku rozwija swe wdzięki.
Chciałby jeden kwiat zerwać, nie śmie ściągnąć ręki,
Głos jakiś poszeptuje przestrogę do ucha;
Wspomniał na przyrzeczenie, głosu tego słucha.
Ależ znowu głos inny: »Co tam kwiatek znaczy!
Nie jest to żadną krzywdą, gospodarz przebaczy:
Pozostawisz nietknięte, to same opadną;
A różyczkę do domu mógłbyś przynieść ładną!
Dosyć tu takich kwiatów, nikt ci nic nie powie.«
Omało nie uwierzył już temu głosowi,
Wtem serce się odzywa: »A coś przyrzekł mamie?
Kto dobry, kto uczciwy, ten słowa nie łamie.«
Oparł się więc pokusie, pozostawił kwiatki,
Usłuchał głosu serca, przestróg dobrej matki.
»Świat ci się otwiera nowy,
Inne ujrzysz zwyczaje, innych ujrzysz ludzi. Niech cię pozór nie ułudzi, Wracaj myślą do tej chatki, Gdzieś wychowan od swej matki. Jej troskliwość śledź oczyma, Nigdzie drugiej matki niema. Choć cię czasem połajała — Dobro twe na celu miała; Zdadzą ci się jej przestrogi. O, nie był to sędzia srogi, Była to matka, mój synu!...
Pamiętaj, niech z każdego poznam ciebie czynu.«
Gniazdko jaskółki.
»Patrz, mamo!« I dziecię mamie Wskazało gniazdeczko w bramie. »To ciekawe, mamo droga, Jak tam pod opieką Boga Bezpiecznie żyją ptaszęta.
Matka.
Pan Bóg o każdem stworzeniu pamięta.
Dziecię.
Ależ, mamo, tamtędy wiele ludzi chodzi.
Matka.
Każdy wie, że jaskółki krzywdzić się nie godzi.
Wypadek, o którym mówić będziemy, zdarzył się u Eskimosów, mieszkających na końcu Ameryki północnej. Dwoje ludzi tego narodu, mąż i żona wraz dziecięciem, przeprawiali się łódką przez rzekę wezbraną. Na samym środku rzeki pęd wody zagrażał im wielkiem niebezpieczeństwem. Mała łódź, zanadto obciążona, zanurzała się z nimi i trzeba było koniecznie ująć ciężaru; wszystkich troje unieść nie mogła. Powstaje między żoną a mężem sprzeczka, kto z nich ma życie swoje dla dziecięcia poświęcić. »Ja, rzekł mąż, bo dziecię jeszcze jest małe, nie może się obyć bez matki; żyj dla niego i mów mu czasem o ojcu, gdy cię już zrozumieć potrafi.« I już się rzucał w rzekę... — »Wstrzymaj się, zawołała żona, czy się zastanowiłeś nad tem, co czynisz? Kochany mężu! Syna naszego już odchowałam i wypiastowałam, a więc może się już obyć beze mnie. Ale któż mu ojca zastąpi? Któż pójdzie na polowanie i na połów ryb, ażeby go wyżywić? Któż go w późniejszym wieku nauczy władać łukiem lub sieć zarzucać? Nie, tyś powinien życie ocalić, a ja umrę.« Z temi słowy, rzuciła się w bałwany rzeki i zniknęła na zawsze.
Wielkie rozpoczynam dzieło,
Buduję z śniegu człowieka,
A kiedy się już zaczęło,
Każdy chciwie końca czeka:
Dalej! do roboty dalej!
Koniec dzieła mistrza chwali.
Hej dalej, dalej czeladzi!
Kto nie pracuje, niech radzi:
Bo tu, bracie, żartu niema,
Trzeba z śniegu wznieść olbrzyma.
Dalej do roboty! dalej!
Koniec dzieła mistrza chwali.
W połowie już ukończone,
Ręce na krzyż założone,
Ale głowy jeszcze nie ma;
Trzeba głowy dla olbrzyma.
Dalej! do roboty dalej!
Koniec dzieła mistrza chwali.
Jest już głowa, są i oczy,
Olbrzym ledwie nie wyskoczy,
Usta jakby przemawiały,
Jak gdyby się uśmiechały.
Dalej! do roboty dalej!
Koniec dzieła mistrza chwali.
Trzeba wąsów dla olbrzyma,
Kija! kij niech w ręku trzyma!
A niejeden się przelęknie,
I ze strachu aż przyklęknie.
Dalej! do roboty dalej!
Koniec dzieła mistrza chwali.
Są oczy, a uszu nie ma,
Trzeba uszu dla olbrzyma,
Ja i brodę mu przyprawię,
Niejednego tem ubawię.
Dalej do roboty! dalej!
Koniec dzieła mistrza chwali.
A więc dzieło
Już stanęło. —
Spocznijcież, spocznijcież sobie,
Ja mu jeszcze czapkę zrobię;
Zuchwałą minę wyrażę,
Pozazdroszczą nam rzeźbiarze.
Dalej do roboty! dalej!
Koniec dzieła mistrza chwali.
Kiedy Agar z synem swoim Izmaelem błąkała się po puszczy i gdy w dzbanie już wody nie stało, a jej dziecię, pragnieniem zmęczone, skarżyło się bardzo, a tam ni studni ni źródła nie było, rzewnie płacząc, rzekła: »Panie! Ty nie [110]opuścisz niewinnej dzieciny! ja chętnie umrę, a ty miej litość nad moim synem.« A wtedy położyła Izmaela u stóp dużego drzewa, a sama zdala na ziemi usiadła, bo nie miała siły patrzeć na śmierć dziecięcia; modliła się i płakała. Bóg wysłuchał próśb matki i skarg dziecięcia, otworzył przez anioła oczy Agary, iż zobaczyła źródło wody. Zbliżyła się do niego i napełniwszy dzban wodą dała napić się Izmaelowi.
Pocieszył ją Bóg, a ona rzekła: »Panie! Ty nie gardzisz łzami niewinnemi miłości, a wtedy, kiedy niebezpieczeństwo się zbliża, Twoja pomoc przybywa.«
Skała i kropla.
»Jakież zamiary zuchwałe!
Ty, miękka kroplo wody, chcesz wydrążyć skałę?«
Rzekła twarda opoka i dumnie spojrzała Na kropelkę, co spływała. Kropla nic nie odpowiada, Ale jak pada, tak pada, I stałością dokazała, Że uległa kropli skała.
»Wynieść mię w powietrzne szlaki,
Raz do orła żółw powiedział,
Prawdziwie, aż zazdroszczę jak latają ptaki;
Raz już z ziemią zrobię przedział.«
»Ale, mój bracie, — orzeł mu odpowie, —
Co też u ciebie w głowie?
Ty chciałbyś się z ptastwem bratać?
Chodzić nie umiesz, a chciałbyś już latać!«
Nadaremne napomnienia, Nic chęci żółwia nie zmienia, Więc go orzeł bierze w szpony, Już w powietrzu zawieszony; Coraz wyżej się z nim wzbija Już obłoki nawet mija, I tak wyniósł go wysoko, Że nie dojrzy ludzkie oko. Żółw się cieszy z tej podróży, Chciałby jeszcze bujać dłużej, Ale orzeł puszcza nagle; Zniknęły powietrzne żagle, I tak to zwierzę zuchwałe Ginie, rozbite o skałę.
Lew, dla siły i odwagi swojej królem zwierząt nazwany, bywa zwykle maści płowej, długi jest od 5 do 6 stóp, wysoki bywa na 3 lub 4 stopy. Głowa jego jest wielka i silna, szeroka paszczęka, uzbrojona 14 zębami, język okryty ostrymi kolcami. Gęste brwi ocieniają oczy jego żywe i ognia pełne. Długa grzywa zdobi mu szyję. Łapy jego są krótkie i potężnej mocy, pazury długie i zakrzywione. Postępuje zwolna i z godnością, ale kiedy goni zdobycz, bieży z nadzwyczajną szybkością i robi susy od 12 do 15 stóp długie. Kto nie widział tego cudownego zwierza, wystawić sobie nie potrafi jego postawy wspaniałej i dumnych spojrzeń jego.
Siła lwa jest taką, że uderzeniem łapy złamie grzbiet koniowi, a zamachem ogona wywróci człowieka. Porywa jałowicę jak kot myszkę. Ryk jego rozlega się po lasach jak grzmot daleki, trwogą i postrachem napełnia inne zwierzęta. Może niektórzy przesadzili opisy jego odwagi, jednak kiedy go głód albo gniew pobudza, nic go wstrzymać nie zdoła, najeża grzywę, uderza łapą w ziemię, bije sam siebie długim ogonem i gotów rzucić się na wszystko. Pomimo tej srogości, lew okazuje się często wspaniałym i wdzięcznym, jak tego liczne są przykłady. Lwica też [113]
same przymioty posiada; łatwo ją rozpoznać za pierwszym rzutem oka, bo nie ma grzywy. Okrutna jest i straszna, kiedy małych broni. Lwy żyją do 40 lat. Afryka jest dziś jedną częścią ziemi, gdzie ich jeszcze bardzo wiele. W Azyi są, ale w mniejszej nierównieniżnierównie niż dawniej liczbie.
Raz mucha do lwa rzekła: »Znasz ty siłę moją?
Choć ty jesteś tak straszny, ja ci się nie boję;
Walczmy z sobą...« i w trąbę do walki zagrzmiała. »Nie uważaj, że ja mała! Dam ja się tobie we znaki, Co mi za bohater taki!« Rozpędzona z góry spada I orężem dzielnie włada. To cios zada niespodzianie, To mu śmiało w oku stanie, To się znowu wzbije w górę... A lew własną szarpie skórę, Ze wściekłości pianę toczy, I w strumieniach krwi się broczy; A ta jeszcze walk nie syta, Chce być z męstwa znakomita, Nie lękając się go wcale, W nozdrze wpada mu zuchwale. Pod tym ciosem lew upada... A mucha zwycięstwu rada, Gdy swą sławę głosić leci... Ulgnęła w pajęczej sieci.
Lew udawał chorego, chcąc uwieść zwierzęta,
I udała się sztuka, zjadał niebożęta;
Jakie takie zdradzone szły na łup tyrana.
Nareszcie lis przybywa z swym hołdem do pana,
Z daleka sobie stanął i pyta o zdrowie:
»Oj, bardzo źle, kochanku, lew z jękiem odpowie,
Ale czemuż się bliżej nie przysuniesz śmiało?«
»Bo widzę wielu weszło, a wychodzi mało.«
Roztropny postępuje ze wszystkiem z ostrożna;
Tysiąc głupców się zwiedzie, jego zwieść nie można.
Chłopczyk i fiołek
Chłopczyk.
Powiedz mi, kwiateczku, kwiateczku kochany,
Czegoś tak głęboko w trawie zagrzebany?
Dlaczego tak smutno na ustroniu żyjesz?
Czyś co złego zrobił, że się w kącie kryjesz?
Fiołek.
Nic ja nie zrobiłem, mój miły chłopczyku!
Lecz kto mnie chce znaleźć, znajdzie i w kąciku.
Rybak na wędce zapuścił robaka;
Rybka zjadła zanętę, a nie tknęła haka.
I my rozsądną rybkę naśladujmy wiernie;
Szukajmy pociech w życiu, omijajmy ciernie.
Wilk i kozieł.
Siedząc na wierzchu domu, rzekł kozieł do wilka
Niegrzecznych wyrazów kilka.
O! wierz mi, wilk odpowie, jest to prawda szczera:
Bezpieczne miejsce z tchórza robi bohatera.
Skarżył się lud na biedę; źle mu się zdawało,
Że choć miał dosyć chleba, pieniędzy miał mało;
A niepokojąc bóstwo prośbą natarczywą
Uzyskał, iż go złotą skarało ulewą.
Jak grad na ziemię padały dukaty;
Z wniosłych pałaców i ubogiej chaty, Jaki taki zadyszany
Leci zbierać czemprędzej ów dar pożądany.
Gdyby wtenczas filozof, co zna wartość złota,
Widział, jak ta się skrzętnie zwijała hołota;
Gdyby był na to patrzył obojętnem okiem,
Byłby się najśmieszniejszym ubawił widokiem.
Ten znosi ciężki kufer, ów beczkę pękatą,
Tamten nadstawia szaflik, ów urnę bogatą,
Jeden bieży z kobiercem, drugi z płachtą w ręku,
Ten się pieści połyskiem, ów powabem dźwięku.
Bogacz, co się nie schylił może całe życie,
Ową marność znikomą zgarnia pracowicie,
Od pracy nadzwyczajnej potu płyną strugi,
A łzy mu w oczach stoją, że zbiera i drugi.
Skąpiec, radby z jednego zrobić trzy dukaty,
Nie wie już gdzie je podziać, jeszcze nie bogaty;
Napchał w łataną kieszeń... ta mu się rozdziera,
Mniema, że wszystko stracił i — z żalu umiera.
Widać było nędzarzy, co nie znali złota,
Zdumiewała ich postać, dziwiła prostota;
Niejeden nie mógł pojąć jak zapamiętali
W bezprzykładnym zapale te cacka zbierali.
Widać było i takich, co z pracy rąk żyli,
Nie śmieli tknąć tych skarbów, iż nie zarobili,
Ale co jeszcze bardziej uwagę zwracało: Że takich nawet było tam niemało, Co wprzód ganili zbytnie złota zbiory, A potem sami napełniali wory.
Wszystko wtenczas ze zwykłych karbów wyboczyło,
Nikogo ni w świątyni, ni w domu nie było,
A choć niejeden dostał potężnie po głowie,
Choć niejeden utracił życie albo zdrowie,
Wszystko to było niczem, blask złota nagrodził,
Utratę nawet ojca wyrodkom osłodził.
Lecz niedługo mniemana uciecha potrwała:
Ta ulewa obficie cały kraj zalała,
A że to był kraj ludom niedostępny innym,
Nie dzielili się z nikim darem dobroczynnym.
Wkrótce jednak powoli poznali to sami,
Że nie wszystko jest dobrem, co nas dźwiękiem mami:
Mieli dosyć pieniędzy, lecz gdy kupić trzeba,
Nikt nie dał za dukata i kawałka chleba.
Każdy miał dość dukatów, a jednak żył w nędzy:
Wtenczas wartość prawdziwą poznano pieniędzy.
Nikt nie chciał być rolnikiem, pola zarastały,
Rękodzielnie zamknięto, młyny mleć przestały,
Praca zbrzydła każdemu, bo czuł złoto w worze.
Zdarły się dawne szaty, zjadło dawne zboże.
Niejeden westchnął z płaczem, umierając z głodu,
Że nie w złocie prawdziwa szczęśliwość narodu.
Kruk z dzwonkiem.
Nie jest to nowiną żadną, Że kruki kradną;
Jednak i dla człowieka zda się stąd nauka.
Na pewnym dworze wychowano kruka:
A ponieważ go wzięto, ledwo się urodził,
Nie więziono go w klatce, gdzie chciał sobie chodził;
Z pokoju do pokoju, bez żadnej przeszkody, Przechadzał się kruczek młody,
A że do kobiet zwykle lgną ptaszęta,
Najbardziej lubił wpaść pomiędzy dziewczęta.
Zawsze „dzień dobry“ powiedział im z rana, Odwiedzał jednak i pana, Przylatał czasem do dzieci, Czasem i na dwór wyleci, Biegnie w ogród dla połowu, I wraca znowu;
Wszędzie go pełno, wszędzie on się znęci,
A wszędzie figla spłata, gdzie się tylko wkręci.
Raz u panien igliczka gdzieś się zapodziała; Lecz igliczka to rzecz mała, Na igliczce świat nie stoi, Wkrótce o szkodzie zapomniano swojej. Jakoś znów niezadługo służącej dziewczynie Naparstek ginie;
Dalej zginął pierścionek z drogimi kamyki, I brylantowe kolczyki.
Tu dopiero harmider, dom się w piekło zmienia,
Pełno było domysłów, pełno podejrzenia, A nikomu w myśl nie wpadnie, Że to młody kruczek kradnie.
Raz się ów panicz zbliża do stolika,
Porywa srebrny dzwonek i przez okno zmyka.
Dzwoni... a na ten odgłos służący wybiega
I na gorącym razie złodzieja spostrzega:
»A tuś mi! to ty ptaszku takie płatasz licho?«
Rzekł i — tuż za złodziejem posuwa się cicho.
Idzie za głosem dzwonka kroki powolnymi,
Widzi, jak kruk nieznacznie spuszcza się ku ziemi,
Jak szuka miejsca tego, gdzie skarby posiada,
Jak do dawnych zdobyczy nową zdobycz składa,
Jak się różnych błyskotek nasyca widokiem,
Jak zazdrośnie przed ludzkiem ukrywa je okiem;
A gdy już ma ulecieć, znienacka go chwyta.
Zawsze tak bywa zbrodnia przed światem odkryta.
Struś odznacza się podobnie pomiędzy ptakami jak słoń pomiędzy zwierzętami. Jest on największy w rodzie istot latających. Szyja jego jest znacznie wyciągnięta, głowa bardzo mała, obie zamiast pierza pokryte włosem. Oczy [122]prawie tak wielkie jak u ludzi, osłonione powieką i rzęsami. Nogi niezmiernie wysokie, zakończone kopytkami na kształt jak u wielbłądów, ale z ostremi bardzo szponami. Skrzydła jego są zbyt krótkie, a zbyt miękkie pióra, iżby się mógł unosić w powietrzu; używa ich więc tylko jak żagla do przyspieszenia biegu, kiedy wiatr jest przyjazny. Skrzydła te zbrojne są na końcach szponami, które mu służą na obronę przeciw napaści. Struś jest bardzo żarłoczny; wszystko co napotka staje się łupem jego chciwości. Samica kilka razy do roku niesie, a za każdym razem znosi od dwunastu do piętnastu wielkich jaj, które składa w piasku, ażeby je słońce w dzień ogrzewało; w nocy zaś, w tych krajach gdzie noce są zimne, sama to starannie podejmuje. Łupina tych jaj takiej z czasem nabiera twardości, iż używają jej jak kości słoniowej i robią z niej bardzo trwałe naczynia. Głowa u strusia ma bardzo cienką czaszkę i jest najsłabszą częścią jego ciała: dlatego też najbardziej jej strzeże. Cała siła jego jest w dzióbie, w ostrych końcach skrzydeł, a szczególniej w nogach. Jednem wierzgnięciem może obalić człowieka. Utrzymują nawet, że struś [123]uciekając, podrzuca z nadzwyczajną mocą kamienie. Strusie z przyrodzenia są bardzo dzikie, jednakże przy staraniu można je ułaskawić i używać jak konia. Widziano młodego strusia niosącego dwóch razem murzynów na grzbiecie i tak szybko pędzącego jak najlepszy biegun. Pióra strusie farbują na rozmaite kolory. Używają ich do strojów i na różne ozdoby. Pióra samców są najwięcej poszukiwane, ponieważ są szersze, gęstsze i zdatniejsze do farbowania niż samic.
Figura z wosku.
Przy ulicy Długiej, przed sklepem krawca, była niegdyś wystawiona figura woskowa w kształcie wystrojonego modnisia. Pewnego dnia jakiś ubogi człowiek zdjął przed nią czapkę i prosił o wsparcie. »Co robisz bracie? mówił mu przechodzący, wszakże to osoba z wosku.« Właśnie z drugiej strony ulicy stał dobrze ubrany mężczyzna, udaje się więc do niego żebrak z prośbą o wspomożenie, ale gdy i od niego nic nie dostał, rzecze: »I ten także widzę z wosku.«
O, jakże to wspomnieć miło,
Że się w pracy dzień spędziło!
To mi rozkosz nad rozkosze,
Którą w sercu mojem noszę. Niech się inny z tego chlubi, Że się w tłumie pochwał gubi; To mi zaszczyt nad zaszczyty, Gdy powiedzą: pracowity!
Otóż znowu dzień upłynął,
Ale dla mnie on nie zginął,
Jakażby to była strata,
Za dniem poszłyby i lata. A Pan, który mieszka w niebie, Spyta kiedyś człeku ciebie: Gdzie rachunek z każdej chwili? Obyśmy się wyliczyli!
Do Stasia.
Kto nosi cnotę w piersiach, piękny rozum w głowie,
Kto grzeczny w towarzystwie, uprzejmy w rozmowie,
Ten czy w Peru czy w Tunis, w Chinach czy w Podlasiu,
Zawsze będzie kochanym; nie prawdaż mój Stasiu?
Hiena może się nazwać wilkiem afrykańskim. Jest wielkości naszego wilka, lecz postać ma daleko straszliwszą. Gdy jest zła, na całym grzbiecie włosy się jej najeżają i tem straszniejszą się staje. Zgadza się to z jej przyrodzeniem, bo hiena jest zwierzęciem złośliwem, żarłocznem i najzażartszem. Postrzegłszy człowieka, zwłaszcza samotnego, bieży ku niemu. Podróżujący murzyn zastawia się przed nią worem, wypchanym słomą, którego hiena chwyta [126]się zębami z taką zażartością, że daleko ją w ten sposób prowadzić można. Podróżujący murzyni zawsze taki wór z sobą biorą. Hiena szuka zdobyczy wieczorami i w nocy. Napada na różne zwierzęta, dusi je jak wilk i pożera. Wykopuje trupy na cmentarzach, bo nadpsute mięso największym jest dla niej przysmakiem. Są dwa gatunki hieny: pręgowana i pstrokata; pierwsza jest nieco mniejsza od drugiej. Pokazywano ją nieraz do wysokiego stopnia oswojoną.
Pączek róży.
W czasie pięknego poranku biegał wesoły Wiktorek po ogrodzie, wtem spostrzega pączek rozkwitającej róży. „O luby kwiecie, gdybyś ty się lepiej rozwinął, zerwałbym cię dla mamy! Jutro w całej zajaśniejesz piękności, mówił do siebie chłopczyna, jutro przyjdę po ciebie.“ Nazajutrz przybył istotnie; pełen uciechy, zbliża się do krzaczka, ale omyliła go nadzieja — już kwiatka owego nie było. „O mamo ukochana! rzecze ze łzami, spóźniłem się niestety! już nie będziesz miała pięknego daru ode mnie!“
Ktokolwiek nie chce żałować po niewczasie, niech nigdy do jutra nie zwleka. Częstokroć Bóg tylko z obecnej chwili korzystać nam pozwala.
Pilny uczeń wstaje rano; nikt go nie budzi. Ubiera się szybko, żal mu stracić każdą chwilkę. Bierze się do pracy ochoczo, zbiera wszelkie siły, natęża uwagę i nauka idzie do głowy, bo i Bóg dobrym dopomaga chęciom. Czuje słodycz wewnętrzną, wypełniając sumiennie obowiązek, cieszy się myślą, że już więcej umieć będzie niż umiał, że otrzyma pochwałę od nauczyciela, że wydatki rodziców niepróżne, że ich sercom przyniesie pociechę. Z radością [128]spieszy do szkoły, bo wie, że go tam żadna nieprzyjemność nie czeka. Śmiało każdemu współtowarzyszowi spojrzy w oczy, bo przekonany, że żaden nie będzie świadkiem jego zawstydzenia. Już się drzwi otworzyły, wchodzi nauczyciel. Rozpoczyna się nauka. Uczeń oczekuje niecierpliwie zapytania, pragnąłby jak najspieszniej dać dowód swojej pilności. Jakoż zdarza się do tego sposobność. Ujmującem spojrzeniem młodzieńca zachęcony nauczyciel zadaje pytanie. Uczeń odpowiada śmiało, wyraźnie, z pewnością, bez zająknienia. Nauczyciel doświadcza, czy uczeń pytanie gruntownie zrozumiał, czy odpowiedź zgłębiona. Z prawdziwem zadowoleniem przekonywa się o tem. Cieszy się postępem ucznia, daje go innym za przykład. Pilność odniosła nagrodę: bo cóż milszego jak sprawiać pociechę tym, którzy dla nas poświęcają swe siły, swe życie. Błogosławieństwo Boga towarzyszy każdemu krokowi pilnego młodziana. Wraca do domu szczęśliwy, słodkie uczucie napełnia serce jego, miły mu posiłek, miła zabawa, miły spoczynek po pracy. Jakże rozkoszne spotkanie z rodzicami! W ich uściskach już zapomniał o trudach i mozołach. Patrzcie na jego pogodne czoło, na oko wesołe: tam wyczytacie, że miły Bogu i ludziom.
Już słońce w okno zajrzało, nasz uczeń jeszcze w głębokim śnie pogrążony. Budzą go, on oczu otworzyć nie może, on głowy podnieść nie zdoła. „Wstawaj! już późno!“ wołają; on: „zaraz, zaraz“ odpowiada. Podnosi głowę, a głowa opada na poduszkę, bo jej nie podźwignęła silna wola, pilność. Natręctwem budzących poruszony, wstaje, ubiera się; ale we wszystkiem przebija się lenistwo. Trwoni czas drogi napróżno, niepomny, że straconej chwili już nie odzyska. Bierze książkę do ręki, ale już za późno, już niema [130]czasu nauczyć się dokładnie, gruntownie. Serce mu bije z bojaźni, myśl smutna wszystko zatruwa, Cóż powie nauczyciel? co powiedzą rodzice? a ten odgłos zakrwawia jego serce. Idzie zwolna do szkoły. Cóż go tam czeka? Nie śmie na pilnych spojrzeć współtowarzyszów, niepilnych nawet się lęka. Każde drzwi otworzenie nowym go strachem przejmuje. I cóż go taką trwogą napełnia? sumienie, sumienie i jeszcze raz sumienie. Wszedł nauczyciel. Pilni na niego śmiałem okiem spojrzeli, nygus w ziemię wzrok zanurzył. Przypadła i na niego odpowiedź. Raz ogniem zapłonie, to znowu blady jak chusta. Język nieposłuszny bełkoce odpowiedź, ale w odpowiedzi niema związku, jąka się... Z politowaniem spojrzał na niego nauczyciel. „Szkoda nakładu rodziców, zawodzisz ich, odpowiesz za to przed Bogiem — wymówił z boleścią — wiek najpiękniejszy trwonisz na niczem, czego się teraz nie nauczysz, później będzie niepodobna.“ Chciał jeszcze karę wymierzyć, ale pilny uczeń wstawił się za nim, i własnym zostawiono go wyrzutom. Widział tylko groźny wzrok nauczyciela i ten obraz pójdzie za nim do domu. Niesmacznym będzie mu posiłek, nie ucieszy go zabawa, nie dozna słodyczy odpoczynku. Jak szedł ponury do [131]szkoły, tak wracać będzie do domu, każdy przechodzący wyczyta z czoła jego niedopełnienie obowiązku. O! niech nie wychodzą rodzice na jego spotkanie, bo smutek ich czeka. Biada nygusom! w młodości bolesne uczucia, w późniejszym wieku niedostatek będzie ich udziałem. Będą narzekali na siebie, ale już zapóźno!
Pieśń szewczyka.
Jestem szewczyk na dorobku, Mam sto butów na warsztacie;
Hej, panowie! słudzy, chłopku! Próżno grosza nie wydacie.
Robię mocno, to mą chwałą, Oj! ja dratwy nie żałuję:
Możesz hasać przez noc całą, A mój but się nie rozpruje. CodzienieCodziennie się ludzie rodzą, Zarobek to będzie suty,
Niechaj gęsi boso chodzą: Kto rozumny, to ma buty.
Pobłogosław pracy, Boże! Co zarobię, nie przepiję,
I na starość coś odłożę; Wiwat! niechaj szydło żyje!
Hej, patrzcie, patrzcie dzieciny,
Co to ja tu robię z gliny:
Toczę żwawo moje koło
I śpiewam sobie wesoło, I śpiewam sobie wesoło.
Bryła staje się garnuszkiem,
Dzbanuszek wychodzi z uszkiem,
Tu ryneczka z rączką spieszy:
Jakże mnie to wszystko cieszy! Jakże mnie to wszystko cieszy!
Chcąc mi moją odjąć chwałę
Powiecie: wszystko nietrwałe;
Ależ przeczyć nie będziecie,
Że nic trwałego na świecie, Że nic trwałego na świecie.
Twarde się żelazo skruszy,
Mury gmachów czas poruszy,
Dębem silny wiatr pomiata;
Garnuszek ma-ż przetrwać lata? Garnuszek ma-ż przetrwać lata?
Niech się tłuką garnki moje,
Ja się o ich los nie boję:
Żwawo sobie toczę koło
I zawsze śpiewam wesoło, I zawsze śpiewam wesoło.
Mam szczotki na przedaż, potrzebna rzecz w domu;
Ja się o jałmużnę nie przykrzę nikomu;
Więc robię, co mogę; zarabiam nie wiele,
Pracuję przez tydzień, spoczywam w niedzielę.
I chwalę mój towar. Hej! szczotki, szczoteczki!
Kupujcie do podłóg, kupujcie dzieweczki!
Spróbujcie! na urząd zrobione wybornie,
Lecz same nie robią, przepraszam pokornie.
Mam szczotki do butów, mam szczotki do śmieci,
Są u mnie do zębów szczoteczki dla dzieci,
Są szczotki do kurzu, do sukni, co chcecie;
Wszystkiego dostatkiem w mym koszu znajdziecie.
Tylko mi towaru niechaj nikt nie gani,
Nikt lepiej nie zrobi, nie zrobi nikt taniej;
Jam szczotkarz z szczotkarzy, znam moją robotę,
Dajcież co zarobić, bo stracę ochotę!
Nie każdy się pragnie robocie poświęcić,
A wielka zasługa do pracy zachęcić;
Bogatszy uboższym zarobić niech daje,
A wzrosną w pomyślność i ludzie i kraje.
Motylek.
Z kwiatka na kwiatek przelatał motylek,
Cieszył się życiem, co trwa kilka chwilek;
Różane gaje rozkosznie przebywał,
Przy blasku słońca po powietrzu pływał,
Wokoło rozlicznymi pieścił się widoki,
Z kwiatków słodkie czerpał soki.
Ledwie na chwilę odpoczął śród cieni,
Znowu igrał wesoło w rozległej przestrzeni,
A czas nieznacznie jak płynął tak płynął; Nareszcie motylek zginął. —
Nie jestto obraz człowieka,
Co go wdziękiem szczęście mami?
Płyną lata za latami,
A nakoniec śmierć go czeka.
W małym domku, nie pomnę już przy której ulicy Warszawy, żyła uboga szwaczka. Nędza jej była wielka. Mało kto o niej wiedział, ale Bóg, co wszystko widzi, co o każdym pamięta, wiedział o Wojciechowej i o jej sierotach i nie dał im z głodu umrzeć. W skromnej izdebce, na drewnianym starym zegarze zakukała kukułka i uderzyła ósma godzina wieczorem. — „Dzieci do pacierza!“ zawołała matka, i czworo schludnie choć ubogo odzianych dziatek uklękło na ziemi, złożyło rączki, zwróciło się do obrazu Matki Bolesnej, i rozpoczęło modlitwę. Krótką była ta modlitwa, ale serdeczną. Naraz, po pacierzu, przypomniały sobie dzieci, że wieczerzy nie jadły. „Czyż to zawsze jeść wieczerzę? odrzekła matka, — czyż to mało ludzi, co nie znają wieczerzy?! Dziękujcie Bogu, że wam dał śniadanie, obiad; ilużto i tego niema! Już po pacierzu, moje dzieci, jeść już nie można; połóżcie się spać w Imię Boże, jutro rano się posilicie.“ Domawiając tych słów, matka niepostrzeżenie łzę uroniła, bo już ani grosza w domu nie było; [136]sąsiedzi byli równie ubodzy jak ona, nie mogła się więc od nich spodziewać pomocy, — ale jej nadzieja była w Bogu. Po chwili zasnęły dziatki spokojnie, tylko matka jeszcze czuwała. Na dworze deszcz, wiatr i zawierucha dzwoniły o szyby. Naraz puka ktoś do drzwi. „Kto tam?“ zapytała Wojciechowa. „Ja, ja, otwórzcie, odezwał się cienki głos; wy mnie nie znacie, na cóż wam moje nazwisko?“ Wojciechowa otworzy aotworzyła, aż tu wchodzi jakaś zmoczona kobieta, niosąc pod pachą dwie sztuki ślicznego płótna. „Wszak tu mieszka Wojciechowa Uleńska, co się trudni szyciem? Księżna Radziwiłłowa przysyła wam robotę.“ „O tej godzinie, moja panienko, w taką niepogodę?“ — „Ha! jak widzicie. Snadź już takie zrządzenie losu: alboście wy roboty potrzebowali albo też moja pani chciałaby ją mieć prędzej, bo mnie o tym czasie wysłała.“ „O, nie gniewam się o to, moja panienko. Zresztą mogę powiedzieć, bo przecież bieda to nie grzech, że dzieciska nawet bez wieczerzy spać się położyły, bo już i jednego grosza nie mam w domu. „Mój Boże, a księżna jakby to przewidziała, [137]rzekła panna, bo wam przesyła dwadzieścia złotych z góry.“ „O Boże miłosierny! wykrzyknęła Wojciechowa. Ale skądże księżna pani wie o mojej chudobie, na tak odległej ulicy? Jeszcze nigdy nie miałam szczęścia oglądać jej książęcej mości.“
„Są jeszcze dobrzy ludzie na świecie, odpowiedziała przybyła panna. Zresztą cnota się nigdy nie ukryje; moja pani widać słyszała od kogoś o was i że roboty potrzebujecie. — Bywajcie zdrowi! chwalcie Boga, ufajcie Mu i wychowujcie poczciwie wasze dziatki, a zachowajcie wdzięczne serce dla pani naszej, bo to taka dobra pani: ona wam jeszcze nieraz w czem pomoże.“
Kto przyjaciel?
Kto mi prawdę mówi szczerze,
Tego kocham, temu wierzę;
Kto przychylną daje radę,
Tego pierwszym w sercu kładę.
Lecz kto chwali mnie bez granic,
Uchybienia waży za nic
I do złego drogę ściele,
Tego wrogiem nazwę śmiele.
Szedł staruszek ociemniały: Beda go powszechnie zwano, Jak proroka uwielbiano. Prowadził go chłopczyk mały, A gdzie przyszedł, słowa Pana Głosił z zapałem młodziana. Raz lekkomyślny chłopczyna Wprowadził go śród kamieni I rzekł: „ludzie zgromadzeni Czekają, na twoją mowę.“ Starzec naukę zaczyna, Wybiera z pisma osnowę, Rozwija ją należycie, Naucza i napomina, Niecnotliwe gromi życie; Znowu w serce ufność wlewa I dobroć maluje Pana; I łza mu po licu spływa Z świętem uczuciem zmieszana.
A gdy już skończył, zmówił pacierz cały,
Wokoło głosy: „Amen!“ powiedziały.
Przeląkł się chłopiec, klęknął, wyznał winę,
A starzec strwożonego pogłaskał chłopczynę.
„Synu! rzecze, wszak pismo opowiada Boże: Kamieniom usta otworzę,
Gdy ludzie milczeć będą. Bierz naukę z tego I nie szydź z słowa Bożego!“
Cieszy się już zawczasu myślą pięknej cnoty, Bo cóż milej jak ulżyć cierpieniom sieroty?
Wkrótce powraca z chlebem służąca zdyszana:
„Ach; — rzecze — pani kochana!
To żydziak, a któż widział wspomagać żydziaka?“ Dobrą panią uwaga oburzyła taka.
„Ale biedny — odpowie — wesprzeć go potrzeba;
On bliźni, nic nie znaczy w wyznaniu różnica,
Wszak jednakie słońce wszystkim nam przyświeca.
Krople rosy.
„Biedne te rosy kropelki, Co przez upał słońca wielki Z pięknych kwiatów poznikały! Jak one pięknie jaśniały, Kiedy księżyc patrzał na nie!“
Takie małej dzieciny było narzekanie.
„Widzisz synu — rzekł ojciec — tę tęczę na niebie? Tam jaśnieją krople rosy, Wzniesione w górne niebiosy: Taki los czeka i ciebie.
Pomnij, że schodząc ze znikomej ziemi,
W niebie się z istotami połączysz wyższemi, Ale chcąc trafić do nieba, Na ziemi być dobrym trzeba.“
Bóg nie dał zwierzętom rozumu, ale obdarzył je instynktem, który im zastępuje miejsce rozumu i zdumiewa nieraz rozumnego człowieka. Zwierzę, idąc za popędem instynktu, cudowne buduje rzeczy i czyni wszystko, co natura jego wymaga, choć się tego od nikogo nie uczyło. Młode kaczątko, ledwie się urodzi, puszcza się śmiało na wodę i pływa. Młody pająk wie doskonale, jak sztuczną uprząść siatkę i jak ją [142]na muchy zastawić. Gąsienica buduje sobie grób kunsztowny bez poprzedniej nauki. Pszczoła swoje komórki z wosku pod miarą ulepia i napełnia je na zimę miodem, którego słodycz wszelkie przechodzi słodycze. Jaskółka bez obawy przy ludzkich mieszkaniach swoje wiesza gniazdo i czuje instynktem porę, kiedy zimne porzucić ma mieszkanie, a kiedy znowu powrócić do niego. Bóg wielki w dziełach Swoich, a człowiek z pokorą powinien schylić głowę na widok tylu cudów w naturze.
Pszczółka.
Kto cię nauczył, powiedz, pszczółko mała,
Żebyś na kwiatkach słodyczy szukała?
Kto te kwiateczki żyzną rosą krzepi,
Zseła pogodę, aby rosły lepiej?
Boska to dobroć, mądrość niepojęta;
Bóg o najmniejszym robaczku pamięta.
Pajączek.
Patrzcie, jakie to sztuczne te pajęcze sieci,
Czybyście też uprzędły taką nitkę dzieci?
Przypatrzcie się jaskółce,
Nie była w żadnej szkółce,
Żadnych książek nie czytała,
A dom śliczny zbudowała.
Anioł w obłokach Zdarzenie prawdziwe.
Raz całe miasto Medyolan było w ruchu; rozszedł się bowiem rozgłos, że anioł zajaśniał w obłoku. Każdy pospieszał w owe miejsce, gdzie najlepiej widzieć można było to nadzwyczajne zjawisko. Wszyscy się zdumiewali; jedni nadzwyczajne przepowiadali wypadki, drudzy, nie wiedząc co o tem sądzić, stali w osłupieniu. I w samej rzeczy widziano wyraźnie anioła pośród obłoków, ubranego w białą, długą, spadającą z ramienia szatę, na której jaśniało światło łagodne, a jednak przenikliwe, wdziękiem tęczy ozdobne. Skrzydła jego były rozpostarte, cała postać jakby ze mgły była utworzona, podobniejsza do jakiegoś żyjącego cienia niż do człowieka; zresztą to zjawisko było zupełnie nieruchome. Łatwo sobie wystawić, jakie wrażenie zrobił [144]ten widok na mieszkańcach Medyolanu. Zgromadzono się i twierdzono pospolicie, że to jest posłaniec nieba, który ziemi wielkie zwiastuje zmiany, — i każdego przenikała trwoga. Wtem przybywa człowiek, który zwykł dochodzić przyczyny wszystkiego, był to jeden z pierwszych urzędników miasta; wpatruje się równie jak wszyscy i odkrywa całą tajemnicę. Zwrócił uwagę widzów, że to, co im się zdaje zjawiskiem nadpowietrznem, jest obrazem kamiennego anioła, wznoszącego się na szczycie dzwonnicy, który się za pomocą promieni słonecznych odbija w obłokach i tym sposobem wpada w oczy zdumionego pospólstwa. To wyjaśnienie było dokładne i stósowne do pojęcia każdego, a zwolna rozchodzące się chmury, niszczące tem samem ów widok, tem mocniej przekonywały o chwilowem omamieniu.
To zdarzenie opisuje Kardau, pisarz żyjący w wieku szesnastym. Może ztąd być nauka dla dzieci, a nawet dla starszych, żeby lada czem się nie zatrważać i szukać ile możności przyczyn rzeczy nadzwyczajnych, albowiem częstokroć najmniejszy wypadek w oczach człowieka, pełnego przesądów, stać się może przyczyną zguby lub nieszczęścia.
Wspaniały jest widok gór lodowych w Grenlandyi. Złudzonemu oku przedstawiają one z daleka obrazy rozmaitych dzieł natury i sztuki. To się jawi kościół z klasztorem, to zamek z wieżami i basztami, to znowu okręt o pełnych żaglach, prujący morze. Zdarza się często, że sternik, złudzony odległością i podobieństwem, zbacza z swej drogi i usiłuje się zbliżyć do owego urojonego statku. Czasem pokazują się wielkie wyspy, a na nich płaszczyzny, doliny a zwłaszcza góry. Pewien misyonarz donosi, że w odnodze Dzisko góry lodowe, od wieków trwające, są tak wielkie, że jednę z nich nazwano miastem Amsterdamem, a drugą miastem Harlemem, i że żeglarze przybijali tam z okrętami i składali towary na te wyspy pływające. Lód ten jest pospolicie bardzo twardy, jak szkło przezroczysty, koloru blado-zielonego lub jasno-niebieskiego; po stopnieniu i powtórnem zamarznięciu staje się białym. Widziano tam także lód w kolorze szarym, a nawet czarnym, połączony z ziemią, kamieniami, krzakami, które deszcz tam pozanosił, a które tak się mocno z lodem trzymają, jak wapno w murze.
Formujące się tam lody pomiędzy skałami wznoszą się czasem nad ich wierzchołek. [146]
Trwałość ich jest nierównie większa od lodów pływających, a niemniej ciekawy i wspaniały sprawiają widok. Przedstawiają się tu drzewa z gałęziami, u których w miejsce liści wiszą kosmyki śniegu, tam kolumnady i łuki tryumfalne, ówdzie przedsionki i wystawy z oknami; promienie lazurowego światła powiększają urok i wspaniałość zachwycających obrazów.
Człowiek tak mało w życiu potrzebuje! Kiedy głód zaspokoi, wynurzy co czuje,
Gdy skromne ma odzienie, przytułek chędogi, Dosyć dla niego, już on nie ubogi. Zosia to wszystko miała, Ale nie zawsze na tem przestawała: Chleb ją kłuł w ząbki, bo niedosyć biały, Chociaż go kilka razy pytelki owiały; Sukienka mocna i zgrabna Już nic nie warta, jeśli nie jedwabna; Pokoik wybielony, z umytą podłogą, Miał postać za ubogą.
I kiedy raz nad takim płacze pokoikiem,
Zajeżdża wuj dobrodziej, co był kanonikiem,
Przed niego się więc cała sprawa wytoczyła.
„Otrzyj łzy, rzekł łagodnie, nie płacz Zosiu miła!
Wierz mi, luba dziecinko, to szczęścia nie daje:
Ten szczęśliwy prawdziwie, co na swem przestaje.
Przyjmuj z wdzięcznością, co masz z Boskiej ręki,
Lepsze czy gorsze równe złóż Mu dzięki.
Życie nasze podróżą, Zosinku kochana!
A ta izdebka na popas ci dana.
Bądź jej rada i lepszej nie zazdrość nikomu,
A Bóg cię za to mile powita w Swym domu,
I nie spyta się ciebie: jakieś miała sprzęty,
Ale czyś wiodła żywot pożyteczny, święty.“
Dwa pieski.
Azor i Wierniś byli dwaj bracia rodzeni,
A że często naturę wychowanie zmieni,
Różnicę między braćmi wielką spostrzeżono. Azorka łakociami samemi karmiono, Na puchach piesek spoczywał, A jeszcze się czasem gniewał.
Wierniś jadł, co mu dali, chleb nawet razowy,
I nigdy mu wymysły nie przyszły do głowy. Nadeszły inne czasy, nastąpiła zmiana, Utracił Azor łaskawego pana; Nikt mu przysmaków nie dawał, Dosyć kiedy miał kości, albo chleba kawał.
Nic mu nie smakowało, a Wierniś się dziwił, Że się czasem braciszek i na mięso krzywił.
Co więcej: Wierniś sobie spał smacznie na dworze, A braciszek i oka zamrużyć nie może;
Słowem, czy ścisły mrozy, czy przyszły ulewy, Drżał od zimna i płakał Azor nieszczęśliwy.
I człowiek, gdy w pieszczotach z młodu wychowany, Nie potrafi cierpliwie znieść losu odmiany.
Widziałem, jak nieśmiało raz Alinka mała,
Bez pomocy piastunki, nóżeczki stawiała; Wtedy, jak śród wody trzcinka, Chwiała się Alinka.
Ojciec i matka i każde z rodziny
Śledziło chciwie słaby krok dzieciny, A jeśli upadać miała, Przychylna ją ręka wstrzymała.
Kiedy się upaść dziecinie zdarzyło,
Żadnych tam gniewów nie było; Nikt jej o to nie winił, I wyrzutów nie czynił, Ale czemprędzej pospieszył, Podniósł, pogłaskał, pocieszył.
Mama do niej mówiła: „Alineczko droga!
Widzisz kochanie, tak się stawia noga,
A za nią druga posunie się snadnie I Alinka nie upadnie.“ Tak każdy dawał rady, Każdy usuwał zawady,
I dziś już, Bogu dzięki, niebezpieczeństw niema,
Alinka dobrze na nóżkach się trzyma. Jeśli upadek ujrzysz przyjaciela, Niech mu twa dobroć pomocy udziela;
Bez gniewu, wyrzutów, łajania, Niech go ku dobremu skłania.
Ręka prawa i lewa.
Żyjcie dzieci zgodnie z sobą,
Bo zgoda najpiękniejszą rodziny ozdobą; Szanujcie te lube związki, Wy kwiaty jednej gałązki.
Wszakże codzinnniecodziennie widzicie,
Jak dwie rodzone siostry zgodne wiodą życie:
Z ręką prawą ręka lewa. Jedna na drugą nigdy się nie gniewa, Jedna dla drugiej uprzejma i szczera, Jedna drugą wiernie wspiera.
A chociaż czasem jedna z nich leniwa,
Druga jej bez mruczenia na pomoc przybywa.
Ale też za to jak piękna nagroda! Ta śliczna zgoda
Obudwom niesie korzyści wzajemne. Wiodąc życie przyjemne,
Żadna się z nich zbyteczną pracą nie obarcza,
Jedna i druga ciału posiłku dostarcza,
A stąd obiedwie czerstwe mają siły.
Oby to tak rodzeństwa wszystkie w zgodzie żyły!
Dała mi złotówkę mama,
Bym zobaczył panorama.
Idę ulicą Miodową,
A wtem starzec z siwą głową,
Obraz nędzy i rozpaczy,
Prosi o wsparcie bogaczy.
Przeszli dumnie ci i owi,
Nic nie dali nędzarzowi.
Tak mi się go żal zrobiło,
Że choć nowość widzieć miło,
Wyrzekłem się jej dla cnoty,
I dałem starcowi złoty.
Lecz kto jestem? jak się zowię?
Nikt się odemnie nie dowie,
Bo mi ojciec mawiał: „Synu!
Nie chełp się z dobrego czynu.“
Wdzięczność.
Gdy nadejdzie mroźna zima,
Biedny ptaszek nieraz w głodzie,
Bo na polu kłosów niema,
Pusto w sadach i ogrodzie.
W takiej tedy porze roku,
Wróbelek biedny, zgłodniały,
Usiadł na żłobie nieśmiały,
Gdzie konik miał dość obroku.
Gościnne zwierzę chętnie się podziela,
I pozyskuje w ptaszku przyjaciela.
A ten przyjaciel był wierny i stały: Kiedy nadeszły upały, Muchy bardzo dokuczały, Czynnie oganiał konika. Z dobroci wdzięczność wynika.
Cień.
Pytał się Ignaś, roztropny chłopczyna: Ojcze! jaka to przyczyna, Że skoro słońce zaświeci, Zaraz cień widzieć się daje; Gdy ja lecę i on leci, Gdy ja stanę i on staje; A kiedy za chmurą ciemną Słońce na chwilę się wstrzyma, Próżno go szukam przede mną, Próżno płaczę, już go niema.
Synu! rzekł ojciec z westchnieniem:
W późniejszem życiu łatwo pewnie poznasz
Podobieństwo przyjaciół z tym niestałym cieniem, Bo gdy ci tylko szczęście sprzyjać będzie, Na przyjaciołach nie zbędzie.
Lecz gdy przypadkiem zmiany losu doznasz,
Gdy się zachmurzy słońce szczęścia twego,
Napróżno będziesz patrzył, nie znajdziesz żadnego.
Na kępie pod Dzikowem, blizko Michocina, Uboga żyła rodzina:
Ojciec, matka, dziadek trzeci, I kilkoro jeszcze dzieci;
Siatka, węcierz, wędka mała, Oto ich nadzieja cała.
Nie było tam na stole smacznej leguminki, Ani poleweczki z wina,
Na suchym chlebie przestają dziecinki I cała biedna rodzina.
Jeźli się rybka złowiła, Zanieśli ją do Dzikowa,
I tylko się sól kupiła, Czasem bułeczka pytlowa.
Raz przypadkiem dużego złowili szczupaka, Radość w chałupie rybaka: „Będzie mąka, będzie kasza,
Z mąki kluseczki, pociecha nasza!“ Wołały dzieci, klaskając w dłonie.
Gdy młody syn dziedzica nadszedł w to ustronie: „W głowach im się burzy chyba Tak ich cieszy jedna ryba;
U nas tyle się minie sumów i łososi, A nikt się nie unosi.“
Tak rzekł młodzian, a sługa odpowiada stary: „Panie! poznaj niedolę i złóż [jej] ofiary;
Co u was zbytkiem, tu pierwsza [pot]rzeba, Tu czasem nie wystarczy na kawałek chleba.
Nie kosztują tej ryby, owocu swej pracy, Na lichym muszą przestać pokarmie biedacy:
O! przypatrz się nędzy z blizka: Gdy ją poznasz z istoty, ale nie z nazwiska,
Serce nieraz do biednej wprowadzi cię chatki, Dasz pomoc i pokażesz, na co są dostatki.“
Troskliwa o los dziecięcia, Rzekła koza do koźlęcia: „Wychodzę teraz na paszę, Siedźże tu spokojnie wasze; Nie otwieraj mi nikomu, Póki nie wrócę do domu, Chyba, że białą pokażę ci łapkę.“
Wilk, co oddawna miał na koźlę chrapkę,
Myśląc, że zręcznie uda mu się sztuka,
Ledwie matka odeszła do koźlęcia puka. „Białą łapkę masz nieboże? Bo inaczej nie otworzę; Mamunia mi zakazała, Oj! u ciebie coś nie biała.“ „Masz szczęście — wilk odpowiada, Biadaby ci była! biada!“
Przestroga.
Schowaj się myszko do jamki głęboko, Bo kotka na cię ma oko.
Schowała się myszka, kotek łyka ślinkę,
Że mu tak wyborną spłoszono zwierzynkę.
Ależ, moja myszko, żal mi cię nieboże!
Nie dzisiaj, to jutro kot cię złowić może,
Tyś bardzo łakoma, on mistrz wyuczony,
Ani się spostrzeżesz, gdy mu wpadniesz w szpony.
Ze wszystkich stron pochwały odbierając liczne,
Chwaliła się Magdusia, że ma rączki śliczne;
Jakoż istotnie były i szczupłe i białe.
Chciała więc i ode mnie odebrać pochwałę,
Ale ja, co szczerością zaufanie płacę,
Rzekłem: „te najpiękniejsze, na których znać pracę.“
Grosz wdowi.
W miejscu publicznem była skarbonka przybita,
Niejeden obojętnie jej napis przeczyta:
„Ofiara dla ubogich“ — potem się odwróci I grosza nie rzuci. Długo, długo próżną była,
Aż uboga kobieta pierwszy grosz wrzuciła. Zaraz jakiś pan bogaty Rzucił dukaty.
Mniej bogatego wzruszył wdzięk tej cnoty, Wkłada złoty.
Znów jakiegoś przechodnia skłania ta ofiara, Rzuca talara.
Skądże ta hojność? — Cnoty czarująca władza Do grosza złoto sprowadza.
Dotądby może jeszcze puszka próżną stała,
Gdyby małej ofiary uboga nie dała. Piękny przykład cuda działa.
Z Bogiem, z Bogiem każda sprawa,
Tak mawiali starzy;
Kiedy wezwiesz tej pomocy,
Wszystko ci się zdarzy.
Masz się uczyć, choć nie wiele,
Wezwij zawsze Boga,
On oddali myśli płoche
I pilności wroga.
Idziesz w pole, masz siać zboże,
Z Bogiem zacznij pracę;
Bóg powiedział: „rąk dokładaj,
Ja cię ubogacę.“
Idziesz w drogę, chociaż blizko,
Z Bogiem wychodź z progu,
A gdy wrócisz z niej szczęśliwie,
To podziękuj Bogu.
Gdy na rzekę puszczasz statki,
Z Bogiem — zwyczaj stary;
Bóg ochroni od przypadków,
Przywieziesz talary.
Z Bogiem, z Bogiem każda sprawa!
Tak mawiali starzy;
Kiedy wezwiesz tej pomocy,
Wszystko ci się zdarzy.