Meandry (1904)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Meandry | |
Podtytuł | Strzępy myśli rozwianych | |
Wydawca | Michał Arct | |
Data wyd. | 1904 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
KSIĄŻKI DLA WSZYSTKICH
MEANDRY
STRZĘPY MYŚLI ROZWIANYCH
ze wspomnień
Felicyana
Nikomu, abo raczey wszystkim swoie księgi |
WARSZAWA
NAKŁADEM I DRUKIEM M. ARCTA
1904
Варшава, Февраля 17 дня 1904 года.
Non secus, liquidus Phrygiis Meandros in arvis |
i każdemu z osobna.
Niechaj was Bóg w Swej Łasce chowa,
Którzy te rymy czytać macie —
Bo tam, w spłowiałej z szychu szacie,
Strojna w blaszanych dzwonków słowa,
Puszy się Mądrość tuzinkowa,
Mówiąca Bzdurstwu: — miły bracie. —
To, że w nich błyski Prawd migocą,
Traf zrządził, nie zaś myśli zdrowie —
Bo ten, co niby miał je w głowie,
Śmiał się i płakał z równą mocą,
Nigdy nie wiedząc: skąd i po co?
I może nigdy się nie dowie.
Gdy zaś przyprzecie mię do ściany,
Bym rzekł: kto on? — to rzecz nie długa:
Ze wszystkich tych, co, w jarzmie pługa,
Orzą nie zawsze plenne łany,
Ten człowiek jest mi najmniej znany —
Bo to ja sam — wasz nizki sługa.
Myśl się moja, łamanemi zwroty,
Niby Greckiej szaty bramowanie,
Z wiatru tchnieniem plącze niespodzianie
Na przemiany w szary szlak i złoty —
Z tej zdobiącej wiotki brzeg roboty,
Gdy się brzeg ten zedrze — cóż zostanie?
Pozostaną wypłowiałe szlaki,
Które pójdą w kąt lub nawet w śmiecie.
A gdy wiatr je porwie — to powiecie:
Że im słusznie udział przypadł taki,
Bo są płoche, jak rym księdza Baki,
Co o śmierci nawet — śmiesznie plecie.
Cierpliwość, jako powiew zawsze świeży,
Rzeźwi schyloną skroń człeka,
Gdy go udręcza pracy dziennej spieka.
I poszło wzorem tej Trzech Cnót Macierzy:
Że Wiara czeka, że Nadzieja wierzy,
Że Miłość wierzy i czeka.
Więc gdy się komu przykrzy dola szara,
Która, dziedzictwem grzechu z krwi i kości,
Wśród nas szeroko tu gości —
Ten niech pamiętać się stara:
Że więc Nadzieja, Miłość i wiara,
To bractwo trzech Cierpliwości.
Wiedz: że, czynem nie zaś słowy,
Stać masz u Pańskiego żniwa —
Bo tu za nic chęć chełpliwa.
Ten, kto, zdaniem własnej głowy,
Do wszystkiego jest gotowy.
Do niczego zwykle bywa.
W pochodzie wpośród życia grudy,
Żeś, w kąt stawiając kij tułaczy,
Drugim ustąpił — cóż to znaczy!
Kto inny w dłoń swą wziął twe trudy,
I będzie znów jak było wprzódy —
Może nie lepiej, lecz inaczej.
Prawem głoszonem po świecie,
Jest mi ku serca ozdobie,
Gdy komu dobrze coś zrobię;
Więc mówcie sobie co chcecie,
Lecz dobrze czyniąc drugim, człek przecię
Uczynił dobrze sam sobie.
Gdy kiedy sądzę: żem się już zupełnie
Mej pychy pozbył — jestem nazbyt skory
W złudne się bawić pozory.
Bom tylko wonczas wilk w jagnięcej wełnie
I znów, jak wprzódy, grzech odwieczny pełnię:
Pyszniąc się ze swej pokory.
Ten, kto się chwiejną myślą para
Szukając prawdy — ma szalenie
Niepokój własny w zbytniej cenie.
Bowiem, najprostsza ufność stara
Stokroć jest mędrsza niż niewiara —
Lecz najmniej mądrem jest wątpienie.
Śmieszności brzęcząc, myśl wesoła,
Aby z niej zysk był w czynie,
Miód winna zbierać — gdyż jedynie
Wśród kwiatów żyć bezkarnie zdoła.
Niech tylko raz ukąsi pszczoła,
Wnet marnie potem ginie.
Przy Arce dziejów, która w pochód kroczy,
Idź, jako śnieżny Lewita.
Niech myśl z pozoru przeżyta,
W twej czystej piersi budzi zmysł proroczy.
Kto starej prawdzie bacznie patrzy w oczy,
Zawsze z nich nową wyczyta.
Krytyków dwa są wypadki.
Jedni — to, niby nóż tępy,
Czytając, kartki tną w strzępy —
Drudzy zaś, wzorem zakładki,
Zaznaczają w sposób gładki
Uwagi godne ustępy.
Więc stąd, że pierwsi, zdrowych rad zamiary
Spełniają tylko w połowie,
Rey mówi o nich: iż są „podsędkowie;”
A drugich, jako ludzi całej wiary,
On Mędrzec stary
„Sędziami” zowie.
Tych zaś, co, niby słupy wśród bezdroży,
Gdzie człeka łatwo błędny szlak omami,
Drogę wskazując, w miejscu stoją sami,
Jak strach, co głupie wróble tylko trwoży —
Dopiero takich, ów prostaczek Boży
Nazywa „Szacownikami.”
Nie goń za marną głupców chwałą,
Byś w słów szermierce stał na czele.
Językiem niech tam kto chce miele,
Ty milcz. Bo zawsze tak się stało:
Żeś tyleż zyskał mówiąc mało,
Co tamten stracił mówiąc wiele.
Gdy chcesz być godnym wejść w Świątyni wrota,
To nie miej przed oczyma
Ni karła, ni olbrzyma.
Gdyż zdrowych form prostota,
To owa miara złota,
Którą w swej dłoni Geniusz Piękna trzyma.
Jest, w sprawie dążeń po szlachetne cele,
Surowa zasług wymiana.
Więc nie wyrzekaj na Pana:
Jeśliś, za dużo pragnąc, wziął nie wiele.
Czyż to raz w życiu służysz za Rachelę —
A Lija bywa ci dana? —
.[1]
Łatwo to mówić: że ktoś tam do góry
Wspiął się — a drugi w dole spędził życie.
A przecięż, nie mniej działał należycie,
Kto podstawioną w zręczny czas pod mury
Drabinę trzymał, jak i tamten, który
Zdrów stanął na jej szczycie.
Z jakążto skrzętnością żwawą,
Pilnujemy nie łaskawi,
Cudzych grzechów i bezprawi!
Lecz, chłoszcząc w lewo i w prawo,
Czekamy z własną poprawą,
Aż świat się cały poprawi.
Choć, niezbyt chętni zbadać rzecz nie znaną,
Możemy nie mniej zostać doskonali.
Bowiem, w dzień Sądu, gdy, na grzechów szali
Wszelkich się czynów naszych waży wiano,
Czyż nam za winę będzie poczytano:
Żeśmy nie naszej Wiedzy dróg nie znali?
— Używaj życia! — tak wy mówicie —
— A szczytu szczęścia ten dopnie,
Kto zawsze działał roztropnie. —
Lecz czyż się łatwo wstrzymać na szczycie?
Życie, użycie i nadużycie:
To do upadku trzy stopnie.
Nie chodź po różach stopą bosą,
Ni też je gołą zrywaj ręką —
Gdyż się ich cierni strzeż, panienko!
Raczej się zdala, z ranną rosą,
Ciesz, gdy ci one woń swą niosą
W twój cichy pokój, wprost w okienko.
Są rękawiczki, co dłoń chronią
Od nazbyt czułych serc przyjaźni,
Są pantofelki, najwyraźniej
Na to, by mąż je miał nad skronią.
Róża ma woń — lecz niech cię po nią
Bez broni sięgać chęć nie draźni.
Drzemię ja w nocnej i w dziennej dobie,
I marząc w lubym obłędzie,
Że Bóg nademną zawsze i wszędzie,
Co dziś mam zrobić, to jutro zrobię —
Bo mówię sobie:
— Jakoś to będzie.
A będzie tylko żal, wstyd i trwoga,
Gdy, z tego spokoju ducha,
Ani tak ślepa jak ja, ni głucha,
Jawa mię znagła zbudzi złowroga.
Bo kto się drzemiąc, modli do Boga,
Tego Bóg śpiąc wysłucha.
Ten tylko winien być w cenie
W rzeczach społecznej naprawy,
Kto osobiste swe sprawy
Wprzód już załatwił. Gdyż to szalenie
Rzecz dziwna, jeśli publiczne mienie
Łata czyj but dziurawy.
Z chwil falą każdą na twej łodzi
Wpływasz w Wieczności senne dzieje.
Więc nie mów, złudną klnąc nadzieję:
Że śmierć się skrada tak jak złodziej.
Czyż nie ma umrzeć, co się rodzi?
To, co przemija, czyż istnieje?
Z potęgą własną walcz, gdy, w pomsty porze,
Broń praw twych snadno ostrze ma z bezprawi.
Wtedy to bowiem tem żwawiej
Dobry cię Anioł wyzwał w Imię Boże,
I, jak Jakuba niegdyś — wprzód cię zmoże,
A potem pobłogosławi.
Gdy nędzę ludzką nawiedzi
Taki, co może mieć prawo
Skroń ubrać w gwiazdę jaskrawą,
To razem, budząc podziw gawiedzi,
Wychodzą niby w świat zapowiedzi
Na zaślubiny jego ze sławą.
Lecz bywa, że, dola wraża,
Tchnąwszy na gwiazdę z śród cieni,
W błędny ją ognik odmieni;
To wtedy łatwo się zdarza;
Że nawet już u ołtarza
Rozchodzą się narzeczeni.
Chęć dobrą każdą, w życia odmęt pchnięci,
Piszemy w piasku Wiecznych Wód koryta.
Wtem — bryzła czasu fala nieużyta —
I na ich miejscu wir się tylko kręci.
Więc treść takiego pisma miej w pamięci,
Bo go już wzrok nie wyczyta.
O! ty przemożna siło pięści,
Święć się na ziemi twa epoka!
Cześć tobie chyłkiem i z pod oka!
Cześć ci, żeś górą jaknajczęściej!
Cześć ci, dopóki ci się szczęści!
Cześć ci — naturo ty szeroka!
Mówicie. — Zawsze hasłem było:
„Gnieć — bo inaczej ciebie zgniotą.”
Lecz cóż się stało z prawdą złotą:
„Nie czyń, co tobie nie jest miło?” —
Toż cnota zawsze bywa siłą —
Lecz siła może nie być cnotą.
Swobodę stawiać ponad Sądy Boże,
Jestto: swawoli puszczać lejc, w zawody
Z oślepłym trafem. Gdyż, wiedz panie młody:
Prawdziwa wolność, jest to w każdej porze
Prawo, czynienia tego, co nie może
Nikomu przynieść szkody.
.[2]
Któż od trudu się wyzwoli,
Skoro wszyscyśmy jednacy
Adamowych win krewniacy?
Rób, czy prędko, czy powoli —
Nie oborzesz pługiem doli,
Ni nie przepracujesz pracy.
Gdy nam od Niebios bujny deszcz pada,
Choć światłość dniowa
W mgłach się nie chowa —
Wtedy prostacza mówi gromada:
Że to, w promieniach, smutna i blada
Płacze Królowa.
W rolę, zwiędniałą przez dnia gorąco,
Śle z Rajskiej bramy
Swych łez balsamy —
Więc nas w Dzień Sądu precz nie odtrącą,
Bo my, nad nami w Niebie płaczącą
Królowę mamy.
Pod górę, w znojach dźwigając życie,
Idź śmiało śladem Boskiego Syna.
Lecz, gdy się droga kończyć poczyna,
To nie sądź: żeś już stanął na szczycie —
Gdyż dłuższa jeszcze, niźli myślicie,
Z Golgoty na krzyż wiedzie drabina.
Poważnie skarbmy w serc zakątek
Łzy i tęsknoty swe żebracze,
Bośmy z niebiańskich sfer tułacze —
Więc nam tu z płochych nic pamiątek.
Ten, kto się śmieje w Wielki Piątek,
W Noc Zmartwychwstania płacze.
Skąd zdrój życiowy się sączy,
W srebrnej topieli
Wspólnie pomknęli,
Lecz potok rączy:
Czy ich połączy?
Czy też rozdzieli?
Cóżkolwiek skrycie
Postanowiła
Dola zawiła —
Choć ich o świcie
Rozdzieli życie,
Z dnia schyłkiem złączy mogiła.
Czysty duch, w swej płodnej wierze,
Wie: że wie. Źle radząc Ewie,
Szatan wie w bezpłodnym gniewie.
Człek, gdy myśl swą w siebie zbierze,
Wie: że niewie. Ale zwierzę.
Nie wie nawet: że nic nie wie.
Byle za słońca wiekuistą chwałą,
Która ci może skrzydła nawet spali,
Podążyć co najdalej,
Nie żal, jak Ikar, w niebo wzbić się śmiało —
Choćby się potem i utonąć miało.
Wśród zapomnienia fali.
Jak gdy cię rankiem budzi jawa,
By precz odeszły senne dziwa,
Których jest matką noc pierzchliwa —
Tak i przez Mądre Zrządzeń prawa,
Gdy życie snem się przykrym stawa
Śmierć obudzeniem z niego bywa.
Czyś się w sukmanie zrodził, czy w zbroi,
Czasem cię lada różnica,
Potępia albo zaszczyca.
Bo czyż raz, w całej prostocie swojej,
Wart bywa więcej chłop który stoi,
Od uklękłego szlachcica?
Gdyby mógł człowiek znać, wchodząc w życie:
Od kiedy istnieć przestanie —
To wtedy, każdej chwili działanie
Ważyćby chciał należycie.
Lecz, śmierć — mówicie —
Przychodzi niespodziewanie...
Tak. Lecz to raczej tego jest wina,
Który się jej nie spodziewa,
Odkąd, owocu chcąc z Wiedzy Drzewa.
Wraz, wynalazcę śmierci, Kaina,
W swem łonie nosić poczyna,
Do zbytku ciekawa Ewa.
Nie mówcie, w ślad Faryzeusza:
Żeście, z wszelakiej chuci,
Wychodząc w świat, wyzuci.
Gdyż wie to każda żywa dusza:
Kiedy i jak w swą drogę rusza —
Lecz nie wie, jak z niej wróci.
Z sąsiady na tej tu ziemi,
Żyje się, odkąd świat światem,
W braterstwie wielce kolczatem.
Więc — gdy chcesz w zgodzie żyć z niemi,
Najlepiej wcale ich nie miej —
I jakeś zaczął, skończ na tem.
W świat możesz z wiatrem iść mój młody!
I w łodzi życia płynąć z rzeką.
Bo niech cel drogi twej odwleką
Wstręty i gromkich fal przeszkody —
To, od rodzinnej twej zagrody,
Kto wie: czy chciałbyś iść daleko.
Z powrotem za to, miej zamiecie,
Grady i gromy w twarz!
Lecz, z myślą: żeś jest nasz,
Przebojem wracaj. Bowiem przecię,
Koniecznie z błędów twych po świecie,
W domu się znaleźć masz.
Gdyś prawdy dosiągł w samem jądrze,
I myśl ci wyzdrowiała chora,
To nie mów: że nie zawsze pora
Głośno to wyznać. Bowiem skądże?
Czyżbyś się wstydzić miał niemądrze,
Żeś dziś jest mędrszym niźli wczora?
Nie trudno dobrym być Aniołowi,
Bo on jest wiecznie młody.
Starości! pełna niezwrotnej szkody!
Twe smutki któż wysłowi?
Szczęściem, z tej doli sieroco-wdowiej,
Idziesz na wieczne gody.
Złym zaś jest Szatan, on czarnopióry
Zazdrośnik Wiedzy Wszechrzeczy —
Bo za to w dziale wziął byt człowieczy,
A z nim i starość, spowitą w chmury
Tęsknot i żalów późnych... lecz z której,
Śmierć go, jak nas, nie wyleczy.
Bliższy ci ten jest kto cię kocha,
Niż, co się tylko kochać daje.
Stąd, mieć przyjaciół liczną zgraję,
Chęć marna jest i płocha.
W szczęściu, nie rzadko, skromna trocha
Za całość staje.
Chwil, w niepowrotne rwących przepływy,
Żal tyleż krótki, co warta strata.
Gdyż z podsłonecznych dni tego świata,
Ten jest nad wszystkie inne szczęśliwy,
Który, jak smukła strzała z cięciwy,
Najszybciej w przestrzeń ulata.
Nie smuć się, jeśli, zamiast słów pochwały,
Choć pełnisz tylko czyste sprawy Boże,
Przekąsy, tnące jak noże,
Twą dobrą sławę w strzępy szmat zszarpały —
Skoro Bóg nawet, w Swej potędze całej,
Nie wszystkim dogodzić może.
Czasem się w dziejach sprzeczność zdarzy,
Lecz wnet ją Bóg Swą Łaską godzi.
Tam gdzie staremi chcą być młodzi,
Młodemi stać się muszą starzy —
Bo któżby z wiosłem stał na straży,
By prąd nie porwał życia łodzi?
Nie przez sen, ale masz jedynie
Na jawie chcieć twojej chwały.
Na to ci baczność Nieba dały:
Byś w sobie ognia strzegł Świątynię.
Nigdy się ten nie ocknął w czynie,
Kto był w myśleniu ospały.
W służbie Miłości, jak u Dobrej Pani,
Dbaj, byś Jej liczbę zdając niecofnioną,
Szafarzem czystym szedł w Świetlane Grono.
Bośmy nam samym w dobrej wierze dani —
Więc i dla siebie równie jak i dla Niej,
Strzedz mamy wiernie to, co nam zwierzono.
Wczas takiej upatrując wszędzie,
Co z tobą dolę twą podzieli,
Przezornie działasz. Lecz jeżeli
Chcesz, abyś długo nie był w błędzie —
Bóg dziewosłębem niech ci będzie,
Swatami zaś Anieli.
Tam, gdzie o miłej radzą Ojczyźnie,
Choćbyś był Święty nie lada,
Nie krzycz o byle co: — Zdrada! —
Lecz bratu podaj twe ręce bliźnie,
Niechże nie każdy, kto się pośliźnie,
Zaraz upada.
Myśl, siebie pewna choć zuchwała,
Siłą cię swoją skłoni,
Że przed nią ugniesz skroni.
Gdy kiedyś krnąbrna jakaś skała
Do Mahometa przyjść nie chciała —
On sam się trudził do niej.
Kiedy Bóg tworzył w dniu Chwały,
A Szatan czyhał zdaleka,
Światłość zdziałała człowieka,
Ciemności cień mu przydały.
Stąd człek bez cienia nie cały,
Choć on od niego ucieka.
— Śniło mi się dziś — mój drogi!
Żeś mi z pereł przyniósł stroje.
U zwierciadła z niemi stoję,
I tam widzę pełna trwogi,
Żem, w pośpiechu, wbiegła w progi
Niby swoje, a nie swoje.
— Moja luba! Lud prostaczy
O śnie takim smutnie gwarzy.
Tyś błądziła wśród cmentarzy —
A jam dał ci łzy rozpaczy...
— Perły z łez? Ach! — cóż to znaczy!
Byle były mi do twarzy.
Cóż tam smutne wieszczby czyje!
Perły owe — ach! mój miły!
Oby mi się choć wyśniły.
Niech je noszę póki żyję,
A gdy umrę, to na szyję
Włożysz mi je do mogiły.
Gra wyobraźnia ze mną, niby w karty
Dziewczątko ładne.
To błyskiem oczu, to przez wdzięki zdradne,
To znów trefnemi żarty,
Tak mnie usidla wspólnik ten nic warty,
Że nawet nie wiem, kiedy w płatkę wpadnę.
Wreszcie, szachruje — i tą marną pracą
Zgrywa mię, gnębiąc jak drapieżna kania...
Niemniej, jej uśmiech słodki, wciąż mię skłania
Nie tylko grać z nią dalej Bóg wie na co,
Lecz jeszcze bawi mię — gdy to ladaco
Zachęcam do oszukiwania.
Z odmętów życia dąż do brzega,
Gdzie wabi w przystań Dobra Sława.
Lecz dróg tych, z Odwiecznego Prawa,
Jakaż jest Alfa i Omega?
— Niech tego człek się sam wystrzega,
Co mu się w drugich złem wydawa.
Ten ma nad czołem błysk tajemniczy,
Kto, dbając o to, aby się stała
Zwycięska Panu na ziemi Chwała,
W trudach walk, w pracy, w znoju, w goryczy,
Cierpliwie myśli, cierpliwie życzy,
Cierpliwie działa.
Lecz jest i nad tym blasków opieka,
Kto, choć go dola, twarda macocha,
Co rano pięścią budzi jak śpiocha,
Od zgiełku czynów stojąc zdaleka,
Cierpliwie wierzy, cierpliwie czeka,
Cierpliwie kocha.
U zagadkowej życia rzeki,
Raz, gdy się, wątpiąc, tęskny chylę:
— Co ci po wiedzy? marny pyle! —
Rzecze mi w wichrach głos daleki:
— Tak pracuj, jakbyś żyć miał wieki
Żyj, jakbyś umrzeć miał za chwilę.
Tyś Pan! Cieszą się Święci,
Gdy znasz w sobie Anioła.
Więc, miej siłę — niech zgoła
Szatan z rąk twych kark skręci!
Bo, bez własnej twej chęci,
Zgubić on cię nie zdoła.
Tyś Pan i tobie gwoli
Wielkie jest twe władanie.
Lecz gdy cię, z sił twych, Panie,
Pokora nie wyzwoli,
Zbawić cię, wbrew twej woli,
Sam Bóg nie będzie w stanie.
Myślą ja tęskną w przestrzeń gonię
— Gdyby tu nie być, tylko tam!
Ku wam! Ku wam!
W świetlane tonie,
W tej błogiej stronie,
Którą z mych sennych marzeń znam!
Głos ku mnie tęskny stamtąd płynie:
— Gdyby być z tobą — nie zaś tu!
O tam! Co tchu!
Ku tej krainie,
Którą jedynie
Znam zdawna z błogich marzeń snu!
Słowicze noce, błyskawiczne noce!
W których odemnie wietrzyk nosił do niej
Błogosławieństwo jaśminowych woni,
Podczas gdy w sennej pomroce
Gwiazdka migoce —
Od niepamięci cóż was dziś ochroni?
Słoneczne niegdyś chwile,
Jak blask przewodni
Bijące od niej,
Ledwie mi dnieją dziś tyle,
Co w ziemskim pyle,
Zgaszonej światło pochodni.
Zmrok zapada — tylko jeszcze w dali
Czerwonawy płonie blask przez drzewa.
U mogiły klęczy smutna dziewa...
Wieje od niej ból na wiatru fali...
Ona płacze — ona w głos się żali,
A tuż przy niej słowik dźwięcznie śpiewa.
Słowik śpiewa — a kukułka sprosna
Szydzi z płaczu i przedrzeźnia łkanie.
I swawolnie kusi gwiazd mruganie,
I przez kwiaty wieje wonna wiosna,
I z mgły nocnej czarodziejskie krosna
Całun snują na spłakanym łanie.
Ach mój Boże! W głosów tych rozterce:
Czy pokusę, która zdradzi snadnie —
Czy pociechę, czy śmiech z żółcią na dnie —
Co tu wybrać? z czem tu związać serce?
Współczujący gdzie tu? gdzie szyderce?
Kto tu dobry? kto zły duch? — Któż zgadnie!
Patrzcie gawiedzie
W te z mgły i z piany
Srebrne tumany!
Już koniec biedzie!
To szczęście jedzie
W bańce mydlanej!
Światek pajęczy.
Ach! któż nie klęknie,
Czcić blask w tem pięknie?
Lecz ów syn tęczy,
Póty się wdzięczy,
Póki nie pęknie.
Już, już był zblizka —
W tem, z tej tkaniny
Pierzchł kłaczek siny,
I z cudowiska
Wiatr tylko pryska
Cierpkie mydliny.
Więc mgłą obwiani,
Wśród grzmotni srogiej,
Szukamy drogi.
Cóż, gdy znów na niej,
Stopy nam rani
Kwiat zbrojny w głogi!
Co? przez swe róże
Znów cierń was mami?
Ach! ślepcy sami!
Dzieciaki duże!...
Szczęściem — jest w Górze
Oko nad nami.
W służbę u świata idzie nieraz błoga
Myśl, jak niejedni pachołkowie chudzi.
Chciała być czystą — lecz ją życie brudzi.
Chciała być mężną — lecz ją drętwi trwoga...
Bo lepiej zgrzeszyć stokroć wobec Boga —
Niżeli raz, wobec ludzi.
Wielbicie tego, co się nad mrowie
Wspiął jako tako. Lecz, wyznam szczerze,
Żem ja w tej mierze,
Wybredny duch co się zowie.
Bo czyż raz człek się szczyci na głowie
Tem, co w ogonie nosiło zwierzę?
.[4]
Mania, godna już od rana,
By ją, z grzywką rozwichrzoną,
W sklep za szybę postawiono —
Malowana, nadrabiana,
Zdolna krocie zjeść jak Nana —
Jest podobno czyjąś Żoną.
Janio, zdobny w same braki,
Gdzieś w ogródkach stracił zdrowie,
Wiatr ma w sercu, pustki w głowie,
Zmysł do długów, dłoń do klaki
Bóstw cyrkowych... jednak taki
Snadź się czyimś Mężem zowie.
Patrz! ci mali — jak zwodniczo
Z wstąg, z koronek, z piór i z kwieci,
Barwny na nich atłas świeci!
W bitwie z sobą, jak dzicz z dziczą,
Wymyślają, kopią, krzyczą —
Jednak... czyjeś to są Dzieci.
O społeczności sztucznie głucha!
Kędy jedynie spór i zwada
Z sąsiadem łączy współsąsiada —
Gdzie wszyscy krzyczą, nikt nie słucha —
Wyjmijże sobie watę z ucha,
Bo każdy z was do siebie gada.
Kapryśne losy, raz, pono
Coś i dla świni uczynią...
Wyryła w śmieciach pod skrzynią
Z pieniędzmi sakwę zgubioną.
Wtedy jej zaraz mówiono:
— Ach! Jaśnie Wielmożna Świnio!
Któż zawiódł, Gmino, twe nadzieje?
Mówicie: — Pisarz — to nasz złodziej! —
A on wam prawi jak najsłodziej:
— Wyście zaś moi dobrodzieje.
Ja orzę gęsią, piasek sieję,
I niemniej złoto mi się rodzi.
Jakbyś skarby trząsł z rękawa,
Ludzie nieraz, Bóg wie, na co,
Swe dziedzictwa marnie tracą.
Ale to jest jasna sprawa —
Bo najłatwiej człek wydawa,
Czego sam nie zdobył pracą.
Patrzcie na tego panicza —
Bogaczem czuć go o staje!
Wesołe ma obyczaje —
Skąd bierze? — rzecz tajemnicza.
No — z przyjemnością pożycza,
Lecz tylko gwałtem oddaje.
Gdy dług do serca przytuli,
Żyje jak ryba w wód szumie.
Któż tę alchemię zrozumie?
— Polak — powiada — najczulej
Dać — to da, aż do koszuli
Lecz oddać — to on nie umie.
Wesołe w złej doli rzesze!
Czyż wam w szczęście grać kazano?
Powiem rzecz powszechnie znaną,
Więc gderliwością nie zgrzeszę:
— Po całonocnej uciesze,
Czyż raz przyszło smutne rano?
Nam istnieć tylko w dobę pastuszą,
Z wietrznemi łąk młodzieńczyki.
Blask nas przynęca próchna i miki,
Pozory wabią, mamidła kuszą —
Bośmy, zaprawdę, ciałem i duszą,
Polne koniki.
Więc nie chodzimy, tylko tańczymy,
Wesołych dni przyjaciele —
Nie myśląc nic lub niewiele.
Aż gdy w nas dmuchną wichry ojczymy,
Aż gdy nas tchnienie macoszej zimy,
W liść poschły pokotem ściele,
To wtedy każdy gdzieś się przytula —
I tylko, wiecznie ci sami,
Choć nas już pozór nie mami,
Gdy, w spichrz swój, mrówka, skrzętna matula,
Pszczoła zaś idzie w miód swój do ula,
My — zostajemy za drzwiami.
Jakżeście w własne sidła wasze wzięci!
Toż z was niejeden, pod wagą i miarą,
Z przeszłością zerwawszy starą,
Ku wiecznej rzeczy pamięci,
Samemu sobie cześć święci...
Deo ignaro.
Już nad te wasze kłaniania,
Lepszy podobno ten oto,
Który się, z serca tęsknotą,
Na wszelki wypadek, kłania
Jutru — znakowi pytania...
Deo ignoto.
Jest rzeczą złudną ziemska chwała...
Toćże ja, zrazu, byłem przecię
Najrozumniejszem dzieckiem w świecie —
A teraz, owa mądrość cała,
Sam nie wiem, gdzie się zapodziała,
I pewnie wy nie więcej wiecie.
Należy jednak mieć nadzieję.
Bywają rzeczy niespodziane.
Więc i ja ufam w taką zmianę:
Że, gdy na starość zdziecinnieję,
To, aby godnie wkroczyć w dzieje,
Obiecującym znów się stanę.
.[5]
Mniej grzeczni Mędrcy przedwiekowi
Drżeli przed słabszej płci urokiem.
Bo, w przekonaniu ich głębokiem,
Ma słuszność, kto się zastanowi:
Że już pierwszemu człowiekowi
Kobieta wyszła bokiem.
Jest miłość własna w błogim swym zachwycie
Czemś, przed czem słusznie gną się wszystkie szyje.
Bo ma istnienie wątłe, jak niczyje,
I razem najtwardsze życie,
Przecież ją byle czem zranicie —
Lecz za to nic jej nie dobije.
Świat, przed cielcem gnąc kolana,
Sługa zysków złych szarańczy,
Wyzwał Boga w bój pohańczy,
I znów pragnie głowy Jana —
Ta zaś, żeby była dana,
Herodyada ją wytańczy.
Nirwany słudzy! bóstwo jej pochyłą
Postawą czczący! — jeśli nie wierzycie,
Aby z niczego wstało kiedyś życie;
To jakąż — pytam — stać się może siłą,
Aby się życie w nicość obróciło —
Mając mieć cel swój w Niebycie?
Siej! i obawy nie miej,
Bo z ziarn twych czynów, gleba
Taki da plon, jak trzeba.
Więc pójdzie drogi swemi;
Do Ziemi to, co z Ziemi —
Ku Niebu to, co z Nieba.
.[6]
Zginął, kto pięścią bił w Rajskie wrota!
Człek jest garncarska robota krucha —
Wiatr przeciwności na to w nią dmucha,
By twardem zdziałał naczynie z błota.
Lecz z zamniemania idzie ślepota,
A z wyniosłości upadek ducha.
Dźwięk bije! — Dźwięk ten w przestrzeń się ulatnia,
A ja go słucham, zgiąwszy kornie szyję.
Znów pewnie życie wchłonie kędyś czyje
Wieczności bezdenna matnia...
A jeśli właśnie moja to ostatnia
Godzina bije?
Co? co? tak prędko? — Gdybyż, jak przed burzą,
Ostrzegające błyskania...
Wstydem na piersi głowa mi się skłania —
W chwili podobnej najmężniejsi tchórzą...
Ach! do zrobienia jeszcze mam tak dużo,
I tyle do zaniechania!
Świecie marzeń czarowniczy!
Ach! gdy w tkankę twą leciuchną
Przeciwności tchnienia dmuchną —
Człek, za cały zysk swój liczy:
Żółć — w ponętach wszech słodyczy,
W sławy blaskach — marne próchno!
Przez byt nasz ziemski, w szarej mgły obłędzie,
Suniemy nikłe cienie.
Któż schwyci trwania mgnienie —
Gdy się z przyszłością przeszłość styka wszędzie?
Więc snadź, obecność, gdzieś, lecz nie tu, będzie
Istniała nieskończenie.
Tak kiedy każdy naszej błysk źrenicy,
Wieczność w dwie równe części w pół przecina,
Błogosławiona będzie to godzina,
Gdy, jako prawi śmiertelnicy,
Spotkamy wzrok tej bladolicej,
W którym jest Wiedza jedyna.
Tego, co w ciebie myśl tchnęło,
Nie chciej brać z lekka, broń Boże!
Pomnąc, że w każdej się porze
Skończone rodzi z niej dzieło.
Coś raz pomyślał, to już byt twój wzięło,
I nie być więcej nie może.
Człek mknie w dal jak ranna łania...
Niechże zbawczej zbył ochrony,
Już w nim śmierć, jak dzwon, w dwie strony,
Serca biciem, kres wydzwania —
I co wziął bez dziękowania,
Oddać musi nie proszony.
Jest w duszy człeczej niewstrzymana żądza,
Biedz naprzód równo z obłoki.
Alić, jak długi świat i jak szeroki,
Nie braknie nigdzie wrzeciądza. —
Człek rad kierunkiem swoich dróg rozrządza,
Lecz nie on sprawia swe kroki.
Wiedza jest smugą świetlaną,
U widnokręgu, przez żądz mrocznych cienie,
Dniejącą gdzieś nieskończenie.
Już — już — z tej nocy miało błysnąć rano
Dnia Wiadomości wszelkiej... w tem ci dano
Mieć w śmierci jej nasycenie.
Łechce cię podchlebstw dźwięk uroczy —
Cóż, kiedy słodka słów tych zdrada,
Od najbliższego wnet sąsiada,
Z obmową przeciw tobie kroczy.
Lecz, kto ci prawdę mówi w oczy,
Ten cię za oczy nie obgada.
Wiecież, o mili towarzysze!
Nauka dla was w czem ukryta?
Wszyscy piszecie — nikt nie czyta.
Lecz niechby czytał ten, kto pisze —
I mielibyśmy wczas i ciszę,
I w kąt by poszedł sąd z kopyta.
Z Tersytem Zoil poszli o lepsze:
Kto z nich drugiego słodziej pochwali.
Lecz nic słodkiego nie dokazali —
Bo sobie w oczy rzucali pieprze.
Więc, gdy szło o to: kto kogo przeprze —
Z tej walki oba nie wyszli cali.
Lecz dwaj pisarze, gdy zwiedli śmiało
Bój: kto z nich groźniej drugiego zgani,
To, przy kieliszku, w sposób dość tani
Spór załatwili, i wyszli z chwałą —
Bo się w zbliżeniu tem pokazało:
Że są we wspólne bractwo wpisani.
Darem rąk Stwórcy na świecie,
Przez przebieg licznych stuleci,
Płomień ogrzewa i świeci.
Dziś go wykrzesać wy chcecie
Przemysłem własnym — a przecię
Z popiołu on się nie wznieci.
Wiesz dużo — bardzo dużo — ale
Z tego się ciesząc chwałą,
Wiecznie ją masz nie całą.
Lecz, ku twej całkowitej chwale,
Jeśli wiesz: że nic nie wiesz wcale —
Wiesz to, co ci przystało.
Duszy, co nie jest sama z siebie wzniosła,
Usiłowaniem niczyjem
W niebiańskie szlaki nie wzbijem —
Cięży jej bowiem to, czem w pychę wzrosła.
— Kto jest twym ojcem? — gdy spytano osła,
— Koń — odrzekł — moim jest stryjem.
W pochodzie, wodzem ponad wodze,
Niechaj mi będzie, wiecznie młoda,
Z towarzyszami zgoda.
Bo, niech samopas tylko chodzę,
To, gdy się potknę na mej drodze,
Któż wtedy dłoń mi poda?
Niech cię coś nad drugich wzniesie,
Wnet, przez tłumne wstręty,
Będziesz w motłoch pchnięty.
Gdyż dziś łatwo sędzią zwie się
Ten, kto nawet w Achillesie
Nie zna nic, prócz pięty.
Choć wiatr masz w oczy, milcz i nie mów: biada!
Lecz działaj tak, jak przyszłość chce daleka.
Niechaj, godnego swej zapłaty człeka,
Przyjdzie wziąć w tobie śmierć blada,
Nigdy nie będzie siał, kto wiatry bada —
Ni żąć nie będzie, kto pogody czeka.
Że kto młody w chmury strzał
Obces pędzi — to nie powiem,
By źle sobą rządził — bowiem
Krewkość, to chwalebny szał.
Gdyby miesiąc w miejscu stał —
Wiecznie byłby nowiem.
Ten, który, gardząc myśli wymianą,
O sobie tylko wciąż gada,
Ma w tem przyjemność nie lada,
Cóż, kiedy rzadko podzielaną —
Bo nikt nie lubi, by mniemano,
Że on jest w służbie u sąsiada.
Wśród rzeszy ziemskich Bogiń tyla,
Są dwie, od których miej się zdala.
Jedna cię z sobą prząść zniewala —
Druga ci kark do stóp swych schyla.
A tyleż zgubi cię Dalila —
Ile ci ujmie czci Omfala.
Jakabądź bywa nasza chudoba,
Na pokaz światu, zawsześmy cudzej
Mądrości słudzy.
Prawem są dla nas względy te oba:
— Jeść możesz, jak się tobie podoba —
Lecz się ubieraj tak — jak chcą drudzy.
— Chcecie, bym pracował? Chcecie,
Bym jak prości miał ludziska
Ręce czarne? Cóż mi zyska
Cześć sąsiadów? Jam w powiecie
Znany był. Więc mam też przecię
Obowiązki stanowiska.
Wstąpmy tam na piętro trzecie...
Strzecha wcale chuda, nizka —
Zwierciadłami za to błyska
Salon strojny. Jednak śmiecie
W kątach — lecz od czegoż przecię
Obowiązki stanowiska?
Tam, do ślubu, któż w karecie
Grzmi, aż błoto w oczy pryska?
Jakaś dama. Patrzę zblizka —
Córka stróża... — „Niech mi dziecię
Raz użyje! Człek ma przecię
Obowiązki stanowiska!”
Mania, to wcale klacz nie tęga!
Więc Jaś ją wybił zuchowato.
Poczem, znudzony czasu stratą,
Znów jej wędzidło w buzię wprzęga —
Lecz chce, by wprzódy, ta ciemięga,
Jeszcze go przeprosiła za to.
Ta w płacz. O! słuchaj, moja mała —
Dam ci pociechę niezrównaną —
Mów ją z pacierzem twym co rano:
— Jest w życiu niemal równa chwała:
Kobiecie — za to, że cierpiała,
Mężczyźnie — że go cierpieć chciano.
Co? Obiecałem? Dobrze. Innym razem
Dotrzymam — ręczę wam śmiele.
Ależ, najmilsi przyjaciele!
Wiem, że mi rzecz ta ujdzie od was płazem.
Przecięż obiecać i dotrzymać razem:
To na jednego za wiele.
Szczęśliwi głupcy! skromne ich narowy
W umiarkowaniu źródło mają złotem.
Mądrości chcieć? Co im po tem!
Gdy ją — jak twierdzi rozum przedwiekowy —
Z Boga samego rozbolałej głowy
Dobywać przyszło — aż młotem.
— Ty bądź koniem. Ja powożę.
— Nie. To ty bądź. Lejce moje.
— Myślisz, że się ciebie boję?
— A tyś co lepszego może?
— Lejc ci rwę i pięścią grożę —
— A ja bicz twój łamię w dwoje.
Później znów, innemi słowy,
Lecz w te same brniemy długi
U społecznych spraw usługi.
Wodzem każdy być gotowy,
Lecz do służby szeregowej
Niech tam staje kto chce drugi.
— Co? mnie żeby pluł kto w kaszę?
Toż ja lepsze od sąsiada
Prawo mam. Na pomoc! zdrada! —
Wreszcie wchodzą w grę pałasze...
Bo też społeczeństwo nasze,
Z samych się wyjątków składa.
— Będzie to Kolumb, Dante, lub Jan Trzeci! —
Tak słyszysz, idąc po życiowej grudzie,
O Janiu każdym, jak o przyszłym cudzie.
A jednak — proszę — niech mię kto oświeci:
Gdzie się podziewa rozum owych dzieci,
Z których się potem robią głupi ludzie?
Ktoś o pożyczkę prosił z całej siły,
I na to, w dziwne słodycze
Przystrajał słowa zwodnicze,
Chcąc, by o wiele skuteczniejsze były.
Lecz mu rzeczono: — Słuchaj, bracie miły!
Sam sobie dobrze ja życzę.
Więc widzisz — lepiej, gdy w podobnym względzie,
Odważnie broniąc kieszeni,
Człowiek się raz zarumieni;
Niżby sto razy miał mieć wstyd, gdy będzie
O swoją własność puste słał orędzie,
Już nie w bawialni, lecz w sieni.
O ty, grobowej chwały świetne znamię!
Kogóż twój blask nie zdziwi?
Toćże tu, jak najtkliwiej,
Na tym marmurze, w tej złoconej ramie,
Czy to umarły tak po śmierci kłamie?
Czy też za niego żywi?
Wiecznie nastręcza wąż kobiecie
Zwycięskich walk ponętę.
Sądząc, że dzieło spełnia święte,
Ona mu głowę stopą gniecie,
A on się śmieje — bo już przecię
Wprzód ją ukąsił w piętę.
Wśród przemarzniętej stawu fali,
Na łyżwach lecąc, jak dwa błyski,
Wpadli na siebie w sposób śliski —
I tak się w mroźny dzień poznali.
Ale, że koniec dzieło chwali,
Więc ich rozgrzały rąk uściski.
Ich drogi odtąd wspólnie biegą
W stronę, gdzie Sportu cel jest wszystek:
By wawrzynowy zdobyć listek.
Wreszcie mu rzekła raz: — Kolego —
Bo on był krytyk od wszystkiego,
Ona zaś perłą Nowellistek.
Z wiosną, jak dalszy zwyczaj każe,
Majówkę święcąc wichrowatą,
Wracali w śnieg. Lecz później za to,
Na Wiśle, jako dwaj wioślarze,
W łódce, co służy jednej parze,
Pływali — aż wpłynęli w lato.
A gdy jesienią jęli bladą,
Małżeńskich pragnąć pęt niektórzy,
Oni też, nie zwlekając dłużej,
Z cyklistów liczną współgromadą,
Do ślubu na rowerach jadą,
Wracając gwarno z tej podróży.
Lecz zimą wiatr im piosnkę utnie,
Od której mrozem drży okienko.
Więc, by go również zbyć piosenką,
Kiedy się oni, już mniej butnie
Wpisali w „sympatyczną” Lutnię,
Poczęli śpiewać... ale — cienko.
Ta mała, którą na rękach noszą,
I cukierkami ją raczą —
Z tą swoją grzywką junaczą,
Z tą niesfornością kokoszą,
Stanie się kiedyś czyjąś rozkoszą —
Albo też może rozpaczą.
Nieraz, w kolejach doli człeczej,
Myśl cudzą wziąwszy, niezwłocznie
Ktoś w głośną urósł wyrocznię.
Lecz nikt tej prawdzie nie zaprzeczy:
Że, nawet w dokończeniu rzeczy,
Górę ma ten, kto ją pocznie.
Lecimy w gwiazd kurzawę pchnięci,
Jak sennych ciąg żórawi,
I myśl nam błędną bawi:
To w wieczność tonąć bez pamięci,
To znów nas nieskończoność nęci —
— Ach, jakżeśmy ciekawi!
A mamy w samych nas obszary,
Gdzie się też moc kurzawi:
Wielkości, cnót, bezprawi —
I wiek tam także jak świat stary —
Bez dna też otchłań i bez miary...
— Jakżeśmy nie ciekawi!
Z życiem się nieraz w dziwny traf sprzymierza
Noc nie dospana.
Za to zaś zrana,
Gdy drugich troska budzi ze snu świeża,
Spać idziesz — byleś przedtem do pacierza
Zgiął twe kolana.
W Przedwiecznej Ciemni, Pycha, wyprzedziła
Nawet Szatana istnienie,
I ponad jego siłę, nieskończenie
Jest potężniejszą jej siła.
Toż, gdy mu ona w darze grzech posyła,
Zgiął przed nią czoła promienie.
A przecięż, dzielnej życząc mu obrony,
W słoneczne zbrojny przepychy,
Zbór go osłaniał Współaniołów cichy,
Zdobnemi w skrzydła ramiony.
Wiedząc: że grzesznik zostać mógł zbawiony,
Byle się wyrzec chciał pychy.
Cóż? trudno. Wola twardą jest zawzięcie
W usłudze Przedwiecznej Złości!
Swą skroń, w żal łzawy, gną Duchowie prości,
Lecz mieć go musi we wstręcie
Ten, co był Władcą... choćby oka drgnięcie —
Choćby, wśród wiecznych ciemności.
Gdy mówię, czując szron u czoła:
Że lat mam tyle a tyle —
To osobliwie się mylę.
Owszem — tych lat już nie mam zgoła —
Bowiem któż mieć napowrót zdoła
Coś, co już w mgle jest i w pyle.
Mam tylko przyszłość tajemniczą
Lat, których nie wiem jest ile,
Ni nawet wiem: czy te chwile
Stratą mi będą, czy zdobyczą? —
I te już inni za mnie zliczą,
Siedząc na mojej mogile.
Wiarą, Nadzieją, Miłością, koję
Ducha, pchniętego w walkę życiową.
I choć je wszystkie Siostrami zową,
Chociaż, jak Boskich Osób ich troje —
Choć od nich równe Łask płyną zdroje —
Wśród nich jest Miłość królową.
Z nią będąc, Bogu służysz najszczerzej.
W niej, walk z Szatanem odwieczne dzieje.
W niej, blask zwycięski. Moc, co z niej wieje,
Rwie potępieńczych siłę więcierzy —
Bowiem, kto kocha, ten w Miłość wierzy,
I ma w niej oraz nadzieję.
Gdy u Mojżesza zwłok, w pustelni cichej,
Michał i Szatan, wrodzy dwaj Mocarze,
Spór wiedli o to: kto go mieć miał w darze,
Anioł nie raczył ciąć w zbrodnicze szychy
Przedwiecznej Pychy —
Tylko powiadał: — Idź precz! Pan ci każe.
Ktom jest? Gdziem jest? badać wam daremnie,
Tchnąłem w przestrzeń, w czas, i rozedniały
Jednym błyskiem Mej Świetlanej Chwały,
Zimne, głuche, ślepe, nieme ciemnie.
Jeden atom, który wyszedł ze Mnie,
Stał się światem... a Jam został cały!
O! słuchajcie marni sędzie!
W których dusza, życiem chora,
Mniema, że Mię zgłębić pora —
Imię moje: Był — Jest — Będzie —
Istniejący zawsze, wszędzie —
Dziś, bez jutra i bez wczora!
Jako Trzem Królom była możność dana:
By, nie tą drogą, którą szli z pokłony,
Lecz inną, w swoje powracali strony —
Tak ty, do skruchy mając zgiąć kolana,
Wyznaniem błędów twoich pozdrów Pana,
Byś szedł od Niego z dróg złych zawrócony.
Jest i ten godny słynąć w dalsze lata,
Którego umysł żebraczy,
Tem się jedynie odznaczy,
Że w cztery wiatry święty pył rozmiata.
Więc, niech się święci próżność Herostrata —
Gdy już nie można inaczej.
Bezwiednie ona Wiary nam przyczynia.
Bo z niej potomność się dowie:
Że tam, gdzie dzikie pustkowie
W gruz i w rozbite iskrzy się naczynia,
Kiedyś, istniała świątynia,
W której mieszkali Bogowie.
Opornych Duchów krnąbrne rzesze —
Pan waszą bierność w czyn odmieni!
Trudno. Musicie być zbawieni.
Gdyż ku anielskich serc pociesze,
Stal przeciwności iskry krzesze
Z najtwardszych właśnie krzemieni.
Godnym bądź twych dni ostatka.
Raz, gdy, według słów Solona,
Wygrał ten, kto w porę skona —
Dobrych synów mając matka,
Chciała, by ich cnota rzadka
Wnet być mogła nagrodzona.
Więc gdy oto swej Bogini
Kornie błagać się ośmieli,
Ta, zstąpiwszy w jasnej bieli,
To sprawiła: że tuż przy niej,
Wszystko troje, w jej świątyni,
Nieprzespanym snem posnęli.
Gdy kiedy twardych sił rozprawa
W bok zwróci miecz nad głową twą,
To, w tę godzinę dla niej złą,
Co się dla ciebie dobrą stawa,
Nie bądź skromniejszy, niż twe prawa —
Ni chcący mniej, niż dać ci chcą.
Gdyż, raczej ufny w ciche plony,
Niż w oręż krwią twą rdzawy,
Wiedz, że na cześć to słabszej sprawy
Rzekł Mędrzec uwieńczony:
— Płochy ma serce z lewej strony,
A człek przezorny z prawej.
Widzę — wśród wspomnień cmentarzy —
W boleści, która jest niema,
Łączą się dłońmi obiema
Zarówno młodzi jak starzy...
Może też gdzie się to zdarzy —
Lecz może tego i niema.
Czyśmy bogacze, czyli nędzarze,
Czy nam blask świta wśród ścieżek z cierni,
Czy świat chmurami się czerni,
Czy nas nagradza Bóg, czy nas karze —
Gotowi zawsze serce nieść w darze,
Umiejmy być miłosierni.
Ludzie popadli w błąd gruby,
Zwątpiwszy o ziemskiem niebie.
Ale ja światu podchlebię,
Choć nie chcę szukać w tem chluby:
Wszak dość tu — by samoluby
Kochali bliźnich jak siebie.
Dwie rzeczy wiecznie na człeka dybią,
I choćbyś nawet, w twych żądzach rzadki,
Do skromnej schronił się chatki,
I miał w twych żyłach krew rybią —
Nigdy cię one nie chybią —
Bo to są: śmierć i podatki.
Nie był on nigdy duży,
I nawet w skromnej dali
Tam zawsze stał, gdzie mali.
A jednak dola tak mu służy,
Że się stał jednym z owych, którzy
Strychulcem w łeb dostali.
Więc choć znów zapadł w mrowie,
Cieszy się, że w tym gminie
Może nie całkiem zginie.
Bo nuż kto kiedy obces powie:
— Co też ten człowiek mógł mieć w głowie,
Że aż wziął po czuprynie?
W Judaszowej kalecie,
Co też więcej się zmieści
Nad srebrników trzydzieści?
Był mąż silny — jak wiecie —
Lecz moc jego zmógł przecię
Zdradny uśmiech niewieści.
Stróża pozbawiono chleba,
Że uciekła z Jasiem Mania.
Lecz wy, drudzy, zamiast łkania,
Raczej błogosławcie nieba —
Cnota, której strzedz potrzeba,
Nie jest warta pilnowania.
Nie zawsze wierzcie, piękne panie,
Pochlebstwom lada wierszoroba.
Bo jest dla człeka smutna doba,
Gdy, przez swe wciąż o siebie dbanie,
Tak się sam sobie miłym stanie —
Że się aż drugim mniej spodoba.
Idąc z laską, rzecz jedyna
Wziąć ją w kieszeń — tak — z ukosa —
Z tyłu — skówką wprost w niebiosa.
Aż tu ktoś mię źle wspomina:
— W nos się szturgnął? — Jego wina!
Pilnuj każdy swego nosa.
Więc w dłoń, główkę jej rzezaną
Wziąwszy, macham w tył po trosze.
Wtem, wścibiając swe trzy grosze,
Znów mi ostro wiedzieć dano:
Że się szturgnął ktoś w kolano
— Dogódźże tu komu proszę!
Macie słuszność do połowy.
Gdyż, na drodze jak najgładszej,
Człek paść może, twardo siadłszy.
Tylkoż — o! baranie głowy!
Mąż prawdziwie postępowy
Czyliż po za siebie patrzy?
Parasolkę mam, z powłoką
Koronkową żółto-zbladłą.
Raz, gdy rozpiąć ją wypadło,
Patrzę — w skówce jej, wysoko,
Tkwi nadziane czyjeś oko —
Któż tam wpiął to czupiradło?
Więc też o nią słusznie trwożna,
Gdy mię jeszcze mniej powabnie
Klnąc djabłami ktoś zagabnie,
Rzekłam: — proszę prędko z rożna,
Zdjąć to oko. Jakże można
Mijać ludzi tak niezgrabnie?
Patrzę — znajome jakieś lice...
On? nie on? Czy ja śnię, jak w baśni?
Jaś! a toż we mnie piorun trzaśnij!
Więc go w objęcia obces chwycę,
Stojąc na przejściu przez ulicę,
Lub na chodniku, gdzie najciaśniej.
Ażci dorożka skądś nadlata, —
To znów, przez kogoś, wbrew swej chęci,
Jesteśmy w ściek uliczny pchnięci.
Wtem, parasolka wichrowata
Czapkę mi strąca... Cóż u kata!
Czego ten motłoch wciąż się kręci?
Chodźmy pogadać na wystawie.
Czas już niemały tam nie byłem,
Lecz, w towarzystwie tak mi miłem,
Jakże wybornie się ubawię,
Słuchając twoich słów ciekawie,
I do obrazów stojąc tyłem.
Tak mówi mądrość wschodnia pełna chwały:
— O! posłuchajcie wierni!
Strawionej ogniem cierni
Wielce podobne są niewieście szały —
Sparzy się węgiel, gdy jest rozgorzały,
Ochłodły zaś, poczerni.
Jeśli chcesz, w śmierci godzinie,
Zanim nad tobą złożą sąd potomni,
Twe czyny zliczyć — czyń to jaknajskromniej:
To, co ci drudzy dali, niech jedynie
W pamięci twojej nie ginie,
O tem zaś, coś sam komu dał — zapomnij.
Są przy błyskach, gdy ciemność świat zmąca,
Trzy ocknienia wśród czynów rozdroża:
Moc zwierzęca — moc ludzka — Moc Boża.
Z pierwszej, łuna prześwieca krwią wrząca —
Drugą barwi chłodny blask miesiąca —
Lecz nad trzecią lśni promienna zorza.
.[7]
Ani brzemieniem wam zaciężę,
Ani was jarzmem zgnębię —
Byleście, na Wieczności zrębie,
Nim grzech was grotem śmierci sięże,
Przezorni byli jako węże,
Niewinni jak gołębie.
Pod jej okienkiem, gdzie cię z chaty
Ona spojrzeniem wabi miłem,
Zwyczajną sobie ziemią byłem.
Aż kiedy we mnie wsiano kwiaty,
Stałem się tak, jak ty, bogaty —
I już nie jestem nędznym pyłem.
Według słów Manu, których Boska siła
Bywa Zbawienia zadatkiem,
Następnem prawem w swej słodyczy rzadkiem,
Prabrama świat nasz obsyła:
— Nie śmiej kobiety, choćby zawiniła,
Uderzyć — nawet i kwiatkiem.
Bo mówi: — Nad jej wstyd i czar niewieści,
Ja sam, w stworzeniu mem całem,
Nic mieć świętszego nie chciałem.
Gdyż ona w sobie ziarno życia pieści,
Pod sercem nosząc przyszłe swe boleści,
I własnem karmiąc je ciałem.
Gdy w dębie, przez Wyroki Boże,
Strzaskana gromem schnie wyżyna;
Z korzeni jego rość poczyna
Pęd życiem silny — by, w swej porze,
Mógł, dla przyszłości lepszej może,
Swą dolę ojciec zdać na syna.
Gdzie ta złość, o której ściany
Skrzydła tłukąc, tak się straszę:
Że drży we mnie duch, jak ptaszę
Mknąć nie zdolne w kraj świetlany?
Ach! szatanem nad szatany
Są nam własne grzechy nasze!
Dumał Tyberyusz przed śmierci progiem,
Mając, w jałowej otusze,
Dać ubóstwieniu swą duszę:
— Jest mi cześć owa szyderstwem srogiem,
Jeżeli na to, bym się stał Bogiem,
Wprzód — umrzeć muszę.
Strzeż się złej o kim za plecyma mowy,
Bo tylko Cnota posągowo naga
Ma w ręku bicz, którym smaga.
Też, w oczy ludziom, zbyt hojnemi sławy
Przyganiać nie chciej — by ci, w chwili owej,
Nie była wrogiem własna twa odwaga.
Są dobre czyny, jako różańcowe
Z ziarn modlitewnych plony,
I mają w końcu zbawczej Antyfony
Tak hojną w treść wymowę,
Że gdy je świadczyć w Sądu dzień przyzowę —
Odejdę pocieszony.
Nieskończoności środkiem jest skrzydlata
Myśl — jak to sprawdzę najprościej.
W przestrzeni bowiem, gdziebądź ona gości,
Lub gromu błyskiem przelata,
Od wszystkich krańców Wszechświata
Zawsze w jednakiej bywa odległości.
W blaskach i w ciszy, w mgły i w zawieje,
Ufny, że dobrą masz sprawę,
Idź, wierząc w Nieba łaskawe.
Dokażesz wtedy że ci się dzieje:
Choć nie tak dobrze, jak masz nadzieję —
Lecz mniej źle, niż masz obawę.
Mógł albo później przyjść lub wcześniej.
Lecz, gdy urodził się nie w porę,
To, choć w nim coś jak światłem gore,
Niemniej przyznali mu współcześni:
Że z jego tchnień zrodzone pieśni,
Wraz z nim są na bezkrwistość chore.
Więc gdy raz nie wstał ze snu rano,
Nie bardzo byli żalem zdjęci.
Tylko się czyn ich tem uświęci:
Że, w księgę Spraw z milczenia znaną,
Dość niewyraźnie go wpisano,
Sypiąc nań piasek niepamięci.
Gdy nad tobą zwątpień moce
Skrzydeł mrok rozpostrą,
Ty się trzymaj ostro,
I choć klęska w pierś twą grzmoce,
Z sobą samym walcz w pomroce
Unguibus et rostro!
A, gdy święcąc walk twych znoje,
Jak przed błyskiem korda
W puch lecąca Horda,
Poszły precz gdzieś złości twoje —
To się pięścią bijąc w zbroję
Wołaj: — Sursum corda!
Bo w ten szyk, co w boju słynie
Walką bez przyłbicy,
Wódz promienno-licy
Dał ci na to wejść jedynie,
Byś mógł w śmierci rzec godzinie:
— Veni — vidi — vici!
Dziś żyj! Dziś pracuj! Niech cię nic nie dziwi:
Że drudzy, jutra nadzieją,
W działaniach swoich się chwieją.
Bo jutro dniem jest, w którym jak najżywiej
Pracować mają leniwi,
I w którym głupcy zmądrzeją.
Gdy cię Bóg ojcem ustanowi
Dóbr, które śmierć sieroctwem darzy —
Masz niby w pieczy skarb ołtarzy.
Sierocy bowiem grosz i wdowi
Oddany w straż jest Aniołowi,
Który i ciebie ma w swej straży.
Wprzód niźli tańczyć na tych, którzy
W koło was, najotwarciej,
Gdy słów ich wstyd nie karci,
Z ulicy płacz zawodzą duży:
Że już nie wytrzymają dłużej,
Gdyż są i głodni i obdarci,
Niech pójdzie zwiedzić stopa wasza
Tych, co nie przyjdą do was sami —
Swój ból, którego wrzask nie plami;
I biedę, którą wstyd okrasza,
W podziemia kryjąc i w poddasza —
A są, pod wami, i — nad wami.
Jedna pokusa pędzi za drugą,
Gdy je gna bieda biczem z pokrzywy.
Człek, co, przez gwiazd przyjaznych wpływy,
Swych potrzeb nigdy nie był sługą,
Nie może wiedzieć: czy też długo
Zdołałby być uczciwy?
Wabi cię przyszłość błoga.
Lecz ku niej mknąc, mój młody!
Strzeż stóp twych od przygody.
Gdyż wiedz: że jest i droga,
Od Kapitolu proga,
Wprost na Gemońskie schody.
.[8]
W złe czy w dobre chwil przepływy
Niech życiowość twa
Twardo w tobie trwa.
Bo nic z zębów, szpon i z grzywy,
Tam, gdzie więcej wart pies żywy
Od zdechłego lwa.
Nie mów, a nawet nie sądź zgoła:
Że nie wytrzymasz, gdyś nieboże
Na Madejowe wzięty łoże.
Dola jest nasza nie wesoła,
Lecz wszystko człek wycierpieć zdoła —
Bowiem, kto musi — ten i może.
.[9]
Dziedzictwa zyski! któż je wypowie?
Iść trzeba naprzód — a ścieżka stroma.
I źle po świecie i ciasno doma.
Szczepiono w płonki liche pąkowie,
Kwaśne z nich jabłka jedli Ojcowie —
A synom z tego oskoma.
.[10]
Człek sam najsnadniej sprawie swej usłuży,
Jeśli, być nie chcąc z dolą własną w sprzeczce,
Nawyknie do niej po troszeczce.
Regulus, gdyby chciał był pożyć dłużej,
Spałby niebawem jak wśród pączków róży,
W swej gwoźdźmi nabitej beczce.
Z klęsk, co o każdej godzinie
Nad nami wiszą, jak miecze,
Bez trudu Mędrzec dociecze:
Że, nim kres życia nadpłynie,
Z niedoszłych nieszczęść jedynie
Składa się szczęście człowiecze.
Gdy sakwy z grzechów opróżnione,
I dla świątecznych szat wymiany,
Spłowiałe rzucę precz łachmany —
To, niech, w słoneczną dążąc stronę,
Cicho, jak nikły cień przewionę,
I niech się stanę zapomniany.
Wyszedłem nagi z ziemi łona,
Ziemi też nagie oddam kości —
Abym na skrzydłach, z mej nizkości
Tam wzleciał, gdzie mi w oczach skona
Dola, za błogi Raj kupiona —
Której tu człeku człek zazdrości.
Już — już — doganiasz cień uroczy,
Dzierżący w dłoni Rajskie klucze —
Wtem, uderzając w skrzydła krucze,
Z nagła on z rąk twych w bok uskoczy,
Kurzawę ci rzucając w oczy,
Która się tylko łzami płucze.
Niech mi się pali w sercu, nie zaś w głowie —
Niech mam dość woli, abym, w żądz odmęcie,
Z ich prądem rwącym walczyć mógł zawzięcie —
To, kiedy będą inni rozbitkowie
Biadać, żegnając swe doczesne zdrowie —
Śmierć tak mi lekką będzie, jak zaśnięcie.
Gdy usłyszycie, jak gdzieś dzwony
W powietrzu śpiące budzą fale,
To wiedzcie, że to ja się chwalę
Z tego: iż jestem, w chwili onej,
Nogami naprzód tam wieziony,
Skąd się już nie powraca wcale.
Wtedy mi, schodząc w bok, na stronie,
Zarówno wielcy, jak i mali,
Będziecie grzecznie czapkowali.
Ale ja wam się nie odkłonię —
Bo będę miał złożone dłonie,
A wzrok utkwiony w jasnej dali.
Lecz, że uprzejmy człek wymienia
Za dobre słowo mowę błogą —
To, iżbym nie obraził kogo,
Wiedzcie: że ust mych ciche tchnienia
Każdemu szepną: — Do widzenia!
U krzyża — tam — tą samą drogą!
Bo tylko tak was żegnać mogą.
Gdziebądź w świat cię chęć poniosła,
Bacz, by twoja dobra sława
Była, nie jak szabla rdzawa
Tępa lub też z pochwą zrosła —
Boś bojownik, co z rzemiosła
Zawsze, gdy go wezwą, stawa.
Ani nam w nicość byt się zmieni —
Ani nas w walkach zgnębi trwoga —
Ani nas wchłonie toń złowroga
Zdala od światła w Otchłań Cieni —
Bośmy z szatańskich szpon kupieni,
Za cenę krwi samego Boga.
Człek, co zbytkowną wiedzę ma na pieczy,
Niech wie: że ona nic mu bogactw nie da —
I gdy nań przyjdzie gorzkich zwątpień bieda,
Sam sobie niech on złorzeczy —
Bo kto kupuje niepotrzebne rzeczy,
Z niezbędnych wnet się wyprzeda.
Myśl, nie wśród zgiełku, lecz w uboczy:
Jakbyś, ze sprzecznych serca drgań,
Należną Prawdzie złożył dań.
A gdy ci błysk Jej wzrok zamroczy —
W twej duszy głębie topiąc oczy,
Z Szawła się Pawłem stań.
Gdy z woli Pana nad Pany,
Kresu swojego
Dni twe dobiegą —
To, wśród tej Nieba z Ziemią wymiany,
Obyś w swą drogę szedł żałowany,
Sam nie żałując niczego.
Prawdom życia cześć! — bo oto:
Czyn, a nawet myśl i słowo —
Zanim ludzie je nazową
Bohaterstwem, chlubą, cnotą —
Musi wprzód, jak szczere złoto,
Przebyć próbę swą ogniową.
Wybranych czcią spłoniecie,
Gdy waszych dusz treść cała
Miłością będzie tlała.
Bo wszak i słońce przecię,
Stąd szerzy blask po świecie,
Że w sobie ogniem pała.
Że myśl już znaną, sobie kto przyswaja,
By z niej wydobył żywszych blasków strugi —
W tem niema niby zasługi.
Lecz tak ospalców twierdzi tylko zgraja.
Toż Kolumb również nie wymyślił jaja —
Jednak je stawił trafniej, niż kto drugi.
Gdy was nudzi niepozbycie
Pątnik, strojny na przemiany
W śmiechu szych i prawd łachmany,
To się temu nie zdziwicie —
Bo on był przez całe życie
Tańcem Śmierci opętany.
Ach! Uwierzcie jego mowie:
Już on czuł się od kolebki
Nie swój — choć pozornie krzepki.
Więc czyż dziwno, że kto powie:
— Niech ci będzie śmierć na zdrowie —
Gdyś jej oddał wszystkie klepki!
Po co ci z tego szukać marnej chwały:
By głośne były twe czyny?
Gdy z nich pożytek jedyny,
Jeśli przed Panem staniesz w szacie białej,
Którą wprzód gorzkie twoje łzy wyprały
Z wszelakiej winy.
Jak postawiony w mroczną noc na straży
Żóraw, baczący, rychło za plecyma
Na znak odlotu dmuchać pocznie zima,
W obawie, by go sen nie zmorzył wraży,
Na jednej nodze się waży,
A w drugiej kamień trzyma,
Tak wzrok twej duszy niech się wśród zamroczy
Jasnowidzącym być sili,
Gdy ci współbracia serc swych straż zwierzyli.
Bo winien będziesz, jeśli ich zaskoczy
Wiatr, dąć mający wprost w oczy,
W odejścia chwili.
Kiedy, dumając, słyszysz jedynie,
Że coś, jak szata
Tchnieniem skrzydlata,
W powietrzu nad tobą płynie —
To wiedz, że w onej godzinie
Anioł przelata.
On dąży pod krzyż pochyły,
Gdzie rosą łzawa
Porosła trawa,
W miejscach, co niegdyś grobami były —
Tam zapomniane licząc mogiły,
W milczeniu z niemi zostawa.
Nieoględności dola jest taka:
Że kiedy ona, w sposobnej porze,
Sprowadzi kogo w bezdroże,
To wtedy, lada komar pokraka,
Zje najtęższego nawet rumaka —
Bo mu w tem wilk dopomoże.
Na biesiady pańskiej zapowiednię
Szedł król możny. Lecz, gdy mu przeklęta
Cześć pozorów, mądry zmysł opęta —
To, choć Władcą był, wyglądał biednie,
Szaty mając świetne, lecz mniej przednie,
Niźli mają lilie łąk panięta.
Tkwi jedynie trwałych cnót ponęta
W duszy pięknie, które, ani zblednie
Przy gwiazd blasku, ani zmierzchnie we dnie.
Lecz jest dobrze, jeśli kto pamięta:
By nietylko pięknym był od święta,
Ale także i na dni powszednie.
Gdy się z grzechami policzem,
To, każdy świt krwawej zorzy,
W prochu nam skroń upokorzy.
Bo wszak i z piętnem zbrodniczem
Atylla nawet — był biczem
W prawicy Bożej.
.[11]
O myśli człecza! tyś, jak Rajski rzadki
Ptak, w którym dyszy ukryty
Duch anielskiego bannity.
Dziś patrzysz w niebo przez więzienne kratki,
Lecz z chwilą, gdy cię Bóg wypuści z klatki,
Wzlecisz wprost w jasne błękity.
Wśród róż by ludzie chcieli
Wylegać się leniwie.
Lecz ja się takim dziwię.
Bo cóż z tych róż? jeżeli,
W śród miękkiej ich pościeli,
Kolczaste tkwi igliwie!
Nie mówcie: że to zdrada,
Gdyż własnym zdrajcą zowę
Tego, kto, członki zdrowe,
Gdy dusza w nim spać rada,
Sam sobie ścieląc, składa
Na łoże Madejowe.
Niesprawiedliwość, ku stwardnieniu raczej
Sumienia ludzkie, niż ku skrusze nęci,
Gdyż cnoty całość pełnią tylko Święci.
W połowiczności swojej zaś prostaczej,
Człek łatwiej krzywdę swą przebaczy,
Niż ją wymaże z pamięci.
Próżno ludzkich serc ogniwa
Bóg zahaczył w łańcuch, gwoli
Odczuwaniu bratniej doli!
Bo czyż nie najczęściej bywa
Rana w piersiach dolegliwa
Temu tylko, kogo boli?
— Czego ty godzisz w moje zdrowie? —
Tak raz przedziurawiana
Do gwoździa rzeknie ściana.
— Wina nie moja — gwóźdź odpowie —
Młotek mi twardy siadł na głowie.
Jam sługa — pytaj pana. —
— Czemu więc — tamta znów się żali —
Wbijaniem we mnie sęka,
Twa moc mię, młotku! nęka?
A on jej rzecze: — Pytaj dalej.
Mnie zmusza, twardsza od mej stali,
Znająca cele ręka.
— Ach ręko! — tamta znów zawoła —
Nie wbijaj w pierś mą ćwieka! —
A ta jej tak odrzeka:
— Twej krzywdy jam nie winna zgoła,
Bom nie jest w służbie u Anioła,
Lecz tylko u człowieka.
Stróż ci dan jest w dróg odmęty,
Lecz mu wiernym bądź nieboże.
Bo, gdy zechcesz zejść w bezdroże,
On, bez twoich tchnień zachęty,
Odejść musi odepchnięty —
A nie zawsze wrócić może.
Nad osła, konia, wołu, w całym świecie
Nieszczęśliwszego nikt nie znajdzie stadła.
Aż póki śmierć ich nie wyzwoli zbladła,
Wyzysku jarzmo kark im gnie i gniecie!
Od Pitagora jednak się dowiecie:
Skąd im ta dola przypadła?
Oto, wśród Istnień gdzieś Przedwstępnych Cieni,
Wielkiemi będąc, nic nie byli dbali:
Że im znój wszystek dają z siebie mali;
Więc dziś, nim znowu Byt się ich odmieni,
Na tych pracować są zmuszeni,
Co na nich wprzód pracowali.
Pluszcze się w toni wód Rusałka,
Gdzie fale słońcu blaski kradną.
I swą twarzyczką ładną, zdradną,
Wabi niezwykłych wrażeń śmiałka:
— Chodź do białego mego ciałka.
Chodź. Tu odrazu pójdziesz na dno! —
To znów, jak lekki wiew kołyski,
Po szczytach drzew, przez wiatru fale,
Huśta się, wabiąc w miłym szale:
— Chodź w białych ramion mych uściski.
Chwilę mi będziesz bardzo blizki.
Chodź. Tu kark skręcić łatwo wcale! —
A gdy mróz lodem zdrętwił zdroje,
W swej kryształowej siedzi jamie,
I czyha, wyciągnąwszy ramię:
Czy też kochanków jakich dwoje,
Na łyżwach mknąc w objęcia swoje,
W drodze się nie załamie.
Zbiegł ten ku zgubie od swego stada,
Którego głowie nie sprzyja
Kark skręcić mogąca szyja.
Bo najpilniejszą jest zdrowa rada
Temu, kto wręcz wypowiada:
Że mu jest na nic mądrość niczyja.
Jest władza cnotą w potędze swojej,
Lecz ma być prawa jej ręka
Twardą, gdy lewa jest miękka.
Stąd, kiedy w groźnej wystąpi zbroi,
Niech się jej tyleż zły człowiek boi,
Ile się dobry nie lęka.
Dobrze to powiadali starzy:
Że ten, co bez upamiętania
Za miłym groszem się ugania,
Gdy zysk i rozchód swój rozważy,
Przy skarbach innej nie chce straży,
Jak tylko taką, co jest tania.
Bo sobie mówi: — A mnie po co
Podpatrujących zgraja stróży,
Lub wiecznie głodny brytan duży, —
Więc w progach, co mu dolę złocą,
On, sam u siebie, dniem jak nocą,
Za psa i za pachołka służy.
Bywa człek taki, co się wśród odcieni
Pożytku z czynów, chwieje w strony obie,
I kiedy drudzy, w obrachunku dobie
Przez szczęście bliźnich z sobą są zgodzeni —
On wciąż się jeszcze dobrze zrobić leni
Zarówno drugim, jak samemu sobie.
Dziewczę! Niech twych żądz nie bodzie
Drżączka tych, co przez otchłanie
Mkną na nowych prawd szukanie.
Przodem puść ich butne łodzie.
Tobie, w ciszy i w pogodzie
Miłość niech za Wiedzę stanie.
Do tych, co są sercem twoi,
Ty, w czystości uczuć wzrosła,
Obyś szła z godnością posła,
Co przy Świętej sprawie stoi —
Jak Joanna z sercem w zbroi,
Gdy liliowy sztandar niosła.
Na smutnem doli naszej bagnie,
Byt każdy ktoś swym bytem płaci.
Gdyż przemoc, w sprzecznych sił postaci,
Dwóch równych pięści mieć nie pragnie.
Jest tedy tem dla wilka jagnię,
Czem wilk dla własnych też współbraci.
Tych, co umierać nie chcą, ani wchłonie
Nicość, ni nawet zgnębi czynność żwawa,
Usilnie chcąca wyjąć ich z pod prawa.
Bo równie trudno strawić te nicponie,
Jak rybę, która, jeszcze i po zgonie,
Tym, co ją jedzą, ością w gardle stawa.
W stadle, w którem, przykre waśnie,
Zazdrość męska czy kobieca,
Choćby i przez miłość wznieca,
Źle się dzieje. Bo jest właśnie
Szczęścia kres, gdy ufność zgaśnie,
Jak zdmuchnięta wiatrem świeca.
Gość w dom — Bóg w domu! Bardzo dobrze — byle
Niewczesny nie był. Bo do takich gości
O przerwę w pracy słusznie żal się rości.
Z tych zaś, najsroższy — jeśli się nie mylę —
Jest gość, co niby wpadł na krótką chwilę —
Bo taki siedzi do nieskończoności.
Gdy z życia biorąc wzory przykładne,
Zwiążę je w całość nadobną,
Krytycy wnet mię piór ostrzem skrobną.
A tak szczerości mej pastwą padnę —
Gdyż kłamstwo może być przesadne,
Lecz prawda ma być prawdopodobną.
Gdy zaś z brzydoty wzór biorąc, złożę
Rysy, jak ona, złe i niezgrabne,
Rzekną — o zdanie gdy ich zagabnę:
— Z szczerością twoją idź w kąt nieboże —
Bo prawda szpetną być może,
Lecz kłamstwo ma być powabne. —
Więc, ktobądź bawisz się w rymy,
Miej w słowach pozór przechery,
By się nie wydał zbyt szczery
Twej myśli kruszec rodzimy.
Bowiem nie zawsze, jak to widzimy,
Dwa razy dwa bywa cztery.
W świątynię złota każda dobra droga!
Nią to, w pojazdach grzmiąca dziś rzesza,
Szła niegdyś milczkiem — boso — piesza.
Gdyż złota cześć jest w zyskach błoga!
Ma nawet złoto przymioty Boga,
Bo, jak Bóg Dobry, z szpetnych win rozgrzesza!
Gdy komu przez wstrętną trwogę
Golizny grozi ohyda,
To mu nie mało się przyda
W rachunku mieć zapomogę.
— Jeden od zera — nie mogę,
Pożyczam tedy — od żyda.
Sroczka skrzeczy na płocie,
Kotek schludnie się myje —
Odwiedzinyż to czyje?
Znam gry srocze i kocie —
Ktoś przyjedzie wistocie —
Idę w zakład o szyję.
Dudni. Jakoż, po moście,
Poprzez groblę, najprościej
Mkną jak do swej własności,
Poufali snadź goście...
No, więc grzecznie ich proście —
Choć coś nie znam tych gości.
Bodaj zjadła mysz kota!
Bodaj w gardło pokraki
Jastrząb szpon swych wbił haki!
Toż komornik niecnota
Z pozwem wjeżdża we wrota...
Z piekła rodem gość taki!
W sprawie: by cudzem było to, co moje,
Nie małą bywa ponętą
Do celu drogą iść krętą.
Bo tu szlak gładszy, niż przez męstwa znoje.
Lat dziesięć, prawdą, z trudem brano Troję —
A w dzień ją jeden łatwo kłamstwem wzięto.
W rozruchu, jeśliś dobiegł mety,
To wierz — gdy nie chcesz znów pójść na dno —
W broń ostrą. Choć, koleją zdradną,
Mają do siebie to bagnety:
Że na nich staniesz — lecz, niestety!
Siąść na ich ostrzu nie jest snadno.
Próżną troska jest matczyna:
By jej córkę Stróż Obrończy
Tulił w jasnej z gwiazd opończy,
Gdy raz dowie się dziewczyna:
Gdzie się ziemia w niej zaczyna,
A gdzie niebo kończy.
Płynę w senny świat ku Zachodowi...
Ludzkie twarze, barwy i postacie,
Mierzchną zwolna w zmroku Majestacie.
Ach! mej duszy radość któż wysłowi!
Zostającym, rzekłem: — Bądźcie zdrowi!
A tym drugim, powiem: — Jak się macie? —
Ląd przeciwny pewnie nie daleko.
Lecz — co widzę! — tu i tam, wybrzeże.
A mnie niosą prądy coraz świeże
Samym środkiem, razem z rwistą rzeką —
Ach! te nurty ciemne dokąd cieką?
Jam im łódź mą oddał w dobrej wierze!
I pociechy tu i miejsca nie te,
Com je dotąd marzył! Więc się trwożę
Widząc zguby pewność... — Ach! mój Boże!
Jakżeś skarał mrocznych dum poetę!
Bo mię pewnie smutna chłonie Lethe,
Bym z nią wpłynął w Zapomnienia morze! —
Jeśliś świadkiem jest: że źli
Nad ludzkością chorą,
Zewsząd górę biorą —
To myśl w owe smutne dni:
Że ci się to tylko śni
Pod Szatańską zmorą.
Ale, gdy szlachetne prawa,
Które rozum wzmógł,
Strzegą pańskich dróg —
To ci wtedy niech się zdawa:
Że to z Niebios jasna jawa,
Którą zsyła Bóg.
Garnij w twą duszę jak najtkliwiej,
Cobądź ci w tęskne łono
Tchnienia od Niebios wioną.
Bowiem i tacy są szczęśliwi,
Których myśl — choćby w sercu, żywi
Rzecz upragnioną, za spełnioną.
Dumałem: czy też po mnie jeszcze
Istoty mej choć cząstka mała
Pośmiertne życie będzie miała?
Wtem, coś nademną zaszeleszcze,
I usłyszałem słowo wieszcze,
Jakiem przemawia duch bez ciała.
Mowę tę smutną w serce wziąłem...
— Kto, jak ty, — brzmiała niezbłaganie —
Odkąd mu błysło dnia świtanie,
Miał ciemną gwiazdę ponad czołem,
Ten, przeznaczeniem nie wesołem,
W swym grobie cały pozostanie.
Mniejsze: że, w życia pochodzie,
Siejesz twój plon wśród kąkoli —
Że chłód wygnania cię boli,
I że ci stopę cierń bodzie —
Byleś się strzegł w serca głodzie,
Trząść owoc z drzewa niedoli.
Nie w każdym czynie jest otucha,
Która, jak dzień z przyćmienia,
Blask prawdy wypromienia.
Gdyż wolę, której ludzkość słucha,
Ma tylko człek wielkiego ducha —
Mały zaś tylko ma zachcenia.
On nie wie: droga ta, czy nie ta,
Do siebie, czy od siebie,
Wiedzie ku serc potrzebie.
Więc w takim próżna jest podnieta, —
Bo on, jak trumna Mahometa,
Ani na ziemi jest, ni w niebie.
— Pątniku bosy, z gołą głową,
W szerścianej włosienicy,
Pątniku bladolicy!
Po cierniach, w noc bezksiężycową,
Dokąd ty dążysz? Mów mi słowo,
Którem się biją w pierś grzesznicy. —
— W proporzec patrz i w znak ten Krzyża,
Co, w naszej ciemnej biedzie,
Prześwieca z mgły po przedzie!
Ku niemu krocząc stopa chyża,
Coraz pośpieszniej człeka zbliża
Tam, gdzie go serce wiedzie.
Jako jaskółki z gniazd przy strzesze,
Jak bocian z żerdzi ponad chatą,
Jak, w wiatrach głosząc pieśń skrzydlatą,
Na Wschód żórawi lecą rzesze —
Tak ja, ku Panu memu śpieszę
Na Miłościwe Lato.
Bogu zdaj twej wiedzy pieczę.
Bowiem, jak w locie, ptak z nad niwy,
Ogląda wszelkie ziemskie dziwy;
Tak, z ciała duch twój gdy uciecze,
Dowiesz się wszystkiego, człecze —
Tylko nie bądź niecierpliwy.
Od gromów, którym wichry wtórzą,
Ci tylko legną z nóg zwaleni,
Co lekko brali strach jesieni.
Gdy runął dąb strzaskany burzą,
To on gałęzi snadź za dużo —
A miał za mało korzeni.
O człecze prawy! Twoja mowa
Niech będzie tylko: Tak lub Nie.
Bo myśl, co z duszy gdzie chce tchnie,
Kiedy się słowo z niej wysnowa,
Ma być przed Pański Sąd gotowa
Dziś i po wszystkie czasów dnie.
W słowie jest próba czci czyśćcowa,
Początkiem jego Święta trwoga,
A końcem — pociech pewność błoga.
W słowie się czyn, jak w ziarnie chowa.
Kto chce dojść rodowodu Słowa,
Znajdzie go wprost w łonie Boga.
Nie jest to zgodne z odpornością człeczą,
Byś, niby w braku środków ku obronie,
Trzymał na piersiach założone dłonie —
Gdyż nawet słabi silni są, gdy przeczą.
Iskra jest również wcale małą rzeczą,
A jednak od niej bór potężny spłonie.
Jeżeli, smutnych Zrządzeń siłą,
Szlachetne twe usiłowania
Zawczasu już niepamięć wchłania, —
To się ty miej za rzecz niebyłą —
Bo zapomnienie jest mogiłą,
Z pod której niema zmartwychwstania.
Kłamca nas w pole śmierci wwiódł,
Mówiąc nam: — Wszyscy zginiecie!
Bo są od tego po świecie:
Wojny, pomory, ognie, głód. —
A przecięż Tyś miał przybyć wprzód,
O Paraklecie!
Miałeś pocieszyć nas, a przecię
I dziś, jak w dzień, gdy stał u pala,
Pan swych oprawców rozzuchwala —
I duszność dech nam w piersiach gniecie,
I w wichrach Czartów mkną zamiecie
Zblizka i zdala.
O, patrzcie! W mgłach się blask rozpala.
Już nam na rękach drżą okowy.
Zliczono włosy naszej głowy!
By w dół zapadła złości szala,
Dość na to źdźbła z świętego Grala
Krwi Chrystusowej!
W samym sobie ma Judasza
Ten, w kim, lekkość grzesznie młoda,
Wiatrom płochym łódź swą poda.
Bo takiego nie przestrasza
Narodowa mądrość nasza,
W której przodem idzie szkoda.
Bóg ci ułomność tę przebaczy,
Że, w serca głębi tajemniczej,
Masz na dnie kroplę goryczy,
Jeśli w wędrówce twej tułaczej,
Nie to, coś zdziałał — ale raczej
Czegoś nie zrobił, świat ci liczy.
Kiedy się w niebie smutny sąd otworzy,
Na to, by z jednej jak i z drugiej strony,
Win zobopólnych zważył grzeszne plony —
To się pokaże z tej oceny Bożej:
Że przeciwnika nienawidził srożej
Krzywdzący, niż krzywdzony.
Ten boleśnie siebie łudzi,
Kto od drugich się oddziela,
Chcąc wyjątkiem być z śród wiela,
Bo człek, gdy go życie strudzi,
Może obejść się bez ludzi —
Ale nie bez przyjaciela.
Są ludzie silnej chęci, którzy
Wprawiają w podziw tłumu mrowie,
Swą wartość w głośnej szerząc mowie.
Pożytek z tego mają duży —
Bo echo tylko temu wtórzy,
Kto mu dokładnie coś powie.
Wiara, jak niegdyś Duch nad wód przestworzem,
Silna pewnością spodziewanej Chwały,
W skrytości Czasów wzrok zapuszcza śmiały.
Więc z Jej pomocą tylko wiedzieć możem:
Iż wprzód są Słowem rozjaśnione Bożem,
Nim się widzialne z niewidzialnych stały.
Nie dba: że spóźnił się srodze —
Że w dłoniach wszystko mu rwie się —
Że ślepa żądza go niesie
Na to, by z rąk puścił wodze,
I skręcił kark na swej drodze
Przy samym kresie. —
I że go, wśród wrzawy świata,
Bezbrzeżna pochłonie głusza —
I nawet nic go nie wzrusza,
Że on samochcąc w dół zlata —
Bo już to taka rogata
Siedzi w nim dusza.
Więc też w samotnym swym grobie,
Gdzie niepamięci zacisze
W wieczny go sen ukołysze,
W krzyż złoży ręce swe obie —
Bo on jedynie sam sobie
Winę przypisze.
Gdy się bystrzej w świat wpatrzycie,
To się wnet wam uprzytomni:
Jak szczególnieśmy ułomni.
Człek się oto, pracowicie
Uczy żyć przez całe życie —
Cóż stąd? — Umrze — i zapomni.
Dziwnie naszemu bratnią jest sądowi
Omylność. Niemniej, zawsześmy i wszędzie
Czynności cudzych bardzo chętni sędzie.
Lecz, gdy na Strasznym Sądzie się odnowi
Spraw rozstrząsanie — wtedy najsurowiej
Bóg sędziów sądzić będzie.
Skoro nie twojej rzecz to głowy:
Kiedy i gdzie, w niezwrotnym pędzie,
Nić się doprzędzie
Dni twych osnowy —
Przeto stąd odejść bądź gotowy
Zawsze i wszędzie.
Jeśli kiedy się dowiecie:
Że, kto, mając iść przebojem,
Skrycie truchlał w sercu swojem,
To nie dziwcie się — bo przecię,
Sam Bóg nawet w Oliwecie
Potniał krwawym znojem.
Ma kędyś krańce smutna niwa,
Na której, dolę swą człowieczą,
Ludzie co krok o cierń kaleczą.
I jest z niej wyjściem śmierć szczęśliwa,
Lecz — jeśli życie trudnem bywa —
Śmierć, również nie jest łatwą rzeczą.
Chciałbym do tej dojść potęgi,
Bym mógł słyszeć serca słuchem,
Lub, też okiem od łez suchem,
Czytać w kartach czynów księgi:
Kto z nas wszystkich duchem tęgi?
A kto znowu lekki duchem?
— Co? Chcesz poznać lekkoducha?
Spójrz w zwierciadło, miły Panie —
On ci żywcem w oczach stanie. —
— Aj! Zwodnicza to otucha!
Coś tu skądś w tę gładkość chucha —
Więc mi na nic to patrzanie.
Już weź precz to szkliwo wraże,
Niech je pstrzą gdzieś w kącie muchy!
Bo, w swej złośliwości głuchej,
Gdy nam samo spojrzy w twarze,
To się jeszcze wnet pokaże,
Żeśmy wszyscy lekkoduchy.
Przyjść musi zima śmiercią blada —
Lecz wprzód, z chmur lunie klęsk ulewa,
I wicher liście porozwiewa —
Temu zaś wtedy srom a biada,
Który, porwany w dal, nie spada
Pod stopy rodzinnego drzewa.
Niezłomne prawo tkwi w serc wymianie —
Więc, gdybyś, w chęci lub czynie,
O sobie myślał jedynie,
To Bóg o tobie myśleć przestanie,
Jak o kimś, który powziął mniemanie:
Że sam się zbawi, gdy śmierć nań skinie.
Jesteśmy wielce w swych żądaniach prości.
Wszyscyśmy radzi: by nam Nieba dały
Pole do zasług i zwycięskiej chwały.
Tylko, że każdy prawo sobie rości:
By bohaterem nie był wśród ciemności —
Lecz w blaskach słońca, w dzień biały.
Masz w dłoni od twych kajdan dłuto.
Chciej tylko, a Zrządzeniom gwoli,
Będziesz, u kresu twojej doli,
Więźniem, którego z pęt rozkuto,
Bowiem byt ziemski, jest pokutą,
Z której cię dobra śmierć wyzwoli.
Gdy, zżąć idąc szare pól obszary,
Siewca Boży, jako chwasty zbytnie,
Samolubstwo z bólem serca wytnie —
Nas, niech zbawi pewnik ten prastary:
Że ofiarność jest wykwitem Wiary —
Jak, myśl dobra, Dobrym Czynem kwitnie.
Dziergane w błyski złowieszcze,
Od krańców Nieba, w dal siną,
Milczące obłoki płyną —
Wiatr, jak liść zwiędły, szeleszcze,
I chłodne latają dreszcze
Nad Józafata Doliną.
Od pól Przedwiecznej Zagłady,
Kędy w tumanach szlak ginie,
Poprzez bezwodne pustynie,
Po cierniach, krwią znacząc ślady,
Wciąż orszak snuje się blady
Ku Józafata Dolinie.
Idą i bluźnią, i srogo
Klną swych narodzin godzinę!
I klną wnętrzności Matczyne!
I, tą w ciemnościach złą drogą,
Idą — bo nie iść nie mogą —
Na Józafata Dolinę.
Idą — a z niemi woń błota:
Zła myśl, złe słowo, złe czyny.
A przodem, Wódz ich jedyny,
Ten nienazwany Niecnota,
Co ich w te czarne pchnął wrota
Józafatowej Doliny.
A gdy, u kresu bezdroży,
Grzech znów na Krzyżu rozpina,
Cień krwawy Bożego Syna —
To sam Zły Duch się tem trwoży,
I drży, na Straszny Sąd Boży,
Józafatowa Dolina.
Zinąd zaś w Słonecznej Chwale,
W ślad za Gwiaździstą Królową,
Z ust dźwięcząc pieśń Żywe-Słowo,
Ćmy czystych dusz, okazale
Płyną, jak jasne wód fale,
W Dolinę Józafatową.
Wśród zżętej grzechowej niwy,
Dążą, z róż mając okowy,
I brzask promieni u głowy.
I, wraz z wonnemi przepływy,
Ciągną na Sąd Sprawiedliwy
Doliny Józafatowej.
Do stóp im kąkol się mości,
Zły czyn zaś, zła myśl, zła mowa,
Gdzieś w zmrok przed niemi się chowa —
I, na sam widok tych gości,
Drży rzewnie z Rajskiej radości
Dolina Józafatowa.
Ten trud, pod którym skroń mą znoję,
Narasta na mnie, niby szata,
W dni dobre gładka, w złe sękata.
I z niej wartości poznasz moje:
Jak gdybyś w drzewie liczył słoje,
Chcąc zgadnąć wzrostu jego lata.
Kto rad Cnocie: żywiąc przy niej
Chęci, których treść jest cała,
Że w nich niema krwi, ni ciała, —
Taki się podobnym czyni
Do ołtarza, wśród świątyni,
Która tylko w śnie istniała.
— Chodź do mnie, dziewczę z mglistej dali!
Przyśnionym Rajem cię otoczę.
Spójrz w jasne lodów tych przezrocze,
Gdzie w tęczach skrzący brzask się pali —
Będziemy sobie tam stawiali
Z kryształów zamki urocze.
— Ach! Tylko, proszę, niech baczymy,
By to budowa była trwała,
I, niech nie pierzchnie ta jej chwała,
W odpryski zórz i w mgławe dymy —
Bo niema tak powabnej zimy,
- Którejby wiosna w kąt nie gnała.
A, jeśli, rojąc sen dziewiczy,
Wnet mam ocknienia mieć kobiece,
Kędy nie zgadniesz: jak dalece
Dni się tam jasnych kto doliczy —
To, Mości Miły budowniczy,
Niech cię ma Bóg w Swej Opiece.
Człek przekonania żywi pacholęce,
Gdy tak wysoko swą potęgę ceni,
Jakby był władcą Czasu i Przestrzeni.
Niech, czy ku prawej, czy ku lewej ręce,
W tył, czy przed siebie, chorągiewkę skręcę —
Niemniej od tego wiatr się nie odmieni.
Próżno w bój — o! bracia moi —
Gdy wam nudno jest na świecie,
Czas wyzywać! Toć on przecię
Nie ma broni ani zbroi,
Więc ucieka, bo się boi:
Że zabijać go zechcecie.
Patrz na to w gwiazdy strojne łono!
Pewnie przemożne zasług siły,
Tak świetnie je przyozdobiły?
Nie. To, w ten sposób tylko, pono
Przykładnie grzbiet wynagrodzono
Za to, że umiał być pochyły.
W sądzie czasu nikt nie traci.
Po skończonej tedy sprawie,
Choć się na śmierć gryźli prawie,
Wsiedli w pojazd, jak dwóch braci,
Stron przeciwnych adwokaci,
Niby mknące wdal żórawie.
I śniadankiem byt swój cieszą,
Bowiem, stróże praw nie zniosą,
By żył człowiek Boską rosą.
A zaś, strony, z gapiów rzeszą,
Poszły na czczo, poszły pieszo,
Nawet — Boże odpuść — boso.
Choć broniono ich powagi
Tak, że się do syta skłuli —
Każdy nie mniej grzbiet swój kuli.
Ten albowiem co wziął plagi,
Wyszedł z tego całkiem nagi —
A zwycięzca — bez koszuli.
Jeśli bez pracy pragniesz kroci,
Jest Bóstwo, co tę chęć ocenia,
I najgorętsze twe życzenia
Darami wszelkich dóbr wyzłoci —
Znajdź sobie tylko kwiat paproci,
Który jest nie do znalezienia.
Rzecz to jest djable zawiła.
I nawet nie wiem, co człek na tem wskóra,
Choćby i doszedł: z potęg twórczych, która,
Czy ruch, czy siła,
Wpierw się zrodziła?
To jest: czy jaje było wprzód, czy kura?
Dobrze to bywa, gdy, w połowie drogi,
Człek, swoje górne pragnienia,
Możności miarą ocenia —
Bowiem, z najwyższych szczebli, traf złowrogi,
Zwykł tworzyć progi
W przedsionek niepowodzenia.
Gdy się w narodzie czyn rozstroi,
Tak, że, społeczność na wskróś chora,
Nie dziś już zda się żyć, lecz wczora —
To, nawet w całej chwale swojej,
Nie zbawi, w grób idącej Troi,
Męczeński zgon Hektora.
Drzewu to gorzki owoc miewa,
Któremu, mową w Raju znaną,
Szczep grzesznej Wiedzy było miano.
I gdy nań dłoń ściągnęła Ewa,
To, z tego Wiadomości Drzewa,
Dla Pana Krzyż wyciosano.
O myśli moja! tyś jest, jak bywa,
Z winogradowej macierzy,
Sok nazbyt świeży,
Który, w gąsiorków przelany szkliwa,
Czeka cierpliwie, aż mu szczęśliwa
Dola nadbieży.
Kiedy w piwniczej, ciemnej komorze,
Gdzie tylko wzrok sięgnie koci,
Czas twe przezrocze wyzłoci,
A pleśń wyściele ci łoże,
To, po przepływie lat wielu, może
Trwalszej nabierzesz dobroci.
Siwemi będą włosy dziś krucze,
Gdy się o tobie kto dowie.
A wtedy, późni wnukowie —
Jeśli od piwnic odnajdą klucze,
Lub się gąsiorek nie stłucze —
Pić z niego będą dusz swoich zdrowie.
Kiedy się ludzie blaskiem Sławy szczycą,
Błędnie jej pańskość Chwały władztwem zową.
Sława ma tylko jasność księżycową,
A Chwały Światłość jest słonecznolicą.
Sława jest bowiem ziemską służebnicą,
A Chwała Niebiańską Królową.
Nasz grzech omackiem w świat nas śle,
Więc, niech cię codzień, w zmierzchu zorzy,
Nieznane jutro słusznie trwoży.
Gdyż pochód zdarzeń zdąża w mgle,
I nigdy tak nie bywa źle,
By jeszcze być nie mogło gorzej.
Duch krnąbrny, uwiązł, wziąwszy ciało,
W Szatańskiej sieci tej oprzędzie,
Która przy cierniach ma krawędzie —
Ta zaś, choć nie jest wiecznotrwałą,
Nie przy nas złe początek miało.
Nie przy nas także kres mieć będzie.
Gdy cię wygranej zdejmie szał,
Byś szczęścia szukał w pierwszym rzędzie:
I, gdy ci, twej wartości sędzie,
Na szarym końcu wskażą dział —
Nie tego żałuj żeś się zgrał —
Ale, żeś grał, niech wstyd ci będzie.
Surowy wielce wyrok Boży,
Przy Archanielskich trąb zgrzycie,
Dosięgnie tych mianowicie,
Których, wśród zwątpień gdzieś bezdroży,
Śmierć ladajaka mniej trwoży,
Niż w trudach szlachetne życie.
Nie dla tych w cichym śnie mogiła,
Co krwią swą, w szału bezmiarze,
Ofiarne plamią ołtarze!
Na czas Bóg zawsze koniec zsyła
Tej doli, co nas zgnębiła —
Lecz aż po kres jej trwać każe.
Bo, jak pod niebem zgrozą sinem,
Odwieczny niegdyś bluźnierca,
Tchnął człeku w duszę brak serca —
Tak dziś, pokusy krwawym czynem,
Jest samobójca Kainem,
Co Abla w sobie uśmierca.
Cóż warta modlitwa nie szczera
O dobro, przy którem, w złej wierze,
Sam z sobą człek czyni przymierze?
Więc własnych pożytków przechera,
Dopóty w swych szczęściach przebiera,
Aż sobie nieszczęście dobierze.
Ach! Zoilu, miły panie!
Nie szydźże ty ze mnie, proszę.
Niech z mych myśli, choć po trosze
Coś w skarbonie tej zostanie,
W którą, wkładam przekonanie:
Żem jej dał swe wdowie grosze.
Jest o tobie wieść po świecie,
Żeś ty prześladowca człeczy,
I tej prawdzie któż zaprzeczy?
Mnie, ból serce głazem gniecie,
A ty wciąż mi prawisz przecię:
Że to rzecz jest nic do rzeczy.
— Ach! mój druhu pobratymy!
Skoro serce masz spękane,
Przeciw tobie ja nie stanę.
Lecz, niech na to się zgodzimy:
Że ty, twe dziadowskie rymy
Rzucasz, niby groch o ścianę.
Młodości! Bóg nam z tobą zsyła
Błysk Chwały, jakim nieprzerwanie
Dnieją u Jego Stóp Niebianie.
Więc jest nadziemska w tobie siła!
I tybyś w Raj nam świat zmieniła —
Gdyby ci dano wieczne trwanie.
Mędrcze, z wiedzą twą przyśnioną!
Spójrz w tej zorzy rozwidnienia,
Z których brzask się wypromienia.
Wierz mi — w Niebie tak znaczono:
Że więc blaski jej rozpłoną,
Bez Twojego przewidzenia.
Także patrz, gdy, zmierzchu stroną,
Dziennym troskom śląc żegnania,
Do snu słońce skroń swą skłania.
W nocnej ćmy gwiaździste łono,
Wierz mi — samo spłynie ono —
Bez twojego pomagania.
Pięść, która wciąż, choć grom ją gniecie,
Wygraża w błękit, gdzie świetlana
Modli się mnogość, gnąc kolana,
To Pycha, zbrojna w klątw zamiecie —
Ona, w Przedczasie i w Przedświecie,
Już była matką Szatana.
To deszcz, to słońce, rzeźwią pole
Zapadłej ziemskich spraw rozłogi.
I z niebios idzie wpływ ten błogi.
Stąd mają swą wiośnianą dolę:
Zarówno zboża, jak kąkole,
I kwitną — nawet głogi.
Bo Pan z Wysoka tak stanowi:
Że w rządach tego świata,
Z kłosami chwast się brata.
I są konieczni ci i owi —
Aż ku wspólnemu pożytkowi
Win się uiści spłata.
Mówiono Starym: — W grzmieniu błysków chodzę
Bóg — Sędzia straszny! — a ty, masz być święcie
Mej grozy sługą — i masz mieć we wstręcie
Nie twoich braci — i masz bać się srodze
Mej pomsty gniewu! Gdyż jest w Zbożnej Trwodze
Mądrości wszelkiej poczęcie.
A nam rzeczono: — Bądźcie sercem prości.
Jam Pan! a z wami dzielić chcę cierniową
Dolę — a kiedy świadczyć was przyzową,
To niech Przedwieczna Złość wam pozazdrości
Kochania mocy. Bowiem jest w Miłości
Ostatnie Mądrości Słowo.
Z dóbr, którym grozi utrata,
Zdrowie jest skarbem nad złoto.
Więc strzeż go pilnie — bo oto:
Jak wszelkie Zło tego świata,
Choroba konno przylata,
Ale odchodzi piechotą.
Módl się w dzień każdy, jak się modlisz w Święto,
I niech pokora w sercu twem żebracza,
Zażegnywaniem wczesnem, przeistacza
W bezbronne żądło, Piekieł Złość zawziętą —
Bo, gdy ukąsi wąż, nim go zaklęto,
Cóż pomódz mogą słowa zaklinacza?
Gdy kędyś, w Chwały Swej bezmiarze,
Pan Niebios nam najuroczyściej
Swych sądów skrytych Wiedzę ziści —
To wtedy jasno się pokaże:
Iż nawet przeciwności wraże,
Działały ku naszej korzyści.
Kogóż z nas ból nie oniemi,
Gdy spojrzy w księgę rozwartą,
Na której, karta za kartą,
Spisano głoski krwawemi,
Walkę o byt na tej ziemi —
Na której być nie jest warto!
W dzień biały, nie zaś pokryjomu
Idź w świat, byś lepszym wszedł w twe progi.
I, jak człek dumny, choć ubogi,
Jeżeli nie chcesz zaznać sromu,
To w drogę nie wchodź nikomu —
Lecz nie każdemu schodź też z drogi.
Wiedz o tem, smutny nieboże,
Który za sławą goniąc, nie za Chwałą,
Masz duszę bólem zwiędniałą;
Że to, coś marzył, pewnie w żadnej porze —
Istnieć nie miało — więc i być nie może —
To zaś, co cierpisz — jest — bo być musiało.
Gdy z ziemi czyje odlata
Skończone życie,
To więc mówicie:
Że owa dusza skrzydlata,
Gdzieś do lepszego mknie świata,
W jasnym błękicie.
Ach! Byt nasz, długiemi laty
W łzach trwa i gnębi nas trwogą!
Lecz, jestże ziemia tak srogą
Knieją zatraty,
Że, od niej, inne już światy,
Lepszemi tylko być mogą?
I czy nas na tej dolinie
Sam pobyt, aż tak wyświęci,
Że nawet, choćby wbrew chęci,
Mamy być stąd już jedynie
W nadgród świątynię
Na skrzydłach wzięci?
Z życiem, ku gwiazd gdzieś otchłani,
Odejdą ci tylko, którzy,
Gdy byt na ziemi ich znuży,
Od pokus jej oderwani,
Czynem zaświadczą, że na niej
Być nie chcą dłużej.
Wiatr przeciwności nie wystudzi
Serc, co, związane w bratnie grono,
Wymianą gorącości płoną.
Więc niech się w tobie żądza budzi —
Gdy ci jest cenną przyjaźń ludzi —
By twoją przyjaźń też ceniono.
Kwitnij tak, jak, w blasku zorzy
Polna lilia, rosą łzawa,
I niechaj dobra twa sława,
Kiedy wreszcie, z Woli Bożej,
Śmierć w pokosy cię położy,
Jak woń po tobie zostawa.
Na tym wygnańczym naszym świecie,
Oracze nie lada jacy,
Nie lada jakiej służąc pracy,
Jesteśmy — jeśli wiedzieć chcecie —
Bezrolni tylko kmiecie...
Bóg — Pan; a myśmy jego pańszczyźniacy.
Przemądrych Zrządzeń jest w tem sprawa,
Gdy ból usuwa z duszy człeczej
Z jej wiecznem zdrowiem sprzeczne rzeczy.
Lekarski nóż, gdy wrzód wykrawa,
To, choć jest z tego rana krwawa,
Powiadasz o nim: że cię leczy.
Uczta życia! — Wnet przed stołem,
Widzę, każdy się ochoczy
Jeden przez drugiego tłoczy.
Więc i ja z innemi społem,
Pierwszy lepszy stołek wziąłem,
I przysiadłem gdzieś w uboczy.
Cóż, gdy nie dość byłem chyży!
Bowiem, gdzież tu jest biesiada?
Wśród chciwego tego stada,
Co się skąd półmisek zbliży,
Ten, co siadł przedemną wyżej,
Wszystko mi z przed nosa zjada.
— Cóż to? Czyż mi nic nie dacie?
Gdzież tu jadło? gdzie puhary? —
— Cicho. Rzecz to nie do wiary.
Krzyczysz, jakby w chłopskiej chacie;
Któż ci winien, miły bracie,
Żeś tam siadł, gdzie koniec szary.
Człek się daremnie to pojąć sili:
Skąd w nim rozwagi tem mniej, im dalej.
W młodości, gdy się nam w głowach pali,
Szukamy, czegośmy nie zgubili —
A gdy te głowy nam szron pochyli,
Gubiemy, czegośmy nie szukali.
Jeśliś kolczaty, tak jak róża dzika,
Zły sąd o tobie nie jest bez przyczyny.
Gdyż, dobre nawet pełniąc czyny,
Masz w sobie samym przeciwnika —
Więc w krzywdzie, co się stąd spotyka,
Jest znaczna część twej własnej winy.
W Dworzec Pański, w blaski wschodnie,
Za skrzydlatą dusz swobodą,
Idźmy w pochód, gdzie nas wiodą,
Niby słupce dróg przewodnie,
Gorejących gwiazd pochodnie,
W przyszłość wiecznie młodą.
Tam, ów blask promiennolicy,
Co nie mierzchnie ani chłodnie,
U wrót nas powita godnie.
Bośmy Pańscy domownicy —
Nie zaś z rynku, lub z ulicy,
Byle skąd przychodnie.
Bywa, że często, złośliwemi psoty,
Przewrotnej doli chimera
Tak nam rubasznie doskwiera,
I tak w nas trzeźwi sen o szczęściu złoty —
Jak posypany piaskiem list Loloty,
Co trzeszczał w zębach Wertera.
Nie prędzej człeka mężem zową,
Aż gdy do korda drżą mu dłonie.
Więc — choć bezczynność moc twą chłonie —
Ty wiedz: że niegdyś, obcesowo,
Odkryto płeć Achillesową
W zgnuśniałem nawet dziewcząt gronie.
Niceśmy z sobą na ten świat nie wnieśli,
I nic też z niego wziąć nie mamy prawa —
A niemniej, nawet biedak ten, co stawa
U wrót kościelnych, niebo zdobył, jeśli
Stróż-Anioł mu na grobie skreśli,
Że ręka w rękę szła z nim Dobra Sława.
W świata drogę nieznaną
Idzie ziemskie pacholę...
Nie wie: czy mu złą dolę,
Czy też dobrą mieć dano —
A za całe swe wiano
Z nieba wolną wziął wolę.
Więc, gdy wreszcie, w chwil wiele
Przyjdzie ledz mu na łoże:
Czy w złocistej komorze,
Czy w pokutnym popiele —
To — jak sobie pościele,
Tak się wyśpi nieboże.
Nie chodź, gdzie chodzą choćby krocie,
Po bagnach bratobójczych zwad —
Bo ma być czysty po tym ślad,
Kto czystej służyć chce robocie —
A tylko ptak wylęgły w błocie
Po błocie brodzić rad.
.[12]
Służ tylko Bogu twą robotą.
I, choćbyś, nakładając głową,
Gdzieś nawet ziemię odkrył nową,
To oddaj chciwcom jej złoto —
A sam nie wiele dbaj o to:
Czy twem nazwiskiem ją nazową.
Jest istność, którą wieczny rozstrój gna,
Duch w złym wytrawny rozumie,
Butny w bezcześci swej dumie,
Co wszystko zgłębił do samego dna,
I wielkość każdą umie, wie i zna —
A tylko kochać nie umie.
Są państwem jego zmroki i pustynie,
I z tych, o każdej on porze
W zdradne przywabia bezdroże,
Gdyż jest przemądry w złym wszelakim czynie,
I co chce, wszystko może — a jedynie,
Choć chciałby — umrzeć nie może.
On władca! W kłamstwach jak na skrzydłach wzlata,
I jest na imię mu: Biada!
I z niego poszła śmierć blada...
A przecięż, kiedyś, w dokończeniu świata,
W którem się spełni win, jak cnót, wypłata,
Człek go zapozwie — pan zbada.
Gdy czasy, w których umrze śmierć, nadbiegą —
Temu, co skonał, a żyje,
I co zatraty zgniótł żmiję,
I co jest prawdy Alfą i Omegą,
Objawion będzie złośnik ów, którego
On Sam tchem ust Swych zabije.
Cześć światłu, które w pokolenia
Śle blask! Lecz serc rozgrzanych sprawa
Ma większą cześć, niż światłość skrawa!
A najgodniejszem jest uczczenia
To, co zarazem rozpromienia,
I światłem swem gorącość dawa!
Tak zawiłą jest postępu sprawa,
Że ją tylko Bóg rozsądzić może.
To, w czem dziś witamy prawdy zorzę,
Błędem nazwie przyszłość mniej łaskawa —
A co dziś się niedorzecznem zdawa,
Było przecięż mądrem w swojej porze.
Bądź, jak wół, gdy ciągnie sochę,
Zwolna krusząc chwastów ziele,
Nim do siejby łan uściele.
Prędkość płodzi sprawy płoche,
Gdy po trochu czynisz trochę,
Z trochy wnet się zdziała wiele.
Od sfer harmonii płynie wiedza żywa.
Jak niegdyś, strojem lutni Orfeusza,
Dobru i Pięknu ślubowała dusza;
Tak, z Prawdą Mądrość tworząc dwa ogniwa:
W Dobru nas z ziemskim bytem pojednywa,
W Pięknie — przeczuciem Niebios dzielnie wzrusza.
Cóż to znaczy: Dziś? — Przypatrz się jętce.
Świt jej życie dał, a zmrok wieczora
Już obwieszcza: że jej umrzeć pora.
Dziś jest tylko błyskiem w życia chętce.
Mówisz sobie: Jutro — a tu wprędce
Już się z jutra tego stało wczora.
W nieznany czas nas przyzową
Dźwiękiem, co, rówien gromowi,
Niespodziewanie wysłowi
Sąd, niecofnioną wymową —
Więc zawsze na chwilę ową
Bądźcie gotowi.
Czyście w słabości, czy w sile,
Możni, przemądrzy, czy prości,
Czy z was na tronie kto gości,
Czy w lichym tarza się pyle —
Pomnijcie, na ową chwilę
Być w gotowości.
Bo w tem wyroki są Boże:
Że nie wie nikt, w czas jakowy
Zda sprawę z serca i głowy.
Szczęśliwy! kto w każdej porze,
Śmiało o sobie rzec może:
— Jestem gotowy.
Szczęśliwość kogo gdy odlata,
Już się on nie odtęskni po niej,
I, gdyby za nią biegł w pogoni,
Z nim razem pójdzie jej utrata —
Bo, choćby uciekł na kraj świata,
Przed sobą samym się nie schroni.
Że urok wspomnień wiecznie jest młodzieńczy,
Próżno się na to smutne serce żali.
Toż, wiosna, płynąc na słonecznej fali,
Zarówno do tych się wdzięczy:
Co wątek marzeń snują z barwnej tęczy,
Jak do tych, co już wątek ten stargali.
Wzór niech ci dawa żywot mniszy.
Tam, gdy już trosk przetrwawszy znoje,
Jedynie smutki pomnisz twoje,
I gdy ci, w modlitewnej ciszy,
Samotność tylko towarzyszy —
Bóg cię w opiece ma za dwoje.
Człek chętnie z bliźniemi się podzieli
Twardemi złej doli brzemiony,
Ni pociech, ni szczędząc im obrony —
Ale mu jedynie Anieli
Dopomódz zdołają, jeżeli
Sam siebie pocieszać jest zmuszony.
Gdy wygnańcy, w smutnej dziejów chwili,
Wrogich Zrządzeń chcąc dosięgnąć zmiany,
W świat przez mroczne mają iść tumany,
Mężna Wiara mgłę im z dróg odchyli —
Ale żaden z takich, co zwątpili,
Nie ogląda Ziemi Obiecanej.
Niech ci nie będzie wstrętnem wołanie
Tych, którzy, stojąc drżący i bledzi,
Chcą, byś wysłuchał skarg ich spowiedzi —
Bo nuż się kiedy rzecz taka stanie:
Że więc w biedaka łachmanie
Sam z Nieba Pan cię nawiedzi?
Niezwrotną stratą człowiek zwie to,
Co Pan mu wziął. Lecz, wiedz nieboże:
Iż z dóbr twych zginąć nic nie może.
Ten wziął — Kto dawa. Kiedyś przeto,
U Niego, poza ziemską metą,
Odnajdziesz wszystko w swojej porze.
Wolność z Wolą Nieba nas kojarzy.
Wzniosłe ducha tak z niej grają wzloty,
Jak woń z kadzielnicy szczerozłotej,
Godna Pańskich w Chwale Gwiazd ołtarzy.
Człek bezwolny — tak prawili starzy —
Przez pół tylko panem jest swej Cnoty.
Z ustępstw na korzyść wspólnej doli,
Swobód się cennych skarbiec stawa.
Bo żadna, najgorętsza sprawa,
Tak społeczeństwa nie zespoli,
Jak, gdy są wszyscy, z dobrej woli,
Niewolnikami w służbie prawa.
Od Narodzin z Gwiazdą rozgorzałą,
Gdy nad Żłobem brzmiała pieśń pastusza,
Aż w Grób, który bramy Piekieł wzrusza —
Z Panem dnieje Odkupienia Chwałą:
Umęczone w Bogu ziemskie ciało,
Udręczona w Bogu ludzka dusza.
Gdy ci w spuściźnie od pradziada
Spadła tułaczka klęsk nie syta,
Nie płać biernością dróg twych myta.
Bo, wierz mi — świętą jest zasada:
— Im kto z wyższego drzewa spada,
Tem się gałęzi tęższej chwyta.
Jeśliś zapomniał pieśni tej prostaczej:
„Kto się w Opiekę,” którą serc swych zdrowie
Krzepili twoi Ojcowie —
To ci ją, w bitwy zgiełku, grzmot kartaczy,
Albo w rozbiciu morskiem, jęk rozpaczy,
Bardzo skutecznie podpowie.
Nie jest świat nasz w nieśmiertelnej cenie.
Bo choć niegdyś Duch go nad otchłanie
Z chmur wyświęcił — rzekłszy: — Niech się stanie! —
Zawsze chmur tych ciężą na nim cienie,
Jako nad tym, który wziął istnienie —
Lecz bynajmniej nie świetlane trwanie.
Siebie samych myśmy słudzy —
Więc, w tej służbie gdy jest strata,
O twą krzywdę nie skarż brata.
Skądże grzech ci płacić cudzy?
Człek sam winien, nie zaś drudzy,
Doli, która go ugniata:
Dobrze to bywa wiatr mieć w oczy!
Bo wtedy, pełna sił otucha,
Tą myślą w człeku krzepi ducha:
Że może on w mogiłę kroczy —
A tam, ni wprost już, ni z uboczy,
Zły, ani dobry, wiatr nie dmucha.
Działem to Anielskiej bywa straży:
Że biedni, biedniejszym jeszcze, mogą
Przyjść w pomoc chudobą swą ubogą —
A znów niema Władcy wśród Mocarzy,
Któremu potrzeba się nie zdarzy,
Kiedykolwiek wsparcia chcieć od kogo.
— Wilk — Zbrodniarz! — Wdowa opuszczona
Biadała, płacząc nad swą stratą:
— Kozę mi, matkę zjadł brodatą,
Której żywiły mię wymiona!
O! bodaj żywcem pękł, nim skona!
Bodaj się w Piekle prażył za to!
— Wilk — Zbawca! — z rzeszą swą, rozsiadłą
Na kapuścianej w sadzie naci,
Gwarzyła liszka, ciesząc braci:
— Zjadł kozę, podłe czupiradło,
Nim ono nas z kapustą zjadło —
Niech Bóg mu za to Niebem płaci!
Człek, zgrzeszywszy niegdyś zuchwale,
Z przed Pańskiego gnany oblicza.
Gdy swe Rajskie straty rozlicza,
Widzi, poprzez niewczesne żale:
Iż nietylko śmierć za to — ale
Karą, starość jest samotnicza.
Któż nie rad, choćby w gwarnym tłumie,
Wygłaszać słów dobranych dziwa!
Takiemu rozkosz jest prawdziwa
W wymowy własnej błogim szumie —
Lecz ten, co drugich słuchać umie,
Nadzwyczaj rzadki bywa.
Najsroższych przeciwności szały,
Zgarnięte w jedno zebranie,
Nigdyby tak niesłychanie
Nikogo skrzywdzić nie zdołały,
Jak człek w upadku swym zwątpiały
Sam siebie skrzywdzić jest w stanie.
W miarę tego, jakiej służy chwale:
Lub rozbłyśnie dusza, lub też spłonie.
Lub Otchłani Cześć, w pożercze tonie,
Blasku kłamstwem, zwabi ją zuchwale —
Lub z Błękitu, Życiodawcze fale,
Na Cześć Prawdy, zbudzą Blask w jej łonie.
Niech się człek nigdy nie zarzeka
Ustępstw, od których, w dalszej mierze,
Swej on godności nie ustrzeże.
Gdyż, późnych żalów zła opieka,
Wzniosłego nawet Nadczłowieka
Zmieniała nieraz w marne zwierzę.
Kiedy nad skroń twą pomoc błoga
Z Niebios nadpłynie,
To, w tej wyrocznej godzinie,
Nie po twej stronie będzie trwoga —
Zwyciężysz — choćbyś, twego wroga,
Potrącił palcem jedynie.
Dla doli dobrej uśmiech, a zaś pięście
Dla złej, mieć zwykli płochych serc duchowie.
Lecz mąż przezorny serce ma w swej głowie.
Blask nad nim wzniećcie — ziemię pod nim wstrzęście,
Ni on nieszczęściem będzie zwał nieszczęście,
Ni szczęście szczęściem nazowie.
Zaczątki spraw i ich kończyny
Dążą ku wspólnej Zrządzeń matni,
Gdzie się ich spójnia uwydatni
W Jedności Skutku i Przyczyny —
A Tą jest: Bóg w Swej Czci Jedyny —
Jako i Pierwszy i Ostatni.
Zawód w uczuciu, to jak strzał, nieczule
W pierś człeku dany, w polu, w którem stoi
Dwóch przeciw sobie, co już nie są swoi.
Z rany ci wprawdzie wydobyto kulę —
Cóż z tego? Cierpisz niewymowne bóle,
I twe kalectwo, któż wie: czy się zgoi.
Pociechy w duszę ci się wgarną,
Byleś nie sądził, żeś brzemiony
Nad miarę sił twych przeciążony.
Miej tylko skrzętność gospodarną —
To, choćbyś w smutku siał twe ziarno,
W radości z niego zbierzesz plony.
Jeślim na wziętej z czyich rąk usłudze
W dług zabrnął, wiedząc, iż go nie odbierze
Ten, komum winien — to się ja w złej wierze
Mniemaniem o swej uczciwości łudzę.
Bowiem, jak złodziej, trzymam dobro cudze,
Tylko żem wziął je mniej od niego szczerze.
.[13]
Źle, gdy pokora z dumą się skłóciły.
Duma się chętnie w pychy płaszcz obleka,
Samotnie krocząc — od niej zaś zdaleka
Pokora pełznąc, grzbiet ma zbyt pochyły —
Lecz za to, dwóch ich połączone siły,
Zmienić są zdolne człeka w Nadczłowieka.
Ma dział swój blask, i mają cienie.
Na nicby, mrocznej barwie sowiej,
W ciemnościach nocy, wśród pustkowi,
Rajskiego ptaka upierzenie —
Tak jak i rogi jelenie
Na nicby kłapouchowi.
Dawaj, nie patrząc: komu dasz. Jeżeli
Twe dobro na złe użył człek ladaco,
Nie tyś jest winien: kto je wziął? i na co?
Pan jest Skarbnikiem spraw tych wierzycieli.
Więc, dziś czy jutro, ci, co z rąk twych wzięli,
Swój dług pod liczbą, w Jego Ręce spłacą.
O człecze! Strzeż się, Mocny Boże,
Byś lekkowiernie o to dbał:
W czas jaki wziąć masz prac twych dział.
Bo wszystko stać się ma w swej porze —
I ten, kto nie chce, kiedy może,
Nie zdoła módz, gdy będzie chciał.
Są ludzie, z których późne żale
Spadły, jak zwiędły liść w jesieni,
Tym, smutnych dusz nie rozpromieni
Jaskółki nawet powrót, ale
Nadzieję za to mają w dziale:
Że już nie będą zawiedzeni.
Gdy ptak przelotny, gdzieś w bezdroży,
Chcąc siąść nim siły mu ustaną,
Gałązkę trafił nadłamaną.
Wcale go kruchość jej nie trwoży:
Bowiem on wie: że z Mocy Bożej,
Skrzydła mu, aby nie spadł, dano.
W blaskach, któremi Zachód płonie,
Snuje się smug pajęczy.
Z wieżyczki dzwonek dźwięczy,
A Panna Święta ma na łonie
Złożone do pacierza dłonie,
Na jasnej stojąc tęczy.
I, zanim z dzionka noc się stanie,
Tę ciszę wieczorową
Schyloną wita głową,
I błogie z ust Jej brzmi szeptanie:
— Jam służebnica Twoja, Panie!
Stań się, jak chce Twe Słowo!
A gdy na nasz ten padoł płaski,
Gdzie grzech się skrył w bezdroża,
Z Jej lic wybłyśnie zorza,
Hymn z Niebios wzlata nad gwiazd blaski
— Błogosławionaś Pełna Łaski!
Ty Rodzicielko Boża!
W dniu mych urodzin niezbyt świetnej chwały,
W dniu, kiedy wszystko do koła
O życia rozkosz w Niebogłosy woła,
W dniu, gdy jaśminów tchnienia w wiatrach drżały,
Jam wszedł samotny i zbolały
W Dom Cierpień, gdzie jest Cierpliwości szkoła.
I w tej Uczelni, kędy mi tęsknota,
Którą pragnieniem Nieistnienia zwą,
Bywała nieraz doradczynią złą,
Zdobyłem pewność: że, po Kres Żywota,
Nim śmierć odemknie przed nim Wiedzy wrota,
Wystarczy człeku trwać z Bezwiedzą swą.
Gruda się pod mą stopą kruszy,
I chociaż idę ciemną knieją,
Od gwiazd, co gdzieś przedemną dnieją,
Coś mi otuchę szepcze w uszy —
Bowiem jest smutek mojej duszy
Łzawą w żałobie nadzieją.
Skoro w nas tylko wspomnień tchnienie,
Skorośmy coraz mniej
Spragnieni dalszych dni,
To cóż mieć życie w dużej cenie,
Gdyśmy jedynie nikłe cienie,
Którym się szczęście śni.
Jestże Obecność dla nas jaka,
Skoro ją chłoną nieprzerwanie
Przyszłość i Przeszłość — dwie otchłanie?
Wichrowych w piasku przejść oznaka —
Ruch fali — drgnięcie skrzydeł ptaka —
Trwalsze są, niźli ziemskie trwanie.
Jest więc pytaniem nasze życie,
Między odpowiedziami dwiema,
Z których jest każda głucho-niema.
Bo z nich się tylko nauczycie:
Że ono, niby błysk w błękicie,
Nie było — jest — a już go niema.
Nie mówcie tego: że na świecie
W Zło można popaść po niewoli.
Samiście tego co was boli
Chcieli — choć o tem niezbyt wiecie.
Toż nie kto inny, tylko przecię
Sam człowiek, władcą jest swej doli.
O Muzo! Ty mi, proszę, powiedz:
Czego chcą, gasząc ogień Westy,
Te udające grom szelesty,
I ta kurzawa z pod stop owiec,
Które przepędza Nadschyłkowiec
Z Dziewiętnastego w Wiek Dwudziesty?
— Nie wiem. Te tłumy rozwichrzone
Lecą gdzie każe Dusza Naga,
A mnie zdumiewa jej odwaga.
Przeto, ukrywszy twarz w zasłonę,
W tym pędzie zakurzona tonę,
A wiatr mi plecy biczem smaga.
Z tej Niewestalskiej ich świątyni
Poszły, wygnane precz za wrota:
Pokora, prawda i prostota.
I zgiełk się tam nie mały czyni
W koło Wyroczni: — bowiem, przy niej,
Kto chce — Natchnienia Duch go miota.
I wiary w siebie mają sporo —
I nadczłowiecze też zachcenia —
I z nich się Prabyt wypromienia —
I rzeczy Duże przedsiębiorą,
I głośno mówią... lecz cóż? skoro
Nie mają nic do powiedzenia.
Gdy tego, skąd zasługa rośnie,
Każdy za siebie sam dokona,
To próżno chwały tej znamiona
Kto inny chciałby wsiąść zazdrośnie,
Więc ty słowiku! nuć o wiośnie —
O zimie zaś niech kracze wrona.
Choćbyś z pociech wszelkich był wyzuty,
To jeszcze Nadziei wątłą nić
Z siłą Wiary Serca w dłoń twą chwyć.
Gdyż, dopóki Sam cię z twej pokuty
Pan nie zwolni w zbożny czas — dopóty
Masz w upracowaniu trwać i żyć.
.[14]
Nie wszystkim dola jednakowo płaci.
Lecz, niech swe żądze każdy ma na wodzy,
To wtedy — o moi drodzy!
Nikt się nie będzie różnił od współbraci.
Bo wszyscy poczną równo być bogaci —
Lub wszyscy równo ubodzy.
Gadka to jest grzmotliwa,
Którą, nasi Ojcowie,
Przy wojennej głosili przemowie:
— Kto tabakę zażywa
Z tabakierki Gradywa,
Ten, gdy kichnie, to mów mu: — „Na zdrowie.”
Bo w tabace tej przecię
W której, z prochem ołowie,
W bardzo ścisłej w dwie strony są zmowie,
Lub cześć głośną po świecie,
Lub śmierć chlubną znajdziecie —
Więc wam zawsze wypadnie na zdrowie.
.[15]
Źle, gdy, kto, Wiedzę zdobyć zbyt ochoczy
Swym wzrokiem na to w Nieskończoność sięga:
By się dopatrzył Krańców u jej Kręga.
Gdyż nie cielesne ślepną wtedy oczy —
Ale od tego się mroczy
Duchowych spojrzeń potęga.
Kiedy nareszcie w swej porze,
Odchodząc z duszą mą zwiędniałą,
Zrzucę już z siebie zdarte ciało
W prochu bezdroże —
To wtedy, powie kto, być może:
— Coś jednak w głowie tej świtało.
— Coś — a nie więcej? — temci gorzej —
Kto inny na to powie.
— Czyż raz to komu świta w głowie —
A jednak, dzień się nie wytworzy
Z podobnie podrobionej zorzy,
Którą zrodziło pustkowie.
Cieszą się tylko płoche dzieci
Z pozłoconego widowiska.
Toćże i ognik w bagnach błyska,
I szkło promieńmi gra wśród śmieci —
Toćże i w nocy próchno świeci,
Lecz tylko zblizka.
Marna to jest, nawet grzeszna chwała,
Gdy podchlebcy, twoją istność młodą,
Drogą Pychy, w pokuszenie wiodą,
Prawiąc: żeś Aniołem z wdzięków ciała.
Gdyż Anielskość — trzeba, byś wiedziała —
Samej tylko duszy jest urodą.
Zdaniem starego Jegomości,
Który, choć sam się zbłaźnił w zdradzie,
Gorzkie nam prawdy w uszy kładzie:
— Nieuleczalnie wśród nas gości:
Wzorowa zgoda w niezgodności —
I niezrównany ład w nieładzie.
Usłużność rzadko ku odpłacie nęci,
Bo bywa pamięć jej tak niemal długa,
Jak rozstrzepany wiatru lot wśród smuga.
Lecz za to, jak najzawzięciej
Trzyma się ludzkiej pamięci
Niedźwiedziej zręczności przysługa.
Ów się nie trudził żadną pracą,
I, gdy się drudzy w znojach pocą,
To równie w biały dzień, jak nocą,
Wielce ucieszny ten ladaco
Grzmiał powozami — Bóg wie: za co?
I wiecznie śpieszył — Bóg wie: po co?
Lecz, wśród zmądrzałej głupców rzeszy,
Gdy, zmiennej doli złą przemocą,
Dnie mu się jasne już nie złocą —
On, jako wzór mierności pieszej,
Ani już jeździ, ni się śpieszy —
Bo nie ma za co, ani po co.
Siedzę nad rwistą Życia strugą,
Z wędką powabów mego ciała,
U której haczyk tkwi jak strzała.
— Ach! byle za mąż wyjść nie długo!
Hej! Kto tam zechce być mym sługą,
Bym starą Panną nie została?
Drga piórko na włosianej nici...
— Gdybyż choć urwis świadom zdrad,
Lub siwy, lecz bogaty dziad!
Cóż? gdy to ludzie nieużyci!
Przynęty żaden ani chwyci —
I każdy tylko sobie rad.
— Patrz. Krówka Boża, w blaskach słonka,
Odlecieć z rąk twych rwie się wciąż.
Co tchu Panienko w ślad jej dąż.
Toż może wreszcie choć biedrzonka
Sprawi, że złowisz gdzieś małżonka —
Lecz tylko... czy to będzie mąż?
Byłam posażna, snadź i gładka,
Bo wielbiciele się tłumnie
Roili, jak plewy w gumnie.
— Wybierz, jak chcesz — tak rzekła Matka —
Życie ci będzie iść jak z płatka —
Tylko... twój posag miej u mnie.
Wybrałam. Niebo mam za świadka:
Żem nie jest bardzo płocha,
I mąż mię niby kocha,
Lecz w domu własnym bywa zrzadka,
I wciąż wyrzeka: — że ta matka
Nie matka — lecz macocha.
Ażci raz wreszcie, strojąc fochy,
Gdzieś pomknął w świat, jak strzała.
A ja, osamotniała,
Nie utraciwszy ani trochy,
Mam byt swój u tej, co, z macochy,
Znów mi się matką stała.
Jeśli mię raz kto wywiódł w pole,
To on jest winien, nie zaś ja.
Ale, jeżeli razy dwa
Zrobić mu to pozwolę,
To, jeślim przez to w wilczym dole,
Jest moją własną wina ta.
Pająk, wśród kurzu siedząc i śmieci,
W milczeniu czyha, aż się dosłucha
Brzęku, mknącego gdzieś lekkoducha.
Mogłaby mucha ujść jego sieci,
Lecz, gdy w nią oślep z rozmachem wleci —
To, kto tu winien: pająk, czy mucha?
O, jak powabnym Grzech jest, gdy, zdaleka,
W swej miodopłynnej wymowie,
W bezbrzeżne wabi pustkowie,
Skąd, niby chyłkiem, podprowadzi człeka
W Raj utracony przezeń, i przyrzeka:
Że Bóg się o tem nie dowie.
A jak jest szpetny, gdy, z przed Rajskich bram,
Przybrawszy twarz upiorzyska,
W szyderczy śmiech się rozpryska!
I jest tu cale inny, niż był tam,
A przecięż, zawsze jeden i ten sam —
Równie z daleka, jak z blizka.
Są światła tak spowite w chmurę,
Że więc nietylko tłum gawiedzi,
Lecz się i Mędrzec z niemi biedzi,
Gdy, zbyt zuchwale patrząc w górę,
Rzuca tam zapytania, które
Nie mają znaleźć odpowiedzi.
Niepłonną w sercu żyw nadzieję:
Że, w prędszej czy w późniejszej chwili,
Twej doli szorstkość się przesili.
Tylko, gdy wiatr ci w oczy wieje,
Tych nawet miej za dobrodzieje,
Co nic ci złego nie zrobili.
Anieli będą ci służyli,
I rolę Pańskich żniw zdziczałą,
Przez chwast i ciernie przejdziesz śmiało,
I Niebo się ku tobie schyli —
Byle twe serce, w każdej chwili,
Przez piersi z ciebie widniało.
Są dwie prawdy: cała i nie cała —
Dobra Sława, i rozgłośna Sława.
Ta przemija, tamta zaś zostawa —
Tamta duszy, ta jest sługą ciała —
Z tamtej wiecznie skrzy Świetlana Chwała,
W tej zaś krótko tli się cześć jaskrawa.
Po grudzie stąpasz — lecz ci zblizka,
Niby Strażnicy świt wśród morza,
Wskazuje drogę Zbawcza Zorza.
Ale, gdy zboczysz w trzęsawiska,
Ognik ci tylko błędny błyska,
Wiodąc w bezdroża.
Dano twej duszy słuch i oczy.
Przeto, wsłuchany w Pańskie Sprawy,
W przeczeniu Im nie szukaj sławy,
Też, w dziwy zjawisk patrz z uboczy —
Zaś, kiedy blask ich wzrok twój zmroczy,
Pociemku nie bądź już ciekawy.
Stała się niegdyś ciężka biada,
Jeszcze przed świtem ziemskich rzeczy:
Że runął w otchłań ten, co przeczy.
Tego zaś, który Wszechmoc bada,
Z rozkoszy Rajskich Dóbr, śmierć blada
Wygnała w nędze doli człeczej.
Stąd strzeż się w grzesznej ważyć głowie:
Zarówno Veto, jak i Nego —
Pomnąc: że Drzewa Wiedzy strzegą
W miecz z ognia zbrojni Aniołowie.
Bo tylko człek wśród nich się dowie:
Skąd? jak? i co? i dlaczego?
Pośmiertna u potomnych sława,
To niby tak, jak, gdy, w zachwycie
Pobożną pieśń dźwięczycie,
W jej służbie Kadzielnica mgława —
Z której, to tylko woń wydawa,
Co w ogniu wprzód straciło życie.
Gdy Adam, chcąc nad miarę mieć,
W bój wyzwał Pańskie Ramię,
Rzeczono mu: — Adamie!
Tyś już nie wódz, lecz marny kmieć.
Więc w pracy trwaj, i w kącie siedź —
A czart niech dyszy w jamie.
A zaś do Ewy, do pramatki
Te słowa wyrzeczono:
— Bądź małomówną żoną.
I tylko ródź i chowaj dziatki.
Niech świat ma ciszy przykład rzadki —
A będziesz rozgrzeszoną.
Wtedy się z pochwą zrosła szabla.
Bo nikt, w swej doli znojnej,
Nie ufał zyskom z wojny.
A tak, w kąt poszła sprawka dyabla.
Tylko... gdy Kain zabił Abla —
Wyszedł stąd pokój zbrojny.
Dobro i Piękno — to bliźnięta
Od Prawdy wspólnej Macierzy.
Nadziei powiew zawsze świeży,
I Miłość błogo uśmiechnięta,
Zawsze o takim pamięta,
Który w ich Władztwo sercem wierzy.
Z tej samej duszy, w służbie u świata,
Rodzą się rzeczy marne i duże:
Ożywcze tchnienia, grom śmierci w chmurze.
Z tej samej duszy, pełza i wzlata:
Służalcza małość, sława skrzydlata —
Mkną: błyski, zmroki i burze.
I równa chwała tej ziemskiej córze,
Czy wawrzyn, czy też, skroń jej oplata
Bluszcz z gruzów, albo róża kolczata.
Bowiem, jak zdawna rzeczono w Górze:
„Z tego samego drzewa się struże
Krzyż i łopata.”
Przeto mi ciężkość serce przygniata,
Bom z tych, co, niegdyś, w Anielskim Chórze,
Na skroń swą kładli bez kolców róże.
Lecz, choć mam w liściu zwiędłym współbrata,
Wiem, że, pokutne przetrwawszy lata,
Rok Miłościwy wysłużę.
Człek żyje ponad własne siły,
Gdy, w trudach pędząc znojne chwile,
Ma niepotrzebnych potrzeb tyle,
Na to: ażeby, do mogiły,
Cztery mu deski wystarczyły,
I sucha piasku garść w mogile.
Nie każdy ze społecznych graczy,
Którego żądza rozpali;
By po przegranej grał dalej —
Jeśli, w głuchocie swej junaczej,
Nikogo słuchać nie raczy,
Wart, by go drudzy słuchali.
Przed przyszłą żoną twoją gnąc kolana,
Gdyś wolność własną gotów oddać za nią,
To, nie wiem czemu, ludzie potem ganią:
Że towarzyszka ta wybrana,
Twój dom zastawszy bez pana,
Staje się domu i Pana Panią.
Mając w sobie odporności tyle,
Możesz nie chcieć, gdyby cię coś wiodło
Pójść w służalczość namiętności podłą.
Więc twym panem bądź na każdą chwilę
Toż koń, gdyby znał się na swej sile,
Czyżby biernie dał się wziąć pod siodło?
Bieg nas dziejów poucza:
Że, gdzie, kiedy, z kopyta,
W drzwi otwarte zawita
Złej przemocy czerń krucza —
Tam, przez dziurkę od klucza
Słuszność pierzcha jak zmyta.
Gdzie brak jest męża — rzecz wiadoma —
Tam, lada sąsiad, w każdej porze
Rozgrodzi płot, i w łan się worze —
A gdzie niewiasty braknie doma,
Tam człowiek biedny przyjść się sroma,
Bo z niczem odejść może.
Jesień ma w oczach łzy, bo przecię
Wprzód wiosną była, i pamięta:
Jak ją witały ptaszęta,
Gdy szła z uśmiechem przez kwiecie —
A dziś, ta dola, już na świecie
Na zawsze jest jej odjęta.
Nie mów: że Dobroć z wichrem się szamota,
Nie słusznie cierpiąc, zanim Rajskie Bramy
Śmierć jej otworzy — skoro oglądamy
Złość, wśród powodzeń wszelkich sytą złota.
Jednaką obie wzięły część — bo Cnota
Zapłatę ma w sobie samej.
Nie wszystkich kochaj równo. Bo, bywało:
Że, taką Miłość o powszednim chlebie,
Świat w grób za życia już grzebie.
Gdyż tylko mądrze kochać bywa z chwałą.
Ten, który niby kocha ludzkość całą,
Najczęściej kocha sam siebie.
O duszo! wparta w ciasne szranki świata!
Tyś, w każdej chwili, zmuszona
Krzepko wytężać ramiona.
I nic ci z tego: żeś jest w nich skrzydlata!
Ciało jest wężem, który ją oplata,
Jak niegdyś Laokoona.
I choć nie zdołasz zmódz śmiertelną raną,
Jak tylko część tego ciała —
I choć ci żadna stąd nie będzie chwała —
Nie jest ci bowiem czynem owym dano
Zbawić tę twoją Troję ukochaną,
Co sama zguby swej chciała,
Nie mniej, pomimo żalu a pokory,
Sąd cię twój własny nie zgani:
Żeś była wtedy sobie samej Pani,
Gdy tkwił twój pocisk do poświęceń skory
W kadłubie owej potwory,
W której siedzieli szatani.
Jeśli ci z tego dola łzawa:
Że musisz, aż gdzieś poza światy,
Iść szukać czynów twych zapłaty —
Wiedz: że tam z takim Panem sprawa,
Który nad miarę nawet dawa —
Bez miary będąc bogaty.
Najpotrzebniejszych prawd szermierze,
Czyż raz, w tym wpośród nas pobycie,
Z krótkością dni swych walczycie?
A za to, w tęższej niż potrzeba mierze,
Z śmiercią za bary się bierze
Nikomu nie przydatne życie!
Mądrość to w czarnej garści zmięta,
Którą kusiciel radził Ewie
Na zabronionem zdobyć drzewie.
Człek, przez nią, kłamstwu oddan w pęta,
Początku swego nie pamięta,
Końca zaś zgoła nie wie.
Miłość się zorzą słońc rumieni.
Bo jest pod Boską Twórczą Pieczą,
Tchnieniem, rzeźwiącem duszę człeczą.
Ale namiętność, blada ksieni,
Pożerczych córą jest płomieni,
Które swój własny byt niweczą.
Za soczewicy miskę tanią,
Jeśliś raz, w pokuszenia porze,
Ustępstwo zrobił — toś nieboże
Twe pierworodztwo przedał za nią —
I wtedy słabość jest twą panią,
Bo ciebie już nie słuchać może.
Świat się z takiemi nie poróżni,
Którzy, w pozorów tle zwodniczem,
Rej wiodą zdobnem w szych obliczem.
Oni też, nie chcąc być mu dłużni,
Ufni są w serca swego próżni —
Bo ją wypełnią lada niczem.
Na zagadkowym tu pobycie,
Człek, już od niepamiętnych lat,
Istnieniu swemu nie jest rad.
A kiedyż wreszcie uwierzycie:
Że to nie świat wytworzył życie,
Lecz życie wytworzyło świat?
.[16]
Jeśli Wybraństwa błysk na skroń twą dano,
Nie mów nie mądrze: — Patrzcie! jak dalece
Ze mnie jest brzask ten, który w zmrokach niecę! —
Gdyż, stać się może, iż, w słoneczne rano,
Tę skrę, przez ciebie z świtem dnia równaną,
Pęd Boskich Zrządzeń zdmuchnie tak jak świecę.
Dawniej (nie łatwo dziś kto pojąć zdoła):
Jaka musiała wdzięków być wymiana,
By para była dobrana.
Panna, o wiele brzydsza od Anioła —
A zaś młodzieniec, dość już, gdy był zgoła
Choć trochę gładszy od szatana.
Ponad jeziorem zmrok, choć jeszcze
Blask pożegnawczy z nieba płonie.
Tam, czy słyszycie, jak brzmią tonie,
Gdy po nich zcicha coś szeleszcze
Przedśmiertnych tchnień żałosne dreszcze? —
To śpiewa łabędź o swym zgonie.
Śpiewa, i razem, w sennej głuszy,
Swą dziwną pieśń śpiewając, kona.
A kiedy skonał, to, z nim, ona,
Jak bywa, kiedy flet pastuszy
W dłoni się grającego skruszy,
Umilkła — lecz nie dokończona. —
I nigdy — choćby w serca cenie —
Jej końca już nie usłyszycie.
Bo tak, i w Wiecznotrwałym Bycie,
Chwilowo schodząc w mroczne cienie,
Mimo pozorne swe skończenie,
Wcale nie kończy się życie.
Raz w zasmuceniu mem nie małem,
Nie mając trosk mych zwierzyć komu,
W gmach Szczęścia wszedłszy pokryjomu,
W drzwi tam waliłem z dzikim szałem;
Lecz z niczem odejść precz musiałem —
Bo szczęścia nie zastałem w domu.
A ono, snadź w swe Wielkie Święto,
Do drzwi mych, z Pocieszenia Chwałą
Przyszło naonczas — i tam, śmiało,
Zastawszy chatę mą zamkniętą,
Waliło pięścią, biło piętą —
Cóż, gdy mię w domu nie zastało.
Z tym Aniołem, który ci w kolebce
Duszę pieścił i uskrzydlał ciało,
Pomnij, dziewczę! być jedynie śmiałą.
Więc też z góry patrz na swe podchlebce —
Bo gdy który serce ci twe zdepce,
To, że ono w prochu gdzieś pełzało.
Proś Boga: byś mógł przedtem skręcić szyję,
Nim świat, złośliwy przechera,
Zepchnie rachunek czynów twych do zera.
Bo przeciw temu na nic rady czyje:
Gdy jest szczęśliwszy, kto do śmierci żyje —
Niż kto za życia umiera.
Chce tego twoja dobra sława,
Byś się na jej ołtarzu, szczerze,
Sam sobie w cichej dał ofierze.
Gdyż, wpływem niezłomnego prawa:
Nie wprzód się człek rozumnym stawa,
Aż swój nierozum sam spostrzeże.
W przestworzach świata i na tle stuleci,
Jawność, nad wszelkim górująca czynem,
Jest Prawdy dzieckiem jedynem.
Promień — czy złoci szczyty gór, czy świeci
W okienkach więzień, czy na kupach śmieci —
Zawsze on słońca jest synem.
Świątynia sławy, w mgłach, na Szklanej Górze,
W oddali jako świata kres dalekiej,
Ponad nurtami Zapomnienia Rzeki,
Piętrzy się w nieba strop, a w jej podnóże
Biją orkany trąb i grzmiące burze,
Przez miejsc przestrzenie i istności wieki.
Geniusz, tchem ust swych zażegnawszy Czary,
Na skrzydłach orlich, słońcu patrząc w oczy,
Leci, jak w dom swój, w Dworzec ten uroczy:
Podczas, gdy, w dole kędyś, pątnik szary,
Boso, w Przybytek tej Świetlanej Mary,
Pod wiatr, na cierniach utykając, kroczy.
Ach! jak szczęśliwy! jeśli mu się uda
Dosięgnąć szczytu! Lecz gdy tam już stanie,
To co on pocznie, jeśli, niespodzianie,
W progu, za którym Rajskie marzył Cuda,
Z uśmiechem drwiącym przyjmie go Ułuda,
By ujrzał Rozczarowanie?
Bacz, byś krewkości swych zarzewie
Mógł w porę tłumić w każdym czynie,
Bo, w uniesienia złej godzinie,
Człek: dokąd się zapędzi? — nie wie.
Dlatego, nigdy nie sądź w gniewie —
Lecz wtedy, gdy cię on ominie.
Tam, gdzie króluje Błogiej Prawdy Trwanie,
Kędy byt nie zna czasu ni przestrzeni,
Gdy, Żałującą Wolą odkupieni,
W swe dawne Niebo wrócim znów Niebianie,
O życiu ziemskiem Wiedzą nam się stanie
To, czego żadna zła Chęć już nie zmieni.
Ów świat, na którym, w górze, jak w nizinie,
W walce o lichy byt, wśród żądz wymiany,
Pięść tylko miała wiernych i kapłany —
On własną nawet śmiercią swą nie zginie,
Bowiem nie istniał nigdy — i jedynie
Był przez Szatana skłamany.
Jeśli cię tylko cudze dobro cieszy,
A dola własna, choćby zła, nie smuci —
Toś już odcierpiał karę grzesznej chuci,
I mkniesz w swobodę, niby pątnik pieszy
Z twem dziękczynieniem, wśród współwięźniów rzeszy,
Co są już z kajdan, tak, jak ty, rozkuci.
Z Nieba ci dano, darem słowa,
Nad zwierzem górę mieć jak chcesz.
Lecz daru tego pilnie strzeż.
Bo jeśli twoja mowa
Jest płocha lub nie zdrowa —
Ma cześć przed tobą marny zwierz.
Zwyczajem niezłomnego prawa,
Wracamy z morskich gdzieś kąpieli.
Cośmy się z Niemców tam uśmieli!
Codzień: obiadek, wint, zabawa,
Gdzie człek za czterech rad wydawa —
Ach! jakżeśmy weseli!
Niech raz się szlachcic w Pana zmieni.
Wszyscy tu w pełnej czci postaci.
— Pan Hrabia! — za to im się płaci.
Stoją we frakach, w dół schyleni —
Ja ich tu wszystkich mam w kieszeni.
Ach! jakżeśmy bogaci!
W człeku tu Pańskość wre zajadła.
— Hej! ty tam Johann, czy Ignacy!
Wszystko na srebrnej noś mi tacy.
Dywany wszędzie i zwierciadła!
Golizno! bodajś precz przepadła!
Czyż my to ladajacy?
— Cóż tam na obiad dasz nam błaźnie?
Prócz ptastwa — ryby? jak w suchedni?
A! morskie. No — to kąsek przedni.
Żołądka byle czem nie draźnię,
Bośmy nawykli żyć pokaźnie —
Jesteśmy też wybredni.
A jakież wina masz nie tanie?
Wstaw je tam wnet w te kwiatów kosze.
Co? co? trzy Reńskie flaszka? Proszę.
U nas, to widzisz, mój Asanie,
Takiem się robi ust płukanie —
O, bośmy też smakosze!
Ten, drwił z nas — tak mi się wydało —
Gdy, przy szampanie, po przemowie,
Piliśmy cenne nasze zdrowie.
Dowiedz się, kusy świszczypało:
Żeś kiep — a myśmy gębą całą
Nie byle skąd panowie!
Prócz w mej parafii, zresztą wszędzie
Rej wodzę. Bo się przyznam: u mnie
Niema co robić. Pustki w gumnie,
A Szmul mą Wólkę ma w arendzie.
Lecz, podług mnie, to — jakoś będzie —
Z szykiem — no — i rozumnie.
O rymy moje! Że, z przewiewu zmianą,
Kuszony Prawdę gadać w oczy żywe,
Pegaza czasem głaszczę popod grzywę,
I, zamiast owsa, w gębę tkam mu siano —
Snadź przeto słusznie o was powiedziano:
Żeście niekiedy „zgrzytliwe.”
Cóż robić. Mędrzec patrzy w świat przez szpary.
Lecz ten, co nie zwykł karku giąć przed nikiem,
Mniej bywa grzeczny w swem prostactwie dzikiem ...
A Juvenalis już uważał stary:
Że, gdy głupstw bywa wyżej średniej miary —
Nie łatwo wonczas nie być satyrykiem.
Możnaby kończąc zbiór tych rupieci,
Brzmieć pożegnania śpiewy łabędzie,
Lub ku Zoilom tkliwe orędzie.
Lecz znacznie lepszy jest koniec trzeci,
A to, gdy sam on tem się zaleci,
Że po nim nic już nie będzie.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 13.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 27.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandrów nr 40 i 41.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 67.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 78.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 84.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 144.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 162.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandrów nr 165 i 166.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 168.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 190.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 293.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandrów nr 330 i 331.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandrów nr 347 i 348.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 351.
- ↑ W zbiorze nie zamieszczono Meandru nr 390.