Interesa familijne/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Interesa familijne |
Wydawca | Piller, Gubrynowicz, Schmidt |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Interesa Familijne.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Tom I. i II.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha 1. 10
1875.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga. Nakładem Pillera i Gubrynowicza et Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
Miło to spojrzeć na stare budowy — domy stare stawili jeszcze ludzie co w przyszłość wierzyli, co myśleli o jutrze; my dzisiaj klecim wszyscy aby dzień do wieczora w nim dobyć. To też stare domostwa oglądać aż lubo, tak w nich każda część, najdrobniejszy szczegół, wypracowane, wychuchane, obmyślane na trwanie, wygodę i wdzięk. W naszych pałacykach świeci się wiele, ale tylko świeci; pod spodem wszędzie próchno, wilgoć, grzyby i zgnilizna. Bodaj to dawne czasy! Ale nie pora nad niemi się rozwodzić i porównaniem nas zawstydzać; jesteśmy w sali starego ale jeszcze krzepkiego dworu; obejrzmy się w około póki kto nie nadejdzie.
Troje okien naprzeciw nas: przez nie widać sad owocowy, agrestowe i porzeczkowe uliczki, popodpierane stare jabłonie, grube stuletnie grusze i nieprzejrzane zieloności massy. Troje drzwi, z których jedne naprzeciw okien, dwoje w bocznych ścianach, wiodą do reszty pomieszkań. Ściany ciemne powleka starannie przypuszczona lamperja dębowa; w niej na zielonem tle, szare jakieś mglą się desenie wielce już spłowiałe. Na prawo i lewo, między ramami lamperji kilka wygolonych głów i jedna zakwefiona matrona poglądają na nas z portretów. Brzydkie malowanie, ale pędzel nie potrafił, mimo usilności z jaką nad tem pracował popsuć twarzy wspaniałych, poważnych, spokojnych. Przypatrzcie się tylko jak im dobrze w tych sobolich i rysich szubach, pokrytych złocistemi i pąsowemi adamaszkami, w tych kwiecistych deljach, białych kontuszach, z rękawami na szablach spartemi, z oczyma utkwionemi gdzieś w daleką przyszłość czy przeszłość. Pomiędzy rycerzami jedna matrona modli się na księdze, krzyż przy niej, a poniżej jakieś muzyczne narzędzie. Tęskne jej wejrzenie skierowało się na Chrystusa i wciąż ku niemu pogląda, jakby mówiło: Pociesz mnie!
Krzesła, stoły, wszystko odpowiada ścianom i ich powłoce: mocne, ciemne, stare, niepozorne ale gotowe przetrwać jeszcze wieki. Zakurzony klawikorcik w kątku się ukrył i wstydzi że tak niepoczesny; na nim stoi warcabnica, leży talja kart starych. Otóż i wszystko co ozdabia i zapełnia salkę. Smutno w niej czegoś, i gdyby nie te poczciwe portrety co ją ożywiają trochę, człekby tu sam nie lubił pozostać.
Z sieni słychać uderzenie zegara; powoli wybija południe i za szóstym młota dźwiękiem otwarły się drzwi z prawej strony, wszedł już nie młody mężczyzna. O! jakże do portretów niepodobny!
Wysoki, chudy, blady, żółty, z twarzą pomarszczoną dziwnie, zgarbiony nieco skutkiem wzrostu i wieku, wygląda na nieboszczyka, któryby z grobu powstał, tak znużony, znudzony, tak zużyty i zbutwiały. Siwe, może niebieskie dawniej oczy, zbielały mu zupełnie, brew gęsta je ocieniła, czoło pofałdowało się wzdłuż i poprzek, policzki pościągały fantastycznie, usta zaklęsły, broda wyskoczyła i piękny tylko orli nos na tych ruinach pozostał niewzruszony.
Strój jego przypomina niedawną przeszłość, siwe włosy przyprósza zapomniany puder, zaczesano je w tył wszystkie, a kilka loczków dowodzą, że nie bez pretensji do wdzięku — reszta ubrania do pudru stosowna. Na nim frak cynamonowy, dawnym krojem z guzami stalowemi, racymorowa długa kamizela suto wyszywana, ale oddawna zwiędła; spodnie aksamitne czarne, po kolana, na nie buty z kutasami karbowane na podbiciu. Zapomnieliśmy sutych żabotów z kameą w nie wpiętą i przepysznych chociaż pożółkłych u rąk koronkowych mankietów. Ręce warte są tej ozdoby i zawstydzają koronki białością swą i dobrze zachowanemi kształtami; znać na nich że nigdy nie pracowały, że krew nie zabiegała w nie, że osłonione, pielęgnowane, pieszczone, słońca i wiatru nie widziały. Na prawej ręce siedzi wielki sygnet ametystowy, na małym jej paluszku brylantowa obrączka.
Przybyły wszedł powoli, ziewając, spojrzał zamarłem okiem do koła, przedreptał posuwając trochę nogami wzdłuż sali, popatrzył machinalnie przez okna i całą swą postacią wyrażał dobitnie nudę, która go wewnątrz trawiła. Dobył złotej tabakiery z kamizelki, zażył tabaki, otrząsł poprószony żabot, podniósł oczy do sufitu, dostał z drugiej kieszeni kameryzowanego zegarka, na którym jaśniała emaljowana cyfra Stanisława Augusta, ziewnął powtóre i potrzecie, i obejrzał się na drzwi wchodowe z oznaką niecierpliwości, zdając się przysłuchiwać niespokojnie i dziwić, że nic się słyszeć nie dało.
Nareszcie przyspieszony chód zatętnił w sieni żywo, coraz spieszniej przybliżał się ku drzwiom, ostrożnie otworzyły się podwoje i maleńka figurka ukazała na progu.
Nim się ci panowie przywitają, spojrzmy z kolei na małą figurkę.
To coś zupełnie nie z tych czasów, do których należy pierwsza tylko co widziana postać — sto lat przynajmniej dzieli tych dwóch ludzi. Przybyły młody chłopiec, w dzisiejszym stroju, ubrany bardzo skromnie, ubogo, ale dosyć czysto, twarz ma znękaną, smutną, bladą i zawczasu przekwitłą; na niej wyraz jakiegoś przestrachu, przygnębienia i nie świeżej już boleści, z pod której przegląda jakby błysk niecierpliwy stłumionego dowcipu i przebiegłości. Wszedł z udaną czy prawdziwą bojaźnią i wstrzymał się powitany surowym wzrokiem. Nieśmiałe jego oko, usta drżące, cofnęły się z wejrzeniem i gotowem słowem przed groźnem obliczem upudrowanego mężczyzny. Poprawił na sobie surducika szczelno pozapinanego, odchrząknął i po chwili wahania, w prostej linji pospieszył ku stojącemu w postawie rozkazującej, z widocznym zamiarem ucałowania jego ręki. Wyciągniona ręka podniosła się do góry, cofnęła i głos chrypliwy, suchy, zapytał:
— No! gdzieżeś to Asindziej bywał? co to jest znowu? Słyszałeś! dwunasta wybiła, a o trzech kwadransach być powinieneś tutaj i czekać. — Co to jest! co to jest!
— Niech stryj dobrodziej raczy darować, — odpowiedział, niby drżącym głosem, z udaną zręcznie bojaźnią, młody człowiek — jestem cokolwiek niezdrów (tu zakaszlał) głowa mnie bolała.
— No! ale w takim razie, wszak wiesz asindziej jaki jest porządek, rzekł starszy. Czemu nie postąpiłeś wedle przepisów? W porządnym domu wszystko iść powinno wedle pewnych reguł. Skoro jesteś chory, dajesz znać panu Termińskiemu, pan Termiński melduje mi o tem, i otrzymujesz upoważnienie chorowania.
— Ja, bo stryju dobrodzieju — odezwał się młodszy — pomimo choroby chciałem być pilnym na jego usługi i...
— No, no, na ten raz indulgencja! ale niech się to więcej nie przytrafia; ten ból głowy i opóźnienie o cały kwadrans, niepraktykowane....
Stryj zażył tabaki nieco uspokojony, i gdy synowiec ze spuszczonemi oczyma stanął, założywszy ręce w tył, niedaleko progu, oparty o stołek, on usiadł, zarzucił nogę na nogę i rozpoczął rozmowę, która przypominała bardzo wydawanie nauczonej lekcji, tak machinalnie szły pytania i odpowiedzi.
— Na dworze? — spytał krótko stary.
— Wilgotno i pochmurno, parno, deszczu się spodziewać.
— Barometr?
— Trochę opadł od wczoraj.
— Stopni ciepła?
— Dwadzieścia cztery.
— W cieniu?
— W cieniu.
— Dwadzieścia i cztery w cieniu! — powtórzył stryj — to wiele, to bardzo wiele. — Cóż tam nowego?
— Siwy źrebiec....
— Co, chory? uchowaj Boże?
— Zupełnie zdrów, przeprowadzono go dzisiaj na przechadzkę.
— Papuga czy dojrzana?
— Sam jej jeść dawałem.
— Nie kazałem jej już sobie dzisiaj przynosić, bo mnie zaczyna nudzić swojem paplaniem, ale proszę mieć na nią oko, może mi przyjść do niej kaprys.
Rozmowa stanęła na papudze, gdy szastanie nogami dało się słyszeć w sieni; stryj spojrzał znowu na zegarek, drzwi otworzyły się ostrożnie i weszła kobiecina nie pierwszej już młodości, tłuściuchna, uśmiechnięta, wesołej fizjognomji i miłego twarzy wyrazu, odziana w resztki dawnego wykwintu, który teraz wyglądał na świeże, starannie polepione ubóstwo. Na widok jej powstał z chyżą galanterją stanisławowskich czasów gospodarz i nastroiwszy się do uśmiechu, powitał ją nadzwyczaj grzecznie ustami, choć widać było, że te wyrazy nic lub nie wiele znaczyły. Była to prosta forma, w której nie dźwięczyło żadne uczucie. Kobiecina pokorna, zmięszana, usiadła na rożku krzesła, krzesło jej podał młody chłopiec, i owijając szalem spłowiałym nie zbyt już wysmukłą kibić i podartą trochę suknię, odezwała się z wesołością nadrobioną:
— Jakże się stryjowi dobrodziejowi spało?
— Wybornie Mocia dziko! wybornie! rozeszliśmy się o wpół do dziesiątej, wedle zwyczaju; do wpół do jedynastej tylko czułem, że mi podeszwy łechtano i kamiennym snem spałem aż do szóstej, a to dobra porcja. — No, a Asińdźka?
— Upadam do nóżek stryja dobrodzieja, jakżeby to można źle spać u niego, gdzie tak wygodnie?
— Całuję rączki za grzeczny komplement; ale nie sądzę żeby w oficynie...
— O! oficyna to lepsza od naszych dworków...
Gospodarz twarz obrócił ku ogrodowi i pogładził się pod brodę, jakby próbował czy dobrze była ogolona. Wybił kwadrans na pierwszą. W sieniach chód znowu, otwierają się drzwi jeszcze i trzeci gość wchodzi do sali; zimno go wita gospodarz, ukośnem wejrzeniem i kwaśnym uśmieszkiem synowiec, grzecznie i łagodnie kobieta.
Jest to mężczyzna wysoki, barczysty, zarosły wąsami sążnistemi i bakembardami, dość opasły, z brzuchem opackim; ubrany w zieloną czamarę z furażerką wojskową w ręku. Twarz jego nie wydaje nic wnętrza; otwarta, rubaszna wesołość, obojętność jakaś mężna, wybitniej ją tylko cechują. Wszedł powoli, ukłonił się nisko, choć go trochę może ten pokłon kosztował, zatarł ręce zmięszany, musnął wąsa i odezwał się:
— Dzień dobry stryjowi dobrodziejowi.
— A! upadam do nóg pana rotmistrza! — odpowiedział gładząc brodę stryj. — Cóż tam słychać?
— Nic, duszno tylko i deszczu omal że nie widać — nie ma czem tchnąć.
— Dlatego to pewnie i mnie w kolanach kłuć zaczyna.... Zmiana niechybna.
— Co się tycze kłucia — spiesznie przerwała uśmiechnięta kobiecina — dowiedzioną rzeczą, że na takie suche bole nie ma nic lepszego, jak....
— Jak nic nie robić — dorzucił odwracając się stryj — za stare grzechy musi się coś odezwać.... a najstraszniejsza podobno choroba, to lekarz i kuracja.
— Być może, czasem; ale godziż się tak drogie nam zdrowie zaniedbywać? — szybko i z wyrazem szczerego uczucia poczęła kobieta...
— Ba! ba! szeroko o tem drogiem zdrowiu pisał Dawid — wybąknął stryj — i o lekach, i o...
Tu przerwał; dwaj mężczyźni tymczasem stali nie opodal od siebie, ukradkiem tylko spoglądając jeden na drugiego, to na kobietę, to na stryja, a towarzystwo wcale nie miało ochoty połączyć się i zlać w jednę całość.
Pierwszy co wszedł po gospodarzu, pokorne a żwawe chłopię, mierzył barczystego rotmistrza dziwnym wzrokiem, w którym i strach i szyderstwo się mięszało; drugi z niejaką zawiścią i gniewem stłumionym, niezręcznie ukrytym, przyglądał mu się wzajemnie; stali w milczeniu nie przemówiwszy do siebie; kobiecina cała była zajęta uśmiechaniem się do stryja, który od niej twarz odwracał.
Wybiło wpół do pierwszej, i w tejże chwili otworzyły się drzwi; kamerdyner wystrojony w trzewikach i pończochach, we fraku i całem ubraniu wieku gospodarza, ale znacznie od niego młodszy, ukazał się na progu. Za nim dwóch służących w liberji cynamonowej z żółtem, wnieśli ogromną tacę, na której były przekąski, wódki, zimne wędliny, nowalijki różne, sery, śledzie i wszystko, czego się zwykle używa dla obudzenia śpiącego żołądka.
Przysmaczki te ustawione były ślicznie, pozamykane w naczyńkach powabnych, lub rozłożone na przepysznej starej saskiej porcelanie; ale na cztery osoby byłoby ich za mało, na jednę zdawało się za wiele.
Stryj, którego odtąd kasztelanicem lub szambelanicem zwać będziemy, spojrzał na zegarek jakby dla sprawdzenia godziny, którą słyszał bijącą, zawinął mankiety, i zaledwie postawiono na stole tacę, wziął się zaraz do niej, spojrzawszy na swoich gości, których jakiemś tylko niewyraźnem mruknieniem zaprosił.
Kobieta pierwsza odsunęła się od stołu, dziękując z uśmiechem.
— Poczekam na objad — odezwała się pokaszlując i szybkiem wejrzeniem mierząc dwóch swych towarzyszów.
Rotmistrz istotnie godzien był widzenia, na takie go tortury wystawiało śniadanie: z miny, z oczów, ze ślinki którą połykał, widać było jak mu się chciało rzucić na przysmaki, ale miał zapewne powód ani się nawet ku nim zbliżyć; założył rękę w kamizelkę, żeby się ani posunęła ku zakazanemu owocowi, podniósł oczy w niebo jakby wzywając daru cierpliwości, i na palcach odstąpił ku oknom ogrodowym, unikając pokuszenia na jakie zapach go mógł narazić.
Młode chłopię pokornie zostało na swojem miejscu, ale z oczu jego błyskał chwilami szyderski jakiś wyraz.
Już z pięć minut w milczeniu towarzyszącem pracy głęboko pojętej, nasycał się kasztelanic, zmiatając ogromnemi porcjami co napadł, nie bez pewnego jednak porządku postępując ku coraz ostrzejszym przekąskom; już dwakroć zapił likworem coraz odmiennym, a jeszcze ani spojrzał co się w koło dzieje — gdy znowu otworzyły się drzwi, a niemi śmielej od pierwszych przybyłych, głośniej, szumniej, a zawsze nie bez oglądania się na siebie, wszedł mężczyzna stary, poważny, łysy, z wąsem siwym, w polskim stroju dosyć przeszarzanym, z miną która okazywała, że nie tyle co inni dbał o przyjęcie, które go tu spotka, będąc siebie pewniejszy.
Miał on na sobie szaraczkową kapotę fałdzistą ze stojącym kołnierzem, kontusz karmazynowy spłowiały, pas słucki nie pierwszej świeżości, a w ręku trzymał lekką białą rogatą czapeczkę.
Nie podniósł nań nawet oczów zajęty zbytecznie śniadaniem szambelan, i jakby się po chodzie domyślił kto wszedł, mruknął tylko:
— Brata dobrodzieja najniższy sługa! do nóg upadam! jedną ręką czekamy....
— Dziękuję Waści, panie szambelanie, nie przyszedłem przeszkadzać, ale patrzeć tylko i cieszyć się, że starszy braciszek tak mi z apetytem łomocze....
Szambelan nic już nie odpowiedział, jadł zapalczywie; przybyły witał tymczasem ręką, głową i kilką słowami tych których zastał.
— Dzień dobry pani Hieronimowej!
— Do nóg upadam stryja.
— Jak się Waść masz Jaśku, czegoś kwaśny?
— Sługa stryja.... głowa mnie boli.
— A ty-żeś zdrów? — spytał w końcu rotmistrza.
— Ba! a cóż mam robić? — ze śmiechem dobrodusznym lecz smutnym odparł wojskowy.
Tymczasem szambelan jadł i jadł; nagle zastanowił się, spojrzał na zegarek, i na nowo rozpoczął przekąski pozostałe; wreszcie otarł usta i w chwili gdy kładł widelec, drzwi z lewej strony otworzyły się szeroko, kamerdyner wszedł wołając:
— Na stole Jaśnie panie!
— Służę pani! — rzekł gospodarz podając rękę pani Hieronimowej.
Za niemi poszedł Polonus stary z panem rotmistrzem, a na końcu cicho i nieznacznie wśrubował się ów pokorny Jasiek.
Sala jadalna do której weszli była bardzo obszerna i podobnie odziana w lamperje jak pierwsza, tylko te były biało pokostowane i gdzieniegdzie złocone. Rzędem na ścianach wisiały obrazy czarne, Bóg wie co kiedyś wyobrażające, ale widocznie mające pretensję do flamandczyzny, bo gdzieniegdzie wyzierała z nich ryba, cytryna, rądel świecący i t. p. W jednym końcu stał ogromny, wspaniały bufet, pełen sreber ze szklannemi drzwiczkami, wyglądały z za nich puhary, kielichy i różna krasa stołowa dawnych kształtów. Między oknami uśmiechały się miłą zielonością pomarańczowe i cytrynowe drzewa.
Stół w pośrodku nakryty był na sześć osób, choć ich widzieliśmy dotąd tylko cztery, ale dwie już czekały w sali jadalnej. Pierwszą był w czamarze sutej, z wąsami, bakembardami do góry podczesanemi, szpakowaty trochę rządca, który miał fizys doskonale zgodną ze stanowiskiem jakie zajmował; brzuch porządny, policzki lśniące zdrowiem, oczy wypukłe, usta rumiane, a mimo powagi i brzucha pokorę przykładną, bo się skłonił za wejściem pana niemal do ziemi, tak że aż błysnął zarodkiem łysiny. Drugą była oparta niedbale o bufet kobieta, nie zupełnie młoda, ale nie stara, wykwintnie ubrana, z pretensją widoczną do wdzięku, z zaciętemi usteczkami wązkiemi, biała, pachniąca woniami o milę, w czarnych mitenkach, w czarnej sukni, z kluczykami u paska.
Twarz jej warta była spojrzenia i zastanowienia, tak piękne jej niegdyś rysy, dziś jeszcze dobrze zachowane, regularne i piękne, zeszpecił jakiś zimny, szyderczy wyraz zobojętnienia dla ludzi i wzgardy. Mogła mieć lat trzydzieści i kilka, ale postawą i strojem do trzydziestu się nawet nie przyznawała; strój jej był wykwintny z prostotą i wyśmienicie dobrany do twarzy; na głowie rodzaj skromnego, ale świeżego czepeczka; suknia czarna jedwabna z podobnąż mantylką, u szyi tylko wstążka karmazynowa. Na kołnierzu, przy rękawach śnieżnej białości gładkie batystowe mankietki i kreski doskonale odbijały od rączek i karku. Płeć jej śnieżno-jasna mogła być posądzoną o bielidło, ale bielidło wiedzie róż za sobą, a tu tak było oszczędnie na twarzy rumieńca, że albo była wielką artystką, albo białą bez pomocy sztuki.
Szambelan wchodząc spojrzał zaraz na nią, i nieznacznie ją skinieniem przywitał; ona mu nie oddała ukłonu. Spuściła oczy prawie gniewne, porwała chustkę którą opuściła przed chwilą, i wprost poszła na przeznaczone sobie miejsce.
Wszyscy przytomni rozmieścili się potem w następującym porządku: Szambelan na głównem krześle w końcu stołu, przed którym nakrycie odznaczało się rzniętą szklenicą i kilką karafkami różnych płynów, a osobnym przyborem przypraw.
Na prawo pani Hieronimowa, na lewo pan Samuel w szaraczkowej kapocie, za nim rotmistrz; za panią Hieronimową nieznajoma nam jeszcze pani z kluczami, za rotmistrzem Jasiek, a wprost naprzeciw gospodarza rządca pokornie się usadowił.
W milczeniu uroczystem zasiedli, a szambelan, który nie rad mówił gdy jadł, a jadł wiele i chciwie, zwrócił się naprzód ku zupie, której zaczerpnął z małej wazki stojącej naprzeciw, dla wyłącznego jego użytku. Dla gości była inna polewka, przez grzeczność tylko poprosił ich na swoją, ale wszyscy odmówili skinieniem, czego od razu był pewien. Jeden pan Samuel odezwał się:
— Wolę ja poczciwą naszą grochówkę z ogonkiem, niż te cudzoziemskiego autoramentu ekstrakty, do których Waść, panie Stanisławie, na dworze nieboszczyka króla jegomości przywykłeś.
Jakoż stary zajął się szczerze grochówką. Wszyscy głowy pospuszczali na talerze i jedli lub udawali jedzenie, a szambelan, jakby policję stołu utrzymując, z pod oka tylko spoglądał jak się to odbywało.
Z nim razem owa pani z kluczami szpiegować się zdawała każdego, niespokojnem okiem wodząc po wszystkich i niedbale do ust nosząc z talerza wyziębłą zupę.
— Dobry mój Karasiński, ozwał się po chwili gospodarz, ale nie ma i nie będzie pod słońcem jak Tremo.
Pan Samuel ruszył ramionami, reszta jak w wyrocznią patrzała na mówiącego.
— Tremo, powiem Waści — rzekł obracając się do Samuela — miał to do siebie, że ci zgotował kaszę hreczaną, kluski z serem, pierogi leniwe, jedno nic, czegobyś indziej w gębę nie wziął, a po nim sobie palce oblizywać było trzeba. Wszyscy to wiedzą, że król nieboszczyk lubił bardzo pieczeń baranią; — otóż jak żyję takiej baraniny jaką on urządzał nie jadłem — to było coś specjalnego.
— Może to nie była baranina, ale zamaskowana sarna? — odważył się zarzucić pan Samuel.
Okiem pełnem oburzenia cisnął nań brat starszy, a panna Aniela (to było imię nieznajomej) uśmiechnęła się złośliwie.
— Jak-to nie była baranina! była baranina, ale z tą sztuką, z tym akcentem przyprawiona, które tylko Tremo posiadał. Waść wiesz, że gdyby był chciał Tremo zostać w Petersburgu, byliby mu zapłacili sowicie, ale on już dosyć miał gotowania, zachciało mu się jeść samemu.
Pani Hieronimowa rozśmiała się głośno, a panna z jakąś niecierpliwością, w którą ją wprawiał zwykle cudzy dobry humor, poskoczyła na krześle i rzuciła łyżkę z brzękiem.
Szambelan obejrzał się na sąsiadkę grzecznie, widać jej uśmiech do serca mu przypadł, — i w dowód afektu posunął jej swoją zupę.
— Sprobój pani — rzekł — a powiesz mi coś o tem (tłómaczenie z francuskiego) — sprobój, ja już więcej jeść nie będę.
Nie godziło się odmówić; wzięła na talerz zupy p. Hieronimowa, i choć ją pieprzna owa polewka djable piekła w podniebienie, nie mogła się jej odchwalić, co chwila powtarzając: — Cudowne! rajskie jedzenie! ale taka ze mnie parafianka, że mi niepodobna poznać co to jest.
Panna dusiła w sobie śmiech gniewliwy i wyraz pogardy. Szambelan podniósł głowę.
— Jakto? Asińdźka nie poznajesz?
— Bo jak żyję nie jadłam.
— A to rzecz bardzo prosta: wątróbki cielęce rozgotowane, rozbite w bulionie, dodane do nich jarzyny wysadzone, pieprz prosty, tureckiego trochę, muszkatołowy kwiat i gałka.... ale prawda że paradne i restaurujące?
— Przewyborne! — powtórzyła z uśmiechem sąsiadka.
Samuel ruszył ramionami bez ceremonji.
— Ja, bez ogródki mówiąc, wolę grochówkę, rzekł otwarcie, — po co mi tyle pieprzu? jest go i tak w życiu dosyć.
— A panna Aniela — spytał gospodarz — nie spróbowałaby dzisiejszej mojej zupki? jest jej jeszcze na talerz.
— O! bardzo panu dziękuję — z urazą i oburzeniem, świszczącym nieco głoskiem odpowiedziała zagadniona — bardzo dziękuję.
Szambelan się uśmiechnął pod nosem, spojrzał na nią znacząco, nie naglił.
— Cóż dziś — rzekł — humor nie różowy?
— Jak zawsze — oburknęła się i dowodząc, że bielidła nie używa panna Aniela.
— Noli me tangere! — cicho szepnął gospodarz.
— Proszę bardzo dać mi pokój.
— Właśnie to mówiłem. — Odwrócił się do rządcy.
— A co tam — rzekł do pana Bulwy — żytko się złoci, czerwienieje pszenica....
Rządca zagadniony, cały się podniósł na krześle, chwycił za stół dla utrzymania równowagi i o mało nie udławił chlebem, który miał w ustach.
— Tak, Jaśnie panie — wykrztusił — wedle rozkazu....
Było to jego przysłowie, na ten raz nie dość szczęśliwie użyte. Uśmiechnął się szambelan, ale podawano sztukę mięsa i dla niej rządcę porzucił, który postawszy jeszcze chwilę, po cichu i ostrożnie usiadł.
Spojrzmy w tym przestanku milczenia na dwie prawie naprzeciw siebie siedzące osoby, Jaśka i pannę Anielę — oboje z ukosa mierzą się oczyma, tak urządzając, by nawzajem oczów swych nie spotykali. Wzrok czarnych oczów panny Anieli pada na chłopca, śledczy, wzgardliwy, mściwy niemal; wejrzenie Jasia leci ku niej szybko, równie badające ale niespokojne. W pierwszym znać chęć zemsty i gniew stłumiony; w drugim widać obawę i pragnienie odgadnienia najtajniejszych myśli. Rotmistrz nie mówi słowa, je tylko ogromnie i ani widzi co się koło niego dzieje; pan Samuel z przyzwoitą aktowi posiłku powagą, ale bez zajadłości spożywa zdrowo co Bóg dał; Aniela nic prawie nie bierze w usta; Jasiek udaje że je, roztargniony; Hieronimowej biednej oczy na wierzch po zupie wychodzą i wodą popija tak ją pali, ale się biedna uśmiecha i stara dla wszystkich być miłą.
Kasztelanic zamierzoną porcję zjadłszy, nalewa wino, przeglądając się talerzom gości. Z jednej butelki nalał sobie, panu Samuelowi i zaproponował zatknąwszy ją już korkiem sąsiadce, ale ta usunęła kieliszek — drugą podał ku rotmistrzowi, Jasiowi i rządcy.
— Wiem, że panowie wolicie lekki maślacz nad wytrawniejsze wina — rzekł w sposobie objaśnienia.
— O! ja wolę, odparł ekswojskowy, choć mina wcale tego nie potwierdzała.
— Nalejże go sobie — z uśmiechem rzekł gospodarz. Jaśka głowa boli, niech lepiej nic nie pije. Pan Bulwa wiem że nie odmówi kieliszka.
Bulwa wstał, wyprostował się i ukłonił bardzo nisko; usta jego już miały wybełkotać zwykłą Jaśnie panu odpowiedź — wedle rozkazu — ale się pomiarkował, że ją już raz dosyć nieszczęśliwie zastosował i wstrzymał się.
— A panna Aniela? — zapytał kasztelanic.
— Ale proszęż mi dać pokój, — syknęła straszliwie kobieta, cicho, szybko i z gniewem, obwijając się w swój płaszczyk i zasuwając w głąb krzesła, jakby się ukryć żądała. — Ja nic nie piję! Wszak nie pierwszy dzień jesteśmy z sobą — szczególną ma pan pasję dokuczać!
— A! pani nic nie pije! niech i tak będzie, prócz wody.
Pan Samuel skosztował wina.
— A co? — spytał obracając się ku niemu szambelan — prawda że nie zgorsze?
— Wyborne! bez pochlebstwa.
— A, ba! spodziewam się! czterdzieści pięć lat ma metryki w butelkach! — z uśmiechem, w którym trochę dumy przebijało się, odpowiedział szambelan.
Pani Hieronimowa odwróciła się w tej chwili do sąsiadki i z uśmiechem sobie zwykłym chciała z nią począć rozmowę, lecz Aniela usunęła się umyślnie, i ani spojrzeć na nią nie chciała.
— Pani czy nie cierpiąca? — spytała nieśmiało.
— W istocie — krótko pokaszlując i widocznie urywając rozmowę odparła panna.
— Taki bo dziś skwar, że i mnie głowa boli.
— Czy nie zaszkodziła pani zupa? — z ugryzkiem złośliwym, mierząc ją okiem, spytała panna Aniela.
— O! bynajmniej; czułam to usposobienie od rana. Rozmowa się przerwała.
Rotmistrz jadł ogromnie; Jaś udawał że je, a patrzał na wszystkich niepostrzeżony z pod brwi. Pan Bulwa karmił się machinalnie, zamyślony głęboko i swobodnie, bo wiedział że raz już będąc spytany, drugi raz przez pana zagadniony być nie może; widać było że wędrował z dumami gdzieś po łanach i arendach rachując swoje dochody, oberchapki, porękawiczne i podarki — twarz jego piętnowało wewnętrzne zadowolenie niczem niezatrute.
W ten sposób przeszedł obiad cały; panna Aniela nie raczyła się udobruchać do końca; parę razy jeszcze zaczepiał ją kasztelanic, ale nareszcie widząc, że coraz ostrzej mu odpowiada, odwrócił się do gości i dał jej pokój. Pan Samuel jadł dobrze, ale lepiej jeszcze rotmistrz, który i całą butelkę piwa wysączył i chleb po trzykroć z talerza przybierał i talerze oddawał czyste jak zmyte.
Wstano od stołu; — u wyjścia ten sam zachowany był porządek jakim wszyscy weszli do sali, z tą tylko różnicą, że rządca wszedł razem za wszystkiemi, a panna Aniela żywo zatrzasnąwszy drzwiami, znikła.
W bawialnym pokoju na stole stała już kawa i likwory, ale do nich tylko dwa kieliszeczki, co widocznie zmartwić musiało rotmistrza, który na stronie, po cichu, ale głęboko westchnął. Szambelan spojrzał na zegarek, kiwnął głową.
— Dwie minuty — rzekł jakby do siebie — jedliśmy dziś dłużej niż zwyczajnie; bekasy widać mnie zabawiły. Chybiam tej regularności, która jest podstawą zdrowia i utrzymania życia — potrzeba się poprawić, potrzeba poprawić!
To mówiąc nalewał kawę spiesznie i podawał ją sam; minął rotmistrza i Jasia, trzy tylko filiżaneczki napełnił i sam cukierniczkę starannie zaryglował. Poczem wygodnie w krześle się usadowiwszy i spojrzawszy z uwagą na likwory, wybrał z nich Curaçao.
— Pijesz Samuelu? spytał podnosząc butelkę.
— Ja? nie koniecznie.
— Napij się kiedy chcesz, to trawi — rzekł szambelan. Rotmistrz po tem piwsku nie wart i ust umaczać w likworze.
— Ja bardzo dziękuję.
To mówiąc ukłonił się rotmistrz i jakby odbył już wszystko co do niego należało, aż do ostatniego upokorzenia likworowego, cicho wysunął się za drzwi.
Pan Samuel usiadł za stołem na kanapie, pani Hieronimowa chodzić poczęła przed oknami, a Bulwa stał jeszcze u drzwi, jakby na warcie, westchnieniami się tylko przypominając. Szambelan spojrzał na niego.
— Bądź zdrów, rzekł, panie Bulwo!
Ukłonem odpowiedziawszy na ten paszport, rządca znikł co najrychlej, bo to miało oznaczać, że więcej żadnej dziś nie będzie dyspozycji.
Jasiek przed chwilą już począł się zajmować około warcabnicy, i widać było z tego jak ją układał, że to być musiała codzienna jego pańszczyzna, bo ani stuknął, ani brzęknął, ani się zastanowił, ustawiał rękami bez myśli, porządkując ją nadzwyczaj szybko i z widocznem staraniem, żeby najmniejszego nie zrobić hałasu. Stoliczek stał już przed szambelanem.
Rozparł się gospodarz, wychylił likwor powoli, rozpoczął grę, nic nie mówiąc. Naprzeciw niego stojący Jasiek służył mu za partnera; — poprzedziło partję spojrzenie na zegarek i kiwnienie głową znaczące.
— W inną grę już dziś nie gram — rzekł do pana Samuela powoli; — zbytecznie rozgorączkowują człowieka, a to w moim wieku nic potem; trzeba krew trzymać w karbach.
Ani słowa nikt się już nie odezwał, a pani Hieronimowa z Samuelem w kątku tylko z sobą szeptać poczęli.
Szambelan grał jak automat, Jaś jak dobrze wyuczona słów papuga, posuwał krążki cicho, śmiało i pewno. W oczach jego bujających tu i owdzie widać było, że me myślał już o tem co robił. Wśród głębokiej ciszy ścigały się po warcabnicy znaczki tajemnicze, przemijały, nikły. — Szambelan wygrywał z niejakiem zadowoleniem. Jaś znosił przegraną obojętnie, jak rzecz niechybną, jak przewidziany z góry skutek.
Szambelan nie mógł nie wygrać!
— A! dobra to sobie gra na poobjedzie — rzekł kończąc i szukając oczyma pana Samuela. — Jaś wcale dobrze gra — nawet bardzo dobrze, ale ze mną mu nie wygrać.... to darmo. Byłem w warcaby i w szachy... ba! i w co innego, pierwszym graczem podobno na całą Warszawę.
Na te cicho pomruczane wyrazy nie było odpowiedzi żadnej. Jaś cofał się ku drzwiom i gdy od progu spojrzał na szambelana, on już usypiał z założonemi na żołądku rękoma, brodę na piersiach złożywszy.
Choć nieco mu obiad okrasił policzki, twarz jego z otwartemi we śnie ustami, stara, zużyta, zmarszczona, trupa przypominała, a we śnie nawet nie opuścił jej wyraz jakiś przykro i zimno szyderski.
Wszyscy powysuwali się na palcach. Jaś drzwi po cichutenieczku przymknął.
Wieczorem tegoż dnia, w skromnym pokoiku w oficynie przy starym dworze, któregośmy salon widzieli, siedziała mocno zamyślona przed podróżnem źwierciadełkiem, otłuczonem i polepionem, znajoma nam już pani Hieronimowa i machinalnie dość niedbale zawijała papiloty, wcale nie myśląc podobno o włosach. Twarz jej wyrażała głęboki smutek, zobojętnienie, strapienie, ciężar jakiś na sercu leżący. Oczy miała wlepione w otwarte okno, ale nic niemi nie widziała; ręce chwilami wstrzymywały się w robocie, to znów pchnięte obudzoną myślą zwijały i rozwijały rozsypane włosy. Uśmiech zwykły jej ustom, teraz je opuścił, zapadły głęboko, czoło się zmarszczyło, może nawet jakaś łza mimowolna błyskała pod zwilżonemi powiekami, z pod których dobyć się nie mogła.
W koło niej wszystko okazywało, że była gościem w tym dworze: tłumok ubogi, odarty, stary towarzysz wielu niewygodnych podróży, walizka pozwiązywana sznurkami, wyszarzana słomianka i woreczek z miny na zapas owsa wyglądający, rzucony w kątku zdradzały, że tu przybyła z końmi i zapewne nie na długo. Manatki były ubogie, szlacheckie, tłumok czerwony, pudełka stare, łóżeczko kołdrą perkalikową pokryte, szkatułka porozklejana i opadła z fornierów, a dziewczyna, która w tej chwili rozbierała panią, w spódniczce wiejskiej fabryki, w kusym sieraku, w butach, z głową białą chuściną zawiniętą, nie była wcale pokaźną garderobianą, choć hoża, zdrowa, ładna, i z tą swobodą wyrytą na twarzy, która najlepiej dobrego pana dowodzi. Po chwilce uszanowanego przez nią milczenia pani, dziewczyna pokręciła głową z widocznym frasunkiem i przerwała ciszę umyślnym długim kaszlem.
Obudzona, z przestrachem obejrzała się pani Hieronimowa, wstrząsła, i podnosząc oczy na Hapkę, milczeniem zdawała jej wymawiać ten tak głośny i nie w porę kaszel.
— Długoż my tu tak jeszcze siedzieć będziemy? — spytała dziewczyna poufale a tęskno. — Już coś i pani po swojemu jak w Horoszkach zamyśla się bardzo i tuży za dziećmi i za Jegomością — czasby nam doprawdy ztąd; bo też to i.....
— A! alboż ci tu źle? na Boga! — z przestrachem, cichuteńko, oglądając się i zamykając okno szybko, spytała pani Hieronimowa. I przysiadła trochę opodal na łóżku, wziąwszy w ręce grubą i wymodloną książkę od nabożeństwa.
Hapka zbliżyła się na palcach i zniżając głos odezwała się, przyłożywszy jednę rękę do twarzy, spartą na łokciu drugiej, a głową kręcąc wedle zwyczaju wieśniaczek kiedy się na co uskarżają. — Dwór to dwór, prawda wielki — ale nie to — to, co u nas.
— Zlituj się, cicho — wskazując na drzwi, coraz bardziej przerażona, i chwytając ją za świtkę, zaczęła pani Hieronimowa: — wszakże tu obok ktoś stoi..... jeszcze gotowi podsłuchać, donieść.....
Hapka podeszła bliżej jeszcze pani.
— Obok stoi pan kamerdyner — Termiński.
— A! toż właśnie, najgorzej!
— Ale on teraz jeszcze u pana na służbie — pokój jego na klucz zamknięty — staremu panu słyszę podeszwy drapią... bo inaczej zasnąć nie może.
I Hapka rozśmiała się w dłoń, ruszając ramionami.
— Ej! cichobyś była! .
— Ale czegoż bo się pani tak obawia — któż nas posłyszy?
— No, to mów kiedyś już tak uparta, ale wiem, że nawet niemasz mi co powiedzieć, aby tak paplać.
— Już to prawda, Jejmościuniu kochana, że tu, to i popaplać chce się, bo człek przez cały dzień gęby nie otworzy. — Kto tu ze mną zechce pogadać! Takie, to wszystko dumne, pyszne a zuchwałe! Chodzą gdyby indyki napuszone, nikt i dobrego słowa nie da. U nas prawda dworek maleńki, ubogi, ale ludzie insi, oj! dalibóg insi! Tu jak w grobie smutno; każdy tylko siebie patrzy, aby co urwał, a na gościa jak na wilka, żeby ich nie odjadł. Żeby się kto choć na żart zapytał czyśmy co jedli... czy nam czego nie braknie, czy czego nie potrzeba!! Nasz Korniej z końmi rady sobie dać nie może, a przeklina na czem świat stoi. Zepchnęli nasze szkapy do fornalskiej, czy tam do gościnnej stajni; a to taka szopa, gdzie na konie leje deszcz gorzej niżeli na podwórzu — wózek stoi na dziedzińcu i moknie także; jeść w piekarni ledwie się doprosisz i to bez soli, bez omasty, jak dla wieprzów dadzą, a co naklną, a co napopychają!
— Ej Hapko! już też gadasz Bóg wie co! ludzie tacy grzeczni, dwór taki zamożny.
— Grzeczni! ale! tam w pokoju może przy swoim panu; posłuchać co za drzwiami śmiechu i przezywania!... Albo to się ten pan kamerdyner choć odkłoni, kiedy mu pani daje dzień dobry... a przecie on sługa jakby i ja, pani krewna jego starego...
— E! zachciałaś tam na ludzi uważać — odpowiedziała pani Hieronimowa, której jednak rumieniec na twarz wystąpił i w oczach nowe łzy się zakręciły — westchnęła ciężko, ciężko — boleśnie. — Ot daj mi się pomodlić — rzekła po chwili ciszej, otwierając książkę i żywo biorąc się do modlitwy — samabyś także może spać poszła. Narzekać nie pomoże, prędzej zaszkodzi... dajmy temu pokój, moja Hapciu!
W tem zapukano do drzwi; Hapka cofnęła się ku ścianie, a pani Hieronimowa poprawiając żywo szlafroczka dosyć wytartego, zerwała się z łóżka.
— A można? odezwał się głos za drzwiami — światło widząc w oknie, chciałem dać dobranoc...
Poznała drżąca kobiecina głos pana Samuela i podbiegłszy, otworzyła mu sama, ubrawszy się w swój uśmiech zwyczajny, z uprzejmem: — Proszę, proszę, tylko mi stryj daruje, bom już w szlafroku.
— Dałabyś Asińdźka pokój ceremonjom; ja stary, a krewny, ceregieli tych nie potrzebuję.
To mówiąc wszedł znany nam już pan Samuel, z fajką zagasłą na długim cybuchu, obejrzał się, zobaczył Hapkę i trochę zakłopotany przysiadł na podanem sobie starem krzesełku, naprzeciw pani Hieronimowej która sprzątnęła sama, uśmiechając się, w nieładzie leżące graty.
— Dla mnie wcześnie jeszcze — rzekł pan Samuel — nie mogę zasnąć długo, a kasztelanic już nam dał dobranoc i poszedł do swego pokoju. Rotmistrz ruszył na polowanie, Jasiek gdzieś zaszył się w kąt; nie ma do kogo i słowa przemówić, przyszedłem trochę pobzdurzyć z Asińdźką.
Obejrzał się na Hapkę, a pani Hieronimowa zmiarkowawszy, że ona tu zbyteczną być może, kiwnęła aby wyszła. Hapka trochę nie rada wysunęła się za drzwi, stuknąwszy niemi w dowód, że do tego nieprzywykła, żeby się jej pozbywano.
Pan Samuel westchnął głęboko; — poważna twarz starego przybrała wyraz spokoju, smutku i zamyślenia, z którym jej było najwdzięczniej. Ciężkie dumy widać mu się po głowie zwijały... potrzebował je wypowiedzieć, użalić się, westchnąć i nieśmiał rozpocząć.
— Nie miałaś Asińdźka wiadomości z domu? — spytał po krótkiem milczeniu.
— A! nie! — ze łzą i uśmiechem zwykłym, odparła spuszczając oczy biedna kobieta; — strasznie dziś już o dzieci jestem niespokojna i o mojego poczciwego Hieronima.
— Niepokoić się znowu niema tak dalece czego, rzekł Samuel — pan Hieronim zdrów zapewne, a i dziatki takoż... Bóg sam czuwa, i strzeże ich modlitwa Asińdźki...
Pani Hieronimowa złożyła ręce, westchnęła tylko, a łza potoczyła się jej z oczów.
— Już też wkrótce i mnie tam do nich spieszyć potrzeba — szepnęła po cichu.
Pan Samuel jakby chciał coś powiedzieć, zawahał się i obejrzał.
— Tak! tak! — rzekł zniżając głos — wszystkim nam pono niema tu czego dłużej popasać — to darmo!
Kobieta żywo podniosła oczy i zadrżała; ten wyraz darmo! był dla niej potwierdzeniem ciężkiej prawdy, w którą jeszcze wierzyć nie chciała, z którą się oswoić nie mogła.
— Czyż być może! — zawołała.
— Na co to mamy w bawełnę sobie obwijać, co się nas tak zbliska tycze — odezwał się odstawiając fajkę zagasłą pan Samuel — my tu nic nie wskóramy.
— Jakto? nic — nic a nic! — z przestrachem wykrzyknęła kobieta.
— Nic! nic; posłuchaj Asińdźka, chyba nie znasz tego człowieka i tych co go otaczają.
— A! ja nic nie znam, to pewna!
— I nic nie widzisz?
— Widzę nie wiele; nie rozumiem nic.
— Toś się nadaremnie łudziła — rzekł stary poważnie — posłuchaj mnie i daruj jeśli cię z miłego, pocieszającego może błędu wywiodę. A naprzód czego może i od pana Hieronima dowiedzieć się mogłaś, bo mu to ojciec mógł mówić — posłyszysz dokładniej i lepiej o Kasztelanicu... Asińdźka tyle tylko podobno wiedziałaś, że bogaty, bezdzietny, że grzeczny i miły człowiek; przyśniło ci się więc szukać u niego protekcji i pomocy!
— O! tak! tak! mój stryju kochany — z przejęciem dodała kobieta. — Waćpan Dobrodziej wiesz jakeśmy ubodzy: trzech chłopów na Polesiu, część w wiosce, nie bez dłużku jeszcze, westchnęła, a dziatek czwórka! A to i żyć człowiek musi — i o tych drobniętach myśleć, żeby marnie nie poszły. Jakoś mi to przyszło do głowy, słysząc od mego Hieronima, który tu prawda nogą nigdy nie postał sam — że stryj bogaty i milionowy... Pojadę do niego, potrzebuje nas może, i nie tyle nas co dzieci, bo nam i tego kawałeczka chleba dosyć...
— No! rozumiem, i Asińdźka przyjechałaś tu...
— Tak i siedzę już miesiąc — i goszczę. Karmią i poją... ale słówka rzec nie można o sobie... Sam się stryj nie domyśla, choć wie zapewne, że mamy czworo dzieci, a tylko trzech chłopów.
— Mogłabyś Asińdźka i rok tu siedzieć; wygonić cię nie wygoni, ale tyle tego — dobrze otoczony i sam frant! Słowa powiedzieć nie dadzą, i grosza nie puści z ręki; nakarmi, napoi i grzecznością zbędzie — ot! po wszystkiem. To darmo! to darmo! — dodał stary. — Ja także nie od dziś tu siedzę z Rotmistrzem, a dotąd nie miałem czasu i zręczności powiedzieć, że dobrzeby zrobił, gdyby Rotmistrzowi gdzie w swoich dobrach, choć tymczasowy kawałek chleba obmyślił — liche choć podrzędne leśniczowstwo jakie, póki co będzie. — Tać wie, że grosza przy duszy nie mamy; że ja resztkami i pensyjką Radziwiłłowską żyję, a Rotmistrz z mojej ręki..... Ale tu tak urządzono we dworze, by nikt ust nie otworzył, bo Kasztelanic nic nikomu uczynić nie chce i nie zrobi póki żyje. Godziny wyrachowane; przyjdziemy, zjemy, pogadamy o pogodzie, i bywajcie zdrowi; a spyta go kto o co lub poprosi, uda że głuchy. Trzeba robić interesa przez pannę Anielę, przez Jaśka, przez Termińskiego a to ciężka sprawa. Jasiek podobno najlepiej swoje interesa robi — tej zaś klępie, z pozwoleniem Asińdźki, ręce całować lub prezenciki podsuwać dla jakichś faworów — obrzydliwa i nie dla nas. Ha! wola Boża! Jeszczeż nam tu siedzieć jak sobie chce, ale Asińdźce co masz dom, gospodarstwo, dzieci — czas tracić — szkoda. Co ma nas kiedyś spotkać z niego, to nie minie — jeśli notandum nie chapną bliższe osoby. — Niemasz tu czego siedzieć, niema!
— Tak stryj mówisz — cicho i łzawo przerwała Hieronimowa — więc pojadę.
— Posłuchajże mnie Asińdźka cierpliwie — rzekł Samuel. — Nie znacie bo widzę człowieka; z daleka, stryj, bogacz milionowy — to jakoś tak się zdaje, że kiedy do niego — do starca bezdzietnego, co ma krocie dochodu — przyjedzie krewny, mający ledwie w co się odziać i czem nakarmić — powinienby mu pomódz! Ba! ależ tu potrzeba poznać z bliska człowieka, a dopiero się pokaże czego można się spodziewać. Wszak ci to rodzony mój brat i kocham go jak brata, bo jest tam w nim może i dobre, ale go świat popsuł bardzo! Wiesz Asińdźka zapewne, że nieboszczyk ojciec nasz, Jan, który mieszkał w Poznańskiem i trzymał się partji Branickich i Sapieżyńskiej, przez wstawienie się Hetmana, otrzymał na starość jakąś tam kasztelanią..... Z ich też łaski miał ojciec dzierżawy, zastawy, a ożenił się dosyć majętnie z Pałucką, która miała mu wnieść ze cztery kroć; ale tak się to wiodło rodzicom naszym, że ich potem i z dzierżaw rugowali, i sekwestrowali i siła potracili, a ledwie nie z torbami wyszli i z gołym tytułem, który więcej ciężył niżeli grzał. Przenieśli się wreszcie na Ruś do dóbr Sapieżyńskich, gdzie ostatkiem wzięli zastawę. Ale i to nie lepiej bo zaocznie, a mieli z takiemi plenipotentami do czynienia, co psu oczy sprzedali. Koniec końcem tedy wiedzieć potrzeba, ojcowizny i macierzystego nie wiele się nam dostało; wyszliśmy w świat, Kasztelanic..... a nic, nic mościa pani w kieszeni. Pan Bóg lepiej pobłogosławił rodzicom w dzieciach niż w dostatkach, bo było nas pięciu synów i córka jedna, ogółem pół tuzina.... to nie żart!
Samuel westchnął!
— Wszyscyśmy Sapieżyńskiemi względami poczęli się kierować na świecie, ale łaska pańska na pstrym koniu jeździ; wkrótce żeśmy już im widać byli niezdatni, znudzili się nas popychać. Najstarszemu tylko Stanisławowi! ot! tutejszemu panu, inaczej poszło jak drugim. On dziś milionowy, a my wszyscy jak święci tureccy..... Tadeusza śpiewamy. Niechże ja — no! — wola Boża, — nie bardzom był skrzętny; ale nieboszczyk Józef, Antoni, ojciec twego męża, i Piotr, gdyby nie żona, wszystko to golizna.
— Jakże, proszę stryja, Kasztelanic się dorobił? — spytała kobieta.
— Tuż to sęk, że tego nikt nie wie — odparł pan Samuel — do dziś dnia tylko się domyślamy. On był po Helusi najstarszy z nas, pierwszy dorósł, urodził się bowiem w r. 1752, za Sasa. Protekcja Sapieżyńska nie urwała się nam ze wszystkiem jeszcze; ojciec pojechał z nim do Kodnia, Księżna Wojewodzina kazała mu za sobą do Warszawy i w roku 1770, niespełna dwudziestoletniego przyjęto go, za jej wstawieniem się, do paziów Jego Królewskiej Mości. Stasiek tu był jak pączek w maśle, ale na nieszczęście całe życie paziem zostać było niepodobna; trzeba było szukać doli i losu na świecie. Dobrze położony u króla, znajomy z wielkiemi panami, lubiony za swą wesołość i dowcip, których dziś ani słychu w tym starcu, chyba się odezwie żarcikiem bolesnym, co aż w pięty pójdzie — Staś z paziów poszedł do wojska. Cale to inna była rzecz za owych czasów służyć: awanse szły łaską; fortragowali prawda jenerałowie czynni, ale częste i bez tego patenta dawali na stopnie sami Hetmani. Wreszcie rangi się kupowały, a co się tyczy służby, ta się kończyła na noszeniu munduru brygady do której się należało i pobieraniu gaży, a po nią każdy dojechał sobie do chorągwi. Towarzysze, ba majorowie, kapitanowie, namiestnicy nawet siedzieli po folwarkach i hreczkę sieli, a zające tłukli co wlazło; nasz Staś wycierał swój mundur w Warszawie, po pańskich pokojach.
Z młodu już to uważaliśmy, że pański chlebek biały mu smakował — stronił od swoich, od szlachty, a do panów się garnął, toż i potem; a że był postawny, po francusku szczebiotał, śmiały, przy tem wesół, dowcipny i w karty grał we wszystkie gry doskonale, wszędzie go przyjmowano chętnie. Więc pan major w stolicy sobie hulał, wesoło czasu zażywając.
Myśmy go z oczów zgubili — przywiązał się do partji dworskiej, do króla; buchnęła rewolucja; niebezpiecznie było siedzieć i Major pokręciwszy się koło zamku znikł nagle z Warszawy. Gdzie się podział, dokąd się udał — nikt nie wiedział. Głosiliśmy, szukali, pytali — jak w wodę.
Ja podówczas jakoś trzymałem dzierżawą wioskę na Wołyniu, leżącą na wielkim gościńcu między Ostrogiem a Zasławiem; i jużem był Stasia opłakał, — bo kawał czasu upłynął jak znikł bez wieści.... a krajowe przygody wybiły nam z głowy rodzinę, i swoich kłopotów było dosyć.
Jednego wieczora, zawieruszystego, w zamieć okrutną, w śnieżnicę, jakoś po nowym roku, siedziałem u siebie w lichej dominie, — bo to było, jakiem mówił, na dzierżawie, a wiadomo jakie to kletki zamieszkują posessorowie; — gdy ktoś wpada do mnie z karczmy z zapytaniem, czy jestem w domu, i z oznajmieniem, że jakiś wielki pan, karetą, dworno, dowiaduje się o mnie, mając zapewne zamiar na noc do dworku zajechać.
Przeląkłem się dobrze, bo szlachcicowi w domu wielkiego gościa przyjmować, rzecz ciężka; pańskiej gębie ani pańskim bokom dogodzić nie łatwo. Zwyczajnie jak to bywa u nas — kawał mięsa leżał w lodowni, ale przysmaków żadnych; a w chacie krom mojej izby nieco cieplejszej, wiało jak na podwórzu. Djabłem się wziął za głowę — jednakże powiedzieć, że niema w domu, ani sposób. Kłamać nigdym nie umiał; trochę też szlacheckiej dumy nie dozwalało odepchnąć kogoś co o gościnę prosił — więc stań się wola Twoja; czekałem drżący co Bóg zdarzy!
W kwadrans po owych zapowiedziach, światło zabłysło w oknach, szusnęła poczwórna kareta na saniach, drugi powóz kryty, na ganku zrobił się szum i ja wychodzę przyodziawszy się, dostojnego powitać gościa. Widzę pięknego mężczyznę, w szubie sobolowej pokrytej aksamitem zielonym, jak dziś pamiętam, w czapce sobolej, a za nim jejmościankę jakąś śliczną bestyję, — ale z oczów djabeł patrzał — wysiadających z karety. Ów jegomość wita mnie zapytaniem:
— Panie Kasztelanicu, czy pozwolisz podróżnym przenocować u siebie?
Tytułu tego nikt mi w okolicy nie dawał, nikt nawet o nim nie wiedział, bo chudy pachołek, unikałem zakrwawiających serce wspomnień lepszego bytu rodziców; — zdumiałem się tedy, a w dodatku i głos, którego zrazu rozpoznać nie mogłem, coś mi starego i dobrze znanego przypomniał — osłupiałem nie mogąc przyjść do siebie.
— A to był zapewne stryj Stanisław? — przerwała ciekawie słuchająca pani Hieronimowa.
— Zgadłaś Asińdźka jakbyś tam była; ale ja nie odrazum go poznał, zamaskowanego i przebranego za wielkiego pana; miałem go za umarłego — to pierwsze; powtóre, myślałem że jeśli żyje, to gdzieś jak my posagową biedę klepie. Nie przeszło mi z razu przez głowę, żeby ten wielki pan, w sobolach i aksamitach, mógł być moim rodzoniuteńkim bratem.
— A taż pani! to pewno panna Aniela? — spytała z uśmiechem kobieta?
— Czekaj-no Asińdźka, przyjdziemy i do tej Jejmościanki; takich Anieli nie dwie i nie trzy w życiu miał pan braciszek. Stoję tedy w ganku, zupełnie osłupiały, a przybyły wciąż mi powtarza: — Pozwolicie przenocować? — Z całego serca, proszę JW. Pana! — odpowiedziałem otwierając drzwi; ale chata uboga — czem ma, tem rada. Po tych słowach, weszliśmy do izdebki samotnej, której całą ozdobą był świecący się na kominku raźny ogień dębowy. Byłem już naówczas wdowcem po mojej Marysi, ojcem i ojcem tylko. Całe moje siły, mienie, myśli spłynęły w ojcostwo, w syna — a! nie chciał Bóg pobłogosławić staraniu, nie poszczęścił; ale o tem potem, idźmy dalej.
Gdy blask padł na twarz gościa, gdyśmy się oko w oko w izbie zetknęli, krzyknąłem poznając brata, i rzuciłem mu się w objęcia. Uściskał mnie, ale jakoś zimno i ostrożnie. Ja cały drżący, nie wiedziałem co począć i jak ich przyjmować; on tymczasem tylko myślał gdzie się najwygodniej ze swoją duszyczką w mojej chatce pomieścić. Byłem w początku pewny, że to jego żona; że te sobole i karety po niej wziął; bo w prostocie ducha nie wyobrażałem sobie, żeby kto śmiał, z pozwoleniem, z jakąś tam paskudnicą włóczyć się tak, wstyd z czoła starłszy. Tytułuję ją tedy panią bratową; aż mnie zimno i sucho pan Stanisław wyprowadził z błędu. Kochany Samuelku — rzekł na stronie, — to nie jest żona moja, jak ty sobie po szlachecku myślisz; jam nie żonaty, to śpiewaczka włoska, z którą poznałem się w Dreźnie, i jadę z nią do Kijowa. Potrzebowała protekcji nieboraczka, musiałem się nią zaopiekować; dasz jej izdebkę oddzielną. Kobieta w istocie była piękna bardzo, ale zakłopotana i jakby zawstydzona, kręcąc nosem na moją biedną chatę, która nie wiele była wygodniejszą od karczmy, zaraz sobie najlepszy pokoik zabrała, i odprawiła nas do bokówki. Dom mi z kretesem wywrócili — wszystkiego im brakło; ludzie ich bez ceremonii, jak najezdnicy, precz wyrzucali rzeczy, łamali sprzęty, słowem jednem, sądny dzień u mnie. Ale jako gospodarz, gdyby mi i na głowie usiedli cierpieć musiałem bo od czegóż gościnność; cóż dopiero gdy w domu brat rodzony?
Jakeśmy się zostali sam na sam, tu już pomyślałem, festyn dla mnie wielki, i aż ślinkę łykałem, żeby się prędzej dowiedzieć o losie Stanisława, któregom tak długo miał za umarłego, a on mi tu się zjawił nagle takim bogaczem. Uściskałem go na nowo i nuż w pytania. Miał to do siebie Stanisław, że zawsze był nie bardzo łatwo się wywnętrzający, ale teraz gorszy jeszcze, dyplomata; ani słowa dobyć z niego nie potrafiłem chociem go dobrze świdrował. Obracałem na wszystkie strony — ani ukąsić.
Ledwiem się mógł dopytać, że uciekłszy z Warszawy, podróżował cały czas za granicą. Ale o czem? jak? zkąd przyszedł do tych dostatków? motus — wyraźnie powiedzieć nie chciał. Brałem go z początku dobrze na konfesaty, a nic nie wydusiwszy, dałem pokój, widząc, że to nie język uparty, ale głowa i serce. Jak gdyby nic nie było dziwnego w tem wszystkiem, jakby to była rzecz najnaturalniejsza w świecie, że piechotą drapnąwszy, karetą poszóstną i z kochanicą powracał, odpowiedział mi z wielkim tonem: — Byłem w Paryżu, w Londynie, w Karlsbad, w Eger — podróżowałem — i kwita! Zniecierpliwiło mnie jakoś w ostatku i dotarłem raz dobrze, zapytaniem:
— No! ale zkądże Waści, panie Stanisławie te dostatki?
Uśmiechnął się tylko niechętnie. — Zkąd? — rzekł — juściżem nie kradł, to pewna; zapracowałem jak i drudzy, ale o to mnie nie pytajcie, bo nie powiem, bo o tem mówić nie lubię i nie chcę. Zresztą, to moja tajemnica.
Prawda że tajemnica, gdyż i dotąd jest to dla mnie zagadką.
— Jak to? i wy nie wiecie zkąd się to wszystko wzięło?
— Wiemy i nie wiemy; domyślamy się tylko, że karty dać musiały jeźli nie wszystko, to przynajmniej bardzo wiele. Zresztą, Bóg to wie jeden, bo mój brat nikomu nie odkrył się w tym względzie.
Nazajutrz rano, jak zimną wodą oblawszy mnie swojem milczeniem i osobliwszą dyskrecją, przenocowawszy, zaciekawionego pożegnał i znowu się zapakowawszy do karety ze swoja panią duszką, jak przybył, tak pojechał. A co mi dom do góry nogami przewrócił, i Bóg zapłać nie powiedział — kwaśnym bonżurkiem zbył w ganku.
Zjawił mi się i znikł jak kamfora. Doszło potem moich uszów, że w Kijowie w złotej sali najpierwszą grał rolę i uchodził za magnata z Poznańskiego, którego szatan gry opętał. Potem zasłyszałem o nim w Wilnie, dowiedziałem się, że wyjechał do stolicy; ale nigdy ani listem, ani słowem, ani dowodem pamięci nie odezwał się już do mnie.
Trochę mnie to bolało, ale i Helusia i reszta braci nie byli odemnie szczęśliwsi; zaparł się nas wszystkich, bojąc się zapewne byśmy mu nie byli ciężarem. Brat nasz Józef zjechał się z nim przypadkiem w Wilnie, dowiedział się o nim i poszedł do niego.
Przyjął go jak gościa, grzecznie, pięknie, upoił, nakarmił — ale na tem koniec. Stosy złota leżały u niego na stołach; Józef był wówczas, jak całe życie zresztą, w wielkich obrotach; tysiąc dukatów byłyby go może z ruiny podźwignęły i postawiły na nogach — odezwał się śmiało do niego, wiecie co mu odpowiedział? — Mój bracie, gdybym familji chciał świadczyć, nie stałoby mi wkrótce z czego żyć — jest nas dosyć, byłoby niesprawiedliwością jednemu dać, drugiemu nie; muszę więc ograniczyć się przywiązaniem do was tylko, bo szczerze nic dla was teraz uczynić nie jestem w stanie, będąc sam na dorobku. Poczekajcie, jeśli co zbiorę, nie dla kogóż tylko dla was.
I tak go zbył. Lat temu kilkanaście jużem był mojego rotmistrza do wojska oddał — westchnął Samuel — widząc że do niczego się nie zda — aż słyszę znowu o panu Stanisławie.
Były wówczas na przedaż wielkie dobra na Wołyniu, a że o kupców było trudno, bo szlachta jakoś pieniędzy nie miała, a spędzającym nie frymarku się chciało tylko gotowizny, wystawiono je na kontraktach Kijowskich. Była to polubomirszczyzna, z rozległych dóbr tej rodziny, która je wzięła w rozbiorze ordynacji Ostrogskiego; — dobra milionowe; słyszę nagle, że pan Stanisław te dobra prawie książęce targuje, aż i kupił. Osłupiałam, nie wierzyłem zrazu; ale wkrótce przekonałem się o prawdzie, bo zaraz zjechał na wieś.
Jakem o nim posłyszał, naturalnie z attencją do starszego brata; zastałem go już na nowem gospodarstwie, tak urządzonego niemal jak Asińdźka dziś widzisz. Od tej pory nic się tu na włos nie odmieniło. Jak siadł na wsi, tak o pół minuty nie chybiając od swoich obyczajów, żyje już drugi lat dziesiątek. Nie wiem czy przez te czasy obiad się kiedy dziesięć minut przypóźnił. — Ale djable się posunął... Ledwiem go poznał pierwszy raz zobaczywszy, a od tego czasu jeszcze mimo regularnego życia, znowu zmiana wielka. Był to można powiedzieć piękny mężczyzna swego czasu — dziś mumia i dziwak niepospolity!
— No, ale serce? — spytała niespokojnie pani Hieronimowa: może się także zmieniło?
— Serce? — rzekł pan Samuel — w tym człowieku wszystko dla mnie zagadką: serce, głowa, uczucia, myśli, życie, przeszłość i zamiary. Żyję z nim oto lat kilka, patrzę na niego od rana do wieczora, i nic go nie rozumiem.
— Ale jakże sądzicie?
— Najmniejszego sądu o nim wyrzec nie mogę, bo to dla mnie gorzej Sfinxa egipskiego, dodał starzec.
— A z familją?
— Z familją — ciągnął dalej Samuel — grzeczny aż do zbytku, miły, ale dla niej zamknięty, jak opoka. Przyjmuje, karmi, poi, ale słowa o sobie powiedzieć nie da i nic dla nas nie zrobi.
— Wszakże wziął Jasia?
— A! i ślicznie mu tu biednemu Jasiowi! — odparł wzdychając pan Samuel; żebym ja był Józefem (szczęście że nie żyje), gdyby mi miliony swoje oddawał, nie dałbym mu Jaśka za nic. Chłopiec to umęczony, i zawczasu zepsuty, i zamiast wychować go, wyrobić z niego człowieka, dręczy, posługuje się nim tylko, trzyma go przy sobie na uwięzi, a co gorzej podobno w niwecz chłopca psuje...
— Ale mu to zapewne wynagrodzi?
— Tego nic nie wynagrodzi, gdy go na duszy zgubi — a i o zapisach jakichś tam Bóg jeden wie — nie bąknie nigdy słowa. Człowiek we wszystkiem niepojęty, skąpy aż do plugastwa, a pyszny, samolub niewysłowiony, regularny jak zegar, jak lód zimny — wiary i serca jeszcze się w nim ni razu niedopytał.
— A! — ze zgrozą przerwała Hieronimowa — możeście też z żalu niesprawiedliwi względem niego i możeście się uprzedzili; nie chciałabym wierzyć w tak czarny obraz.
— Daj Boże! — z westchnieniem odpowiedział stary — by wina była moją nie jego; pokutowałbym za nią chętnie — ale nie! nie! nie mylę się ja, nie mylę. Patrzę na niego od lat kilku, oczyma, sercem, bo chciałbym coś dobrego wynaleźć, ale nic, nic! To zamknięcie się w sobie, ta tajemnica nie może nic dobrego rokować. Zresztą, sam rodzaj życia, jakie prowadzi, co go otacza, dowodzi, że serca tam brak, że zimny i twardy jak opoka.
— Pani Hieronimowej, której te słowa burzyły najdroższe nadzieje, łzy się potoczyły z powiek.
— O! nie płaczże Asińdźka — rzekł stary z westchnieniem głębokiem, które się jakby mimowolnie z piersi jego dobyło — to darmo! Jam się już wypłakał i zimno o tem mówię; ale i mnie w pierwszej chwili kosztowało to przekonanie smutne, wiele łez w głąb piersi spadłych. Wiesz Asińdźka, że nie miałem nad jednego syna; matka go odumarła dzieckiem, zostać musiałem mu matką, niańką, ojcem. Ukochałem to dziecię, jako ostatni, jedyny węzeł co mnie ze światem łączył, jako spuściznę po poczciwej Marji mojej. — On był moją przyszłością; chciałem z niego uczynić ideał człowieka. — Osiwiałem, zestarzałem, zubożałem, podupadłem — i patrz w co się moje obróciły nadzieje. — Znasz Asińdźka Rotmistrza; widziałaś go — dobre stworzenie, serdecznie poczciwy, ale bez głowy nieboraczysko. To rozpacz moja; boję się bym za niego potępiony nie był, bo przeciwko Bogu bluźnię. Jednegom go miał i z tego nic mi Bóg zrobić nie dozwolił. Kiedym o razowym chlebie w moich dzierżawach wiek pędził w niedostatku, hodowałem go wygodnie, pieszczono, chuchałem na niego, nie żałując najdroższych nauczycieli, najlepszych dozorców, stawiąc go na równi z najbogatszymi. Wszystko to poszło marnie, nic nie przyszło do niego.... dobre chłopię, dałby się porąbać za mnie; ale patrz Asińdźka co on dziś między ludźmi? — zero, nul. Był w wojsku, wyszedł z niego trochę się zaawanturowawszy; wisimy tu oba czekając zmiłowania Bożego. Dla niego to, Bóg widzi, nie dla siebie, potrzebowałem serca u Kasztelanica, a chciałem je odgrzebać z pod popiołów. Bo co ten nieszczęśliwy poradzi, jeśli się tak zostanie sam na świecie? Głowy niema, słaby, bez rozgarnienia, zwala się, zmarnuje, jak mnie przy nim nie stanie. Chciałbym mu dać kogoś coby mnie zastąpił; ale któraż porządna kobieta pójdzie za człowieka, ni z pierza ni z mięsa, tyle tylko, że poczciwego ale niezdatnego — i niepokaźnego? Dla niego to ja tu siedzę, bieduję, znoszę, czekam, patrzę, a nuż się zlituje Kasztelanic. Ale widzę to! darmo!
Gdy to mówił stary, usłyszeli obok w pokoju kamerdynera Termińskiego, klucz który zaskrzypiał w zamku, a pani Hieronimowa z przestrachem palec położyła na ustach.
— Nie wyjdziesz też Asińdźka przejść się trochę? — spytał stary wstając — tu coś parno, a jeszcze wcześnie; pochodzilibyśmy w około klombu w dziedzińcu.... ze mną starym nie ma niebezpieczeństwa po nocy spacerować.
Ze świstem i śpiewką głośną wszedł pan kamerdyner do swojego mieszkania, właśnie gdy Samuel z panią Hieronimową uciekli dalszą rozmowę prowadzić w dziedzińcu.
— Niemasz tu Asińdźka czego czekać — rzekł Samuel obejrzawszy się — siedzę ja tu lat kilka, a jeszcze mi słowa za Rotmistrzem rzec nie dał. Jakeś go widziała jednego dnia, tak będzie po wieki wieków. Chybabyś trafiła do niego przez Anielę, przez Termińskiego.... ale to....
— O! odparła kobieta z uczuciem boleści i dumy.
— A i tak nic się nie wskóra prócz upokorzenia — mówił dalej Samuel. — Życzę więc ci i radzę, powracaj do domu. Co się tyczy pana brata, niewątpliwie jest ogromnie bogaty, choć nikt nie wie dokładniej co on ma i gdzie. Lat około dwudziestu zbiera dochody; bo pomimo życia wygodnego, na które sobie nie żałuje, nie traci wszystkiego co ma. Co tylko wpłynie z intrat, ginie w jego kieszeni jak w otchłani. Co on z tem robi i co myśli zrobić, Bóg to jeden wie. Jego faworyta, panna Aniela, nie wiele od niego ma; Termiński także goły, wszystkich słyszę odsyła do testamentu i na potem..... Aniela i Termiński zęby ostrzą: broń Boże czego na niego, potrzeba żeby tu ktoś z nas był, bo okradną. Cóż mam robić, choć Bóg widzi jak mi to ciężko tak na łasce wisieć; ale dla przyszłości Rotmistrza muszę. Co tam kiedy będzie nie wiem, ale to pewna, że wam krzywdy zrobić nie damy, byle to do rąk kiedy przyszło; tymczasem nie macie się czego spodziewać i wyglądać żadnej pomocy.
— A gdybyśmy go otwarcie, ze łzami, za dziatkami naszemi poprosili?
— Kiedy to i jak? — z bolesnym uśmiechem spytał pan Samuel. — Asińdźka życia jego nie znasz; żaden zegarek tak nie idzie jak Kasztelanic. Jestto widać kalkulacja na długie życie. Wszystko u niego aż do słów, które wymówić ma i wysłuchać, doskonale naprzód obrachowane. Wstaje, zrana napije się czekolady, pod humor pobawi się z papugą; wytrą go, wymyją, wyperfumują, wyfryzują; panna Aniela wejdzie pogłaskać go pod brodę, Termiński z plotką lub wesołym konceptem, i ranek tak zamkniętemu upływa cały, a gdyby pioruny biły, nikogo tam niedopuszczą, żeby szkodliwego wpływu na humor dnia czasem wrażenie jakie niespodziane nie wywarło. Wchodzą tylko swoi i to na głos dzwonka, lub o swej porze. Na godzinę lub więcej przed wyjściem do salonu, Kasztelanic zamyka się w swoim pokoju, do którego nikt, ale co się zowie nikt nie bywa przypuszczany. Pokój to jak on tajemniczy, od którego klucz nosi zawsze przy sobie, gdzie nikt nie sprząta, gdzie Anieli i Termińskiemu zajrzeć nie wolno, bo nim go otworzy wszystkich odprawia. Supponitur że tam pieniądze składa — czy kto go tam wie co robi. Potem, jak Asińdźka już wiesz, obiad wyrachowany na minuty, potem sen — także nie dłuższy nad piętnaście minut; powraca do siebie.... Spocząwszy, wychodzi do Bulwy, którego unosił jak ptaka. Bulwa zdaje mu raporta gospodarskie, pieniądze wnosi, pokazuje rachunki; rozmawia z nim krótko, dysponuje mało, gderze ogromnie i znów na kawę do salonu, gdzie bawi do wieczerzy i po wieczerzy chwilę. Jeśli nas jest kilkoro, wszyscyśmy obowiązani dotrzymywać mu placu w salonie, pod karą gniewu; on gawędzi trochę, albo raczej słucha co gadają, bo sam się nie bardzo wygaduje i uśmiecha tylko; sprzeciwić mu się nie wolno! — Jeśli sam na sam z Jasiem, każe mu sobie czytać jakieś obrzydliwości i — gubi chłopca, w którym to naturalnie fermentuje. Pół do dziewiątej powraca do siebie, rozbierają go, flanelują, kąpią, w łóżko kładną, pod podeszwy łechcą, a panna Aniela siada przy nim poufalutko na łóżku i siedzi dopóki dobranoc jej nie powie... Ot cały dzień. Ab uno disce omnes, chciałem powiedzieć, ale Asińdźka nie rozumiesz tego; dość że tak zawsze.
— Jakto? a niedziela, a święta? a goście?
— Gości tylko na obiad lub wieczorem przyjmuje, ale dla nich trybu życia nie zmienia. My ich bawimy za niego; o niedzieli i o świętach nie wie, bo i powszedniego dnia pacierza nie mówi, a o Panu Bogu widać zapomniał nieszczęśliwy ze wszystkiem.
Pani Hieronimowa zawołała z przerażeniem:
— A! cóżto za nieszczęśliwy człowiek? — a cóż go trzyma na świecie?
— Brzuch, mościa dobrodziejko — odparł gorzko pan Samuel. — Kat wie co zresztą; może pieniądze, które tak lubi, może panna Aniela, którą niby kocha.... ale to kochanie.
— Któż to jest ta panna Aniela? kiedy wolno zapytać?
— Niewiele o niej powiem Asińdźce, bo i wiem nie wiele. To pewna, że ją usłużny Termiński gdzieś dla swojego pana odgrzebał i ze swojej ręki tu osadził, i oboje na jeden grosz targują. Termiński kuta bestja: na około go otacza swojemi figurami i zabiega skrzętnie, żeby nikogo obcego niedopuścić do ucha i łaski, co zresztą nie przychodzi mu trudno, bo do Kasztelanica i dostąpić dziś niepodobna. Aniela, jak słyszałem, rodem jest tu z jakiegoś małego miasteczka, córka ubogich mieszczan, miała w młodości kochanka, który ją na koszu osadził, a tu ją przywieźli dla zabawy starego, któremu się jeszcze zdaje, że blisko dziewięćdziesiąt letni, jak dawniej kochanki potrzebuje. Aniela, kobieta nadzwyczaj sprytna, ale tak zimna, wyrachowana i niedocieczona jak mój pan brat. Zaledwie tu weszła, wykrzesała się sama, nastroiła do tonu domu, poznała tych co ją otaczają, przewąchała i domyśliła się wszystkiego tak, że sam już Termiński musi się na nią oglądać, jak uważam. Jedna to szajka teraz. Widocznie godzi na to, żeby się z nią Kasztelanic ożenił, ale co z tego, to pewien jestem, że nic nie będzie.
— Ale cóż mi stryj dobrodziej mówisz; to okropny dom, to straszni ludzie! — Ten biedny Kasztelanic, do kogoż przywiązany, kogo kocha? — Co go na świecie trzyma? boć przecie tak żyć nie można samemu sobą i dla siebie? — spytała znów naiwnie pani Hieronimowa, nie mogąc pojąć życia bez przywiązania.
Pan Samuel się uśmiechnął.
— To najdziwniejsza, że w całem swojem życiu Kasztelanic podobno nikogo nie kochał i nikomu się ująć nie dał. Ci co go otaczają, myślą że nim rządzą; on w istocie działa niemi i posługuje się jak chce; rachują i w rachubach się mylą; nieraz na jego mniemaną słabość stawią łapki, ale jak zręczna myszka, Kasztelanic wyjada słoninkę, a przycisnąć się nie da. Termiński, panna Aniela, Jasiek, ci co go są najbliżej, których najwięcej potrzebuje, zdaje mi się, że nic nad nim nie mogą; on ich zwodzi, nie oni jego. Szpieguje jednych drugiemi; gdy proszą o co, odkłada do jutra, lub zręcznie się wywija, wreszcie gdy go przyprą, odstrasza gniew udając.... bo i to udaje! Takiego człowieka anim znał, anim widział! anim się domyślał — jestto dla mnie zdumiewające monstrum!
— A! na Boga! stryju, ciszej!
— Nikt nas tu nie posłyszy; zresztą, gdyby nie interesa Rotmistrza, gdyby nie to nieszczęśliwe dziecko, powiedziałbym mu to dawno w oczy i nie popasał długo.... — dodał pan Samuel z głębokiem westchnieniem. — Ale czego się to dla ukochanego a biednego dziecka nie zrobi!
— A! to prawda! to prawda! — z silnie wyrażonem w głosie łzawem uczuciem, przerwała kobieta. Samuel mówił dalej:
— Całej naszej rodzinie należałoby się tu naradzić, co począć, i dlatego to z Asińdźką mówię, że potrzeba nam o sobie pomyśleć. Kasztelanic żyje jak młokos (choć ostrożnie i rachunkowo), ale ma lat pod dziewięćdziesiąt! lada moment koniec sobie może jaką niestrawnością przyspieszyć. Otaczają go chciwi, intryganci, po prostu złodzieje czychający na dobro nasze. Jaś nawet, choć nasz, boję się bardzo by się tu nie zepsuł i zamiast pracować dla rodziny, nie pracował z niemi lub sam dla siebie. Bóg wie co z tego wszystkiego wywiązać się może. Myśmy licznem rodzeństwem, wszyscy prawie ubodzy; te miliony Kasztelanica mogą być dla nas darem Opatrzności; potrzeba myśleć, by się darmo w niegodne i niewłaściwe ręce nie dostały. W tej myśli i ja tu choć z bolem serca i jak na pokucie siedzę.... ale cóż ja sam poradzę! Z dniem każdym lepiej widzę, że tu kogoś sprytniejszego potrzeba na Kasztelanica, na jego Anielę i Termińskiego i dla dozoru nad Jaśkiem. Ani ja, ani Rotmistrz na szpiegów i stróżów nie zdaliśmy się; uchowaj Boże czego, wszystko mogą zabrać obcy — bo i testament gotowi podrobić i pieniądze skraść, i Bóg wie tam jeszcze co! mnie i zgadnąć niepodobna!
Pani Hieronimowa, dla której te zwierzenia pana Samuela odkrywały rzeczy wcale niespodziane i nowe, za każdem słowem bardziej słupiała i mieszała się. Biedna, poczciwa i prosta kobieta, nie wiedziała sposobu wyjścia z tego labiryntu, którego ciemne głębie odkrywały się przed jej oczyma; głowa jej się zawracała.
— Cóż więc poczniemy? — szepnęła stojąc po długiej chwili milczenia.
— Tu, powtarzam — rzekł pan Samuel — potrzeba kogoś sprytniejszego odemnie — ja jestem prosty człowiek, stary, złamany; choćbym co widział nie zaradzę temu, bom zgryziony, znużony i z sił opadły.
— No — a Jasiek?
— Jasiek! boję się, ale mi się zdaje, że jemu już nic wierzyć nie będzie można.... On także podobno rachuje dla siebie na testament stryja.... Kto wie! na podchwycenie może użyć wszystkiego. Dzieciak ten nie mógł tak bezkarnie ocierać się długo o zepsucie, zagnił leżąc przy zgniliźnie!
— Tak młody, tak zdaje się skromny, potulny, bojaźliwy!
— Cicha woda! cicha woda! — odparł pan Samuel. — Ale uważałaś pani, jak oni z panną Anielą oczyma ku sobie strzelają, coś jak gdyby się skłócili — bo byli podobno lepiej wprzódy! Ze stryjem Jaś podobno umie sobie począć — i co za dziw! niewola, ucisk, nauczyły go kłamstwa; złe książki zasiały w nim namiętności gwałtowne; w jego twarzy, spojrzeniu, postawie znać ognie co pod tym zimnym popiołem są skryte. — Namiętności, któremi stryj dogadza sobie, nie oglądając się na Boga i ludzi, musiały i w nim powoli się rozruszać — a namiętności bez wiary daleko zaprowadzić mogą. Jeżeli ich tu tak samych zostawimy, tę nie poczciwą trójkę, kto wie, czy nie przyjdzie wcześnie z nadziejami sukcessji się pożegnać.... Stary będzie ich zwodzić, ale oni nas zwiodą, gdy oczy zamknie.
— Ale na to ja nie widzę rady! — zawołała pani Hieronimowa.
— Jest, jest, ale jej ani ja, ani pani nie damy; powtarzam Asińdźce, tu potrzeba kogoś sprytniejszego, żeby się poświęcił dla całej rodziny, przyjechał nieznacznie, powoli się zasiedział i miał oko pilne na to, co się gotuje. Stary ma miliony, to pewna; skąpy nadzwyczajnie, grosz co do niego wpłynie nie wypływa od niego, najulubieńszym swoim nic nie daje, uwodząc ich testamentem i jutrem. Nas jest dużo co do tego spadku mamy prawo, ale wszyscybyśmy się zasilić mogli, gdyby tylko marnie nie poszedł. — Tak mówił pan Samuel, przerwał i dodał żywiej:
— Zresztą, mnie byle tylko Rotmistrza wyposażyć i ożenić, ja dla siebie złamanego szeląga nie żądam; jego mi żal, bo się to zmarnuje, dobre, poczciwe dziecko — cóż gdy głowy żadnej! Waćpani masz także czworo dziatek; radźmy wspólnie.
— Mogęż ja kobieta poradzić co na to — odezwała się pani Hieronimowa, z bojaźnią, z uśmiechem smutnym i ze łzami. — Jam nie znała dotąd Kasztelanica, wyobrażałam go sobie wcale inaczej, i ani mi w myśli postało, żeby tu tak ciężko było wyżebrać pomoc dla bliźnich a ubogich krewnych. Jam prosta kobieta, matka, żona, wieśniaczka i przyznam się stryjowi, że w takich intryg plątaninie radybym sobie nie dała, nawet gdyby szło o dziecko moje. Cóż tu poradzić? co na to robić? mówić nie można, prosić daremnie, reflektować próżno. Po mojemu, po kobiecemu, niechby się kto poczciwy znalazł coby Kasztelanica nawrócił, opamiętał, odwiódł od tego życia, a wszystkoby potem poszło jak z płatka.
Pan Samuel z cicha rozśmiał się na całe gardło.
— Wyśmienitaś Asińdźka! nawrócić i upamiętać starego grzesznika co w Boga nie wierzy, co duszy w sobie nie czuje i w dziewięćdziesiątym roku życia, nad grobem prawie stojąc, zakamieniały, prowadzi życie jakie ledwie młodość by mogła wytłómaczyć! Nawrócić jego! znałogowanego, zatwardziałego i nieprzystępnego jak on! To tylko Asińdźka pomyśleć mogłaś!
— A cóż tu począć innego? — spytała kobieta śmiechem tym nie zmieszana.
— Serce co się nieobudziło przez lat dziewięćdziesiąt, nieocknie się już dziś, gdy ledwie w nim bije; nie jego ratować; ale siebie winniśmy. Jest nas liczna rodzina, trzeba się zebrać, naradzić, ale z sercem i z głową. Bo ja, powtarzam Asińdźce, rady tu nie dam sam; Rotmistrz zdałby się tylko do wybitej, gdyby potrzeba, Jasiek o sobie tylko myśli. — Posłuchajże mnie Asińdźka uważnie, bo pora i bardzo żebyśmy coś postanowili i zrobili. Jest nas dosyć: dzieci Heleny, (Józefa mijam), Antoniego, Piotra; żyją Antoni i Piotr; wreszcie mąż twój Hieronim i brat jego Paweł.
— O! mój mąż — przerwała kobieta — to prosty sobie gospodarz, jak ja prosty człowiek, on się nie przyda do takiej sprawy.
— Ale słuchajże mnie Asińdźka; zbierzcie się, naradźcie i wykomenderujcie tu kogo macie najsprytniejszego. — O nas to wszystkich chodzi; kochajmy się i za ręce się weźmy a myślmy o sobie.
— Zapewne, stryj to lepiej wiesz — dobrzeby to było, stryju kochany; ale ja nikogo nie widzę....
— Musi się ktoś przecie znaleźć. — Ja nie wszystkich tak blisko znam, bom tu wspólnego dobra pilnując, zasiedział się od lat kilku, ale.... może pan Paweł?
— Pan Paweł? — nie wiem! — cicho odpowiedziała Hieronimowa.
— Może który z synów Helusi?
— Mało ich znam.
— Tu potrzeba kogoś, nie młokosa, coby dobrze świat znał, ludzi umiał cenić, odkryć myśl nim się urodzi, zapobiedz gdyby się spełnić miała — czynnego, gorącego, nie tchórza, a przytem coby się umiał Kasztelanicowi podobać!
— A! o to wszystko będzie trudno!
— Tak! to ja wiem że trudno, ale przecie nie jest niepodobieństwo — odparł pan Samuel — naprzód, że Kasztelanic wszystkich jednakowo traktuje, dla wszystkich równo grzeczny i nikomu nie pokaże co myśli; powtóre, że oprócz kuchni wszystko mu podobno obojętne na świecie. Ale jednak człowiek żywy, śmiały, dowcipny, zręczny, coby go czasem potrafił rozruszać, zabawić, coby się stał potrzebnym, a któryby w tych zamurowanych kwaśnych twarzach dworaków czytał — na wieleby się przydał. A więc, powracaj pani jutro do domu, opowiedz mężowi co się tu dzieje; zwołajcie po cichu familję, wybierzcie tego posła i dawajcie go tu na moje ręce. Ja go tu popchnę i sam odpocznę — spokojniejszy. Wszystkich w tem sprawa, wszyscy radźcie razem — a nie, to się przyjdzie pożegnać jeśli nie z całem dziedzictwem, to ze znaczną jego częścią — bo niechybnie nam je z przed nosa pochwycą.
— A niemogłażbym jutro słówka, cichego słówka za sobą powiedzieć, nim odjadę? spróbować tylko? — spytała pani Hieronimowa bojaźliwie, nieumiejąc się wyrzec myśli wsparcia dla biednych swych dzieci.
— Spróbuj sobie Asińdźka, kiedy chcesz i masz odwagę.... ale ja nic ci dobrego nie przepowiadam. Czekać musimy; za życia nam nic nie da, a i po śmierci, to jeszcze widłami pisano? O! gdyby Rotmistrz miał w głowie olej, albo ja w kieszeni pieniędzy trochę, nigdybym tu nie wisiał, bo i patrzeć na tę Sodomę nie wesoło.
— A tymczasem — dobranoc — dodał pan Samuel — już podobno dobrze późno; nie czekaj Asińdźka darmo, jedź jutro, a chcesz przed odjazdem spróbować szczęścia, wola twoja! spróbuj!
Nazajutrz rano obudził się Kasztelanic jak zwykle w bardzo kwaśnym humorze; był li to skutek wieku, czy ciężkiej strawności i wylewania się żółci, nie wiem; zużyty starzec zawsze dźwigał się z łóżka posępny, gniewny, i potrzebował żeby go otaczający niejako wciągnęli w życie, rozbudzili do niego powolnie, rozchmurzyli. Może tam we śnie odzywało się sumienie, czy mówiły wspomnienia jakie; to pewna, że w pierwszych rannych godzinach nikt z najpoufalszych i najlepiej z nim zażyłych nie przystępował do niego bez trwogi. Najprzywyklejszy Termiński, z wysiłkiem, zbierając się na odwagę i wytrwałość, wsuwał się do pokoju, w którym starzec z zaciśnionemi usty, obwisłą brwią, żółty, drżący, pokaszlujący, rozgorączkowany, czekał na ludzi, by na nich uzbieraną we śnie wylać gorycz wewnętrzną.
Pierwsze jego pytania, pierwsze odpowiedzi, były zawsze cyniczno-szyderskie, nie litościwie smagające, przejęte najokropniejszem rozczarowaniem — nigdy jeszcze nie obudził się z słowem dobroci, z uśmiechem łagodności na ustach.
Termiński, na odgłos dzwonka, wszedł do pokoju sypialnego Kasztelanica. — Pokój ten dosyć wielki, z łożem obszernem mahoniowem, osłonionem firankami, z kominem, na którym stał zegar marmurem, brązem i świecidłami ozdobny, miał dwoje drzwi widocznych, a trzecie w szafie ukryte, które przez wązki korytarzyk wiodły do apartamentu panny Anieli. — U okna grubej materji firanką w części zasłonionego, stała gotowalnia, bogata w najrozmaitsze przybory i kosmetyki, mydła, wonie, narzędzia toaletowe, flaszki i puszki, noszące na sobie cechy nie dzisiejszego ale wytwornego smaku.
Wszystko to było kosztowne, piękne, drogie, ale nie razem kupione i nie nowe; pochodzić mogło z końca XVIII., a z początku XIX. wieku, gdy mitologia jeszcze i greckie wzory wszystko piętnowały często najnieszczęśliwszem naśladownictwem.
Dywany równie piękne, ale stare, wyścielały podłogę wieńcami z róż i amorków. Zresztą, nic tu tak dalece nie było dla oka i ozdoby samej, a na wytartych sprzętach widoczna była, przy troskliwości o wygodzie, oszczędność posunięta do skąpstwa. Trochę zszarzany dywan w nogach łóżka załatany był prostym krajczakiem.
Na rozsunionem z firanek łożu siedział starzec, przygarbiony, w białym czepku żółtą wstążką związanym, w kaftaniku trykotowym i podobnych spodniach — siedział, dyszał i na drzwi spoglądał, oczekując przyjścia Termińskiego, który się widać na daną sekundę nie zjawił, bo brzmienie dzwonka, nie powinno było ucichnąć a sługa już musiał być we drzwiach.
Termiński bardzo postawny mężczyzna, pięknego wzrostu, przystojnej twarzy, rysy miał jednak tak nie wybitne, tak pospolite, że gdyby nie usta co im jakiś nadawały charakter, nicby na tej masce nieruchomej, gipsowej wyczytać nie można. Była to księga zamknięta — namiętność, myśl, życie nie wycisnęły się na karcie jej białej, martwej, nieruchomej a strasznej tajemnicą, którą kryła. Tylko w ustach zaciętych i ściśnionych a niekiedy drżących, znać było człowieka silnej woli, który wszystko z siebie zrobi co zechce, człowieka co jednej myśli, jednej jakiejś nadziei poświęcił się i życie za nie dać gotów. — Te usta jedne czasem żyć się zdawały; śmiały się nieco, łagodniały w potrzebie, wyrażały dumę i pewność siebie i jak w lalce, której część się porusza, gdy reszta nieruchomą zostaje, te oczy, czoło, postawa, grze warg nie wtorując wcale, zdawały się z kamienia wykute. Wzrok był zimny, niemy, milczący, szklanny; pięknie zbudowany; bardzo dobrze ułożony, Termiński był co się zowie przystojnym mężczyzną, ale już podstarzał i zbladł w ciężkiej pracy — resztki tylko pięknej twarzy i gibkiej, zręcznej postawy mu zostały. Ubiór jego był czysty i prawie wykwintny.
— Ha! — zakaszlał stary — ha! już się coś pan Termiński opuszcza — dzwonię, dzwonię — darmo!
— Na pierwszy odgłos.... byłem gotów.
— Proszę mi nie przeczyć! — gwałtowniej rzekł Szambelan — szlafrok. — Termiński już stał z szlafrokiem, który starzec wdział powoli i usiadł w bliskim fotelu. Spojrzał w okno, ranek był pochmurny, ziewnął.
— Każe pan okno otworzyć?
— Proszę czekać rozkazu — miej WPan cierpliwość kiedyś sługą.
Lokaj cofnął się i w tył założywszy ręce, stanął pokornie za krzesłem.
Kasztelanic spojrzał na zegarek.
— Czekolada — rzekł kaszląc.
Drzwi w szafie utajone otworzyły się i Termiński wysunął się niemi; stary sam pozostał, obejrzał się po pokoju, ciężko okiem zatoczył, szydersko się do siebie uśmiechnął jakoś i zadumał zmiąwszy usta zbladłe.
Ale nim duma jego miała czas przejść w osłupienie, zwykłe ludziom starym i zużytym, wrząca i szumem pokryta czekolada ukazała się z Termińskim we drzwiach pokoju; stoliczek wykładany mozajką zatoczył się przed niego i biała serweta opadła na kolana.
Po pierwszych łyżeczkach wrzącego napoju, gdy życie podsycone na policzki krwią wytrysło i rozjaśniło zbielałe oczy, Termiński, wiedząc że mu już można bez niebezpieczeństwa się odezwać, rozpoczął rozmowę.
— Bulwa pojechał do Wrotkowa....
— Kraść? — spytał Szambelan zimno.
— Pilnuje go tam Rachmistrz.
— A Rachmistrza kto?
— Ja.
— A Waćpana? — dodał Kasztelanic sucho.
— Mnie, Jaśnie Panie, sumienie.
— A a a! sumienie! sumienie! — szydersko, powoli powtórzył pan. — Cóż tam Jaś? — spytał po chwili.
— Pan Jan dziś coś długo spał, bo wczoraj długo po ogrodzie się przechadzał, a potem czytał jeszcze.
— Co? pewnie odkradzioną u mnie książkę? — rzekł uśmiechając się stary.... — o! łajdak!
— Niewiem co czytał.
— Kształci się, z przekąsem rzekł stary, stawiając filiżankę i ocierając usta. — Jakże tam zdrowie panny Anieli?
— Nie widziałem jej.
— Humor czy lepszy jak wczoraj?
— Wątpię, ma ona swoje zmartwienia.
— Zmartwienia te są dla mnie tylko, nie dla niej — odparł sucho Kasztelanic; — wywozi je na targ daremnie, ja za to nie zapłacę. Ja to dawno znam: więcej u mnie dobrym humorem i wesołą twarzą zyskać można.
Termiński zagryzł usta.
— A co tam nowego?
— Pani Hieronimowa chce wyjeżdżać.
— A! już! no, to kazać zaprzęgać! — śmiejąc rzekł Kasztelanic. — Nudzi mnie baba ze swoim słodkim uśmieszkiem piętnastoletnim.... to anachronizm.
— Nie wiem co to jest, że tak się nagle wybrała — rzekł Termiński — ale posądzam pana Samuela, że to jej poradzić musiał. Zdaje się, że daleko dłużej zabawić myślała, choć ludzie jej psykali od dawna.... ale wczoraj długo z sobą wieczorem się naradzali, szeptali, rozprawiali chodząc po dziedzińcu, zapewne, żeby ich kto nie podsłuchał.... i dziś poczęła się wybierać.
Kasztelanic z zadowolnieniem uśmiechnął się do siebie.
— Prosiła mnie czyby nie mogła wcześniej Jaśnie Pana pożegnać.
— Waćpan przecie wiesz, że ja do obiadu nie jestem widzialnym dla nikogo.
— To też odpowiedziałem jej, że to być nie może, ale wyjechać bez pożegnania nie radziłem.
— Na to nadto grzeczna i parafianka biedaczka, rzekł Kasztelanic.
— A pan Rotmistrz? spytał po chwilce.
— Rotmistrz jeszcze nie powrócił z polowania.
— Nie upoluje sobie gdzie rozumu? — rzekł nawiasowo gospodarz.
Termiński rozśmiał się tylko. — Czekolada była skończona, do ubierania zawcześnie; spojrzał na zegarek i wyszedł.
Jego wyjście było znakiem dla panny Anieli, że czas się jej ukazać, ale minutę całą spóźniła się, i nie bez celu.
Nim się ona ukaże, powiedzmy słowo o tej tak ważnej w domu Szambelanica postaci. Wiemy już że panna Aniela była córką mieszczanina z pobliskiego miasteczka, ubogich rodziców dzieckiem, której Bóg nie dał innego posagu nad ładną twarzyczkę i niepospolicie obdarzoną główkę. Rodzice nie pocieszyli się jej losem, bo ją kilkonastoletnią przy wstępie na świat odumarli. Została przy starej ciotuni, kobiecie jak szatan złej i jak szatan przebiegłej, intrygantce, której talent spełzł napróżno w małem miasteczku. Chciwa, złośliwa, przewrotna, pożerana gorączką podżegania do złego, zawsze umiejąca sobie zręcznie jakoś każdą swą czynność wytłómaczyć, stara Robowa, niegdyś żona stolarza, kiedy się tu z Kolbuszowej przeprowadził, przepędziwszy młodość awanturniczo, przyspieszywszy mężowi śmierć swem najohydniej wyuzdanem życiem, — wzięła siostrzenicę jak się bierze konia — z myślą zarobienia na niej. Ona to wykształciła ją i w świat popchnęła. Aniela przeszła jeszcze swoją nauczycielkę w zręczności; od dziecka było to najdziwniej obdarzone dziewczę, które zgadywało i przeczuwało wszystko, i ku wszelkiemu złemu z namiętną biegło ciekawością. Pod przewodnictwem ciotuni wykwitła bogato we wdzięki i sprytek, a Robowa myślała już tylko jak ten towar sprzedać, umiejąc go ocenić wedle wartości i z góry wiedząc co za podobne cacko na dobrego kupca wziąć można.
Nie chybiła też żadnej zręczności popisania się z siostrzeniczką — woziła ją, pokazywała i złapała nareszcie młokosa, syna bogatego właściciela w sąsiedztwie, na którego pierwsze miłostki nie patrząc niby, dozwoliła im zajść daleko, obejrzała się dopiero, gdy już heroicznie z nich ratować się było trzeba. Plan obmyślała sama Robowa. — Młody człowiek struchlał, gdy ojciec jego dowiedział się o wszystkiem, a że to był starzec surowy i popędliwy, a dzieciak młody, niedoświadczony i zakochany, z przerażenia, z żalu, z przywiązania, wywiązała się w nim choroba, której skutkiem była śmierć. — Plan całkiem się nie udał; Aniela pozostała wdową, ale pani Robowa potrafiła przestrachem zgorszenia i wrzaskiem zmusić ojca do sowitej opłaty.
To było pierwsze pole Anieli; los jakiś nieprzyjazny chciał, by jej wysokie talenta zawsze bezużytecznie i daremnie pełzły. — Zastawiono sieci powtórnie, na starego pułkownika od piechoty, któremu Robowa ukazała w bardzo zajmujących kolorach swoją niewinną i nieszczęśliwą sierotę. Pułkownik już się miał żenić, gdy stary ojciec ów, dowiedziawszy się o tem, a zawsze chciwy zemsty za syna, objaśnił go o przeszłości Anieli i wszystkie stosunki zerwane zostały.
Aniela chorowała, umierała, rozpaczała po siwym Pułkowniku; Robowa poprzysięgła zemstę straszliwą, a Pułkownik ruszył dalej, na nowym kwaterunku szukać żony.
Po tych dwóch nieszczęśliwych próbach w domu pani Robowej zjawił się Termiński, zobaczył Anielę, a że miejsce po oddaleniu panny Julii, chorej na kaszel i podejrzanej o suchoty, wakowało przy Kasztelanicu, zbadawszy ją i ciocię, ułudziwszy obie nadziejami wielkiemi, zabrał z sobą sierotę do Strumienia dla zarządzania domem. Jaka tam była początkowo umowa między niemi, niewiadomo; ciocia z początku bardzo sobie życzyła, żeby z Anielą, dla oka ludzkiego, żenił się Termiński, ale jemu się tego nie chciało, ażeby się więc pozbyć cioci i siostrzenicy, szepnął, że temby sobie los daleko może świetniejszy zagrodziły. Chodziło tylko o to by się staremu podobać, stać niezbędną, usidlić go — a kto wie? on sam mógł pannę Anielę powieść do ołtarza.
Termiński wiedział o niepodobieństwie takiego końca (w chwili gdy to się działo), i dla tego właśnie łudził je tem obie. Ale nie znał Anieli; w istocie, stworzeńko to było daleko zręczniejsze, śmielsze, chytrzejsze, niżeli się spodziewać było po wychowaniu Robowej i życiu jakie pędziła w małem miasteczku. Zaledwie weszła na dwór Kasztelanica, z tytułem zwykłym Ochmistrzyni, zgadła zaraz charaktery tych co ją otaczali, owładnęła wszystkiemi, ukształciła się powierzchownie, potrafiła doskonale zastosować do otaczających, i przeraziła Termińskiego, niespodzianą zręcznością w postępowaniu z Kasztelanicem. Napróżno, zapóźno chciał ją wycofać różnemi sposobami; Aniela pozostała mimo niego i kamerdyner musiał zwrócić się ku niej, by nie mogąc się jej pozbyć, przynajmniej korzystać.
Są tak szczęśliwe organizacje ludzi, które nie rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy z tego co czynią, umieją wszakże każdy krok stawić trafnie i postępować jak gdyby z najgłębiej obmyślanego planu. Instynkt jakiś wskazuje im drogę: nie chybią słowem, ruchem, wejrzeniem i dochodzą do celu cudownie, fatalnie rzecby można, nie wiedząc nawet jakie ominęli niebezpieczeństwa. Tą trafnością instynktową w najwyższym stopniu obdarzona była Aniela, i tak szybko z mieszczanki przedzierzgnęła się na panią, że osłupiały Termiński poczynał się chwilami lękać tej, którą sam wprzódy naraił. Jakby przeczuwała jakąś potrzebę wykształcenia się powierzchownego, nabrała maniery, mowy, tonu zupełnie nowego, raczej przeczutego niż naśladowanego, bo kogóż w Strumieniu widzieć mogła? Chciwie czytała, uczyła się, w przeciągu lat kilku zmieniła się tak zupełnie, że ciotka nie śmiała do niej zagadać, nie odważyła się przy niej usiąść, tak czuła już jej wyższość nad sobą.
Kasztelanic też przywiązał się do niej, o ile ten człowiek mógł się do kogo przywiązywać; była mu potrzebną, bo go zagadywała, bo go jątrzyła, ożywiała, bo mu pochlebiała gniewając go, z szatańską zręcznością wszystko na korzyść swoją obrócić umiejąc. Wysiliła się nie na to żeby jego serce pozyskać, czuła bowiem, że w tej zeschłej piersi serca nie było, ale by mu się stać nieodbitą w życiu — i taką już była prawie. Teraz rozpocząć się miał dramat, który wkrótce rozwijający się ujrzymy, osnuty wcześnie w tej główce, godnej świetniejszego pokrycia nad prosty tiulowy czepeczek.
Termiński patrzał na nią od niejakiego czasu niespokojny, trwożny, coraz niżej spadając z roli protektora jaką piastował i nie umiejąc sobie poradzić, by ją do stopnia, który w początku zajmowała, usunąć. Aniela garnęła się do góry. Niedowierzał jej, myślał właśnie i rozważał głęboko, czy rozpocząć wyprawę przeciw niej i wypowiedzieć jej wojnę otwarcie, czy zawrzeć przymierze. Musiał ją uznać silną, gdy sam pewien będąc, że jest niezbędnie potrzebny Kasztelanicowi, nie ważył się jeszcze jej zaczepić.
Była to godzina panny Anieli — weszła Aniela. Dziś jeszcze wybitniejszy na jej twarzy był wyraz smutku, rozjątrzenia i nieukontentowania, gniewu prawie — ale wszystkie te uczucia przybrane grały tylko komedję.
Starzec odwrócił się ku niej i powitał weselej — ona się nie rozchmurzyła, usiadła opodal i zdawała zajęta więcej pokojem jego niż nim. Kasztelanicowi oczy zabłysły, wargi się zacięły, pożółkł.....
— Porzuć Waćpanna te fąfry — rzekł — ze mną się to wszystko na nic nie przydało — tem nic nie wytargujesz...
Aniela porwała się jak oparzona.
— Pan jesteś nielitościwy i bez serca! — zawołała tragicznie — chcesz by ci każdy poświęcał wszystko, nawet swoje najtajemniejsze uczucia; posądzasz nawet smutek!
— Posądzam! tak! posądzam! — rzekł Kasztelanic — bo ludzi znam, a kobiety jeszcze lepiej niż mężczyzn....
Wzgardliwie się uśmiechnęła panna Aniela.
— Co? — nie? — spytał Kasztelanic.
— Nie będę się panu sprzeciwiać....
— Pozwalam, sprzeciwiaj się; godzina dziesiąta, można, nic mi to już nie zaszkodzi — rzekł flegmatycznie starzec.
Ruszyła ramionami kobieta i popędliwie odezwała się:
— Pan nie znasz nikogo, a najmniej kobiety! Chcesz naprzykład wesołości od kogoś co jak ja, nieszczęściem wtrącony został w najohydniejsze położenie. Ja mam czucie, mam serce! mam wstyd! ja się krwawemi łzami codzień zalewam za gorzki mój chleba kawałek, a pan mi się każesz uśmiechać!
— Dość to ładnie powiedziano, ale rzecz znajoma — odparł Kasztelanic — rozumiem: trzebaby czemś ten chleba kawałek osłodzić.
— Pan mnie nigdy nie zrozumiesz? a posądzasz ohydnie!
— Mówię prawdę? hę? wszak tak? — Ale cóż chcesz więcej! W testamencie będziesz miała dowód mej wdzięczności i pamięci.
— Ja wprzódy umrę — smutnie odpowiedziała Aniela.
— Nie wiem, ale na wyprzódki w tej rzeczy nie spieszę, — jeśli chcesz — ja się o pierwszeństwo nie myślę ubiegać.
— Umrę, a raczej — dodała z bystrym rzutem oka — odmienię to życie — pójdę ztąd!
Kasztelanic spojrzał na nią z uśmiechem niedowiarstwa.
— Rozmyślisz się i nie zrobisz tego — rzekł złośliwie — straciłabyś swoje zasługi.
— To życie mi obrzydło!
Skrzywił się starzec dziko i brwi namarszczył.
— Za daleko idziesz Mościa Panno — rzekł sucho. — Nie życzę się zbyt wygadywać, zmieńmy rozmowę.
Zmierzyli się wzrokiem, Aniela postrzegła wrzący w nim gniew zimnego samoluba, on w niej poczuł złość upartej i silnej wolą niezłamaną kobiety — cofnęli się przed sobą oboje. Starzec odwrócił się ku oknu.
— Powiem ci — rzekł — dobrą nowinę: pani Hieronimowa odjeżdża.
— O! to tak obojętne dla mnie.
— Wiem przecie, że tej uśmiechniętej baby, co się do ciebie tak wdzięczy nie lubisz.
— Cóż mi ona szkodzi?
— Aleś mi winna za tę nowinę co pociesznego, co ciekawego, wesołego.
Aniela wstała nachmurzona i milcząca.
— Powiem panu — po chwili namysłu rzuciła stanowczo — że chcę i postanowiłam go opuścić.....
Kasztelanic, który się wcale nie spodziewał takiej odpowiedzi, a czytał w jej oczach postanowienie silne, zadrżał, zawahał się, zachwiał — potem silnie zadzwonił.
Panna Aniela wyszła, bystro tylko rzucając nań okiem.
Termiński stał już we drzwiach, zobaczył na twarzy pana niespodzianą zmianę; Kasztelanic posiniał cały i trząsł się — poskoczył żywo ku niemu.
— Co to panu? — zawołał.
— Co? — bełkocząc odparł stary — Aniela, ta głupia Aniela chce wyjeżdżać.
Nim się zebrał na odpowiedź ostrożny sługa, poszedł się wprzód upewnić, że za drzwiami szafy nie było nikogo, zamknął podwójne na klucz i stanął przed Kasztelanicem z uśmiechem obojętnym i założonemi rękoma.
— Cóż to proszę Jaśnie Pana tak strasznego, że panna Aniela chce jechać?
— Jakto? ty wiesz jak do niej przywykłem, i pytasz mnie o to?
— A nie przestrzegałem ja pana, żeby do niej nie przywykać?
— Ale to utrapiona czarownica! — z gniewem odparł Szambelan — umiała mi się przylizać, przywiązać mnie, i widząc swoją siłę, uchodzi.
— Czy pan temu wierzy — spytał Termiński — Pan??
— Ja? ot, powiem ci — chłodniej począł Kasztelanic — nie koniecznie wierzę, ale zawsze się boję; to zamęt, to zmiana w życiu, wcale dla mnie nie potrzebna.
— Cóżby ona z sobą zrobiła? — spytał sługa.
— A szatan ją wie! dość że mi się oznajmiła, że odjeżdża. — Czegoż już chce? niechże powie.....
— Przepraszam pana — stanowczo odparł Termiński — ale w ten sposób zrobi pan sobie z niej królowę i panią. Jeśli jej raz damy co zamarzy, będzie wyjeżdżać co tydzień.
— Jakiś ty sprytny Termiński! no! ale cóż począć? — spytał stary.
— Dać jej wyjechać.
— A jeśli wyjedzie?
— Ha! znajdziemy sobie drugą Ochmistrzynię — rzekł śmiejąc się i zacierając ręce kamerdyner.
— To, nie, tego nie chcę — rzekł Kasztelanic — ja do jej usług przywykłem; do innej ciężkoby mi się było przyzwyczaić.
— Więc JPan myślisz jej dać co zechce?
— Dać! uśmiechnął się stary chytrze — a kiedyżeś ty widział, żebym ja co dawał? — i dodał po cichu — obiecać to co innego! — Pokiwał głową, spojrzał na zegarek: — Cóż postanowimy? — rzekł powoli.
— Pozwolić jej jechać.
— Ale nie! nie! ona doprawdy zrobić to gotowa.
— Nie! nie! oho! nie pojedzie, jestem tego pewny; będzie się obawiać by ją nieopuszczono, przeprosi i koniec.....
— Ha! próbuj! — rzekł stary — ale w ostatku do wyjazdu nie dopuszczaj. Jeśliby myślała wyruszać, daj mi znać i wstrzymaj — odpowiadasz mi za nią — nie chcę żeby jechała!
I z widoczną niespokojnością wstał Kasztelanic z krzesła spoglądając na zegarek uważnie, obawiając się by zwykła jego godzina, o której nie pomyślał w porę, nie uciekła mu zbyt daleko.
Nastąpiło ubranie ze wszystkiemi ceremoniami toalety człowieka, co się chce odmłodzić tysiącem sztucznych środków i wierzy w kosmetyki, mydła, wody, przyprawne zęby i pożyczane barwy. O! widok to był przykry i smutny! bo nic smutniejszego nad starość, która się ocenić i uszanować nie umie.
Dobrą godzinę trwało to piększenie mozolne; wreszcie Kasztelanic przejrzał się w wielkiem zwierciedle — był gotów. Termiński ustąpił mu z drogi i uszedł szybko ku wyjściu, a starzec dobywszy klucza zawieszonego na jedwabnym sznurku na szyi, zbliżył się ku trzecim drzwiom, odemknął je powoli, ostrożnie, wcisnął się żywo do tajemniczego pokoju i zaryglował w nim zaraz starannie.
Termiński na progu został sam, zadumany przez chwilę, ustawił krzesła, zasłał łóżko i powoli wyszedł do panny Anieli.
Na progu zmierzyli się oczyma: on zimny i niezbadany, ona gniewna i zaperzona.
— Co to jest? co to pani myśli? — zapytał poufale Termiński, dobywając tabakiereczki i powoli zażywając albanki.
— Widzisz pan, myślę jechać! — udając największy gniew odpowiedziała Aniela — życie tu już mi obrzydło; wisieć tak przy tym zwiędłym starcu, nieznośnym, nielitościwym, szyderskim..... to grób! i gorzej grobu. Nie mogę, nie chcę tu być dłużej! Świecić ciągle oczyma przed światem, przed godną jego rodziną hołyszów co nas pilnują i szydzą..... nie zniosę tego dłużej, nie zniosę!.....
— Ale bo widzi panna Aniela, że kiedy się co z góry wiedziało i na co zgodziło.....
— Nie godziłam się przecie na całe życie i na powolną śmierć.
— No! czegóż panna chce?
— Żebyście mi oba, ty i pan twój, dali pokój!..... Termiński tylko się rozśmiał.
— Dalibóg pannuniu, to jeszcze nie w porę ta komedja. A jak my pannę puścimy?
— Niczego więcej nie pragnę!
— E! mówmy tu otwarcie! — rzekł zniecierpliwiony sługa — wszakżeśmy we dwoje, na co to kłamać. Panna wprawdzie zyskujesz swobodę, ale z nią i hołotę; wracasz do cioci Robowej, a teraz o tych pułkowników coraz trudniej.
Aniela zarumieniła się i pobladła nagle.
— Jeśli panisko Bogu ducha odda — mówił dalej Termiński — zapisy przepadną, nadzieje licho weźmie. Tu trzeba dotrwać do końca, bo koniec dzieło chwali dopiero. Widzisz Waćpanna; służę mu lat dwadzieścia pięć, grosza przy duszy nie miałbym, żeby nie poczciwy ten Bulwa co mnie czasem jakim rublem podratuje; kraść nie chcę i niepodobna; dwadzieścia pięć lat zmarnowałem czekając i będę czekał jeszcze, a mam lat pięćdziesiąt..... Waćpanna zaś mając zaledwie....
— Proszę moich lat nie liczyć!
— Przepraszam, ale tak z gruba biorąc, młodsza jesteś odemnie — a już się niecierpliwisz. Przypominam pannie, że Kasztelanic zbliża się pod dziewięćdziesiąt — to piękny wiek!!
Panna Aniela ruszała wprawdzie ramionami, ale słuchała.
— Ale ja w tej sromocie wyżyć nie mogę! ja mam wstyd i sumienie — ja chcę...
— Ale to co innego; jeśli panna, jak się domyślam, życzy sobie do klasztoru wstąpić! — zawołał Termiński ze śmiechem — jeśli tak — nie przeszkadzam.
Nie wiem co sobie zamierzała panna Aniela i jakie miała rachuby, ale niewzruszona, przekonywającą wymową Termińskiego, poczęła się z dziwną obojętnością pakować i wybierać. Sługa postał przypatrując się chwilę, nachmurzył się zamyślony i odchodząc rzekł w duchu:
— No! no! do tego to już doszło! trzeba radzić, bo może być źle — albo pannę wyforować, albo jej pomagać i z nią się sprzymierzyć. Mógłbym po dwudziestu pięciu latach wylecieć najniespodzianiej! dobrąm sobie biedę kupił! — Ha! poradzimy!
Pani Hieronimowa musiała czekać do obiadu żeby z Kasztelanicem pożegnać. O zwykłej godzinie, minucie i sekundzie drzwi się otworzyły i wyszedł stary Stanisławowski paź, w codziennym swoim stroju, ale znacznie na twarzy zmieniony. W oczach grała mu niecierpliwość gorączkowa, ręce drżały jak od gniewu, wejrzenie dziko błądziło, nic przed sobą nie widząc.
Jaś już znalazł się w sali, w chwili gdy Kasztelanic drzwi otwierał, ale go przybyły o nic nie zapytał. Zdawał się widzieć go, a nie wiedział czy jest, tak silnie trwożył się i niepokoił o wyjazd panny Anieli, choć się do tej trwogi sam przed sobą nie przyznawał.
Jaś jednym rzutem oka dojrzał coś nadzwyczajnego w humorze stryja, ale nie odezwał się nawet, czekając zapytania. Z złożonemi rękoma, cicho, pokornie, stał przy drzwiach, badając ledwie nie z ciekawością dziecka, bez litości — symptomatów choroby niezwykłej, która zdawała się go bardzo obchodzić. Dotąd bowiem Kasztelanic nigdy się niczem tak silnie poruszyć nie dawał; brał wszystko chłodno, szydersko, a ludźmi rzucał z obojętnością heroiczną. Jaś pomyślał naprzód czy nie chory.... ale przyniesione i dobrze przyjęte śniadanie dowiodło mu że nie. Żołądek Kasztelanica tak był o swoje prawa zazdrosny, i tak się oddzielał od tego co sercem nazywają, że najmniejszego wpływu nie wywarł nań niepokój. Zjadł co mu podano, zamyślony — nie był więc chory, bo w chorobie żył jednym kleikiem; i ktoś mu widocznie niepokoju tego napędził, myślał Jaś.
W chwili króciuchnej między obiadem a śniadaniem, przyszła pani Hieronimowa i postanowiła skorzystać z niej, by przemówić do serca stryjowskiego. Oszczędzając jej przykrości mówienia przy świadkach. Pan Samuel, który się domyślał że ten krok uczyni, i Rotmistrz, świeżo wracający z polowania, umyślnie się do salonu spóźnili. Jaś tylko stał kołkiem, ale biedna matka nadto była przejęta losem dzieci, by ją trochę upokorzenia wstrzymać miało od kroku, w którym pokładała nadzieję.
Kasztelanic dojadał gdy kobieta odezwała się najsłodszym jak mogła głosem, z pokorą i strachem:
— Dziś chcę kochanego stryja pożegnać i podziękować mu za uprzejmą w domu jego doznaną gościnność.
— A! a! — odezwał się gospodarz — cóż tak prędko?
— Mam wiele zajęcia w domu — odpowiedziała wzdychając Hieronimowa — czas drogi, dzieci tam na mnie czekają..... Mam tych biedacząt czworo; a tak mi z niemi ciężko! takeśmy ubodzy!
Kasztelanic zaciął usta; spojrzała matka i serce się jej ścisnęło, ale nabierając odwagi, postanowiła kończyć bądź co bądź.
— Nigdy mi tak na świecie ciężko nie było, jak teraz..... ledwie ich odziać i wyżywić możemy; a o szkołach; jeśli nam stryj dobrodziej nie dopomoże i pomyśleć trudno!
Na to wyraźne wezwanie Kasztelanic podniósł blade oczy pełne gniewu, spojrzał, położył widelec i usiadł. Pani Hieronimowa cała drżała, w duchu odmawiając jakąś modlitwę, gdy napchane wędliną usta Kasztelanica otwarły się wreszcie z jakimś gorzko-kwaśnym uśmiechem.
Westchnął szydersko.
— O! kochana pani Hieronimowo, czegoby to człowiek dla familji nie zrobił, gdyby mógł (wymówił z przyciskiem). — Ale tak ciężkie czasy! tak ciężkie czasy! Pomódz! pomódz! familja nasza liczna, jednemu pomógłszy, potrzeba wszystkim; a jam stary i tak się tylko wam zdaje, że majętny! Ubogim ja także! Mam długi! istotnie bardzo mi ciężko! Niech Bulwa poświadczy: wszystko się rozchodzi!
Mówił to jakoś niby się żaląc, i piszczał tak po-
е ciesznie, że Jasiek ledwie się od śmiechu mógł wstrzymać, a pani Hieronimowa, gdyby nie to, że wierzyła panu Samuelowi i wczoraj od niego nauczyła się znać Kasztelanica, byłaby to wzięła za świętą prawdę, i użaliła się nad jego nieszczęśliwym stanem.
Szambelan westchnął znowu, i tak mówił dalej:
— Co się tam kiedy po mnie zostanie nie dla kogo tylko dla was! Nie długo poczekacie; jam chory, niedołęga, a teraz gdybym najmniej chciał dla was uczynić, niestałoby mi kawałka chleba do jakiego przywykłem.
Pani Hieronimowa nie śmiała więcej nalegać, wszedł pan Samuel i na tem skończyła się próba, której skutek doskonale był przewidziany dla tych, co zbliska znali Kasztelanica.
Termiński z usty uśmiechniętemi, dowodzącemi że gdzieś pode drzwiami słuchał, dał znać, że dano do stołu. Wszyscy weszli do sali w tym co wczoraj porządku, ale panna Aniela się nie ukazała. Oko starca najpierwszej jej szukało, nie znalazło, i niespokojny siadł do stołu; widocznie niebytność ulubionej obiad mu zatruła. Jadł wprawdzie i jadł obficie, ale myśl czem innem zaprzątniona, nieprzytomna, nie dozwalała mu się nasycać wybornemi wymysły nieporównanego Karasińskiego.
Jasiek wciąż badał stryja; Bulwa siedział przelękły, widząc straszny humor Pana, jaki się rzadko trafiał, zwłaszcza w czasie obiadu, i obawiając się by rozdrażnienie to na nim się nie skończyło. Termiński chodził także z półmiskami razem i z troską; słowem, obiad był chybiony, a rozmowa ledwie kiedy niekiedy rozpoczęta, wnet się urywała.
Przeszli do bawialnego pokoju, podano kawę i likwor, ustawił Jasiek warcaby, wygrał Szambelan i — nie usnął.
To już było tak znaczącem, że Termiński, który jak na barometer poglądał na grę przeze drzwi wybiegł strwożony, zacierając czuprynę. Jasiek nic tego wszystkiego zrozumieć nie mógł.
Goście powychodzili, Kasztelanic nie zdrzymnąwszy się nawet, wysunął się zaraz do swego pokoju.
Dzwonek nie dał zjeść Termińskiemu; przyleciał jak oparzony.
— A cóż? — zapytał stary.
— Co Jaśnie Pan każe?
— Panna Aniela? wybiera się?
Zmiął chustkę, którą trzymał w ręku i gwałtownie rzucił ją o stół.
— Prosić jej do mnie — rzekł — to trzeba raz kończyć.
Termiński struchlał.
— Ale Jaśnie Panie — rzekł zastraszony — jeśli się jej na włos dozwoli czego więcej, ona nas opanuje.....
— Prosić do mnie — powtórzył Kasztelanic silnie! Termiński jeszcze się nie ruszył z miejsca.
— Jaśnie Pan pozwoli sobie uczynić uwagę.
— Termiński, słuchaj chceszli być cały! — krzyknął stary — ja wiem co robię!
Termiński, silny zasługą i łaską, jeszcze nie szedł.
— Słówko tylko — rzekł — ona nas doprowadzi do ostatniego upokorzenia, jeśli Pan jej cugle popuści.
— Prosić panny Anieli! — powtórzył uparcie Kasztelanic, nie wdając się w rozprawy.
Nie było co robić; Termiński usta skrzywił, włosy zatarł i wyszedł.
Panna Aniela chodziła po swoim pokoju, z rumieńcem na twarzy, poruszona, gorączkowana, coś mówiąc do siebie po cichu i miotając się gwałtownie; rzeczy jej już były upakowane po większej części. — Spoglądała w okno, słuchała najmniejszego szelestu, od rana wyglądając czegoś i doczekać się nie mogąc. Znała ona swoją władzę, czuła że jej nie powinien puścić Kasztelanic i trwożyła się wątpiąc chwilami o sobie. Nareszcie drzwi się otworzyły — wszedł Termiński. Zastanowiła się, uśmiech nieznaczny jak wietrzyk przeleciał po jej ustach. — Spojrzała tylko, i wiedziała o wszystkiem.
— Prosiłam Pana o konie! odezwała się.
Termiński wpatrzył się w nią, kiwnął głową.
— Dałabyś Pani temu pokój — rzekł z wyrzutem — do czego się to zdało? Pani znasz Kasztelanica; na co go rozjątrzać? co to pomoże?
— To pomoże, że powrócę do domu — żywo odpowiedziała Aniela — że wrócę do mego ubóstwa, ale wyłamię się raz z tego ohydnego życia..... którego dłużej znieść nie potrafię!
— Serjo, panno Anielo!
— O! bardzo serjo!
— No! to niechże mi Pani powie, po co tu było z razu przyjeżdżać i tak nieznośne przyjmować obowiązki?
— Bom nie miała pojęcia co mnie tu czekało. Zresztą, lepiej poznaję codzień całą sromotę i nieznośność takiego położenia; wolę w domu mój chleb czarny.
— Ale zkądże to Pannuni przyszło? — spytał Termiński, poczynając się trwożyć.
— Z myśli o sobie; zresztą co komu do tego; nie obowiązana jestem się spowiadać!
— Rób więc Pani co chcesz! a tymczasem proszę do pana.
Otworzył jej drzwi szeroko: panna Aniela ruszyła się i wydała zbyt szybkim ruchem; kamerdyner trochę się już uspokoił.
— Ba! kiedy tak do niego leci — rzekł — to wszystko komedja! — ale zręczna!
Kasztelanic chodził po sypialnym pokoju; — jak tylko ujrzał Anielę, dał znak Termińskiemu żeby ustąpił; zastanowił się i przybrawszy najsłodszą swą minkę, przybliżył się do rozdąsanej.
— Moja kochana panno Anielo, powiedzże mi, co ci się to stało? Któż cię obraził? któż ci co niemiłego powiedział? Braknie ci czego? Zkąd ten nagły gniew w chwili może gdy najwięcej czułem twoje poświęcenie dla mnie i myślałem jak je potrafię w przyszłości wynagrodzić.
Trochę kwaśno jeszcze, wszakże udobruchana nieco, odezwała się przybyła:
— Niech się Pan sam zastanowi nad położeniem mojem: czy ono do zniesienia? Wszyscy mnie wytykają palcami. Otwarcie Panu mówię, nie jestem jeszcze stara; mogę sobie znaleźć los.
Stary ramionami ruszył.
— Lepszego, jak tu, Waćpanna sobie nie znajdziesz — rzekł po cichu. — Waćpanna wiesz, że jesteś w moim testamencie.
Oczy Anieli błysnęły żywo i przygasły.
— Jeśli odjedziesz, dziś drę mój testament — wypłacić każę pensję — i nic więcej.
Nagle łzy stanęły w oczach kobiety.
— Ja do pana jestem szczerze przywiązana, ja po nim płakać będę, bo umiem czuć jego dobrodziejstwa — ale.....
— Cóż to za ale?
— Mogęż ja tak pozostać?
Kasztelanic, jakby nagle uderzony myślą jakąś, uśmiechnął się potajemnie do siebie.
— Po mojej śmierci — rzekł — znajdziesz łatwo męża jakiego zechcesz, z posagiem, który ci przeznaczam — bądź spokojna.
Spojrzał na nią badając, z za łez już się powoli uśmiechała.
— Zostaniesz więc? — zapytał.
— Czegóżbym nie uczyniła dla Pana? — odpowiedziała cicho.
Stary zatarł ręce.
— A więc! zgoda! zgoda! — szepnął przybliżając się do niej i obejmując ją w pół z uśmiechem Satyra i błyszczącemi oczyma. Zgoda droga Anielciu!
Na uścisk sam wszedł niefortunnie Termiński; panna Aniela odepchnęła starego, a kamerdyner srogie wejrzenie odebrał od pana.
— Panna Aniela zostaje na moje prośby — rzekł poważnie Kasztelanic — ale życzę żebyście wszyscy, nie wyjmując nikogo, pamiętali, że ona tu po mnie pani: żeby się jej woli, jej rozkazowi nikt sprzeciwić nie śmiał, żeby nie miała najmniejszego powodu do żalu..... Słyszysz to Waćpan?
— Słyszę Jaśnie Panie!
Tak się skończyła pierwsza scena tego domowego dramatu, a kamerdyner rzekł w duchu do siebie:
— Muszę zawrzeć przymierze; stary dał się uwikłać.
Stary jednak wcale dotąd uwikłany nie był, jak to później zobaczymy.
Wózek pani Hieronimowej, zaprzężony trójką bronowłoków, zaszedł zaraz po objedzie przed oficynę, bo i woźnica Korniej, raźny chłop w świcie z kapturem, i Hapka już odziana w swoją siwą katankę, spieszyli do domu, nie mogąc dojść do ładu z pańską służbą Kasztelanica. Oboje radzi byli jaknajkrychlej panią wyprawić z tego utrapionego miejsca, w którem i nudy i prześmiewania cierpieli. Pani Hieronimowa, pożegnawszy wszystkich, przeprowadzona przez pana Samuela i rotmistrza, wyszła zasiąść na swoich tłomoczkach, ze smutkiem i ciężkim na sercu zawodem.
Nie chcąc uchybić nikomu, zajrzała nawet do panny Anieli, która jej ledwie głową kiwnęła; uśmiechnęła się do Termińskiego, który rąk nie wyjmując z kieszeni, coś tylko burknął pod nosem, i przyodziawszy się na prędce, bo ubożuchnej kobiecinie żal było lepszej sukni na drogę: związawszy białą chuściną głowę, poczęła się drapać na wysoki tłomok, pokryty wytartym kilimkiem.
Pan Samuel wstrzymał ją jeszcze na wsiadanem.
— Pamiętajże Asińdźka, rzekł — o poleceniu mojem — to nie przelewki; wielu się na nas gotuje, potrzeba oka, potrzeba człowieka; przyślijcież mi tu kogo do pomocy.
— Powiem o tem memu mężowi, i co on postanowi, to zrobimy.
— Ale mu Asińdźka dobrze w głowę nabij, żeby się do tego wziął zaraz; bo to nie są żarty, możemy wszystko stracić.
Tak tedy wyjechała zawiedziona kobieta i modląc się a układając sobie po drodze, jakby mężowi oznajmić najostrożniej o nieszczęśliwej swej wyprawie, na której tyle spoczywało nadziei, trzeciego dnia zbliżała się do domu.
Powrót do domu! jakże to sercem porusza!
Gdy się pani Hieronimowa zbliżyła do wioseczki w której część posiadali, gdy zobaczyła topole i lipy otaczające maleńki ich domek, tak jej się radośnie i straszno zrobiło zarazem, że o wszystkich podróżnych zapomniała planach... patrzała na ten dach, pod którym czworo dzieci i mąż czekali na nią; liczyła czy wszystko znajdzie na miejscu, żegnała siebie i wioskę nieboga, a łzy toczyły się z jej oczu. Korniej, woźnica, i Hapka wykrzykami swemi dowodzili, że podzielali jej uczucia, ale mniej z nich troski, więcej doznając radości. Dym z kominów płynący, pożęte kopy na chłopskich sznurach, wysypana tu i owdzie słoma od przewiąseł jarzynnych, bydełko pasące się w oddaleniu, i postacie ludzkie dla oczu obojętnych niedostrzeżone — dla nich były powodem tysiąc uwag, postrzeżeń i wykrzyków. Pani Hieronimowa ze łzą i niepokojem, nie wiele sama postrzedz mogła; nareszcie wózek przeskoczył wysoki próg słomą pokrytej starej bramy i zatoczył się przed maleńki dworek Hieronimstwa.
Chatka ta była uboga, a uboższą jeszcze wydać się mogła po wspaniałych salach dworu Kasztelanica. — Domek chylił się do upadku, podpierany ze wszech stron, wpadły w ziemię i przekrzywiony starością — dach jego stroiły mchy zielone grubo na nim narosłe; w koło przyzba, jak przy wiejskich chałupach, obiegała ściany broniąc od zimna i mrozu. Opasany płotkiem brzozowym i ogródkiem, w którym kwitły wysokie malwy i złociste chryzantemy, wyglądał z niego jak z koszyka kwiatów. Po nad stary dach zwieszały się szeroko rozpostarte lip odwiecznych gałęzie, a dwie topole z gęszczy w górę, jakby daleko wyjrzeć chciały, stróżując domostwu. Ganek o dwóch słupkach przekrzywionych, poprzedzał ciasną sioneczkę. — Dziedzińczyk zamykały gospodarskie budowle ściśnięte, i o szczupłości gruntu świadczące skrzętnem ustawieniem jedna koło drugiej — każdej tu widać piędzi zagona oszczędzać musiano.
Ledwie się wózek we wrotach pokazał, z krzykiem i hałasem wybiegły dzieci na przeciw matki. Było ich czworo, dwoje dziewcząt, chłopiąt dwoje. Starsze panienki, z których jedna mogła mieć zaledwie lat piętnaście, a wydawała się siedmnastoletnią, tak ją ciężka praca wcześnie dojrzała, druga dziesięcioletnia, wyprzedziły chłopaków, ale wszystko czworo zarówno zapalczywie i głośno krzyczeli:
— Mama! mama! mama przyjechała!
Piękne to były dziatki, choć widocznie słońce i wiatr twarzyczek ich nie poszanowały, bo prócz najstarszej, poopalane było na czarno i brązowo — ale pod tą pozłotą jaśniał rumieniec żywy, i oczy, jak u wszystkich ciemno-płciowych na bielszej jaśniejące osadzie, ognisto połyskiwały. Najstarsza, Zośka, śliczne dziewczę ledwo rozkwitające, z włosami ciemno-blond — zastępca matki, poważna jak świeżo wyszłe z dzieciństwa stworzeńko, tamowała zapędy szalone braciszków i siostrzyczki. Anusia, młodsza jasno-blondynka z ogromnemi szafirowemi oczyma — ulubienica ojca, już była na stopniu bryczki, do której poczepiali się i chłopcy, dziesięcio i siedmioletni Adaś i Marcinek.
Ojciec się nie pokazywał, bo go w domu nie było; pilnował on żniwa z gumiennym a czasem i sam sierp biorąc do ręki.
Ledwie się tem nie ucieszyła pani Hieronimowa że go nie zastała, bo się miała czas upamiętać znowu, wypytać dzieci, które razem wszystkie szczebiotały, i obejrzeć po domu.
Tu wszystko świadczyło o ciężkiej doli, o wielkiem ubóstwie i pracy.
Wnętrze dworku nie miało kąta swobodniejszego, tego bawialnego pokoju, charakterystycznego tem, że kto go ma, bawić się może. Nie było go w domku Hieronimstwa, bo nie mogli na chwilę pomyśleć o zabawie; — wszędzie praca i oszczędność skrzętna patrzała, wszędzie stały przyrządy gospodarskie, sprzęty jakie, lub zapasiki, lub poczęte roboty. Ale te świadectwa zajęcia pracowitego rozweselały chatkę — życie w niej było wszędzie. Tam dziewcząt krosienka i motowidła, ówdzie kołowrotek porzucony, schnące nasiona, bielące się płótna, pokrajane do szycia bielizny; a obok wyczytane książczyny chłopców, na których starsze siostry czytać ich i rachować uczyły. Aż się serce rozradowało biednej matce, która ten ukochany kątek opuścić musiała pierwszy raz w życiu — gdy ujrzała go znowu, równie ubogim ale droższym jeszcze po chwili oddalenia. W swojej sypialnej izdebce, przy biało zasłanem łóżku, przed obrazem Najświętszej Panny upadła na kolana, Bogu dziękując że powróciła, prosząc go, by ciężki zawód sercu męża lżejszym uczynił.
Dzieci stały zdumione tą nagłą modlitwą; tylko najstarsza zrozumiała znaczenie tego smutnego dziękczynienia — reszta oczekiwała końca, krótkiego westchnienia, by co najrychlej nacieszyć się matką. W tem jakby przeczuciem wiedziony i pan Hieronim nadjechał, na stępaczku dereszowatym, którego przed gankiem porzuciwszy leciał niecierpliwy do żony.
Był to lat czterdziestu kilku mężczyzna, opalony, czarny, ale przystojny, silny, zdrów, twarzy otwartej, czoła spokojnego — jeden z tych ludzi co ich walka i praca nie ustrasza, którzy życie dźwigają jak olbrzymy, nie czując jego ciężarów. Ubrany był w kitel płócienny, z chustką jakąś kolorową na szyi, w butach juchtowych, w kapeluszu słomianym, i podobny do ekonoma starego autoramentu, bo dzisiejsi w takim stroju nawetby przed robotnika pokazać się nie chcieli.
Wszedł, a raczej wleciał, szukając żony oczyma z rozstawionemi ku niej rękoma. Pani Hieronimowa właśnie wstawała od modlitwy, gdy odwróciwszy się ujrzała go przed sobą, i uścisk serdeczny, milczący, prawie namiętny, oba poczciwe ich serca zbliżył i poruszył.
— Jakże ty się masz? — zapytała kobieta czule.
— Jakże ci się tam moja biedna wędrownico jeździło — przemówił razem prawie Hieronim.
— Jeździło się bardzo dobrze, a powróciło się — z niczem — odpowiedziała od razu, chcąc zwalić ciężar z serca kobieta, z uśmiechem rezygnacji, który w sobie jedyną możliwą zawierał pociechę.
— Ha! wola Boża! — rzekł chmurno trochę mąż — i cóż? stary nic nie da?
— Ani myśleć o tem — prędko przerwała żona. — Później ci wszystko obszerniej rozpowiem, bo jest o czem mówić — historje! Stryj Samuel ci się kłania.
— On tam zawsze?
— Zawsze, on, rotmistrz i Jasiek! o! i kupa ludzi jeszcze!
— Prawda, że tak bogaty!
— I tak nie uczynny!
Hieronimowa spuściła głowę smutnie.
— I nie uczynny! — dodała cicho — ale o tem pomówimy później! — Jakże mój Hieronimie, twoje gospodarstwo?
— Gospodarstwo! co chcesz! jak gospodarstwo, kłopotliwie, ciężko, ale się to wlecze. Co to, moja droga, gospodarzyć na trzech chłopkach samo-czwart, na dwudziestu morgach ziemi, a czworo niebożąt, nie licząc dwojga siebie, mając przed oczyma.
— E! tylko nie wpadaj w te skargi i żale — rzekła żona gładząc go pod brodę — jakoś to będzie — a Bóg ma więcej niż rozdał.
— Alboż to ja stękam i skarżę się — rzekł pan Hieronim — o! to się po mnie nie pokaże; choć bieda to hoc! aby dalej! aby dalej!
Potarł ręką po czole i usiadł.
Córki zaprzątnęły się przyjęciem matki, ludzie dworscy przybiegli kochaną panią powitać, dzieci mniejsze obstąpiły ją chwytając za suknię i tak w gwarze wesołym zbiegł czas do wieczora. Dopiero gdy się sam na sam z sobą zostali, nierychło, mogła pani Hieronimowa mężowi opowiedzieć jak znalazła Kasztelanica, dom jego, i co jej polecił pan Samuel.
Ale nim przyjdziemy do ich rozmowy i jej skutków, powiedzmy wprzódy czytelnikom naszym, z kogo się składała rodzina Kasztelanica, w chwili gdy tę powieść rozpoczynamy.
Jużeśmy o tem nieco dowiedzieli się z ust pana Samuela, ale niedostatecznie; tu jaśniej wypada nam dać poznać osoby, które grać mają rolę w opowiadaniu naszem.
Protoplastą rodziny Zawilskich herbu Trzaska, był pan Jan Zawilski, Kasztelan z łaski Sapiehów i Branickich, żonaty niegdyś z panną Anną Pałucką, wielkopolanką, bogatą w nadzieje dziedziczką, która jednak skutkiem złych interesów rodzicielskich, nie tyle otrzymała po ślubie, ile jej obiecywano. Wiemy jak nieszczęśliwie powodziło się Janowi, ojcu Kasztelanica, i jak w drugiem pokoleniu już zubożała jego rodzina cała, prócz syna Stanisława — który sam jeden cudem się jakimś niepojętym i niewiadomym, niewiedzieć jak zbogacił — i Piotra, zamożnego przez ożenienie.
Najstarszą z dzieci Kasztelana była córka Helena, która wyszedłszy za pana Jerzego Pobiałę, majętnego szlachcica, zostawiła po sobie trzech synów i jedną córkę. Po Kasztelanicu, obok pana Piotra, stali oni co do majątku najlepiej, wszyscy mieli po dobrej wiosce, a przy jednym z braci, panu Auguście, przesiadywała siostra niezamężna dotąd, panna Domicela, już nie młoda, choć bardzo piękna jeszcze, odrzucająca wszystkie partje, z dziwną i wiele do myślenia dającą stałością.
Pobiałowie, skutkiem związków familijnych z kilką znaczniejszemi domami Podola i Wołynia, choć średniego byli majątku, stali na stopie niby pańskiej, przywykłszy do życia wystawniejszego i zmuszeni będąc przyjmować krewnych swoich książąt i hrabiów od których po polsku nie chcieli w niczem skromniej i mniej dostatnio się pokazać. Dom pana Augusta zwłaszcza, który po żonie wziął wioskę drugą i mógł mieć sobie pół miliona fortuny, urządzony był po modnemu, wytwornie, strojno, liczył się do zamożniejszych i okazalszych w okolicy. Wszyscy większego świata ludzie bywali na obiadach u pana Augusta, który miał kuchnię wyborną i lubił jeść dobrze. Dwór w Suchoborze zakrawał na pałacyk nawet — miał wysokie cztery kolumny w ganku, szwajcarkę przed bramą, angielski ogród nad stawem, kamerdynera w białych rękawiczkach itp. itp. Dzieci wychowywały się z francuska; książki brukselskiej edycji najświeższe leżały na mahoniowych stolikach, w ogrodzie świeciły oranżerje, a w wozowni stały powozy wiedeńskie. Żeby temu zbytkowi podołać na dwóch wioskach, mając dzieci, potrzeba było oszczędności potajemnej, skrzętnej, czasem przesadzonej kryjomo, a tę doskonale rozumiała i spełniała żona pana Augusta, z domu Malewiczówna, córka dorobkowiczów, dobra kobiecina, z jednej strony tem państwem mężowskiem uradowana, z drugiej niespokojna z powodu wydatków, na które ich ono wyciągało.
Pan August chorował na pana, ciągle nie mówiąc o niczem tylko o swem pokornem szlachectwie, o swej maleńkiej fortunce i niedostatku, którego wcale koło niego widać nie było. Taki miał nałóg nieborak i zdawało mu się, że to występ jego podnosi, może się i nie mylił, a przynajmniej to zyskiwał, że gdy się tak ciągle upokarzał, to go przez grzeczność podnosili goście i pokora wywoływała wywyższenie. Państwo Augustowie mieli jeszcze niedorosłych troje dziatek, których właśnie wychowanie ich trapiło i miotało niemi, bo oboje starali się je dokonać najstaranniej, jako obowiązek sumienia i obowiązek próżności; sam zaś pan dręczył się, ze dzieci nie dość po pańsku wychowuje sama, że to zbyt i tak wiele pieniędzy kosztować musi.
Dwaj bracia Pobiałowie, oba starzy kawalerowie, mieszkali niedaleko Augustowstwa. Tomasz, średni, był trochę hulaka, nigdy w domu nie posiedział, lubił pański stół, pańskie towarzystwo, a nadewszystko podobno karty. Nie przegrywał on wiele, bo egoizm dobrze zrozumiany odrywał go od większych gier, dla możności grania ciągłego; łatwo sobie bowiem obrachował, że raz się zgrawszy, wyrzec się będzie musiał na długo największej życia przyjemności. Grał więc z pomiarkowaniem i kalkulacją na jutro. Pana Tomasza w domu rzadko kto zastał — przyjechał, obejrzał, ruszał znowu; raz tylko lub dwa razy do roku dawał wielkie obiady, szumnie, huczno, pysznie, a potem, zaprzęgać kazał do najdyczanki i ruszał po panach i półpankach na preferansa i landskneta. Pan Tomasz, jak wiele mu podobnych, co dosyć mają wrodzonego sprytu a więcej jeszcze lenistwa, nigdy się niczego nie uczył, nawet świata i ludzi! schwytał co mu samo przyszło wyrywkami, ale też z najmniejszej rzeczy korzystać umiał i tak się wykształcił na tych nieustannych pielgrzymkach, że go liczono do najmilszych i najprzyzwoitszych ludzi w szerokiem kole, które znajomości jego obejmowały. Jak panna Domicella, nie myślał się żenić, bo trzydziestokilkoletni, pomimo że go swatano często i natarczywie, że nań zastawiano sidła mnogie i niebezpieczne, nigdy nawet chwilowo złapać się nie dawał. Nareszcie musiano sobie powiedzieć, że to człowiek nie do ożenienia i dać mu pokój.
Wytarty w świecie, niezmiernie grzeczny, nadzwyczaj trafny w postępowaniu z ludźmi, umiejący ich słabości odkryć szybko i z nich korzystać dla uprzyjemnienia życia, pan Tomasz nie miał sobie równego w salonie, a równie praktycznym okazywał się w interesach własnych.
Ciągle na wózku, nieustannie w podróży, pomimo że nie doglądał gospodarki, szła mu ona wyśmienicie, cudem jakimś zapewne — choć grał nie zgrywał się nigdy, a zawsze grosz miał w kieszeni. Wytworny i czyściutki jak stary kawaler, w domu i koło siebie otaczał się miłą elegancją, a tak mu było na świecie swobodnie, że gdyby nie chwilowa niekiedy chmurka na czole, którą jego bliżsi znajomi zwali kwietniowym obłoczkiem, gdyby nie dziwna czasami zaduma, niktby szczęśliwszego i lepiej okazującego swe szczęście twarzą i mową nie widział na świecie.
Cale inszym był trzeci brat ich, pan Józef Pobiała, najmłodszy, po którym ostatnią z rodzeństwa następowała panna Domicella. Pan Józef równie jak Tomasz, kawaler, słabowity od dzieciństwa, chodził o kuli skutkiem skrofulicznej choroby, która mu jednę nogę wykręciła, i z tego powodu siedział zakuty w ubogim swoim domku, zajmując się za całe rodzeństwo skrzętnie zbieraniem grosza.
Straszny to był kutwa, ale w gruncie dobry człowiek — skąpstwo i serce poczciwe dziwną w nim a nieustanną wiodły z sobą walkę. Pierwszy jego popęd był zawsze najlepszy, następowała chwila rozmysłu, namiętność panująca brała górę i serce stygło powoli.
Nigdy jednak nie oziębło tak bardzo, by iskra litości w niem nie tlała. Gdera nieprzegadany, pan Józef gospodarzył z krzesła i z okna, rzadko nawet, obawiając się przeciągów i wiatru, na ganek o kuli mógł się wywlec — zapamiętale jednak gospodarował, niedowierzająco, drobnostkowo. Nic nie robił zresztą, o niczem nie marzył tylko o gospodarce — gniewając się i chorując od najmniejszego zawodu. Kłócił się z deszczem, z mrozem, z posuchą, najboleśniej gryząc najlżejszem niepowodzeniem. Klucze chował pod poduszkę, wymyślał szpiegostwa najcudaczniejsze, i koniec końcem, mniej może miał od pana Tomasza. To go też najwięcej gniewało, a że braciszek jątrzyć go lubił, nieustannie kochając się, koty darli o gospodarstwo swoje.
Biedny człowiek musiał się czemś zajmować gorąco i cel jakiś nadać życiu chorobą zwichnionemu — nie znał całkiem młodości; świat i jego przyjemnostki uciekły przed nim, trzeba się było do czegoś przywiązać, z czegoś ukuć dla siebie niezbędny ideał. Praca gospodarska zaprzątała go tak skutecznie, że i tchnąć nie miał czasu. Nawet przy gościach, którzy go zresztą dosyć często odwiedzali, bo gderliwy będąc, bywał też wesół i rad gościom — nieustannie się od nich odrywał, posyłając ludzi tam i owdzie i wśród najbardziej zajmującej rozmowy, nie tracąc z pamięci co się na boku działo.
Stara sługa ich domu, poczciwa pani Białkowska, doglądała tego gospodarza niedołęgę; zaglądała też do niego panna Domicella i przesiadywała tygodniami; bywał i pan August skarbiąc dla dzieci łaskę bezdzietnego stryjaszka. Przyjeżdżał błyskawicą i pan Tomasz, żeby go trochę podrażnić, ucałować serdecznie i zniknąć.
Domicella, dziś już nie młoda panna — bo dla panien lata płyną tak szybko — była swojego czasu nadzwyczajnej piękności, a że miała posag dobry i rodzinę poczciwą, wielu się o nią od piętnastego roku począwszy starało — za nikogo jednak pójść nie chciała, wszystkich zrażała zimną obojętnością. Smutna, blada, poważna od dzieciństwa, mogła być posądzoną o jakąś tajemniczą miłość, gdyby najmniejszy pozór dawał temu domysłowi choć cień podobieństwa. Nigdy panna Domicella nie wyróżniła z tłumu wielbicieli (jak to dawniej mówiono) nikogo; dziś, gdy się jej jeszcze trafiali coraz bardziej podtuptani ale nieźle zakonserwowani pretendenci, uśmiechała się tylko, jednakowo wszystkich zbywając podziękowaniem i zapewnieniem, że za mąż iść nie myśli. To też stan jej nie zdawał się ciężyć wcale; pomimo smutku, który się na twarzy zawsze jednostajny, zawsze równie łagodny malował, swobodna, miła, zajęta więcej książką niż żywemi ludźmi, żyła jakby usiłując oderwać się od tego świata, na który była skazana; starzejąc a raczej starząc się dobrowolnie, z niejaką przyjemnością i chętnie podbiegając przeciwko latom, od których inne uciechy rade, gdyby to można!
Pomimo, że tej starości pragnęła, że ją tak wywoływała, — starość nie przychodziła; nie miała na licu jednej zmarszczki, nie gasły piękne jej czarne oczy, nie uleciała świeżość dziewicza. Była to jeszcze piękność, którejby nieznajomy dał dziesięć lat mniej niż miała, w której łatwo mógł się zakochać melancholiczny młodzik i starzec młodzika mający uczucie, do której przywiązać się musiał każdy co z nią pobył dłużej. Dziwnej słodyczy charakteru, dobroci i cierpliwości, umysłu wyższego i ukształconego, stała daleko po nad swoimi braćmi, a jeden Tomasz lepiej ją nad innych rozumiał.
Może właśnie ta wyższość umysłowa bardzo widoczna nie dozwoliła jej znaleźć w otaczających nikogo, coby godzien był z nią życie podzielić. Milcząca, smętna, panna Domicella lubiła dzieci i kwiaty; to były, nie rachując książek najulubieńszych, nieliczne przyjemności jej życia. Dlatego też przesiadywała u Augustowstwa, że tu mogła pieścić ich dziatki, że tu miała swój ogródek; a wreszcie pani Augustowa, zawsze trochę rachunkowa kobiecina, jak mogła ją podpieszczała, myśląc że nie zawadzi jej posag do powiększenia fortunki dziecinnej. Panna Domicella pędziła życie swobodne i gdyby (gdzież nie ma tego nieuchronnego gdyby!) — gdyby nie jej powszedni nieuleczony smutek, co ją nigdy nie opuszczał, rzekłbyś że szczęśliwszej istoty nie było na świecie, tak cicho, nieznacznie, bez wstrząśnień, w marzeniu kwiecistem, wśród szczebiotań dziecięcych i poezji ich głosków płynęło jej życie.
I tu jednak było gdyby — ten robaczek, pierworodnego grzechu nasionko, co w każdem szczęściu ludzkiem z niem razem na świat przychodzi.
Zaczęliśmy tę statystykę familijną od najmożniejszej prawie rodziny Pobiałów, teraz do Zawilskich spieszym, bo ich jeszcze dosyć mamy przed sobą, a jednak czytelnik za nami musi odśpiewać tę litanię imion i przejrzeć szereg obrazków jej towarzyszących, boby mu dalszy ciąg powieści był niezrozumiałym.
Po Helenie, żonie niegdy Ignacego Pobiały, o której dzieciach obszernej mówiliśmy, następował koleją starszeństwa Kasztelanic per excellentiam, Stanisław, mieszkający w Strumieniu. Tego już także znamy. Trzecim z porządku starszeństwa był Józef Zawilski, oddawna zmarły, który w największem ubóstwie zostawił troje dzieci: Jana, Michała i Antoninę.
Pan Józef za żywota był dość niedbały o los i srogi sejmikowicz a hulaka. Nie wiele znając, rzucił się był, nieumiejąc swoim dać rady, do cudzych interesów, parał się prawnictwem, plenipotentował, ale że do tego wszystkiego łączył hałaburdostwo i upodobanie w hulance i kieliszku, gdy umarł wdowcem, dzieci zostały bez kawałka chleba.
W najętym domku, w którym mieszkał w miasteczku, znalazło się całego spadku kilka starych krzeseł, stół atramentem pobryzgany, stos nieużytecznych papierów, kałamarz nadtłuczony, próżnych butelek kupa i troje niebożąt, których wychowanie było więcej niż zaniedbane, bo ich nikt wychowywać nie myślał: wychowywała ulica, słońce i powietrze. Jasiek tylko, starszy trochę pisać umiał, bo go ciągnąc, za uszy niemiłosiernie sam ojciec dla pomocy sobie wyuczył. Michaś, drugi, niby chodził do szkółki, ale w istocie po ulicach tylko latał i urwis był niewidziany. Antosię najmłodszą wzięły panny zakonnice jak sierotkę do klasztoru, bo też w istocie za życia ojca jeszcze była sierotą.
Po śmierci pana Józefa zostały dzieci na łasce Bożej, bo niewiele kto z familii wiedział o nim za życia i nie bardzo przyznawano się do niego — przypadkiem też dopiero o zgonie jego się dowiedziano.
Ze składki pochowali nieboraka znajomi; Antosia została u Miłosiernych, Jasiek z Michasiem tulili się przy domku w którym mieszkał ojciec, bez kawałka chleba; August, wypadkiem zasłyszawszy o dzieciach, zajął się trochę ich losem. Jasiek dostał się do Kasztelanica za usilną jego prośbą (tameśmy go już widzieli), Michała oddano do wojska, bo chyba pod karabin był zdatny; Antosia z małym posążkiem od p. Piotra i Augusta złożonym, wyszła za urzędnika, pisarza w którejś kancelarji powiatowego miasteczka.
Wiemy jaki jest w znacznej części stan moralny licznej klassy niższych urzędników w całym świecie i u nas, nie będziemy się więc dziwować, że mąż Antosi był nieszczęściem największym kręcielem i najzepsutszym z kancelistów, co niemało znaczy. Mówiono, że ojciec jego był wychrztą, czego zresztą rysy jego twarzy nieznaczące, wykrzywione, zatarte, wcale nie potwierdzały. Płowego brudno-włosa, małych oczek, drobny, suchy, ruchawy, mąż Antosi, pan Sobocki, hulaka, pijatyka, wszelkiego rodzaju zbytkami i pracą niekiedy szaloną, nad siły, bo kilkadziesiąt godzin z rzędu trzymającą go przykutym do stołka — zdawał się zawcześnie zużyty, ale w nim jeszcze tlały siły, których dobrym zapasem obdarzyła go natura, a on też niemi szafował, jakby jutra mieć nie chciał. Zupełny brak wychowania nagradzał sobie niesłychaną bystrością pojęcia i zdatnością olbrzymią, która źle pokierowana przeszła w nim w niewidziane matactwo. Byłto pierwszy w miasteczku kruczkotwórca, a za pieniądze byłby ojca sprzedał i matkę, gdyby ich miał jeszcze. Pieniędzy tych jednak nie zbierał — jedną ręką je chciwie zgarniał, drugą rozsypywał najnieporządniej na wszelkiego rodzaju rozpustę. Namiętności miotały nim jak zwierzęciem, a nigdy nie pomyślał nawet, żeby je hamować potrzeba było lub można. Przyznawane mu przez wszystkich zdolności, dla których wszyscy się do niego uciekali, czyniły go dumnym i zuchwałym w najwyższym stopniu — wiedział jak był potrzebny. W miasteczku wszyscy się go obawiali aż do starszych, bo zdradzić było dla niego chlebem powszednim, a gdy mu wyrzucano zdradę, śmiał się, najczęściej odpowiadając cynicznie: A kac ci kazał wierzyć! trzeba było trzymać w ręku!
Taki to człowiek, zobaczywszy piękną Antosię, zakochawszy się w niej gwałtownie, po swojemu, gdy się przekonał, że inaczej dostać jej nie będzie mógł — musiał się z nią ożenić. Posag jej maleńki stracił w przeciągu kilku miesięcy, miłość przeszła w pół roku, a życie ich było najstraszniejszą bitwą małżeńską, jaką kiedy oglądało słońce.
Antosia nie wiele była lepszą od niego co do gwałtowności charakteru; dobrali się doskonale pod tym względem i niekiedy porywali się nawet do broni na siebie, tak srogie bywały utarczki. Słowa nie wystarczały im na wyrażenie tego co czuli. W postępowaniu Antosi, prócz gwałtowności i samowolności największej nie było nic zdrożnego — ulegać nie umiała, słuchać nie chciała; zresztą zajęta dzieckiem, widząc co mąż wyrabia, napróżno usiłując w nim obudzić sumienie, zjadała się tą walką nieustanną i gorączkowem życiem. Więcej była nieszczęśliwą niż winną.
Sobecki, to dumny ze swej żony, o której chętnie mawiał, że choć uboga ale z wielkiej familji pochodzi; to nią utrapiony, bo mu puszczać cugli nie dozwalała — nieco się tylko powściągał w obec niej wspomnieniem porucznika Michała, którym go często straszyła Antosia. Zuchwały bowiem gdzie szło o papier, pióro i kancelaryjskie sprawki, bał się pałasza i pięści w sposób najpocieszniejszy.
Takie było rodzeństwo Jasia, wyglądającego spadku po Kasztelanicu.
Czwartym z familii był pan Samuel Zawilski, któregośmy wraz z synem Rotmistrzem poznali w Strumieniu. Słówko jeszcze o panu Rotmistrzu. Służył on niegdyś w korpusie litewskim, w pułku ułanów, który się Wołyńskim nazywał; miał imię dość nieszczęśliwe Fabrycjusza. Było to pieszczone dziecię, bo jedynak u ojca, na którego pan Samuel zlał wszystkie uczucia serca swego; dla niego najcięższej poświęcił się pracy, i nieustannie na ofiarę się zarzynał.
To dziecię, które rad był widzieć mężem, pojmując doskonale ideał mężczyzny, głową, czuciem i czynem górującego nad otaczającym go tłumem — to dziecię zawiodło zupełnie wielkie ojca nadzieje. Bóg nie dał mu zdolności żadnych a zbyt miękkie serce — byłoto zawsze najlepsze dziecko, syn najpoczciwszy i najprzywiązańszy; ale nigdy zrozumieć nie potrafił, żeby człowiek na coś w świecie więcej był stworzony, prócz wesołego żywota, pustej gawędki i wspomagania przyjaciół. Rotmistrz wszystkim wierzył, prawie wszystkich kochał, lubiał wino, tytuń, czasem karty, bardzo konie, trochę kobietki jeśli się do nich stroić nie było potrzeba — a ojca nad wszystko. Na samo wspomnienie pracy, książki lub czegoś podobnego, poważniał, robił się smutny, milczący i widać było, że nie rozumiał o co chodziło.
Nawet nad Idzim Blasem i Don Kiszotem usypiał, ani go Manon z lekturą pogodzić mogła. Pan Samuel, starej daty człowiek, który wysoko powołanie męża pojmował, i chciał ze swego Faberka, jak go zwał dawniej, uczynić wielkiego człowieka, mocno uczuł tę igraszkę losu, który niedozwalając mu się nawet skarżyć, — bo dziecię poczciwe było i dobre — rzucił mu prawdziwą nicość w miejsce wymarzonego ideału. Długo się męczył walcząc przeciwko niepodobieństwu, wreszcie z rezygnacją chrześcianina spuścił głowę i rzekł w duchu: — Stań się wola Twoja!
Ale ten zawód bezsilnej miłości ojcowskiej zatruł goryczą resztę dnia jego życia; widział że Rotmistrz pozostanie na zawsze poczciwym, a nic nieznaczącym Rotmistrzem. Na to nie było innego ratunku, wedle pana Samuela, jak ozłocić go — pieniędzmi. Talizman ten umie przeistoczyć najpospolitszego z ludzi w bardzo znakomitego człowieka. Rotmistrzowi więc gwałtem potrzeba było pieniędzy. Widzieliśmy już tę teorją wykładaną usty samego pana Samuela. Chciał go ożenić, chciał go dokompletować kobietą, któraby kochając go wiodła, bo Faberek potrzebował przewodnika jak ślepy. Aby go tak ożenić, potrzeba było majątku. Dlatego ostatnią nadzieję pokładając w spadku Kasztelanica, przybył do Strumienia i na straży skarbów usiadł przy zużytym starcu.
Pan Samuel był w pokornem ciele człowiekiem wielkiego serca i duszy, całe życie do surowych poświęceń przywykł, do pracy i do walki; ale żadna ofiara cięższą mu nad dzisiejszą nie była. Żyć musiał na łasce, kłaniać się pochlebcom i sługom, patrzeć na brata, z którym nic go nie łączyło prócz interesu. Ale dla syna czegóżby nie uczynił? Żył więc w poddaństwie, upokorzeniu, strapieniu, a w dodatku czuł się nadto poczciwym, żeby tu mógł co zrobić.
Rotmistrz z obojętnością najdziwniejszą, niewidząc ani ojca cierpień, ani przykrej zależności swego położenia — polował, jadł, spał, bawił się po sąsiedzkich domkach, i jak skoro miał czem zaspokoić swoje pierwsze potrzeby — nie czuł już by mu co brakło.
Piątym z rodzeństwa Zawilskich był pan Antoni, właściciel wioski na Polesiu, ojciec dwóch synów i córki, szlachcic nie majętny, w długach, w kłopotach, w procesach, który dwa czy trzy razy próbował pracować na dzierżawach dla pomnożenia dzieciom funduszu — ale zawsze na nich tracił. Właściwie on jeden z niewielkiej pozostałości po rodzicach dorobił się czegoś, ale to szczęście służyło mu tylko początkowo i do pewnego kresu; opuściło go zostawując mu tylko zarozumiałość i wiarę w los już zmieniony na zawsze. Od jakiegoś czasu pan Antoni stracił szczęście i zaplątał się w najtrudniejsze przejścia, z których sam wybrnąć nie umiał. Mało co młodszy (o rok) od Samuela, dziś już starzec — żonaty był z panną Judzką, szlachcianką jak on, która mu 50.000 złotych posagu wniosła i dosyć kłopotu, bo miała się za wysoko urodzoną dlatego, że jeden Judzki był Starostą, a drugi Miecznikiem. Dom też chciała gwałtem stawić na stopnie odpowiedniej swoim pretensjom do państwa.
Wieczny bój wiedli z sobą małżonkowie o to i zgody w domu nigdy nie było. Jejmość się pyszniła rodem, gdyrała, jegomość upierał, żadne z nich ustąpić nie chciało i do siwego włosa pogodzić się z sobą nie umieli. Pan Antoni dobrym był w istocie człowiekiem, ale nieszczęśliwym — przeciwności których doznawał od ożenienia skwasiły go, popsuły mu humor, nabawiły rodzajem desperacji, która się w każdem przebijała słowie. Jejmość nauczywszy się tego samego, narzekała ze swej strony. Przeżyli wiek, wychowali dzieci jęcząc i wzajem sobie wyrzucając winy losu. — Gdybym się był z waćpanią nie ożenił, mawiał pan Antoni, wszystkoby mi było poszło inaczej. A któż cię o to prosił? miałam ja lepsze partje! — odpowiadała żona, i tak bez końca. Pomimo to kochali się po swojemu, daleko więcej i daleko szczerzej, niżeli się z boku patrzącym na to zdawało.
Na jednej wiosce z długami życie nie łatwe, ale się wlecze póki o dzieciach myśleć nie trzeba; przyszła chwila, że z majątku coś im musieli wydzielić, bo Paweł dorósł, Hieronim także, a córce, pannie Tekli trafiło się pójść za mąż.
Państwo Antoniostwo przekonali się o potrzebie ofiary dla dzieci, ale nie bez gderania i wyrzutów wzajemnych na nią się zgodzili. Spłacić brat brata nie mógł, bo pan Paweł nie bogato się żenił, a Hieronim zaczynał dopiero zapamiętale gospodarzyć; podzielono więc owo Poleskie sioło na dwoje: siostrze Tekli wyznaczono posag ewinkowany na dwóch schedach do wypłaty powolnej, bo szła za majętnego człowieka, który nie bardzo go potrzebował. Państwo Antoniostwo sądząc, że się uszczęśliwią wzajemnie, rozdzielili się także i matka została przy jednym, ojciec przy drugim synu. Stary miał się zawsze z mocy dawnych gospodarskich powodzeń, pomimo późniejszych niefortunnych obrotów, za wielkiego hreczkosieja, przypisując swe straty losowi — postanowił teraz siedzieć przy Hieronimie i jemu pomagać.
Niedługo jednak te układy potrwały; pani Pawłowa nie mogła się z matką mężowską pogodzić, pan Hieronim począł ogromnie tracić choć mu ojciec dopomagał, i przyszło do tego, że szczęśliwszemu bratu, panu Pawłowi, jak to zaraz zobaczymy, odstąpić musiał część swojej części, a sam przy trzech tylko chłopkach pozostał.
Ojciec, który w końcu swej niefortunnej gwiaździe przypisywać zaczął niepowodzenie syna, porzucił go, a że mimo iż się jedli wzajemnie starzy małżonkowie, tęsknili za sobą i czuli potrzebę wzajemnego gderania, do którego byli przywykli, wynieśli się więc oboje razem do miasteczka, nająwszy dom i utrzymując się w nim z małej pensyjki, którą płacili im synowie i córka. Tu sobie całe dnie spędzali na rekryminacjach i wspomnieniach, na żalach i gdybach... ale pomimo ciągłej kłótni, obejść się bez siebie nie mogli.
Pawłowi, starszemu, poszło dobrze gospodarstwo, choć się o nie zbyt nie frasował, lubiąc kompanijki na równi z żoną parafianką, a elegantką, która mając się za piękną, ze swoją pięknością nosiła się i woziła ile tylko mogła. Bawili się tedy państwo Pawłowie — i szło im jak z płatka. — Hieronim pracował jak wół i nie wiodło mu się. On się wyprzedawał, tamci kupowali. Już do trzech chatek tylko ograniczywszy połowę swej wioski, pan Hieronim mówił sobie w duchu, że ubogi nigdy się nie ożeni, a kawałek chleba choć suchy i twardy wystarczy dla niego, i tak z weselem poczciwem szedł dalej, w pocie czoła na siebie pracując, gdy niespodzianie postanowienie to zachwianem zostało. Zobaczył żonę swoją, ubogą jak on dziewczynę, pokochał ją i olbrzymią odwagę natchnęła mu miłość — ożenił się. Ona nic nie miała krom młodości, wdzięku i poczciwego serca; on nic nad kawałek ziemi i ręce do pracy przywykłe; pobrali się, biedowali, a czworo dzieci w tem gniazdeczku ubogiem wołało do nich: chleba! światła! losu! głosem rozdzierającym ich serca. Pan Hieronim pracował, resztę na Boga zlecając. Widzieliśmy jak mimo strapień niedostatku, kochali się ubodzy małżonkowie, w maleńkim dworku pod lipami.
Brat Paweł nierównie zamożniejszy, bo się z jakim takim posagiem ożenił — hulał sam i dozwalał bawić się żonie. — Bóg mu dał tylko jednę córkę, która już dorastała i miała wyjść na świat.
Siostra Hieronima i Pawła, panna Tekla, wyszła jakeśmy wspomnieli, za dosyć majętnego człowieka. Byłto posiadacz trzech wsi w głębokim Polesiu, niejaki pan Źmura, eks-wojskowy, mający do tysiąca dusz w bagnach, piaskach i zaroślach, rozrzuconych na ogromnej przestrzeni, bo do dwóch tysięcy włók ziemi obejmującej. Dobra te, pomimo swej rozległości, nie dawały tyle przychodu co jedna wioska wołyńska z dwóchset dusz złożona, i pracować było potrzeba dobrze, żeby ze smoły, gorzelni, browaru, sukienni, dziegciarni, fabryk potażu, najmu flisów, wyrobku ostatków drzewa po wielkich niegdyś lasach, a wreszcie rolnictwa, na jałowej ziemi niewdzięcznego, wyrobić około trzydziestu tysięcy czystego dochodu z wielkim kłopotem i biedą. Dla ubogiej jednak panienki jaką była Tekla, za-mąż-pójście takie było bardzo świetnem; mąż jej przytem był dobry człowiek, trochę popędliwy, trochę zawadyjaka i rozkazujący, do czego służba wojskowa i odludne mieszkanie go wdrożyły — ale zresztą serce poczciwe. Państwo Żmurowie zakopani byli w swoich dobrach tak, iż świat ich nie widział nad parę razy w rok — trzeba bowiem było najszczęśliwszych okoliczności, to jest bardzo suchego lata lub bardzo mroźnej zimy, żeby się do nich do Rohoży dostać, lub ztamtąd wydobyć. Droga w lecie płynęła jednym niemal ogromnym brodem; w zimie rzadko była dla moczarów, źródlisk i oparzelisk przystępną. Siedzieli na odludziu zupełnie, przywykli do cichej swej pustyni, w towarzystwie siostry pana Żmury, wdowy, pani Pachniewiczowej, niegdyś żony jakiegoś jenerała, która opowiadając im dzieje swej dawnej wielkości, ubawiała ich i chowała ich dzieci, a tych było dwoje.
Pozostaje nam jeszcze wspomnieć o ostatnim z rodzeństwa i tej długiej imion litanii, najmłodszym, panu Piotrze Zawilskim, na którym skończymy lik aż nadto zapewne czytelnikom uprzykrzony. Piotr w dzieciństwie był na opiece pana Samuela i przez niego w świat pchnięty został. Rzucił się naprzód do małych dzierżaw i utrzymywania interesów, ale mu los poszczęścił nadspodzianie. W jednym z domów bogatych, do których uczęszczał jako plenipotent, potrafił ująć serce jedynaczki, dziedziczki znacznej fortuny, panny Marji Strzelskiej.
Piotr był nadzwyczaj pięknym i miłym mężczyzną; nie dziw, że się mógł podobać, bo i rysy twarzy i postawa, i charakter słodyczy pełen, malujący się w obliczu jego, czyniły go tak ujmującym, że oczy i serce pociągał na pierwsze wejrzenie. Pan Samuel wychował go, wypieścił jak własne dziecię, jak własne dziecię wychował, a tu mu się lepiej jak z Rotmistrzem udało. Piotr wyszedł na świat z ochotą do pracy i postanowieniem dorobienia się czegoś z pięciu tysięcy złotych, które miał w kieszeni; wziął malutką dzierżawę, począł razem pilnować interesów, i los chciał, by na pierwszym wstępie udało mu się poznać dom Strzelskich.
Wdowa po panu Podczaszym Mateuszu ze Strzelna Strzelskim, i córka jedynaczka, Marja, całą tę rodzinę składały. Wdowa była kobietą wielkiego świata, wielkiej cnoty, rozumu i pobożności. Zawikłana w przykre interesa a najbardziej w proces graniczny, tem ważny, że kilkadziesiąt włók towarnego lasu było w kwestji, zmuszona została szukać człowieka czynnego, któryby się zajął jej sprawami. Kasztelanic Zawilski podobał się jej na pierwszy rzut oka, a bardziej jeszcze córce. Ale jemu się nie śniło by mógł kiedy sięgnąć po rękę pięknej Marji. W ciągu lat trzech proces o granice został przeprowadzony przez wszystkie instancje i ostatecznie wygrany; poznano lepiej w codziennych stosunkach pana Piotra. Piotr niewiedzieć jak (bo sam nie umiał się wytłómaczyć ze sposobu, którym do tego przyszedł) oświadczył się, został przyjęty i ożenił się z dziedziczką wielkich włości i wielkiego imienia, z ogromnym hałasem, podziwem i krzykiem wszystkich co się o nią ubiegali. Otrzymał on po żonie klucz Zręby, na wpół wołyński, wpół poleski, przez któren płynęła rzeka spławna; obfity w lasy towarne, z powodu blisko dwudziestoletniego procesu oszczędzone, bo obie strony ich strzegły, tak że po sprzedaży belek i klepki, wszystkie dłuźki pana Podczaszego spłacone zostały i kapitalik jeszcze się pozostał. Tymczasem wdowa umarła, pan Piotr i to co pod jej dożywociem było, objął w swoje władanie. Byłto dzisiaj bardzo majętny człowiek, ale go już liczna dość familia obsiadła, miał bowiem trzy córki i syna. Żadna z tych córek, pomimo wdzięków i obietnicy znacznego posagu jeszcze była za mąż nie poszła; najmłodszy syn, Stanisław, kończył właśnie staranne wychowanie, którego mu rodzice nie żałowali. Trzy panienki: Józefa, Marja i Hortenzja, piękne, wychowane starannie i nie ubogie, czekały przeznaczonego im losu i nie jedno westchnienie wyrwało się już z piersi rodziców, zawsze trwożnych gdy córek prędko za mąż wydać nie mogą.
Pan Piotr był dotąd jeszcze pięknym owym i miłym mężczyzną, co się umiał podobać pannie Podczaszance; lgnęli do niego ludzie, miał bowiem dar szczególny zyskiwania sobie ich serc, wejrzeniem, słowem, uśmiechem. Łagodnego charakteru, wielkiej powagi i rozsądku, prawy i poczciwy, dla żony był mężem najserdeczniejszym, uprzedzającym jej żądania, zawsze jeszcze kochankiem. Marja, gdyby nie los córek, którym się zbytecznie trapiła, nieustannemi postami i nowennami na intencję Józefy, Marji i Hortenzji dokuczając niebu, byłaby najszczęśliwszą z niewiast.
Ale każdy musi mieć w życiu jakieś strapienie, jeśli nie istotne to zmyślone, tak ta gorycz potrzebną jest nioodbicie przyprawą każdego losu. Pani Piotrowa wychowawszy córki po Bożemu, uczciwie, skromnie, doczekawszy się tej pociechy, że jej wyrosły hoże, zdrowe, poczciwe i pobożne, trapiła się teraz nieustannie co z niemi zrobi.
Biedna matka tak się uśmiechała do kawalerów, tak o nich marzyła, tak ich szukała, że aż pan Piotr ten jej niepokój uśmierzać musiał ciągłemi przypomnieniami woli Bożej i Opatrzności. Ale te nie wiele pomagały, a jak na przekorę nikt się nie zjawiał, nie wiem czemu; może dla tego, że właśnie w średnim stanie, w domu zamożnym, gdzie córek jest kilka nie zbyt bogatych a starannie wychowanych, zwykłe o wydanie ich najtrudniej. Ubogi szlachcic nie pokusi się o nie, bojąc się wymagań familii, przywyknień panny, stosunków coby go podrujnowywały; bogaci szukają bogatych, a o kochaniu i zakochaniu w teraźniejszych ciężkich czasach — gdy ogólnie biorąc wszyscy są starzy nim dorosną — o kochaniu jakoś niesłychać. Kwitły więc piękne panny Piotrówny, kwitły rodzicom i sobie, darmiuteńko się rozwijając z wielką matki obawą. Dawano bale, wieczory, spraszano po cichu na imieniny, a panna Józefa, miała już lat dwadzieścia i dwa! Pani Piotrowa z dwudziestym trzecim jej rokiem powoli siwieć poczęła, biedaczka.
Staś tymczasem uczył się i wesoło na świat poskoczyć gotował.
Taki był skład rodziny tej w chwili kiedy się nasza powieść poczyna; familia była jak widzimy liczna i w różnych położeniach, po rozmaitych klasach społecznych rozpierzchła — to właśnie stosunki jej z sobą utrudniało. Znali się, wiedzieli o sobie, ale rzadko bywali u siebie; każdy zrobił już sobie kółko własne i w niem żył otoczony nową rodziną, nowemi przyjaciółmi.
Z rzadka trafił się krewny jako gość i niknął potem z oczów na długo. Prócz pana Samuela, reszta z Kasztelanicem żadnych ściślejszych stosunków nie miała; słyszeli o nim, lecz nie widywali go prawie. Rozsypani po Polesiu i Wołyniu, rozdzieleni znacznemi przestrzeniami. Zawilscy rzadko się nawet przypadkowie spotkać mogli, a węzeł krwi spajający ich los codzień osłabiał.
Mówiono szeroko o milionach Kasztelanica, o zagadkowem ich pochodzeniu, o nieodgadnionej przeszłości, o dziwnem jego życiu, skąpstwie, chłodzie i zaprzedaniu domownikom — wszystko to odpychało od niego i nikt, prócz biednego Samuela, nie był nawet ciekawy zajrzeć do Strumienia. W chwili więc obecnej nie wiele o stryju więcej nad sąsiadów i obcych wiedzieli członkowie rodziny Zawilskich, gdy przypadkowo bytność pani Hieronimowej, i polecenie jej dane przez pana Samuela, zwrócić miało oczy wszystkich na tego, po którym każdy miał się prawo spodziewać jakiejś cząsteczki spadku.
Późnym wieczorem wyszli państwo Hieronimowie na przechadzkę za wrota swojego domku, puściwszy dzieci przed sobą, żeby się niepodsłuchiwani swobodniej rozmówić mogli, a niecierpliwy pan Hieronim zapytał żony:
— No, powiedz-że mi Kostusiu droga, jakże to wszystko było?
— Tak tedy, mój serdeczny Hieronimku — odezwała się cichutko kobieta — wyjechałam z domu jak wiesz i z nadzieją i bez nadziei. Śniło mi się chwilami, że tego bogatego, bezdzietnego starca, a tak bliskiego krewnego, potrafię zmiękczyć, ulitować, wyprosić co u niego dla dzieci; to znów przychodziło mi na myśl jak to z ludźmi trudno. Widziałam przed sobą niepodobieństwa i rzucana z obawy w złote sny... dojechałam do Strumienia. Wielkie tu zastałam państwo, dwór, sale, kamerdynery... aż strach!
— I istotnie tak bogato?...
— O! bogato, a skąpo — ludzie niby rej wodzą, ale nad niemi wszystkiemi żelazna ręka starca... Ci ludzie! a! ich niegrzeczność, zuchwalstwa, ich upokarzających min, opisać ci niepodobna! Miałam nadzieję w panu Samuelu, w Jaśku, ale Jasiek, choć może tam wiele znaczy, bo się stał potrzebny, nic zrobić nie chce, zimny, twardy i zamknięty jak kamień. Samuel poczciwy, ale on tam nic nie może — nawet dla siebie. W początku jednak, że nie bardzo znam świata i ludzi, gdy mnie bardzo grzecznie przyjęto, gdy sam Kasztelanic do stołu prowadził i na pierwszem miejscu sadzał, dogadzał, wypytywał, bawił — myślałam, że pójdzie jak z płatka. Dopiero pan Samuel wywiódł mnie z błędu — wszystko jak się zaczęło tak się skończyło na pustych grzecznościach. Do Jaśka niedostąpić; zupełnie się uformował na stryja: grzeczny z daleka, zbył mnie całując w ręce i kłaniając się. Przez ludzi, którzy Kasztelanica otaczają, i nie mogłam i nie chciałam nic robić... bo to i zuchwałe i dumne. Termiński, kamerdyner — panna Aniela, faworyta, Jasiek co z nim gra w warcaby i nowinki mu nosi, Bulwa, rządca, pokorny do podłości a złodziej jak mówią... nie dla mnie to protektorowie.
— No, ale przecież stryj Samuel? — spytał pan Hieronim.
— Stryj Samuel, jakem ci już mówiła, zupełnie tu nie znaczny; stęka i on, chciałby co wyrobić dla rotmistrza, choćby tymczasowo jaki kątek gdzie w folwarku odległym, a i tego nie może. Stary dla syna znosi niewyliczone upokorzenia od tej zuchwałej czeladzi, i już mu to tak dokuczyło, że ostatniego wieczora całkiem mi się zwierzył.
— Mówiłaś-że co z Kasztelanicem o nas? — przerwał Hieronim.
— A jakże! zebrałam się na tę odwagę, choć Bóg widzi co ona mnie kosztowała! Prosić! prosić, o! co to za rzecz straszna! I prosiłam go, wyobraź sobie, a on — odmówił mi składając się ubóstwem, niemożnością i odsyłając nas... do testamentu!
— No! ale wspomniał o testamencie?
— To, mówią, jego zwykła śpiewka, gdy się chce kogo pozbyć. — Na ten testament czyhają wszyscy — Termiński intryguje, pracuje Aniela, płaszczy się Jasiek... Stary może, jak mówi Samuel, wszystkich oszukuje i trzyma na sznureczku obietnicami; co zrobi, nikt nie wie.
— Jakże wygląda Kasztelanic?
— O! stary już bardzo, zwiędły, wymęczony, ale je okropnie i myśli tylko o sobie. Wszystko u niego co do minuty i sekundy obrachowane; w domu jak w zegarku, stół przewyborny — zresztą, pod państwem czuć skąpstwo. W koło aż strach, porozstawiane sieci, otwarte oczy, rozpostarte ręce.... oczekiwanie śmierci ohydne... zabijają go oczyma. Pan Samuel na to patrzy i powiada, że dalej rady nie da; zapewnia on, że Kasztelanic bogaty bardzo, że miliony gdzieś leżą u niego, co rok rosnące, ale jeśli się nie dopilnujemy....
— A jakże się możemy dopilnować, kiedy do niego dostąpić nawet niepodobna?
— Jak? otóż posłuchaj co mi mówił pan Samuel, a zrobisz potem co zechcesz, boś ty głowa i poradzić musisz jakoś. Tam, jak stryj powiada, potrzeba kogoś bardzo zręcznego, uczonego, coby potrafił Kasztelanicowi się podobać, przywiązać go do siebie — choć to bardzo trudno — coby oko miał nieustanne na intrygi i poświęcił się dla familii... Inaczej wiesz co być może? panna Aniela, niepoczciwe i nieznośne stworzenie, powoli nieochybnie starca opanuje; ona i Termiński razem się zwiążą, gotowi starego ożenić... gotowa mieć dzieci, a naówczas nam się i złamany szeląg nie dostanie.
Wzdrygnął się pan Hieronim.
— E! — rzekł z niechęcią i oburzeniem, to są brudy, w których złota szukaćbym nie chciał dla moich dzieci! Ubogi jestem, ale małoż uboższych od nas? Przyznam ci się, że to wszystko trąci mi niepoczciwą intrygą i podstępem, do których mieszać się nie mam ochoty. Niech bierze po nim kto chce...
— Zmiłuj się mój drogi — powoli biorąc go za rękę odpowiedziała żona — zrobisz sobie jak zechcesz, ja cię do niczego namawiać nie myślę; ale że to nie o nas jednych chodzi, ale o wszystkich Zawilskich i Pobiałów, co mogą iść do spadku po Kasztelanicu, przynajmniej się z niemi poradź, powiedz im co pan Samuel polecił, i poczniesz sobie jak zechcesz...
— Widzisz, moja droga Kostusiu — rzekł po namyśle mąż — nie chciałbym już nawet całkiem ocierać się więcej o tę kałużę. Ubodzyśmy; da Bóg co daremnika z tego spadku — ha! to dobrze! a wezmą go obcy — niechaj sobie biorą! Te miliony mi nie pachną. Nikt nie wie pochodzenia tej ogromnej fortuny Kasztelanica; kto zgadnie jak to przyszło? — nie chciałbym tknąć grosza źle pozyskanego; boję się tego dla dzieci.
— Mój ty drogi poczciwcze — ściskając go zawołała żona ze łzami — mówisz święcie, to prawda... ale! te dzieci! te dzieci... co ich czeka?
— Cóż ich czekać może? praca tylko — odpowiedział pan Hieronim. — Nie trwożmy się zbytecznie; patrzałem długo na świat, mój Aniele, i wielem się na nim dopatrzył rzeczy, które się może śmieszne wydadzą wszystkim, a dla mnie są świętą prawdą.
— Na przykład?
— Powiem ci naprzód, złota Kostusiu moja — że majątek doprawdy to rzecz tak imaginacyjna, jak wiele dóbr, za któremi się ubiega człowiek.
Biedna kobieta z za łez się rozśmiała.
— Ej! Hieronimku — rzekła — coś mi wyglądasz na tego lisa, o którym to jest bajka, co się jej nasze chłopcy uczą.
— Nie kochanie; posłuchaj mnie tylko uważnie. Niema granicy bogactwa żadnej: każdy jeszcze przed sobą ma coś do nabycia. Każdemu zawsze mało. — Ubóstwo poczyna się dopiero gdy dusza przez nie cierpi — i ciało więdnieje, gdy dzieciom brak wychowania i chleba. Myśmy jeszcze nie ze wszystkiem ubodzy.
— A! możnaż być uboższym?
— Można, serce. Naszych chłopców wychować podołamy choć nie świetnie, a bądź pewna że najprostsze wychowanie bywa czasem najlepsze; zmusza do pracy. Dziewczęta będą nam pomocne w domu... i — zobaczysz Kostusiu! damy sobie rady z pomocą Bożą.
— Ale czyż takbyś chciał chłopców wychować, jak teraz możesz?
— I tu się z tobą nie zgadzam, Kostusiu — powtórzył pan Hieronim — i wychowanie to także rzecz, której nie pojmujemy jasno. Dajmy im głowy otwarte, serca nie zepsute, z domu wiarę na wyprawę i dobry przykład jako wzór — resztę zrobi Bóg. Wiesz Kostusiu kochana, że z wielkich owych starań koło dzieci, z troskliwych o nie zabiegów, najczęściej nic się nie rodzi prócz zawodu. Patrz co pan Samuel robił z Rotmistrzem, a wieluż wielkich ludzi o suchym chleba kawałku, w prostej szkółce, od bakałarza pierwsze światło odebrali — sami potem to nasionko rozwijając.... Serce poczciwe, talent od Boga dany, więcej znaczą niż wszelkie starania ludzkie.
— Niech i tak będzie — odpowiedziała żona z westchnieniem — ty to wiesz lepiej; ja nad tem tak mądrze nie myślałam. Ale powiedz mi jak damy rady chłopcom choćby najskromniej? ich jest dwóch!
— Oddamy do szkół, a jeśli im nie starczy na wychowanie to co mam, prosić nikogo nie myślę: pójdę służyć.
— Ty! służyć!
— Ja! ja! cóż to dziwnego — odpowiedział pan Hieronim — to tylko bieda — dodał ciszej — że wszyscy wiedzą iż z połowy wsi zszedłem na trzech chłopków, a nikt nie wie ile mi pracy ta ruina kosztowała. Nie mogę inaczej służyć jak za rządcę, za ekonoma, bo to tylko znam lepiej — a któż mnie weźmie wiedząc żem swoje utracił?
Żona zamilkła; w cichości przeszli kroków kilka.
— Jakoś to będzie — przerwał pan Hieronim rozweselając się — na chłopców mi więcej nie potrzeba do powiatowej szkoły jak tysiąc złotych; jużby chyba Bóg nie łaskaw, żebym tego nie miał.
— Ale my, z czegoż się utrzymamy?
— O! zachciałaś! chleba nam starczy, wody jest dosyć... tylko mi ciebie żal, że ty się zabiedujesz.
— Myśl ty o sobie i dzieciach; jam w ubóstwie wychowana i do ubóstwa przywykła, jam do tego nie od dziś przygotowana.
— No! to bądźże spokojna; ja także sobie rady dam.
I uściskali się ze łzami w oczach, ale z poczciwą nadzieją w sercu.
— No! a cóż będzie z poleceniem pana Samuela? — spytała po chwili Hieronimowa.
— Trzeba pomyśleć — musimy o tem oznajmić familii, kiedy nam to poruczono; ale komu? — rzekł namyślając się pan Hieronim.
— Wszystkim to trzeba powiedzieć — zawołała żona.
— Tak, to się łatwo mówi — odezwał się mąż — ale niewiele z naszych krewnych bliżej znamy; do kogo tu się udać? Czy samemu czas tracić na przejażdżki? teraz? pod żniwa? to niepodobna! Nie radbym się do tego mieszać — oznajmić jednym, drugim nie mówić, źle; wszystkich zebrać ani myśleć; nie widzę rady, potrzeba namysłu.
Wspomnieliśmy już że jedna wioska była dziedzictwem Antoniego, ojca Hieronima i Pawła; że w niej z dwóch równych sched w początku, Paweł teraz posiadał znacznie większą, a Hieronim został tylko na trzech chłopkach i dwudziestu morgach łanu. Jak się to stało, Bóg jeden wiedział, (Bóg co zsyła niepowodzenia, zawody i straty; każdem dotknięciem mając na celu wyższe dobro człowieka). Hieronim nie miał żadnej wady charakteru, żadnego nałogu, nie przyczynił się w niczem do swojego nieszczęścia; przecież stracił większą część tego co miał początkowo. Paweł przeciwnie, z żoną zalotną, sam trochę hulaka, gospodarz nieosobliwy, nadewszystko próżniak, rósł w mienie sposobem niepojętym i niezasłużonym. (Są na świecie rzeczy, które się inaczej tłómaczyć nie dają tylko wolą Bożą, wolą opatrzną, która w pozornie złem, ma na celu istotne dobro). Ciekawa to przecie historja tej straty majątku, o której tylkośmy napomknęli.
Hieronim i Paweł wzięli równe działy, schedy zrobili po bratersku, z tą różnicą, że starszy wziął dwór i zabudowanie ojcowskie, których młodszy chętnie odstąpił za młynek i stawek, dający około tysiąca złotych rocznego dochodu, prawda, że wziął też i utrzymanie grobli, które go kosztować miało. Ale Hieronim był dobrym bratem, kochał Pawła, poświęcał się ochotniej niż inny i nie myśląc się żenić jeszcze, całkiem był dla niego wylany. Osiadł on w początku na połowie, która pozornie zdawała się być lepszą nawet, bo miała ów staw i młynek, miała sianożęcie gruntowe, pola których nigdy nie zalewało, choć trochę piaskowe to prawda. (Nazywano to dla pomalowania wyśmienitym hromoszem). Wziął też lasu część zaoszczędzoną, dalszą i bagnistą, a znawcy winszowali mu dobrego działu. Na swojej schedzie miał piętnaście tysięcy sum duchownych i długów prywatnych, kilka tysięcy siostry Tekli i pensyjkę rodziców. Tak tedy gospodarzyć poczęli oba. Hieronim pracował od rana do wieczora, świata się wyrzekł z dobrej woli, bo bawić się nie lubił — czasem tylko z fuzją i psem wyszedł, i to była cała jego rozrywka, a i to szło mu na korzyść, bo swoje lasy, sianożęcia i sterty obchodził. Brat Paweł starał się o żonę, kochał, jeździł na wieczory i szydził trochę z poczciwego Hieronima, mówiąc:
— Co, ty chcesz z ziemi złoto wykopywać? będziesz je jadł czy co? Gospodaruj jak ja, dość będzie z ciebie. — Hieronim odpowiadał nawzajem choć łagodniej:
— Mój drogi, porzuć baliki i wieczorki, pracuj ze mną; wyjdziemy z długów, pożenim się, a grosz zebrany zda się.
Ale oba jak poczęli tak szli dalej. Tymczasem panu Pawłowi nasunęła się na oczy owa piękność, która miała zostać jego żoną.
W ogólności, nie życzyłbym nikomu żenić się z okrzyczaną pięknością — piękność ma roje kochanków zwykle; jednemu oddając rękę ma zapasy żalu, ma gotową prowizję smutków i westchnień po tych, którym musiała odmówić, nie mogąc wybrać więcej nad jednego; przywykła do hałasów i uwielbień, do pochlebstw i nadskakiwań nie łatwo się ich wyrzeka; zachciewa jej się w świat, na kwestę po nowe oklaski i daj Boże, by tylko — po oklaski. Często zaczyna się najniewinniej, a kończy łzami i wstydem.
Pan Paweł, że to był człowiek namiętny i ślepy, wcale na to wszystko nie zważał, żeniąc się z panną Julią Mizner. Ojciec jej, przybysz jakiś do kraju, w czasach kiedy to się jeszcze łatwo było wyszlachcić, byle kto surdut nosił — z kupca gdzieś tam w większem mieście, został za długi sklepowe właścicielem schedy w eksdywizji wielkiego pana. Staremu uprzykrzyło się siedzieć za stołem i wyniósł się na wieś, sprzedawszy handel, przez co samo został szlachcicem. Jedyna jego córka, panna Julja, była śliczną dzieweczką, a że młodsze latka spędziła w mieście, że zawczasu oczkami strzelać się nauczyła, zalotną była prawie nim cel zalotów zrozumiała. Nie ubogi, nie bogaty, posądzany o ukryte kapitały, stary Mizner chwycił za poły pierwszego lepszego osiadłego obywatela, żeby się córki niepokojącej go z domu pozbyć. Jeździli za nią i bogatsi, swatali się liczni, ale jakoś stary znawca obwąchał zięcia najdogodniejszego, i żywo wydał za Pawła córkę, wśród rozpoczętych tryumfów ubraną w czepek zawczasu.
Pan Paweł był szczęśliwy, bo nic dalej nie widział; szczęśliwi byli państwo Antoniostwo starzy, choć im córka kupca niezbyt przypadała do smaku, ale rachowali na sukcessję tajemniczej szkatułki, więcej niż na ową część w ziemi niewielką. Tandem, ledwie córkę ciężką do pilnowania z domu wypchnął, stary Mizner, który dotąd był skurczony, zbiedzony, starzał się i kaszlał, odprostował się nagle, orzeźwiał cudownie i — ożenił się z upatrzoną wdówką.
Wdowa także rachowała na szkatułkę, a w rok potem panna Julja miała siostrzyczkę śliczną, której dano imię Róży. Pan Paweł strasznie nos spuścił na kwintę, bo posag żony zmniejszył się do dwudziestu tysięcy, z których połowa miała być wypłacona po śmierci, a druga połowa po zmartwychwstaniu, jak mawiał nieboszczyk Józef Zawilski. Żona mu została ze swą pięknością, z gorącem pragnieniem coraz nowych zabaw i z córką, którą im Bóg dał rychło. W prędce się po tych zawodach pocieszywszy, szedł dalej pan Paweł po świecie, tak wesoło i nieopatrznie jak przedtem. Jednakże wiodło mu się jak z płatka. Spojrzmy tymczasem co się działo z Hieronimem.
Hieronim pracował ciężko, ale zaraz pierwszego roku woda groblę mu uniosła i miał wielki na nią wydatek, pożyczył, zrobił nową śluzę i nasyp, a o dług, na przyszłość rachując, nie bardzo się obawiał. Następnego roku grad palnął po zbożach i wybił je do szczętu, tak że paszy nawet nie wiele zebrano; u pana Pawła taż sama burza nieco tylko oziminę przetrzepała, grad był jakoś rzadszy i z deszczem, a że ceny trafiły się wysokie, wziął dobrego grosza i bratu na nasienie coś odstąpił po niemniejszych. Po gradzie przyszedł pomorek na bydło w jesieni — zasiewy były niedobre, znów nieurodzaj; mówiono że Paweł sprzedał bratu coś stęchłego. W przeciągu pięciu lat klęsk, które omijały pana Pawła, Hieronim przyszedł do tego, że mu już długi kością w gardle stanęły.
— Ha! — pomyślał sobie — kiedy taka wola Boża, lepiej mieć mniej a czyste.
Jakoś się zeszli z Pawłem.
— Słuchaj Pawełku — rzekł — ty masz podobno kapitalik, mów szczerze, bo to nie chodzi o pożyczenie.
— A mam — rzekł brat z uwagą wpatrując się w Hieronima.
— Kup u mnie połowę mojej połowy.
— Czemu nie?
— I stawek i młynek.
— Chętnie, byleś wziął i groblę.
— Pogadamy.
— Pogadamy!
W tydzień robota była skończona, ale pan Paweł wziął więcej trochę niż połowę, przejął na siebie posag siostry i Hieronima zostawił na nie spełna dziesięciu chatach. Gdy przyszło się rozpłacać, żeby przy czystem zostać, jak chciał Hieronim, pokazało się że kilku dłużnikom podołać nie było można, bo ich się jakoś przyzbierało. — Kosztów przedaży i procentów nie liczył, kwitków drobnych nie rachował, myśląc je zbyć intratą, a że, gdy gruchnęło o sprzedaży, wszyscy się rzucili odbierać swoje, został z kilkuset rublami na stęplowy papier wniesionemi.
Paweł zaś, jak tylko posagu siostry wziął na siebie spłatę, ruszył zaraz do państwa Żmurów do Rohoży, o mało się nie utopiwszy na przeprawach; exwojskowemu szwagrowi starał się przypochlebić — polując z nim i pijąc kilka tygodni; siostrę chwycił za serce czułością, odmalował swój stan ciężki, swoje ubóstwo, obowiązki względem żyjących rodziców i wytargował się tak, że go pokwitowano razem z Hieronimem z posagu, którego jak sam mówił, nie był w stanie zapłacić chyba za lat kilkanaście.
Hieronimowi z tej wspaniałomyślności pana Żmury ani grosz nie wpłynął, cała ta robota nawet była zakrytą przed nim. Gdyby to nawet i doszło do niego wówczas, nie byłby się może upominał o swoją część darowizny, bo poczynał powtóre najodważniej gospodarstwo na dziesięciu chatach, z dłużkiem znowu, i nie wychodząc z trybu zwykłego, w trzy lata potem przez nieurodzaje, przez szachrajstwa ludzi co z nim do czynienia mieli, przez proces jakiś z sąsiadem, który pod pozorem że jego chatki więcej dotykał, sam za brata i za siebie podejmować musiał — tak podupadł, że sam się zaofiarował znowu chat siedm sprzedać bratu, zostawując sobie tylko trzech najzamożniejszych i najulubieńszych gospodarzy.
Ale teraz już brat Paweł nie był tak skory do nabycia, wiedział że mu tam nikt pod bok wejść nie zechce; skwierczał, piszczał i ledwie dał się uprosić, że na wpół darmo wziął resztę, a długi braterskie spłacić się zobowiązał. Pan Hieronim jeszcze nie myśląc się żenić, został z trzema chatami, wesół i szczęśliwy, znowu pracując zapamiętale, bo praca była jego życia potrzebą.
Wtenczas to dopiero zobaczył swoją Kostusię, a miłość ich musiała być gwałtowna, kiedy oboje ubodzy pobrali się, nieobawiając podwójnego niedostatku, a pan Hieronim nie przeląkł się nawet wielkich obowiązków jakie brał na siebie, nic prawie nad pracę swoją niemając do podziału z żoną, na przyszłość, dla spodziewanych dzieci!
A! to też niezrażony niczem, na pracę swą rachował jeszcze, niechcąc uwierzyć, że do niej nieodbitym pomocnikiem musi być los.... musi być trochę tego co zowią szczęściem, a co w istocie jest rozumnem zrządzeniem Bożem.
Stosunki Pawła z Hieronimem, po tych wszystkich przejściach, przy nierównem położeniu, a tak bliskiem sąsiedztwie, nie mogły być zbyt przyjazne; bo kogoż nie poróżnią w końcu interesa, nieustanne spieranie się i ludzie łaskawie pośredniczący? Hieronim był najczulszym bratem, składał wszystkie winy na Pawłowę, a Pawłowa w istocie uboższego krewnego i żony jego cierpieć nie mogła. Dlaczego? nie wiem; może iż w naturze kobiet bardzo pięknych, przywykłych do czci, jest coś, co nie cierpi obok żadnej wyższości. Czuła ją Julja w Konstancji i nienawidziła bratowej męża. Jej ubóstwo, rozsądek, dobroć i miłość jaką miała u ludzi, zwiększały coraz wstręt początkowy. Im bardziej też ubożał Hieronim, tem go więcej Julja niecierpiała, utrzymując, że im czyni wstyd swoją pracą, upadkiem, suknią nawet!! Paweł nieustannem klektaniem żony może nie przekonany, ale zniechęcony, choć nie zupełnie z nim zerwał, ale bardzo dla niego zobojętniał.
Od niejakiego nawet czasu nie widywali się z sobą, z powodu jakiegoś bydła zajętego w szkodzie przez Hieronima, za które Paweł zniszczywszy niem zboże, zapłacić musiał.
Pomimo to, wiedziano doskonale w jednym dworku co się w drugim działo, bo ludzie ciekawi dla przypochlebiania się donosili Pawłowi o Hieronimie, Hieronimowi o Pawle; wiedziano też dokąd i po co jeździła pani Hieronimowa, a Paweł ruszał ramionami dziwując się, iż Hieronim na to pozwolił; sama zaś Jejmość niecierpliwiła się oczekując powrotu bratowej. Z czem jednak wróciła, jak była przyjęta, ludzie donieść nie mogli, bo zawiedziona matka strapienie swoje zachowała w głębokiej tajemnicy, pokrywając je twarzą wesołą.
— Juściż — odezwała się, ciągnąc dalej rozmowę którąśmy dla tych objaśnień przerwali, pani Hieronimowa — naprzódby potrzeba może o tem Pawłowi powiedzieć.
— Pawłowi! — powtórzył mąż — zapewne, ale jego Jejmość i on śmiać się z nas będą tylko i sprawiedliwie, żeśmy z kwitkiem od Kasztelanica wrócili.
— Nie zupełnie z kwitkiem, kiedy tak ważną dla całej familii wiadomość przywiozłam.
— Powiem ci najszczerzej, moja duszko, odparł mąż, wszystko to tak mi przykre, tak czuję w tem nowe kłopoty i strapienia, taki to we mnie wstręt wzbudza, tak mi się nie chce leźć w to błoto, że wolałbym zamilczeć i zapomnieć. —
— Bardzo dobrze, gdyby to tylko o nas szło — przerwała kobieta — ale zaczekajże i zastanów się, ja jestem posłem w interesie całej familii. My możemy się sobie wyrzec, ale drugim drogi nie tamujmy: niech wiedzą i niech myślą.
— A! zapewne! i pan Samuel i drudzy mogliby nam nawet milczenie mieć za złe; zatem powiemy Pawłowi, a on niech resztę bierze na siebie. Ja jestem ubogi, czasu do tracenia nie mam; oni niech sobie głowy łamią kiedy mają ochotę.
— Więc chodźmy do Pawłostwa — rzekła Hieronimowa korzystając z okoliczności, bo oddawna pragnęła braci pogodzić, choćby ofiarą upokorzeń jakie tam zawsze doznawała od Julji, usiłującą bratowę zepchnąć jak najniżej, wyszydzić i boleśnie ukąsić. Konstancja znosiła to z uśmiechem i słodyczą ubogich, którzy przywykli do spychania, pocieszają się wewnętrznem uczuciem, że nie zasłużyli na nie. Obawiała się też mieć na sumieniu, że jest powodem waśni między braćmi.
— Nie — odpowiedział stanowczo Hieronim — nie duszko, noga już tam moja nie postanie — nie umieją szanować ciebie i naszego ubóstwa; nie mogę żyć z niemi, żal mi ich; nie mam nienawiści, nie mam gniewu, ale unikać ich muszę. Napiszę do Pawła, przyjdzie do nas.
Po głosie poznała żona, że namawiać byłoby próżno i milcząc powrócili z dziećmi do domku, a gdy świecę zapaliła starsza córka, usiadł zaraz Hieronim i do brata wzywając go karteczkę napisał. Posłano z nią dziewczynkę z piekarni, a tymczasem małżonkowie zajęli się swojem gospodarstwem, w którem zawsze jest co robić pozostałego od wczora, pilnego dzisiaj, lub przewidzianego na jutro. Gospodarstwo jest tym mitologicznym kamieniem, który na górę wtoczony, na dół opada nieustannie; a mythus ów pewnie nic innego nie oznacza nad pracę naszą wiejską, co się bez końca odradza.
W dobre pół godziny zjawił się i pan Paweł, wiedziony nadewszystko ciekawością. Był to podłysiały, już nie zbyt młody mężczyzna, dobrego wzrostu, zdrów, silny, na którego twarzy malowały się na ogólnem tle głupoty, chytrej trochę, jakieś nieodgadnione uczucia i myśli człowieka, co nad wszystko lubi się bawić. Widać tam było wykluwające się pretensje do tonu i wyższości i pewność siebie, trochę dumy, trochę zarozumienia, a uczeń Lavatera byłby może wyśledził i chciwości odrobinkę. Ubrany był acz po wiejsku, porządniej jednak i staranniej od brata; słomkowy jego kapelusz rodem był z miasta, rękawiczki jeszcze nie dawne, uchodzić mogły za glansowane, kij udawał trzcinę, gałka zarywała na rzeźbę.
Żona musiała mu mocno zazdrościć, że jej duma nie dozwalała pójść także z nim razem i dowiedzieć się o upokorzeniu Hieronimowej, którego była prawie pewną — przykazała tylko powracać panu Pawłowi jak najprędzej i nic po drodze z nowinek nie zgubić.
Paweł wszedł nie robiąc ceremonii; ledwie się głową skłonił bratowej i siadł nie proszony, oglądając się z wyrazem twarzy, który dobitnie mówił: — O! mój Boże! cóż to za hołota! i to mój rodzony brat!
Dzieci odpędzane od ogrodu stryja, zobaczywszy go uciekły; wszedł Hieronim, podali sobie ręce zimno.
— Cóż tam? żona twoja powróciła? — spytał rozsiadając się pan Paweł.
— Wróciła, i z tego powodu właśnie wezwałem ciebie — odpowiedział młodszy. — Przypatrywała się i nasłuchała co tam się dzieje u Kasztelanica. Pan Samuel polecił jej o tem oznajmić familii, a choć ja wcale nie myślę, żeby się nam na co ta wiadomość przydała, muszę spełnić jego żądanie.
— Ale naprzód, pozwól się spytać — żywo przerwał Paweł — czy wam pomógł stryj Kasztelanic?
— Nie — odparł Hieronim spuszczając oczy — Paweł uśmiechnął się nieznacznie.
— Ale nie o to idzie — mówił dalej młodszy — pan Samuel, jak wiesz zapewne, bawi tam od dawna z Rotmistrzem, stara się o pomoc jaką dla niego i darmo. Kasztelanic nieużyty dla nikogo i im nic uczynić nie chce, wszystkich razem odsyłając do testamentu.
— Powiedzże mi, ale istotnie tak bardzo bogaty? bo tu różne wieści chodzą? — spytał Paweł.
— Cóż chcesz? wiesz że ma z parę tysięcy dusz, że nigdy podobno intraty nie przeżywa, że nikomu grosza nie daje, że na nic nie traci, łatwo wnieść co mieć musi.
— A to tam miliony! miliony pleśnieć powinny! — żywo i z uśmiechem pożądliwym, zawołał starszy.
— Być może, ale najpewniej nie dla nas, choć Kasztelanic łudzi nas testamentem. Posłuchaj tylko[2] Kasztelanicem włada faworyt kamerdyner, faworyta panna Aniela, kandydat na faworyta Jasiek; wszyscy nań czyhają, opasali go strażą i czynią dla krewnych nawet nieprzystępnym. Samuel nic poradzić nie może, Jaś podobno o sobie tylko myśli.
— O! to urwisy te Józefowicze, jak tatko! — nierozmyślnie zawołał pan Paweł — takie to musi być dobre jak szwagierek pan Sobocki, którego dziś bez sądu na szubienicę prowadzićby można.
— Co chcesz, mój kochany Pawle, każdy podobno najwięcej o sobie myśli. — Pan Samuel więc żąda, ażeby się familia zebrała, naradziła i kogoś mu w pomoc przysłała, sprytnego, aby Kasztelanicowi umiał się podobać, a uchowaj Boże śmierci na niego, nie dał pochwycić nam z przed nosa spadku. Ja się w to wszystko mieszać nie chcę i nie mogę; wiesz jak nas jest wiele, trzebaby od wrót do wrót rozpocząć pielgrzymkę, ja na to czasu nie mam; róbcie co się wam zdaje.
— No! ależ w tem i twój interes równie jak nasz. Uśmiechnął się gorzko pan Hieronim.
— Ja nie przywykłem do powodzenia i nie wierzę w szczęście — rzekł ciszej — wy, jeśli się wam zdaje, że co z tego być może, róbcie.
— W istocie, należy poradzić się i namyśleć! — odparł Paweł wstając. — Ale jakże twoją żonę przyjęli? — spytał.
— Bardzo grzecznie i przyzwoicie, niema co powiedzieć.
— Prosiła go o co?
— Zdaje mi się że nie — krótko i sucho, zadając sobie gwałt by skłamać, odpowiedział Hieronim. — Dość tam zobaczyć co się dzieje, ażeby dać pokój.
Pan Paweł urwał, widząc że się nic nie dopyta i bracia rozstali się grzecznie ale zimno.
W progu domku Julja niecierpliwie oczekiwała na męża.
Domek to był podobny wszystkim tego rodzaju — z tą tylko różnicą, że dawna piękność Berdyczewska, która chciała dowieść, że ma gust, zepsuła go poprawiając i zdobiąc. Zniżono mu dach, co go zeszpeciło, dano grube i otyłe słupy do ganku z romaniką, mającą minę ogromnej tablicy na szyld przeznaczonej; okna powycinano większe, tak że prawie do ziemi dochodziły, a dziedziniec wyklombiono najniefortunniej, i choć świnie po nim chodziły większą część roku, gęsi bardzo często nań zaglądały, a kury nigdy z niego nieustępywały, choć śmiecie rzucano tuż pod krzaki, a pomyje wylewano na środek gazonu, przez co wyparzono mu ogromną łysinę, chciano przecież, by to miało minę nowożytną, pańską, zaczęto coś, niedokończono i porzucono.
W ganku czekała Jejmość — ale gdzież była sławiona jej piękność, której dotąd jeszcze wyrzec się nie myślała!! Niestety! jedne jeszcze tylko oczy pana Pawła taką ją mogły widzieć jaką niegdyś była; inni widzieli tylko otyłą, słuszną, białą, świeżą ale rozlaną kobietę, której drobna twarzyczka, skutkiem gwałtownych uczuć zapewne, dziwnie się zmięła i powykręcała. Oczy miały sinawe obwódki, rumieniec zakrawał na trąd, włosy porzadziały, a resztę wdzięków ledwie sznury gorseta w przyzwoitej mierze utrzymać mogły. Minka jej mówiła wyraźnie, że była w domu absolutną panią. Obok siedziała córka jedynaczka, rozpieszczone i popsute dziecko, już podobno piętnastoletnia (jeśli nie więcej) z wyciągniętemi nóżkami, z zawróconą główką, ziewająca, stękająca i znudzona. Matka troskliwie się ku swemu robaczkowi raz wraz zwracając, patrzała tylko, by jej nawet muszka nie przeleciała nad czołem.
Dziewczę to nie było piękne, ale w myśli rodziców nie przypuszczano nawet, by idealnie cudną i urodliwą nie była; — świeże jednak, powabne młodością, podobać się mogło. Ale nie była to piękność matki — rysy miała pospolite, zeszpecone skrzywieniem, pieszczotami i jakimś humorkiem złym, który potrzebowała pokazywać. Panna Pawłówna miała imię... zapominam, że naprzód wytłómaczyć muszę, jak się jej dostało, przyszła na świat w sam dzień imienia ojca, na Ś. Piotr i Paweł; matka była cierpiąca, dziecię słabe bardzo, chrzest więc odbył się pośpiesznie, bez porady pani Julji, i nikt nie uważał jakie imię dał ksiądz nowo-narodzonemu dziecięciu. Proboszcz po staremu od Piotra nazwał ją Petronellą. Gdy matka wyzdrowiała, niesłychanie się tem zmartwiła, bo marzyła dla niej o pięknem, wyszukanem, niepospolitem imieniu, a Piotrusia wydała jej się nazwą stosowniejszą garderobianie, nie przyszłej dziedziczce Horoszek. Nieśmiejąc zmieniać patrona, przerobiła sobie Petronellę na jakąś Petrę z francuskiego romansu, i odtąd chodziła panna pod sentymentalnym Petry tytułem.
Obok Petry siedziała stara... panna (bo widocznie na pierwszy rzut oka poznać w niej było można starą pannę) — mogąca mieć lat więcej czterdziestu — skóra i kości — żółta, sztywna jak szpilka, ostra jak igła ze spiczastym noskiem, z oczyma nadzwyczaj wytrzeszczonymi, nad któremi brew zbyt bujnie wyrosła, kształciła dwa łuki wcale nie do zazdrości. Twarz jej pomarszczona, z wysznurowanemi usty, z wyprężoną postawą, przy stroju wymuszonym, w którym wstążek jasnych było siła różnej barwy, wyglądała jak trup zarzucony w trumnie kwiatami. Coś było pociesznie donkiszockiego w tym towarzyszu Petry, mającym minę starej aktorki małego teatru, ruch, postawę i przesadzoną skromność. Imię tej istoty było Hiacyntha (przez H w środku koniecznie) Samińska, a powołaniem jej nauczycielstwo; zdawało się jej bowiem, że umiała po francusku i grała na fortepianie, a w istocie mówiła po francusku jak niegrzeczni wyrażają się Francuzi „comme une vache espagnole“, grała jak pijany organista. Opinją jednak o sobie podnosiła drobne talenta i kto jej nie chwalił, temu zaprzeczała znajomości rzeczy, a że państwu obojgu potrafiła wmówić swój rozum i talenta, łatwo jej było narzucić im swe zdanie. Musimy tu powiedzieć króciutkie Curriculum vitae panny Hiacynthy, które poniekąd jej fizyognomja tłómaczy. Była ona córką aptekarza, który jak Mizner, z apteki przeskoczył na wieś, stracił co miał i zostawił ją sierotą bez żadnego funduszu. Jakaś krewna zaprzęgła ją do trupy wędrujących aktorów, w której jednak nie pobyła długo, ale wiele skorzystała na całe życie: pozostał jej bowiem akcent tragiczny choćby o szklankę wody prosiła, wyrażenie patetyczności pełne, sentymentalność wielka i maniera karykaturowa. Ta przesada właśnie, ton jej napuszony i wielkie słowa, któremi rzucała w najprostszych życia okolicznościach, w oczach tych co nigdy prawdziwie dobrego towarzystwa nie widzieli, wydawały się czemś wyższem i bardzo pięknem. Oślepiła państwa Pawłów, a poznawszy, co nie było trudno, kto rej wodzi w domu, i umiejąc dziwnie pochlebiać matce, a dogadzać córce, została ulubienicą i powiernicą obu. Sam pan Paweł bardzo ją szanował; wreszcie przyjęcie guwernantki wielce mu pochlebiało, stawiać dom jego na wyższej stopie. Chwalono się też nią nieustannie, choć Petra nic się od niej nie nauczyła, bo zwykle rozmawiały z sobą tylko o świecie, o losach, o miłości i o zdradzieckich kochankach, a lekcje życia zastępowały naukę języków i muzyki. Jednakże muszę być szczerym, dodam iż Petra grała kilka mazurków bez taktu i stukała kilka walców — nad Straussa i Rajczaka nie posunęła się wyżej.
Takie towarzystwo zastał pan Paweł w ganku.
— A cóż? a co? a co? — spytały wszystkie podbiegając ku niemu, matka, córka i przyjaciółka.
— Historja, — odparł pan Paweł — ale niech panna Hiacyntha pójdzie z łaski swojej trochę się przejść z Petrą...
— Cóż to? czy mam już opłakiwać stratę drogiej mi pańskiej ufności? — spytała ostrym, szczypiącym głoskiem, mizdrząc się i krygując stara panna, równie ciekawa jak złośliwa.
— Ale nie! — rzekł pan Paweł rubasznie — tylko wolałbym... to jest... zdaje mi się... i dokończył wskazując na córkę, że przy niej mówić by nie chciał, ale go niezrozumiano.
— Mówże bo Pawle! — niecierpliwie przerwała żona — Pecia jest w wieku, w którym wszystko słyszeć może...
— Już??? — spytał ojciec trochę zdziwiony.
— Na co to te dziwactwa; mów, przecież pani Hieronimowa nic takiego nie przywiozła z sobą, coby nas mogło zgorszyć.
Pan Paweł jął się tedy westchnąwszy opowiadać o Kasztelanicu, pannie Anieli, i o wszystkiem co się tego domu tyczyło. — Julja słuchała uważnie, panna Hiacyntha ruszyła ramionami z słodko-kwaśnym uśmieszkiem, a Pecia naiwnie pytać poczęła:.
— Jakto? mówią że Kasztelanic taki stary, a jeszcze się przecie kocha... I czy się ożeni?
— Moje dziecko — odpowiedział pan Paweł — nie rozprawiaj o tem — to jakoś dla ciebie nie przystoi.
Hiacyntha coś szepnęła wychowanicy i obie się serdecznie rozśmiały.
Julja wysłuchawszy nowinek, chwyciła się nadziei dalekich, bardzo gorąco i żywo.
— A to niema co myśleć — zawołała — pan Samuel ma zupełną słuszność — trzeba radzić prędzej... tam muszą być miliony... Choćbyśmy się wszyscy podzielić mieli, zawsze piękna może być gratka. Stary ma około dziewięćdziesięciu lat, nie pożyje już długo, może umrzeć lada chwila. Ale proszęż cię Pawle, czy wszyscy muszą należeć do tego spadku? czy nie byłoby sposobu żebyśmy my go wzięli sami?
— Na to niema innego sposobu — odparł śmiejąc się pan Paweł — chyba starego z Petrą ożenić.
Wielkim krzykiem odpowiedziano mu na te słowa.
— Ale proszęż cię — żywo kończyła Julja — czyż i dzieci Józefa i dzieci Samuela, i Piotra koniecznie brać mają?
— Zupełnie równo, niezawodnie, byleby było co brać. A nawet Pobiałowie.
— Jakto, i Pobiałowie jeszcze?
— Ja myślę, zresztą, nie wiem.
— A już chyba to być nie może; wszak i tak majątek się rozdzieli na cztery głowy, a nasza scheda pójdzie na dwie.
— Może na trzy...
— Zmiłuj się, to i Żmurowie brać mają?
— Tak mi się coś zdaje.
— Porachujmyż czy to zachodu warto — zastanowiła się córka kupca z właściwą pochodzeniu swojemu rachunkowością; — mówicie że ma dwa tysiące dusz, to warto dwa miliony, a w gotówce...
— Mówią że i w gotówce sporo mieć powinien, ale wiele, nikt nie wie.
— No! przypuszczam że tylko połowę tego co w ziemi, to czyni trzy, a ruchomości drogie, niech będzie razem cztery miliony — co przy dzisiejszej cenie majątków bardzo być może... więc po milionie na schedę. Śliczna rzecz! Na nasby zawsze górą po trzykroć wypadło... Petra poszłaby za jakiego hrabiego.
Klasnęła w ręce. — Jutro rano zaraz jedź Pawle, zbierajcie się, radźcie i myślcie, bo zobaczycie, ze staremi nie żartować: gotów się z tą panną Anielą ożenić i jej wszystko zapisać. Żywo! żywo!
Pan Paweł w głowę się poskrobał.
— Ale do kogoż jechać? poradzę się najbliższych naszych, pojadę do Tekli...
— A im to na co wcześnie mówić? — podchwyciła żona.
— No? to komuż?
— Jedź lepiej do pana Piotra, to człowiek i rozumny, i bogaty i stosunkowy.
— Co do rozumu i stosunków — wszak i Pobiałom go nie braknie?
— Ale się to może bez nich obejdzie — zawołała Julja — niech pan Piotr pomiarkuje, czy im potrzeba dać znać — on głową familii dzisiaj...
— Juściż dla mnie ojciec pierwszy, a naprzód wypada mi pojechać do niego.
— A! zapewne, ale pozwól sobie powiedzieć, on trochę zdziecinniał. Jedź jednak rybko, żeby nie uchybić; od niego jadąc do pana Piotra, możesz po drodze kiedy chcesz do Żmurów wstąpić, nic im nie mówiąc; u pana Piotra wszystko się to ułoży, tylko czasu nie traćcie.
Zamyśliła się Julja wziąwszy w boki.
— Słuchaj Pawełku — rzekła — gdyby to tak wiedzieć można pewnie, że to na nas spadnie... ty mówisz, że Hieronim nie wiele o to dba i nie bardzo w to wierzy, Żmura także łatwy do interesu, możebyśmy od nich mogli nabyć ustępstwo. Ot! cały milion by nam przyszedł.
Pan Paweł milczał, ale trafna ta rada bardzo mu się podobała.
— Ba! ba! — rzekł — moja duszko, śliczna myśl twoja, ale któż to wie czy nas to nie minie, a zresztą, potemby może zbyt na nas krzyczeli żeśmy się cudzem zbogacili...
— Jakto cudzem? albożbyś nie nabył?
— Tak, ale zawsze...
— A! na to ryzyko! — odpowiedziała — gdyby tylko dobrze wiedzieć, że nas nie minie! Ale co to wcześnie mówić, na wierzbie gruszki — dodała — potem o tem.
Panna Hiacyntha powoli zbliżyła się wyszczerzając swe czarne ząbki.
— Losu tajemnice są nieodgadnione — odezwała się melancholijnie — jednych podnosi drugich strąca ze szczytów, ale nazwałabym go sprawiedliwym, gdyby państwu zgotował dolę świetniejszą i temu aniołowi przyszłość na jaką zasługuje! Choćby wyroczni losu się poradzić...
— A! prawda! pociągnij nam kabałę! — zawołała Julja — wróćmy do pokoju.
Weszli wewnątrz domku, który doskonale odpowiadał wyobrażeniu, jakie o nim z pierwszego na powierzchność wejrzenia powziąść było można; wszędzie niesmaczny występ, nieumiejętna chęć ozdobienia, a rzeczywiście dosyć opuszczono i brudno. Były tu i zwierciadła w złotych ramach pyłem przysute, i na konsolkach fraszki pootłukane a brzydkie, i firanki nafrenzlowane, i fortepian Cziszaka z Krzemieńca, i woskowana posadzka, na której wosk nieboszczyk pyłem śmiertelnym się przykrył.
Cały wieczór zszedł na rozmowie pełnej projektów i marzeń, które z kolei wysnuwała pani, Petra i Hiacyntha, ofiarująca się na zawsze pozostać przy swej uczennicy, jako kapłanka przyjaźni.
Pan Paweł najmniej mówił, ale myślał najwięcej i postanowił, zdawszy gospodarstwo jak to często czynił na żonę, a raczej na łaskę Bożą, zaraz nazajutrz wyruszyć do ojca, mieszkającego w bliskiem miasteczku, potem przez Rohoże do pana Piotra, do Zrębów, dla narady o interesie. Miliony Kasztelanica ogromnie mu już po głowie chodziły, a że chciwości dość otworzyć maleńkie przejście, aby się całą rzeką wylała, już się chwytał myśli objęcia całego spadku bez podziału, marzył, że Hieronima lada czem zaspokoi, z siostrą za fraszkę się ułoży, dzieci Józefa pozbędzie się małym datkiem, że Piotr może nie potrzebować od losu tego uśmiechu, Rotmistrz, kawaler, dożywotnią się pensją ograniczy, a on wszystko zagarnie. Był to projekt olbrzymi, ale któż kiedy między snem a jawą takich marzeń nie miewał?
Julja ze swej strony roiła dla córki świetne losy, dla siebie stosunki z pierwszemi domami, życie w stolicy i za granicą, o którem tylko słyszała jak o jakiemś szczęściu mistycznem, a w ostatku zakochanie się w niej jakiegoś udzielnego niemieckiego książątka, których tyle z miękkiemi nader sercami po świecie chodzi i t. d. i t. d. Petra także z milionami podawała rękę jakiemuś księciu, który w jej śnie miał czarne wąsiki, bródkę hiszpańską i lornetkę w oku.
Co się tyczy panny Hiacynthy, ta wprost spodziewała się od swej uczennicy jakich tysiąca dukatów posagu, i nie wątpiła, że z niemi dostałaby sobie męża, nie nazbyt już młodego, nieco łysego, wszakże mocnej kompleksji, a bardzo uczuciowego i umiejącego uczucia swe wyrażać w stylu kwiecistym... Ale któż przeliczy marzenia, które, jak w piękny wieczór jesienny jedwabne nici pajęcze, snują się tysiącami po głowach ludzkich, czepiając wszystkich uczuć i nadziei, zeschłych często łodyg i listków??
W domku tylko Hieronimostwa nie było tych marzeń, bo i one od ubóstwa stronią; rzeczywistość nadto się tam czuć dotkliwie daje, by wierzono w sny, które zawiodły ilekroć omamić usiłowały. Hieronimowa wzdychała nad dziećmi, ojciec rachował swoją intratkę, by synów do szkół oddać — dziewczęta tylko i chłopaki, pospawszy się uradowane powrotem matki, szczebiotały przez sen weselem młodości, która jeszcze nie zna strachu przyszłości, co później ma truć życie.
Nazajutrz raniutko całe towarzystwo Pawłów siedziało przy stole zastawionym do kawy, a najtyczanka trzema gniadoszami zaprzężona już stała przed gankiem, bo pan Paweł, gnany i naglony przez żonę, musiał się wybrać w tę podróż w interesie familijnym! Wyjeżdżał już namarszczony, zamyślony, niespokojny, tak go to gryzło wcześnie, że się z tylą osobami dzielić będzie musiał, choć daleko było do tego, żeby miano się jeszcze o co troszczyć.
Żona w dosyć brudnym szlafroku, rozparta w szerokiem krześle, dawała mu ostateczne instrukcje, a żółta panna Hiacyntha uśmiechała się, kiedy niekiedy rzucając słówko pełne patetyczności i wyszukanego wdzięku.
Petra ziewała zmęczona zapewne nocnem marzeniem.
Puszył się wreszcie pan Paweł uściskawszy żonę, w czoło pocałowawszy córkę i wedle starej metody, której się jeszcze trzymają na Polesiu, złożywszy pocałunek na kościstej łapce panny Hiacynthy.
Żegnany słowy, wejrzeniami i życzeniami dziarsko ruszył z dziedzińca i znikł w obłokach kurzawy.
Przez cały ciąg drogi do miasteczka, które około trzech mil było odległe, pan Paweł ani spojrzał na gospodarstwa sąsiadów, ani ich kóp liczył, ani na ich popar ramionami ruszał, ani na siano opóźnione i poczerniałe szydersko się uśmiechał, bo silnie był jedyną myślą zajęty: liczeniem spadku, szukaniem sposobu na odepchnienie od niego ulubieńców Kasztelanica, i na przywłaszczenie go sobie wyłącznie.
Nareszcie ukazały się wieże miasteczka, szeroka, błyszcząca rzeka co je oblewa, zielone łąki po których płynęła, strome brzegi Styrowe i szare domki żyjących w tej ruinie ludzi. Mało u nas miasteczek coby gruzami nie uciskały serca; każde z nich prawie jak drobne chłopię w szerokiej podziurawionej kapocie ojcowskiej wygląda; — i obszernie mu w gruzach, na cmentarzykach i zwalisku. Takiem było i to miasteczko, o którem mowa... Sterczały nad niem wieże bez wierzchołków, kościoły bez krzyżów, dzwonnice bez głosu, klasztory bez dachów, groby bez poszanowania i ołtarze bez świętości. Czas co wszystko kruszy — przeszedł i podeptał zamki, świątynie, domy; została kupa ruin nieforemnych. Wśród białych, szarych i czerwonych ścian murów okopconych od pożaru, świeższe, żółte domki poziome świeciły tu i owdzie; przy nich klatki i szałasy, obok poważnych ruin karłowate i do kretowisk podobne. Środkiem zamiast ulic ciągnęły się po świeżym deszczu szerokie czarnego błota strumienie. — Smutny to był widok!! ale gdzież na świecie niema ruin, a któraż ruina wesoła? — w każdej z nich mieszka śmierć.
Cegłami zamku i kościołów wysłane były kałuże smrodliwe, resztki pustek stały gdzie niegdzie w ulicach, jak trupy, wyłupionemi próżnemi patrzając oknami, jak umarły zdrętwiałem jeszcze patrzy na świat okiem. Nigdzie nie widać było poszanowania pamiątki, nigdzie uczucia dla przeszłości; waliła się ona do koła, powolnie, pomijana obojętnie, rzekłbyś, że ją czarownik jakiś ukrył oczom i sercu.
Pan Paweł przejeżdżał ulicą otoczoną domostwy żydowskiemi drewnianemi, chatkami co się do murów poczepiały, budkami z tarcic, sklepikami z lada kilku desek zbitemi. Dwa czy trzy razy pominął długie mury klasztorne, powyłupywane, obrosłe korzeniami, zzieleniałe i porysowane od uliczników — nareszcie stanął przed dworkiem w ustronnej uliczce, skromnym, bo od czoła tylko czworo okien i jedne drzwi mającym. Było to mieszkanie państwa Antoniostwa i ojca jego i matki. Domek stał na uboczu, miał maleńki ogródek, ciasny przed sobą przejazd, a w tyle stajenkę, wozownię i drwalnię. Tu bliżej kościoła i cmentarza państwo Zawilscy dożywali swego wieku, spokojnie. — Spokojnie? niewiem, zaraz to zobaczymy.
Ledwie wysiadł pan Paweł, z serwetą w ręku matka, z serwetą pod brodę zatkniętą wybiegł w ganek ojciec, oboje mu radzi i z widocznem weselem na twarzach, z weselem ludzi osamotnionych.
— A witajże Pawełku! a cóż to ci się stało żeś nas przecie odwiedził?
I uchwyciwszy go zaraz, wprowadzili do izdebki maleńkiej, ubogiej, ale białej i czystej, na której środku skromnie zasłany prostym obrusikiem domowej roboty stoliczek, obiad dwojgu starym podany unosił. Był tam w fajansowej wazce bulion z fasolką, sztuka mięsa biała do chrzanu, makaron zapiekany i na pieczyste gęś staruszka, co się poddeptała chodząc po podwórku, aż ją poderznąć musiano nie w porę. Kości jej świadczyły, że niewinnie śmierć poniosła, bo sterczały wyżej mięsa.
Na ścianach izdebki była historja Józefa sprawiedliwego, przez jakiegoś nieznanego artystę, bardzo szczęśliwie, bo bardzo naiwnie wykontrefektowana, była Genowefa Brabantska i cesarz Aleksander.
Okienka małe wychodziły w sadek i na ulicę; przez drzwiczki otwarte widać było pokoik jejmości, a pokój jegomości rozdzielony kuchnią od bawialnego, mieścił się naprzeciwko.
Pan Antoni, starzec siwy ale krzepki, z wąsem szpakowatym, podstrzyżonym równo z ustami, z okiem szarem, żywem jeszcze, ubrany był w pikowy żupan i kontusz czarny, z lekkiego półsukienka, dobrze już wytarty; nie chudy, nie otyły, raczej kościsty, miał minę zdrową choć cerę nieco żółtą; gęste marszczki twarz mu poorały, a oczy obwijała siatka fałdów gęsto koło nich poplątana. Gdy mówił miał zwyczaj brwi wysoko podnosić i słuchacza za guzik lub klapę przytrzymywać, a nogą potupywać. Zresztą, wszystko w nim znamionowało starego szlachcica, choćby nawet ogromnego herbowego pierścienia z krwawnikiem nie nosił na piątym palcu. Jejmość w białym czepcu, pikowej spódniczce i takimże kabaciku, po staremu przykryta tylko była na ramiona rzuconym płaszczykiem z zielonej kitajki. Znać w niej było jeśli nie wysokie pochodzenie, bo dystynkcji w rysach nie miała, to powagę dowodzącą, że się wysoko z sobą nosiła. Słuszna, sucha, prosta i sztywna, z długą szyją, z głową w tył zarzuconą, z ust, których warga dolna naprzód się wysuwała, godnie widać umiała dźwigać swoje ubóstwo, chociaż z domu Judzka, co często bardzo powtarzała.
W pierwszej chwili, gdy zobaczyli Pawła zgodzili się rodzice na czułe powitanie, ale zaledwie wszedł, zwykłe spory pod pretekstem sztukimięsa wszczęły się natychmiast.
— Kochany Pawełku — rzekł pan Antoni całując go w głowę — siadaj i zajadaj, co na placu to nieprzyjaciel: sztukamięsa dobra — przybyłeś na nią w samą porę.
— Zacznij od bulionu? będzie jeszcze dla ciebie — przerwała matka.
— Do czego mu bulion, gorąco tak... aby kawał mięsa.
— Dla czegoż niema zacząć od bulionu kiedy jest — stale powtórzyła matka.
— A kiedy ja wiem, że nie lubi bulionu — odparł ojciec tupiąc nogą.
— To kompozycja jegomości, żeby na swojem postawić — zawołała jejmość perząc się — wiecznie bo się musisz sprzeciwiać.
— Kochana Kaziu — przerwał ojciec — gdybyś ty przypadkiem była zaprosiła go na sztukęmięsa, byłabyś utrzymywała, że od niej zacząć najzdrowiej, bo w skwar oblewać się bulionem, niewiedzieć do czego; ale że ja to powiedziałem...
— Jegomość mi życie trujesz tą swoją sprzecznością!
— WPani mi go też nie słodzisz swoim charakterem.
Paweł tymczasem, choć przywykły do tej wojny trzydziestoletniej, nie wiedział co z sobą począć, nie śmiejąc ani usiąść, ani się brać do bulionu i sztuki mięsa.
Państwo Antoniostwo stali naprzeciw siebie i kłótnia ciągnęła się dalej, coraz bardziej rozgrzewając.
— WPan mi stanąłeś kością w gardle ze swoim uporem.
— WPani mi obrzydłaś ze swoją manją kobiecą kłótni nieustannej.
— Dziękuję za ten komplement.
— A to i ja.
— Kara Pana Boga z tą kobietą!
— Nasłanie z tym starym gderą.
Pomiarkowali się przecie, ze nie w porę zachwycił ich ten wybuch, i obrócili się do Pawła, który stał na mękach, głodny, pożerając oczyma tylko bulion i sztukę mięsa.
— Niech sobie je co sam chce.
— Niech je co chce.
Odezwali się jednocześnie.
— Siadaj Pawełku, i mów nam o sobie, o żonie, o Peci, o Hieronimie, co się tam u was dzieje?
— Mów — mów[3] dodał ojciec; nie zawadzi ci co poradzić w gospodarstwie, ja stary wyga, a ty nie tęgi gospodarz podobno; opowiedzno mi co tam u ciebie?
Paweł wziął się do makaronu jeszcze nie będącego w sporze, co jakoś pogodziło małżonków, a razem do opowiadania o Kasztelanicu, o odwiedzinach Hieronimowej w Strumieniu, o powieści pana Samuela i wszystkiem co się dotykało tego interesu.
Pan Antoni przysunął się aż do niego, żeby słyszeć lepiej, tabaki zażywał, na żonę z ukosa poglądał, nogą potupywał; widać było na licu jego radość, którą w starości skrzepłej lada nadzieja obudza.
Jejmość milcząco słuchała, z powagą ręce założywszy na piersiach; miała nawet skłonność przeczyć tym nadziejom, widząc że mąż się ich chwytał, a razem dla tego, że spadek nie pochodził z Judzkich, ale z Zawilskich, co ją niejako upokarzało — wszakże wstrzymała się.
Gdy pan Paweł skończył, razem się prawie ozwali oboje:
— Na wierzbie gruszki! — szepnęła Jejmość.
— Chwała Bogu, będziecie bogaci! — rzekł pan Antoni.
— Nie spuszczajcie się na to! — dodała matka.
— Jakbym widział, że to ich nie minie! — przerwał ojciec i zaraz odwrócił się ruszając ramionami do żony. — Co? Jejmości i to już nie w smak?
— A jakże mi ma smakować, że się Paweł, zamiast pilnować gospodarstwa, durzy takiemi banialukami?
— Dla czegóż to Jejmość banialukami zowiesz? — podchwycił ojciec — chyba już znowu mnie na przekorę?
— Ale panie Antoni, to jasno, że się Kasztelanic ożeni, a jeśli co zapisze komu, to żonie lub zausznikom; tak bywa zawsze. W końcu go jeszcze okradną.
— Choćby i okradli, juściż ma dwa tysiące dusz, tych mu nie wezmą.
— Wymogą zapisy.
— Waćpani chcesz wszystko widzieć najgorzej.
— Waćpan całe życie bałamuciłeś się niedorzecznościami i takeśmy stracili majątek.
Nie było dla pana Antoniego dotkliwszej i przykrzejszej wymówki, nad przypisywanie mu straty majątku; porwał się na te słowa jak oparzony, poskoczył, uderzył się w piersi i zawołał:
— Na rany Chrystusowe! cóżem ja stracił? com stracił? czy Jejmościne kiepskie pięćdziesiąt tysięcy? Zostawiłem dzieciom wieś i mam chleba kawałek na starość, gdybyś mi go Jejmość piołunem nie zaprawiała...
Nie mogąc dotrwać, Jejmość także powstała, ruszyła ramionami:
— Ja Waści nie przegadam, zostańcież się sobie z Pawłem; ja jednak miałam iść do Horodniczynej, to pójdę, zejdę ci z oczu, bo z sobą do ładu nie trafim.
Ruszyła się staruszka, ale gdy wychodziła, pan Antoni, kłócąc się jeszcze z nią we drzwiach, najtroskliwiej wyniósł parasolik i posłał za Jejmością dziewczynę dla bezpieczeństwa od psów sąsiedzkich.
Zostali się z synem, który korzystając z okoliczności przysunął sobie sztukę-mięsa, a pan Antoni, któremu do gawędy nie często tak szczęśliwa trafiła się gratka, chwycił syna, przysunął się do niego i począł długi traktat, przypuszczając wszystko co się tylko przypuszczać mogło i rozwiązując z góry trudności ile ich było.
Stanęło na tem żeby pan Paweł jechał do stryja Piotra i ostatecznie z nim się jeszcze naradził, dla obmyślenia kogo wypadnie posłać do Strumienia w pomoc panu Samuelowi. O dzieciach Józefa ani mowy nie było przy wyliczaniu familii. Michał będący w wojsku stał ze swoim pułkiem w Orenburgskiej gubernii. Jaś znajdował się u źródła i dobrze go pilnował, a mąż Antoniny, Sobocki, za najniebezpieczniejszego uważany był sprzymierzeńca; nadmienił o nim Paweł, a ojciec usta mu zamknął.
— O Sobockim — rzekł — ani słowa! to łotr z pod ciemnej gwiazdy, oberwaniec z pod szubienicy: kara Boża spokrewniła z nami tego mechesiuka. Waćpan nie masz pojęcia jaki to człowiek; większego już łotra nie wyobrażam sobie: birbant, hulaka, wisielec i matacz! matacz! Przytem Jasiek musi już z nim być w zmowie, bo i to podobno dobra sztuczka...
Ledwie tych wyrazów domawiał, gdy na progu ukazała się blada, przystojna, zmęczonych rysów twarzy, zsiniałych oczów, skromnie ubrana młoda kobieta. Wyraz jej opowiadał dobitnie niespokojów pełne, ciężkie, wrzawliwe życie. Była to właśnie pani Sobocka, która stryjenkę, panią Antoniową, przyszła odwiedzić.
Blondynka, miłych i niedawno jeszcze pięknych rysów, walką nieustanną, doznanemi gwałtownemi uczuciami, chorobą może, tak miała znużoną twarz, jak gdyby o dziesięć przynajmniej lat starszą była niż w istocie. Wstyd starł się z tego czoła o które odbijały się codziennie wszelkiego rodzaju bezwstydy mężowskie; ruchy straciły bojaźliwy wdzięk niewieści, w boju przybrała postać męzką, i okryła się czemś szorstkiem, niemiłem, gwałtownem. Każdy jej ruch, spojrzenie, wyraz dowodził, że nie przywykłą była spotykać ani przyjaznego wejrzenia, ani łagodnego słowa; w każdym szukała nieprzyjaciela, i zaczepki.
Otworzyła drzwi nagle, spojrzała śmiało i skinęła głową ojcu i synowi.
— Jak się masz Pawle? — spytała — a ty tu co robisz?
— Tylko com przyjechał do ojca.
— Tak, poczciwe Pawlisko odwiedził nas — rzekł łykając i ukośnie nań rzucając wejrzenie ojciec, przelękniony jeszcze czy go nie podsłuchała Antosia, choć wiedział jak z mężem była; ale kłótnia kłótnią, a męża się broni zawsze, choćby był największy łotr tak jak się tuli choć bolącą część ciała swego.
— Długo tu bawisz? — zapytała Antosia.
— Tylko przenocuję! — rzekł Paweł.
— A nie będziesz-że u nas? — spytała prosząc.
— Nie wiem doprawdy — odparł zmięszany trochę Paweł — krótko bardzo bawię, w domu gorące gospodarstwo.
— To źle że wy o nas zapominacie! — śmiało ku niemu przystępując, ale zniżonym głosem odezwała się kobieta. — Mój mąż wiecie jaki.... cierpię i za to że stronicie odemnie, możebyście potrafili podnieść go podając mu rękę. A przytem zdałby się wam jako przyjaciel..... bo niebezpieczny wrogiem! o wierzcie mi! wierzcie!
Stary ojciec przerwał jej prosząc aby zamilkła.
— No! no! cicho! sza! nie gniewaj się i nie strasz, przyjdziemy do was z Pawłem, przyjdziemy!
— Czekam was z herbatą. — A stryjenki niema?
— Wyszła tylko co do Horodniczynej.
— No, to i ja tam zabiegnę — ale na herbatę czekam, i do męża, do sądu poślę z nowiną. Będzie wam rad, bardzo rad.
To mówiąc pocałowała w ramię stryja, uśmiechnęła się Pawłowi, który na ręku jej złożył dowód przywiązania do dawnych zwyczajów — i wyszła.
Ojciec i syn spojrzeli po sobie.
— A co? — zapytał ojciec — złapała nas! gotowa była słyszeć!
— E! nie!
— O! nie ręcz.... trzeba do nich pójść, trzeba pójść, to darmo; choć to okropny człowiek ale musim go oszczędzać. Dowiemy się też może co on myśli o Kasztelanicu, może się co zgada. — Jeśli się on do tego wmiesza, o! to kaszy narobi! Jego w interesie papierowym nie zjemy; to najsławniejszy kruczkotwórca i matacz, jaki jest pod słońcem.
Długo jeszcze trwała rozmowa między ojcem a synem, aż gdy się miało ku wieczorowi, za powrotem Jejmości, z którą natychmiast w progu skłócił się pan Antoni o Horodniczynę, wybrali się na wieczór do państwa Sobockich.
Soboccy mieszkali na trzeciej uliczce, tak że do nich przez całe miasteczko przechodzić było potrzeba, ale wieczór trafił się piękny i piesza przechadzka nie zastraszała państwa Antoniowstwa, którzy z ukochanym synem radzi się byli pokazać w miasteczku.
Jeśli kto nie lubi wielkiego miasta dziwi się tym co w niem żyją, można się przynajmniej o to upodobanie posprzeczać; ale w małem miasteczku, jestem pewien, żyją tylko ludzie za ciężkie grzechy swoje, czyściec odbywając na ziemi.
Wystawcie sobie zbiegowisko wszystkich mierności, wszelakich żądz i pragnień, wszystkich nędz i wszelakiej chciwości; mrowisko ludzi, których nie wiele różnią fizjognomie moralne i cielesne, pełne ruchu jednostajnego i bez celu, pełne wrzawy o słomkę, raczej, bezmyślnej a codzień jednej — zawiści, ile niedostatków, kłótni ile nudy, nieprzyjaźni ile znajomych; a to wszystko obleczone brudnemi ścianami lichych domków, zamknięte uliczkami ciasnemi, wśród wyziewów błota, wśród smrodliwego żydowstwa, wśród gawiedzi głodnej, czyhającej na pastwę z papierem i piórem w ręku, chciwej razem i dumnej, gotowej sprzedać się za grosz, ale w dodatku wymagającej szacunku na który nie zasługuje.
Każdy ruch, każde słowo człowieka rozchodzi się tu jak w próżni echo szerokie; wszyscy się znają, wszyscy na siebie patrzą, nie można być chwili samotnym, ani tęsknym, ani wesołym, żeby twego uczucia nie wzięto na tortury dla dowiedzenia się czemu.
Takie życie może być udziałem tych tylko, co albo chcą cierpliwość swą podnieść do wysokiego stopnia, lub całkiem ją utracić. — Państwo Antoniowstwo żyli przecie w tym skwarze i ścisku; ale starzy, nie wiele dotykali tych co ich otaczali, zresztą, kłótnia ciągła z sobą nad wszystko ich zajmowała. Nie bez tego, żeby i oni nie byli śledzeni, i nie zarobili sobie najniewinniej na nieprzyjaciół, bo pierwszy z nich był już pan Sobocki.
Ciekawą tę postać musimy bliżej dać poznać czytelnikom, nim do domku jego wejdziemy. Sobocki, jużeśmy nadmienili, był jak odgłos powszechny twierdził, synem wychrzty podobno; ojciec jego, pijaczyna i łotr na maleńką stopę, całe życie strawił na prześladowaniu tych z których łona wyszedł, był bowiem kwartalnym w miasteczku i niepospolicie żydom dokuczał, zdzierając ich i niepokojąc. Człowiek ten żadnego nie mając pojęcia o wychowaniu, dać go swojemu dziecku nie mógł. Było ich kilkoro rodzeństwa ale ze wszystkich sprytem i żywością odznaczał się Mateuszek. W istocie, natura obdarzyła go nadzwyczajną bystrością pojęcia, ale mu nic nie dała, coby ten dar dla ludzi użytecznym uczynić mogło. Owszem, Mateuszek za rana nie miał serca i nic go w nim nie wyrobiło później; oddany prędko sam sobie, nie kierowany przez nikogo prócz losu, umocnił się w dziwnem pojęciu świata i życia ze strony najgorszej, w bezwstydzie i zupełnem zaparciu wszelkiego szlachetniejszego uczucia. Sumienie tak w nim twardym snem spało, że nawet nie domyślał się, jak dalece zszedł z drogi lepszej. Ubogiem dzieckiem w szkołach, wyrostkiem w domu, nareszcie chłopakiem sporym w kancelarji, zastanawiał wszystkich niezwykłym sprytem, pochlebiającą uniżonością dla starszych (dla słabszych bowiem miał tylko szyderstwo i korzystał bez litości z prawa mocniejszego) — gotowością na wszelkie posługi, byleby za nie mógł coś zyskać.
Serce jego nietknięte nigdy, bo i rodziców stracił wcześnie i ubodzy krewni matki nie dali mu dobrego przykładu, stwardniało zupełnie i na wieki; wybuchnęły namiętności, rozjaśniał rozum praktyczny, uczucie nie wyrosło już zwiędłe przed rozkwitnieniem i zgniecione na zawsze. Dzieckiem, całem jego usiłowaniem było wydzierać zabawki, wyłudzać oszukaństwem przysmaki lub dręczyć tych co się na nim pomścić nie mogli; mężczyzną zachował ten sam tryb w dalszem życiu, zmieniając tylko sferę działania. Nic go nie kosztował podstęp, zdrada, niewdzięczność, spodlenie, byleby z nich miał korzyść jaką, byleby mu się opłaciły. Pragnienie wzniesienia się nie tyle w nim wypływało z ambicji, co z nienasyconej żądzy pieniędzy, tych narzędzi nasycenia. Namiętny był bowiem dziko, gwałtownie, głodny jak zwierzę, a że w ubogiem życiu nie wiele mógł skosztować, pragnął potężnie wszystkiego.
Wdrapawszy się do kancelarji odarty, niemal bosy, i posługując wszystkim w początku, doszedł do naczelnika wydziału mnóstwem podłości, dla których zliczenia potrzeba by odrzucić wstręt jaki wzbudzają. Począł od cichego donoszenia na swych towarzyszów, spychał ich koleją z miejsc, które po nich odziedziczał; wszędzie za pieniądze robił co żądano, a sobie podobnych i mniej może winnych wystawiał na sztych, by zgubić jeśli mu zawadzali, zastraszyć jeśli mu byli potrzebni. W sprawach zrozpaczonych nie było nad niego, bo znał wszystkich co pieniądze brali i z niemi na współ robił interesa; ale biada temu co się dostał w jego szpony. Nie kończyło się na jednym datku: za nim szły dodatki, strachy dla wyłudzenia coraz więcej, niespodziane koszta nadzwyczajne, niebezpieczeństwa mniemane, których uniknienie sowicie się opłacało, usta które zamykać było potrzeba, księgi których nie można było otworzyć, chyba złotym kluczem, i t. d. i t. d., a klient płacił bez końca, póki tylko darty być mógł. Bywały interesa, które przez całe lata podsycały pustą zawsze kieszeń pana Mateusza, a kilku złotych nie wartały; ale umysł jego bogaty w coraz nowe idee, znajdował w nich co chwila inną stronę do wyciskania soków pożywnych.
Szydził potem niemiłosiernie, przy butelce z towarzyszami, z tych których odzierał; czasem się z nich w oczy naśmiewał, pewien, że i na drugi raz bez niego się nie obejdą, a o pomoc swoją targował się tak bezwstydnie, tak ciężko, jak o najpoczciwszą pracę. Postępował tak nie tylko z bogatym, ale z najuboższym nawet, bo nie miał i nie pojmował litości, a szlachtę co w łapciach o żebranym niemal chlebie przychodziła po swe dowody rodowitości, darł najniemiłosierniej, gubiąc potem, bo całemi latami w rękę ich papierów nie wziął, za każdem o nie dowiadywaniem się, każąc płacić na nowo, a dokumentami zaklejając szyby na zimę. Pod pozorem wydobywania potrzebnych papierów brał od tych nieszczęśliwych summy bajeczne, które szły na najniegodziwszą hulankę.
Jeśli sam nie mógł tych korzyści ciągnąć z kogo, rad był przynajmniej podsunąć drugiemu sposób odarcia klienta, i dobry koleżka znosił towarzyszom i znajomym wszystkie wieści, które mogły ich kieszenie podsycić, zostawując sobie albo podział dochodu, lub w potrzebie wydanie potajemnej roboty przed starszyzną.
Dość też było spojrzeć na niego, by w nim napiętnowaną podłość i wygasłe uczucia a rozbujane namiętności wyczytać. Rysy jego twarzy, postawa, ruch miały coś tak bezwstydnego, że w nieznajomych nawet wzbudzał obawę i ohydę. Mały, suchy, blady, poszpecony ospą, nieustannie kaszlający, z włosem na łbie, który nigdy przeczesać się nie dawał, z usty do uśmiechu szyderskiego wykręconemi, wyglądał jak uosobienie złości i zawiści, chciwości i rozpusty. Przywykły do mrugania i znaków potajemnych, któremi w obec klientów znosił się z towarzyszami i ofiary swych szachrajstw w pole wywodził, przymrużał często jedno oko, a usta w przeciwną stronę pociągał z ohydnym grymasem.
Z wyższymi od siebie uniżony był do upodlenia, ze słabszymi dumny do impertynencji, a każdy którego się nie obawiał i z którego nic wziąść nie mógł, był dlań niższym i nieprzyjacielem.
Życie pana Mateusza upływało po większej części za stołem kancelaryjskim lub w cukierniach, kawiarniach, winiarniach, i najbrudniejszych jamkach miasteczka; najmniej w domu. Wódka i karty zdawały się głównym celem jego życia — resztę miał za niepotrzebny dodatek. Spełniając powierzchownie obrzędy religijne dla oka zwierzchników: uczucia wiary nie miał najmniejszego i do swej podłości wyrobił sobie potrzebne ateuszostwo. Dziwnem się może wydawać, że takiego łotra cierpiano; ale nie zawsze oddalić można kogo się chce, a pan Mateusz tak się umiał starszym podlizywać, tak im posługiwał, tak czynił się potrzebnym, tak udawał doskonale przed niemi cichego baranka, że się niczego nie domyślając, bronić go byli gotowi.
W domu od dawna nie było już pokoju i zgody — z żoną kłótnia nieustanna, swary do bitw dochodzące — dla niej i dla dziecka zarówno był obojętny; przychodził późno, wychodził rano i rzadko w dzień zajrzał, chyba że miał powód do bójki, której nie tylko nie unikał, ale się szukać jej zdawał. Biedna kobieta była męczennicą; ale to życie psując ją i oswajając ze wszelką szkaradą, wyrabiało w niej siły do oporu, gwałtowność charakteru, męztwo nadniewieście, w ostatku już potrzebę namiętności i walki.
Gdy po za domem lały się strumieniem ruble na karty i wino, w domu często grosza na mięso nie było, a za każdy zaciągniony dłużek znieść musiała srogie wymówki.
Soboccy mieszkali w maleńkim domku, będącym już własnością kancelisty, na ustronnej uliczce w końcu miasta; otaczał go lichy sadek i dziedzińczyk brudny a ciasny. Sień, podwórze, wszystko tu mówiło o nieładzie wewnętrznym — brudno było, opuszczono, zaniedbano. Dworek miał tylko okienek czworo, a że osiadł w ziemię, wchodziło się do sieni jak do lochu po kilku chwiejących wschodkach. Na ten raz, mając przyjmować krewnych żony, których posądzał, że nim trochę pogardzali, pan Sobocki postanowił wystąpić i wystąpił.
Poprzymiatano, powylepiano na prędce odrapane ściany, co było widocznie świeżą robotą, wysypano ścieżkę piaskiem i oświecono pokoik, w którym zwykle stos papierów zalegał jeden stolik, a zrzucony płaszcz drugi. Teraz serwety okrywały oblazłe z politury meble, firanki otrzęsione były z pyłu, a ogromny samowar zawczasu wrzał w kącie. Pożyczono brakujących przyborów herbacianych u pana Sekretarza i innych towarzyszów pana Mateusza; to też łyżeczki były różnego kalibru i cery, szklanki rozmaitych wzrostów i tuszy, a taca nad wszelkie podobieństwo do prawdy nowiuteńka. Do występu należały sucharki i grzanki przyniesione z cukierni i sześć butelek szampańskiego, — bez którego jak wiadomo, nie ma parady i przyjęcia — stojących w kominie i świecących białemi główkami. Pan Mateusz czekając na gości w wice-mundurze, z rękami w kieszeni, to znów ogryzając zapalczywie paznogcie (był to jego nałóg gdy czekał lub niecierpliwił się i gniewał — a czasem ogryzał je aż do krwi), chodził żywo po izdebce.
— Zobaczysz — mówił do żony krzątającej się w drugim pokoju i układającej ciasteczka — że gotowi jeszcze nie przyjść choć się czekać kazali. To dumna ta twoja familia! gołe a pyszne! do mnie, do piszczyka nie bardzo im się chce. E! żeby mi no Pan Bóg dał w moje łapki ich wziąść kiedy, toby skakali! oj! oj! dusiłbym, dusił jak cytrynę... Ale poczekajmy; nie bez tego żeby nie wyrósł im jaki interes, przyjdzie kreska na Matyska, dopiero zobaczymy!!
— Ale poczekajże! bądź cierpliwy, jeszcze przyjdą, dali słowo!
— Przyjdą, nie przyjdą! — zawołał Mateusz gryząc do krwi palce — to mi wszystko jedno! i rzucił klątwę której powtórzyć niepodobna, tak była szkaradną.
— Idą! idą! — wpadła służąca zadyszana — idą!
— A przecie idą — rzekł rumieniąc się i spiesząc do drzwi, ale w progu wstrzymał się i żonę idącą nie puścił. — Czekaj — nie wychodź przeciwko nim; cóż to za figury! trzeba umieć swoją godność utrzymać; ktoby powiedział, że mi wielką łaskę robią!
— Ale mój Mateuszu, to stary stryj i stryjenka!
— Choćby i dziadunio, to nie pójdziesz! — wrzasnął zamykając jej drzwi przed nosem.
Kobieta zaczerwieniła się cała i ujęła w boki.
— Słuchaj! — rzekła groźno — gdyby nie to, że nie chcę teraz kłótni robić, postawiłabym na swojem i zrobiłabym jak chcę — ale ci tego nie daruję!
— Strasznie się też ciebie boję! — odparł szydząc Sobocki i drzwi puścił. — Idź zresztą kiedy ci się tak zachciało, ale ja krokiem się nie ruszę.
Goście już byli w sieni; Antosia zaraz wybiegła naprzeciw nich, a mąż jej został w pokoju, cały zaperzony i nadęty chodząc żywo; gdy się ukazali w progu Antoniostwo, powitał ich dość kwaśno, niegrzecznym prawie ukłonem i z miną urazy rzekł:
— Przecież państwo łaskawi na nasz domek ubogi — prosimy, prosimy... niech też państwo siadają.
Antosia, widząc to, cała była czerwona z gniewu i boleści.
— Niesprawiedliwy Waćpan jesteś — rzekł powoli stary zbliżając się grzecznie do gospodarza, gdy ten coraz się cofał, chmurny i nasrożony — często my tu bywamy, ale Jegomości w domu nie zastać!
— Co Pan chce! my schniemy za pracą! człowiek nie ma wolnego momentu — zawołał Sobocki nieco udobruchany.
— Ha! każdy musi pracować! — odezwał się pan Paweł.
— Ale nad naszą robotę nie ma, szelma jestem, ani gorszej, ani paskudniejszej; wolałbym jak turemnicy ulicę zamiatać! — rozgadał się ze zwykłemi żalami pan Mateusz. — Siedź za stołem cały boży dzień, ślęcz, kawęcz, a często kawałka chleba braknie, jak Boga kocham.
— Tego to nie widać u pana — rzekł postrzegłszy w kącie szampana pan Antoni, i wskazując wyraźną sprzeczność mowy i uczynku.
Zarumienił się Sobocki, z trochą dumy i machnął ręką.
— Kiedy się — rzekł z powagą — takich gości przyjmuje, człowiek chętnie ostatnie odda; wiem ja jak kogo traktować!
— Ale mój Mości Dobrodzieju — odparł pan Antoni, dosłownie biorąc żale poprzedzające — tuś zupełnie chybił. Do czego to dla nas; na co ten koszt! czy tośmy nie swoi?
Zaperzył się znowu kancelista, rozgniewany że go z własnej winy zepchnięto na tak niski szczebel, gdy właśnie chciał grać rolę inną, i zakrywając sobą wino szampańskie, zawołał do żony:
— A cóż herbata? dawajcież herbatę!
Goście usiedli, rozmowa się przerwała, a tuż i pan Sekretarz, zaproszony w dodatku do swoich łyżeczek i ktoś jeszcze z urzędników, weszli patetycznie zacierając czuby i z wysoka stawiąc nogi. Te figury, jeden czerwono-nosy wielki drągal, drugi maleńki do szczura podobny człowieczek, usiadły obok Zawilskich i powszechniejsza wytoczyła się rozprawa o powiatowych i gubernialnych wypadkach, zmianach urzędników, przejeździe gubernatorów i t. p.
Służąca już gotowa z herbatą, wniosła nareszcie ten napój w różnokalibrowych naczyńkach, a za nią sama Antosia ciasta, rum i śmietankę. Jadło ożywiło i skleiło jakoś niespojne w początku towarzystwo, tylko Sobocki zły zawsze i nadęty chodził i mruczał, z ukosa poglądając na stryja i Pawła.
Godzina tak zeszła, a że urzędnicy byli tylko wezwani dla parady, i czasu nie mieli, wnet po herbacie odkorkowano szampana, ponalewano go w pożyczane kieliszki i poczęło się oblewanie tym trunkiem nieodzownym każdej uczty. Poczem dygnitarze, zaszczyciwszy swoją bytnością Sobockiego, który ich aż za bramę śmiejąc się i dworując przeprowadzał, odeszli, a familia została sam na sam.
Teraz Pan Mateusz, wsparty odwiedzinami wysokich figur sądowych, jeszcze bardziej z góry poglądał na swoich krewnych. Pan Paweł bardzo chciał się dopytać, czy przez Jasia niema szwagier jakich wiadomości tyczących się Kasztelanica, i czy tam nie zamierzają co około niego, ale rozmowa nie mogła wpaść na ten przedmiot, a sam jej, dla wielu przyczyn, w tę stronę kierować nie mógł, bo się obawiał domyślności Sobockiego.
Trwało to do dziewiątej godziny; rozmawiano o wszystkiem, wreszcie coś ktoś szepnął z przypadku o Kasztelanicu, podobno Antosia, i Sobocki ucha nastawiwszy wśrodku pokoju stanął.
— A! Kasztelanic! — rzekł — i to ciekawa figura! a mnie aż żal tego Jaśka że on tam przy nim wisząc, schnie! — to słyszę sknera nadzwyczajny!
— Podobno! podobno! my go prawie nie znamy — przecedził przez zęby Pan Paweł.
— Już ja to wiem dobrze — mówił chodząc wielkiemi krokami po izbie gospodarz — skąpiec, a co dziw, mówią że w interesach źle — źle.
— Któż panu to mówił?
— Jaś!
Ojciec i syn spojrzeli po sobie znacząco — to widoczne kłamstwo Jasia o Kasztelanicu, lub zmowa z Sobockim, nie było bez znaczenia i odkrywało jakieś na dal zamiary.
— Majątek znaczny — dodał Sobocki — ale podatków nawet regularnie nie wnoszą! Jakkolwiek bądź, to zawsze ztamtąd coś na moją żonę kapnąć musi i powinno! — dorzucił mierząc badającem wejrzeniem stryja i pana Pawła.
— A jakże! — rzekł spuszczając oczy na tabakierkę pan Antoni — oczywiście, jeśli tam faworyci wprzód nie myślą i nie zatachlują co jest.
— Faworyci? kto? juściż nie Jaś, bo to dobre cielątko.
— A! uchowaj Boże, żebym go posądzał — przerwał stary podchwytując się — ale panna Aniela i ten kamerdyner Termiński.
— Ta! żebym ja wiedział — rzekł stając i poczynając gryźć palce znowu, z wejrzeniem żmii na swoich gości — żebym ja wiedział, że mnie się to na co zda, że tak wezmę naprzykład jaką wieś porządną i ten psi chleb będę mógł porzucić, tobym ja dał rady faworytom! Panna Aniela — począł wygadywać się pod wpływem szampana — to tutejsza podobno mieszczanka; ciotka jej Robowa tutaj mieszka; możnaby ją o co pociągnąć do sądu, oddać pod nadzór, do miasta sprowadzić i nie pozwolić wyjeżdżać; staryby o niej zapomniał. Co się tycze Termińskiego, to albo zagraniczny człowiek... albo odnodworec... jeśli za paszportem, możnaby dla jakiej nieformalności odesłać go na miejsce pierwszego pobytu, a z odnodworcem też łatwo. Ot! — dodał klaskając usty i mrugając okiem a krzywiąc usta — na wszystko są sposoby!
I widać jak był dumny ze swego sprytu, bo spojrzał po zdumionych gościach, jakby do nich mówił: — A co? myślicie żem nie chwat? zjadłbym ja was wszystkich w kaszy!
Na starym panu Antonim i Pawle wyrazy te zrobiły zarówno przykre wrażenie; dreszcz im przebiegł po plecach, ale pokryli śmiechem niezręcznym przestrach i gorycz, której doznali; zdawali się tylko podziwiać wysoki talent pana Sobockiego. Ten się poczynał rozgadywać bez miary.
— Co to? na wszystko jest sposób byle głowa — rzekł siadając i rozwaliwszy się z dumą na krześle. — Nie takie to my interesa robili nieraz! Ale mnie się to na nic nie przyda! Taka już dola moja, żeby ciężko pracować i w niedostatku zginąć.
— Przyjmże dobrą radę od stryja — wystąpił pan Antoni — ta praca cię widać tak męczy, że ją sobie często wynagradzasz zbytkiem — bądź oszczędniejszy. — Ot i dziś, po co było tracić na szampana?
— Djabli ich bierz te kilkanaście rubli — krzyknął zacierając czuprynę Sobocki — co to, ja fortunę bym z nich zrobił?
— Ziarnko do ziarnka.
— U mnie tak — dodał pan Mateusz — albo wiele, albo nic — co mam sobie jeszcze żałować?
Oczy mu zabłysły krwawo i straszno; stojąca za nim żona wzdrygnęła się i westchnęła, on ciągnął dalej:
— Pal djabli kutwienie, aby wesoło przebyć chwilę... u mnie ręce a głowa to moja fortuna!
Rozmarzony począł dziwnie bredzić. — Znać było w tej rozprzężonej napojem myśli, łachmany codziennych marzeń, dzikich, samolubnych, zwierzęcych i strasznych, bo żadnym nie wstrzymanych hamulcem.
Stary, który słuchał smutnie tych wynurzeń, spuścił głowę na piersi, a Paweł, nie wiedząc co począć, czy śmiać się czy potakiwać, siedział jak na mękach. Pani Antoniowa, wyprostowana, jeszcze bardziej niż kiedy wzgardliwa, zdawała się okiem wyrzucać mężowi, że ich tu przyprowadził; w tem spojrzała na Antosię stojącą za krzesłem Mateusza i w blasku świec postrzegła dwie łzy, które biedna kobieta usiłowała pokryć uśmiechem wymuszonym — ujrzała to i wzdrygnęła się.
Godzina dziesiąta wybiła, wszyscy się żegnać ruszyli.
— A pan ztąd do domu? — spytał Sobocki Pawła.
— Ja, nie wiem, może jeszcze zajrzę do siostry.
— A! do Rohoży.
— Tak jest.
— Proszę się Tekli kłaniać odemnie — dodała szybko Antosia, zapobiegając żeby się mąż więcej nie wygadywał.
Sobocki ukłonił się poważnie, wszyscy wyszli.
Za bramą dopiero, dobrze podszedłszy ulicą, pan Antoni odwróciwszy się i nikogo nie widząc za sobą, odezwał się:
— O! cóż to za los tej biednej Antosi! i co to za człowiek!
Nikt nie odpowiedział. — Módlmy się za nią — dodał starzec — oni źle skończą! ten człowiek mnie przeraża....
Pani Antoniowa choć rada się była z mężem posprzeczać, nie miała się o co zaczepić; nikt też przeczyć nie mógł, zamyśleni poszli powolnie przez puste uliczki do domu.
Po za niemi u Sobockich, głuchy hałas słychać było.