Interesa familijne/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Interesa Familijne.

POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

Tom I. i II.

LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha 1. 10
1875.

WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.



Nakładem Pillera i Gubrynowicza et Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.




TOM II.
I.

Ażeby się puścić w drogę ku Rohoży, jak zamierzał pan Paweł, potrzeba było bardzo pilnego interesu lub wielkiego przywiązania. Paweł ani jednego ani drugiego nie miał na głowie ni w sercu; postanowił jednak skierować swą podróż do Zrębów, pana Piotra Zawilskiego (jednego ze stryjów swoich) na Rohoży, dla zobaczenia się z siostrą i pomiarkowania ze stanu majątkowego Żmury, o łatwości z jaką mu przyjdzie układać się z nim, jeśliby spadek po Kasztelanicu pewniejszym się okazał. Coraz bowiem silniej rozwijała się w nim ta myśl spekulowania na dziedzictwie po stryju i posiądzenia go w znacznej części, jeżeli nie w całości... Myśl tak podżegana chciwością gdy raz w swe szpony chwyci serce człowieka, nie łatwo mu się z nich wydrzeć; opiera się jej długo zawstydzony, w końcu ulega bezsilny. Tak było z panem Pawłem, którego pierwsze z bratem i siostrą układy pomyślne, do dalszych tego rodzaju zaprawiły próbek.
Miljony kasztelanica ponętnie przed oczyma jego się przesuwały, a wśród marzeń o nich, niekiedy tylko straszna postać Sobockiego z piórem za uchem, ogryzającego paznogcie i gwałtownie dopominającego się swej schedy, dreszczem go przejmowała. Wszyscy mu się zdawali do układów łatwi, prócz tego ubóstwem i rozpustą rozdrażnionego człowieka, który gotów był po trupach iść do pieniędzy, aby je jutro najbrudniej przetrwonić.
W takich najróżnorodniejszych myślach o całej rodzinie swojej, której charaktery, skłonności, potrzeby i usposobienia rozbierał pan Paweł — przebywał on powoli szkaradną ku Rohoży drogę... Wkrótce z gościńca lichego i krętego zmieniła się ona w coś, co w języku nie ma nazwiska. Chyba burzą wyłożone szerokie pasy amerykańskich puszcz dać mogą wyobrażenie o kraju i drodze, jakie w tej chwili przejeżdżał nasz podróżny. Było to coś wspaniałego jak pustynia, mówiącego do duszy wielkiem milczeniem przestrzeni niezaludnionych, dzikiego i smutnego jak śmierć.
Okolica przybrała pozór nieskończonego smętarza, a krzyże w niej bez wsi i siedzib same tylko rozdroży strzegąc, z podrzuconemi u stóp kupami chrustu, oznajmującemi mogiły, jeszcze więcej piętnowały jej fizjognomię żałobną.
Jechać było potrzeba wertepami niesłychanemi lub jednym niemal brodem, który na chwilkę przerwany, znów się ciągnął stajami, milami, przeżynając to błota niezmierzone okiem, to lasy wyniszczone i smętne. Nigdzie wsi, nigdzie chaty, nigdzie karczemki nad drogą, długą jak oczekiwanie; żaden głos nie przerywa ciszy, żadna istota prócz kruka i wiewiórki nie ukaże się podróżnemu. Kraj niezamieszkały, opuszczony, niepłodny, wyklęty, poetyczniejszej wyobraźni przypomniałby był przechadzki Danta z Wirgilim.
Kilka razy błądził pan Paweł, pomimo że znał te drogi, bo łatwo się było puścić inną brodu gałęzią, inną ścieżynką; wreszcie na nocleg przyciągnął późnym wieczorem do jednej karczmy, która jego podróż na dwoje dzieląc, mogła służyć za miejsce wytchnienia w tej utrapionej drodze.
Stała ona przy wsi Samą zwanej, w rozległych błotach i lasach zaszytej, nad wielkiem jeziorem, na piasczystem wybrzeżu. Ztąd jeszcze do Rohoży było takich samych jak z miasteczka mil sześć, ale daleko gorszej i przepaścistszej jeszcze drogi. Sama, ze swemi chatami ciemnemi na piasku rozrzuconemi, z wysokiemi krzyżami, cerkiewką czarną, ogromną karczmą, okolona lasami, oddzielona od ludzi, wydawała się jak osada dzikich i miała coś jej pozoru. Lud nawet tutaj inne miał obyczaje, inny strój, inną fizjognomię — w kobietach uderzały ubiory głów na wysokich łubach opięte, dymem okopcone i czarne, włosy rozczochrane i odzież dziwnie niechlujna; — mężczyzni mieli smutne twarze wygnańców, kołtuny, i jakby im tu ciężar życia gorzej niż gdzieindziej dolegał, spuszczali obrzemienione nim głowy.
Trzeba było tego spokoju i bezpieczeństwa, jakie w naszym kraju panuje, gdzie lud rzadko nadzwyczaj do rozbojów się rzuca, żeby bezpiecznie zanocować wśród takiej osady. Ale od wieków, pomimo ubóstwa wieśniaków żyjących ze sprzedaży wianów, suchej ryby, kół i grzybów — owoców lasu i wody — nikt tu nie słyszał o napadzie, nikt nie poskarżył o kradzież. Nocą, sam jeden mogłeś przebywać te puszcze zaklęte i chyba wilcze jasne oczy nastraszyłyby cię w drodze.
Karczma na uboczu trochę stojąca, niegdyś porządna, ale teraz cała zajęta przez żydów, bo raz w rok ledwie tu kto zajechał, przedstawiała znany bardzo obraz izraelskiego pomieszkania. Nie brakło ani starych żydów, ani młodych bachurów, ani belfera bladego i naucznego, ani brudów i rupieci, które tak malowniczą a tak niewygodną karczmę naszą czynią. Zdziwił się pan Paweł, postrzegłszy w progu sieni na podwórzu siedzącego podróżnego, którego wózek widać było w głębi zajazdu... a przypatrzywszy mu się bacznie, wesoło uderzył się po bokach.
— A! to dziadunio! — zawołał uśmiechając się.
Tak nazwany dziadunio, był to sobie krzepki, czerstwy, okrągłej twarzy, rumianego lica, siwiuteńkich już włosów staruszek, w szaraczkowej kapocie, w takichże spodniach i butach kozłowych do kolan. Miał w ręku kij prosty dębowy, a podpasany był skórzanym pasem z kaletką. Twarz jego miała szczególny, oryginalny wyraz rubasznej odwagi, spokoju i wesela, coś podobnego do starego Demokryta lub do bajecznego Diogenesa, którego postać wieki powoli tworzyły. Nim się przywitają, bo oto już wstaje stary i śmieje się kiwając głową do pana Pawła wołając: — Góra z górą się nie zejdzie... my powiedzmy słówko o dziaduniu.
Był to pan Dymitr Pałucki, niegdyś dworak Księżnej pani Wojewodzicowej Mścisławskiej, stary jak grzyb człowiek, a żwawy i zdrów jak młodzieniec; nie darmo go dziaduniem zwano, bo był rodzonym bratem Zawilskiej Kasztelanowej, Panów Zawilskich matki. Człowiek ten z dzieciństwa miał coś w sobie dziwakowatego, i starość go z tego nie wyleczyła. Chciano z niego zrobić porządnego obywatela, to jest dać mu majątek, urząd, zajęcie, kąt, tytuł — ale się to nigdy do niego nie przyjęło. Służył trochę wojskowo w brygadzie wielko-polskiej, zwano go nawet Panem Namiestnikiem, bo kilka tygodni urząd ten sprawował; ale to było pierwsze i ostatnie jego zobowiązanie się. Postrzegłszy że Pan Hetman wojska używa do spraw sejmikowych, zakręcił nosem i podał się o abszyt. Resztę życia zupełnie niezależny spędził najoryginalniej w świecie. Z większego majątku, który niewiedzieć jak stracił, została mu się sumka nie wielka, ulokowana u Potockich na piątym procencie, z której żył nic u nikogo nie prosząc, a że nadzwyczaj mało dla siebie potrzebował, bo się najprostszemi rzeczami obchodził, jeszcze mu z niej starczyło i na ciche dobre uczynki — które rozdzielał na pozór kapryśnie i najdziwaczniej. Nie mając domu, kąta i stałego przyparzyska nigdzie, mieszkiwał często w miasteczku, w klasztorze, najzwyklej z zakonnikami chór i jutrznie odprawując i kontentując się refektarskiem jadłem, lub u krewnych Zawilskich i Pobiałów.
Lubiono go wszędzie, bo był wesół i niezawadny, nie potrzebował wiele, a że dziwaczył, to mu i dla wieku jego i dla wielkiej a znacznej poczciwości wybaczano. Długi czas przeżywszy w Rusi, nabył zwyczaju powtarzania przysłowiów ludu, z któremi bardzo mu było do twarzy, a miał ich zawsze pełne kieszenie.
Weredyk niepohamowany, palił w oczy każdemu gorzką prawdę, byle się nadarzyła zręczność, a gdy się kto pogniewał, śmiejąc się i ruszając ramionami, kończył zawsze jednem: Koli moje ne w ład, to ja z swoim nazad[1].
Zresztą, nie mogąc nigdzie długo miejsca zagrzać, żeby mu gdzie najlepiej było, po niejakim czasie wyruszał dalej i jechał gdzie go oczy niosły. Do tych nieustannych podróży miał jednego silnego szkapę, wózek zielono malowany i tłomoczek — nic więcej.
Sługi nie potrzebował dowodząc zawsze, że my im, nie oni nam posługują, i mimo wieku doskonale się bez niego obchodził.
— Góra z górą! — zawołał wstając — a wszak to Pan Paweł! I gdzieżeś ty się u licha puścił, chłopcze, za ptasiem mlekiem, śpiewającem drzewem, wodą żywiącą, czy zaklętą księżniczką? a to.... czasu żniw! Dobre pijanici i krapla[2] — rad jestem że cię choć tu spotkałem.
— A! kochanego dziadunia — powtórzył Pan Paweł rozstawując ręce do uścisku. — Ale cóż tu dziadunio robi?
— Zachciałeś — choczby hirsze, aby insze[3], ja się to już tak całe życie włóczę; a ty?
— A ja! — z niejakiem wahaniem, odparł pan Paweł, widocznie zbierając się na niegotową odpowiedź.... ja — jadę do siostry.
— Jać to i bez ciebie wiem — rzekł Pan Dymitr — bo gdzieindziej nie prowadzi ta droga, tylko do Rohoży i do piekła — ale po co? Chleb iż, a prawdu riż[4].
Tu właśnie był sęk, bo o projektach, ile ich było, wcale nie miał ochoty mówić pan Paweł, zmieszał się jak nieprzywykły do matactwa i śmiejąc się odparł powoli:
— Ot, stęskniłem się do nich, a że w domu nie tak bardzo byłem zajęty — wybrałem się.
Dziadunio głową potrząsł i palcem na nosie pogroził panu Pawłowi.
— O, że kłamiesz to kłamiesz duszeńko! — rzekł śmiejąc się także — ale — jak sobi choczesz. Koli moje ne w ład, to ja z swoim nazad. Pytać się więcej nie będę; powiem ci tylko serdeńko, że kiedy kto nie może powiedzieć co myśli, to albo źle myśli i wstyda się, albo niedowierza.... Ale Bóg z tobą. — A jakże tam zdrowie twoje, żonki, dziecka waszego i poczciwego mego Hieronima (Hieronim był ulubieńcem starego, i do niego z całej rodziny najwięcej przywiązał się Dymitr). — Jak zdrowie Hieronima i jego drobiu.... a Antoniostwo czy zawsze koty drą? Siadaj i gadaj, a nie kłam kiedy możesz.
Pan Paweł zarumieniony usiadł obok starego na kłodzie, kazał koniom do karczmy zajść i wesoła rozpoczęła się gawędka.
— A Dziadunio zkąd?
— Oczewiście z Rohoży; z kądże się tędy jedzie? Siedziałem u nich długo — sim lit i pamiati nit[5].
— Co! zapewne ze trzy dni! — rozśmiał się Paweł.
— A gdzie tam! kilka tygodni czy coś — nareszcie sumienie mnie ruszyło, że ich tak długo objadam, wyjechałem hde oczy nesut[6]. Ale to powiem Waszeci, droga zaklęta.....
— E! Dziadunio już do każdej przywykł, bo w jego życiu więcej podobno podróży niż pobytu; nigdzie długo miejsca nie zagrzeje....
— No! to prawda kochanku — tri dni zachodu, a deń prażniku[7], ale to tak całe życie ludzkie mospaneńku; więcej zachodu niż prażników, a i po tych to cię jeszcze głowa boli! No, mówno jak się tam macie? jak się wam powodzi, i o kochanym Hieronimie.
— Wszyscy dzięki Bogu zdrowi, ojciec, matka, moi, i Hieronim także.
— Ale jak tam temu biedakowi się powodzi, bo to coś oni jak to małżeństwo — Ożenysia, ne żurysia, pijde ty rukoju; żonka pijde za borszczom, a ty za mukoju[8]. Niebożęta ubodzy bardzo, a dzieci kupa.
— Prawda! nie wiem czemu to przypisać — obojętniej odrzekł Paweł — równeśmy schedy wzięli, a pan Hieronim dziś o trzech chłopkach, a o czworgu dzieci. I nie wiedzieć jak, boć nie przehulał i pracował; jam sobie prędzej trochę pozwolił, żona mnie też nie bardzo zbogaciła, a dziś on stracił, ja we dwoje prawie przyrobiłem.
Pribud szczastje, rozum bude[9] — odparł stary wzdychając — ty masz, on niema szczęścia — ot cały sekret.... Ale Bóg go może pocieszyć, bo wart.... Ciężkież to życie nie jemu jednemu, wszystkim; ubóstwo nie tak straszne jak się zdaje.... Wowk ne takij łychij, jak strasznyi[10], toż i z ubóstwem, mój Pawle.
— Zastanęż siostrę? — spytał Paweł chcąc rozmowę odwrócić.
— Ba! a gdzieżby się podziała — z Rohoży jedna tylko droga i tę oni nie często przebywają. Siedzą w domu cicho i dość im siebie, a Generałowa bawi ich opowiadaniem, które nawet dzieci na pamięć umieją.
Tak gawędząc do późna z Dziaduniem, weselej niż się spodziewał przebył wieczór pan Paweł; — stary go macał z różnych stron, żeby się coś o celu podróży podejrzanym dowiedzieć.
— Mój Pawełku — rzekł nakoniec, wejrzenie rzucając nań znaczące — a co słychać o Kasztelanicu? Wszak to tam miała być Hieronimowa?
Tem pytaniem z nagła rzuconem tak się zmieszał pan Paweł, że się aż zarumienił; widoczne to na twarzy niedouczonego jeszcze spekulanta stropienie, nie uszło oka starca; ruszył ramionami, szepnął po cichu do siebie, pewnie jakieś przysłowie i począł dalej:
— Nie słyszałeś, czy jeździła, i z czem powróciła? Mnie się coś zdaje — ne bude z toj kozy miasa[11].
Utaić się nie było podobna; zresztą, byłby się stary gdzieindziej dowiedział, i pan Paweł rad nie rad, wiele rzeczy z lekka tylko natrącając, powiedział po trosze jak było.
Stary patrzał na niego jak w tęczę, myślał, zachmurzył się, gdy przyszło do poselstwa pana Samuela, o którem nadmienić wypadło.
Hodyrzekł — wże wse znaju[12], nawet po co ty się telepiesz po brodach do Rohoży. Ne bude z toj kuźni hroszy[13], kochanku... ty już coś spekulujesz!! i myślisz... Za tym Boże, chto koho zmoże[14]. Ale wy wieje was jest, nie znacie Kasztelanica, jak ja go od dzieciństwa znam... wiem ja lepiej od was całe jego życie! Myślicie go ułowić, a on was wszystkich oszuka! Nadijaw sia Did na obid, ta poszow spaty ne iwszy[15]; nie rachujcie na jego skarby, bo się oszukacie.
Pan Paweł stanął osłupiały i zmieszany, stary się rozśmiał:
Kto sije, toj sia nadyje[16] — dodał — jak sobie chcecie, a co mnie do tego? Widzę przez skórę, że są projekta, ale daremne.
— Ale Dziaduniu — przerwał po namyśle pan Paweł — co tu się taić; naturalnie, że każdy z nas chciałby mieć więcej, mnie i Hieronimowi by się zdało — to nic dziwnego!
— A nadewszystko waszeci! nieprawdaż? Oj! oj! Panie Pawle, waści Bóg stworzył na spekulacje, ale to nieciekawy chleb! I nie twojej głowy na to potrzeba. Kołyś ne pyroh, ne pyrożysia[17]. Tobie widzę się marzy wcześnie z siostrą się ułożyć i zbyć ją psim swędem, bratu zatkać gębę byle czem; zresztą familji siako tako, a samemu zgarnąć ile można...
— Ale Dziaduniu! — zaprotestował mocno pomieszany pan Paweł.
— Co to za ale! Czy to ja Waści nie znam? A z Hieronimem o posag Teklusi, jak to było? On ci go zapłacił nieborak, a tyś się z niego sianem wykręcił, nieprawdaż? Koły nie wykinuw, to wypchaw[18], a jemu zawsze krzywda!
Pan Paweł oczy spuścił.
— A! to moje szczęście! — odparł powoli.
— Pamiętajno tylko Waszeć na to, że skupy zbiraje, a czort kałytku szyje[19]. Jest prawda i drugie przysłowie: że skupy ne hłupy[20] ba! ale jest i trzecie; Za tym Boże kto koho zmoże! które raczej grozi niż pociesza; i czwarte: Ot tobi Hapko knysz[21], które święty Piotr powie może nie jednemu na tamtym świecie, jak się będzie dobijał do raju.
— Ale zkądże u Boga — przestraszony zawołał Paweł — o moich myślach, które mi w głowie nie postały, może pan Dymitr tak wiedzieć?
— A! wże Pan[22] — podchwycił stary śmiejąc się — w Wuło! zkąd! ot! żartowałem kiedy chcesz, i po wszystkiem — nie posądzam cię wcale żebyś ty był — brat sobi rad[23].
Paweł z zaperzenia i gniewu niemal przeszedł w zamyślenie, ale pozostał chmurny i niespokojny.
Dziadunio zmienił rozmowę; widać było jednak z jego wzroku i pofałdowanego czoła, że się czegoś namyślał, jakby chciał rozbić mgłę, którą miał przed sobą. Już po wieczerzy pan Paweł, którego to niepokoić z czem się stary Dymitr wygadał, jakby mimowolnie że lepiej nad wszystkich zna przeszłe życie Kasztelanica, usiłował na próżno zwrócić ku temu przedmiotowi obojętną rozmowę, ale na pierwszy wyraz, który mógł do niej prowadzić, Dziadunio z uśmiechem przenikliwym mu przerwał:
— Widzę kochanku, że chciałbyś co wiedzieć o Kasztelanicu? Oj! panie Pawle. Kołyś ne pip, ne ubirajsia w rizy[24] — co tobie porywać się na niego! żaden z was nie da mu rady! za to ręczę. Myślicie jak sobie po nim skórę zabezpieczyć, ale nie wasza to głowa zrobić! Jedź Waść do pana Piotra, poradź się z nim, to uczciwy człowiek i głowa dobra; niech on wezwie co lepszego z naszych, nie mijając Pobiałów, bo i to krew nasza, a Tomasz tęgi chłopiec — dopiero możecie co obmyśleć — choć i tak — Ne skuby poki nie złowisz[25], wątpię żeby z tego co było. Waść sam i Hieronim poczciwy nic nie zrobicie; i Jegomość darmo sobie głowy nie łam spekulacjami! Kasztelanica nie znacie, on by was wszystkich przedał; długoby o tem mówić — i nie wszystko mam ochotę. — W dziesięciu go nie zmożecie ani siłą, ani chytrością, kiedy sobie co postanowi. Ot tak! a teraz spać! — dodał wstając i idąc do swojego wózka.
Chocz ne pyszno, ałe zatyszno[26] — rzekł oglądając się po karczmie — dobranoc Waści! dobranoc.
Życzenie to było próżne, bo panu Pawłowi słowa te nadto pomieszały szyk jego projektów, żeby mógł smaczno zasnąć.
Pan Dymitr układł się spać na swoim wózku, Paweł w sianie, i tak krótką noc letnią przebyli. Nazajutrz rano, po grzanem piwku, stary sam sobie konia założył, drogę przeżegnał, kilką jeszcze przysłowiami Pawła pobłogosławił, i udał się w swoją stronę, zmierzając jak mówił, ku Horoszkom do Hieronima.
Nigdy pan Paweł z tym swoim krewnym bardzo serdecznie nie był, bo go to mocno dojmowało, że Hieronim w jego sercu pierwsze miał miejsce. Nimby przyszła owa zawołana sukcesja po Kasztelanicu, zdałaby się myślał, i sumka Dymitra, którego posądzono, że ją powolną oszczędnością podwoić musiał, i liczono do czterdziestu lub pięćdziesięciu tysięcy: panu Pawłowi rozłakomionemu na grosze już i tego żal było. Przeczuwał, że mu to Hieronim podchwycić może, i powoli jadąc dalej, zbity z rachuby na spadek Kasztelanica, układał sobie projekt prawnego poszukiwania funduszów po Dziaduniu, jako po rodzonym babki bracie, jeśliby je kto przed nim zagarnął.
Tak między dwoma sperandami kołysany, jechał dalej nie w najlepszym humorze nasz podróżny, coraz puściejszym jeśli być może krajem. Pola tylko były częstsze — ale jakie pola! piasek poprzesypywany w zagony, rzadziutkiem zbożem porosły, nad drogą smutne dziewanny, gdzie niegdzie wśród zagonów stara sosna i barć na niej, pamiątka po wykarczowanym lesie, a w dali czarnym pasem dokoła, puszcze i puszcze. Niekiedy wśród tych pól, wpadł wózek w rozjeżdżony dół i ciągnął się brodem pół mili, aż nareszcie w dali, wieczorem ukazało się Rohoże.
Oku znużonemu widokiem pustyni, każda osada wyda się piękną, bo oznajmuje ludzi — tej nie brakło na pewnym wdzięku i charakterze smutno-poważnym.
Dwór wyglądał już zdala ogromnym wieńcem zielonych drzew spleciony, z cerkwią trzy-kopulną, w tym stylu właściwym starym Wołynia i Ukrainy drewnianym budowom tego rodzaju, któren tyle ma wdzięku; — z zabudowaniami szeroko i zamaszysto rozrzuconemi, po których znać było, że tu ani ziemi, ani drzewa nie brakło. Wieś ogromna sunęła się daleko po płaszczyźnie i nikła za drzewami, które ją maiły. Środkiem widać było płynący strumień przez mokrą i kępiastą łąkę, pod dworem zebrany wielki staw trzciną i sitowiem zarosły. Smutne to było jak okolica, która do tego miejsca przygotowywała, ale poważne i wielkich rozmiarów.
Paweł wjechał nareszcie w wioskę i ciągnął się nią do unudzenia; była bowiem niezmiernie długa i rozsiadła się sobie wygodnie, dzieląc na kilka części porzuconemi wśród zabudowań niedogodnemi gruntu szmatami. Chaty były jak w Samej czarne, drewniane, z trąbami na dachach i plecionemi dymnikami, ale porządniejsze i większe. W pośrodku stała karczma, co w potrzebie objąć mogła połowę ludności, z bierwion sosnowych sklecona, wyglądała z frontu na austerją, a w środku była po prostu brudną, jak wszystkie inne.
Nareszcie ukazał się i dwór, ze staroświeckimi jodłami wysadzonym ogrodem — drewniany, długi, niepozorny, a tak w drzewa zasunięty, tak zaciszno stojący, iż wejrzawszy nań, od razu poczuć musiałeś spokój i ciszę, której mieszkający tu używali. Równie stary lamus, oficyna potężna i mnóstwo różnych przybudówek otaczało go, jak dworzanie pana. Dziedziniec wychodzący bokiem na staw tak był obszerny jak wszystko w Rohożach — ale około niego nieznać było starania o upięknienia — czysto tylko i bardzo po prostu. Stado psów różnego wieku, szerści i wzrostu, powitało przyjeżdżającego od bramy wiodąc do ganku, a że gość był rzadkiem zjawiskiem, co żyło wyskoczyło naprzeciw niemu ze wszystkich dworu kryjówek: gospodarz dysponujący robociznę, pani dysponująca wieczerzę, pani Pachniewiczowa z tabakierką w ręku i generałem na ustach, dzieci z biczykami i zabawkami, słudzy każdy z godłem swego zajęcia, jeden z talerzem, drugi z karafką, trzeci ze szczypcami od samowara, czwarty z rondlem, a kuchty i dziewczęta z kurą nie oskubaną i żelazkiem od prasowania. Psy ujadały zajadle wiodąc pana Pawła, a gdy wysiadł oskoczyły go powitaniami razem ze Żmurą, siostrą i dziećmi.
Żmura ex-kapitan od jazdy, służył bowiem w huzarach, był słusznego wzrostu i niedawno jeszcze mógł uchodzić za bardzo pięknego mężczyznę — ciemnej płci, włosów i oczu, ogorzały; w postawie, w ruchu, w głosie rozkazującym wydawał się z przywyknieniem do służby, której ślady zostały w nim na zawsze; dom także dowodził, że miłość porządku wyniósł z wojska, bo nadzwyczajna czystość i ład panowały wszędzie. Włos porzadły na głowie, początki łysiny, zęby po drodze życia pogubione, odjęły mu wiele męzkiego wdzięku, którym mógł dawniej się odznaczać; zostały wszakże przy resztkach młodości siły nią nie zużyte jeszcze, choć po huzarsku szastał niemi. Czarne jego oko nadzwyczaj błyszczące, brew często marszcząca się i ściągająca groźnie na pozór, nos orli z rozdętemi nozdrzami, tłómaczyły żywą w nim jeszcze grę uczucia i gwałtowne poruszenia duszy, co się hamować nie zwykła. Miał on sobie krótko z huzarska zrobioną taratatkę. Spodnie obcisłe i buty gospodarsko-myśliwskie, nie strojno ale czysto i opięto wyglądając. Wszystkim jego zmianom humoru i twarzy towarzyszyło niemiłosierne targanie, zwijanie i układanie wąsów, które ciągle miał w ręku, poprawując je co chwila. Po tych wąsach poznawali domowi co czuł, i jakich był usposobień pan Żmura; żona nawet, posłuszne i łagodne stworzenie, często do niego z prośbą przychodząc, wprzód na jego wąsy, niżeli w oczy mu spozierała. Stan ich był doskonałem źwierciadłem stanu duszy pana Kapitana.
Tekla była istotą łagodną, cichą, powolną, pracowitą, pełną uczucia i całą duszą kobietą. Piękne jeszcze niebieskie jej oczy błyszczały wśród owalu twarzy doskonałego zarysu, nosek i usta kształtne, całość tworzyły wdzięczną, uśmiechnioną łagodnie i miłą. Trochę znużenia, trochę w licu żółtości, przymknienie powiek, lekkie ust zaciśnienie, mówiły o wieku Tekli, której kształtna kibić nic jeszcze ze swej dawnej nie straciła zgrabności.
Wyraz ogólny panujący fizjognomji jej był pełen niewyczerpanej cierpliwości i dobroci.
Wiele też obu tych cnót położenie jej wymagało. Pan Żmura, jedynak, niegdyś pieszczoch losu, niezwykły do ulegania, przekonany, że wszystko przywidzeniom i kaprysom mężczyzny uginać się było powinno — wziął żonę umyślnie ubogą, bo wiedział może, iż inna życia by z nim nie zniosła, tak chwilami bywało ciężkie, tak często buchał z niego gniew bezprzyczynny, tak żelazna wola wywierała się bez względu na wrażenie, jakie czyniła na otaczających. Tekla kochała męża, a Bóg ją obdarzył skarbem wytrwania i łagodności niewyczerpanym; znosiła więc te chwile czarne z poddaniem się i pokorą dziecięcia. Nie próbując go poprawić nawet, usiłowała rozbroić dobrocią, i często się to jej udawało.
Matka rozpadająca się nad dziećmi, gospodyni w domu nie spracowana, pocieszała się pracą i przywiązaniem, gdy ją zbyt wzruszył i zmartwił jaki gniewny wybuch mężowski. Żmura najczęściej po tej burzy sam przepraszał żonę, łajał siebie, zaklinał się że raz ostatni tak poddał passji, ale nazajutrz robił toż samo. Najlepszym jednak dowodem nieszkodliwości tych wybuchów było, że go ludzie mimo popędliwości kochali i większa ich część życie by była dała za pana. Jak żywy do gniewu, tak był szparki do dobrego i nagradzał po królewsku; prawda, że niekiedy karał srodze, ale sprawiedliwie. Drżało co żyło na jego skinienie, lecz uśmiech rozpromieniał wszystkich. Życie Kapitana upływało nadzwyczaj jednostajnie, powolnie, ustronnie, wśród łowów, gospodarki, towarzystwa domowych, czasem rzadkiej rozrywki w karty, do których na szczęście, towarzyszów tu nie miał, bo grałby zapamiętale. Książkę rzadko wziął w rękę, bo i czasu na to nie stawało i ochoty mu brakło; bardzo znudzony bawił się czasem kalendarzem, literaturą nieszkodliwą fabryki Berdyczowskiej.
Obok dwojga Żmurów, stała pani Generałowa Pachniewiczowa, siostra starsza gospodarza, wysoka, sucha, czarna, imponującego oblicza kobieta. Jej twarz opalona, pomarszczona, sfałdowana, oko oprawne w powiekę wypukłą, nos orli jak u brata, broda spiczasta i postawa generalska, nie potrzebowały komentarza o charakterze. Nieco tej gwałtowności, którą się brat odznaczał, miała i ona w udziale, ale u niej lepiej hamowana nie objawiała się nagłemi wybuchami; przerodziła się w upór tylko i chęć panowania. A że upór żelazny większe od gniewu skutki, stalej działając, wywiera, pani Generałowa nad bratem i co było w domu panowała — i za to ją uroczyście nienawidzono. Kwaśna, cierpka, zawsze wszystkiemu nie rada, podejrzliwa, gderliwa, dojadała bez miłosierdzia otaczającym, którzy je znosili jak plagę Egipską — ale że miała swą dobrą stronę czasem i gdy się jej kto zasłużył pokorą, pomagała silnie, byli tacy co umiejąc jej użyć, zdobyli się i na przywiązanie ku niej. Wieleż to charakterów podobnych, ciężkich w pożyciu a w gruncie dobrych, zatruwa życie, choć wzbudza szacunek? Taką właśnie była pani Generałowa, której panowanie w Rohoży byłoby nie do zniesienia, gdyby nie to, że serdecznie kochała dzieci, przywiązana była do rodziców, i wśród gderania, kłótni, wymówek, dąsów, każdemu pomagała na przekor drugim. Ona utrzymywała podczas częstych wycieczek z domu Kapitana, rygor i porządek miedzy ludźmi, władała wielką częścią gospodarstwa kobiecego, które Tekla chętnie na ręce jej zdawała; oprócz tego w nieporozumieniach małżeńskich — do których Tekla nigdy sama powodu nie dała — Generałowa ułatwiała zgodę, wręcz bratu i bratowej mówiąc słowa prawdy, co jej dogadzało, bo mogła pogderać. — Sama w najściślejszej żyła przyjaźni z Teklą, którą kierowała, prostowała, nauczała nieustannie, nudziła bez miary, ale prawdziwie kochała przytem; z bratem, pomimo przywiązania i wdzięczności jakie miała dla niego, czasem przychodziło do okropnych kłótni. Przełamana Generałowa rozpłakała się, to był sygnał przeproszenia. Żmura zobaczywszy łzy, klękał i prosił o przebaczenie, na czem się wszystko regularnie kończyło.
Pani Pachniewiczowa, której mąż niegdy major, potem podpułkownik w ułanach, wreszcie pułkownikiem zabity w kampanii tureckiej, stracił posag cały, — po jego śmierci ze swoją małą pensyjką wdowią przyjechała do brata i u niego osiadła. Niemając dzieci, przybrała sobie braterskie, a w tem odludziu i ciszy, po sto razy opowiadając wypadki swojego życia, pewna była zawsze powolnego ucha towarzystwa, nadużywając w tem niekiedy jego cierpliwości.
Dwoje dzieci, stary kapelan, ksiądz Mosiewicz, niemal ślepy, który oddalonym o mil cztery najszkaradniej drogi od parafji, mszę w kapliczce odprawiał, resztę zaś czasu muzyką się zabawiał i dzieci na klawikorcie uczył — składali ostatek nielicznej gromadki.
Wszystko to ile ich było, wytoczyło się w ganek na powitanie gościa — tu wrzawa ludzi, hałas dzieci, szczekanie psów, śmiech donośny pana Żmury, razem otoczyły pana Pawła, który nie wiedział co z sobą począć, tak nagłe przejście z ciszy pustynnej do gwaru tego odurzyło go na chwilę.
Szczęściem, siostra przybiegła go pierwsza ucałować, Żmura ścisnął jego rękę, pani Generałowa podała mu swoje wychudłe palce do uroczystego przywitania, podług starej metody, a ksiądz Mosiewicz, wypytawszy się kto przyjechał, skłonił się z cichem — upadam do nóg!
Dzieci tymczasem chórem wołały; — Wujaszek! wujaszek! Tylko co Dziadunio wyjechał, a oto i wujaszek. Jak się masz wujaszku!
Wszyscy wtoczyli się wreszcie do pokoju, serdecznie witając i dziękując gościowi; bo Żmura i jego rodzina dla tych dróg szkaradnych i kraju co go od reszty świata oddzielił — niezmiernie rzadko widując ludzi, każdego przyjmował jak zbawcę od nudów i wszystkim był wdzięczen jak za łaskę, za odwiedziny Rohoży.
Na ten raz jednak ujrzał pan Paweł, nie bez niepokoju i zdziwienia pomimo wesołości na twarzy szwagra, jakiś przelotny cień nieukontentowania, na wstępie mu niezwykły... Co temu była za przyczyna, ani się śmiał domyślać; wziął to za chmurkę po burzy domowej, po sporze małżeńskim.
Z pierwszych słów jednak przekonał się zaraz, że Żmura coś osobiście czuł do niego, i zimniejszym okazywał się niż kiedy, z intencją wyraźną.
Rozmowa w początku toczyła się dosyć obojętna; aż gdy o wszystkich i o wszystko wypytywać poczęto, wypadło nadmienić i o Hieronimie, o podróży żony jego do Kasztelanka, o której zresztą już pan Żmura pokazał się wprzód uwiadomiony, ukośnie spojrzał na pana Pawła gospodarz i rzekł:
— Biedny Hieronim, biedny Hieronim!
To użalenie nie w smak poszło Pawłowi.
— Ale mówcież o Kasztelanicu — dodał Żmura — ja tam o waszę tę sukcessję nie wiele dbam, choćby mi się także dla dzieci przydała; ale mi chodzi najbardziej o Hieronima, jemu to najgwałtowniej potrzebne.
Coraz bardziej tem nastającem ubolewaniem nad losem brata, uczuł się dotknięty pan Paweł, a widząc że to są pokryte jakieś wymówki, rzekł z cicha:
— Ale kochany szwagrze, cóżeśmy temu winni, że Hieronim traci i traci?
— Alboż mówiłem żeśmy winni? — zapytał Żmura spoglądając na siostrę.
Generałowa zażyła tabaki, zacinając usta i z lekka potrząsając głową, a Tekla spuściła oczy.
— Mów o Kasztelanicu — rzekł Żmura — to ciekawa historja; cóż tam o nim słychać?
Wszyscy się zsunęli; Paweł począł ostrożnie, ale gdy przyszło do majątku, wziął się na potrzebny fortel i niedowierzanie w wielką jego fortunę okazywać począł.
— Te sukcessje — rzekł — to zwykłe wielkie bańki mydlane; kłopotu może być wiele a korzyści mało; majątek na oko duży, ale kto tam wie dokładniej co na nim jest. Skąpstwo nawet jego, co sobie nie zwykł na nic żałować dowodzi nie najlepszych interesów...
Żmura przerwał gorąco:
— E! to bałamuctwo bracie! Któż ci to tego nagadał? wszyscy wiedzą że to człowiek miljonowy i kapitalista!
— Świeżo przecie i Hieronimowa wróciła od niego z niczem, i Sobocki, którego żony brat tam siedzi, toż samo przedemną utrzymywał, że nie tak bogaty jak ludzie sądzą.
— Sobocki! — pokręcił głową Kapitan — jam nie bardzo tęgi do papieru i rachunku, bo wszelkie sprawy przywykłem szablą i słowem kończyć — ale na Sobockiego spojrzawszy czuję, że to szelma. — On ci to mówił nie bez celu... o! frant!
Pan Paweł uczuł, że się zarumienił.
— Puszczają fusa — dodał Żmura — samiby to sobie przywłaszczyli jakim sposobem, a nas uśpili... nie wierz temu — lisy! lisy!
Nie można już było nie wspomnieć o panu Samuelu i jego żądaniu; zaczął więc Paweł i o tem, przyznając się już, po pierwszem niepowodzeniu w kłamstwie, że do niego jechał po radę.
— Róbcie sobie co chcecie — po namyśle odparł Kapitan — to do mnie nie należy; jam do waszej familji tylko przyczepiony, gdy będzie co brać, to mi dacie, a radzić wam, nie moja rzecz. — Teklusiu, każ podawać samowar i pluńmy na te interesa. A teraz panie Pawle, mów mi co użąłeś i jak u ciebie gospodarstwo idzie?
Wielki ciężar spadł z serca panu Pawłowi; widział bowiem ze wszystkiego, że tu jak zawsze łatwa będzie sprawa ze szwagrem, i zbył się rozmowy przykrej, w której że dosyć nieszczęśliwie pokłamywał, niedorozumiewał, a jeszcze go to kosztowało, bo był nieprzywykły; rad ją był jak najprędzej skończyć.
Pani Pachniewiczowa, którą bolało, że na tak długo od niej oderwaną została uwaga, odchrząknęła, podała tabaczki przybyłemu i poczęła w bardzo oklepany sposób:
— W roku 1815, mój mąż, były generał... miał brać spadek po litewskim Pachniewiczu, bogatym obywatelu w Mińskiem... Otóż powiem Asińdziejowi.
— Nie wziął! — przerwał brat — to już Paweł słyszał.
— Jak to? czyż mu to opowiadałam? — zdziwiona i kwaśno spoglądając na obu spytała Generałowa, z wyrzutem bratu widocznym.
— A! czyż raz, kochana siostro.
— Widzę tedy, że pamięć tracę.
Nadeszła Tekla, poczynając rozporządzać herbatą, którą wnoszono; ale Generałowa nieukontentowana pomściła się na niej, odsuwając ją od pełnienia obowiązków gospodyni.
— Ty, moja kochana Teklusiu, lepiej zapewne jak ja potrafisz brata zabawić, a ja lepiej może urządzę herbatę...
— Samowar kipi! — przerwał brat nieustannie siostrę w ten sposób drażniący.
Odeszła wreszcie pani Pachniewiczowa, kwaśne i gniewne tylko na brata rzucając spojrzenie.
Reszta wieczora zeszła na rozmowie długiej o gospodarstwie, łowach, domu, dzieciach i familji. Żmura, jak to z początku już uważał pan Paweł, choć grzeczny, zimny był, a nawet szczypiący niekiedy. Wejrzenie tylko Tekli zdawało się go wstrzymywać od jakiegoś wybuchu. — Generałowa po kilkakroć rozpoczynała swe opowiadania, o kampanji tureckiej, o pobycie w Tule, o spadku po Pachniewiczach Mińskich, o swej podróży do Odessy i t. d. i t. d. ale jej brat nigdy nic porządnie dokończyć nie dał, przypominając że to już słyszeli. Bawiono się tak do dziesiątej, a powtarzane ziewanie Kapitana, który zwykł był kłaść się o dziewiątej punktualnie jeśli w karty nie grał, rozespanie dzieci przyzwyczajonych do snu wczesnego i głośne „dobranoc“ księdza Mosiewicza, oznajmiły nieco niespokojnemu Pawłowi, że czas pójść naprzeciw, do wyznaczonego pokoju.
Po pożegnaniu, Żmura wziął za czapkę i przygotował się go odprowadzić.
— Tobie późno już, moje serce — odezwała się Tekla — ja bratu pokój jego pokażę.
— Nie — ty idź spać z dziećmi; ja na chwilę z nim pójdę, mamy z sobą do pomówienia.
— To jutroby może! — błagała żona chwytając męża za rękę.
— Lepiej dziś, jutro już będziemy wolni.
Wejrzeniem tylko usiłowała jeszcze uprosić męża, ale daremnie. Pan Paweł niespokojny poszedł z nim, oglądając się na biedną i widocznie niespokojną siostrę.
Takie jest nawyknienie Poleszuków do ognia, że w pokoju pana Pawła, pomimo lata, zastali już w kominie płonącą ogromną olchę. Żmura milczący stanął przy kominie i grzał się machinalnie, nałogowie, zdając się oczekiwać na rozejście ludzi. Gdy sługa się wyniósł, wyjrzał za nim, wyprostował się jak struna i poszedł do pana Pawła z twarzą, która gotowość do rozpoczęcia ważnej rozmowy zwiastowała.
— Wiesz mój Pawle — rzekł — że ja lubię wszystko kończyć po żołniersku; u mnie co w sercu to na języku, jestem gorączka.....
— No? ale cóż możesz mieć do mnie? — z nieśmiałem wejrzeniem i uśmiechem rzekł Paweł, usiłując nie podlewać oliwy do ogniska.
— Miałem cię i mam jeszcze za uczciwego człowieka — ciągnął dalej Żmura — ale mi się musisz wytłómaczyć z tego, co zrobiłeś z Hieronimem.
— Ja? z Hieronimem? a cóżem ja mógł z nim zrobić?
— Posłuchaj naprzód, potem się wytłómaczysz. Wiesz żem ci posag Tekli tak jak darował cały, bom z niego pokwitował, nic prawie nie wziąwszy... Czyś ty myślał że ja to dla ciebie tylko zrobiłem?
— A dla kogoż? — spytał Paweł zacinając się.
— Juściż pozwól, że wybierając z dwóch, uczyniłbym to raczej dla uboższego z was, a jeśli nie, to przynajmniej dla obu. Hieronim ma dzieci czworo, a ty jedno, on swoje stracił, a tyś od niego większą część jego schedy nabył.
Pan Paweł się namarszczył.
— Mój bracie — rzekł — za twoją.... powolność, bardzo ci wdzięczen byłem i jestem, ale czyżeś mi mówił, że to uczyniłeś dla nas obu?
— Zdawało mi się, że tego i mówić nie potrzeba.
— A któż ci zresztą powiedział, żem to sobie sam przywłaszczył?
— A! u stu katów! tego mi nie zaprzeczysz! — gwałtownie zagrzmiał Żmura..... Dziadunio to wie najlepiej; rozmówcie się z nim, on mi to mówił.
— Ale czy Dziadunio wie, jakem ja od Hieronima nabył?
Oczy pana Pawła z wielkiego strachu, zaszły mgłą fałszu — chciwość zagłuszała w nim sumienie; powoli, powoli uznawał niezbędną potrzebę wykłamania się, bo mu się chciało w dodatku za poczciwego uchodzić; czuł jeszcze że nim był być powinien.
— Jakto? jakżeś nabywał? — zapytał Żmura.
— Nabyłem drogo, i niechcąc ani upokarzać Hieronima, ani się z nim przed światem chwalić (choć dziś muszę kiedy mi takie czynisz zarzuty) — potajemnie, nieznacznie wynagrodziłem go umyślnie, wynagrodziłem sumiennie. Ale to wór dziurawy... traci i traci, a jaż temu co winien? — skromnie dokończył Paweł, i spuścił głowę źle udając smutek.
— A! jeśli tak! — przerwał Żmura gorąco — daruj! daruj! niech cię uściskam. Poczciwy jesteś i delikatny.... takich ludzi lubię! Hej! Tomek — zawołał do sługi nadchodzącego — szampana..... wypijemy twoje zdrowie Pawle i przepraszam cię za moje głupie niedowierzanie. Dziadunio wszystkiemu winien; poczciwe człeczysko, ale zgorzkł na starość i wszędzie widzi złe tylko!
Paweł rad, że się tak łatwo wykręcił, uśmiechnął się, przyrzekając w duchu, że nie prędko znowu do Rohoży zawita.
— Czyż ty nie znasz jeszcze Dziadunia — odpowiedział — i Hieronima.... Jeden traci do ostatka, drugi plecie co mu ślina do gęby przyniesie, a w dodatku oba mnie nie lubią; ale to długoby o tem mówić. — O! ja jeden wiem jak mi Hieronima żal — ale na to rady niema; to człowiek zginiony i dzieci pogubi.
— Cóż? pije? w karty gra? hula czy próżnuje? wagabundus, kobieciarz, czy co u licha?
— Właśnie że nic z tego, ale jakiś w tem inkluz, że się go nic nie trzyma. Między nami mówiąc, coś musi być ukrytego.... gdybyś mu miljony dał, to je niewiedzieć jak straci.... wyraźny palec Boży, czy co....
— Szczerze bo mi go żal — westchnął Kapitan — no! pomyślimy o tem potem; daruj mi Pawle i twoje zdrowie!
Szampan wystrzelił głośno i główka Tekli ukazała się z za drzwi uchylonych.
— Oj! kochanie, już butelki!... będzie ci to szkodzić!
— Spać! spać! — zawołał Rotmistrz — dobranoc!
W tem pokazała się i pani Generałowa, straszna jak widmo, z rozpuszczonym siwym włosem i okularami w ręku, rezerwowy korpus Tekli.
— A! co to, to ślicznie!
— E! i pani tu!
— A! i ja tu.... nieboszczyk mój mąż....
— Pił także szampańskie — przerwał Żmura — co jest to jest, a butelkę wysuszym.
— A wiesz, że ci to na noc szkodzi.
— Tylko jednę — prosił Żmura — pod słowem!
— Dosyćby było pół! — odezwała się Generałowa.
Żmura cierpiał, cierpiał, aż nareszcie wstał i podszedł ku drzwiom.
— A! idźcież baby do trzysta djabłów! — krzyknął — bo was powypędzać każę!
Tekla uciekła, Generałowa śmiało wystąpiła do boju, posuwając się w środek izby.
— A! to już tak!
— A kiedy tak, to co? — zapytał brat marszcząc się.
— To pójdę spać — urwała Pachniewiczowa — ale jutro się rozmówimy.
— O! jutro, jak sobie chcesz; tylko mi dziś daj pokój, dobranoc lubko, i drzwi zamykaj!
Kapitan trochę rozjątrzony, posłał zaraz po trzy jeszcze butelki, na złość babom, jak mówił i pili do drugiej wesoło, bo Paweł lubił hulankę, i nie mając już interesu na karku, zręcznie się do czasu wywinąwszy, chętnie placu dotrzymywał szwagrowi.


II.

W Rohoży niedługo zabawił nasz podróżny; spieszył z poselstwem do stryja, ostatek nadziei swoich zawiesiwszy do rozmówienia się z nim. Wmówił łatwo szwagrowi, że Hieronim wcale pokrzywdzony nie był. Dobroduszny i poczciwy Żmura wszystkiemu uwierzył, i poił zapamiętale pana Pawła, usiłując go w ten sposób za chwilową swą żywość i podejrzenie przeprosić. Pawłowi zaś nie tyle jeszcze było pilno do Piotra, ile się obawiał Żmury, któremu śmiało w oczy spojrzeć ostatek niedopalonego wstydu nie dawał. Trzeciego więc dnia zaszła nejtyczanka, wśród opowiadania przy śniadaniu pani Generałowej o kampanji tureckiej, o Generale Dybiczu, i dziwnej śmierci jej męża, napróżno wszyscy usiłowali wstrzymać jeszcze gościa choćby na dzień jeden. Tekla żeby go widzieć, Żmura żeby go poić, Generałowa żeby mu opowiadać, bo domowi wszystko już słyszeli; pan Paweł wyżegnany najserdeczniej i wyprawiony z ogromnemi po staroświecku zapasami, które się nazajutrz popsuć miały, odjechał.
Do Zrębów pana Piotra było mil dziesięć; wyrachował sobie podróżny, że drugiego dnia ku wieczorowi tam stanie. Ale co innego tu było dojechać, a co innego do Rohoży. Nim zajedziemy do Zrębów i bliżej przypatrzym się panu Piotrowi Zawilskiemu, chcielibyśmy żeby czytelnicy nasi przypomnieli sobie cośmy im o nim w statystyce familji Zawilskich powiedzieli; jest to niezbędnie potrzebne do zrozumienia obrazu, który im mamy przedstawić. Pan Piotr, w skutek ożenienia i życia w wyższem towarzystwie, całkiem na innej był stopie. Jako stryja i powszechnie szanowanego ze swego charakteru człowieka, należało go powitać, choć bliskiemu krewnemu, przebrawszy się we frak i o przyzwoitej godzinie. Pan Paweł w dodatku nieoswojony z państwem, jak je nazywał stryjowskiem, bał się go dosyć i okrutnie skrobał w głowę na samą myśl przebycia tam dni kilku. Dom to był nie w rodzaju tych do których przywykł uczęszczać, w nim muzyka, kwiaty, książki składały zabawę; rozmowa nawet chodziła ścieżkami, któremi trudno było za nią zdążyć panu Pawłowi, czuł z góry, że mu tam będzie ciężko i nudno. To też w miarę zbliżania się do Zrębów coraz posępniał podróżny, i nie ledwie miał ochotę się zawrócić. Jemu takie towarzystwo jak Żmury — kielich, hulka, poufała gawędka dobrze tłustością podlana. W potrzebie hołupiec na prędce — w to graj! ale cicha, spokojna zabawa w pięknym salonie, wśród przedmiotów, których wdzięku i wartości pojąć nie mógł, była strasznie trudnem zadaniem.
Zręby stały w pośrodku dóbr państwa Piotrów, nad brzegiem spławnej rzeki, jednej z tych arteryj Wołynia, któremi płynie handel, pieniądze i życie. Była to rezydencja niemal wspaniała, murowany dom piętrowy, ogród nad brzegiem rzeki, pomysłu Miklera; w koło przepyszne budowy gospodarskie, młyny, browary, krupiarnie, owczarnie, murowane, nietylko wygodne ale piękne.
Samo miejsce było prześliczne, zdala można je było wziąć za miasteczko, tak świeciło świeżemi murami, tak pięknie błyszczał nad nim kościołek wdzięczny i kształtny, kapliczka i nowa wspaniała cerkiew na wzgórzu — kilka karczem, różne gospodarskie budynki, porozrzucane umiejętnie ubierały, wielkie dając wyobrażenie o smaku i troskliwości dziedziców. Długą ulicą w końcu której stał ów dwór, dojeżdżało się ku niemu; w prawo i w lewo, po za cienistemi kasztanami i lipami stały porządne domki oficjalistów i rezydentów, uśmiechnięte ogródkami kwiatowemi i tak ukryte w zieleni, jakby z przed oka uciekały umyślnie. Wielka murowana brama, na której leżały dwa w Pełczy wyrobione z piaskowca lwy kolosalne, wiodła na dziedziniec pomarańczowemi drzewami, laurami, i granatami w lecie ostawiony. Wszystko aż do oficyn miało fizjonomję świeżą, czystą i wesołą; tu i owdzie przeglądała wyraźniej myśl upiększenia, dokonana zręcznie i bez przesady.
Ganek jak zwykle podtrzymywały cztery olbrzymie kolumny, stanowiące facjatę pospolitą ale nie rażącą. Po za domem prześliczny ogród, rozrosły i cienisty, na pochyłości ku rzece sadzony, sprowadzał aż ku jej wodom, kilka razy zakręcającym się wśród parku i tworzącym malownicze zakończenie. Po za rzeką widać było w całej swej krasie i przepychu, najpiękniejszy krajobraz Wołynia. Nie opodal od dworu, w jednem miejscu była wysepka szczęśliwie rzucona wśród wody, a do niej prowadził murowany wdzięcznego wzoru mostek, gdzie w pośród topoli, brzoz i złotych wierzb stał wysoki żelazny krzyż i ławka pod nim.
Taki to wszystko razem wzięte miało pozór dostatku i państwa, że pan Paweł, którego szlachecka zamożność drobno się strasznie i licho wydawała przy Zrębach, uczuł nieco zazdrości a wielce zakłopotał jak się tu potrafi znaleźć. Był on parę razy u stryja, ale zawsze nie sam, w towarzystwie, na wielkich balach i zabawach, gdzie łatwo zginąć w tłumie; — teraz musiał się z nim i rodziną spotkać sam na sam, oko w oko.
Wprzódy przebrawszy się w karczmie, gdzie się dowiedział, że wszyscy są w domu, nawet pan Stanisław już z Uniwersytetu na zawsze powrócił — Paweł, śmiało nadrabiając miną, kazał zajechać przed ganek i wszedł a raczej wpadł, udając zupełną pewność siebie, naprzód do kawiarni zamiast do salonu, potem już, gdy mu drzwi pokazano, z większą jeszcze fantazją i śmiałością otworzył drzwi do pokoju, w którym cała rodzina właśnie zgromadzona była za wielkim stołem przy owocach i herbacie.
Śliczny to był widok tego okrągłego stolika, w koło którego, wedle porównania Pisma Świętego, jak oliwki dojrzałe siedziały hoże dzieci przy poważnych rodzicach. Nic tu nie psuło miłego wrażenia, jakie czyniło to gronko rodziny, uśmiechnione szczęściem którego doznawało.
Pokój, którego okna wychodziły na ogród i rzekę, był skromny, ale miły, cały ubrany w kwiaty, pielęgnowane ręką kobiet, zastawiony krosienkami, zarzucony książkami i robotami. Dwa stoły, w dwóch przeciwległych jego końcach, kilkanaście krzeseł, dwie kanapy i dwa wielkie obrazy Suchodolskiego, wyobrażające Jana IIIgo pod Wiedniem i Władysława Jagiełłę pod Grunwaldem, zdobiły go tylko. Przy jednym z tych stołów, w chwili wejścia pana Pawła, siedzieli wszyscy. Na czele podstarzały już ale wspaniałej i narodowego typu twarzy mężczyzna, którego niebieskie oczy, słodyczy pełne, usta kształtne i wyrazem dobroci namaszczone, wszystkie rysy regularne i pogodą jaśniejące, od razu za serce chwytały. Wysoki, silny, rumiany i zdrów, w siwych włosach zawcześnie posrebrzonych, wyglądał jakby się przebrał, tak malinowy rumieniec zdrowia kwitł na jego policzkach, tak rzeźwo błyskało oko niezmarnowanem życiem. Wyraz otwartości, wesela, pokoju, panował tej pięknej twarzy; rzekłbyś stary portret pradziadów, wyjęty z ramy i ożywiony czarodzieja tchnieniem.
Obok równie piękna, bladawej ale marmurowej białości twarzy, pociągłych rysów, z piwnem okiem, spozierającem na świat jakoś tęskno i niespokojnie a łagodnie, siedziała czarno i skromnie ubrana kobieta, patrząc i napatrzeć się niemogąc ulubionych dzieci. Jej postać, wyraz, charakter miały coś idealnego — wszystko w niej wyjawiało namiętną matkę, co nie żyje tylko dziećmi, nie myśli tylko o nich. W spojrzeniu tęsknem, wdzięku pokornego słowa, czytałeś wielką, serdeczną, płonącą pobożność chrześcianki.
Przy nich kwitły trzy córki prześliczne — różowe, uśmiechnione, zręczne, wesolutkie a tak dziwnie dopełniające wdziękiem każdej właściwym obrazu całości, że się zdawało jakby je malarz wydumał, chcąc pokazać jedyną piękność w trzech jej objawach różnych, na wspólnej łodydze wykwitłych.
Staś, cienki, wysmukły blondynek, podobny do panienek, i jak panienka skromny, młody, ale z wybitniejszem piętnem woli na twarzy bardziej męzkiej, to koło zamykał. Zaraz za nim, widocznie już obcy młody człowiek siedział z uszanowaniem nieoswojonego chłopaka, który się boi salonu i nie wie jak w nim usiąść.
Był to ubogi towarzysz uniwersytecki Stasia, Ksawery P..., którego Zawilski przybrał sobie za przyjaciela i przywiózł z sobą na wakacje. Nie było w tem najmniejszego niebezpieczeństwa dla sióstr Stasia, bo pan Ksawery miał pozór młodego niedźwiadka, niezgrabność starego pedanta, i zaprzątniony był sobą jak młodzik, który dźwigając swą przyszłość na ramionach, o niej tylko duma. Poczciwa jego fizjonomja, brzydka była jak maskaron bronzowy, ale się do niej łatwo było przyzwyczaić, bo wyrażała duszę szlachetną. Panny się nim doskonale bawiły, chociaż od nich do swoich greckich książek uciekał, kierując się na hellenistę przebojem, i czytając właśnie djalogi Platona, z których najtrudniejszy w tej chwili głowę mu piłował.
Wśród śmiechu młodzieży nie posłyszano jak zaturkotała bryczka pana Pawła, i postrzeżono go dopiero, gdy sztywny jak norymbergska lalka, nakrochmalony jak stary kołnierzyk parafialnego eleganta, wszedł, nadymając się i pokrywając usilnie strach który go przejmował.
Pan Piotr pierwszy się zerwał, popatrzył chwilę i poznawszy go, zawołał:
— A! to Paweł! jakże się masz? jak się masz, kochany gościu?
Wszyscy się odwrócili, nie bez wyrazu lekkiego zniecierpliwienia, jak gdy wśród najswobodniejszej płynącej potokiem zabawy, wpadnie w nią nowy żywioł, któren towarzystwo przyswoić musi i wcielić, pracując by ten przybysz stał się jego własnością, co nie zawsze łatwo przychodzi. Żal było rozmowy — chłód wionął od pana Pawła, ale grzecznie i serdecznie go przyjęto. Wszyscy starali się jak najprędzej wprowadzić go na swój tor — na drogę, którą myśl ich biegła — ale tu znalazła się przeszkoda. Cały świat pojęć i myśli różnych ich dzielił — był to przychodzień z innego kraju, z innej strefy.
Pan Piotr, który to pierwszy postrzegł, a raczej się tego domyślił, odwiódł zaraz Pawła nieco na stronę od stolika, i stosowniejszą, pospolitą, oklepaną, szlachecką, nie potrzebującą żadnego wysiłku myśli, jął z nim wieść rozmowę.
Gronko dzieci i matka rozbiegli się w ogród, na ganek. Pan Ksawery poszedł do swego Platona, a Staś uczuł potrzebę połączyć się z ojcem i poznać bliżej stryjecznego brata, którego prawie nie widział.
Długo tak mówili nie wiedzieć o czem, bo Paweł nie śmiał ex abrupto poczynać o rzeczy, choć rad był skończyć i wyrwać się co najrychlej od stryja, który mu niezmiernie imponował, powagą swą i wyższością nie mile jakoś upokarzając, przywykłego do dawania sobie tonów w okolicy Horoszek.
Pan Piotr mówił o rzeczach obojętnych i wszelkim zaczepionym przedmiocie, z łatwością jaką mają ludzie do różnego rodzaju towarzystwa przywykli i giętkim obdarzeni umysłem; Staś żywo szeptał, jak chłopak, któremu nie braknie myśli ni słowa, w którym wszystko gra żywo i na wierzch się wyrywa — oba niezmiernie uprzejmi. Po chwili i pani Piotrowa przyszła się do nich przyłączyć, a przy niej rozmowa nie zmieniła toku i wiła się bitym szlakiem ogólników, po których połowa ludzi wygodnie się przechadzać lubi.
Gospodyni miała w tem cel pospieszając w pomoc mężowi — obdarzona wielkiem uczuciem, pragnęła zawsze w obec krewnych mężowskich pokazać się szczerze dla nich przyjazną, bo w istocie taką być chciała, a oziębłością najmniejszą obawiała się przykrość zrobić mężowi.
Pan Paweł, obsypany grzecznościami bez liku, cały tak wieczór przesiedział dosyć zmęczony, uśmiechając się choć nudy go wyciągały na torturach, starając się utrzymać na wysokości rodziny pana Piotra, nie rozumiejąc prawie co w koło niego mówiono, obawiając się strzelić jakiego bąka, pół słówkiem i minami wykręcając od wszelkiego stanowczego wyrokowania.
Szczęściem, udało mu się wyjść z tego obronną ręką, choć niepospolicie znużył się wysiłkiem, i gdy przyszedł do pięknych pokojów, które mu troskliwa Marja wyznaczyć kazała, rzucił się na łóżko jak po najcięższej pańszczyźnie. Dano mu na wieczór Obrazy Chodźki, spytawszy czy ma co czytać; wziął je niby chętnie, żeby okazać że czytuje, ale przyszedłszy do siebie, rzucił o stół, ani myśląc dotknąć, patrząc tylko osowiałym wzrokiem, jakby się pytał: Co u licha w książce być może?
Nazajutrz rano, jak kwiat rosą obmyty, świeży i orzeźwiony spoczynkiem, wszedł do niego stryj, z laską, która mu już towarzyszyła po całem gospodarstwie, i z serdeczną troskliwością począł go dopytywać jak się ma, jak spał, czy mu było wygodnie itp.
Pan Paweł na wszelki nieprzewidziany wypadek zrobił sobie ból głowy, wyrachowawszy, że go ten w wielu rzeczach będzie mógł wymówić, a bał się całego długiego dnia, który miał przed sobą, sądząc, że po szlachecku przyjdzie mu siedzieć ćwieczkiem na kanapie od poranku do nocy. Pan Bóg go skarał za niepotrzebne kłamstwo, bo wpadłszy w dom poczciwych ludzi, troskliwych o każdego, uprzedzających i grzecznych, musiał pokutować cały dzień za głowę swoją, na rosole zamiast barszczu; bez wina, i bez najsmaczniejszych potraw, które mu przed nosem obnoszono mijając go, dla swej choroby, z którą się z rana pochwalił.
Byli sam na sam. — Pan Piotr, który się od razu domyślał, że krewniak nie darmo go odwiedził i coś do niego mieć musiał, umyślnie tak przyszedł, aby swobodniej mógł się wygadać. Rozpoczęła się tedy rozmowa; Paweł nadmienił o Kasztelanicu, powiedział co Samuel polecił Hieronimowej, oddał ukłony od ojca, i prosił o radę. Stary słuchał cierpliwie, ale bez najmniejszego zdziwienia, spuścił tylko oczy i myślał.
— Wiesz kochany panie Pawle — rzekł po chwili milczenia — smutne to są historje; wiedziałem o tem wszystkiem wprost od mego kochanego Samuela, który nie spuszczając się widać na Hieronima, obszernie o tem w tych dniach pisał. Ale cóż tu radzić; mnie więcej trapi sposób życia Kasztelanica, jego rozwiązła i zimna starość — jego niepojęta bezbożność, i ten kał w którym żyje, niż to co utracić możemy... Dla nas tu chodzi o trochę mienia, dla niego o całą przyszłość.
Pan Paweł osłupiał, nic nie mogąc zrozumieć.
— O! to! — pomyślał w duchu — czy kazanie? czy co? a co nam do jego duszy? byle zostawił majątek...
Stary po chwili mówił dalej:
— I ja także, jak mój kochany Samuel, widzę potrzebę żeby się familja zbliżyła do niego, żeby go otoczyła troskliwością, przywiązaniem, dobrą radą, ale w innej myśli. Mnie ta resztka żywota w takiej rozpuście, w tych brzydkich nałogach, oburza i niepokoi...
— Djabeł go wie co on plecie! — mówił ciągle w duchu pan Paweł — to chyba hypokryta i... — ale stryj mu myśl przerwał.
— Potrzeba go wyrwać z tej niewoli, w której gnije, potrzeba go koniecznie oswobodzić — nie dla naszego tylko, ale dla jego własnego dobra.
— Już to co się tycze sposobu życia — rzekł nareszcie odważając się wystąpić Paweł — to mi się zdaje, że kto do dziewięciudziesiąt lat tak przeżył, nie potrafi się już na starość przemienić. Ale szkoda, dla nas zwłaszcza ubogich, tego co słusznie na nas spaśćby powinno, a co nam trutnie i pochlebcy wyrwą.
Pan Piotr uśmiechnął się.
— Wiele widziałem na świecie — rzekł — ale mi się nie zdarzyło nigdy spotkać bogatego krewniaka, na którego spadek wcześnie ostrzą zęby, żeby figla swoim następcom nie wyrządził...
— Toby dla nas ubogich — z przyciskiem powtórnie wymówił Paweł — było bardzo ciężkie.
Pan Piotr zdawał się powoli wchodzić w nieprzepartą myśl bratanka.
— Zapewne — rzekł — i tego szkoda, co mieć możecie, zwłaszcza poczciwy Samuel, który się tak frasuje o los Rotmistrza. Samuel myśli widzę, że trzebaby się nam wszystkim zebrać, poradzić, kogoś wybrać i w pomoc mu wysłać. Bardzoby to dobrze było, ale powiedz mi czy można familję zwoływać? Rozejdzie się to między ludźmi, dojdzie do Kasztelanica, obrazi go i od nas jeszcze bardziej odepchnie; zausznicy wystawią mu to jako chciwość przedwczesną i zohydzą nas w jego oczach. Familja nasza tak rozrzucona, tak różnorodna... to niepodobna!
— Więc niech stryj sam poradzi.
— Nie jestem od tego, żeby nie pomówić o tem z krewnymi, ale ich zwoływać, konsyljum robić takie, to do niczego nie prowadzi. Chciałbym tylko Samuela.
— Pan Samuel nie może wyjechać ze Strumienia, mówił to bratowej.
— A więc pomówimy z Pobiałami.
— Stryj więc uważa — zagadnął ścinając usta Paweł, że i oni... należeć będą...
— A powiedz-że mi jak należeć nie mają? — oburzył się pan Piotr. Jeśli to ma spadać na nas, to i na nich równem prawem. Nie pytam o pisane prawo, ale o to uczucie sprawiedliwości, które jest w sercu każdego człowieka! A gdyby na nas co spadło, odsądziłżebyś od tego, coby ci Bóg dał niezapracowane i daremne — siostrę twoją Teklę?
Pan Paweł się zmięszał.
— Ale to widzi stryj — dorzucił — zapewne, gdy jednak — prawo... bo żyjemy pod prawem!...
Zmarszczył się starzec poważny i ujął go za rękę.
— Mój Pawle — rzekł — bracia i siostry w prawie ludzkiem mogą brać nierówno, bo w tym podziale wchodzi uwaga o społeczeństwo względem którego my mężczyzni mamy najcięższe obowiązki poświęcenia — ale to po rodzicach; a taki spadek, niespodziany dar Boży — możnaż inaczej podzielić jak równo? Dałożby ci spać sumienie?
Niedokończył. Paweł spuścił głowę, zawstydził się i poprawił.
— Ja też wcale nie jestem tej myśli — odrzekł śpiesznie — pytam tylko, by się upewnić, że to co ja czuję, prawo potwierdzić może.
— Prawo jest dla nieprawych — odparł pan Piotr — dla nas dość sumienia. Niech się do niego zwracają, komu Bóg nie wyrył w sercu nieśmiertelnych praw swoich; ci biedni po ludzkie, pisane, nędzne i słabe niech się uciekają; my się bez nich w takich sprawach obejdziemy.
— Wezwać więc potrzeba Pobiałów — dławiąc się, cicho poddał Paweł — chcąc co rychlej rozmowę skończyć.
— To są ludzie zacni, poczciwi i rozumni — z niemi się zetkniemy i coś uradzim, żeby Pana Samuela uspokoić. Dzieci Józefa rady dać nie mogą, bo sami jej biedaki potrzebują; was wszystkich ty przedstawiasz; ja siebie i Samuela, a więc nam tylko Pobiałów brakować będzie. Posłuchaj, dziś piątek, zabawisz u mnie przez sobotę, ja poślę ich prosić na wieczorek, który damy w pasiece w niedzielę, gdzie i tak być mieli. W ten sposób cichuteńko się sprawim. Wszak musisz znać Pobiałów?
— Bardzo mało.
— Dwóch ich tylko, Tomasz i August przyjadą, bo Józef biedaczysko nie rusza się z domu... ale tych dwóch dosyć będzie.
— Nie lepiejże, żebyśmy do nich pojechali? — spytał Paweł, któremu siedzenie w Zrębach nie bardzo się uśmiechało.
— Jak chcesz, ale to coś będzie widoczniej, a na cóż ściągać oczy i wzbudzać gadania? Pierzmy swoje brudy po kryjomu.
— Ja bo w tem nic brudnego nie widzę — zawołał Paweł.
— Ani ja, bobym w taką sprawę ręki nie umoczył — rzekł Piotr z uczuciem godności — ale powiem ci szczerze, zda mi się zawsze, że takie niemal podstępne ubieganie się za nędznym groszem, czegoś nie chwalebne, nie czyste....
Robię to dla Samuela, że mu nie odmawiam; zresztą pocieszam się tem, że jeśli starca od łajdaków i intrygantów, z rąk niepoczciwych wybawię, może go choć późno tknie sumienie i życie odmieni.
— W to trudno uwierzyć.
— Trudno, ale są przykłady; człek ku starości widzi jaśniej nagość życia, marność jego zabiegów i celów, tęsknota go ogarnie niezmierzona, nienasycona, na nią tylko lekarstwem.... Bóg.
Pan Paweł nie był wcale bezbożnik; chodził on i jeździł do kościoła, spowiadał się, pościł czasem i miał pozór katolika; ale nigdy nie uczył potrzeby oświecić się w wierze ani się wiele o to troszczył, jak tam drudzy z nią lub bez niej żyją. Był to człowiek z liczby u nas najpospolitszych, co obojętnością najwięcej grzeszą, nie będąc ani za, ani przeciw religii, a których właśnie nawrócenie najcięższe, bo do przeciwnika wiary, który na czemś przekonanie opiera, przemówić można argumentem, do obojętnego nie trafi niczem. Tu potrzeba łaski.
Zdziwił się Paweł słysząc pobożne wyrazy stryja, i całkiem pojąć ich nie mógł; dla niego praktyka życia była rzeczą zupełnie od religii oddzielną — westchnął jednak dla akompaniamentu i zmilkł.
Pan Piotr wstał.
— A zatem, zatrzymuję cię Pawle — u nas porządek dnia taki: o dwunastej się schodzimy wszyscy, potem o pół do drugiej obiad; po obiedzie wraca każdy do siebie, lub ma do wyboru przechadzkę, konia, billard, książkę, zajęcie jakie sobie obierze.... do herbaty. Od herbaty bowiem są cały wieczór razem do wieczerzy i rozejścia. Zatem wolny jesteś do południa... Chodź po ogrodzie, każ sobie podać konia, zaprządz, co ci się podoba, wszystko na twoje rozkazy, a jeśliby cię nazbyt głowa bolała, dysponuj żeby ci tu obiad przynieśli i nie wychodź. — Teraz spocznij, przyślę ci kilka książek do wyboru.
Po wyjściu pana Piotra, Paweł pozostał chwilę, nieumiejąc sobie zdać sprawy dokładnej z tego co słyszał. Z rozporządzenia dnia dosyć był rad, ale z interwallami nie wiedział co zrobić, bo czytać nie mógł.
— Licho mi nadało tu na trzy dni zostać! — mówił w duchu, — to ciężka przeprawa! czem ci ludzie żyją! Jakby tu dłużej posiedzieć przyszło, przysięgam Bogu żebym zdechł.
O godzinie obiedniej Staś przybiegł po pana Pawła, a ten na wypadek wszelki zawsze jeszcze z bolem głowy wszedł do salonu gdzie go uprzejmie, z użaleniem nad chorobą, przywitała pani Piotrowa, usiłując mu okazać jak pragnęła żeby mu w ich domu co najlepiej i najzdrowiej było; powitały panienki, które z powołania, jak wszystkie polki, będąc lekarkami, starały się namówić jedna na rumianek, druga na ocet, trzecia na wodę. Pan Paweł, którego głowa była zupełnie wolna, ale żołądek dopominał się posiłku po przejażdżce, był w wielkim kłopocie, bo i przy obiedzie poczciwi krewni zbyt go pilnowali, tak że głodny wstał od stołu i doprawdy już poczynał chwytać się za głowę.
Panny rozbiegły się do roboty, do gry. Staś także poszedł do swoich koni, a pani Piotrowa usiadłszy z panem Pawłem — spojrzawszy za córkami, westchnęła i poczęła powoli zwykłe swe żale na ciężkie teraźniejsze dla panien czasy. Słuchając bardzo uważnie, pan Paweł żadnej tu rady dać nie mógł; szczęściem pan Piotr przybył i uprowadził go z sobą dla obejrzenia gospodarstwa, stada i fabryk.
Tak jakoś przeszedł dzień do wieczora. Wieczorem wszyscy przeglądali albumy i ryciny, rysowali, grali, śpiewali, a pan Paweł nie mógł nic z tego zrozumieć i drugi uczeń świeżo z Uniwersytetu chory na Platona, stał także osowiały, myśląc zapewne o jakiem trudniejszem miejscu djalogów. Piątek jakoś się skończył, pozostawała sobota; ale choć coraz potężniej znudzony, Paweł tym kosztem się lepiej oswajał z domem, poznawał jego obyczaje, umiał już sobie dać radę. Poznawszy się na niebezpieczeństwie chwalenia z bolem głowy, nazajutrz zaręczył że jest zdrów, przyznał się że jest głodny i jadł za dwa dni, co bardzo pocieszyło wszystkich, podsuwających mu co było najlepszego i najsmaczniejszego.
W niedzielę miał być jak wiemy wieczorek w pasiece; wszystkie tego rodzaju zabawy biedna matka dla córek obmyśliwała, wabiąc ku nim ochoczą młodzież i ze zbytniej o ich los gorliwości, nieustannie przemyśliwając tylko za kogoby je wydać. Dwadzieścia i dwa lata najstarszej nie wychodziły jej z pamięci; mówiła o nich przez sen (na jawie nigdy).
Wieczorek i podwieczorek dawano dla odmiany w pasiece, która była znacznie odległą od dworu i nad drugim brzegiem rzeki położoną, tak, że do niej najwygodniej wodą było płynąć. Brzeg miał być smolnemi beczkami oświecony aż do miejsca zabawy, które miało sławę jednego z najpiękniejszych w okolicy. Około południa zaczęli się zjeżdżać goście, i pierwszy prawie przybył pan August Pobiała z familją.
Prześliczna wiedeńska kareta, zaprzężona piątką siwoszów w czarnych angielskich szorach, z wielkim smakiem ubrani ludzie w wytwornej a nie bijącej w oczy liberji — przywieźli państwa Augustów.
Pan Paweł znów się bardzo zmięszał, podając rękę podżyłemu mężczyznie, który wyglądał na arcyksięcia austrjackiego, taki był majestatyczny, tak dumnie grzeczny, tak wielki pan mimo niezręcznie przybranej pokory. August, łysy już ale jeszcze piękny mężczyzna, mógł mieć blisko lat pięćdziesięciu, prezentował się wspaniale, ubrany był niezmiernie świeżo i wykwintnie, a ton który przybierał, przypominał uprzedzającą grzeczność wielkich panów, co na niej jak na jedwabnym sznurku z daleka od siebie wszystkich trzymają, zbliżyć się im nie dając i mówiąc co chwila: — Jestem grzeczny bo szanuję siebie, ale znaj kpie żeśmy sobie nierówni.
W rozmowie uśmiechniony nieco, pochlebny, nieustannie przypominający swoje małe mienie i położenie szlacheckie, jakby to wątpliwości podpadało, pan August poniżał się, by się podwyższyć, zaręczał by myślano, że nie mówi prawdy. Pani Augustowa nie miała tego pozoru co mąż; choć strojna, choć wyświeżona, ale wszystko to na niej leżało jakby cudze, jak pożyczone, a francuzczyzna z którą dla męża się odzywała, nie była w najlepszym gatunku. Można ją było porównać do tego co się między herbatami, nazywa u nas brodzką.
Mąż też troskliwy o czystość języka któremu hołdował, podszeptywał jej nieustannie wyrażenia wyszukane, a ona je najdziwaczniej wykręcała. Mała, chuda, dosyć czarna i wcale nieładna a bardzo napuszona, aby się dostroić do tonu męża, w ubiorze swym i mowie była jak w kajdanach. Co to całe życie udawać! całe życie kłamać! kłaść do ludzi twarz nie swoją, brać do nich mowę pożyczaną, łamać głowę by ich oszukać, i nie mieć nawet tej pociechy, żeby się to udawało!
Z niemi przyjechała tylko dziesięcioletnia córeczka i siostra Augusta, panna Domicella. Wspomnieliśmy już i o niej, i o jej tajemniczem, dobrowolnem wyrzeczeniu się zmiany stanu; tu tylko dodamy, że skromnie ubrana, strojna we wdzięk nieopisany, w jakiś łagodny smutek i wesołość smętną, szczególnym pociągała urokiem, gasząc na chwilę świeższe, ale mniej myślą głęboką, mniej geniuszu jakiegoś znamieniem nacechowane panny Piotrówny. Wśród nich wyglądała jak natchniona Korynna, którejby entuzjazm wieszczy przelał się w cichy pietyczny smutek i omglone głęboką myślą marzenie. Z oczu jej, z ust, ze słowa i wejrzenia tryskała myśl promieniami, których ciepło czuli mimowolnie otaczający.
August i jego żona powitali Pawła jako krewnego, nadzwyczaj uprzejmie, może aż nadto grzecznie, ale wcale nie przybliżając się do niego; jednak parafianina naszego, który wszelką oznakę brał za dobrą monetę, grzeczność ta Pobiałów wielce chwyciła za serce.
Zaraz za niemi przyjechał śliczną nejtyczanką, czterema końmi karemi, pan Tomasz Pobiała, ów wędrowiec i miły hulaka, bez którego nie było zabawy, nie było obiadu, tańca, wieczoru ani gry w sąsiedztwie. Tomasz był piękny w swoim rodzaju, jak siostra, ale więcej na nim wiek i namiętności znać było; twarz prześlicznych rysów straciła już świeżość, zwiędła i poczynała nieznacznie ściągać się i marszczyć; oko obwiodło się obwódką ciemniejszą, blask jego przygasł; tylko usta pozostały wdzięcznie i przyjacielsko uśmiechnięte.
Wytworniś, lekki, zgrabny, w ruchach był jeszcze tak młody, jakby ledwie trzydziestu lat dochodził. Zaledwie wpadł, ledwie się przywitał, rzucił kapelusz i rękawiczki — panny go zaraz obstąpiły, Staś go pochwycił, wszyscy obiegli, żeby układał, obmyślał, pomagał do urządzenia wieczornej zabawy. Pan Tomasz ochoczo wziął się do złożenia wielkiej rady z pięknemi panienkami, bo dla nich był zawsze niesłychanie grzeczny, a pani Piotrowa mimowolnie zaczęła myśleć o stopniu pokrewieństwa i zgodności roku 22 z rokiem niewiadomym pana Tomasza, bo już go po trosze z Józią swoją swatała ile razy ku niej się zbliżył, ucho matczyne, serce, oczy, biegły ku nim, by rozeznać, odgadnąć co tam mówili ze sobą; usiłowała wybadać stan ich serc z wejrzeń, ruchów, drżała, modliła się, łączyła i rozpędzała.
O! biedne macierzyństwa, matek niepokoje!
Po Pobiałach sypnęli się inni goście; różno barwny ten tłum co przybywa na zawołanie do otwartego domu, często by wywieźć plotkę zabójczą, myśl zjadliwą, niechęć tylko i gniew za przyjazny uścisk dłoni. Młodzi i starzy, różnego stanu bracia szlachta zajęli salonik w Zrębach, a że wieczór obiecywał się prześliczny, pogodny, baty zaszły i nieczekając nocy a smolne beczki zachowując do oświecenia powrotu — wszyscy ruszyli do pasieki.
Pana Pawła zabrali z sobą Staś i Tomasz — reszta towarzystwa rozsiadła się na dywanami wysłanych łodziach i przy dźwięku umyślnie sprowadzonej muzyki, która powoli poprzedzała płynących, puścili się z biegiem wody.
Widok był zachwycający, bo rzeka wśród wzgórzów, na osłonionych niemi zielonych łąkach płynąca, wiła się srebrnym pasem, i coraz to odsłaniała najprześliczniejsze widoki na dalekie budowy, dworki, kościółki, gaje, stawy i błonia. Im bardziej zbliżali się do pasieki, tem las więcej zaczął zalegać brzegi, aż w końcu opasał je cienistem sklepieniem.
W dali, w głębiach zieleni sunęły się wody czyste, a w nich przeglądały ponachylane brzozy, dęby i osiki. Leśne łąki, czyste jak trawnik parku, migały koło płynących, to znów gąszcze ciemniejsze. Wśród tego tła, kilka łodzi strojnych w kobiety, w kwiaty, otoczonych muzyką rozlewającą się w czystem, spokojnem powietrzu letniego wieczora — tworzyło obraz uroczy.
Niestety! Pan Paweł się na nim nie poznał; on stękał i ziewał w głębi duszy, nie pojmując tego rodzaju przyjemności.
Wśród gaju ukazała się wreszcie pasieka — było to skromne nazwanie ogrodu, który sam pan Piotr założył i przyozdobił, a że przy nim mieściły się ule i chata starego Pawła pasiecznika, ochrzczono prześliczny ten kątek mianem, które się nie dozwalało domyślać wdzięku, jaki się w niem ukrywał.
W istocie, natura tyle tu przygotowała, że trudne było się oprzeć chętce wspomożenia jej nieco; kilka kształtnych wzgórzów zielonych, odwiecznemi pokrytych dębami, strumień pośrodkiem płynący i wpadający do rzeki, piękne drzewa i dalekie widoki na sine przecięcia lasów, w pośród których z zieloną łąką szła rzeka widna w wielkiej odległości — to było przygotowanie. Ale z zielonych łąk porobiono trawniki, pod dębami zasadzono kwiaty i krzewy, rzeczkę przecięły mostki murowane i drewniane, szeroka altana słomą pokryta, sparta na słupach dębowych z kory nieobranych, chata prześlicznie w schodki, galeryjki i okapy szerokie ubrana, obrosła bluszczami i chmielem, stanowiły główne ozdoby.
Wszyscy co tu nie byli jeszcze jednogłośnie wykrzyknęli; zobaczywszy tę cudną ustroń:
— A! jakże tu ładnie!
Pan Paweł nawet podniósł się na łódce, zagapił szukając piękności której nie widział, i o mało czółna nie wywrócił, a w duszy rzekł tylko sobie: — Jeżeli stryjaszek na takie rzeczy traci majątek, niedaleko zajedzie! co to kosztować musiało!
W tem wysiadać poczęto i wszyscy biegiem, wesołym śmiechem rozsypując się po ścieżkach piaskiem wysypanych, po miękkich trawnikach, pospieszali ku altanie, pod którą trzy ładne gosposie miały rozdawać herbatę już przygotowaną.
Słońce zachodzące za lasem, gorącemi promieniami swemi ozłacało gdzie niegdzie ogród pasieki i pejzaż, w tej chwili rozkoszne fantazje Watteau przypominające. Brakło tylko tych Faunów i Hermesów, które francuzki mistrz stawił w tego rodzaju utworach, a natomiast na wzgórzu wznosił się staraniem pani Piotrowej postawiony krzyż dębowy z korą, w górze wieńcem z tarniny opleciony, w dole wijącemi się różami okryty, pod nim była ławka kamienna — z niej widok na rzekę ginącą w oddaleniu. Ten krzyż przypominał wśród wesela i zabawy Boga, przyszłość i ciernie macierzyńskiego żywota.
Nie będziemy opisywali wieczora, który upłynął wśród najweselszej zabawy. W ciągu niej ileż to razy serce Marji uderzyło za córkami, zwijającemi się w tańcu ochoczym, ile razy cicho pomodliła się żeby je Bóg wdziękiem i szczęściem obdarzył!
Młodzież była wesoła, czas prześliczny, humory wyborne, nikt nie mieszał zabawy. — Tomasz dowodził mężczyznami, Józia pannami komenderowała, Marja przewodniczyła odpoczywającym matkom, które z nią po cichu o losie dzieci gwarzyły, Staś swawolił jak świeżo z ławki uniwersyteckiej odwiązany ptaszek, czujący swobodę swoją, a studjujący Platona, pan Ksawery patrzał z panem Pawłem i nie pojmował, żeby się tak można zajmować gorąco tańcem, tak ochoczo trzpiotać, gdy wydanie Bizantyńskie Timajos peri psychas kosmo kai psychios leży przed człowiekiem i słodką wabi go trudnością jak zalotnem okiem, wyzywając wszystkich sił jego umysłu.
Jemu tak spieszno było przejść do Parmenidesa, jak innym do mazura, a Pawłowi do domu.
Pan Paweł chodził poważnie, nudził się uroczyście, ziewał, próbował sobie kogo wyszukać do pary; wybrany został przez grzeczną Józię do figury w mazurze, z okrutnym wystąpił hołupcem, a nie mógł się wszakże w tej gorącej strefie zaklimatować. Był on jak koń którego pierwszy raz do powozu zaprzęgną. Nie mógł nic wprawdzie zarzucić towarzystwu, bo wszyscy okazywali mu grzeczność uprzedzającą, poufałość familijną (wyjąwszy nadętego pana Augusta); pamiętano o nim ciągle, nie uchybiono mu w niczem, ale co krok otarł się o coś czego nie rozumiał, i znajdował ciągle w koło siebie tak inne całe myśli, żądania, uczucia, przyjemności, iż zaczynał wątpić kto z dwojga lepiej i prawdziwiej określił sobie życie — on czy oni.
Jakoś w ustępach zabawy, pan Piotr z nim, Augustem i Tomaszem, którego na chwilę pannom wyrwano, zeszli się i siedli na ławie pod dębem. Tu naturalnie wszczęła się rozmowa o Kasztelanicu; ale krzątania, gwar, muzyka, nie dały jej się rozwinąć, choć pan Paweł szczerze pragnął wszystko co najprędzej skończyć i jak świt ruszyć do domu, pana Tomasza pochwycono do kontredansa, August poszedł na Ecarté, grę dystyngowaną; nie było sposobu nic zrobić, trzeba się było zgodzić z wolą przeznaczenia i oswoić z perspektywą zostania dnia jednego jeszcze z Pobiałami i Piotrem w Zrębach.
Jak skoro zapadł wieczór i słońce znikło, natychmiast na znak dany przez Stasia, w około altany na dębach, na mostkach, zajaśniały tysiączne światła kolorowe.
Lampy zawieszone na drzewach, miały kształty owoców jakichś idealnych i wisiały jak owe złote i rubinowe jabłka w czarnoksięzkim Tysiąca nocy ogrodzie. Krzyż nawet ubrał się w białe światełka i odbijał w wodzie jasny, wielki, potężny, czysty, godłem zwycięztwa nad śmiercią, nad ciałem i cierpieniem.
Cała pasieka gorzała w tysiącach tych świateł misternie porozrzucanych, a gwiaździsta noc letnia przypatrywała się z góry tej uciesze chwilowej, po której wkrótce miały zostać żale, wspomnienia, i dymiące lamp knoty.
Około drugiej dano wieczerzę pod altaną; zaszły baty, usiadła muzyka nieznużona i całe towarzystwo parami poloneza idąc siadło powracać ku Zrębom. Brzegi rzeki osławione były beczkami smolnemi i stosami łuczywa, które doskonale oświecały wody, a nawet bliższe zarośla. Drzewa jak ze złota ulane rysowały się na ciemnem tle swemi pięknemi rodzimemi kształty, których ludzka nie tknęła ręka. Gdy wypłynęli z lasu, ukazał się dwór w Zrębach równie oświetlony i zdala salonik otwarty pełen świec, oczekujący na gości.
Wielu jednak zaraz się rozjechało, wielu uczuło znużonych, zatrzymano ich na noc, i zabawa po skończeniu poloneza, który się zamknął w salonie, w ciszę i spoczynek przeszła.
Siedząc w swoim pokoiku, z książką do nabożeństwa i różańcem w ręku, długo, długo poczciwa matka przypominała swoich córek słowa, ruchy, uśmiechy, liczyła co kto do nich powiedział, jak kto był z niemi, potem modliła się, aż marzenie przerwało modlitwę... Pan Paweł poszedł spać tak rozziewany, że nawet swemu chłopcu, który chciał opowiadać zakulisowe przygotowania tych cudów, nie rzekłszy słowa, ledwie się doniósł do łóżka i jak zabity chrapnął.
Nazajutrz rano dosyć, wszyscy się zebrali w pokoju pana Pawła; pan August w rannym paltociku, Tomasz w węgierce, Piotr w codziennym swoim surducie z nieodstępną towarzyszką laską. August miał popielaty ranny kapelusz, laskę z przepyszną ze słoniowej kości gałką, rękawiczki duńskie i kamasze.
Siedli, a że wszyscy już wiedzieli o czem potrzeba było radzić, pan Piotr rozpoczął wykładem rzeczy, niejako treścią sprawy, która zajmować ich miała.
— Mało znacie wszyscy Kasztelanica, rzekł — choć i ja nie lepiej, ale od Samuela więcej wiem o nim niżeli panowie. Istotnie położenie jego zwrócić powinno uwagę całej familji, nie żebyśmy swobodę jego krępować chcieli, ale że istotnie dla niego samego jest grożące, gdyż i duszy.......
Pan Tomasz przerwał.
— Podobno już tej duszy nie poradzimy.
— Nie miło jest jednak — dodał dowcipnie pan August, który lubił dowcipować — kiedy tak bliskiego krewnego djabli biorą.
— Daj pokój żartom prezesie — (pan August był jakimś prezesem kiedyś) odezwał się pan Piotr. Razem tedy ze wszech miar radzić nam potrzeba. Ci co go otaczają, oprócz Samuela, który tam nic nie znaczy, są to pochlebcy i zausznicy, czyhają nań i podają mu rękę do wszystkiego złego. Biedny Samuel, któremu o los Rotmistrza chodzi i po prostu mówiąc o zagrożony spadek — wzywa nas w posiłek.
— Ale — jestli to istotnie spadek tak wielki? — zapytał August.
Pan Paweł chciał go już zmniejszyć i skrzywił się był nawet, robiąc w tym celu potrzebne preludium miną, gdy mu pan Piotr przerwał.
— O jednem tylko wiemy z pewnością, to jest o tem co ma w ziemi — dwa tysiące dusz wołyńskich, to najmniej półtrzecia miljona, po dzisiejszej cenie; długów ani grosza. Intraty się podobno w kufrze bez procentów kapitalizują; mówią o jakimś zamkniętym szczelnie pokoju, ale to wszystko rzeczy niepewne.
— Choćby tylko te półtrzecia milionka — przerwał pan August, dla nas biednej szlachty (było to upodobane wyrażenie prezesa) smaczna gratka; nieprawda panie Pawle?
— Ale dziadunio by na to powiedział — dodał pan Tomasz[27] sławny buben za horami[28].
— Juściż majątek ziemski nie ulega wątpliwości.
— No! pozwalamy, pozwalamy! Concedo! z intencją dowcipu odparł pan August.
— I ja — szepnął pan Tomasz.
— I ja! — cicho a kwaśno dołożył Paweł, widząc że lepiej wiedzą o wszystkiem niż myślał.
— Położenie Kasztelanica — mówił dalej pan Piotr, jest dziwne; stary kawaler...
— O! o starych kawalerach wara! — wyrzekł poważnie pan Tomasz, ja tu ich reprezentuję; ze mną mieć można do czynienia.
— Bądź spokojny, to nie twoja jeszcze kategorja, on ma lat dziewięćdziesiąt... słaby a truchlejący o życie i zdrowie, wiedzie z zegarkiem w ręku godzinę po godzinie, niańczony przez faworyta swego kamerdynera i... trzeba i to wyznać ze wstydem, przez jakąś tam faworytę...
— Stary fanfaronuje! — dodał August.
— Zabytek to wieku, mości panowie — ciągnął dalej pan Piotr — wieku, w którym wszystkie wady i słabości liczyły się za przymioty, gdzie do dobrego tonu należało wbrew iść prawu bożemu i zwyczajom poczciwym. Koniec końcem, jest tam ów kamerdyner, jakaś faworyta i podobno Jasiek, Józefa syn, który umiał stać się potrzebnym, tylko swój robiąc interes przy Kasztelanicu i o sobie pamiętając, zresztą, niewiele tam mogą wszyscy, bo Kasztelanic jest twardy i uparty, ale z dnia na dzień słabnąć musi, ulega coraz więcej i da się do reszty okiełznać. Pan Samuel, który sam reprezentuje familją, gwałtu woła o pomocnika, poczciwego a zdatnego człowieka, któryby ofiarował się na zniesienie wiele, a na wydźwignienie i Kasztelanica i naszej sprawy z rąk oprawców.
— Dixi! rzekł z westchnieniem kończąc pan Piotr.
Słuchawi — odpowiedział szybko pan August, bojąc się żeby go z ujmą godności, ktoś w radzie nie uprzedził, i widzę bardzo potrzebę posiłków dla pana Samuela, ale dajcież człowieka?
— To kwestja! jak mówi Shakespeare, o sukcesji także — dołożył pan Tomasz. Paweł spojrzał po nich wzrokiem osowiałym.
— Potrzeba człowieka zdatnego, sprytnego i poczciwego, coby się poświęcił dla familji, zatem przywiązanego do niej. To warunki ciężkie, bo się potrzeba całkiem zaprządz, oddać... Naprzód uczynić się pokornym, stać się Kasztelanicowi potrzebnym, trochę mu dogadzać i pochlebiać, by się nie dać wypchnąć intrygantom, nie zrazić oziębłością.
— Djabla sprawa! — rzekł pan Tomasz — nie widzę na to kandydata.
— A ja go w tej chwili dopiero postrzegłem — rzekł pan August wstając.
— No któż? kto? — wszyscy spytali razem.
— A ty Tomaszu!
— Co? ja? — wykrzyknął zmieszany — a! dajcież mi pokój! co sobie myślisz panie bracie? Sprytu daleko mniej niż potrzeba, a cierpliwości ani odrobinę.
— Czego ty z siebie nie zrobisz gdy zechcesz! — kręcąc głową dodał pan August.
Paweł mruczał w sposób potwierdzający, bo nie mógł inaczej, ale był całym rzeczy obrotem zniechęcony okrutnie; bał się żeby Pobiałowie na swoję korzyść nie opieczętowali starego, niedowierzający poczynał się już srożyć.
— Mój Auguście — rzekł powoli Tomasz — ty wiesz że ja lubię swobodę, zabawy, grę, że jestem stary hulaka jednem słowem, a chcesz mnie pchnąć w tę otchłań, dlatego żeby twoje dzieci miały za to jakie pół miliona więcej.
Paweł w tym półmilionie, wyrzeczonym nawiasem, już zoczył rachunek i poczynał po cichu kontrolować nadzieje, czy nie były za wielkie i zbyt przesadzone kosztem reszty rodziny.
— A czemu i nie twoje też dzieci? — odparł brat.
— Bo ich nie mam i mieć nie będę — stanowczo rzekł pan Tomasz — żenić się nie myślę.
— To zmienia rachunek — pomyślał w duchu Paweł.
— Ale my cię ożenim! zawołał August.
— Ani ja, ani ty, ani on, ani my, ani wy, ani oni.
— No! ale przypuszczając poświęcenie zupełnie bezkorzystne, czyż ty i do tego nie jesteś zdolny? — zapytał August.
Pan Piotr milczał, ale nie zdawał się przeciwny.
— Zbyt już pochlebnie o takiem szaławile sądzisz — dodał jakoś smutniej Tomasz — wprawdzie dosyć się nabrykało, czas by coś w życiu zrobić, ale na poczciwość nie czuję się na siłach... zresztą.
— Gdybyś przyjął tę misję — powolnie odezwał się Piotr — ręczę, że cała by ci rodzina była najwdzięczniejszą, bo nad ciebie nie mamy nikogo, poczciwszego i zdolniejszego.
— Ale dajcie mi pokój! to napaść! — zawołał Tomasz.
Paweł nie chcąc być ostatnim i narazić się na wypadek elekcji przyszłemu potentatowi — zawołał także:
— A któż tu jeśli nie pan! ja także nikogo nie widzę! Na honor! to jeden sposób!
— Jeszcze słowo a każę zaprzęgać i uciekać — krzyknął pan Tomasz — dajcież mi święty spokój! — To napaść niepojęta! Zlitujcie się, mnie człowieka swobodnego jak ptak, lubiącego się włóczyć, zaprządz do takiej roboty gdzie się zagryźć i zaziewać można — to nie litość! to barbarzyństwo!
— A no, to dajże zastępcę, wymyśl kogo innego — rzekł razem Piotr i August, a Paweł zbliżył się także z niewyraźnem tych słów powtórzeniem na ustach.
— Gotów jestem razem z wami radzić, myśleć, ale podejmować się!...
— Dawaj zastępcę!
— Pozwólcież się namyśleć... mnie się zdaje, że Jasia wezwać, z Jasiem się rozmówić, on już tam jest.
— Pan Samuel byłby go wskazał, gdyby to się na co zdało — rzekł Piotr — on już zepsuty przez Kasztelanica i o sobie tylko myśleć może!
— To pewna — potwierdził pan Paweł — że na niego nic rachować nie można.
— No, to szukajcie panowie sami innych kandydatów; juściżem ja nie jedynak na świecie.
Zadumali się wszyscy, ale po chwili pan August, usiłujący utrzymać się przy swojem, wyrzekł z powagą:
— Kochany bracie, na honor, ma foi — to nieuchronne; albo zdać się na wolą Bożą i stracić ten spadek, który jednakże jest rzeczą ładną, a ty tę stratę wszystkich na sumieniu mieć będziesz, albo się poświęcić dobrowolnie i ochotnie dla nas; bo jakkolwiekbądź to nie są żarty, to rzecz wielkiej wagi. Nie mamy nikogo jeśli ty nie przyjmiesz.
— To pewno! to pewno! — szeptał Paweł zły ale uśmiechający się. — Tomasz się zamyślił, wziął za kapelusz i wychodząc szybko odezwał:
— Jabym tam nic nie zrobił, a zmarzłbym z tego więzienia i nudów; dajcie mi pokój i po wszystkiem!
Pozostali ciągnęli dalej naradę, a pan August usiłował swój wniosek wymotywować i usiadł jak mówca, rozparłszy się, w ten sposób rzecz prowadząc:
— Widzę, że poczciwy Tomasz gotów się nawet na mnie pogniewać, ale ja nad niego nie widzę nikogo. To człowiek z sercem i z głową, z gotowością do poświęceń największą. Jeśli nam odmówi, zginęliśmy, otwarcie to przepowiadam. Znam Tomasza od dzieciństwa; prawda, że się na świecie roztrzpiotał, ale w nim jest fundament wielki. Jego roztargnienie ma pozór raczej dobrowolnego zadurzania się, niż potrzeby zabawy z temperamentu pochodzącej. — A tyż panie Pawle nie miałbyś nam tam kogo naraić?
— Ja? prawdziwie, nie widzę — z familji naszej znam po trosze prawie wszystkich, ale to nie lada zadanie. Rotmistrz poczciwy, do niczego, o mnie ani myśleć; mój brat Hieronim dobre człeczysko, ale to nie jego rzecz. Jaś sam o sobie myśli, Michał hulaka, Sobocki najniegodniejszy człowiek, pan Samuel sam nie wystarczy, a stryjowi Piotrowi niktby tego nie śmiał zaproponować.
— Mnieby można śmiało zaproponować, ale co innego — odpowiedział pan Piotr — oto pojechać, wziąść starca na ustęp, powiedzieć mu słowa prawdy i usiłować go namówić, dotknąć, oświecić — takie posłannictwo chętniebym przyjął.
— Toby była próba daremna! — rzekł pan August.
— Ale może ją samo sumienie nakazuje.
— Jeśli tak myślicie, czemuż nie? zróbcie[29] dodał August.
— A nie pomogę ja, wówczas siądziemy wszyscy na pana Tomasza, musi nam dopomódz.
Ja go przez Domcię, która ma nad nim wielką władzę i przewagę, skłonię do tego — cicho dodał pan August.
Paweł zamilkł, co miał mówić, smutnie spuścił głowę, pozostał na boku, gęby już nie miał z czem otworzyć — wszystkie jego projekta stopniały jak śnieżek wiosenny.
— A zatem, plan taki! — odezwał się pan Piotr — ja jadę ze słowem prawdy i refleksji do starego; wiem że to nie pomoże i nie wiele na to rachuję, ale obowiązek, do którego się poczuwam spełnię; potem pan Tomasz niech rusza i pracuje.
To rzekłszy pan Piotr zabierał się do wyjścia.
— Zgoda! zgoda! — także biorąc kapelusz zawołał pan August — nie ma co przeciw temu powiedzieć, ani co lepszego wymyśleć, ale to wszystko razem czy się na co przyda? — ciszej po wyjściu pana Piotra zapytał Pawła.
— Nie wiem, odparł cicho i skromnie, w duchu zgryziony i upokorzony, że tu nic nie stanowił i nic nie znaczył, Paweł.
— A jakże się waćpanu dobrodziejowi zdaje? — zapytał pan August...
— O ile wiem i domyślać się mogę, bytność stryja widzi mi się daremną.
— I ja tak myślę! — tajemniczo szepnął po cichu pan August. Tomasz to co innego!
Na tem rozeszła się pierwsza rada familijna, ale w ciągu dnia projekta różne były ciągle na stole, i kilkakroć jeszcze je rozbierano; a że w istocie nad Tomasza nie było nikogo coby się mógł podjąć ciężkiej misji przy Kasztelanicu, wszyscy naglili, żeby ją przyjął. On się silnie opierał, nie chcąc drogiej poświęcić swobody dla niepewnej posługi, a prawdę powiedziawszy nie wiele dbając i nie bardzo potrzebując tego spadku. Ale tak się nań nasadzili August, Piotr, pani Piotrowa, która w tem widziała córek swoich posagi, że ku wieczorowi choć posępny, już się nie sprzeciwiając milczał. Zauważali wszyscy, że oboje z siostrą usunęli się w kącik salonu i długo tam rozmawiali z sobą. — Tomasz był smutny nad swój zwyczaj i zamyślony.
Paweł dożywał ostatniego dnia pobytu w Zrębach, rad że z nich nazajutrz uciecze; ani go wesołość tego wieńca panienek, tej rodziny tak serdecznie połączonej, zgodnej, miłej i wdzięcznej, poruszyć i przywiązać mogła. Skwaszony domowem pożyciem swojem, przywykły do rozrywek innego rodzaju i tonu, chodził wśród tych nowych znajomości sztywny, nudny i znudzony. Próżno go pan Piotr starał się rozbudzić, oswoić, przybliżyć; pracowały nad tem i panny, i Staś i pani Piotrowa — spełzły na niczem poczciwe ich zabiegi.
Niepospolite bo też kwasy zebrały się na dnie, niedawno jeszcze nadziejami przepełnionego serca pana Pawła — wyjeżdżał odmalowawszy sobie wcale inaczej sprawę spadkową, a gdzie zajrzał zbijano go z projektów, spędzano z drogi, począwszy od Sobockiego co go zastraszył, Źmury, który go powitał wymówką tem boleśniejszą że sprawiedliwą, aż do pana Piotra, który nie dając mu przewodniczyć, sam objął kierunek interesu, i panów Augusta i Tomasza, w jego oczach godzących już widocznie na pochwycenie sukcessji z jego krzywdą. Słowem, wszyscy przyczynili się do upokorzenia go, zepchnięcia w kąt i popsucia mu humoru, bo i dziadunio, spotkany na drodze, także go nie pocieszył.
Pożegnał więc wieczorem pana Piotra, jego rodzinę i Pobiałów, w zamiarze ruszenia prościejszą drogą, mijając Rohoże, wprost już do domu. Rozstano się z nim jak powitano, serdecznie, przyjacielsko, i tak go opatrzono na drogę jak w Rohoży. Pani Piotrowa pamiętała tak dalece o chmurnym kuzynku męża, że mu nawet wódki kolońskiej nalała we flaszeczkę od bolu głowy, choć bigos daleko był potrzebniejszy od niej panu Pawłowi. Było też dość bułek, pieczystego, sucharków, bulionu, w bryce podróżnego. Staś i pan Piotr oświadczyli mu na wyjezdnem, że jadąc do Strumienia, do Kasztelanica, odwiedzą pana Pawła i Hieronima, ażeby młody wychodzący na świat krewniak poznał swoją rodzinę, a za co naturalnie Paweł jak najpokorniej dziękując, zawiązał sobie węzełek; ażeby w miasteczku kupić co potrzeba do kuchni i piwnicy, bo odwiedziny te miały wkrótce nastąpić.


III.

Powrót pana Pawła do domu, jak cała droga, nie był bardzo wesoły. Trzeba się było wyspowiadać przed żoną z uronionych nadziei, a Julja nie miała cierpliwości. Wstyd też było samemu sobie tylu zawodów.
Przejeżdżając mimo dworku Hieronima, postrzegł w ganku pan Paweł, Dziadunia Dymitra, siedzącego na ławeczce, kiwnął głową, bo mu to humor jeszcze gorzej popsuło i ruszył dalej.
Szczęściem żony w domu nie zastał, i od pierwszego ognia na przyjezdnem był wolny, bo Jejmość na żądanie Petry, przez pannę Hiacynthę pilnie poparte, pojechała o milę na przegląd dywizji ułanów, nadzwyczaj ustrojona, resztki także swej piękności wywożąc na pokaz.
Pan Paweł nie poszedł do brata, brat nie przyszedł do niego, a nazajutrz dopiero przybyła Jejmość.
— A cóż Pawełku? spytała — dobrze ci poszło? Bo my tośmy się doskonale bawiły! Do mnie szczególniej przyczepił się jakiś major, ale bardzo miły człowiek, mówi nawet po francusku. Mówże no, co było z tobą?
— Niech ich tam wszyscy djabli wezmą! — odpowiedział z góry pan Paweł.
— A co? źle?
— Najgorzej.
— Ale możeż to być?
— Tak jest, nic nie zrobiłem dla nas. Już pokazuje się, że na tę sukcessję wszyscy zęby ostrzą.
— Czy tak! a no! i my też spodziewam się, w kaszy się zjeść nie damy! — zawołała Jejmość czerwieniejąc.
Panna Hiacyntha dodała:
— Co za chciwość tego złota! — i westchnęła czule, odgarniając suchą ręką przyprawne włosy, które szczelnie zasłaniały skroń pomarszczoną i zwiędłe policzki.
— No! ale gadajże co to jest?
— Ale cała historja! — odrzekł Paweł — chodźmy no do pokoju.
Jejmość weszła zdyszana i rzuciła się na najbliższą kanapę.
— Wiesz, że ztąd pojechałem do ojca, byłem zaproszony do Sobockich na herbatę, otóż i on pewny jestem, już coś z Jasiem machinuje; tachlują, bo kłamią i mówią, że Kasztelanic nie jest tak bogaty jak się wydaje. To nie bez kozery.
— O! łajdaki! patrzajcie! chcieliby wszystko wziąć sami.
— Zdradziectwo czarne! — dodała zawsze coś swego wcisnąć pragnąca panna Hiacyntha.
— To raz, ale to nic jeszcze. — Na drodze do Rohoży spotykam Dziadunia.
— A on tu jest podobno.
— Wiem, i zajechał do Hieronimów.
— Nie łaskaw coś na nas! — z przyciskiem wymówiła pani — ale chwała Bogu że omija, bo to gbur nieznośny... Ostatnią razą śmiał mi powiedzieć, że jestem stara...
— Można rzec stanowczo, — wtrąciła panna Hiacyntha, — że to jest nieokrzesany starzec.
— Aż tu pan Dymitr na mnie.
— Za co?
— A! za Hieronima.
— Z jakiego powodu?
— Zechciałaś! że on ubogi, a ja bogatszy.
— A niech by nie tracił i z tą flądrą się nie żenił! — wykrzyknęła Julja.
— Z osobą bez żadnego wychowania i delikatności, która sama około drobiu chodzi! — szepnęła panna Hiacyntha.
— W Rohoży, z temże do mnie Żmura, że ja z tego posagu Teklinego, co on mi darował — odstąpił chcę mówić — nie dałem połowy Hieronimowi, jako by to on nie zrobił dla mnie, ale dla nas obu.
— A! to już gałgan! — zakrzyknęła Julja porywczo — słyszana to rzecz; a za cóż byś ty się trudził, jeździł? Zyskał to zyskał i kwita; temu trutniowi i szeląga dać nie warto, bo jego kwoczka mu straci, żeby swoje dziatki w kokardy poupinać.
— Musiałem mu wreszcie wystawić, że ja i tak na tych traktatach z Hieronimem wiele straciłem z własnego, więcej niż...
— Co za niewdzięczność ludzi! jaka losu sprzeczność! — wykrzyknęła Hiacyntha.
— Ale przybywam wreszcie do Zrębów. — O! o! tu po pańsku — pałace, bale, illuminacje, tańce, awantury; ale ludzie grzeczni — nawet bardzo grzeczni.
— To chytrość, żeby lepiej oszukać! — odezwała się żona.
— Ponętne sieci chciwości i zdrady! — znów echem wtórowała panna.
— Nie wchodzę w to, ale grzeczni. Nuż tedy do rady, i zaraz pan Piotr wszystko wziął w garść. A ja na boku zostałem. Zwołał Pobiałów. Pobiałowie sobie radzi zgarnąć i zaraz proponują Tomasza, żeby go posłać do Kasztelanica. O! uważaj tylko dobrze!
— Widocznie zmowa!
— Pan Tomasz niby to się wzdryga, niby nie chce, opiera, nie może — ale ja to wszystko widziałem... jak było — udawanie! — udawanie! figle! Tylko niewypadało mi nic mówić, nic — bo ja tam sam, a ich kupa, i przy nich siła, więc, sza — milczę.
— Dalejże co?
— Dalej, filut bo i pan Piotr, udaje kaznodzieję, prawi o duszy, a myśli pewnie o worku... gada trzy po trzy... i oświadcza, że naprzód sam pojedzie do Strumienia i spróbuje sił swoich na Kasztelanicu, a jeżeli go do lepszych sentymentów nie namówi... wówczas wystąpi pan Tomasz. Otóż uważasz... chce widocznie spróbować stary, czy jemu się nie uda co dla siebie, a ma trzy córki ogromne i syna. Zresztą on i tak pan, całą gębą pan.
— Nienasycona żądza złota! — westchnęła Hiacyntha — Co za dusze czarne, państwu chcą przeszkodzić!
— Niech ich tam djabli wezmą! — stuknęła pięścią w stół — myślą, że my już tak głupi i dobroduszni, że się damy lada czem zbyć! O! o! nie! poczekacie ruski miesiąc — będzie potrzeba procesu, no! to proces!
Pan Paweł spojrzał na żonę i pomiarkował, że za daleko zajechał, chcąc zwalić winę swej nieszczęśliwej wyprawy na ludzi.
Gniewne jej usposobienie kazało mu się lękać, by za przybyciem obiecanem pana Piotra, Julja zbyt źle bogatego i wiele znaczącego u ludzi stryja, nie przyjęła; począł się więc cofać powoli.
— Juściż znowu — rzekł — tak dalece — bo widzisz moja duszko... oni nie są tak źli.
— A! ty ich już myślisz bronić, dobra duszo! porzuć to, porzuć — przerwała Julja, — ja ich wszystkich znam; ja wiem co to są bogaci krewni. Mój ojciec Mizner, miał krewnego, prawie że krewnego w Inflantach, bo się nazywał tak jak my, tylko że był baronem. Otóż jeździł raz aż do niego, do tych Inflant — prawda, że nie wiedział w jakim stopniu byli pokrewieństwa — ale co myślisz? wyprawili go z kwitkiem, jeszcze nawet co na podróż stracił ojciec, i tego mu nie wrócili, choć ten Mizner bogaty był jak Kreza (tak nieboszczyka Krezusa nazywała zwykle Julja).
Prawdziwie — dodała w sposób komentarjusza, panna Hiacyntha — ci panowie to są bryły kamieni; rzekłbyś że złoto, które ich szczęście stanowi! natury im swojej zimnej i twardej udziela!!
Wyrzekłszy to poetyczne porównanie spojrzała zwycięzko, ale któż miał jej okazać potrzebne współczucie, gdy wszyscy tak byli zajęci sprawą familijną! Poszło więc i utonęło w zapomnienia fali, szczytne formą i myślą porównanie guwernantki.
— W końcu — rzekł mąż — pan Piotr tak łaskaw, że przyrzekł nas wkrótce z synem odwiedzić; będzie tu w tym tygodniu jadąc do Strumienia. Powiedział mi nawet, że chce syna zaprezentować i polecić familji — to są jego własne słowa. — Już to że grzeczny, to prawda. Synek, chłopiec jak z igły.... Kto to wie!
Spojrzał nieznacznie na Petrę; Panna Hiacyntha uśmiechnęła się, palcem suchym i podobnym do gałązki chrustu pociągając po nosie śpiczastym. Petra udała że nie rozumie, ale roztrzpiotanie jej nagłe dowodziło, że to nie popsuło humoru dziewczęcia.
Julja zamyśliła się, spojrzała w źwierciadło — i kto wie jakie dumy, jakie myśli przeleciały przez głowę dawnej piękności, jeszcze w swoje wdzięki pokładającej wiarę.
— Ale to trzeba wystąpić — odezwała się trochę udobruchana — bo to państwo przywykło licho wie do czego — kaszy im nie dać, ani pierogów.
— Właśnie o to i mnie głowa boli — ale niektóre rzeczy przywiozłem z sobą.
— Prawdziwie, przyznać należy, iż pan jesteś nieporównanej prezencji umysłu — pochwaliła panna Hiacyntha — ale czyś pan nie zapomniał gałki muszkatołowej, pieprzu i musztardy?
— Dlaczego? — spytał pan Paweł.
— Zaraz to panu wytłómaczę — z gestem pełnym pretensji zwracając uwagę na siebie, i sybilijnym poczynając głosem odezwała się guwernantka. Julja przywykła jej wierzyć, obróciła się uważnie i poczęła słuchać.
— Wiem to z pewnością, z największą pewnością — z przyciskiem wymówiła — że wielcy panowie, do których rzędu chce się liczyć pan Piotr, w swej kuchni, dla podbudzenia zmysłu zniszczonego rozpustą, potrzebują nieustannych przypraw mocnych, na których cały ich stół spoczywa.... Pieprze, gałki, musztardy, to ich chleb powszedni.
Pan Paweł oczy wytrzeszczył.
— Oni to łyżkami jedzą! — zawołała Hiacyntha — to rzecz pewna!
— Ale, proszęż pani — rzekł pan Paweł — ja tam kilka dni u nich siedziałem i na baliku jednym byłem, a tego nie uważałem.
— Pan byłeś zaprzątniony, roztargniony, zgryziony; jego usta, iż tak rzekę i podniebienie, dzieliły preokupację ducha — tak! ducha! i nic dziwnego, że w tym stanie byłbyś pan zjadł cokolwiek podobało się im podać, i nicbyś nie wiedział.
Paweł, przypomniawszy sobie jakąś potrawkę z ostrym sosem i truflami, które starannie wypluwał, wiedząc przytem, że starej panny nie przekona, umilkł dając się skonwinkować. Postanowione więc zostało, że dla okazania swej znajomości zwyczajów wielkiego świata, dobrze pana Piotra opieprzyć wypadnie.
Julja tymczasem już się i domem i Petrą troszczyła, żeby się to wszystko jak najlepiej pokazać mogło, i nagle wśród zamyślenia głębokiego, padając na kanapę, parsknęła śmiechem.
Panna Hiacyntha palcem okulbaczyła nos i parsknęła także, niewiedząc jeszcze czego się śmieje.
— A! na myśl mi to przyszło — odezwała się Julja — wszak oni będą pewnie choć na chwilę i u Hieronimów — jak też ta nieznośna kwoczka da sobie radę. Bo to ani wie jak przyjąć, ugościć i da im kluski! cha! cha! oto będzie śliczne przyjęcie! Mrę doprawdy ze śmiechu! a! a jakżebym rada widzieć jej konfuzję!
Guwernantka uśmiechnęła się powtórnie.
— Istotnie — odezwała się — ci ludzie nie stworzeni do społeczności wyższej... mogą być wielce skłopotani... wypadłoby może dać im znać wcześnie.
— O! nie! nie! właśnie że nie! — podchwyciła Julja — sza! cicho! zobaczymy jak się stropią, o! to będzie przedziwne. Co oni im dadzą i jak oni ich na poją i nakarmią. — Zobaczycie że do nas przyślą po talerze i łyżeczki — po wszystko. — Ale że nie dam, to klnę się, dosyć miałam dla nich pobłażania... chcą być nam równi, zobaczymy!
Paweł milczał kwaśny, a dwie kobiety rozpoczęły długą naradę nad firankami, domem od dawna opuszczonym, ubiorem panny Petry, wystawą jej wdzięków i talentów, kuchnią pieprzną i tysiącem szczegółów, bo niestety, zapowiedziane odwiedziny miały przypaść w ciągu tygodnia, a gdy tyle jest do zrobienia, czas tak leci. Wysłano tegoż dnia dwóch posłańców po robione kwiatki, po wstążki, tiule, po przyprawy do potraw i dla Petry. Głowy się tak paliły, że panna Hiacyntha zajęła się zaraz robieniem sobie świeżego stroika, w którym jeszcze dziwniej miała być podobną do tych poczwar, które gotyccy rzeźbiarze rozrzucali na sklepieniach i słupach starych katedr; Julja ściskała gorset, a Petra moczyła rączki żeby były bardzo białe.


IV.

W maleńkim domku pana Hieronima, pod słomianą strzechą ubóstwa poczciwego, które się kłamanym nie chciało okrywać blaskiem, panował spokój przerywany chyba troską o to jutro, które zanadto chrześcjan dręczy. W tym niepokoju o chleb powszedni, jest w nas coś jeszcze pogańskiego człowieka.
Cóż tu brakło do zupełnego szczęścia, wśród zgody, pokoju, miłości, wśród hożo i wesoło rozwijających się dzieci? chyba majętności co by to jutro złocąc troskę o nie zsunęła z czoła rodziców. Hieronim rozumniejszy był w tem od żony, a nade wszystko odważniejszy; mało kto jak on potrafił by wytrwać nieugięty, niezłomny, niezniecierpliwiony tysiącem drobnych ukłuć losu, które się może srożej swą nieustannością czuć dają, niż wielkie klęski. Z uśmiechem przyjmował krzyże, pocieszał żonę i szedł pracować, a gdy biedna kobieta, co sobie nieustannie i swojemu zamążpójściu przypisywała wszystkie biedy, spadające na Hieronima — płakała, on ją nieraz pocieszał i krzepił temi słowy:
— Spojrzyj na rozum chłopa, a zawstydzisz się. W obec Boga, taki on człowiek jak i my; czy on się trapi dziećmi, sobą? robi co może, i wesoło dźwiga brzemię, jakie mu Bóg wyznaczył. Myślisz, że w innych stanach niema żądzy, niema chuci i niepokoju jak u nas? mylisz się — każdy chce więcej, a do prawdziwego szczęścia wyżej potrzeba tylko patrzeć umysłem, a sercem niżej, by siebie najnieszczęśliwszym nie nazywać.
Pani Hieronimowa, przejęta czcią dla odwagi i charakteru męża, osuszała łzy i szła ze swojej strony pracować, wspierana i wyręczana przez piękną Zosię, która główką i ręką wyprzedzała rodziców, chcąc im ulżyć ciężaru, o którym więcej słyszała, niżeli go doświadczyła. Młodość nierychło poczuwa chłód życia, bo żyje ciepłem które w sobie nosi.
Wszystko jeszcze uśmiechało się Zosi, która lichego dworku rodziców byłaby za pałac nie zamieniła. Od dziecka ona pojęła położenie swoje, ukochała je, i ochotnie poświęciła się na ofiarę rodzicom, postanawiając żyć dla nich, im służyć i nigdy o sobie nie myśleć. Proste to było ale anielskiej dobroci dziewczę, bo z piersi matki, z ust ojca wyssała naukę miłości i ofiary. Bóg też ją napiętnował wdziękiem i powagą nad lata; nieraz już pani Pawłowa, patrząc na nią i na swoją Petrę, rozżarzała się potajemnym gniewem, widząc jak przy prostocie jej i wdzięku gasła wychowanka wymownej panny Hiacynthy, skrzywiona, kwaśna i zepsuta zawcześnie.
W cichym dworku Zosia była matką, sługą, siostrą, poradą i pomocnikiem — wszystkiem czego niedostawało rodzicom, i jedną tylko, ostatnią chwilę wieczorną miała na modlitwę, której dusza jej pragnęła jak pokarmu, bez której więdła jak jej podobne kwiatki bez rosy poranku.
Kochali ją państwo Hieronimostwo jak pierworodne swe dziecię, ale poczciwa Zosia zawsze dowody łaski, uczucia, przywiązania zlewała na rodzeństwo, niechcąc innej nagrody dla siebie prócz uczucia, jakie w nią wlewało spełnienie tajnej swej myśli.
Od dwóch prawie tygodni bawił we dworku Hieronimostwa stary Dziadunio, a raz tylko poszedł do państwa Pawłów, co ich niezmiernie bolało. Wiedziała Julja o kapitaliku staruszka, pragnęła go bardzo przywabić i zniewolić, żeby go dla Petry zapisał; byłby to posażek gotowy. Myśl ta jednak wcale im nie szła w wykonaniu. Stary nie taił się, że wolał Hieronimów, najdłużej zawsze w ich domku bawił, z nim gospodarzył, chodził, rozmawiał, chłopców mu uczył czytać, pisać, rachować i ruskich przysłowiów, które oni po cichu powtarzali; domyślano się nawet, że i pieniędzmi musiał biednym krewnym dopomagać.
W kilka dni po powrocie pana Pawła, siedzieli wszyscy przy wieczerzy wczesnej we dworku Hieronimostwa, a Zośka koło nich szczebiocząc dreptała i służyła, to pieszcząc Dziadunia, to wyręczając matkę, to schylając się, upominając i pilnując braci — gdy zaturkotało. — Ale zaturkotało straszliwie! Inaczej słychać wóz idący z pola, inaczej bryczkę księdza proboszcza, i wielki kocz grzmiący po wyschłej ziemi...
Pan Hieronim poznał turkot powozu i struchlał; żona jego załamała ręce — kocz wiedeński, czterema prześlicznemi zaprzężony końmi, zatrzymał się w ich dziedzińczyku, na którym ledwie się mógł obrócić.
— Zginęłam! — zawołała — kluski! — Ktoś przyjechał.
— Kostusiu! Kostusiu! — powstając rzekł pan Hieronim — co ci jest, czego się lękasz? Najbogatszego pana przyjąć się nie wstydzę czem mam, dla nikogo nie wystąpię nad możność, bo to głupstwo. Kogo Bóg dał, przyjmiemy czem Bóg dał — bądź spokojna.
Czom chata bohata, tom i rada — ne żurysia — jakoś to bude.[30]
Drzwi się otworzyły, wszedł pan Piotr, a za nim Staś; Hieronim pośpieszył naprzeciw stryja z uczuciem i uszanowaniem, Dziadunio wyciągnął ku nim ręce wesoły:
— A witajcież! witajcież!
— O to mi goście!
— Jakże moja chata szczęśliwa!
— Jak się masz Dziaduniu?
Hliadi na wyd, ta zdorowlia ne pytaj[31].
Hieronimowa aż przysiadła nieboraczka, całując ręce pana Piotra, ale jako gospodyni nie wytrzymała i na samym wstępie zawołała. A! czemże my niebożęta takich gości przyjmiemy!
— Otóż na samym wstępie wam zapowiadam — rzekł pan Piotr wesoło — że co Bóg dał to mi dobre — prawda Dziaduniu, wszak ty mnie znasz?
Oj! oj! jakij jechaw, takij zdybaw[32].
— Jam biedy kosztował — mówił dalej pan Piotr — i do wszystkiegom przywykł. Staś potrzeba aby się hartował — dajcie mi kątek w szopce, bo to lato, miskę krupniku a dłoń poczciwą... i kwita! Nie bójcie się, ja nie pan, a on nie panicz; choć może więcej trochę mamy, aleśmy wasi bracia i tak dobrze łamoczem chleb razowy jak pytlowy... Więc kochana pani, proszę mi bez żadnych występów — i jeśli mnie nie postawicie w szopce na sianie, to się pogniewam i pojadę. Jeśli mnie kochacie, to mnie posłuchacie.
Pan Hieronim chciał się z czemś odezwać, ale mu Piotr nie dozwolił.
— Widzicie — rzekł — żem nie zajechał do Pawła, bo wiem, że ze mną będzie robił ceregiele, a ja tego nie lubię. — Ale jeżeli mnie nie postawicie w szopie i zobaczę najmniejsze przybory — to jutro ruszam. Słowo honoru Hieronimie, że mnie przyjmiesz jak krewnego?
Hieronim pocałował stryja w ramię, spojrzał na żonę i okiem dodał jej otuchy. Zośka już była wybiegła, ale nim wyskoczyła, w samych drzwiach, śliczne jej oczy spotkały się z żywym wzrokiem Stasia. — Biedne dziewczę zarumieniło się, jakby je ranił pocisk niespodziany, niepojęty... a chłopiec stanął wryty i ręką tylko powiódł po czole, jakby sen od niego odgarniał.
Zdarzyło się wam kiedy w życiu ujrzeć twarz po raz pierwszy a dobrze znajomą; zkąd? ze snów wieszczych, z marzeń przedświatowych, z kolebki nicości? z nadziei żywota? — nie wiem. Twarz ta pociąga nas jak braterska, zadziwia jak zjawisko, przeraża jak widmo; witasz w niej znajomość, a nie śmiesz wyciągnąć ręki wątpiąc czy cię poznano. O! są w życiu tajemnice, niezbadane, niezgadnione węzły, których żadne niedojrzało oko, nici co przez światów szereg łączą dwie istoty — a zerwać ich nic nie może. Któż ten fenomen życia serc wytłómaczył? Jestli jaka formułka i na to w filozofji nowej?
To spotkanie we drzwiach było czemś niepojętem dla obojga i oboje oblało wstydem, przejęło niepokojem. Staś ustawicznie się oglądał, Zosia drżała na myśl powrócenia do izdebki sama niewiedząc czemu; stała w sieni, przypominała po co szła i przypomnieć nie umiała, nareszcie, jakby ochłonąwszy, przeżegnała się na odegnanie tego uroku, w prostocie ducha tak to sobie tłómacząc, i powoli, zadumana, poszła do ludzi.
Tymczasem w pokoiku krzątali się gospodarze — Hieronimowa łamała ręce i ścierała pyły gdzie ich nie było, Hieronim krzesła przysuwał siedzącym, Dziadunio zaś wesół i przytomny, wziąwszy na się urząd wicegospodarza, dysponował i bawił.
Sypałyż się przysłowia! sypały!
W mgnieniu oka, zaledwie ów kocz co takie sprawił zamieszanie odszedł do stajenki, i zatoczył się po odprzężeniu koni do stodółki — bo na taki powóz nie było wozowni stosownej — już u państwa Pawłów wiedziano o dostojnym gościu. Tam od dwóch dni gotowali pieprze i czyścili brudny gościniec i glansowali samowary i ogórkową wodą umywali Petrę.... a Piotr, niewdzięczny pan Piotr, zajechał wprost do Hieronimów!!
— To omyłka! to jakieś niepojęte bałamuctwo! — chodząc żywo po pokoju wołała Julja; — idź, spiesz Pawle, idźże proś, prowadź. — Gdzież to podobna żeby on tam stał? Smród, ciasnota, dzieciska, a cóż mu dadzą jeść! Idźże, idź! Oczewiście omylili się i niewiedząc co zrobić, zostali; ale nas posądzić że my w takiej chałupie mieszkamy, to także taktu nie dowodzi!
— Istotnie, to coś myślą niedoścignionego — dodała żywo panna Hiacyntha — Panu pozostaje naprawić ten błąd, to uchybienie — i iść prosić pod swój gościnny dach; my tu resztę tymczasem przygotujemy.
I pospieszyła po kadzidło, którem salon zapowietrzyć czuła się w obowiązku. Paweł porwał za czapkę i przez płoty, przełazy, rowy, dalej na prost do dworku.
Wszedł gdy pan Piotr i Staś zajadali kluski ze słoniną, które stały na stole; ujrzał to i uśmiech tryumfu wykwitł na ustach jego. A! a! u niego robiono właśnie bitą śmietankę, w którą panna Hiacyntha tyle włożyła karuku, że ją wykrochmaliła jak kołnierzyk, i trzymała się sztywna jak autorka tego arcydzieła.
— A! stryja dobrodzieja!
— Jak się masz Pawełku! jak się masz! Otóż jestem, widzisz; słowny, nieprawda?
— Ale czemuż stryj dobrodziej nie łaskaw do mnie?
— Poczekajno, przyjdzie kolej i na ciebie!
— Bo tu — dodał pan Paweł — u brata i ciasnota, i dzieci....
— Ale bardzo mi będzie dobrze — rzekł pan Piotr — wyśmienicie; jużeśmy się urządzili.... a jutro, jeśli pozwolisz, zapraszamy się na objadek do ciebie.
Tu był sęk: wypadało prosić Dziadunia razem, Hieronimostwo oboje i t. d., a pan Paweł nie miał w tym względzie wyraźnej od żony instrukcji — załatał się więc uśmiechem i powitaniami gorącemi, pomyślawszy że z zaprosinami Julji dla reszty towarzystwa przyjść może i później.
— Siadajże bracie — rzekł Hieronim.
— Doprawdy — odezwał się nalegając Paweł — gdyby stryj był łaskaw główną kwaterę u mnie sobie obrać.... w obszerniejszym domu.... byłoby lepiej. Żona moja już wszystko przygotowała....
— Na co ci mam kłopot robić, kiedy już tu jestem; dziękuję i odkładam na drugi raz.
Dosyt’ z Liacha kurki[33] — odezwał się nareszcie Dziadunio — kontentuj się Waść objadem, panie Pawle, i zostaw Hieronimowi stryja.
Paweł ucichł, ale mu było kwaśno; nie wiedział jak tu z tem do żony powrócić... Owa bita śmietanka, owe kadzidło stracone, a loki Petry które się tam tak starannie rozwijały, a oświecenie salonu!! Wszystko to niechybnie musiało zły humor wywołać, sprowadzić burzę i rozbić się o łysiejącą głowę męża! Co ona powie! myślał, co ona powie! — Truchlał, ale usiadł.
Wszczęła się jakoś raźniejsza rozmowa; podano resztę wieczerzy. — Pan Piotr jadł smaczno, Staś po młodemu, i oba wstali, dziękując gospodyni, która się płoniła i przepraszała. Staś nawet najniepotrzebniej w świecie podziękował i Zosi. Ta się zarumieniła także, i pod pozorem szukania kluczów, uciekła. Otarłszy usta, Piotr przeżegnał się po katolicku i siadając opodal, rzekł:
— Jak mi Bóg miły, dawnom już tak smacznej nie jadł wieczerzy.
— Cóżby to on powiedział na naszą śmietankę? — pomyślał w duchu Paweł. — Niewdzięczny człowiek! dobrze mu tak! niech się oblizuje po kluskach.
Zabawiwszy blisko godziny, widząc że tu nic nie zrobi, Paweł powrócił do domu wolnym krokiem, na około, z wielkiemi medytacjami. Tam czekano nań, wysyłano i gdy się pokazał przez wszystkie drzwi rozległy się głosy: — Idą! idą! idzie!
Petra poprawiła loki wstrząśnieniem głowy, którego się nauczyła od jednej panny z Żytomierza przybyłej! Hiacyntha pociągnęła mitenki i wyprostowała nos, któren zawsze miała w podejrzeniu, że się trochę na bok trzymał; Julja podniosła głowę, usiłując ją na grubej szyi ułożyć do równowagi.... zakadzono szybko, i wszedł... solo pan Paweł.
— No! a oni!
— A oni tam nocują! — cicho odparł mąż.
— Jakto nocują? — zawołali wszyscy — gdzie? co? jak?
— A nocują! — żałośnie powtórzył Paweł.
— No! a wieczerza?
— Już oni i jedli.
— Co? cóż oni tam mogli jeść?
— Kluski i krupnik!!
— A to przedziwne! przedziwne! kluski, krupnik! — śmiejąc się złośliwie krzyknęła Julja... — powtórz-że jak to było? Jedli? jedli kluski i krupnik, czyż to być może?
— Tak jest jak ci powiadam; zajechał, roztasował się, jadł co mu dali, jeszcze chwalił że smaczne i nocuje tam, a jutro do nas zaprosił się na objad.
Julja zacięła usta i spojrzały na siebie porozumiewając się z panną Hiacynthą.
— Po krupniczku! naturalnie nie wielkie tam miał nadzieje na objad? Dopiero pokażemy co umiemy!... — I uśmiechały się obie szeptając i naradzając się cicho.
Hiacyntha dodała głośniej:
— A ja mówię, że w tem coś jest! intrygi! intrygi!
— Mniejsza o to! niedbam! niedbam! — przerwała Julja — i owszem! — kwaśno i złośliwie a szybko dodała — niech dniują, nocują, jedzą, piją, u tego zagrodowego szlachcica (tak nazywała Hieronima) — a pewno mu szczęścia nie pozazdroszczę.
— Ale moja lubko — jutro wystąpim!
— O! to się rozumie!
— Czy nie wypadałoby wszystkich prosić?
— Naturalnie — alboż?...
— Ale ja nie śmiałem.
— O! jakiż z ciebie...
— No! to pójdę.
— Poślij tylko.
— No! to poślę zaraz.
Hiacyntha poważnie wstrzymała Julję za rękę.
— Niech się pani zastanowi.... to są intrygi.
— Może to być, ale ja niemi gardzę.
Niepodobna opisać, jak po tym zawodzie bolały głowy tych pań, kucharza i sługi, którzy najwięcej za zły humor państwa odpokutowali. Paweł wykręcił się od swojej duszyczki, pod pozorem dyspozycji i uciekł do trzeciego pokoju, cicho fajkę paląc i powtarzając sobie pod nosem: — Poczekajcie, poczekajcie, jutro zobaczycie!
Julja chodziła z Hiacynthą po salonie, śmiejąc się gniewliwie.
— Ciekawam, bardzo ciekawa, jak ich ta nędzota przyjmie.... bo to gołe, głupie, nie wie, nie umie... żadnego wychowania......
— To są nieociesane kłody! — zapominając na chwilę o doborze wyrazów, dodała guwernantka.
— Cóż to to? to z tem gadać nie można? a co jedzą? a jakie mieszkanie? Ślicznie wpadli, ale dobrze im tak! Nie pojmuję!
— Powiadam pani, to są czarne intrygi.
— Nie wiem, ale się to wszystko odkryje.
— Widzę to, poczynam się domyślać, że wszyscy Pawła nie lubią.... wolą Hieronima — pochlebca.
— Pani! taką jest zawsze niesprawiedliwość ludzka.
— A Hieronim — rzekła wyraziście — nie wart jego pięty!
— Nie ujmuję nikomu — potwierdziła towarzyszka — ale widząc ich, niktby nie wysnuł wniosku, że to są rodzeni jednego łona potomkowie!
Julja już do tych wyrażeń przywykła, zrozumiała, że to miało znaczyć rodzeni bracia, i ruszyła tylko ramionami potwierdzając zdanie.
— Trzeba wystąpić z objadem.
— Byle im pieprzno tylko! — rzekła swoją myśl ciągle forytując Hiacyntha.
— Ale zmiłuj się, słodko też i tłusto.
— Tłusto, pozwalam, ale bardzo pieprzno, bardzo pieprzno! Nawet o zupie czytałam pewnej — zdaje mi się, że się nazywa żółwią, w jednym francuzkim romansie — która bywa tak zapieprzona, że od niej usta tracą swą powłokę. To właśnie jadło pańskie i w najlepszym tonie.
— A srebra wszystkie aż do cukierniczki.
— To się rozumie.... a pieprz podać też potrzeba w trzech gatunkach na stół, żeby sobie mogli jeszcze dosypywać. Łyżkami go słyszę jedzą. Niech znają, że i tu wiedzą ich zwyczaje.
— Ale cóż będzie ze śmietanką?
— O! o nią nie mam najlżejszej obawy — zawołała z gestem teatralnym guwernantka — tyle w jej wnętrze wlałam rybiego wycisku, że do jutra utrzymać się musi.
— Pewna też jesteś, że nie zwodnieje?
— A zimna pieczara?
— Co takiego? — spytała zrozumieć nie mogąc Julja.
— Po prostu — lodownia, tam jej nocleg przeznaczym.
Gdy się te ważne śmietankowe odbywają obrady, my zajrzymy jeszcze do domku sąsiedniego, gdzie wesoła toczy się rozmowa, gdzie już — gospodarz, gospodyni i dzieci oswoiły się z przybyłemi gośćmi. Hieronim bowiem, acz mniej otarty w świecie, daleko był śmielszy, naturalniejszy, swobodniejszy od Pawła. To łatwo pojąć — krochmalem, który ludzi robi sztywnemi, jest próżność obawiająca się ciągle upokorzenia. Kto zamiast niej ma uznanie swej godności tylko i spokój duszy, ten wszędzie będzie jako u siebie. Prostota jest jedną z cech poczciwości; wymuszenie kryje najczęściej obłudę i nieszczerość. Nie są to prawa bez wyjątku, ale postrzeżenie to często się bardzo w praktyce życia potwierdza.
Hieronim po chwili rozwagi, Hieronimowa kilką ośmielona słowy, byli wkrótce ze stryjem i braciszkiem jak ze swymi, jak zdawna i poufale znajomymi. Dzieci nawet łatwo się oswoiły z poczciwym i łagodnym panem Piotrem, którego twarz poważna a słodyczy pełna malowała piękną duszę. Dziadunio chodził po pokoju \ ręce w tył założywszy, a niekiedy z radości to głową potrząsał, to rzucił dobitnem przysłowiem. Staś, krążąc od krzesła do krzesła, nieznacznie zbliżał się do Zosi, której serce biło, nie wiedziała czemu i po co?
W chwili kiedy pierwsze miał do niej powiedzieć słowo i pracowicie go wyszukiwał, ruszyli się wszyscy na dany przez pana Piotra znak do odejścia i spoczynku. Staś wziął smutnie za czapkę i spojrzał, znowu się spotkały ich oczy, znowu doznali wrażenia. Ale nikt tego nie mógł uważać, bo kto żył zajęty był wyprowadzeniem pana Piotra.... którego wiedziono ze świecami, z latarniami. Zosia tylko została w ganku, cicho powiedziawszy dobranoc Dziaduniowi.
Staś odwrócił się po swoją należność, uprzedzając Zosię:
— Dobranoc.
— Dobranoc panu.
To panu wiele było znaczące — nieśmiała mu powiedzieć inaczej, dla czego? nie wiedziała, ale Stasiowi wielce widać chodziło o poufalsze nazwanie.
— Przepraszam — rzekł zdobywając się na śmiałość i patrząc w jej śliczne, przestraszone oczki — ponieważ memu ojcu mówisz Dziaduniu, powinnaś mnie nazywać stryjaszkiem, nieprawdaż?
— A! może; więc dobranoc — stryjowi.
— Dobranoc mojej synowicy...
I tak się rozstali, a Staś odchodząc obejrzał się jeszcze kilka razy ku gankowi w którym stała piękna Zosia, poglądająca na ten uroczysty pochód do śpichlerza. Nie w szopie bowiem, ale w porządnym nowym lamusiku Hieronim stryja umieścił. Było to coś na kształt litewskiego swironka, bardzo schludna budowelka, na to święto przyozdobiona, oczyszczona, wyświeżona tak, że na wcale wygodną wyglądała izbę. Nie trudno było opróżnić śpichlerzyk, bo na przednówku stał pustką — kilka tylko z niego nasypek i bodni wyniesiono, wyjęto deski stanowiące zasieki; a słupy pozostałe nie zawadzały i nie szpeciły. Ściany wybił sam pan Hieronim resztką starych makat i dywaników, które mu się po ojcu ze szczątków dawnej zamożności dostały. Wniesiono parę łóżek, wysłano matami podłogę, dodano stoły i krzesła, i zdawało się, że im tam być powinno o ile być może wygodnie. Piotr aż nadto był rad z kątka i jeszcze wymawiał, że się zbytecznie dla niego kłopotano, gdy oboje gospodarstwo zaglądali do posłania i próbowali czy nie wieje.
— Dajcież pokój — zawołał Piotr — nie frasujcie się; wiecie żem się nie urodził bogatym, nie wychował miękko, biedę znałem i dobrze ją pamiętam, a Stasia Boże mnie uchowaj na nowomodnego gagatka wystrychnąć — niech się hartuje, bo nie wie co go czeka.
Z tem się rozstali — odeszli gospodarstwo, a Dziadunio jeszcze przyzostał. Staruszek był widocznie z czegoś bardzo rad i zdawał tryumfować; spojrzał na drzwi gdy odchodzili i poczekawszy żeby go usłyszeć nie mogli, odezwał się do pana Piotra:
— A co? nie mówiłem, że to ludzie złoci, serca brylantowe; oni, dzieci, choć do rany przyłożyć! A dobre to! a cierpliwe, a biedne i ubogie. — Bóg tylko jeden wie jak! Sam pracuje gdyby wół, ona się nie oszczędza. Zośka to aniołek, słowem, ja tu na nich patrzając, to się sercem raduję a oczyma płaczę. Ale co im z mojej pochwały — Chwalba soroczki ne dast’[34].
— No, ale wytlómacz-że mi, jakim sposobem ten poczciwy, rządny i pracowity Hieronim tyle stracił? Paweł hula a ma, ten haruje — i nic.
Szczasływomu szczastje![35] — westchnął Dziadunio — przyznam ci się braciszku, że to i dla mnie było, a poniekąd i jest zagadką, choć głowę łamię nad jej odgadnieniem. Wiele rzeczy jest niepojętych... wiele się daje zrozumieć. Hieronimowi się nie wiedzie, to pierwsza. — Prybud’ szczastje, rozum bude[36] — powtóre, o czem i żona i żywa dusza nie wie, bo to największy sekret, pono go brat serdecznie okpił; po trzecie, Hieronim ubogi biedny, ostatni kawał chleba, ostatnią odzież z pleców biedniejszemu dać gotów.
Panu Piotrowi łza się w oczach zakręciła, otarł ją szybko i nieznacznie.
— A spytajże go — mówił dalej Dymitr — to ci się nie przyzna jak do grzechu. Pawełek dobre człecze, ale przy nim to miedź przy złocie. Długo żyję mosanie, a na takich ludzi nie trafiłem. A jaki to niewidomy wpływ — dodał żywiej rozgadując się stary — wywierają na otaczających: patrzaj! żona, dzieci, niechaj jeszcze, ale słudzy ich, ludzie, to wszystko zdaje się z innego materjału — wszystko serdeczne, słodkie, grzeczne, poczciwe.
— O! kochasz bo ich Dziaduniu!
— O! bo warci panie Pietrze! Koły lubisz liubi duże, a ne liubisz, ne żartujże[37], powiada przysłowie, i dalibóg dobrze.
— Ja się temu bynajmniej nie sprzeciwiam, bo i ja czuję do nich słabość.
Dziadunio uścisnął pana Piotra i rozśmiał się.
— A widzisz! — rzekł i ciszej szepnął: — I pomożesz? ty i ja? prawda?
— Nie — ja sam — rzekł pan Piotr.
— O! o! brat sobi rad! a toż dla czego?
— Bo ty nie masz Dziaduniu czem szafować, tobie i tak ledwo staje.
— To mnie wiedzieć — hliady sebe bude z tebe[38]; ja stary egoista, nie dam się skrzywdzić! Chłopców im do szkół oddamy, i o co najgorzej podobno boli głowa Hieronima, do dekretu Zawilskich go przyłączysz bo pan Paweł siebie wścibił, a o bracie zapomniał; chcieli od niego za to dwa tysiące których niema. Sobocki niby miał robić interes, ale to także Ne daj Boże z Iwana pana[39], a co dopiero kiedy z Moszka? Nastraszyli go trudnościami, metrykami, chcieli odrzeć djabeł wie za co... niechże się nieuda. Wiem, że o to Hieronimowi głowa schnie, a grosza nie mają. Już chciał iść służyć i podobno trwa w tej myśli.
Pan Piotr ruszył ramionami.
Dopóki żyję do tego niedopuszczę! odsunąłem się od nich, straciłem ich z oczów; Hieronim milczał, moja wina żem się nie dowiadywał i do tego stopnia doszło, a większa Antoniego, że mi znać nie dał.
— Da się naprawić — rzekł Dziadunio — że biedy trochę skosztowali, to nie szkodzi. Jak po głodzie lepiej potem trochę szczęścia smakuje; ale w czem sęk, żeby to zrobić wszystko tak chytro mudro[40], tak zręcznie, żeby Hieronim nie miał nam nawet za co dziękować! O tem pomyślimy! Niechby też i jemu polżało na świecie, bo Pawłowi dobrze się dzieje: Łeżeń leżyt’, a Boh dla neho doliu derżyt’[41], niechajby i Hieronim nie miał powodu powtarzać — że: Odnomu na trysoczci priadetsia, a druhomu i woroteńco ne chocze[42]. O! tak tak! pomożemy! Ale czas bo wam: dobranoc, a więc...
Dziadunio zatarł ręce raźnie, nigdy go jeszcze nie widziano w takim humorze, ożywiało go to, że i dobrze miał zrobić i to jeszcze z figielkiem jakimś. Nic go bowiem nie rozweselało nad figiel, dobra prawda powiedziana komu w oczy lub zwycięstwo poczciwych, a cichych, nad któremi zwykł był rozciągać opiekę.
Dał więc dobranoc i śpiewając: Ne chody Hryciu — wyszedł do swojej izdebki.


V.

Nazajutrz niezmierny był rozruch w dworze u państwa Pawłów, a co panna Hiacyntha miała do czynienia wypowiedzieć trudno; wzięła bowiem na siebie część herkulesową, kuchenną. Julja się na tem zupełnie nie znała; jadła smaczno i wiele, ale zadysponować, wydać, poddać kucharzowi myśl szczęśliwą i nową nie potrafiła. Petra miała to także za coś bardzo parafiańskiego, żeby się kuchnią zajmować — siedziała od rana przed zwierciadełkiem, czesała i opinała włosy, patrzyła się sobie w twarzyczkę, którą niestety nic nie zdobiło oprócz wdzięku młodości, a i ten wdzięk gasiła wyuczona wymuszoność, minka przybrana mutatis mutandis od panny Hiacynthy, chód pożyczany i zupełne wyrzeczenie się swobodnych instynktowych natury natchnień. Julja sobą niemniej jak córka zajęta była — dawna jej piękność zawsze niepokoiła ją jeszcze, ciągle się sobie przypatrując, znajdowała, że trochę tylko utyła ale nie przypuszczała żeby mogła choć odrobinę zbrzydnąć — miała się jeszcze za ową dawną Wenus poleską, za którą tłumami biegała młodzież wołając:
— Juljo! boska Juljo! błagamy cię choć o wejrzenie!
Niekiedy spojrzała na córkę, i w duszy po cichuteńku mówiła: Petra jest przystojna, ale daleko jej do mnie. I przychodziło jej na myśl, żeby Stasia niewinnie wciągnąć oczyma swemi w sieć, która dla Petry zastawioną być miała. Myśl była czysta a cel tak macierzyński!... Nie wiem czy z tego, czy z innego powodu Julja stroiła się niezmiernie, sznurowała do mdłości, i gdyby jeszcze piękną być mogła, pewnie tyle starań byłoby jakiś wypracowało skutek. Niestety! suknie pękały, a kibić owa urocza, giętka, trzcinowa, kibić dziewicza latek osiemnastu nie chciała i nie chciała powrócić!
Rozporządziwszy wszystko w kuchni, wydawszy ze spiżarni moc pieprzu i goryczy wszelkiego rodzaju, w mocnem przekonaniu, że nic pańskiemu podniebieniu nad ten przysmak pożądańszem być nie może i panna Hiacyntha pomyślała o dziewiczych swych wdziękach, strojąc się na najstraszniejsze czupiradło, jakie kiedykolwiek ręce ludzkie ze stworzenia Bożego zrobiły. Bez tych przyborów i strojów była sobie brzydką, starą panną i nic więcej; wyświeżona i ubrana do twarzy (jak mówiła) wyglądała tak śmiesznie, że ją obok chińskich porcelanowych bałwanków postawić było można na półce. Tego dnia jeszcze przesadzała się w wykwintnej toalecie i oblewała wonnościami z ambry i kolońsko-lubarskiej wódki złożonemi; usta zesznurowała tak, że jej buzia zdawała się ciągle wabić... kanarki, a oczy wznosiła w niebo, wzywając zapewne pomsty na tych, co się na niej dotąd poznać nie umieli.
Gdy się to dzieje we dworze, a pan Paweł w brudnym szlafroku, użyty do ścierania pyłów i robienia porządków, krząta się, pocąc i nie mając czasu ogolić brody dziesięciodniowej, w kuchni okropne, przerażające gotują się i smażą — wypadki.
Kucharz państwa Pawłów, o którym tu wzmiankę uczynić musimy z powodu ważnej roli, jaką gra przy tym pamiętnym obiedzie, był to starowina, niegdyś dominikański kopcidym, niezmiernie zarozumiały, z powodu, że raz użyty był jako kuchta przy rondlach, gdy gotowano obiad na przyjęcie Metropolity Cieciszowskiego; miał lat dobrze sześćdziesiąt, a nieszczęśliwy nałóg zakrapiania się wódką. Dyspozycja panny Hiacynthy tak mu w głowie utkwiła, tak go odurzyła, tak zrozpaczyła, że choć jej ciągle po swojemu powtarzał: Ale proszę panienki nie turbować się, ja to wiem wszystko, ja to wiem... już to będzie legularnie; — stracił jednak przytomność zupełnie i potrzebną odwagę. Zaledwie odeszła, podparł się na stolnicy wałkiem, podumał, podniósł do góry dolną wargę zwykle spuszczoną i namyśliwszy się, ruszył — do karczmy. Nie miał on nic innego na celu, jak tylko dodać sobie entuzjazmu, pomysłu, męztwa jednym jakim kieliszkiem; ale w grze i przy kieliszku miara trudna; desperacja ogartywała go coraz większa, pieprzne potrawy coraz dziwacznej piętrzyły się po mózgu i począł pić, ale pić, jak to kucharze umieją, gdy ich napadnie giec kieliszka!
W dworze tedy stroi się kto żyw... Panna Hiacyntha, spokojna że będzie pieprzno, ubiera się i perfumuje — gdy o wpół do dwunastej dają jej znać, że ogień na kuchni wygasł, a kucharza Ignasia (zwano go tak choć był siwy) już pijaniuteńkiego, słaniającego się, nieprzytomnego, prowadzą z karczmy we czterech do kuchni, pod ciupasem.
Gdyby był piorun uderzył w dom, większejby nie narobił trwogi — wszyscy wylecieli jak stali. Petra w spódniczce krochmalonej, Julja w gorsecie tylko, pan Paweł z namydloną brodą, łamiąc ręce — Ignaś był pijany jak sztof: pół do dwunastej biło, a o obiedzie ani słychu — wszystko to z powodu pieprzu, który go do desperacji przywiódł.
Julja w pierwszym nierozważnym zapędzie rozpaczy wpadła na Hiacynthę, że stróżów w tak ważnym dniu Ignasiowi nie dodała, a guwernantka ręką zakrywszy oczy, zwolna osunęła się w ganku i omdlała wołając: — Boże! Ty widzisz, czym na ten cios zasłużyła!
W najpilniejszej chwili, kiedy trzeba było obmyśleć co się z obiadem stanie, Hiacynthę też i ratować i przebłagać musiano, pióra smalić i przepraszać. — Nie żartem bowiem, choć to nie raz pierwszy, słusznie się czując obrażoną, prosiła stanowczo o konie i zabierała się natychmiast opuścić niewdzięcznych.
Okropny powstał zamęt; Julja nie mając już na kogo, wszystko teraz zrzuciła na męża i z ułagodzoną jakoś panną Hiacynthą wpadły na osłupiałego pana Pawła, że on stróża nie postawił, że w karczmie zakazu zapomniał, i o niczem w tak krytycznych chwilach, gdy o godność i sławę domu chodziło, nie pomyślał.
To jednak nie gotowało obiadu — Ignasia oblewano zimną wodą; on klął i łajał — dwunasta się zbliżała! Paweł, przywiedziony do ostateczności, wystąpił z radą, aby kucharki od Hieronimostwa pożyczyć. Nie było w istocie innego ratunku, ale co za upokarzająca konieczność! Hiacyntha i Julja wolałyby były same gotować, gdyby się to z ich godnością zgadzało.
Tonący brzytwy się chwyta: posłano ze wstydem, za który obiecywano sobie Hieronimom odpłacić — po kucharkę, choć Julja przysięgła, że ją to do grobu wepchnie; otrzeźwiono nieco Ignasia; Paweł zawsze nieogolony z wyschłem już na brodzie mydłem poszedł do kuchni, panie uciekły kończyć ubranie, bo chwila stanowcza się zbliżała.
Szatan jakiś uwziął się wszystkie im łamać szyki; ledwie z ganku zeszły, pan Piotr, Staś, Dziadunio, Hieronimowie i młodsza ich córka (bo chłopców z Zofią zostawiła matka żeby się nie naprzykrzyć) weszli w dziedziniec. — Paweł golił się właśnie w kuchni, pozarzynał, pokaleczył, łajał, klął, a do gości nie było komu wyjść.
W salonie — pustki. Za żadne pieniądze ani Julja, ani Hiacyntha, ani Petra nie byłyby się ukazały, dopóki nie doprowadziły strojów swoich do ostatniej szpilki epilogującej.
Goście chodzili sobie tymczasem z kąta w kąt, mając czas przypatrywać się świeżym śladom ścierki i szczotki, widocznym jeszcze na pierworodnym brudzie domu.
Nareszcie w całym blasku niebieskiej sukni, różowych wstążek, łańcuszków, pierścieni i kolczyków, jak Juno majestatyczna, wtoczyła się Julja, zapinając na tłustej rączce ostatnią bransoletę, dla dania sobie pewnego tonu. Za nią weszła Petra, z minką podyktowaną przez matkę i nauczycielkę, kwaśną i pogardliwą, która ją bardzo do złego mopsika czyniła podobną. Za niemi sztywna, koścista, pomarańczowo ubrana, pąsowo pozasznurowywana, biało ponawieszana, zielono popstrzona, Hiacyntha, z flakonikiem ogromnym na palcu.
Pan Piotr, oddajmy mu tę sprawiedliwość, nie rozśmiał się: ale za Stasia nie ręczę — przymrużone, łzawo tkliwe oczy Julji szukały go już, spotkały, strzeliły — i chybiły. Panna Hiacyntha rewidowała tymczasem młodzika od stóp do głów i znalazła go dość dobrze. Petra, która najwięcej do góry w sufit zdawała się poglądać, niechcąc ani na ludzi śmiało, ani w podłogę tchórzliwie utkwić oczów i obserwując ostatki pajęczyn gdzie niegdzie snujących się, jak lekkie obłoczki po burzy — w zwierciedle tylko obejrzała pastwę sobie przeznaczoną. Staś był tak zręczny, ładny, świeży, młody i tyle serca było w jego twarzy, że nawet Petrze podobać się musiał. Usiedli, rozmowa wnet się rozpoczęła, pan Paweł, wchodzący nareszcie w granatowym fraku, już ją znalazł naprowadzoną na smutną katastrofę poranka, którą Julja w ten sposób malowała:
— Nie wystawi sobie stryj Dobrodziej, ile dzisiaj miałam zmartwienia, tak drogich, a rzadkich spodziewając się gości. Ale prawdziwie, żeby tego raz na zawsze uniknąć, co mi tak zgubnie działa na te nieszczęśliwie nerwy moje (westchnienie z głębi duszy) muszę mego męża prosić, żeby tego człowieka, co się stał mojej choroby przyczyną (czuję że to odchoruję) — odprawił. Jest to wprawdzie stary sługa mojej familji, którego kocham — ale dzisiejsze nie do darowania.
— Cóż zrobił? co zrobił? — spytał po cichu pan Piotr.
Dziadunio, jako sąsiad od niejakiego czasu, świadom natury i charakterów ludzi, dodał cicho:
— Pewnie się upił!
Julja udała, że nie słyszała.
— Ten człowiek — dodała — stracił niegdyś jedynego i bardzo ukochanego syna (Ignaś nigdy nie był żonaty) — i po tej stracie została mu rozpacz, która się niekiedy objawia prawie szałem. Dziś właśnie rano zrobił nam scenę — i obiad....
— O! to najmniejsza rzecz — rzekł pan Piotr śmiejąc się — niech się pani tem przynajmniej nie frasuje; myśmy wcale nie wybredni — zjemy cokolwiek bądź.
— Świadkiem mój wczorajszy krupnik i kluski — cicho dodała Hieronimowa.
— Które były przedziwne! — odwracając się ku niej rzekł pan Piotr.
— Ale ja, cobym była chciała okazać mojem przyjęciem — mówiła dalej Julja — ile nam jest drogą pamięć stryja... i jak...
— Gdyby to z obcym, więcejbyś pani mogła się kłopotać, ale między nami, zlituj się pani, czy to się godzi taką drobnostką frasować.
— Jestem prawdziwie w rozpaczy!
Paweł i Hiacyntha co chwilę wychodzili, słudzy nakrywali do stołu, przyniesiono tymczasem śniadanie. Piotr zapewniał, że na jednem śniadaniu nawet chętnie by poprzestał. Ale tak być nie mogło — musiano podać koniecznie ową śmietankę, która stała w lodowni oczekując dnia zwycięstwa.
Tymczasem matka oczyma manewrowała ku Stasiowi, a Petrę nieznacznie też, niby trafunkiem podsuwała ku niemu. Ona ciągle się krzywiąc, jakby ją wcale nie obchodzili otaczający, niekiedy potrząsała głową po żytomiersku, niby dla odgarnienia włosów, ale w istocie dla nadania sobie minki, którą uważała za bardzo modną. Hiacyntha cokolwiek odpocząwszy, puściła się w retorykę, zadziwiającą doborem i kolorytem wyrażeń. Staś który nie mając złego serca, śmieszek był trochę jak każdy młody, dusił się szynką, dławił chlebem, żeby nie parsknąć jej w oczy, tak na ten występ dziwne frazesy dobywały się z ust słodko ściągnionych nauczycielki.
Wybiły po kolei, pierwsza i druga i trzecia, waza mignęła swoją białą czapką pod oknami — niesiono ją w tryumfie, z processją ruszyli się wszyscy do stołu. Gotowała Basia państwa Hieronimów, która spełniała co jej kazano i nie żałowała pieprzu, gotował pijany Ignaś który dosypywał także goryczy — i co się z tych połączonych usiłowań obojga zrobiło — może chyba opowiedzieć kto kosztował.
To pewna, że przy największej usilności, łyżki zupy nikt przełknąć nie potrafił — zdawała się gotowanym w płomieniu żarem. Każdy się zakrztusił, zrobił z tą łyżką co mógł, ale drugiej już nie wziął nawet. Domowi pootwierali usta i chłodzili je. Podali sztukamięsę — toż samo; oskrobana jednak przeszła przez gardło. Cały obiad był w tym rodzaju: zostawała na pociechę i ochłodę śmietanka owa, która z nudów, zamknięta sama jedna w lodowni, zwodniała i osiadła. Hiacyntha dostała bicia serca i wstała od stołu.
Pan Paweł poił tymczasem kielichem szampana powiatowej fabryki, wypił zdrowie pana Piotra. Rozniesiono ptisiowe obwarzaneczki, z jednej strony przysmalone, z drugiej niedopieczone, i wszyscy wstali od stołu prosząc o wodę po pieprzu, który wnętrzności i języki palił. Pan Piotr utrzymywał po cichu, że obiad był gorzki jak rozpacz nieszczęśliwego ojca; Dziadunio klął po prostu, i zaraz na bok wziąwszy Pawła, rzekł mu do ucha:
Kołyś ne pip, ne ubyraj sia w ryzy![43] Co ty oszalał panie Pawle?
— A cóż się stało?
— A tożci ty nas potruł swoim pańskim obiadem. Czy ty myślisz że oni wse szczo chrin taj łoźkoju[44]? Co tobie takiego? — Paweł obiema rękami wziął się za czupryny resztę?
— Ten kucharz...
— A to niechby była gospodyni misę dobrych klusek zwarzyła; Chleb ta woda, nema hołoda[45] a tyś nas poczęstował, że w brzuchu ogień piekielny....
— Panna Hiacyntha zaręczyła nam, że panowie samym niemal pieprzem żyją.
— To wściekła jakaś baba! — splunął Dymitr, i ruszył ramionami.
Dano kawę (szczęściem bez pieprzu), podano za nią, zwyczajem pańskim, według porady guwernantki, likwory dubieńskiej fabryki zamiast chasse — café — i jakoś obiad się powoli zapominał. Przyszły fajki, wino rozchmurzyło czoła. Julja tylko i Petra nie były wesołe bo Stasia ani ukąsić; nie spojrzał, nie przysunął się, nie odpowiedział wzrokiem na wejrzenia.
— To lalka! mówiła w duchu starsza.
— To student! — pogardliwie dumała Petra!
Hiacyntha westchnęła tylko, zręcznie otworzyła fortepian i myślała pochwalić się walcami, których na dnia tego intencję wyuczyła się Petra. Był to Strauss niby, grany jak na złej szejne-katarynce. Staś który grał wcale ładnie, zobaczywszy fortepian, skoczył ku niemu nie myśląc o niczem, żeby się w ten sposób od przecudnej rozmowy wywinąć... siadł, spróbował i począł grać.
Dość było go usłyszeć, żeby już Petra i Hiacyntha o popisach nie myślały. — Petrę zabolała głowa, guwernantce znów wróciły palpitacje; matka spojrzała na niego jak na zbrodniarza i sucho rzekła:
— A jak pan Stanisław gra pięknie!
Piotr naturalnie nic nie odpowiedział, a Staś grał jak szalony. Nigdy może muzyka nie była gorzej przyjęta. Wstał nareszcie i chciał pójść prosić panny żeby grała, ale ta miała tyle taktu, że się nie ośmieliła ze swoim walcem wystąpić.
— Ja tak mało gram! — odpowiedziała.
— Ale pani lubi muzykę — rzekł Staś sam tu zaczynając od pani.
— Ona! — podchwytując zawołała Hiacyntha — ona to genjusz melodji! to harmonji splot! ale na wsi tak trudno się oddać muzyce! wszystkiego braknie.
— Gdyby tylko nut — rzekł Staś — temibym łatwo mógł służyć; mam co miesiąc najświeższe, jeśli pani pozwoli...
Petra spojrzała nieco udobruchana ofiarą i niezgrabnie uśmiechając się, skinęła głową, odrzucając loki po żytomiersku.
— Na wsi — mówiła dalej, usiłując się popisać z wymową Hiacyntha — wszystko otacza zawad tysiące w naszym kraju! — Uwierzy pan, poczta najbliższa o kilka mil odległa.... żyjemy na pustyni! — westchnęła.
Staś niemiał co odpowiedzieć, zmięszany zaciął usta.
— Ale człowiek — odchrząknąwszy mówiła dalej panna — rozrywka do tej uroczystej ciszy i bawi się z naturą, której serce jego echem względnem odpowiada!
Julja, nie tracąc czasu, sypała wejrzeniami, które dodane do pieprzu mogłyby spalić na węgiel nieszczęśliwego, gdyby o lat dwadzieścia mogła je antydatować. Teraz już nie paliły, były bo blade, zimne błyski burzy jesiennej.
Paweł ubawiał stryja, opowiadając mu o gospodarstwie; Dziadunio chodził, popijał wodę, i cicho powtarzał:
Hodi tobi wołe, koły tebe korowa kołe[46].
Zatrzymano jeszcze na herbatę, w którą szczęściem niebyło sposobu nasypać nic gorzkiego, ale staraniem Hiacynthy podano jednakże pieprz przy szynce, którą ona zadyktowała do herbaty. Stary Dziadunio aż się wzdrygnął na widok tej pamiętnej przyprawy, z powodu której dzień ten Staś nazywał dniem pieprzonym.
Na wieczerzę powrócili do Hieronimów, gdzie ich znowu prosty, wieśniaczy, zdrowy i niewymyślny czekał posiłek. Dziadunio cały wieczór się wściekał. Staś pękał ze śmiechu cugle sobie puściwszy, Piotr tylko obu miarkował i poważnie był zamyślony.
My na chwilę jeszcze zajrzmy do salonu Pawłów po odejściu gości. Wszyscy stoją w milczeniu; nareszcie Julja, jak zwykle, pierwsza zabiera głos:
— No! mieliśmy też tych gości!
— Nic tak szczególnego! — dodała Petra.
Julja się uśmiechnęła i pocałowała ją w czoło, prawdę rzekłszy nie było za co.
— O! dowcipnisio ty moja! ale dajmy pokój, na co ich krytykować. Pan Piotr człowiek poważny, grzeczny; syn — chłystek! studencik! tak się wyrwał z tem swojem graniem jakby z czem osobliwem. To tylko dowodzi brak wychowania, a gra nawet niewiedzieć po jakiemu....
Hiacyntha ruszyła ramionami.
— Jest hołdownikiem nowej szkoły.... Słyszałam o niej.... bije z góry w klawisze.... wiem to.... ale psuje fortepian, ucho.... i serce! — dodała z westchnieniem. Nikt tego aforyzmu nie uważał.
— Staś — mówiła Julja — trzpiot, dzieciak! nie jest nawet tak ładny jak mówiono. Juściż nie brzydki, ale....
— Ale zmiłuj się! — przerwał Paweł.
— Pozwólże, ja się przecie na tem znam — prosty sobie, przystojny pastuszek.... żadnej dystynkcji w manierach.
— Nadewszystko nic czułego, nic sympatycznego, nic coby chwytało za serce i przyciągało ku niemu — przemówiła guwernantka.
— Nie wykształcony! — dodała Julja, ruszając ramionami — surowe to, dzikie jakieś! o to nie mąż dla Petry! nie!
Paweł z dobrze otworzoną gębą słuchał.
— E! serce — rzekł — gdyby się tylko starał, dalibyście ją jemu!
— Otóż nie — żywo odparła Julja — myślisz że dla jego bogactwa? Ja dla Petry chcę czegoś więcej.
Hiacyntha dokończyła:
— Tak! serca dla serca, duszy coby uderzyła o duszę, tej zgody uczuć, tej harmonji dźwięków wewnętrznych, co wyżej wszelkiego złota się ceni!
— Gdyby był bogaty jak Kreza, tobym go nie chciała — zawołała Julja stanowczo — dla mojej Peci więcej, o więcej żądam!
Petra chodziła zadumana, ramionami tylko czasem ruszając; gryzła w ustach kwiatek wychwycony z bukietu, a co myślała? Bóg tylko jeden wie, i panna Hiacyntha druga, ja odgadnąć nie umiem.


VI.

Swobodnie, wesoło i szybko przeleciał wieczór u Hieronimowstwa. Oboje gospodarstwo coraz się bardziej z dobrym panem Piotrem i jego wielkością oswajali. W początku, uszanowanie dla niego nie dozwalało im się zbliżyć poufalej; teraz przywiązanie rosnące w miarę jak go poznawali bliżej, zlewało się z szacunkiem, nie straszył ich już, ale pociągał ku sobie. Dziadunio Dymitr usilnie nad tem zbliżeniem i skutecznie pracował. Stary złośliwie nawet niekiedy poglądał na Stasia i Zosię, zdaje się zgadywał co tam po cichu wykluwało się w młodych sercach i w młodych oczach obojga. Umyślnie jednak nie pokazywał po sobie, że się tego dopatrzył, a raczej odgadł co się święci. Było to bowiem jeszcze tak delikatne uczucie, jak trawka co na wiosnę pierwsze listki puszcza — a lada mrozek, lada szron ją zwarzy. I rosło z niczego jak ta trawka, z szybkością chwil pierwszych wszelkiej istoty i wszelkiego uczucia. Każde pomnażało ją wejrzenie, każde słowo rozrzewniało, każdy dzień dla niej był wiekiem w wypadki obfitym, a wczoraj wiecznością, przebytą razem i rękojmią przyszłości, którą wiekuistą mieć chcieli.
Oni już wieczór myśleli co będzie gdy się rozjechać, rozdzielić i niewidzieć zmuszą losy. W Zofji to uczucie bojaźliwsze i słabsze, niepojęte dla niej samej, napełniając ją strachem, rosło choć się broniła; w Stasiu gwałtowniej już i po męzku się rozwijało, gotując do walki, wyzywając jej wcześnie. — Staś wiedział co się działo w jego sercu, znał z ludzi, jeśli nie z siebie, czarowny niepokój i uroczą żądzę, która nim raz pierwszy miotała. Jak tylko mógł przysiadł się do Zosi, która niespokojnie pytające wejrzenie rzucała na matkę i rozpoczął rozmowę. Szła trudno, nic w niej nie było, a tyle w niej posieli pamiątek i magnetycznie udzielili sobie myśli, dla ucha otaczających ludzi nieodgadnionych! Trudnoby było powtórzyć tę rozmowę, utkaną z przerwanych słów zimnych na papierze, gorących w ustach i sercu.
Wśród niej ośmieliła się powoli Zosia, rozwiązały się jej usta i skończyli jak brat i siostra uśmiechem serdecznym, słowy poufałemi. Staś kochał już jak szalony, i przysięgał w duszy, że się nie ożeni chyba z Zosią; jej serce rozkosznie było wzruszone, rozkołysane, i łzy nieproszone dobywały się z oczów.
Późno już podano wieczerzę, przy której nielitościwy Dziadunio dobrze się jeszcze nażartował z obiadu państwa Pawłów i ich domu, choć mu nikt przez uczucie przyzwoitości przy bracie pomagać nie chciał. Staś tylko po cichu szepnął Dziaduniowi, że dzień ten pod nazwiskiem dnia pieprzowego zachowa światu w przyszłych pamiętnikach, które w pięćdziesiątym roku życia ma zacząć pisać.
Wieczerza już się skończyła, gdy na znak porozumienia, oczyma dany przez pana Piotra, Dziadunio nagle rozpoczął:
— Ale, ale — rzekł — panie Hieronimie, jest tu prośba do ciebie. — O tobi gadka[47].
— Do mnie? od kogo? — Zaśmiał się pan Hieronim. — A cóż ja dla kogo uczynić mogę?
— Wystaw sobie Waćpan — rzekł Dziadunio serjo — wszak to pan Piotr z waścinej przyczyny ma niepospolity kłopot.
— Z mojej? z naszej? — porwali się razem Hieronimostwo.
— Ale tak jest! posłuchajcie tylko! — zawołał Dziadunio — ludzie jesteście nieświadomi wielu rzeczy, bo żyjecie na wsi. — Ne tylko świtu, szczo w wikni..[48] Myślicie asaństwo tylko o gospodarstwie, o dzieciach, a z waszej przyczyny drugim bieda. Ot! panu Piotrowi nie chce Heroldja potwierdzić szlachectwa, dla braku metryk waszej linii....
— Jakto?
— A tak! wywody powinny obejmywać cały ród, takie jest prawo, a że wy ślamazarnie koło tego chodziliście i zapomnieli o swojem szlachectwie, i jemu nieborakowi wszystko wstrzymano. Ani smerty, ani popustu![49] Trzymają go tak za nogę.
Hieronimostwo osłupieli; jakoś dziwna trochę loika Dymitra pomieścić się im w głowie nie mogła.
— Długo by wam to było tłómaczyć — daj Boże wse znaty, a ne wseho probowaty,[50] — rzekł niby gniewnie, że go nie chcą zrozumieć, Dziadek — ale zmiłujcież się, dostarczcież mu potrzebnych papierów! Nie chciał wam sam dokuczać; ja za niego proszę niechaj się to raz skończy! Albo wiszajte, albo puskajte![51]
— W istocie — rzekł poważnie potwierdzając pan Piotr — bardzo mi o ten interes chodzi; radbym widzieć jego koniec.
— Ale — odpowiedział Hieronim z frasunkiem — ja byłem już zrobił staranie o przyłączenie się, bo brat Paweł o mnie zapomniał; tylko przyznam się stryjowi grosza mi na to nie stało.
— Do czegoż tu grosz! — ofuknął Dziadunio, — pan Piotr i grosza za was nie da, ale trzeba mu was przyłączyć, bo jego w tem interes, nie wasz. — Swoja sermiażka ne tiażka.[52] A macież te papiery?
— Papiery są jeszcze u mnie, bo mi ich Sobocki bez dwóch tysięcy złotych podjąć się nie chciał — rzekł Hieronim.
— To łotr, to mudrahel ten Sobocki! — zawołał Dziadunio — ne ide jemu o najdok ale o skosztunok![53] Pan Piotr jeszcze wam za te papiery koszta powróci, bo powtarzam, że to jemu potrzebne! hę? rozumiecie. Już mnie o to dwa dni prosi, żebym u was wykołatał. A i wam też to nie zaszkodzi; przy cudzym ogniu i wasza pieczeń się upiecze — w hurti i kasza zistsja.[54]
Hieronim spoglądał zdziwiony.
— Takie prawo! — dodał Piotr serjo — istotnie długoby to było tłómaczyć, ale tak jest, tak jest... to nowe urządzenie... wszyscy muszą iść razem... Pawłowie i inni potwierdzeni, a dla waszych papierów będzie i musi być zwłoka, dlatego o nie proszę.
Dziadunio przybrał fizjognomją bardzo serjo i przynaglał burcząc; Hieronimowie spojrzeli po sobie z zadziwieniem i radością.
— A toć to dla mnie największa łaska, — rzekł Hieronim wstając — jam się tak o los dzieci troskał.
— Boś nie wiedział — żywo przerwał Dziadunio — że pan Piotr musi ci ich przyłączyć choćby nie chciał; w tem jego interes. Jeszcze mu łaskę zrobicie temi papierami, bo się nieboraczysko także o to nastękał.
— Aleby to była niesprawiedliwość — przerwał gospodarz — żebyśmy korzystając....
— A! ty nic nie rozumiesz! — ofuknął go Dziadunio — on swoje: Pip w dzwin, a czort w sołomianik![55] Tu chodzi nie o was, ale o pana Piotra! a tobie niewiedzieć jaka niesprawiedliwość się roi. To interes nie twój! Skaczy wraże, jak pan każe[56] i po wsimu!
— W istocie, w istocie — przerwał pan Piotr — dajcie mi tylko papiery, to rzecz dla mnie pilna; wielką mi zrobicie przysługę...
Hieronim spoglądał jeszcze, niedowierzał, ale poważne a nawet surowe i chmurne twarze starych poczciwych kłamców, nie dozwalały mu się domyślać podejścia; w duszy tylko Panu Bogu dziękował, że jego interes tak się zszedł ze stryjowskim.
— Chwała Bogu — rzekł — że się to tak składa! papiery są gotowe.
— I dasz mi je jutro? — spytał pan Piotr.
— A! czemuż nie, z największą wdzięcznością! to dla mnie wielkie szczęście!
— Więcej dla mnie — rzekł pan Piotr unikając podziękowań — a teraz mówmy o czem innem — dodał po chwili namysłu. Co myślisz z dziećmi, panie Hieronimie, z synami zwłaszcza; czas by o nich podumać.
Spojrzeli po sobie rodzice i zarumienili się.
— Szczerze, kochany stryju — rzekł po namyśle ojciec — tu nie ma co obwijać w bawełnę — ja jestem dosyć ubogi, myślę ich do początkowej szkółki oddać do Łucka, i uczyć póki mnie na to stanie.
— Ale cóż to się oni tam nauczą w tym Łucku biednym — odparł pan Piotr — czemu się nie staracie umieścić ich gdzie na funduszu jakim, to by was nic nie kosztowało, a mieliby wychowanie staranniejsze.
Tego wyrazu fundusz nie zrozumiał dobrze ani mąż ani żona; popatrzyli, zamilkli.
— A masz Wpan racją! — zawołał nagle Dziadunio — że też to mnie nigdy na myśl nie przyszło! Wszak to Waćpan, panie Piotrze, jesteś podobno jakiegoś funduszu kuratorem i zawiadowcą w Żytkowie? a ma to być piękny fundusz... na kilku czy kilkunastu (przypominam sobie) chłopców? hę?
Tu druga bajeczka, ułożona wcześnie pomiędzy spiskowymi dla oszczędzenia Hieronimostwu wdzięczności i wywinienia się od zbytnich podziękowań, poczęła wychodzić na jaw, równie niezręcznie ale równie szczęśliwie jak pierwsza. Hieronimostwo oboje nie wiele wiedzieli co się na świecie działo, form jego i praw nie bardzo znali, na wsi zasiedzieli wierzyli dobrodusznie, zwłaszcza gdy dwoje ust tak zacnych ludzi, jak pan Piotr i Dziadunio, poczynały ich upewniać.
— Prawda — odpowiedział pan Piotr — że właśnie mam w mojej dyspozycji dwa miejsca w fundusu Puciatów, z któremi nie wiem co zrobić; wziąłbym chętnie twoich chłopców panie Hieronimie, gdybyś mi ich dał, dla zapełnienia tych miejsc, za które Bogu i ludziom odpowiedzialny jestem.
— A to miejsca dobre — rzekł spiesznie Dziadunio — warunki słyszałem takie że chłopców biorą, wychowują na koszcie funduszu aż do uniwersytetu, utrzymują na stypendjach w czasie nauk uniwersyteckich....
— Posyłają jeszcze za granicę, dla dalszego usposobienia — dodał pan Piotr nie wahając się — jeżeli okażą się zdatni.
Pry hotowoj kołody, dobre ohoń kłasty[57] — dodał Dziadunio — doskonała rzecz.
— Jak to? — spytał zdziwiony pan Hieronim — któż to mógł zrobić taki zakład? kiedy? ja o tem nic nie słyszałem.
— Wielka rzecz! — przerwał Dziadunio — Moja chata z kraju, nyczoho ne znaju.[58] Ale wszyscy o tem wiedzą! To długa historja, a nawet dosyć ciekawa — począł chodząc żywo opowiadać następującą powiastkę:
— Był sobie, będzie temu lat dwieście, niejaki pan Puciata, żonaty, jeśli się nie mylę z księżniczką Giedrojciówną, bo i sam coś tam z kniaziów wychodził. Otóż, trzeba Waści wiedzieć, Bóg im dał czternaścioro dzieci. Tandem tedy pan Puciata, któremu było markotno, że mu się ojcowizna rozdrobi na tyle głów, a dzieci z panów na szlachtę zejdą, nie jeden raz szemrał na zbyteczne błogosławieństwo Boskie... Z zadurnoj hołowy i noham łycho![59] Czasem ze złego słowa wiele niedobrego pójść może. Pewnego razu, niewiem tam z jakiego powodu — ciszej rzekł Dziadunio, oglądając się na siedzącą Zośkę — wyrwało mu się z ust do żony mówiąc: — Dzieci! dzieci! łatwiej o dziecię, niżeli o cielę! Trzeba bowiem wiedzieć, że istotnie w tym zakącie w którym mieszkali państwo Puciatowie, o cielęcinę było nie łatwo, a stary lubił cielęcą pieczeń.
W złą godzinę wymówił jakoś te słowa, bo w tydzień panie i żona i czternaścioro dzieci mu wymarły — Ot, tobi Hapko knysz![60] Na pogrzebie stała wysoka trumna matki, a w koło rzędem czternaście trumienek dzieci, razem z nią idących, z woli Bożej, do grobu! pan Puciata jakoś tego z razu nie wziął bardzo do serca, ożenił się raz, ożenił drugi, ale więcej już nie miał potomstwa, tak że i ta linja familji zeszła na nim. Otóż, w starości, gdy mu dogryzało sumienie, stawszy się bardzo pobożnym i dobroczynnym, umierając zostawił znaczny fundusz na wychowanie czternastu chłopców.
— Aleśmy doprawdy nigdy o tem nie słyszeli! — zawołał pan Hieronim.
— O wielka rzecz! a o czemże wy wiecie: moi poczciwi domatorowie — zaczął Dziadunio — siedzicie jak kury pod strzechą a chcecie wiedzieć o funduszu Puciatów! — zaśmiał się nieznacznie. — Ne tylko świtu szczo w wikni!
Pan Piotr z niemym poklaskiem przyjął tak lekko i łatwo utworzoną na prędce historyjkę funduszu, którego na świecie nie było.
— Otóż tedy — mówił dalej Dziadunio — gdybyście chcieli, toby wam łatwo wziął pan Piotr synów na fundusz Puciatów.
— Jak to, gdybyśmy chcieli? — zawołali państwo Hieronimowie, nieśmiejąc jeszcze oddać się radości która im tak niespodzianie przychodziła — a! toby była dla nas tak wielka łaska i opatrzność Boża!
— A zaraz łaska! zaraz łaska! — podchwycił staruszek. — Otóż żadna laska, pan Piotr właśnie sobie głowę łamie, kogoby tam umieścić; a tu jak raz takich dwóch tęgich chłopaków spotyka! Nie taka to wielka rzecz! Ne tak sia barzdo dije, jak sia barzdo howoryt.[61]
— W istocie, to dla mnie jedyna zręczność! — Ale tam być muszą jakieś trudności, jakieś formy — przerwał pan Hieronim z pewnem niedowierzaniem — boćby się to wszyscy cisnęli...
Radab dusza do raju, ta hrichi ne puskajut,[62] Zapewne! ale nie bardzo kto wie o tym funduszu... to rzecz sekretna, zakryta, utajona — cicho szepnął Dziadunio. — Są tam i warunki różne, ale to wszystko w ręku pana Piotra, a jemu w to graj że waszych chłopców zabierze! Głowę sobie łamał, żeby jakich uczciwych znaleźć dzieciaków.
Oboje rodzice, jakby razem jedną wzruszeni myślą, rzucili się ku panu Piotrowi, chcąc mu upaść do nóg; matka miała łzy w oczach, ojciec drżał cały, ale stryj powstał żywo i uchylił się.
— O! tylko mi proszę nie dziękować — rzekł broniąc się — niema za co! Po wakacjach przyślę i jak swoich zabiorę chłopców. Jam rad żem sobie ich znalazł, bo mi właśnie potrzeba było poczciwych i pilnych, a takiemi dzieci wasze być muszą. Więc chwała Bogu, i bez żadnych próżnych wdzięczności; to Puciatów nie moje, niema za co dziękować.... zmiłujcie się!
Chcieli jednak Hieronimostwo uściskać poczciwego pana Piotra, — ale ten zagadał ich czem innem.
— Jedziemy tedy — rzekł — wszyscy a wszyscy do Strumienia... przypadają właśnie urodziny Kasztelanica i w skutek umowy z całą familją, chcemy w ten dzień dać mu dowód pamięci i zbliżyć się do niego. Będziemy wszyscy u niego; może stary wzruszy się tym dowodem pamięci, może się zmiękczy i rozczuli, może kto z nas lepiej mu do serca przypadnie i potrafi dla niego zastąpić faworytów... Paweł z nami także, a ty panie Hieronimie?
— Ja? — rzekł skłopotany widocznie wieśniak — ja, kochany stryju... a jaż tam po co?
— Ho! a po co my wszyscy? przypomnieć mu się.
— Żona moja była niedawno w Strumieniu; powiem szczerze stryjowi, nie lubię tłumnych zgromadzeń, znaleść się na nich nie umiem; nie jestem do nich stworzony, i — niechce mi się tam jechać!
Hieronim nie mógł się przyznać, że od dawna nie miał porządnego fraka, a najświeższy był jego ślubny, dosyć już śmieszny choć czysto zachowany.
— Jakto? tobyś ty sam jeden nie był na urodzinach? — spytał pan Piotr.
— Nie będę — rzekł poglądając na żonę Hieronim — nie — nie będę! Bogiem a prawdą, brak mi i sukni i przyborów do wizyt, ja tam nie bardzo potrzebny, stryjowi tak ze mną jak bezemnie, a czas dla gospodarzy gorący — zostanę w domu.
Piotr i Dziadunio nie chcieli go przynaglać.
— Więc jak ci się widzi — rzekł stryj — nie namawiam, ale będzie tam cała a cała familja nasza, którąśmy okólnikiem, obesłali, jedne wici za troje... My, Pobiałowie, Paweł, Źmura, ojciec wasz, nawet Soboccy oboje, do nogi ile nas jest, jak na rewję jedziemy.
— A ja sobie zostanę — rzekł po cichu pan Hieronim... — doprawdy, cobym ja tam robił, a w domu bym się opuścił.
— E! jakbym to się i ja został — odezwał się wstając z krzesła Staś dotąd milczący — wszak u Kasztelanica raz już z ojcem byłem.
— Kto? i ty? zostać? gdzie?
— A tutaj! — podchwycił Staś — co ja tam będę robił, kochany ojcze? Mybyśmy tu sobie z Hieronimem gospodarowali, polowali, odpocząłbym w tej ciszy, a powracając ojciec by mnie zabrał.
— No? i zkądże ci ta myśl? — spytał ojciec nie dorozumiewający się niczego.
Dziadunio odwrócił się w kątek i udając że zażywa tabakę i kicha, parsknął ze śmiechu, tak go ucieszyło, że się jego domysły potwierdzały.
— Zkąd mi ta myśl? — odpowiedział Staś zawsze śmiało i wesoło, nie chcąc ani skłamać, ani prawdy całej powiedzieć. — Ot, jakoś mi tu dobrze, cicho! Chciałbym sobie spocząć przy Hieronimie... Lubię tak namiętnie botanikę, lasy tutejsze cudnych ziół w sobie krocie ukrywać muszą.
— Jeden kwiatek, szczególniej! — rzekł w duchu Dziadunio — Durnyj jak worona, a chytryj jak łys[63]. Jakie dzieciątko sprytne!
— Ależ mój Stasieńku, to w istocie dziwna rzecz — rzekł ojciec — że ci się tak nagle zachciało herboryzować po Polesiu; ale i Hieronimostwu dokuczysz długą wizytą, i radbym cię dorosłego drugi raz Kasztelanicowi przedstawić.
— E! co tam po mnie stryjowi! ja jeszcze młokos! będę się nudził, będę się musiał na tej familijnej rewji wyprężać i ziewać, a tu sobie pochodzę ze strzelbą na ramieniu, po lasach, po polach, i spocznę rozkosznie. Doprawdy ojcze!
Ojciec spojrzał na gospodarzy.
Oni oboje tak się zdawali radzi tej myśli i tak pokornie a serdecznie zbliżali się prosić pana Piotra, że nim wymówili słowo, już szczerą ich chęć z oczów wyczytać było można.
— O! kochany stryju — rzekł Hieronim — bylibyśmy ze Stasia kochanego... z pana Stanisława — poprawił się.
— Jeśli się poprawiasz to nie zostanę — rzekł Staś.
— Bylibyśmy tak szczęśliwi.
— Ale to szałaput! dom wam do góry nogami przewróci.
— Nie boim się o to, i nie wielki żal będzie starej klitki — dodał śmiejąc się Hieronim. — Niech stryj to dla nas zrobi.
— A! całem sercem — rzekł pan Piotr — tylko mi go nie popsujcie pieszczotami.
— Pieścić się nie dam — zawołał rozweselony młody chłopak — ale to bujać będę, po polach i lasach.
— Szczęśliwy wiek! szczęśliwy! — cicho westchnął pan Piotr.
Dobre szality, koły prystupaje![64] — szepnął Dziadunio śmiech zdradziecki tamując.
— Niechaj zostanie, niechaj zostanie — rzekł głośno — wieczorami dojdzie sobie na lekcję retoryki do państwa Pawłów, zabawi się z Piotrusią (tak ją zwał, zawsze z wielkiem umartwieniem matki), zagra im na fortepianie...
— Niechaj zostanie! — dodał ojciec całując chłopca w czoło. — U Kasztelanica może być powtórnie, powróciwszy z zagranicy.
— Jeśli Kasztelanic dożyje — szepnął Dymitr. Boh chocz ne skoren, ale łuczen[65].
— Ależ to już jedynasta przeszło! — porywając się zakrzyknął Piotr. — Spać! spać! Oni nie przywykli tak długo wysiadywać.
— No! panowie! dobranoc i w nogi — zawołał Dziadunio — dość i tak im czasu zmarnowaliśmy — Buwajteż zdorowy!
Wszyscy się ruszyli; a Staś szczęśliwy i roztrzpiotany swojem szczęściem, już chciał dać uroczyście dobranoc synowicy swej, gdy obejrzawszy się nie znalazł jej na miejscu. Zosia ledwie dosłyszawszy że Staś zostać miał z niemi, sama niewiedząc czego przelękła się i uciekła.


VII.

My teraz powrócimy do Strumienia, gdzie nic się nie zmieniło powierzchownie od czasu gdyśmy ztąd z panią Hieronimową wyjeżdżali. Zawsze to ten sam dwór, będący pod wszechwładnem poruszaniem zegarka, smutny, wyregulowany, milczący, zawsze w nim też same twarze, zmęczone, blade lub zimne i posępne. O jednej godzinie wstaje Kasztelanic, wchodzi Termiński, zwołują pannę Anielę, podadzą do stołu, grają w warcaby, czytają, łechcą pięty staremu i idą do snu... U obiadu wiecznie też same postacie na tych samych miejscach siedzą, rozmowa prawie jedna i jedne przytomnych wejrzenia. Rotmistrz zajada, Samuel patrząc nań wzdycha ciężko, Aniela się krzywi, Jaś na nią zezem pogląda, Bulwa milczy lub z respektem odpowiada, że wszystko się dzieje wedle rozkazu jaśnie pana. — A Kasztelanic, zawiędły starzec, oderwany szczątek innej epoki, obcy ruchowi i życiu co go otacza, dożywa reszty dni zmarnowanych, zatrutych w niepokoju o życie i jego utrzymanie, w przekonaniu, że nakręcając je wedle zegara, jak zegaru chód potrafi przedłużać bez końca...
Dzień urodzin Kasztelanica ledwie był komu wiadomy, nie wiem nawet czy on sam o nim pamiętał, to pewno, że go w Strumieniu nie obchodzono nigdy. Zrana wstawszy wedle zwyczaju, rozruszać się miał powoli do życia starzec, gdy Termiński wpadł do niego z miną, która bez słów mówiła, że się coś stało nadzwyczajnego. Kasztelanic postrzegł to i nim kamerdyner miał czas usta otworzyć, wyciągnął rękę, wołając:
— Cicho! milcz! widzę już że cię język świerzbi, ale póki śniadanie nie przejdzie, wara mi z doniesieniami głupiemi!
Kamerdyner począł sprzątać i wyszedł po chwili, słowa się nie odezwawszy. Kasztelanic usiadł... ale niezwyczajny ruch i stukot powozów w dziedzińcu począł go już niepokoić. Nie chodziło mu tak bardzo o to co się stało, ale o to, że co się stało pomięsza mu porządek i cały dzień zepsuć może.
— Głupi! — rzekł w duchu — wleciał jak utrapieniec, gęba wywrócona, słowo na czole! dość że wiem iż coś jest i strawność przewrócona... po całym dniu!.... Będę musiał wziąć pigułki lub elixir Cagliostra, którego tak oszczędzam. No! kto wie czy nie lepiej wiedzieć od razu co to tam takiego, bo niespokój gorszy jest dla żołądka nad wszystko. — Czynność się przenosi do głowy, a żołądek źle odbywa swoją powinność... Trzeba tego głupca zawołać.
To mówiąc zadzwonił; Termiński wszedł natychmiast, ale bardziej jeszcze widocznie zmieszany niż wprzódy.
— No! trutniu! — rzekł stary — wiedz to raz na zawsze, że kiedy ci natura dała taką głupią twarz, że się na niej maluje co tylko zaświdruje we środku, to nie pokazuj się z nią w zakazanych godzinach. To nauka na potem; teraz kiedyś się już przez pół wygadał, kończ że, bo i tak czuję, że mi czekolada kamienieje w żołądku! Cóż się tam stało?
— Ale nic się nie stało! Jaśnie panie — odparł ruszając z lekka ramionami Termiński.
— Jakto nic, już przecie i ja mam uszy, że coś huczy na dziedzińcu; gadajże, nie bądź błaznem!
— Jaśnie pan każe! — spytał kamerdyner.
— A cóż mam robić! mów!
— Prawdziwie nie wiem od kogo zacząć.
— A! to jest tam tego dużo? — spytał usta zacinając stary. — O! przeklęty dzień! popsuje mi cały tydzień... Jedna zła strawność rujnuje żołądek na długo, nim wejdzie w karby! A no! gadajże!
— Coś dziwnego doprawdy! jakiś zajazd umówiony! wszak cała pańska familja dzisiaj się tu słyszę zjedzie.
— Co? familja? — z gniewnym i złośliwym uśmiechem krzyknął stary. — A! j’y suis, te urodziny! furfanty! Gdybym był ubogi, noga by ich niepostała u mnie, uciekaliby jak od zapowietrzonego — fetują moje miljony...
Termiński uśmiechem tę prawdę potwierdził.
— No! a dużo tego tam jest? — spytał Kasztelanic niecierpliwie rwąc szlafrok.
— Albożem mógł ich policzyć; jedzie to a jedzie jak ćma. Suną się powozy, powoziki i obdarte bryczki aż strach; mówili mi wyraźnie, że mają być tu wszyscy.....
— A! to dobrze! to dobrze! — z ukrytą złością straszną, bo udanym ubraną uśmiechem, odrzekł Szambelan.... i co ci to szkodzi trutniu... Dać im obiad na sto osób, najlepsze wina, najpiękniejszy serwis, przyjąć ich jako królów.... Ja ich wyściskam, wycałuję.... wyślinię, wykomplementuję, wypłaczę się nawet jeśli tego będzie potrzeba. — No! a takiż rozjadą się kiedyś...... z kwitkiem! przydał szydersko.
W Termińskim dusza rosła.
— To pewna — dodał — że w tym tłumie niema i jednego coby Jaśnie pana tak kochał jak jego wierni słudzy.
Stary niepostrzeżony mrugnął tylko brwiami jakby mówił:
— O! o! znamy się i na tem!
Kamerdyner kończył:
— Co Jaśnie pan rozkaże?
— Co każę! mówiłem ci, przyjęcie jak najsutsze.... długo nie zabawią, a trzeba im pokazać co mogę, żeby lepiej ślinka pociekła! Obiad na sto osób jeśli trzeba, szampana dać na początek pierwszy numer, potem dońskie, jak się udoją, karteczki im wystarczą, smaku nie złapią. Wszak są karteczki wcześnie ponaklejane. Srebra na stół co nogi strzymają.... wielka liberja.... pokoje dla tych co zażądają.... Salon otworzyć... Kto spyta o mnie, powiedzieć żem chory i nie mogę wyjść, aż o swojej godzinie. Ale... moje śniadanie dać na osobnej tacy, wnieść je, przedemną postawić i szepnąć że to dla mnie, żeby się nikt ruszyć nie ważył. Dla reszty dać osobno toż samo.... ale sery i kawior mogą być pośledniejsze, rozumiesz.... A kto tam jest? czy i pan Piotr?
— Jest i on.
— I Pobiałowie.
— Całą czeredą, ile ich Bóg dał!
— O! o! i kulawy!
— A ha! i kulawy nawet.
— A Józefa dzieci....? siostra Jaśka....
— Nietylko ona ale i brat Michał.... oficer.
— Chwała Bogu wrócił! — szydersko szepnął Kasztelanic. I Paweł?
— I Pan Paweł jest....
— Co do nogi widzę, muszą być wszyscy; a tenże Pan Hieronim, co to go jeszcze nie znam?
— Niema go Jaśnie panie.
— No! to choć żona być musi?
— I jej niema!
— Zapewne złemi końmi się wloką, to się przypóźnili — ale nie chybią.
— Ludzie Pawła mówili słyszę, że nie będą.... bom się o każdego dowiadywał.
Stary tylko głową pokiwał.
— A Dziadunio znalazł się?
— O! ten jest od rana.....
— No! ten ich zabawi przysłowiami. — Życie swoim trybem, tylko Karasiński obiad niech przerobi, niech sobie co chce z nim uczyni, ale żeby mi było o mojej godzinie, punkt! jak zawsze.
To powiedziawszy starzec zagryzł wargi i głęboko się zamyślił, twarz jego malowała gniew wewnętrzny, niecierpliwość i chorobliwe rozdrażnienie. Pokaszliwał, spluwał, bacznie poglądając na każde splunięcie, i siedział tak pilnując godzin w swoim pokoju, a dziedziniec huczał od powozów, i dom cały, oficyny, zajmowali już przybyli goście.
Spójrzmy i na nich.
Towarzystwo zebrane w salonie Kasztelanica tem szczególniej uderzało, że je składały rzadko do siebie zbliżające się żywioły, z różnych społeczeństwa szeregów pochodzące, które tu myśl jedna (z małym wyjątkiem ) i związek krwi ściągnęły.
Od Sobockiego począwszy, który na sobie nosił niezatarte piętno swego pochodzenia, wychowania i obyczajów klassy do której należał; od Sobockiego w którym łatwo poznać było urzędnika co od swego stołu i pióra prosto wlecze się do cukierni i szynczków, a od hulanki do papierów — przez ile to stopni przejść trzeba było, żeby dojść do pana Augusta, do Piotra, z których pierwszy uderzał majestatyczną powierzchownością i elegancją, drugi wspaniałością, jaką daje twarzy wyraz poczciwej i uspokojonej duszy. Obok Sobockiego, który trzymał się dumnie, usiłując stać na równi ze wszystkimi i co chwila z niecierpliwości palce ogryzał, domyślając się, że mu ktoś chybi — był Jasiek, spoglądający z podełba na przytomnych, na pozór pokorny bo wyuczony swej służby i udawania, wewnątrz zżymający się na to co go otaczało. Trzymali się szwagrowie razem, bo kancelista nie miał tu nikogo bliżej znajomego nad niego. Dalej stał równie niespokojny i prawie równie niezgrabny pan Paweł, który się też nadymał, chcąc co mu niedostawało w powierzchowności dosztukować miną gęstą; ale co chwila mina ta zmieniała się i rzadziała, w obec imponujących mu mimowolnie panów Piotra i Augusta. Wśród stojących i chodzących jeden tylko siedział; był to kaleka, Józef Pobiała, którego bracia namówili, że się ruszył choć o kulach do Strumienia. Cierpienie całego życia, zgryzienie, które z niego wynikło, malowały się na zżółkłej twarzy człowieka nie starego jeszcze, ale widocznie zmęczonego życiem. Stękał on i tu, oglądając się niedowierzliwie, zdając wyrzucać sobie, że się dał namówić na tę podróż, bo go już niepokoiło gospodarstwo i wymyślone straty, które pod swoją niebytność miał ponieść.
Trochę dalej stał wesoło rozmawiający Tomasz Pobiała, wystrojony, ożywiony, zdający się nic nie widzieć, a każdem wejrzeniem upatrujący coś uczącego o domu i jego właścicielu; August ze swoją minką pańską, sparty od niechcenia na konsoli i powtarzający: — my biedni szlachta. — Samuel trochę niespokojny o skutek zjazdu. Rotmistrz doskonale obojętny ale rozweselony gośćmi, słowem cała rodzina męzka Kasztelanica.
Nawet Michał, brat Jaśka, uwolniony od służby na kilka miesięcy, przybył z Sobockim, u którego spędzał swój urlop. Był to słuszny, przystojny i młody jeszcze mężczyzna, z którego twarzy widać było, że nie żałując życiem szafował.
Kiedy niem szafują bogaci, których rozpusta swą ceną i gatunkiem broni od tego co grozi prostej, brudnej, karczemnej, których jest komu ostrzegać — nie tyle ją znać na nich; na uboższym widniejsze są ślady wszystkich namiętności, które lada rynsztokiem nasycił, prędsza kara; jakby ich Bóg ostrzegał, że się pilniej od innych szanować powinni. Francuzi mają przysłowie, że szlachectwo obowiązuje (noblesse oblige); jabym rzekł, że obowiązuje ubóstwo; trzeba je znosić jak dar boży, szlachetnie, surowo, godnie. Michał którego nic nie strzegło od zepsucia; ani wychowanie, ani zasady, ani oko rodzicielskie, nosił na sobie ślady nieporządnie spędzonych najpiękniejszych chwil młodości. Twarz jego krwią nabiegła, jak zwykle u ludzi co jakiego kolwiek bądź rodzaju popełniają ekscesa, czerwona, oczy łzawe, usta nabrzękłe, głowa podłysiała, smutne robiły wrażenie przy wielkiej młodości; jeszcze widnej w krzepkiej i silniej postawie. Był to widocznie hulaka dobrego serca, nie wielkich zdolności; niemyśląc o jutrze, niedbający o koniec awanturniczej swojej pielgrzymki.
Towarzystwo, zgromadzone może po raz pierwszy w takim komplecie, ciekawie acz ostrożnie przypatrywało się sobie, z trudnością łącząc w całość, którą niepodobieństwem czyniły dzielące ich różnice wychowania i usposobień. Wśród gwaru, Samuel i Piotr zbliżyli się ku sobie, i cicha rozmowa toczyła się między nimi we drzwiach ganku na ogród — a oczy wszystkich starały się ją zbadać napróżno. Piotr dumał zasmucony — Samuel odpowiadał mu westchnieniami.
— Straciłem już wszelką nadzieję — mówił zakończając obraz — Kasztelanic jest zgubiony, a my cośmy na nim budowali nadzieje, także. Tak Pan Bóg chciwość karze, choć klnę się poczciwością, żem dla siebie nic nie żądał. — To mówiąc, stary ze łzami w oczach, niezważając na badające wejrzenia otaczających, podniósł ręce do góry i mówił dalej:
— To człowiek niepojęty, nieodgadniony; grzeczny, jak już dziś nikt nie zadaje sobie pracy być dla wszystkich, ale grzeczny z nałogu tylko; — wolę ma żelazną i serce żelazne także. Nic pierwszej złamać, nic drugiego dotknąć nie może. Celem dla niego, przedłużyć to życie nad które innego nie widzi i nie przeczuwa. Wszyscy, wszyscy, powiadam ci, zawiodą się na nim. Tych co mu są na coś potrzebni, uwodzi, tych których narazić nie chce, głaszcze; wszystkim śmiejąc się obiecuje, ale nikogo nie kocha.
— Kochany bracie — rzekł pan Piotr — chociaż ty lepiej go znasz i możesz sądzić o nim, protestuję... Możeś go sobie za czarno odmalował. Nie pojmuję starości takiej, w której chociażby skutkiem zesłabienia nie przybyło trochę serca i uczucia. Człowiek potrzebuje do czegoś się przywiązać, przyczepić...
— Nie, bracie, nie taki jak on; mylisz się! Człowiek co dawniej kochał a później się zepsuł, może i musi w starości mieć reminiscencje uczucia, ale nie Kasztelanic, który całe życie spędził lodem i kończy zamarzły.
— Więc myślisz, że napróżnobym próbował przemówić do niego? — spytał smutnie pan Piotr.
— Napróżno, to pewna; ale chcecie to próbujcie.
— Juściż pewnie nie cofnę się choćbym miał narazić.
— Jak chcesz! — ruszając ramionami rzekł Samuel! — groch to będzie na ścianę.
— Mówmy o czem innem, bracie. — Cóż faworyci? jak sądzisz, czy lepiej stoją w jego sercu od nas? Czy ten skandal domowy, ta Aniela nie da się usunąć?
Samuel wstrząsł się przymuszonym gorżkim śmiechem.
— Czy — mówił dalej pan Piotr — nie dałaby się w nim choć iskierka uczucia religijnego wyrobić; wszak ci ta w najtwardszych nawet odzywa się w obec zbliżającej śmierci.
— Naprzód, śmierć w jego przekonaniu o sto mil jeszcze od niego; powtóre, uczucie religijne zgasło, przeparte całego życia niewiarą, umyślnie w sobie podżeganą. — Co się tycze Anieli, odpędzisz ją, będzie druga. Termiński dostarczy.
— Nie sądzisz żeby się z nią mógł ożenić?
— Nie — rzekł Samuel — to pewna że dotąd o tem nie myśli, i to pewne, że ją gotów łudzić nadzieją, ale z nim nie łatwo! o! o! trzeba go znać
— A tenże Termiński?
— I to wielki frant, ale co on może zrobić; chyba tempore oportuno go okraść, nie licząc zapisu na który rachuje.
— A Jaś?
— Jasia i djabeł nie spenetruje, miałem go długo za biedne, przybite i nieznaczące stworzenie; teraz się go obawiać poczynam. Okropny to przykład wpływu jaki wywiera zepsucie. Patrzę nań i śledzę go... wymodelował się na stryju, wyjąwszy, że jako młody, zuchwalszy i więcej przedsiębiorczy. Jest to zatajone wilczę, ciche, potulne, udające pieska, ale zabierające się owce dusić przy pierwszej zręczności.
— O! bracie! bracie! żółcią ci zaszedł świat; okropnie widzisz wszystko! to się niegodzi!
— Cóżem winien że wszystko tak czarne — odparł z westchnieniem pan Samuel — patrzę, widzę, a często powiem nadto, bo serce boli.... Nie uwierzysz jak psuje los tego nieszczęśliwego, zgubionego na wieki Jaśka, ale mogęż dla tego nie widzieć że idzie do zguby? Kasztelanic odpowie przed Bogiem za niego.... Przykład, rozmowy, książki, rozbudziły w tym malcu wszystkie złe namiętności... chce używać, chce posiąść... chce mieć... nie wiem jaką ceną... środków pewnie wybierać nie będzie.
— Samuelu, ty się trujesz goryczą, która cię zalewa...
— Daj Boże, by to tylko ta gorycz przezemnie mówiła! — westchnął stary i umilkł.
W drugim końcu salonu Sobocki, gryząc palce, cicho z Jasiem szeptał.
— Familijka się zebrała — mówił szydersko — o! chciwce! chciwce! Wszystko to opływa w dostatkach... a czyha na grosz jak żebrak! A popatrzcie jak się dmą! Ten pan August, jeśli to nie gubernatorska mina.... rzekłbyś że najmniej radca tajny i z gwiazdą.
Jaś się uśmiechnął równie złośliwie, jakby mówił: — Zjedzą licha!
— A żeby który choć zbliżył się, choć dobre słówko powiedział — ciągnął dalej Sobocki — a toć jestem ich krewny; co u sto djabłów, nie wyprę się Antosi... a patrz jak wilczo oglądają mnie z podełbów.
Jasiek, wyuczony dyplomacji, bojąc się podsłuchania, milczał, uśmiechając się tylko, ale uśmiech jego był tak niewinny, żebyś go zdala wziął za prostą, młodą wesołość, wywołaną jakimś żarcikiem. Sobocki pociągał atłasowej kamizelki, umyślnie na ten dzień na prędce uszytej, kwiecistej i błyszczącej, i truł się swoją dumą, którą wszystko obrażało, nawet to co jej dotykać nie mogło. Dokuczało mu co kto mówił, jątrzyło milczenie, szukał przycinku w obojętnych słowach, zaczepki lub poniżenia w ruchu najniewinniejszym.
Do południa nikt się nie pokazał; tylko Termiński w wielkim stroju odświętnym, czarno, w trzewikach i pończochach, przyszedł oznajmić, że dla niedyspozycji Kasztelanic nie może się ukazać szanownym gościom aż o swej zwykłej godzinie, prosząc aby rozkazywali jak im się podoba i pytając czem służyć można.
Czas zbiegł szybko na rozmowach i przeglądaniu się wzajemnem, szeptach, myślach i domysłach. Komuś obcemu mimowolnie zjazd ten byłby nastręczył myśl obrazu spadkobierców, przybyłych na otwarcie testamentu, tak chciwie biegały oczy, tak zawistnie mierzyli się wzrokiem, tak zazdrosne uczucia miotały piersiami prawie wszystkich przytomnych.
Nareszcie wybiła godzina, i drzwi od pokoju Kasztelanica powoli się otworzyły; wszedł solenizant, na którym choroby wcale znać nie było, bo się umyślnie na przekor swoim sukcesorom wyświeżył, odmłodził, żeby im psikusa wyrządzić. Szambelan znał wszystkie tajemnice obfitego w tym względzie XVIII. wieku, który cudów dokazywał, podnosząc na chwilę, kosztem życia, ruiny ludzkie zniszczone rozpustą, zużyte używaniem. Nie wiem co tam z sobą uczynił w swoim gabinecie, jakich użył środków, na odzyskanie jeśli nie sił to ich pozoru i barwy zdrowia; ale w tej chwili był to o lat dziesięć i więcej cofnięty, krzepki, rzeźwy i rumiany dworak Stanisława Augusta. Twarz jego, zwykle gdy z rana wstawał z łóżka, zwiędłą i trupią, kolorował lekki naturalny rumieniec, płeć była biała i przejrzysta jak u młodej dzieweczki, oczy świeciły się i grały szyderskim wyrazem, cała postawa miała coś w sobie naprężonego, sztywnego, ale jeszcze silnego i rzeźwego.
Pan Samuel, Jasiek, domowi nawet, zdumieli się spojrzawszy nań, tak dalece to był inny nie codzienny ich Kasztelanic, tak mu energii, wyrazu i żywota przybyło. Kto mu je wlał, jakim sposobem? to było tajemnicą niezbadaną starca, a Termiński nawet flaszeczki z której czerpał nie znał i o niej nie wiedział. Na wielkie wypadki umiał on tak odmładzać się na chwilę.... Wszedł z uśmiechem, wystrojony, wesoły, pogodny; kto go widział przed godziną w czepku, skulonego, chudego i bezsilnego w krześle sypialni, nie byłby go poznał teraz. Strój odpowiadał fizjognomji i był najwytworniejszy; składał się z aksamitnego ciemno-fioletowego fraka, takichże spodni, z brylantowemi u podwiązek spięciami, czarnych pończoch, trzewików z kameryzowanemi klamrami, żabotów koronkowych brabanckich przepysznych, szpilką kosztowną z ogromnym brylantem spiętych, i palców obładowanych bogatemi różnego rodzaju pierścieniami.
Pan Samuel cofnął się jakby widmo ujrzał, wszyscy stanęli osłupieni, Kasztelanic postąpił ku gościom z uśmiechem dworaka, zręcznie, wesoło, zamaszysto. Z kolei witał ich wszystkich, tak grzecznie, tak uprzejmie, tak niemal czule, że pan Piotr, łatwy do oszukania, obwiniał w sercu Samuela o sąd niebaczny i stronny.
Dla każdego miał słówko pochlebne, wszystkich razem potrafił skupić w grono, wiążąc ich to zapytaniami, to odpowiedzią i czarując doskonale odegraną uprzejmością, której przymusu i nieszczerości nic nie zdradzało.
Zaraz za nim wniesiono wykwintne śniadanie i zastawiono niem stoły, a Kasztelanic w koło tac ustawiwszy swych gości, dopiero mrugnął by mu jego zwykłe podano przysmaki i na boku zasiadł oddzielnie, w obawie żeby go kto nie odjadł.
Najporządniej w świecie ułatwił się, obyczajem codziennym, oczyścił tacę i talerzyki, po czem skinął i drzwi do sali jadalnej otworzyły się na oścież. Termiński, w białych rękawiczkach, z serwetą na ręku, oznajmił głosem poważnym: — Dano do stołu.....
Widok sali obiadowej i zastawy stołów był wspaniały, choć nie w ten sposób wytworny jak dzisiaj; wszystko tu jeszcze wiek XVIII. przypominało, ale uderzało przepychem, na który nikt tak szeroko ust i oczów chciwych nie otworzył jak Sobocki, nie mogący pojąć tak wielkiego zbytku, tak dla siebie nowych bogactw.
Stół zastawiony był w podkowę i cały pokryty przepysznemi srebrami, które wyobrażały bóstwa Olimpu, ulubione ostatnim latom XVIII. wieku. Bogowie trzymali naczynia porcelanowe i szklanne, oprawne w srebro, unosząc w nich kwiaty, owoce, desery i przyprawy. Rzęd tych figur srebrnych gęsto ustawionych, przeplatanych długim szeregiem niesłychanie pięknych figurynek z saskiej porcelany, opierał się na leżących środkiem obrusa taflach źwierciadlanych, oprawnych w srebro, w których odbijały się kształtne postacie, zieloność, owoce ułożone umiejętnie w koszach i błyszczące kryształy.
Bufet w końcu sali wystąpił także z całym wytworem swoim, jaśniejąc ogromem sreber okazałych. Na środku, naczynie do kawy wyobrażało Atlasa unoszącego świat na ramionach. Na umyślnych mahoniowych kółkach stała tu także wielka srebrna beczka, ze złoconemi obręczami, jakby zaręczając, że się napoju przebrać nie może. W istocie była próżną, ale cały kąt pokoju zalegała gromada różnokształtnych butelek, długich, niskich, pękatych, czarnych, jasnych, z karteczkami i bez kartek, z pleśnią starości lub błyszczącą powierzchownością świeżego przybylca. Do koła salę ubierały wazony pomarańczowych, granatowych i cytrynowych drzew.
Goście usiedli na miejscach wskazanych, i wytworny obiad, arcydzieło Karasińskiego, przygotowane z pomocą konserw, soków, i różnych gotowych przypraw, rozpoczął się uroczyście. Chwilę przed nim weszła Antosia, żona Sobockiego, najniesmaczniej a najtroskliwiej przystrojona, jedyna w całem towarzystwie kobieta. Kasztelanic z uprzedzającą grzecznością szambelańską podał jej rękę do stołu i posadził na pierwszem miejscu. Sobocki podrósł, chociaż jemu w końcu stołu dostało się siedzenie, na przyczepku, z Rotmistrzem i Jasiem. Bulwa i panna Aniela nie pokazali się; wyglądał tylko rządca z kredensu gdzie był użyty z często wstającym Jasiem do dozoru półmisków.
Kasztelanic, rozsadziwszy gości, rzuciwszy z uśmieszkiem okiem po stole, wziął się do jadła. Obiad poszedł zwykłą obiadów koleją i był o ile tylko mógł na wsi najwystawniejszy, ze wszystkiem czego wymagała forma najwykwintniejsza. W końcu wzniosły się toasty.
Gdy wniesiono hałaśnie zdrowie Amfitryona Kasztelanica, powstał, ale w podziękowaniu jego, w uśmiechu, który je ubierał, badacz byłby dostrzegł coś szyderskiego i złośliwego. Zdrowia potem wrzawliwie mnożyć się zaczęły, pijatyka przeniosła do salonu, a Kasztelanic, nie chybiając zwyczajom swym na chwilę, spojrzawszy na zegarek, wymknął się na swoje miejsce w fotelu. Tu podano mu kawę i likwory; posiedział chwilę bez warcabów i zdrzemnął się nawet pomimo szumu. Kielichy krążyły jeszcze, a już po krótkim spoczynku, gospodarz powstał, otworzył drzwi i zniknął gościom do wieczora.
— Panie Samuelu — zawołał podbiegając Piotr — co to jest? poszedł! a kiedyż go zobaczę żeby się z nim rozmówić?
— Przyjdzie wieczorem dopiero.
— Kiedyż go złapię we cztery oczy, żeby pogadać przecie?
— O! co tego to nie wiem! Trzeba na to szczególnej protekcji Termińskiego, żeby dał audjencją prywatną w swoim pokoju; ale to będzie posłuchanie podsłuchiwane, przestrzegam. Jeśli na nie rachować nie myślisz, chwytaj pierwszą lepszą chwilę dziś wieczorem... bo się druga może nie nadarzy.
Do wieczora goście pili, palili tytoń na ganku i żywą bo trochę pijaną wiedli gawędę w sali jadalnej. Gdy Kasztelanic wszedł o swojej godzinie, oznajmiono panu Piotrowi, a ten, słuchając rady brata, pośpieszył się ku niemu przecisnąć.
Przysunął się do pana Stanisława, spojrzał mu w oczy jakby przez nie chciał zajrzeć w głąb duszy, i jak wszyscy ludzie poczciwi skłonny do wierzenia raczej w dobre niż złe, począł z niejakiem rozrzewnieniem i usposobieniem braterskiem:
— Jakże to miło, kochany bracie, zobaczyć się tak po wielu latach oddalenia... bośmy to o sobie, można powiedzieć, pozapominali, żyjąc w dalekich od siebie kątach.
— Jam temu nie wiele winien — z uśmiechem odparł Kasztelanic słodziuchno — wiesz, że wyjeżdżać nie mogę; czemuż mnie częściej nie odwiedzacie?
— Prawdęż mam powiedzieć? — spytał pan Piotr zupełnie ujęty odpowiedzią.
— O! i owszem kochany Piotrze — rzekł nieco kwaśniej Kasztelanic, który prawdy nie lubił, ale chciał dnia tego odegrać rolę zamierzoną do końca.
— My cię znamy z tej strony, że nas i ludzi obcych w ogólności nie wiele potrzebujesz, więc ci narzucać się nie radzi... Dzisiaj, poczciwy powód dowiedzenia ci pamięci i przywiązania naszego, wyjątkowo tak tłumnie zgromadził... Chcielibyśmy, pragnęli, żebyś nas nie uważał za obojętnych...
— Za obojętnych! — dwuznacznie kiwając głową odparł Szambelan... — przepraszam.
Pan Piotr mówił dalej, rozczulając się widocznie:
— A my szczerze, jak brata cię kochamy, i — bolejemy nad tobą — dodał smutniej i ciszej.
— Jak to? bolejecie? — nadzwyczaj niby zadziwiony spytał pan Stanisław...
— Alboż nie mamy powodu i prawa? Choć starszemu bratu pozwól myśl moją odkryć śmiało, otwarcie i wystąpić z radą. Wiek twój może ją czyni zbyteczną, ale ją serce dyktuje.
— Dziękuję — rzekł sucho Kasztelanic, udając uśmiech zachęcający do mówienia — mów, mów śmiało.
— Pozwalasz, więc ci się całkiem otworzę, kochany bracie... Twoja starość nas martwi, mybyśmy cię inaczej chcieli widzieć dla twojego szczęścia...
— Ja się nie skarżę.
— Ale cierpisz, cierpieć musisz... twoje życie nie zgadza się z wiekiem. — Serce może zrażone czem odsuwa się od swoich — a nawet... od Boga o którym w młodości myśleć się nie przywykło — był to czas niewiary! Tyś temu nie winien! Ale za cóż obcy mają być bliżsi nad nas? a często niegodni?
— Bracie — rzekł sucho Kasztelanic, nie wychodząc z grzeczności form, ale je przesadzając w miarę jak gniew go burzył — wierzę, że to co mówisz dyktuje ci serce, ale to są wyrazy tak ostre... tak dotkliwe...
— Jak ostry, jak dotkliwy ból co je dyktuje — odważnie podchwycił brat — biorąc w ciepłe swe dłonie zimną, alabastrową rękę starego dworaka. Co mówię, to mówię szczerze i z serca... Nie żyjesz wedle Boga żyjesz wedle namiętności; wszakbyś już uczuć powinien, że to cię zaspokoić nie może? że wiara i cicha starość w modlitwie, uspokojeniu, rozmyślaniu, zdolna tylko uszczęśliwić...
Kasztelanic wiele musiał pracować nad sobą, żeby na to odpowiedzieć jak chciał, jak mu z jego rachuby wypadało; widać było w błyskach oka, we wstrząśnieniu poskromionem, w brwiach szybko ściągniętych i na gwałtownie potem rozpogodzonem siłą woli czole, że myśl jakaś nie uczucie chwili, dyktowała mu obrachowaną, zdradliwą odpowiedź.
Westchnął naprzód głęboko.
— Dajmy temu pokój bracie — odezwał się z wyrazem tęsknoty doskonale udanym — jam moją młodość może za daleko przeciągnął; ale któż ci powiada że jej nie skończę lada chwila? że nie tęsknię także za tem czego mi braknie, a nie brzydzę się tem co mam i czego się trzymam tylko z nałogu? To delikatna materja, nawet dla braci... Wiary nikt nie wleje musem; ona przychodzi z nieba nie od ludzi... i przyjść może gdy jej godzina wybije.
Piotr doskonale uwierzył w te słowa starca, wyrzeczone z mimiką szczerości, i prawie się uspokoił niemi, ciesząc że Samuel tak się omylił!
— Ale — dodał po cichu: — gdybyś nim przyjdzie ta chwila szczęśliwa, przysposobił się do niej innem życiem?
— Jam stary rozpustnik, stary nałogowiec — rzekł naiwnie, niby z szczerą pokorą jakąś Kasztelanic — dajcie mi samemu sobą kierować... siła nic nie może nademną, wszystkom przywykł czerpać z siebie. Kto wie! kto wie, może o czem mówicie, bliźszem jest niż się wam zdaje!
Pan Piotr, nadzwyczaj zdumiony i tonem i słowy które usłyszał, już chciał roztkliwiony ściskać go, dziękować mu i nalegać, gdy część towarzystwa wsunęła się do pokoju i przerwała rozmowę, z widoczną Szambelana radością. Kto inny przebieglejszy, podejrzliwszy, nie tak z dobrego serca łatwowierny jak pan Piotr, byłby w czasie rozmowy nie dał się uwieść słowem tylko na pozbycie się wymówionem: on, doskonale wywieść się dał w pole, zatarł ręce i powstał uradowany, właśnie gdy sarkastycznem wejrzeniem litości i stłumionego gniewu mierzył go brat starszy, winszując sobie, że tak zręcznie potrafił go odegnać nadzieją.
Pełen tedy radości, z dobrą jak sądził nowiną, Piotr posunął się żywo ku Samuelowi, który z daleka widział początek rozprawy i domyślał się niemal jak się to skończy — chwycił brata za rękę i rzekł mu wesoło na ucho:
— Samuelku kochany! dzięki Bogu, przekonany jestem, żeś się srodze omylił.... on ma serce.... wyznał mi że znudzony jest swoim rodzajem życia, że wygląda tylko chwili nawrócenia swego, a tę gawiedź odepchnie... I... zobaczysz, wszystko dobrze będzie.
Samuel nic nie odpowiedział, ruszył tylko ramionami powolnie, spojrzał w oczy Piotrowi i nie miał siły wyrzec słowa, tak był poruszony.
Piotr widocznem niedowierzaniem prawie się uraził.
— Zmiłuj się Samuelu! widzę jakbyś wątpił o tem co mówię?
— Nie! ale o tem co ci powiedziano bardzo wątpię czy prawda. Staś, żeby się ciebie pozbyć prędzej, skłamał skruchę, westchnął i żartuje w duchu z twojej łatwej wiary.
Piotr przychodził już do gniewu.
— Bracie — zawołał — a godziż się to tak posądzać!
— Nie chcę się z tobą spierać — rzekł Samuel smutnie — zobaczysz później....
— Ale toby było niegodziwe, szkaradne kłamstwo! toby było ostateczne zepsucie!
— Nie gniewaj się panie Piotrze; na wszystko co chcesz pozwalam — zobaczysz później kto miał słuszność.
Bracia pierwszy raz od lat kilkudziesięciu, po krótkiej rozmowie, rozeszli się nie bardzo z siebie radzi, oba się obwiniali o łatwowierność i pewność.
Wieczór zszedł na grze i rozmowach, podsycanych winem coraz to gorszem, i trwał do godziny w której swoim obyczajem Kasztelanic zwykł był odchodzić do sypialni. Nie uchybił on ani sekundy dla gości, i pożegnawszy ich niezmiernie grzecznie, z uśmiechem na ustach usunął się na spoczynek.
Goście też zabawiwszy małą chwilkę, do swoich pokojów rozchodzić się i rozjeżdżać zaczęli. Tak się skończył ten pamiętny dzień urodzin pana Stanisława, raz pierwszy i ostatni z takim przepychem obchodzony w Strumieniu.
Większe były jego skutki, niżeli z pogodnej i pozornie wesołej fizjognomji tej uroczystości wnosić można.
Wszystko co otaczało bliżej Kasztelanica i rachowało na niego, na słabość starca i majątek zdający się łatwą pastwą, — poruszone zostało tem przypomnieniem się familji bezdzietnemu bratu i stryjowi. Jaś, Aniela, Termiń3ki zadrżeli, bo wszystko troje rachowali na spadek całkowity lub częściowy. Zjazd był widocznie uradzony między wszystkimi, bo nie mogli trafem się tak zebrać, a połowa ich nawet o dniu urodzin nie wiedziała. Był więc już spisek jakiś, jakaś zmowa potajemna, oczy wszystkich dotąd obojętnych musiały się zwrócić na Strumień. Trzeba było spieszyć, uprzedzić ich, i starca opanować.
Tę myśl w faworytach obudził zjazd familijny. Jaś nie na samym opierał się domyśle, wiedział bowiem nieco o podróży pana Pawła, o jego wyprawach, naradach, o zamiarach pana Piotra i obiecywał sobie wiadomość tę na korzyść swoją obrócić, gdyż domyślał się że wszystko to mógł zrobić Samuel.
Późno w nocy August Pobiała, Tomasz, Piotr, Józef, Samuel, Antoni, Dziadunio, zeszli się w pokoju kulawego, dla rozmówienia się o wrażeniach dnia tego i postanowienia co dalej czynić wypadało. I ta schadzka nie uszła badawczego oka Jaśka; chociaż podsłuchać ich nie mógł; ale schwycił na uczynku i zapisał to sobie na przypadek potrzeby.
Piotr pierwszy po cichu zagaił zgromadzenie temi słowy:
— Dzięki tedy Bogu, kochani moi — rzekł — nie sprawdzają się smutne wróżby pana Samuela... mówiłem z Kasztelanicem; widocznie jest znużony, zmęczony swem życiem; czuje już, jak mi wyznał, tęsknotę do Boga, do wiary opuszczonej za długo... To grunt, za tem pójdzie poprawa życia, a za nią wszystko najlepsze...
— To co mówisz, kochany bracie — spokojnie odparł Samuel — dowodzi tylko żeś go dawno stracił z oczów, i że cię łatwo oszukał. Co do mnie, stoję przy swojem. Tu potrzeba kogoś co by lepsze miał oczy i większą zręczność nademnie starego; intrygi się rozpoczną, bo do nich się wszyscy stroją... Staś nie porzuci swego rodzaju życia, bo w nic, ani w Boga, ani w szatana nie wierzy, i my stracim majątek, a co gorzej, człowieka zgubim. Może wpływ codzienny uczciwego człowieka, silniejszego nademnie, mógłby na mego poskutkować.
— Jakto? utrzymujesz jeszcze, że mógł tak bezwstydnie skłamać?
Samuel się rozśmiał boleśnie.
— Ani wątpię rzekł — wszystko ci przyrzecze, a nic nie dotrzyma.
Piotr smutny, urażony, umilkł.
— Bracie Samuelu — odezwał się Antoni, chętny do gawędy — ty to już podobno za nadto wszystko widzisz czarno; czemu to ma być niepodobnem, żeby zatęskniwszy do Boga powrócił?
— Niech i tak będzie, niech i tak będzie — trochę niecierpliwiąc się odrzekł Samuel — na tem kończę, ale pamiętajcie żem przestrzegał, żem prosił! Umywam ręce i milczę odtąd do końca.
To mówiąc, smutny usunął się na bok, podparł na ręku i zamilkł w istocie.
— Nie pozostaje nam więc nic — rzekł August dowcipnie — nad spokojne czekanie zmiłowania Bożego nad grzesznikiem.
— I niech go tu Samuel tak dogląda jak dotąd — odezwał się pan Piotr — bo w razie czegoś zagrażającego da nam znać. Dodać mu teraz drugiego stróża, jak projektowano, biło by w oczy zanadto, on sam by się na tem mimo farby nie omylił, toby go mogło nawet rozjątrzyć. Jestem pewien, że już usposobiony do powrotu ku Bogu i wierze; módlmy się i czekajmy.
— To ze wszystkiego najlepiej — śmiejąc się dodał pan Tomasz i zacierając ręce — przyznam się, że po mnie już ciarki chodziły na samą myśl, że będę na tę wartę wykomenderowany: powszednich dni musi tu być djable nudno.
— Ja o tem wiem trochę — odezwał się Samuel — a siedzę dla was i dla siebie; może by warto, żeby mnie kto z posterunku zluzował.
— A! a! otóż i racja tych strachów, których nam napędziłeś przez panią Hieronimowę — rzekł Piotr — chce się odpocząć... i nie dziwuję.
— Ba! alboż mój siwy włos nie daje mi do tego prawa?.
— Toć prawda — przerwał Dziadunio — ale kto lepiej i stosowniej tu od ciebie siedzieć może. Obibrawsia hrybem, taj liż w kisz[66]. Jeśli się usuniesz, któż cię zastąpi? będzie to doprawdy miało minę straży, która się zluzowała. Ty to sobie stojąc na miejscu nie bijesz w oczy. Kasztelanica nie niecierpliwisz, jakby może kto drugi potrafił, naprzykład ja... Ej! bracie Samuelu sużeno, padł los na ciebie, odsłuży ci to familja... a cóż robić, musisz zostać... jakeś zaczął tak i kończ. Wid napasty ne propasty![67] nic ci się nie stanie!
Samuel westchnął ciężko, pomimo dodawanej przez Dziadunia otuchy.
— Pańszczyzna bo to — rzekł — pańszczyzna, oj mój miły Boże! patrzeć na sprośne życie, milczeć, a wzdrygać się, widząc do koła rozstawione sieci, ani na nie co zaradzić, ani o nich oznajmić.
— Czemu?
— Bo jutro ci, którychbym wydał, potrzebniejsi i milsi odemnie, wyparli by mnie z tego stanowiska. Chcecie — więc zostaję, ale za nic nie odpowiadam.
— Ale cóż tu u kata stać się może? — zapytał pan Tomasz, któremu swoboda jego milsza była nad wszelkie bogactw nadzieje.
— Co się stać może, to ja wam wyliczę — rzekł Samuel — a nawet zaręczam, że się tak stanie! albo stary podgłupiawszy pod koniec, ożeni się z panną Anielą i jej wszystko zapisze, a nam zostawi figę; albo co pofałszują, a my z kwitkiem pójdziemy znowu: w dodatku umrze jak żył, bez skruchy, żalu, śmiejąc się i drwiąc z nas i ze wszystkiego.
— Przyznam się — przerwał pan Tomasz — że ja na Apostoła wiele zdolności w sobie nie czuję; jeśli go trzeba nawracać tylko, najlepiejby sprowadzić kapucyna; możeby grając w marjasza i pijąc z nim, trochę go zreflektował — ale i to kwestja!
— Nawrócenie to kwestja inna — odparł pan Samuel przy swojem stojąc — ktoby był tak zręczny żeby od niego te pijawki poodrywał, tem samem uczyniłby go skłonniejszym do nawrócenia. Od jednego czy od drugiego poczynając, jedno ciągnie za sobą drugie, a oboje pilne.
— Ale zmiłujcie się — swoją znowu myśl chcąc utrzymać odezwał się pan Piotr — te się rzeczy nie robią gwałtem i nagle... na to potrzeba czasu! oświadczył się, że już czuje pociąg do zmiany życia... dajcie temu zbawiennemu natchnieniu spokojnie dojrzewać.
— Tak! tak! — zawołali w kilku ziewając.
— Suma summarum — dokończył Tomasz — redukując to co się powiedziało, wnioskuję, że nic nie pozostaje do czynienia w tej chwili, nad polecenie Kasztelanica opiece Boskiej, pan Samuel obejmuje straż główną, a my raniuteńko każemy konie zaprzęgać i drała do domu.
Na tem się główna część rozmowy skończyła i powoli krewni wszyscy do swoich mieszkań rozchodzić się zaczęli, znużeni, obojętni, nic nie postanowiwszy i przekonawszy się, że nic postanowić nie można.


VIII.

Zdaleka dotąd tylko widzieliśmy Jasia, a typ ten między innemi zasługuje na bliższe obejrzenie! daliśmy dawniej rys życia jego rodziców i okazali członków rodziny; z tych można już osądzić jak zaniedbane było wychowanie Jasia, jak tu wiele zły los i zły przykład w chłopcu, którego nic nie broniło przeciwko niemu samemu, uczynić mogły.
Jaś młodo dostał się do Kasztelanica, który zeń zrobił sobie dogodne narzędzie, nie troszcząc się o to wcale, jaką to dla niego zgotuje przyszłość. Głównie wychowanie Jasia zasadzało się na przyzwyczajeniu go do posług, które wymierzał i regulował zegar, pan w Strumieniu wszechwładny. Kasztelanic kazał go douczyć czytać i pisać dla siebie tylko, żeby mu mógł deklamować sprośne wiersze i głupie romanse, robić z nich wyciągi miejsc najszkaradniejszych, gdyż ogromne foliały pryapewów składał sobie starzec, ze szczególną ciekawością czerpiąc z pisarzy XVIII. wieku, co w nich było najwyuzdańszego.
Ani też pomyślał starzec, jakie na młodym umyśle uczyni wrażenie, nietylko przykład życia jego, ale te ciągle nasuwające się i namiętności zawcześnie rozbudzające obrazy swawolne, dowcipkowania bezwstydne, najgrawania się ze świętości, z wiary wszelkiej i wstydu. Ten wyskok doktryn XVIII. wieku, który tu padał na ziemię całkiem nieuprawną i niczem wprzód nie zasianą, miał najdziksze wydać na niej owoce. Myśl młoda zeschła i pełznąć poczęła po ziemi, a serce bić przestając zamarło, jak niepotrzebny organ w nieszczęśliwym wychowańcu.
Jaś najstraszliwiej na wiek swój został zepsuty, i nic nie może dać pojęcia zniszczenia jakiemu uległ, ciągle oddychając tem zatrutem powietrzem które go otaczało. Nic przeciwko temu wpływowi nie działało, nic mu nie stawiło tamy; odsuniony od świata, żadnej zdrowszej myśli, żadnego pokarmu posilnego nie mógł pochwycić — wiądł niewiedząc że ginie, domyślając się jak inne otacza go życie po za kołem tego dworu i codziennych stosunków. Zamknięty w sobie, ostro i bez serca traktowany przez stryja, który się nim posługiwał i cenił tylko jak sługę, Jaś w upokorzeniu swem wyrabiał siłę ogromną oporu i przedsięwzięcia; przymuszony udawać, nauczył się kłamstwa, przywykł do fałszu, a patrząc na Kasztelanica, którego myśli i uczucia umiał zgadywać, od niego panowania nad sobą i dogadzania sobie pierwsze wziął lekcje. Wszystkie nieczyste namiętności, których apologją pod formą tak ułudną zawierają dzieła XVIII. wieku, poczynały się w nim burzyć, odzywać i wołać nasycenia. Nie było złego instynktu coby się w nim nie rozwinął, złej myśli coby się już nie wykluwała, a co dobrego zasiała w nim dłoń Boża, to spało obumarłe i marniało niczyją nie obudzone ręką.
Najstraszliwszy z egoizmów, egoizm młody i namiętny, miotał mu sercem jeszcze nienasyconem.... stawał się dla niego prawem życia. Niewyuczony widzieć co innego nad siebie, podżegany nienapasionemi żądzami, Jaś wszystkiego chciał i nie czuł w sobie żadnej tamy pragnienia. Nie rozeznawał złych od dobrych środków, nie miał pojęcia cnoty; był pewien że istotną mądrością i celem życia każdego, jest w walce ze światem i ludźmi wywalczyć sobie jak najwięcej siłą, obłudą, upokorzeniem, fałszem, byle zręcznie. Nie powiem żeby w tem zgangrenowaniu serca nie było i dobrych uczuć, i poruszeń litości, i szlachetniejszych czasem natchnień — ale niepodsycane, nieożywione, gasły wśród ruchu i wrzawy ciągle podrastających namiętności. Jaś z temi usposobieniami tem był niebezpieczniejszy, że go natura uposażyła bystrem pojęciem, instynktową trafnością do ludzi, przeczuciem ich słabości, a wychowanie nagięło do kłamania postawą, oczyma, ruchem, mową, czynem.
W wieku, gdy się najbardziej pragnie zwierzenia, przyjaciół, podziału serca, on już był doszedł do tego, że z nikim me mówił szczerze, obawiał się wszystkich, wszystko w sobie zamykał i nie chciał wynurzać przed nikim; a z bojaźni, by go kto nie odgadł, ułożył sobie postawę, mowę, wejrzenie najprzeciwniejsze temu, co snuł i czuł w sobie.
Takim był ten nieszczęśliwy chłopiec, a winien to był wychowaniu Kasztelanica, widokowi jego życia, zbytków, dostatków, na które poglądać mógł tylko, gdyż stryj zaledwie najpilniejsze jego potrzeby opędzał i nic mu nie dawał, co musiało naturalnie wzbudzać w nim pragnienie bezmierne wszystkich niedostępnych dla niego życia nasyceń i rozkoszy. Jaś wiedział że kiedyś może część dostatków Kasztelanica jemu się także dostanie, ale im dłużej miał na to czekać, tem mu się to mniejszem wydawało, chciał wszystkiego i głowę łamał, jakby do tego przyjść.
Wkrótce po przybyciu panny Anieli na miejsce jej poprzedniczki do Strumienia, nie zbyt jeszcze oswojona ze swem położeniem ochmistrzyni oglądała się kogoby sobie wziąć w pomoc, żeby jej godziny nie tak smutno i ciężko upływały. Rachowała, że zmuszona poświęcić się dla starca, winna sobie była za to jakieś wynagrodzenie; ale Jasia jeszcze nie było, a Termiński nadto był rozumny, by w podobne wchodził stosunki, do tego miał swoje dawniejsze, często zmieniane znajomości. Przybył Jaś młodziutki, głupiutki, przelękły, nieokrzesany, i Aniela raczyła rzucić okiem na niego, oczekując jednak, by sobie podrósł i oswoił się. Tymczasem dosyć czule się nim opiekowała. Jaś wkrótce wykształcił się bardzo i aż do zbytku, a panna Aniela, obrachowawszy wszystko, nawet późniejsze ożenienie, zbliżyła się ku niemu. Ale już chłopiec, który także umiał rachować, pamiętający świeże sieroctwo i nędzę, wyraźnie i niezręcznie oparł się wszelkim przyjaznym związkom z ulubienicą stryja. To mu śmiertelną, nieprzebłagalną zrobiło z niej nieprzyjaciółkę na zawsze. Odtąd on i ona nie widywali się tylko przy stole a choć nikt o niczem nie wiedział, choć Jaś podwójnie był uprzedzający i grzeczny, złość panny Anieli nie dała się rozbroić: przysięgła zemstę.
Zemsta jednak odłożoną została na później; Aniela spodziewała się być coraz silniejszą i na chwilę potęgi przekazała spłat tego długu upokorzenia. Nie zapominała jednak o nim wcale.
Kilką dniami przed urodzinami, Jaś, który widział dobrze co się w koło niego działo, dowiedział się także o przejażdżce pana Pawła po familji, domyślił się jakichś machinacji i żywo postanowił działać ze swojej strony. Sam czuł się jeszcze bezsilnym, wahał w wyborze sprzymierzeń; chciał go mieć jak najprędzej, by przystąpić do czynu. Ni mniej ni więcej chciał wyłudzić cały spadek po Kasztelanicu, jak? sam nie wiedział i o to mu nie szło — wybór współpracownika miał stanowić o środkach.
Wieczorem w sam dzień zjazdu o którym mówiliśmy, Jaś niespokojny bardzo, w swojej ubogiej izdebce w końcu oficyn chodził z twarzą rozognioną i okiem płomienistem. Miotał nim strach i niecierpliwość; lękał się żeby mu nie wydarto jakimkolwiek sposobem tego, co już za swoje uważał; nie wiedział jak temu zapobiedz a chciał działać co najprędzej.
Izdebka w której stał, była prawdziwą dziurą, najlichszą ze wszystkich w oficynie. Termiński nawet miał daleko lepsze dwa pokoje dla siebie; Jasiowi dano jeden wprost z podwórza się otwierający, zimny, ciasny i brudny; jedno okienko tylko z niego wychodziło na śmietnisk pełne podwórko kuchenne, choć przez zabrudzone szyby nic widać nie było. Podłoga dawno nie zamiatana, grubo narosła błotem zaschłem i popiołem od fajek, pełna była narości i gruzów; niektóre jej deski odstawały do góry, inne wygniłe wpadały w ziemię, a drewniane kołki, któremi była przytwierdzona, sterczały, czyniąc przejście kilku kroków, zadaniem prawdziwie niebezpiecznem. Jaś tylko machinalnie z nałogu wywiązywał się z niego zwycięzko, bo każdy kołek i dziurę ominąć umiał. Kominek zamurowany od dawna, bo zawsze dymiący, trochę pieca, gdyż druga większa jego połowa kryła się w sąsiedniej gościnnej izbie, ogrzewało tę klitkę. Ściany jej pobielane dawniej, dziś z tynku i pobiały obleciałe, wystawiały plamistą dziwacznie porysowaną powierzchnię. W kącie stało łóżeczko, wyrób prostego cieśli, na wysokich kołyszące się nogach, licho pokryte, wyleżane, wązkie, krótkie i niewygodne. Tuż przy niem stał równie lichy stolik, zarzucony gratami bez imienia i barwy, między któremi tylko rozeznać było można kałamarz, lichtarz, rękawiczkę podartą i porcelanową fajkę. Reszta była stosem szarym zrzynek, obłamków i pyłu. Przed stolikiem krzesło z drewnianemi w poręczu i siedzeniu szczeblami, czarno niegdyś bejcowane, wyszczerbione, jedyne w izdebce stało bokiem i krzywo. Przy wolnej ścianie sofa odarta i słomą świecąca, ze skórzaną starą poduszką, zdawała się rozbitą i na nic nie zdatną, bo dwie jej nogi skruszone były i koniec leżał na podłodze. Zresztą dzbanek, miska prosta, trochę odzienia na sofie i kołkach, strzelbina jakaś — oto wszystko co Jaś posiadał.
Smutno tu było zajrzeć, tak z nieładu izby, wyglądał charakter mieszkańca co ją ani chciał ani umiał czysto i porządnie utrzymać. Nikt zresztą nie dbał aby mu było piękniej i lepiej, i żywe oko nie zajrzało do niej.
Jaś siedział, ręce sparł na kolanach, i twarz ukrył w dłoniach, zamyślony gorączkowo; rzucał się niekiedy, wstawał i siadał znowu — gwałtowny bój się w nim odbywał.
Dwie myśli szarpały go — kogo miał wybrać na sprzymierzeńca — Anielę, którą tak niebacznie odepchnął, czy Sobockiego, w którym upatrywał silną ale niebezpieczną pomoc. Z Anielą był panem siebie i położenia; z Sobockim zmieniał się tylko w narzędzie. Poznał się na nim i obawiał go, ale mu był potrzebny.
— Spróbuję naprzód z Anielą — rzekł żywo i wyszedł.
Pokój panny Anieli, a lepiej jej apartamencik dzieliło tylko przejście od mieszkania Kasztelanica. Było to gniazdko tak świeże i ładne jak barłóg Jasia ohydny. Trzy izdebki składające pomieszkanie miały wprawdzie belki zamiast sufitów i podłogę tylko, ale je pani ubrać i upięknić potrafiła tak, że się ich nie spostrzegało.
Czysto tu było, świeżo, biało, przyćmiono i roskosznie.
Podłogę, dla odebrania jej tego nazwiska pomalowano i powoskowano, świeciła się jak szkło; meble były skromne ale połyskujące, w oknach muślinowe firanki zręcznie pozawieszane spadały wśród zielonych etażerek, na których najpiękniejsze oranżerji kwiaty codzień rozstawiali ogrodnicy. Łóżko w ostatnim pokoiku, z dywanikiem, makatą, pawilonem, toaletą, uśmiechało się wdziękiem dziewiczych białych pościeli. We wszystkiem przebijało się wiele smaku, wiele wrodzonego kobiecie uczucia piękności. W istocie, Aniela nigdzie nic nie widziała, a doskonale domyślała się jak co być powinno. Nic tu napuszonego, nic błyskotliwego — odgadła bowiem nawet najtrudniejszy do odgadnienia wdzięk prostoty.
Gdy wszedł Jaś, Aniela siedziała widocznie w niemniej ciężkich jak on pogrążona myślach: — oko jej tylko tłómaczyło niepokój, niepewność i jakąś podbudzoną żądzę... w półmroku była jeszcze tak piękną! Podniosła głowę dumnie, jak zawsze, zobaczyła przybyłego który tu nigdy nie wchodził, a z twarzy jego i własnych uczuć odgadła po co przyszedł. Szyderski uśmiech zwycięztwa przebiegł nieznacznie po wązkich jej usteczkach, wstała — gotowa pastwić się grzecznie.
— A! cóż to za przypadek sprowadza tu pana Jana?
Jaś zagryzł wargi, oczy mu płonęły, ale panował nad sobą.
— Żaden przypadek — odrzekł — ale ważny i wielki interes.
— Ja i interes, jakiż mieć możemy z sobą związek? — spytała Aniela, ciągle udając, że nic nie rozumie.
— Większy niż się pani zdaje — żywo rzekł Jaś — pozwolisz mi pani mówić od razu, szczerze i bez przygotowań?
— Ale cóż to być może? — odgrywając zdziwienie pytała ochmistrzyni.
— To rzecz bardzo prosta: przychodzę tylko pani spytać, czy chcesz być ze mną, czy przeciwko mnie?
— Cóż to ma znaczyć?
— Pani mnie rozumiesz, to nie potrzebuje tłómaczenia.
— Ale ja bo jestem strasznie tępa.
— Proszę nie żartować.
— Dlaczego nie żartować?
— Bo tu może nie jest chwila do żartów.
— Dla pana... ale dla mnie?
Jaś się zarumienił z gniewu.
— Więc pani, jeszcze raz, ze mną, czy przeciwko mnie?
— No? a gdy ani jedno ani drugie — z dumą odezwała się kobieta — z panem nie chcę, przeciw panu może nie śmiem, a może nie raczę...
— A więc?
— Niech pan to sobie dokończy. — Co my możemy mieć wspólnego — dodała po chwili namysłu — nic! nigdy nic... Pan jesteś tu jako krewny — ja jestem sługą — chyba myślałbyś mi pan ofiarować?
— Właśnie — podchwycił Jaś — wszystko do podziału między nami.
Aniela potrząsła głową wzgardliwie.
— Ja nic nie chcę tylko spokoju — odpowiedziała z udaną obojętnością... nic... nikogo...
Odwróciła się od niego i odeszła kilka kroków.
— To pani ostatnie słowo?
— Najostatniejsze.
— A więc wypowiedzenie wojny?
— E! zlituj się pan, — zaśmiała się — któż wojuje z kobietą? kto wojuje z dzieckiem? Ja wojny nie myślę rozpoczynać, ani nawet się bronić; jako kobieta ustąpię zawsze.
—Ten zbytek szyderskiej pokory — pomyślał chłopak — dowodzi wielką pewność wygranej... próbujmy jeszcze.
— Panno Anielo — dodał — był czas...
— A! przypominasz mi pan czas, o którym byłabym zapomniała, mojego poświęcenia a pańskiej niewdzięczności; gorzej, gorzej, bo... nie chcę tego pamiętać, ażebym mogła przebaczyć...
— Ale cóżem winien?
— Winieneś, żeś śmiał pomyśleć jakobym raptem pokochała chłystka co ledwie z pieluch się wywinął — i raczyłeś odepchnąć mnie, gdy w sercu miałam tylko litość i przyjaźń.
— Do tej się jeszcze odzywam!
— Już jej niema, niema — niema, — zajadle tryumfując zawołała kobieta — między nami nic więcej — zapomnienie — obojętność...
— Pani się ze mną obchodzisz jak z występnym...
— Porachuj się pan z sumieniem.
— Ono mi nic nie wyrzuca.
— Bo go pan może nie masz.
— Jeszcze raz panno Anielo, wyciągam dłoń i proszę...
— Schowaj pan dłoń dla innej, i nie proś, bo to się na nic nie przyda...
Jaś uczuł nareszcie niejaką dumę. Spojrzał, uśmiechnął się, ukłonił w milczeniu i wyszedł. Ledwie się drzwi za nim zamknęły, Aniela usiadła znowu, zamyślona głęboko, zdawała się ze strachem rozbierać to, co pod wpływem uczucia zrobiła.
Aby jej niepokój i całą tę scenę wytłómaczyć sobie, dość przypomnieć co ją poprzedziło.
W chwili gdy się goście rozeszli, Termiński równie niespokojny jak Jaś i Aniela, miotany obawą jakąś, postanowił także działać i działać szybko na korzyść swoją. Myślał o tem oddawna, ale stanowczą decyzję winien był tej chwili, która go panicznym jakimś przejęła strachem. Sam przez się nic on więcej nie mógł uczynić, chyba wyrobić sobie zapis i powiększyć go podchwyceniem grosza, którego najlepiej wiedział gdzie szukać; potrzebował pomocy czyjejś, bo chciał zyskać daleko więcej, a ta nieszczęśliwa bezdzietnego majętność podsycała chucie wszystkich, zdawając się im bezpańską, i nienależną nikomu.
Termiński nie miał wyboru: jedynem jego narzędziem mogła być Aniela.
— Mogę ją z tym starym ożenić — rzekł — ale potrzeba żeby mi za to zapłaciła...
Myśl tę oddawna osnutą, postanowił zaraz przywieść do skutku, unikając skutków jakie za sobą pociągnąć mogły zabiegi familji. Wszedł godziną może przed Jasiem do pokoju Anieli, z którą był na stopie poufałej i protektorskiej. Wszystko mu będąc winna, obawiała go się, słuchała i starała wszelkiemi sposoby przypodobać.
Wszedł, i gdy ta spieszyła już przeciwko niemu, sądząc że coś pilnego dla Kasztelanica potrzeba, skinął i zaprowadził ją tajemniczo do alkowy.
— Dwa słowa — rzekł — panno Anielo; tu widocznie źle koło nas, potrzeba sobie radzić... nie ma co drzemać, familja ostro się myśli brać do naszego staruszka, sądząc że łatwo starych przyjaciół i sługi wierne rozpędzi, a sama wszystko pochwyci... Ale słudzy też nie głupi czekać, aż ich miotłą pożegnają!... Trzeba radzie, trzeba radzić! Waćpanna z nim bezemnie nic nie dokażesz...
— Jak to? — rumieniąc się spytała panna Aniela.
— Nie potrzebuję obwijać... Waćpanna nie byłabyś od tego, żeby się z nią ożenił?
— Ja?
— No! na co to te ceregiele; chcesz tego, to pewna, nie zawadzi grosiwo potem zagarnąć... Ktoby to tego sobie nie życzył? No! otóż panna sama tego nie dokażesz... to także frant i kuty! Ja tylko jeden mogę powoli do tego nakłonić Kasztelanica.
— Sumienieby mu to nakazywało — cicho szepnęła panna Aniela.
— E! ba, o sumieniu nie gadajmy — rzekł Termiński podcierając czuprynę do góry na wzór pana — on tam może go nie ma, albo schował na ostatnią godzinę... a zresztą, co to gadać o sumieniu... Nie był on pierwszym.
— Ale był ostatnim! — śmiało odparła Aniela.
— No! o tem potem! — odezwał się Termiński kładąc ręce w kieszenie.
— Panie Termiński, czy to się godzi? — płonąc się zawołała kobieta.
— Ale sza! sza! ja przychodzę w dobrej chęci... zaraz to Waćpanna uznasz. Ot tak, w dwóch słowach: ja zrobię to że się ożeni, familji fimfa, ale co mnie za to?
— Cóż ja mam, żebym mogła czem rozporządzać?
— Ba! dziś to czem pani rozporządzać możesz — rozśmiał się stary wyga — dla mnie obojętna; ale poszedłszy za mąż, dostanie pani jeśli nie cały zapis fortuny, co prawie pewne, bo mu nasadzim notarjusza na kark jak będzie miał konać, a mam gotowego i dobrego, to przynajmniej część znaczną... Cóż ja tedy wezmę?
— Mów Waćpan sam swoje warunki — cicho i cieniutko odpowiedziała Aniela — ja się z góry na nie zgadzam.
— Za tę grzeczność grzecznością płacę, targować się nie będę, nie chcę wiele; będziesz pani mieć miliony, a pewnie krocie, ja nie żądam nad pięć tysięcy... dukatów.
— Zgoda.
— Teraz chodzi o pewność! ludzie jesteśmy!
— Jakąż ja mogę dać pewność, jeśli mi pan nie wierzysz?
— Ba! — zamyślił się pan Termiński... — to prawda... do ostatniej chwili w mojej być może mocy rozerwać ślub, gdybym tylko o onym pułkowniku napomknął. (Tu panna Aniela zarumieniła się i żywo chustkę podniosła, jakby nią oczy chciała zakryć). A zatem gdy przyjdzie do formalności, wprzódy zapis, potem ślub nastąpi. a między jednem a drugiem mój oblig, prosty sobie oblig.
— Jak pan zechcesz.
— Zatem, interes nasz wspólny — jeden... ale milczeć! Ja od jutra nie czekając poczynam... Będą tu i drudzy coś robić! Jaś sobie, krewni może sobie! ale to wszystko w łeb weźmie, bo oczy mam dobre i nos nie zły. Nim się co zasnuje, rozerwę. Jasia się nie boję; pan Samuel baba, wzdycha, ale nadto poczciwy żeby nam co popsuł — będzie tylko narzekał. Nie boimy się tedy nikogo. Panna Aniela ze swojej strony bądź smutną, na dany przezemnie znak wybieraj się z domu dla strachu; powoli będę szturm przypuszczał. Proszę na to nie zważać jeśli mi wypadnie burczeć i grać rolę nieprzyjaciela...
— Jak to? nieprzyjaciela?
— O tak! inaczej obojebyśmy się zgubili. — Znam starego! znam! Będę ja tak pracował, że go zapędzę, gdzie on ani myśli. — Już to tylko mnie zostawcie... zrobimy co zechcemy!.. ale czasu nie mam; do zobaczenia... cicho! cicho!
To mówiąc ukłonił się nisko i dodał:
— Dobranoc Jaśnie pani!
— Zgoda! na wszystko! — radośnie zawołała Aniela wyprowadzając go z alkowy... i bardzo dziękuję...
Gdy wyszedł, wzdęła się dumą, podniosła głowę, spojrzała w źwierciadło, a w duchu rzekła do siebie: — Przecież i ja skosztuję świata! i ja będę miała panowania i swobody chwilę! Ja! ja!
Z tego zwycięzkiego pienia przed bitwą, gdy poczęła snuć dumy i nadzieje, nadszedł Jaś właśnie, którego jak przyjęła widzieliśmy.
Młody chłopiec biegł gniewny do swojej izdebki, układając co ma począć, by swego dopiął celu i pomścił się razem; czuł że Aniela była silną, kiedy odrzuciła przymierze; chciał się uzbroić co najrychlej i pokonać ją. Nie pozostawał mu nikt tylko jeden Sobocki; ten wiele mógł, wiele umiał; straszny był wszystkim, ale i Jaś go się lękał.
Nie bez obawy więc postanowił zbliżyć się do tego ostatniego sprzymierzeńca, którego nadzwyczajna zręczność i nadzwyczajna przewrotność zastraszała. Nie było żadnej rękojmi że go nie zdradzi, nie wyda, nie porzuci, nie zgnębi, gdy tylko potrzebować tego będzie; ale nie było wyboru. Jaś uczuwszy zimno w kościach, jak każdy co raz pierwszy na cóś większego się porywa, poszedł do pokoiku siostry i szwagra.
Sobocki już leżał w przepysznym tyftykowym szlafroku na łóżku i z długiego cybucha, z ogromnym bursztynem, umyślnie kupionego na te odwiedziny razem ze szlafrokiem, kurzył tytuń, w nadziei że ktoś przyjdzie, choć tęsknił za brudnem piórkiem, które z krótką fajeczką stało w kącie. Żona jego poczynała się rozbierać, a rozmowa nie bardzo widać była ożywiona między małżeństwem, bo oboje odwróceni od siebie milczeli, gdy się Jaś we drzwiach pokazał.
— A! a! dobry wieczór ci braciszku! — zawołał zrywając się Sobocki — no! a co tam słychać?
— Nic, idziemy spać wszyscy — odrzekł Jaś — ale nim się pośpiemy, nie chciałbyś ze mną pogadać; mam cię trochę popytać, trochę pomówić.
— No! a tu...
— A! tu bo... — mrugnął na Sobockiego pokazując siostrę.
— Ale ja bez butów.
Antosia się odwróciła: — Cóż to za sekreta Jaśku?
— Żadne sekreta, at!...
— Może go jeszcze pić poprowadzisz — odezwała się trochę gniewnie — on już i tak, aż mi było wstyd, dopił się przy wieczerzy maderą i węgrzynem....
— Cichobyś była małpo — przepraszam brata, — a co ci do tego?
Była to mała próbka obejścia się delikatnego z żoną pana Mateusza.
— Słyszysz Jasiu, to mój chleb codzienny!
Jaś ruszył tylko ramionami.
— Ale gdzie go prowadzisz?
— W ogród trochę.
— Jasiu, może gdzie niepotrzebnie...
— Ale bądź spokojna, Antosiu, nic mu się nie stanie.
— O! bo ja was znam!
Sobocki rozśmiał się głośno: — No! chodźmy Jaśku a jej co do tego; śpij babo i pilnuj swego nosa...
To mówiąc, wdziawszy buty i fez nowiuteńki, także dla dokompletowania szlafroka, Sobocki wysunął się z Jasiem w milczeniu, prosto w ulicę ogrodową.
Gdy byli na murawie, koło której żaden krzaczek nie mógł słuchacza ukrywać, Jaś odwrócił się do zaciekawionego dosyć Sobockiego, i tak mówić począł dosyć obojętnie, usiłując rozmowę naprowadzić nieznacznie na to czego potrzebował:
— No, bracie, widziałeś teraz oczyma własnemi naszego stryja bogacza; cóż ty na to mówisz?
— Co mówię! co mówię — wykrzyknął fajkę z ust wyrywając Sobocki — że to bajka z tysiąca nocy te jego bogactwa!... A to, do milion set djabłów, za jedne te srebra co pokazywali u stołu możnaby piękny kupić mająteczek! Ot! szelma szczęśliwy! czego jemu braknie! Gdyby chciał, piłby od rana do wieczora szampańskie, porter i dromadera, i... co ja wiem! coby mu na myśl przyszło! Szczęśliwy człowiek! A słyszę choć stary i kobiecięta lubi.
— Czego on nie lubi — rzekł Jaś — to bieda, że sił niema.
— Otóż to i bieda, a gdzie siły są, nie ma za co ich użyć! ot co! do trzysta djabłów — westchnął Sobocki — o! szelma stryjaszek, chciałbym ja być w jego skórze.
— Prawda? dom porządny?
— Co to porządny! — animując się zawołał Mateusz — to książęcy, to prawie królewski występ... dziś ręczę żeśmy wypili i zjedli na jakie trzysta rubli...
— O! więcej bracie, więcej!
— A widzisz! to pan! ha! a my patrzym na te jego państwo i ślinkę łykamy.
— To co tu widzisz, nic jeszcze, panie Mateuszu — rzekł Jaś idąc powoli do celu — ja nie głoszę przed nikim co on ma, bo na co ich rozłakomiać; i tak już szaleją żeby to połknąć... ale tak między nami, bracie, majątek majątkiem, srebra to głupstwo, ale grube pieniądze są w gotówce.... i klejnoty wielkiej wartości.... Widziałem u niego ze dwadzieścia pierścieniów różnych, z których najgorszy zapłaconyby być mógł pięćset dukatów.
— No, i proszę cię, zkąd ten człowiek przyszedł do takich pieniędzy? juściż się ich nie dorobił uczciwie... ani odziedziczył.... w tem coś jest.
Jaś udał dzieciaka i bardzo czułego brata; niby się zwierzał, ale to tylko powiedział co chciał, jak gdyby mu mimowoli się wyrywało.
— Ja się coś domyślam.
— No! a cóż takiego?
— Ale to — tylko tobie powiem.
— Powiedz, tylko mnie, masz rację, tylko mnie — chciwie dopytywał Sobocki.
— On to wszystko gdzieś po świecie w karty powygrywał.
— A! sto tysięcy czartów! Otóż to mówią w karty nie grać! patrzcie ot! co to karty dają.... ale onże w karty nie gra?
— Teraz już nie gra, musiał sobie słowo dać, czy nie wiem tam co zresztą.... raz tylko na dzień gra ze mną partją w warcaby. Ale to pewno, że grywał grubo i ogrywał.... poszczęściło się i przestał.
— Ja zawsze mówię — odpowiedział Sobocki, machając ręką — że jeśli którędy ma do człowieka przyjść szczęście to chyba przez karty...... to pewna. Ot, patrzajcie!... miljonowy chłop..... z ósemki i asa! To szelma!
W ten sposób wywoływał Mateusz, Jaś dał mu się nawyklinać i nawykrzykiwać do woli, potem przerwał:
— Śliczny majątek; sam klucz Strumieński wart parę miljonów, i więcej może, drugie dwa, kto wie, to co jest w tym domu... to piękna fortuna.
— O! ktoby ją miał.... żeby ją tak w moje rączki!.... smakując zawołał Sobocki — pokazałbym ja co to żyć! Pojechałbym do Żytkowa i dopiero dom otworzył!!
Żytków naturalnie był ideałem kancelisty; o większem mieście marzyć nie śmiał jeszcze, to mogło przyjść dopiero później.
— No! śmiejąc się, odpowiedział Jasiek — toć to w części i na nas spadnie.... to jest, na Michasia, na mnie i na twoją żonę po równi.
— Ba! ba! kiedy to co będzie, i co tam nam kapnie z rąk bogatszych krewnych, kto to wie! Choć zjedzą licha, żebym im dał powąchać grosza, póki mnie mego nie oddadzą do szeląga:.... mam ja sposoby, choćby w Żytkowie, choćby i dalej poszło, to im kurtę skroję! Ale co to gadać! Kiedy to jeszcze będzie! A potem, najszczęśliwiej biorąc, weźmiemy na nas troje piątą część. Gdyby tego było ogólnie miljonów trzy, to kilkakroć na nas wszystkich, po sto kilkadziesiąt na głowę. No! co to? głupstwo! Dla mnie gryzipiórka i to pieniądze, ale nie fortuna! At! folwark kupić i biedę klepać, a mnie się na wsi gnić nie chce; ja tego nie lubię!
Sobocki, pod wpływem napoju jeszcze całkiem nie wywietrzałego z głowy, wywnętrzał się bardzo jak widzim i obficie paplał, Jaś dawał mu się wygadywać.
— Ot co się dzieje z fortunami! — wołał dalej Mateusz — widzisz jaka to ogromna, kolosalna ta stryjowska, a jak ją rozchwycim ledwie szlacheckie porobią się schedki. Rotmistrz będzie najszczęśliwszy bo rodzeństwa niema, sam swoją część capnie. Bestyja Rotmistrz!
— Jeszcze to wszystko na wierzbie gruszki — odparł Jaś z westchnieniem. — Kto to wie; nuż się stary ożeni....
— Co? — cofnął się Sobocki — zrobićby mógł tę podłość?
— Ba! czemuż nie! stary! podejdą, zmuszą, znudzą...
— No! a tyś tu od czego, albo ja w miasteczku? Tę pannę kazałbym zamknąć do turmy. Ale co ty pleciesz! po cóżby się żenił, kiedy i tak przy nim siedzi?
— O! o! ona gotowa udawać, jak już próbowała, że chce wyjechać! Termiński widzi mi się będzie pomagał. Jeśliby stary dał się do tego przynukać, nasze wszystko stracone; a przynajmniej nie weźmiemy tyle ile sobie rachujem.
Sobocki się burzył. — Tego głupstwa nie zrobi — rzekł — na to są sposoby żeby nie zrobił.
Jaś tego tylko czekał, żeby szwagier z intencją pomocy się oświadczył, stanął więc naprzeciw niego i rzekł po cichu:
— Bo prawdą a Bogiem, namby o sobie potrzeba pamiętać, bracie..... tu wszyscy nas nieprzyjaciele, każdyby rad nam zaszkodzić.... Aniela by mnie w łyżce wody utopiła. Termiński mnie nienawidzi.. a nasi krewni?
— Oj te żółto-brzuchy! pankowie! grzecznisie! — zawołał Sobocki — tych to jestem pewny, że gdyby mogli z gęby namby wyjęli.
— Nikt słowa nie powie za nami, wszyscy przeciwko nam: trzebaby o sobie pomyśleć i wziąć się za ręce.
— A co myślisz Jasiu — szepnął po cichu, uderzony tą myślą Mateusz — przypadkiem podobno powiedziałeś wielką rzecz... gdybyśmy się we dwóch wzięli za ręce...... kto to wie, coby można zrobić?
— Przynajmniej od krzywdy się obronim.
— Jeszczeby nas i na dobrego figla dla drugich stało — rozśmiał się Sobocki. — Ty tu pod bokiem jego ciągle, ja w miasteczku, bez którego żaden się interes i interesik nie obejdzie.... moglibyśmy wiele, gdybyś miał rozum...
— Ale cóż ty myślisz bracie?
— Ba! co ja myślę! nie wiem czy tobie powiedzieć....
— Dla czegóż nie?
— Boś ty młokos jeszcze.
— Bądź o mnie spokojny, ja nie popsuję sprawy to moja własna....
— Aleś ty może skrupulat? — odezwał się kancelista.
— Ja? — spytał ruszając ramionami Jaś — ja?
— Otóż bo to widzisz — dodał rozpalając się myślą swoją Sobocki — my wedle praw choćbyśmy wzięli tę część naszą.... co to znaczy? a możemy zabrać wszystko.
Jaś udał że nie zrozumiał; chciał być głupszy, żeby mu więcej zaufał szwagier.
— A tak! wszystko! albo toby było bardzo co złego? albo to czyje? stryja! Albo to onby nie mógł nam samym zapisać! Wszak to dorobkowe? z kart przyszło! Co familji do tego! nie ojcowizna! nie macierzyste! Testament byłby formalny! Jak ty myślisz — spytał — czy on zrobi testament?
— Tego to nie wiem — rzekł Jaś powoli cedząc i namyślając się co ma powiedzieć — trudno tego człowieka poznać. Boi się śmierci i zdaje się niedbać co potem będzie.... jemu to wszystko jedno kto weźmie, nikogo tak dalece nie kocha, a po troszę drwi ze wszystkich.
— Masz ty jego pismo jakie? — spytał Sobocki.
— Jak to? jakie?
— Jakiebądź, ale z podpisem, list, kwitek.
— A na cóż się to przydało? — naiwnie spytał Jaś.
Sobocki spojrzał na niego, jak gdyby mówił:
— O! jakiż głupi!
— Mógłbym mieć — dodał po namyśle Jaś — i list i podpis.
Sobocki zawahał się z odkryciem swego wniosku.
— A wiesz ty — rzekł — gdzie on chowa swoje papiery.
— Zapewne muszą być w tym pokoju, do którego nikt nie chodzi.
— W jakim?
— Czyżeś o nim nie słyszał?
— Ale nic.
— Stryj ma pokój jeden taki, do którego prócz niego nikt nie wchodzi; okna wysokie zakratowane, od drzwi zawsze klucz przy nim. Pół dnia tam siedzi i niewiadomo co robi... papiery tam być muszą.
Sobocki się namyślił...
— Ha! — rzekł — możnaby i tej tajemnicy dojść... gdyby tak kto doniósł... że tam jest co zakazanego... albo że tam robi fałszywe assygnaty, co strasznie czyni podobnem jego fortuna tak nagła i z niczego... zrewidowanoby co tam jest do świstka i dowiedzielibyśmy się...
Jaś aż się wzdrygnął.
— Zmiłuj się, do czegóż to wszystko! — zawołał.
— E! to się tylko tak mówi, gdyby z interesu wypadło dowiedzieć się co tam jest.
— Tam najpewniej muszą być pieniądze, które tak lubi — rzekł Jaś.
— No! to i testament tam być może.
— Gdyby był!
— A myślisz że nie będzie?
— Nie sądzę... bo wcale niedba co z nami będzie po nim.
— Toby lepiej było.
— Jak to lepiej?
— Słuchaj Jaś, tyś nie głupi — rzekł raptem Sobocki stając — tylko nic nie rozumiesz interesów... Co tu długo gadać! Jakby on testamentu niezrobił, czy toby było tak co złego, żebyśmy go sobie zrobili? Wszak to i tak nasze, ci bogacze nie potrzebują... wówczas mielibyśmy okrągło po miljonku.
— A nużby poznano fałsz?
— Ba! ba! rozśmiał się Sobocki z dziwną miną. — Czy to takie głupie rzeczy się robią, a dziesięciu biegłych nie pozna że to się fabrykuje. Sam Kasztelanic, by się do niego mógł przyznać. Już to ja w tem, że gdyby się napisało, tobym się niepowstydził, ani podpisu, ani pieczątek... Podpisalibyśmy i żywych i nieboszczyków jak się należy...
Jaś dumał i zdawał się bardzo zdziwiony, choć z góry przewidział, co mu może powiedzieć Sobocki; nie chciał jednak być pierwszym do projektu.
— A! a! — rzekł — dobry by to był figiel tym panom, co to się tu tak zlecieli zajrzeć w oczy stryjowi, czy długo jeszcze pociągnie a chapnąć co zostawi... ale to wszystko nie łatwe.
— A tyś chciał żeby ci łatwo przyszedł miljonik?
— Ale bo to można i w Sybir pójść i miljona nie mieć!
— Za takie rzeczy nie — rzekł Sobocki poważnie — za małe kradzieże to się trafia, ale gdzie chodzi o miljony to się robi porządnie i przezornie. Gdybym ja był na twojem miejscu, zrobiłbym to tak gładko, że nikt by się niedomyślił! To zresztą głupstwo! Albo to co dziwnego że nam zapisze, najuboższym z familji... to po prostu kaprys, a on kapryśny! A w ostatku — pal ich djabli, niech gadają co chcą, niech mówią żeśmy pofałszowali, byle się udało. Testament tylko podrzucić jakby stary dochodził i krzyżyka liznął... ot i cały interes.
— A nuż się w przypadku znajdzie drugi?
— Prawda! toby było głupio? Ale od czegóż u ciebie głowa na karku? Tyś powinien wiedzieć czy zrobi testament czy nie, podkraść się, wyśledzić, wypatrzeć, wychwycić, podłożyć. To twoja rzecz, a moja resztę zrobić.
Jaś udawał głęboko zamyślonego.
— Słuchaj-no — odezwał się do Sobockiego — co będzie to będzie; my we dwóch sobie pomagajmy, ja tu na straży, ty w odwodzie z pomocą w miasteczku... nikomu, nawet Michasiowi ani słowa... Testament niech będzie w pogotowiu!
— W pogotowiu! Albo to ci się zdaje, że taki testamencik, to jak zapaśne koło do wozu, co się na rynku kupi i telepie z tyłu... To rzecz i trudna i droga... tysiąc rubelków... może dwa... pewnie nie mniej. Ja go wystroić wystroję, ale jak już rzecz będzie pewna.
— A więc — rzekł Jaś — między nami ręka!
— Ręka rękę myje, a noga nogę... zdradza! — rozśmiał się pan Mateusz — bądź spokojny! Tylko jeśli zapotrzebujesz testamentu, wcześnie dostarcz wyciski pieczątek jego.... listów, podpisów.... i pomyśl kogo można nieboszczyka za świadka podpisać.
— A jeśliby tu mnie znowu bruździł Termiński — dodał Jaś — prześladowała Aniela, albo kto z krewnych dokuczył, a potrzebaby usunąć... w tem twoja głowa.
— Tylko mi daj znać, to nic łatwiejszego.
Jaś tylko ślinkę połknął, w milczeniu i ciemności podali sobie ręce dwaj godni współpracownicy, Sobocki zatarł włosa, i rozśmiał się półgłosem.
— Miljonik! do licha! byłoby za co hulnąć choć w Żytkowie.... oj! tobym sobie hulnął do kroćset djabłów... szampana... Cremant! a dziewczęta! zobaczyłbyś cobym ja miał!
— Szwagrze! protestuję przeciwko temu co wspomniałeś — a Antosia?
— No! co ty chcesz? żebym koło niej całe życie wisiał. Żona jest tylko dla dzieci, dla domu, a ktoby u licha z jedną cały wiek wytrzymał! Zobaczysz sam jak się ożenisz, jaka to przejadająca się potrawa!
Jaś machnął ręką, Sobocki w zapale marzenia mówił dalej:
— A co myślisz? powściekaliby się ci pankowie ze złości. Ot, tobym im figla pokazał, im co teraz patrzą na mnie jak na raroga i półgębkiem do mnie gadają. E! trząsłbym Żytkowem, trząsł! aj! Ale dość! nie trzeba się darmo rozpalać!
— Słusznie mówisz — rzekł Jaś spokojny i zimny, późno już, rozejdźmy się, a powtórzmy sobie co postanowiono.
— Nie potrzeba powtarzać — przerwał Sobocki — mam ja głowę niczego, byle tylko było jej na co użyć; zrobim, nie powstydzim się. Anielę zapakujem gdzie zechcesz, Termińskiego także łatwo złapać. A co do testamentu, już ja w tem; tak ci go napiszę, że i djabeł nie zwącha fabryki.
— Chodźmyż do domu — a każdy z osobna — szepnął weselej Jaś dopiąwszy celu — nie trzeba, żeby się kto spotkawszy nas razem domyślał, co się święci.... Dobranoc!
Taki był koniec narady, której skutki wkrótce zobaczymy.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. Kiedy moje nie w smak, to ja z swojem nazad.
  2. Dobra pijakowi i kropelka.
  3. Choćby gorzej byle inaczej.
  4. Chleb jedz, prawdę rznij.
  5. Siedm lat w pamięci niema.
  6. Gdzie oczy poniosą.
  7. Trzy dni przygotowań, a jeden dzień święta.
  8. Ożeń się, nic turbuj się, pójdzie ci ręką; żona pójdzie za kwasem, a ty za mąką.
  9. Przybądź szczęście, rozum będzie.
  10. Wilk nie tak zły, jak straszny.
  11. Z tej kozy mięsa nie będzie.
  12. Dosyć, wszystko wiem.
  13. Nie będzie z tej kuźni pieniędzy.
  14. Za tym Bóg, kto kogo zmógł.
  15. Spodziewał się dziad obiadu, poszedł spać nie jadłszy.
  16. Kto sieje, ten się spodziewa.
  17. Kiedyś nie pirog, nie udawaj piroga.
  18. Nie wyrzucił, ale wypchnął (nie kijem, to pałką).
  19. Skąpy zbiera, djabeł worek szyje.
  20. Skąpy nie głupi.
  21. Ot tobie Hapko knysz.
  22. Już pan.
  23. Brat sobie rad.
  24. Kiedyś nie ksiądz, nie wkładaj sutany.
  25. Nie skab, aż złapiesz.
  26. Nie wspaniale, a wygodnie.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku przestankowego.
  28. Głośny bęben za górami.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku przestankowego.
  30. Czem chata bogata, tem rada — nie frasuj się jakoś to będzie.
  31. Spójrz na twarz, o zdrowie nie pytaj.
  32. Jaki jechał, taki spotkał.
  33. Dosyć z Lacha kurczęcia.
  34. Z pochwały nie uszyjesz koszuli.
  35. Szczęśliwemu dola!
  36. Przybądź szczęście, rozum się znajdzie.
  37. Kiedy kochasz kochaj mocno a nie kochasz, to nie żartuj.
  38. Patrzaj siebie, będzie z ciebie.
  39. Nie daj Boże z chłopa pana.
  40. Chytro mądrze.
  41. Leniuch, leży, Bóg mu dolę gotuje.
  42. Jednemu trzaseczka przędzie, drugiemu i wrzeciono nie będzie.
  43. Kiedyś nie ksiądz to nie bierz sutanny.
  44. Co chrzan to łyżką.
  45. Chleb i woda nie ma głodu.
  46. Biada tobie wole, gdy cię krowa kole.
  47. O tobie mowa.
  48. Nie tyle świata co w oknie.
  49. Ani śmierci ani odpuszczenia.
  50. Daj Boże wszystko znać, nie wszystkiego próbować.
  51. Albo wieszaj, albo puszczaj.
  52. Własna siermiężka nie ciężka.
  53. Nie chodzi mu o znalezienie ale o skosztowanie.
  54. W hurcie i kasza się zje.
  55. Ksiądz w dzwon a djabeł w słomiankę.
  56. Skacz wrogu jak pan każe.
  57. Przy gotowej kłodzie, wygodnie ognia nałożyć.
  58. Moja chata z końca, ja o niczem niewiem.
  59. Zadurzona głowa to i nogom bieda.
  60. Ot tobie Hapko pieróg.
  61. Nie tak się bardzo robi, jak się bardzo mówi.
  62. Radaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają.
  63. Głupi jak wrona, a chytry jak lis.
  64. Dobrze to szaleć, kiedy jest ochota.
  65. Bóg nie skory, ale silny.
  66. Kiedyś grzyb, leź w kosz.
  67. Od napaści nie przepadniesz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.