<<< Dane tekstu >>>
Autor Peter Nansen
Tytuł Niebezpieczna miłość
Podtytuł Romans
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Julies Dagbog
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PETER NANSEN
NIEBEZPIECZNA MIŁOŚĆ
ROMANS
przełożył
LEO BELMONT
Tom II
WARSZAWA
BIBLJOTEKA GROSZOWA




9 kwietnia.

Jestem szczęśliwa, tak szczęśliwa, że poprostu staję się nienasyconą. Ponieważ i na słońcu muszą być plamy, nie mam tedy zasady płakać, gdy chmurka przesłoni czasem moje szczęście! Tak rozsądnie pocieszam siebie, gdy ona przejdzie i znowu jest słonecznie. Ale póki chmura trwa, brak mi heroizmu.
Co mnie najczęściej napawa smutkiem, to jego maniera zasklepiania się w sobie nakształt ślimaczego ukrywania się w muszli. Jest w nim jakaś obawa posunięcia się za daleko, zbliżenia się do mnie — w sensie duchowym. Nagle — w tej samej chwili, gdy siedzimy przy sobie, tak pięknie zbliżeni — jakby wymyka mi się. Zostaje przede mną jedynie zapięty przezornie pan muszli. I naraz jakby rozpościera się między nami przestrzeń stumilowa. Nasze ręce, które ciepło i mocno splatały się z sobą, opadają bezwładnie; nie poznaję już jego twarzy, jego głosu. Marzyłam, że byłam z nim, z ukochanym moim razem; a oto naraz znajduję się wobec obcego mężczyzny, który przemawia do mnie ze zdwojoną galanterią.
Gdybym go mogła spytać, czemu tak jest! Czy się lęka, że knuję spisek na jego wolność? Gdybym nie ukrywała umyślnie, że ta myśl mnie pociąga, powiedziałabym mu szczerze; „Nie masz potrzeby się obawiać; nie chodzi mi wcale o to, aby ciebie zaślubić“.
Nie, pod tym względem może być spokojny. Myślałam wiele o tem, i przyszłam do pewnego wniosku, że gdyby nawet on sam oświadczył mi się, nie wyszłabym za niego, gdyż byłoby to niesłusznem wobec nas obojga. Dla niego poczucie wolności i niezależności jest warunkiem bytowania, a ja cierpiałabym nazbyt nad tem, że jestem dlań zaporą. Nie jestem w stanie jednak myśleć o czasie, kiedy to wszystko minie. Kiedy pomyślę, że każdy dzień szczęścia, którego mi użycza, jest krokiem naprzód ku wiecznej i ciemnej nicości, dusza moja popada w rozpacz. A przecież on ma zupełną słuszność. Nasza miłość nie jest warzywem, które daje się zachować w spiżarni na cele gospodarskie. Jest to kwiat, który pachnie słodko, błyszczy świetnie i prędko umiera, gdyż żyje nazbyt intensywnie.
Nasza miłości Czyż użył on kiedykolwiek tego słowa? Nie, tak samo, jak nie powiada nigdy: „Kocham ciebie!“
Wiem dobrze, że słowa są niczem. Może mnie kochać niewypowiedzianie głęboko właśnie dlatego, że tego nigdy nie mówi; i gdybym nie wiedziała z innych źródeł, że mnie kocha, nie byłoby to dowodem miłości, gdyby nawet po stokroć dziennie zapewniał mnie: „Kocham ciebie“.
Nazywa mnie dzieckiem. Ale kiedy ujmuje moją głowę oburącz, patrzy mi w oczy i powiada: „Słodkie moje dziecię!” — czyliż nie widzi naówczas, że to dziecko pała tęsknotą, aby usłyszeć te wyrazy, które brzmią jak hymn, które w marzeniach i w poezji przyobiecane są każdemu ukochanemu dziecku?
A jeżeli to przez ostrożność, mój mądry przyjacielu, unikasz słów, któremi cię darzę, ilekroć je usłyszeć zechcesz — odpowiedz mi, czy ten nadmiar ostrożności daje się powiązać z tem, coś mi opowiadał dzisiaj wieczorem? Stałam przed wielkiem zwierciadłem w sypialni i naraz ujrzałam cię w odbiciu za sobą. Twój wzrok spoczywał na mnie z nader nieostrożną czułością; objąłeś mnie i rzuciłeś słowa, z początku ciemne dla mnie: „Otacza ją w locie szum białych gołębi”. Spojrzałam na ciebie pytająco — wyjaśniłeś mi tak sens zagadki:
— Jest to pieśń, która wibruje we mnie od moich lat dziecinnych. Jej tekst, który właściwie składa się z tych niewielu słów — jest tematem obrazu, który niegdyś widziałem. Obraz przedstawiał błyszczący w słońcu letniego poranka podwórzec wiejski. Młoda kobieta — nigdy nie widziałem czarowniejszej istoty — stoi pośrodku, trzymając w ręku pleciony koszyk. Wyjęła zeń garść grochu, otoczyła ją rzesza skrzydlata gołębi. Zawisła nad nią w powietrzu. Znać, że zbiegły się ze wszystkich kątów podwórza. Z obrazu unosił się jakby szmer trzepocących skrzydeł. Ptaki siadły na jej głowie, piersi, ramionach i biodrach. Jakby odziały ją sobą. Dla mnie, naówczas dziecka, była to bajka — niby piękna królewna Śnieżka we własnej osobie. Potem we wspomnieniach był to obraz dziewiczości, oddającej się miłośnie bez zastrzeżeń — objawienie. I to objawienie ucieleśnione trzymam teraz w objęciach.
— — — Czyż to byłoby już nieostrożnie-lekkomyślnie, gdybyś do tego obrazu dodał, „Kocham ciebie?!“ Ale gdybyś dbał o to, aby nie rozpieścić dziecka, nie uczynić go zarozumiałym — czyżbyś spuścił na jej ramiona chmarę twoich białych gołębi?

11 kwietnia.

Byłam szczęśliwa, mogąc z nim przebyć dzisiaj choć chwilkę. Jutro grać ma wielką rolę, która wypełnia wszystkie jego myśli. Zostałam u niego tylko godzinkę, aby mu nie przeszkadzać. Powrócił właśnie z próby generalnej i był w różowym humorze. Jedyny kolega, do którego ma zaufanie i którego zdaniu nadaje wagę, powiedział mu, że gra dobrze.
Rzadko mówi o swoim zawodzie. Ale dziś wieczorem miał widoczną potrzebę wypowiedzenia się, i czułam, że rad był z mojej obecności. Siedziałam cichutko, nasycając się tem, iż widzę tego opanowanego człowieka śród powodzi, która zerwała wszystkie tamy. Naraz spojrzał ku mnie, zatrzymał się śród jakiejś namiętnej tyrady, roześmiał się i rzekł:
— Wyglądasz jak przerażona. Wydaje ci się chyba, że oszalałem! — Poczem ciągnął: — Muszę ci wyznać to, co bodaj sama — jak sądzę odgadłaś: nie jestem wcale tak zimnokrwisty, jak się wydaje. Wszystko to — tu uśmiechnął się jest udane. Właściwie jestem najfantastyczniejszym człowiekiem w świecie; ale zmiarkowałem, że osiąga się największe triumfy wtedy, skoro zezwala się, aby wulkan igrał tylko w kształcie burzliwego podziemnego potoku, który ogrzewa skorupę ziemską i tylko wyjątkowo urządza ludziom niespodzianki małemi wybuchami. — Potem znowu ciągnął poważnie: — Ostatecznie nie jestem tak wyrafinowany. Ale to wszystko jedno! Ten podziemny strumień we mnie czyni mię artystą. Powinien był zrobić ze mnie lepszego aktora niż tylu innych, którzy albo pędzą naprzód, dzwoniąc głośno uprzężą, albo drepcą na tyłach w czcigodnej powszedniości ci i tamci jednakowo niezajmujący, gdyż braknie im przeczucia i grozy tajemnic, czegoś, co jedynie pociąga, bo stanowi poezję.
— Nie jesteś wcale zarozumiały! — odparłam żartobliwie, ale z takim umiarem w drwinie, iż bez trudu zrozumiał, że ma we mnie widza, pełnego uwielbień.
— Owszem — rzekł, klękając przede mną — jestem zarozumiały i to nawet bardzo... A wiesz czemu?... Bo mam ciebie! Bo to ty nauczyłaś mnie tak dobrze grać moją nową rolę.
— Zatem to ja właściwie powinnam być zarozumiała.
— Mam nadzieję, że będziesz nią jutro wieczór. A przynajmniej — będziesz choć trochę szczęśliwą.
Naturalnie, idę jutro do teatru, niestety, razem z Emmy, której paplanina zmąci mi przyjemność. Ale nie mam innego wyjścia. Pozwoliłam zatem Emmy, aby mnie zaprosiła — tytułem zaliczki na moje imieniny.

12 kwietnia.

Dzisiejszego wieczora spadło na mnie tyle wrażeń, że ledwo odnaleźć się mogę śród tej burzy. Zacznę od początku. Po drodze do teatru Emmy bawiła mnie opowiadaniem o nim i Pauli Hansen. Czy nie wiesz np., że ci dwoje mają stosunek? Całe miasto (Emmy sama jest symbolem całego miasta) gada tylko o tem.
Postanowiłam nie ulec plotkarskiej gadaninie Emmy. Jak katolicy, którzy, broniąc się od grzesznych myśli, powtarzają bezustannie różaniec, tak samo ja przywoływałam wciąż w pamięci jego miłośnie wpatrzone we mnie oczy i pieszczotliwe słowa, które mi rzekł. Ale kusicielka nie dawała mi spokoju. Podczas gdy Emmy sączyła mi bezustannie w uszy swoje jadowite słowa, podnosiły się w duszy mojej wątpliwości, pytające triumfująco: „Co właściwie wiesz o nim? Szalona, jak możesz ufać człowiekowi, którego właściwie nie znasz?” I twarz jego przeobrażała się dla mnie stawała się tępą i zimną. Jego słowa brzmiały drwiąco: słyszałam znowu to pytanie z brzydkim uśmiechem: „Jest piękna... Nieprawdaż?”
Gotowa byłam niemal uciec od wrót teatru — trzymać się zdala od życia, które zrozumieć jest tak ciężko, nie widzieć ludzi, których jedynem zadaniem jest zatruć innym istnienie. Ale już znalazłam się w sali, pośrodku brzęczącego jak ul tłumu. Słyszałam śmiechy i obojętną gadaninę ludzi, którzy przyszli do teatru dla zabicia paru godzin. Oburzało mnie, że on ma wydać swoją sztukę na żer tej masie, bezrozumnej, bez serca...
Naraz usłyszałam szept Emmy:
— Otóż i ona jest!
Skierowałam oczy za jej wskazaniem i ujrzałam na balkonie w pierwszym rzędzie damę, w której rozpoznałam wkrótce Paulę Hansen, znajomą mi z portretu. Tak, ona jest piękna. Wprawdzie rysy jej nie są regularne, ale delikatny czar wieje od jej wytwornej postaci. Osobliwie cudny jest wyraz jej oczu.
Nie wiem, czemu na pierwsze wejrzenie powzięłam dla niej sympatję. Kiedy siedziała tak, odchylona w głąb fotelu, nie udzielając najmniejszej uwagi otoczeniu, spostrzegłam w niej zadumaną troskę, która wzruszyła mnie. Nie mogłam odwrócić od niej oczu. Powstało we mnie dziwne życzenie — poznać ją, ucałować, rzec jej: „Bądźmy przyjaciółkami“. Ale zaraz zbudził mnie z marzeń, wzbudzając we mnie lęk, szept Emmy:
— Bogu jedynemu wiadomo, ile tu siedzi dziś jego przyjaciółek.
— — — Orkiestra zagrała, i na widowni zapanowała cisza. A więc za chwilę go zobaczę! Zaledwie ta myśl zjawiła się we mnie — uczułam tak okrutny ucisk serca, że zdawało mi się, iż zemdleję. Wilgotnemi rękoma ściskałam chusteczkę, mechanicznie odpowiadałam na pytania Emmy, nie wiedząc niemal, o co jej chodzi.
A potem — podniosła się kurtyna. Widziałam przed sobą twarze, poruszające się za kinkietami, słyszałam mówiących na scenie, dokoła mnie śmiano się i bito brawa — myślę, że i ja się śmiałam z innymi, ale nie rozumiałam nic ze słów, które mówiono. Siedziałam jak sparaliżowana.
Nagle stało się coś, co mnie zbudziło. Zasłona spadła z moich oczu — strumień ciepła przeniknął w moje żyły. To on stał na scenie — mówił. Czy to była halucynacja?! Zdawało mi się, że był ze mną w swoim pokoju i mówił do mnie.
Musiałam ugryźć się w rękę, aby ocknąć się całkowicie i pojąć, że jestem w teatrze i moje własne szczęście jest przedmiotem widowiska. Wszystkie te melodie, które brzmiały dla mnie, słyszałam teraz ze sceny w pełni pięknych dźwięków.
Ogarnął mnie niepojęty wstyd i przestrach. Krew uderzyła mi do głowy. Miałam z początku wrażenie, że Emmy i inni widzowie zauważyli coś po mnie. Ale niebawem musiałam wyśmiać w duchu mój głupi lęk i pogrążyłam się cała w szczęściu zachwytu. Promieniałam dumą tak, że łzy płynęły mi po twarzy; zapomniałam o wszystkiem i wszystkich dokoła — aż kurtyna spadła przy burzy oklasków, i znowu zajaśniało na widowni. Usłyszałam głos Emmy:
— Na Boga, czemu wyjesz? Przecież w tem wszystkiem nie było nic smutnego! — Kiedy dodała jednak: — Zresztą on grał znakomicie! — podniosło to ją w mojej opinji.
W międzyaktach oczy moje strażowały nad lożą Pauli. Teraz śledziła wzrokiem salę, jakby szukała czegoś. Nagle spojrzenia nasze spotkały się i doznałam wrażenia, że jakiś blask chmurny zamigotał w jej oczach. Zauważyłam, że i później w ciągu wieczora wielokrotnie kierowała na mnie lornetkę. Czyż wiedziała, kim jestem — czy coś odgadła?
Czyżby on jej...? Nie, to niemożebne! Wszelako jej wzrok zaniepokoił mnie, i miałam przez cały czas widowiska wrażenie, że jestem śledzona.
— — — Sztuka skończyła się. Znalazłyśmy się w garderobie. Prosiłam Emmy, aby nie śpieszyła się z odebraniem rzeczy, i chciałam zostać najdłużej, aby pochwycić każdy pochwalny odzew o nim. Wszyscy byli zdumieni: „Jak świetnie grał!“. Ktoś rzekł: „Zrobił karjerę dzisiaj! Teraz pokazał nareszcie, że ma ogromny talent!“
Teraz nareszcie! Ale dlaczego dopiero teraz! To wiedziałam ja jedna! Gdybyś, drogi przyjacielu, mógł mnie widzieć, podnoszącą w owej chwili z taką dumą głowę, miałbyś prawo uszczypnąć mnie pieszczotliwie w ucho i szepnąć: „Zarozumiała osóbko!“
Przy wyjściu z teatru natknęłyśmy się na Eryka. Był w siódmem niebie z powodu triumfu przyjaciela. Rzekł do mnie:
— Teraz zgodzisz się chyba, że on jest coś wart!
Poza tem wspomniał, że zamierza wkrótce jechać zagranicę; porzucił niedawno zamiar otworzenia pracowni w ojczyźnie.
Biedny Eryk!
Emmy chciała koniecznie zabrać mnie do cukierni na herbatę. Ale przeraziła mnie myśl o konieczności wysłuchania przytem jej szczegółowej recenzji o sztuce i grze. Udało mi się wyzwolić od niej przy jakiejś stacji omnibusów. Ale przejechawszy kawałek drogi, wysiadłam. Ogarnęła mnie naraz nieprzemożona żądza ujrzenia go jeszcze tego wieczora, ujrzenia tylko poto, aby rzec mu, iż kocham go bardziej niż kiedykolwiek.
Naturalnie, było to głupie, że spodziewałam się zastać go w domu. Byłam u jego drzwi. Były zamknięte. W oknach było ciemno. Jeszcze przez pół godziny błąkałam się wpobliżu — potem musiałam udać się do domu.
Ale zarozumiałość moja pierzchła. Siedząc w omnibusie, musiałam całym wysiłkiem woli stłumić płacz przy myśli, że on zapewne jest teraz z nią razem, a przecie ten wieczór powinien był należeć do mnie — wyłącznie do mnie.
Czy dzisiejszego wieczora pomyślał o mnie? Czy to jeden z moich kwiatków miał na scenie w butonierce? Byłby to znak — ukłon.
Pragnę w to wierzyć. I nie chcą myśleć o tem wszystkiem, co mi naopowiadała Emmy. Nie, on nie mógł być z tamtą dziś wieczorem. Gdyby nawet było to prawdą, co mówi Emmy — byłoby to dziś względem mnie niesprawiedliwością!

13 kwietnia.

Dziś rano kupiłam dzienniki. Chwalą go. W jednej z gazet mówią nawet o „Zdumiewających postępach“. Jeden tylko recenzent obniża go i pisze: „Był nudny i zuchwały jak zawsze”, a obok: „Tym razem już zupełnie niemożliwy!“ Co za idjota! Chciałabym posiekać go na miazgę i zobaczyć wyrysowanego w tej postaci w jego własnym dzienniku.
Ostatecznie wszystko jedno, co bazgrze taki idjota. Wszyscy byli porwani. Sztuka idzie dziś ponownie. Niestety, nie mogę spędzić drugiego zkolei wieczoru w teatrze; ale kręciłam się umyślnie przy kasie teatralnej: co za ogon z cisnących się po bilety! Wymknęłam się też z domu, aby znaleźć się w przedsionku teatru przy rozjeżdżaniu się widzów i wsłuchać się — oczywiście gęsto zawoalowana w głosy publiczności. I słyszałam jego imię, powtarzane setki razy — i wróciłam do domu — i powtarzam je tysiąc razy, zanim usnęłam.
Czem były dla niego owe inne? Czemu żadna nie wznieciła w nim płomienia? Gdyby te inne kochał tak, jak mnie, mogłażbym być tą, która rozpaliła w nim iskrę natchnienia?
Stawiam sobie sama te pytania i nie odważam się głośno wyrzec odpowiedzi, która brzmi we mnie jak pieśń triumfu. Nie ważę się, ponieważ na wypadek, gdybym się myliła... A przecie jakże łatwo pobłądzić! Ale czyż może być odpowiedź inna niż ta, która woła we mnie rozkosznie: „Ja, ja jestem tą, którą on kocha — jedyną, którą kochał! Jedyną!
Bo wyobrażam sobie, że miłość męska jest inaczej stworzona niż nasza, kobieca. Oni mają tuziny awanturek miłosnych, ale te nie znaczą dla nich nic zgoła — są jak wiatr, który unosi się przez chwilę na powierzchni ich duszy. Ale nagle jedna jedyna prawdziwa miłość wzbudza w nich burzę — i staje się to tak, jakby nastąpił przewrót, jakby wszystko najgłębsze i najlepsze wydarło się najaw; a wtedy otrzymują oni moc i natchnienie do największych dzieł swego życia.

Wielki Piątek.

Nareszcie dziś wieczór byłam znów u niego.
Chciałam powiedzieć mu coś pięknego, ciepłego, serdecznego, co dałoby mu poznać moją radość i dumę z niego — ale wszystko wylało się w jakiemś suchem:
— Winszuję ci! Miałeś ogromne powodzenie!
— Miałem powodzenie — odparł. — Ale ty, jedyna, na której zdaniu mi zależy, pozwól mi usłyszeć też jedyną krytykę, która będzie dla mnie miała wartość. Coś odczuła? Czy było dobrze? Czy była w tem prawda? Czy to obudziło wspomnienie w tobie? Czy porwało cię choć cokolwiek?
Zarzuciłam mu ramiona na szyję, wraziłam mu w oczy całe swoje szczęście i szepnęłam:
— Dziękuję ci! ale potem powiedziałam mu to samo w wielu słowach.
Bukiet żółtych róż wetknięty był w wazon na jego biurku. Ujrzawszy go, pomyślałam:
Od niej”.
Zachmurzyłam się — zauważył to.
— Co ci jest? — spytał.
— Nic!
Ale po krótkiej chwili musiałam się wypowiedzieć:
— Otrzymałeś kwiaty, które są z pewnością...
Przerwał mi:
— Wstydź się, Juljo!
Spoglądał na mnie poważnie, prawie ze smutkiem.
— Jak jest, mam powody być zazdrosną i chciałabym wiedzieć, od kogo są te kwiaty.
Czułam się bliską łez i odwróciłam głowę. Ujął mnie za rękę, i wybuchnęłam płaczem. Chciałam wydrzeć mu rękę, ale utrzyma! ją mocno milcząc — dopóki się nie wypłakałam. Potem rzekł:
— Wysłuchaj mnie raz, Juljo! Zapewniłem cię, że nie masz podstaw do zazdrości, a tyś odparła, że nie jesteś zazdrosna. Okazuje się teraz, że jesteś jednak zazdrosna, a dlatego chcę ci coś opowiedzieć, byś przekonała się, jak bezzasadna jest twoja zazdrość; gdyż wiem, że jesteś dobrem i subtelnie czującem dziewczątkiem, które uwierzy temu, co powiem, nie żądając ściślejszych wyjaśnień, nazywania imion i t. p. A więc: zanim poznałem ciebie, miałem przyjaciółkę, która przychodziła do mnie tak samo, jak ty przychodzisz. Byliśmy bardzo do siebie przywiązani. Możesz słuchać o tem spokojnie, ponieważ to wszystko już się skończyło. Była jedną z najlepszych, najgodniejszych miłości istot, jakie znałem w życiu. Była dla mnie zawsze dobrą, nigdy inną; nigdy też w długim okresie czasu, kiedy mnie odwiedzała, nie padło pomiędzy nami żadne złe słowo. Był to stosunek, tak jasny, wesoły, łatwy, czuły, że pozostanie w mojej pamięci na zawsze jak wrażenie ciepłego, bezchmurnego dnia letniego. Ale oto przyszłaś ty. Przyszłaś i wzięłaś mnie niebawem w niewolę. Tyś była upajającą miłością, potęgą wiosny. Było to dla ciebie tak pełnem wagi, by zostać moją, że wydało mi się, iż miłość ta jest dla mnie czemś nowem, wielkiem, cudownem. Wypełniłaś mą duszę. Nie mogłem dzielić siebie pomiędzy tobą i nią. Od mojego pierwszego spotkania z tobą upłynęło jeszcze niewiele dni, a ona już pewnym instynktem kobiecym odgadła niebezpieczeństwo. Zapytała — odpowiedziałem wymijająco; po raz pierwszy na nasz stosunek legł cień nieufności. Byłem jeszcze tak nieświadomy siebie i tak bardzo była mi drogą, że nie dążyłem do żadnych wyjaśnień — wiedziałem bowiem, że wszelka rozmowa tego rodzaju doprowadzi niechybnie do rozłąki. I oto stało się to pewnego wieczora, kiedy byłaś u mnie — przypominasz to pewnie sobie, było to przed trzema tygodniami. Wyszukiwałem stale preteksty, aby zejść jej z drogi. Otóż, kiedy siedzieliśmy oboje na sofce jak teraz — nagłe zadzwoniono. Pamiętasz, nie chciałam otworzyć, ale dzwonek powtarzał się uporczywie. Musiałem wyjść. Gdy wróciłem za chwilę, powiedziałem ci, że to był woźny z teatru; zapytałaś mnie, czemu tak spoważniałem; odparłem, że otrzymałem przykrą wiadomość: jakobym miał otrzymać do odegrania rolę, która nie przypadła mi do smaku. W istocie to nie był woźny — to była ona. Przyszła, parta tęsknotą i niewiarą; musiałem odesłać ją z pomocą jakiegoś kłamstwa, uczyniłam to tak niezręcznie, że spostrzegła fałsz. Odeszła, nie rzekłszy słowa, udając, że mi wierzy. Prosiłem ją już wtedy, aby nie przychodziła do mnie na przyszłość; i oto rankiem tego dnia, gdy miałem grać nową rolę, otrzymałem od niej list — list pożegnalny, list, który wbrew słowom gorzkiego rozczarowania nosi jeszcze znamię jej łagodności i delikatności. Poprzedzającego wieczora — pamiętasz pewnie, że spędziłaś u mnie wtedy godzinkę — była na ulicy przed moim domem i widziała, jak weszłaś i wyszłaś...
Oto wszystko, co chciałem ci opowiedzieć. Osądź sama, czy ty właśnie masz powód do zazdrości. Gdyby nawet te kwiaty były pozdrowieniem od niej — nie wiem tego, gdyż nadesłano je anonimowo — powiedz sama, czyż byłoby to jakąkolwiek krzywdą dla ciebie?
Tak brzmiała opowieść. Jeszcze na długo, nim ją skończył, spoczywałam w jego ramionach i w cichości serca prosiłam go o przebaczenie.

Wielkanoc (17 kwietnia.)

Nie rozumiem zgoła mego pana papy. Gdyby nie brzmiało to zabawnie, byłabym gotowa uwierzyć, że szanowny stary profesor zakochał się cokolwieczek w swojej córce. Jedno jest pewne — zmiękł w stosunku do mnie jak wosk. W ostatnich czasach za każdym razem, gdy mnie ujrzy, robi — z godnym uznania wysiłkiem — uśmiech, szczypie mnie za policzek i pozwala sobie na inne podobne igraszki.
Ale najdziwniejsza rzecz zdarzyła się wczoraj. Mama przy śniadaniu oświadczyła, że skutkiem przeziębienia nie pójdzie ze mną na spacer. Wtedy ojciec rzekł:
— Zatem ja powinienem zaprosić Julję na wystawę.
Mój elegancki tatuś urządził mi prawdziwą ucztę. Pogoda była zachwycająca, ciepła; ojciec wiózł mnie w otwartym powozie przez śródmieście. Na wystawie byliśmy tylko godzinę; ojciec zajął się tem głównie, aby mnie przedstawić wszystkim malarzom, których tam napotkał. Po wyjściu zaszliśmy do wytwornej restauracji, gdzie poczęstował mnie porterem. Podczas uczty rzekł nagle:
— Wiesz, Julko?... garderoba twoja domaga się lekkiego odświeżenia. Jestem akurat przy pieniądzach, pójdziemy zaraz do sklepów i przystroimy nieco na lato moją milutką córeczkę.
Byliśmy u modystki, u rękawicznika i szewca. Ojczulek nie ustawał w obstalunkach i przebierał okrutnie długo, zanim znalazł coś godnego mnie. Chciał mi wreszcie kupić jedwabne pończochy; ale zauważyłam, że mama mogłaby być niezadowolona — znam kogoś, kto nie miałby nic przeciwko temu — i położył kres ekstrawagancjom. Wróciliśmy do domu w świetnych humorach, W przedsionku podziękowałam mu, zaznaczając, że bawiłam się doskonale.
— Czy nie dostanę całusa na podziękowanie? — spytał.
Dostał go. Ale w mieszkaniu naszem powietrze było po dawnemu ciężkie i pełne smutku; na sofie leżała matka — chora i melancholijna.

23 kwietnia (moje imieniny.)

„Objechaliśmy pierwszy przylądek!” — zapisywali dawni marynarze, puszczając się w świat nieznany. Z tego względu i ja na przełomie winnabym zgodnie ze starym dobrym zwyczajem kilka stron mego pamiętnika zapełnić filozoficznemi rozważeniami. Ale nie jestem bynajmniej usposobiona filozoficznie. Jedyne, do czego jestem skłonna — to tańczyć i śmiać się, tańczyć przez całe śpiące miasto, oznajmiając głośno, iż jest chociaż jedno szczęśliwe stworzenie ludzkie na świecie, mianowicie niżej podpisana Julja, która dziś wbrew swemu poważnemu wiekowi święciła imieniny jak rozpieszczony dzieciak.
Wspominam dni imieninowe lat ostatnich, i wydaje mi się, że dzień dzisiejszy był złudą. Bo oto zwykła recepta dawnych imienin: przedmiot uczczenia budzony był przez matkę, która dla właściwego nastroju odrazu miała łzy w oczach: „Dzieńdobry, kochanie, życzę ci dużo szczęścia i błogosławię! Ojciec i ja dajemy ci w podarunku materjał na letnią sukienkę, której tak potrzebujesz, a babcia przysłała pieniądze na robotę“. Przy śniadaniu śrubowana radość obwieszcza uroczystości. W ciągu dnia wizyty: Krystyna, Emmy. Kilka ciotek z podarunkami domowego wyrobu i z masową gadaniną o rzeczach obojętnych, w nagrodę za którą otrzymywały usypiającą filiżankę czekolady — na tem wyczerpywały się uroczystości dnia, po którym nieodwołalnie następował nadzwyczajny duet wieczorowy córki i matki, obfitujący w łzy; matka wkońcu przepraszała córkę, że powiła ją dla tego pełnego cierpień świata.
A dziś wszystko ułożyło się na inną melodję. Zawdzięczam to przedewszystkiem memu przeobrażonemu ojczulkowi, który przy śniadaniu rozwinął takie skarby uciechy z życia i szczodrobliwości w rozlewaniu wina, że nietylko Franek rozmarzył się i rozswawolił, ale i mama dała się porwać żywiołowości, która poprostu uczyniła ją zabawną i zachwycającą; było to tak, jakby sama była ślicznie zażenowana własną wesołością.
Naprzekór dawnym swoim zwyczajom i ku przerażeniu ciotek papa wziął na ten raz udział w uczcie z czekoladą i dodawał pieprzyku rozmowie, przekomarzając się iście bezbożnemi żartami ze swoją starą krewniaczką.
Następnie włożyłam swoje odświętne suknie, aby udać się — tak brzmiało to urzędowo — na proszony obiad do mojej żądnej przyjemności Krystyny. Innemi słowy, aby święcić dzień mych imienin z nim.
Przyjął mnie uroczyście we fraku i białym krawacie, podał mi rękę i wprowadził mnie do jadalni. Pośrodku stał kryty białym obrusem stół imieninowy, który uginał się niemal pod ciężarem darów: były to śliczne, wytworne upominki, dotyczące toalety, smakołyki i kwiaty.
— Dał mi słowo honoru, że nic mi nie podaruje. A teraz stał przede mną, śmiejąc się ze swojej złamanej czci i mego niefortunnego gniewu.
Solenizantka musiała sama wskazywać dania. Zmusił mnie do obrania mnóstwa delikatnych potraw, grożąc, że inaczej dostanę tylko waserzupkę z bułki. Mówiąc nawiasem, zrobił ze mnie okropną smakoszkę. Pouczył mnie naprzykład o różnicach pomiędzy markami szampańskiego wina. Dotąd myślałam, że szampan to szampan i basta. Teraz wiem, że jest szampan słodki, mniej słodki i cierpki — sec — że jeden zowie się Mumia, inny Heidsick etc. Wiem już, który mi najbardziej smakuje, co on uważa za wielki postęp w mojem wychowaniu.
Jedno jest pewne: nie należy gardzić smacznem jadłem i dobrem winem. Poezja tkwi może także w jedzeniu rzeczy wybranych i piciu doborowych win. A chociaż wystarczyłaby mi cielęcina i kapusta, gdybym tylko z nim razem być mogła, nie będę ukrywać, że oczarowana byłam piękną zastawą stołu i świetnemi przysmakami, które spożywaliśmy w odświętnych strojach. Przy lodach zadałam mu pytanie, czy nie uczynił zamachu na moje zdrowie. Odparł:
— Moje przemówienie toastowe znajduje się w bukiecie.
— Mam zadowolnić się mową kwiatów?
— Szukaj a znajdziesz.
Wyjęłam bukiet z wazonu. Wypadł zeń zwinięty kawałek papieru. Z pewnem zakłopotaniem rzekł:
— Doprowadziłaś mnie do tego, że spróbowałem być poetą. Okolicznością łagodzącą jest, że nie zgrzeszyłem rymami.
Chciałam odczytać, co napisał, ale prosił o zwłokę. Dopiero, gdyśmy zasiedli na kanapce przy czarnej kawie, pozwolił, abym odczytała pocichu jego list.
— Jak ci się spodobał? — zapytał.
Odpowiedziałam, że jest dla mnie najczarowniejszym poetą w świecie.
Jesteś nim w istocie. Bo jesteś moim poetą.
Pragnę zakończyć to sprawozdanie o mojem święcie, przepisując jego mowę do mego dziennika.

Do Julji!

Nie potrzebuję Ci mówić, że Cię kocham. Bo widzisz to sama po moich oczach, gdy Cię obejmuję; słyszysz to w głosie moim, gdy całuję Twe oczy. Ale winienem Ci wyjaśnić, dlaczego jestem w Tobie tak bez pamięci rozkochany.
Albowiem przyszłaś do mnie, jako przyszła Twoja pramatka Ewa do prastarego Adama; jak nowonarodzone, jak drżące oczekiwanie, jak obietnica, zdumiona i budząca zdumienie.
Widzę, że przy tych słowach zapytujesz mnie zmieszanemi oczyma. Tak właśnie patrzyła Ewa na Adama, gdy spotkali się po raz pierwszy, a on zniewolił niebo i ziemię, aby po raz pierwszy usłyszały te słowa, które odtąd zawrze dźwięczą jak nowość i budzą zmieszanie: „Kocham Ciebie!“ A jako teraz uroczo pochylasz główkę, nasłuchując, z oczyma wraz wstydliwemi i lśniącemi — taką sarną była Ewa w postaci młodego zakochanego dziewczęcia, zanim opasała się nieskromnym listkiem figowym doświadczonej kobiety.
Oto bacz: ziemia się spowiła w brzemienne deszczem szare, obłoki, i Adam znużony jest życiem, którem go obdarzono.
Ale wtem przez obłoki przedziera się promień słońca — chmury pękają — i Ona stoi przed nim, pełna słoneczności i ciepła: młoda narzeczona mężczyzny, kobieta, która rumieni się nie dlatego, iż wstydzi się swej nagości, ale dlatego, że raduje się własnym wdziękiem i mocą, które czyta w hołdowniczem spojrzeniu Adama.
Otoczona rojem Amorków, kroczy naprzód. One kryją się w gęstwi jej włosów — ulatują ponad jej czołem — szepcą jej figlarne słówka do uszu. Naginają jej wargi, aby stworzyły łuk Amora; one hukają się na jej sprężystej, delikatnej piersi. Jeden amorek ukrył się w dołku jej policzka, inny zakradł się do miłego zaokrąglenia na podbródku. A dwoje z nich siedzi stale w twoich słodkich oczętach jak zakochana, całująca się para.
Tyś jest Ewą moją, która zbudziła mnie do nowego dnia. Za każdym razem, gdy wchodzisz w moje progi, stajesz się promieniem słońca, co rozdziera chmury i przepędza ciemne myśli...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
24 kwietnia.

Cieszę się, że mam lat dwadzieścia. Bo tym sposobem znam go już dwa lata — wtedy, gdy miałam lat dziewiętnaście, i teraz, gdy liczę lat dwadzieścia. Ale tego mu nie powiem, bo wyśmiałby mnie, mówiąc, że jestem dzieckiem, A to nie wypada dla osoby dorosłej, mającej aż dwadzieścia lat!

25 kwietnia.

Dziś po obiedzie zostałam sama w domu. Wtem ostry mocny dzwonek u drzwi frontowych wyrwał mnie z zadumy. Zadrżałam poprostu z przerażenia. Był to jednak tylko posłaniec, który oznajmił w ten sposób, że wrzucił list do skrzynki. List adresowany był do matki. Położyłam go na stole i znów siadłam przy oknie. Ale już nie mogłam odzyskać spokoju.
Ten mocny dzwonek — jakby zwiastun nieszczęścia — brzmiał mi wciąż w uszach. Wyśmiałam siebie, łajałam się: „Nerwowa osóbko! Posłaniec śpieszył się i dlatego mocniej pociągnął dzwonek“... Ale od kogo może pochodzić ten list? Charakter pisma nieznajomy.
Zbliżyłam się do stołu. Obracałam list w ręku. Koperta była podłużna, niemodnej formy; litery na niej skaczące wgórę i wdół, wielkie, klocowate: pismo bezradne. Były i błędy ortograficzne w adresie. Od kogóż był ten list? Znałam pismo wszystkich tych, co korespondowali z matką.
Czyżby to był list od starej służącej mojej babki i przynosił wiadomość, że babka zachorowała? Nie, w tym wypadku przysłanoby kogoś z ustną wieścią, a nie pisano.
A więc od kogo?!... Nagle w głębi mej duszy ozwał się krzyk przestrachu: „Ten list dotyczy ciebie! To jest anonim, opowiadający o tobie!” Drżałam tak, że ledwo mogłam utrzymać kopertę w zziębłych jak lód palcach. „Tak jest! — mówiłam sobie — pismo jest zmienione, to rzecz jasna; piszący umyślnie porobi błędy w ortografji“.
Czyżby od niej? Widziała mnie, gdym szła do niego.
Nie! nie! to niemożliwe — mówił mi, że ona jest dobra i szlachetna.
A jednak... kiedy ludzie popadną w zazdrość, gotowi są popełniać czyny, któremi sami gardzą. Zresztą mogą to być inni — nie ona. Kto wie, ile razy widziano mnie i poznawano, gdy szłam go odwiedzić!
Byłabym zatem stracona. Za chwilę matka wróci, znajdzie list, otworzy — już widziałam jej zrozpaczone oczy, widziałam, jak pada, omdlała.
Nie!... musiałam wiedzieć, co ten list zawiera. Pod światło z nim! Nie dawało się nic zobaczyć. Próbowałam kopertę podważyć szpilką. Była mocno zaklejona. Nie wiedziałam już, co czynię. Drżącemi rękoma rozerwałam kopertę. Wydałam westchnienie ulgi. Wyczerpana z sił przebytym przestrachem, ale zarazem nad wyraz szczęśliwa — nie bez uczucia zawstydzenia — padłam na krzesło, mnąc ten okropny list. Była to polecająca się reklama praczki, która założyła pralnię na naszej ulicy!
Ba, teraz mogę się z tego śmiać. Ale pomimo to — — gdyby on mógł choćby przeczuć, za jaką cenę, cenę śmiertelnego strachu, muszę kupować moje szczęście!

1 maja (niedziela.)

Najokrutniejszy dzień w mojem życiu! Miałam właściwie pójść z matką do kościoła, ale potrafiłam tak się urządzić, by zamiast tego udać się do babki. Po drodze spojrzałam ku jego oknom. Widocznie jeszcze nie wstał. Okna sypialni były zamknięte i rolety zapuszczone. Jakże chętnie zakradłabym się doń na chwilkę, wstrząsnęłabym go, przytuliła, aż ocknąłby się całkiem.
Była najobrzydliwsza pogoda wiosenna: chmurno, deszcz mżył nieustannie. W mokrych płaszczach z krzywemi minami mijali mnie ludzie, dążąc do kościoła. Potrzebowali istotnie pociechy religijnej. Natomiast w mojem sercu było święto i bez dzwonów kościelnych.
Babka siedziała nieruchomo, wciśnięta między swoje poduszki, w czepku niedzielnym. Przy oknie stara Marja cerowała pończochy, czytając równocześnie gazetę. Jakimż pokojem tchnęło tutaj wszystko! Niby w cichej kapliczce, gdzie pomieszane zapachy kwiatów w doniczkach zastępowały kadzidła.
Babka powiodła cienkiemi palcami swojej pomarszczonej starczej ręki po moich włosach. Z jej oczu czytałam, że przygotowała dla mnie prezent. Ale jak zwykle nie przystąpiła do tego odrazu. Rozpoczęła:
— Pogoda nie jest dzisiaj najlepsza. — Po krótkiej pauzie: — Niewiele osób uda się dziś na wycieczkę zamiejską. — A wkońcu: — Czy nie miałabyś chęci, Julko, iść dzisiaj do teatru?
O, Julja miała chęć. Wiedziała nawet, do którego ma udać się teatru. Dawano przecież moją sztukę!
— Ale zdaje się, że tę sztukę już widziałaś? — rzekła babka,.
— Miałabym jednak ochotę zobaczyć ją raz jeszcze.
— Dzisiaj ktoś inny gra główną rolę! — ozwała się Marja z pod okna. — W gazecie pisze, że Mőrck niebezpiecznie zachorował.
Zdaje się, że nie krzyknęłam. Pamiętam tylko, że stałam przy oknie z gazetą w ręku, że Marja podskoczyła ku mnie z krzykiem! „Ależ panno Juljo“ — że równocześnie wszystko wokół mnie się zatoczyło — że jakby z niezmiernej dali doszedł mnie głos babki: „Dziecko! dziecko!“ — poczem otworzyłam oczy i znalazłam się w fotelu; Marja trzymała pod moim nosem coś mocno woniejącego, a na stole obok stała miednica z wodą. Wlepiłam zdziwione oczy w babkę i Marję, pytając:
— Co się stało?
Powstałam, ale w tej samej chwili powróciła świadomość z całą grozą wspomnienia i, gdyby Marja nie pochwyciła mnie za ramię tak mocno, iż doznałam bólu, byłabym ponownie upadła.
Moją pierwszą myślą było: co powiem teraz babce? Umyślnie udałam, że przychodzę do siebie powoli, aby zyskać czas do namysłu. Ale sama babunia przyszła mi z pomocą;
— Czy jadłaś już coś dzisiaj?
— Nie, babciu!
— Zaraz pomyślałam to! Ale to niesłusznie, Julciu. Młode dziewczątka nie znoszą bieganiny naczczo. Przynieś szklaneczkę wina, Marjo.
Gdy zostałyśmy same, przywołała mnie. Uklękłam przy niej, ukryłam głowę na jej łonie i wybuchnęłam płaczem. Płakałam tak, że mniemałam, iż serce pęknie mi z żalu. Nie mogłam powstrzymać łez. Marja powróciła z winem, a ja łkałam jeszcze, podczas gdy babunia głaskała mnie po włosach. To sprawia ulgę, gdy się człowiek raz wypłacze, i ukojeniem jest czuć kochaną rękę babuni na swojej głowie.
— Tak, tak, dziecię! — powtarzała bez końca, gdy płacz mój zwolna ustawał. Ale nie ważyłam się jeszcze unieść głowy z jej kolan, spotkać się z jej spojrzeniem. A jednak dręczyła mnie myśl: „Musisz odejść, dowiedzieć się na pewno, co zaszło“.
Wówczas babka — nie zapomnę nigdy niewysłowionej słodyczy jej głosu — rzekła:
— Nie potrzebujesz lękać się, że będę pytała o coś. Jestem stara, ale nie zapomniałam czasu mej młodości i wiem dobrze, że młode serduszka mają swoje radości i bóle, których niezgrabne ręce starości dotykać nie powinny. Lecz gdyby życie — niech Bóg cię od tego ustrzeże — miało mej dzieweczce przynieść coś, wobec czego byłaby bezradna, przyjdź do mnie spokojnie, o ile będę żyła... A teraz powstań, kochanie, i idź do domu, aby nie czekano ze śniadaniem. Zaś o tem, co zaszło dzisiaj, nie będziemy mówili ani z ojcem, ani z mamą. A bilet do teatru odłożymy na inny raz, bo dziś wieczorem zapewne wcześniej położysz się spać.
— — Stałam u jego drzwi. Przebiegłam jak burza ulice. Ale teraz — zbrakło mi odwagi zadzwonić. Gdym wchodziła do tego domu, miałam wrażenie, że uderza na mnie i dusi mnie ciężkie powietrze pokoju chorego. Myślałam: oto zadzwonię, otworzy mi blada, zapłakana służąca, i już nie będę miała o co pytać.
Nie, nie, to niepodobieństwo! Bóg nie będzie dla mnie tak okrutny. Jęłam się modlić: „Ojcze nasz, któryś jest w niebiosach...“
Nie, nie teraz. Bóg rozgniewa się i ukarze mnie, że ja, co nigdy nie myślę o nim, teraz przez tchórzostwo udaję się doń o pomoc. Więc zadzwoniłam — i serce ścisnęło mi się: tak głuchy i bezdźwięczny był odgłos dzwonka. Oczywiście — starałam się uśmiechnąć — obwinięto w coś dzwonek, aby nie przeszkadzał choremu.
Od wewnątrz dały się słyszeć kroki; jakaś obca wysoka, poważna z wyglądu kobieta otworzyła mi drzwi. Jeszcze, zanim odezwałam się, odgadła moje pytanie, gdyż rzekła spiesznie:
— Pan Mőrck jest bardzo chory.
Dzięki Bogu, zatem żyje!
Dama wyjaśniła dalej:
— Jest to dyfteryt — zachorował onegdaj. (Przed onegdaj byłam u niego). — Lekarz sądzi, że bezpośredniego niebezpieczeństwa niema.
Patrzyła tak, jakby wskazywała mi wzrokiem, że teraz winnam już odejść. Mimo że było to beznadziejne, zadałam pytanie, czy nie mogłabym zobaczyć się z chorym.
— Nie, proszę pani — to niemożliwe. Doktór nakazał absolutny spokój. Zresztą choroba jest zaraźliwa!
— To mi wszystko jedno! Proszę — pozwól mi pani spojrzeć tylko na niego!
Na ten raz kobieta spojrzała na mnie przychylnie.
— Niestety, to niemożliwe. Panienka jest pewnie narzeczoną pana Mőrcka.
Czułam, że krew uderzyła mi do głowy, rozpaliła twarz.
— Nie!
Tamta spojrzała na mnie, zdziwiona.
— Od kogo mam oddać ukłon?
— Od młodej panienki.
— Nieznajomej?
— Przeciwnie, bardzo znajomej!

... Oczywiście, pomyślała o mnie rzeczy najgorsze. Ale co to znaczy wobec tego, że on otrzyma ode mnie pozdrowienie? Jest zagadką dla mnie samej, jak przeżyłam ten dzień do końca, jak opanowałam się do tego stopnia, że nikt nie spostrzegł nic po mnie. Kiedy wybiła szósta, nie mogłam znieść dłużej braku wiadomości. Wyszłam — Bóg wie, pod jakim pretekstem — byłam przed jego domem, ale nie odważyłam się wejść. Wysłałam na górę posłańca. Stan bez zmiany — może trochę lepiej.
Obca kobieta — widać pielęgniarka — zabroniła mi dostępu. Ona, dla której jest on człowiekiem obojętnym, pacjentem jak dziesiątki innych, może być przy nim; pomaga mu, pielęgnuje go; o każdej minucie dnia wie, jak on się czuje, czy jest nadzieja, czy rekonwalescencja postępuje.
A ja, co go kocham — ja, która nie zastanawiałabym się ani na chwilę, gdyby trzeba było życie oddać zań w ofierze — ja muszę stać u jego drzwi jak natręt i odbierać wiadomości, których ona, płatna za usługi, raczy mi łaskawie udzielać. Zatarasowała mi drzwi przed nosem; nie pozwała mi przesłać jedynego spojrzenia człowiekowi, który jest dla mnie wszystkiem na świecie!
A tak jestem bezsilna, że muszę być pokorna względem tej osoby! Muszę być nawet nad wyraz uprzejma, aby otrzymać rzeczową odpowiedź.
Porzuciłabym wszystko tu w domu, skazałabym się na hańbę i klątwy, ażeby tylko być przy nim, u jego łoża siedzieć i walczyć o niego ze śmiercią! Badałam swoje serce i wiem, że uczyniłabym to bez namysłu.
Ale wiem też, że on nie zezwoliłby na to, gdyż nie kocha mnie tak, jak ja go kocham. Jego miłość jest mądra i ostrożna, myśli o skutkach, wie, jak daleko ważyć się może, i zna granice, których nie chce przekroczyć. Ale moja miłość nie posiada w czasie i wieczności innego celu — prócz Niego!
Tedy muszę tu zostać w spokoju — tu, gdzie nie mam nic do roboty, jeno rzucam się jak ryba na brzegu, pozbawiona swego żywiołu. Nie wymawia się tu jego imienia, nawet nazwać go nie mogę. Nie mam tu nikogo, komu mogłabym zwierzyć swoją obawę obawę, co mi grozi zaduszeniem, bo muszę ją tłumić w sobie.
Tu pozostawać — prowadzić z rodzicami obojętne rozmowy, gdy duszę przepełnia jedyna myśl: On! — gdy na wargach drży jedno słowo: On!
Tu zostawać — siedzieć cicho i spokojnie przy obiedzie lub przy pracy, gdy tęsknota żre mnie i pcha do łoża chorego! Myśleć o tem, że jest chory, że może umrzeć, a ja dowiem się o tem z krótkiej notatki w gazecie. Może umrzeć, nie usłyszawszy mego pożegnania, nie rzuciwszy mi ostatniego słowa, ostatniego spojrzenia!
Tak biedną, tak okrutnie bezprawną jest moja miłość, tak nędzne są warunki jej istnienia! Musi ona czołgać się skrycie przez noc i pomrokę, nie może nigdy wyjrzeć na światło dnia i ogłosić swoje prawa.
... Gdybyś mi został zabrany tej nocy, pójdę za tobą, ukochany, ponieważ moja biedna miłość jest całem mojem bogactwem! Ale jeżeli jutro zbudzisz się, zdrowy, do nowego życia, i znowu zasiądę przy tobie, i z ust twych usłyszę, że mnie kochasz — wówczas wyśmieję wszystkie swoje troski i oświadczę ci, że jestem najbogatszą ze wszystkich istot na świecie! Niechże cię Bóg zachował.

2 maja.
Dziś przed południem Krystyna wręczyła mi następujący adresowany do niej list:
Moja droga, słodka, maleńka!

A więc tak przeraziłaś się, wyczytawszy w gazetach o mojej chorobie! Ale cóż mogłem uczynić? Nie mogłem przecie pisać wprost do Ciebie, zaś adres Twojej przyjaciółki podałaś mi dopiero w swoim liście. Miłe dziecię, że też tak zmartwiłaś się na myśl, że mogę ci być zabrany! Ale naprawdę nie było podstaw do tych obaw — po pierwsze, ponieważ chwasty nie giną tak łatwo, powtóre, ponieważ wcale nie mam tymczasem zamiaru porzucić tego świata.
W każdym razie jest to poczciwie z Twojej strony, że naprzekór zaraźliwości choroby, przykrościom rodzinnym etc. chcesz do mnie przyjść. Lecz gorączka nie uczyniła mnie jeszcze tak głupim, abym tę ofiarę mógł przyjąć. Przedewszystkiem mój wygląd wcale nie zrobiłby ci przyjemności, Poza tem jestem najkapryśniejszym, najprzykrzejszym pacjentem w świecie. Gdybyś mnie teraz zobaczyła, ta odrobina dobrego wrażenia, jakie uczyniłem na Tobie, przepadłaby doszczętnie! W ogóle jestem zdania, że chorzy ludzie nie powinni ciążyć zdrowym. Powinni ukrywać się, jak tytko mogą, ze swoją brzydotą i nieapetycznością.
Natomiast, gdy tylko uczynię się znów godnym dobrego towarzystwa, przyślę ci sztafetę. Wtedy powetujemy sobie swój długi okres rozłąki.
Obiecuję Ci, że najszybciej mnie uzdrowi pragnienie zobaczenia Ciebie i że nawet w swawolnych snach gorączkowych, które mnie nawiedzają, nie jestem Ci niewierny. I odpędzam od siebie wszystkie przykrości choroby, gdy widzę cię w majaczeniach nocy przy mojem łożu, i zdaje mi się, że składasz mi na czole chłodzącą dłoń. A tym sposobem — acz nieobecna — jesteś moją pielęgniarką i zbawczynią.
Przyjmij na dziś podziękowanie w tych kilku wierszach. Wszelki wysiłek sprawia ból mojej biednej osłabionej głowie. Nie ślę Ci całusa, bo, mój oddech nawet w myślach nie powinien dotykać Twojej młodocianej piękności i zdrowia. Rozumiem teraz trędowatego, który w podziwie dla pięknej kobiety, która przeszła obok niego, i w kornem uwielbieniu dla niej — całuje ślady, pozostawione przez jej stopy na piasku!

Twój A.
On lubi kwiaty. Niestety, mój stan ekonomiczny nie pozwala mi na wszelkie ekstrawagancje. Ale choćbym miała kamienie wygrzebywać z bruku, musi on codzień do nowego naszego spotkania otrzymywać ode mnie trochę wybranych kwiatów.

Dziś ciemnoczerwona róża, opleciona białym krokoszem. To znaczy; wiedz, że wszystkie myśli moje unoszą się dokoła ciebie — jak szumiąca rzesza białych gołębi — wokół ciebie, mój promienny, czarnooki Szeiku!

3 maja.

Kiść olbrzymią rezedy i kilka niezapominajek — symboliczne znaczenie: Biegnę ku tobie myślą bez przepychu. Ale oddaję ci moją mocną i gorącą miłość, podobną do woni rezedy; daruję ci nakształt błękitnych dziecięcych oczu niezapominajek moją niezłomną wierność.

4 maja.

Fiołki i lilje: Moja miłość kwitnie w ukryciu. Ale jest lazurowa jak letnie niebo, posiada śnieżną białość zimy.

5 maja.

Orchidee i młode liście: W cienistem powietrzu domu rodzinnego, zdala od rzeczywistości i słońca rozwinęła się dusza moja nakształt oryginalnego kwiatu o fantastycznem bogactwie kolorów. Wtedyś przyszedł, i ponad wszystkie krzewy i drzewa lasu podniosła się wzwyż moja dusza, zwiastując z rozkoszą zjawienie się zielono-słonecznej wiosny.

6 maja.

Ciemnożółta róża, złocień i żółte anemony.
Czynisz mi wyrzuty, że jestem zazdrosna? Czy nie widzisz, że zazdrość jest gorącym płomieniem, który otacza miłość moją nakształt złocistej glorji?

7 maja.

Bladoróżowe róże i (rzadkość w tej porze roku) dwa różane goździki:
Jednako piękne, pokrewne sobie barwą i zapachem, a tak różne kwiaty, płyńcie razem w nieporównanem upojeniu miłości. Najdroższy! Jak róże i gwoździki łączą się tu odurzającym pocałunkiem — tak pewne jest (ach! na myśl tę wzdrygam się rozkosznie), że jutro spocznę w twoich ramionach.

8 maja.

Byłam zła i brzydka; zasłużyłam na jego ostry gniew. Ach, gdybyż był gniewny! Lepiej, żeby mnie bił, niż patrzył na mnie tym znużonym, pobłażliwym wzrokiem.
Nie wiem, jak się to stało — ale wdarł się między nas jakiś odmienny ton, i popadaliśmy coraz głębiej w jakąś fałszywą grę. To pewnie dlatego, że nazbyt cieszyłam się zgóry myślą o naszem spotkaniu i malowałam je sobie w wyobraźni jako cud piękności. A przecie, gdy zakradłam się przez schody od oficyny bo pielęgniarka nie powinna była mnie widzieć — i wprowadzona zostałam do sypialni, gdy wzrok jego, przyjazny, ale znużony i bynajmniej nie lśniący szczęściem (wbrew memu wyobrażeniu spoczął na mnie — ach! poczułam się odrazu dziecinnie rozczarowana; nie mogłam wyrzec ani słowa o tem, co przepełniało mi serce, tylko cedziłam z trudem wyrazy, które wydawały mi się tak obce i nieszczere, że mnie samej zdawały się dysonansem. Nie przyszło do żadnej „sceny” między nami. Tylko spoglądał na mnie z pewnem zdziwieniem, a podczas gdy rozmawialiśmy i nastrój coraz bardziej ucichał, rysy jego przybrały wyraz nerwowy, pełen męki i przymusu. Wkońcu leżał z głową, wgłębioną w poduszki, z oczyma wpółzamkniętemi i od czasu do czasu ścierał chustką pot z czoła.
Ze też nie padłam wówczas przed nim na kolana i nie wybłagałam odeń przebaczenia za te odwiedziny! Zamiast tego spytałam nierozsądnie zmartwionym głosem:
— Czy nie wyczekujesz chwili, gdy stąd odejdę? Nie lękaj się, nie będę cię dłużej nużyć.
Przeszła długa chwila, zanim odpowiedział. Potem rzekł swoim tonem, grzecznym, poprawnym, który przecież odepchnął mnie o setki mil od niego:
— Tak jest, wybaczysz mi, że dziś nie jestem elegancki — bo też wcale nie nadaję się do salonu... I rzeczywiście potrzebuję teraz spokoju.
Po raz pierwszy rozstaliśmy się, nie umawiając się na najbliższą schadzkę. Nienawidziłam go prawie w owej chwili, gdy podał mi z uśmiechem rękę na pożegnanie i pozwolił mi odejść, nie powiedziawszy mi, że jestem najgłupszą, najniegrzeczniejszą, najbardziej rozpieszczoną dziewczyną i że zasłużyłam na razy jak źle wychowane dziecię.
I oto siedzę teraz z sercem, pełnem bólu. Dzień, na który cieszyłam się tak nieskończenie, jest zepsuty. A co on teraz musi myśleć o mnie?
Musi uważać mnie za nieznośną istotę, która jest niewychowana, i martwi się, że nie wyzdrowiał jeszcze na tyle, jak ona pozwolia sobie sądzić.

9 maja.

Jakże jest dobry i mądry! List jego skrzyżował się z moim, który mu wysłałam jeszcze wczoraj. Pisze:
„Czułem się źle, gdyś była u mnie. Przeto serce moje nie okazało Ci przyjęcia, na które zasłużyłaś, i nie byłem w stanie podziękować Ci wówczas — i zawsze — za Twoją miłość. Uprzedziłem Cię, że jestem nieznośnym pacjentem. Czy chcesz mnie, nie bacząc na to, odwiedzić? Przyjdź więc, o ile możesz, jutro i bądź względna dla mnie, choćbym nie zdołał do owej chwili przemóc mojej drażliwości.“

14 maja.

Teraz jest już prawie całkiem zdrów. Ostatniemi dniami nie leżał już w łóżku, wczoraj po raz pierwszy wyszedł na powietrze.
Jestem u niego codzień bądź z rana, bądź wieczorem. Aby sobie to umożliwić, zmyśliłam bajeczkę o jakiejś panience, z którą zaznajomiłam się u Krystyny, a która pobiera u mnie lekcje malowania na porcelanie. Dziwię się codzień, że kłamstwo moje nie wykrywa się, ale już nie lękam się o to; nie zastanawiam się nad niczem, chodząc do niego w jasny dzień. Wiem jedno — że w dniu, gdy się to odkryje i padnie zakaz, opuszczę dom rodzicielski. Postanowiłam to mocno i niezmiennie. Niech stanie się, co być ma!
Nie mówiłam dotąd jemu o tem. A przecież on mnie natchnął mocą do ostatecznego postanowienia. Poczułam mianowicie ostatnio, że jestem dla niego czemś więcej niż przelotną rozrywką. Usiłuję być mu pożyteczną i sądzę, że mi się to udaje: poczyna już tęsknić za mną, gdy nie jestem przy nim. Załatwiam dla niego sprawunki, czytam mu, piszę listy pod jego dyktando. Nazywa mnie swoim osobistym sekretarzem i omawia ze mną wszystkie swoje sprawy.
W gruncie rzeczy żyjemy z sobą jak mąż z żoną. Wchodzę doń i wychodzę, jakby jego dom był moim; pielęgnuję jego kwiaty; o ile nie czytam mu i nie mam innej roboty, haftuję inicjały jego na obrusach i serwetkach; i jego stara kucharka już tak przywykła do mnie, że radzi się mnie, co podać na obiad, bo pod tym względem „pan jest ciężki“.
Właściwie jest on — jak to się mówi — egoistą. Jako kawaler przywykł do tego, że wszystko w domu stosowało się do jego woli, stąd uważa teraz to za mój naturalny obowiązek, iż obecnie podobnie jak jego stara służąca myślę tylko o tem, jak mu usłużyć i zrobić przyjemność. Ale jest mu do twarzy z tą rolą paszy; jest on najuprzejmiejszym w świecie tyranem. Kiedy rozciągnie się wygodnie na sofie jako rekonwalescent i coś mu przyniosę, a on dziękuje mi zadowolonem kiwnięciem głowy i pocałowaniem w rękę, mógłby zażądać, czego chce — a ja wykonam wszystko bez wahania.

20 maja.

Wyjeżdżałam nim do krainy baśni, która leży zresztą tylko o dwie mile poza śródmieściem. Nie wiem, ani jak miejscowość ta zowie się w rzeczywistości, ani nie mogłabym rzec o jej położeniu więcej niż to, że jedzie się tam z miasta w kierunku wschodnim i jest się tam po parogodzinnej podróży. Natomiast dać mogę ścisły opis tej bajecznej krainy.
Na skraju lasu i na brzegu jeziora stoi biały domek ze słomianą strzechą. Idzie się do domu leśną ścieżyną i wchodzi się doń przez oplecioną dzikiem winem werandę. W ścianie, wychodzącej na jezioro, jest okno oraz pomalowany na zielono drewniany balkon. Na werandzie starowina właścicielka wita nas uprzejmym ukłonem. W bezchmurny dzień słońce uśmiecha się do nas z błękitnego nieba, a nocą świeci księżyc w pełni. A tam na jeziorze ślizga się w miesięcznej poświacie biała łódź, i biegną z niej ku nam młode głosy ściszonym śpiewem.
Byłam z nim w tym kraju czarów; widziałam tam zachód słońca i wschód księżyca. Byłam jeszcze, póki słońce nie wzeszło ponownie, i tak długo, aż zapadło za lasem, czerwieniąc płomiennym refleksem małe szybki domu. Ale mam wrażenie, że owe 24 godziny zawarły w sobie całe życie. Boć żyłam z nim w jakimś świecie odmiennym, który wydał się stworzonym tylko dla nas dwojga, przybranym w najcudniejsze dary natury, tak przyjaznym, jak stara włościanka — wróżka — pod której pieczą zostawaliśmy przez całą dobę.
Szczypię się w ramię, aby upewnić się, że nie śnię. Nie, to nie sen. Przede mną na stole rozlewa woń bukiet z kwiatów leśnych, który babina wręczyła mi na pożegnanie, a przy łóżku stoją moje buciki, noszące niewątpliwe ślady wędrówki po mchu i piasku.
— — — Było to tak: rodzice wyjechali onegdaj do Sorő, aby odwiedzić starą ciotkę, która wczoraj skończyła lat osiemdziesiąt. Jutro powracają. Gdy dowiedział się o tem, rzekł: „No, to i my wyjedziemy!” A choć z początku wydało mi się to niemożliwością i wzięłam to za żart jedynie, wszystko urzeczywistniło się. Biorąc sprawę „filozoficznie“, aby nie weszła na kręte drogi, szybko ułożyłam plan bitwy. Poleciłam Krystynie, aby mnie zaprosiła na wycieczkę, ofiarując mi nocleg u siebie, jako że mamy wyjechać o wschodzie słońca. Rodzice udzielili przyzwolenia i wyjechali bez troski na imieniny ciotki do Sorő.
Otóż wczoraj o 6-ej wieczorem dwie dziewoje wędrowały sobie Aleją Królewską. Po pewnym czasie dogoniło je lando. Zatrzymało się; ktoś otworzył od wewnątrz szybkim ruchem drzwiczki, i jedna z dam znikła, poczem powóz potoczył się w dalszą drogę. A podczas gdy Krystyna powracała do domu, aby odsiadywać swój 24-godzinny areszt — zakazałam jej bowiem surowo pokazywać w Kopenhadze przez ten czas swoją pulchną twarzyczkę — my jechaliśmy do kraju bajki.
Uprzednio na moje pytanie: „jak i dokąd“ powiedział mi tylko: „Nie kłopocz się o nic. Bądź tylko o szóstej w Alei Królewskiej. Przybędę w powozie ze wszystkiem, co jest potrzebne, i uwiozę cię do odległej, mało odwiedzanej miejscowości leśnej, gdzie stara kobieta udzieli gościom z miasta wrzątku do naparzenia kawy, a jeśli się zażąda — zgotuje za dobry datek i dobre słowo wiejski obiadek i przysposobi porządny nocleg.“
Wskoczywszy do powozu i opamiętawszy się nieco, musiałam się roześmiać, widząc masę pakunków, które wieźliśmy z sobą. On oświadczył jednak, że wszystko to jest niezbędne: „W jednym sakwojażu są twoje, w drugim — moje rzeczy. W koszu jest wino. W pledzie oprócz jaśka dla ciebie jest prześcieradło na wypadek, gdyby dano wilgotne. Mam nadzieję, że w twoim kuferku jest wszystko, co potrzebujesz“... W rzeczywistości było znacznie więcej.
Dla pewności zaciągnęliśmy firaneczki w oknach. Było to wspaniałe — siedzieć przy nim, nie wiedząc, dokąd jadę, marząc, że oto razem udajemy się w świat daleki.
A potem znaleźliśmy się w bajkowym kraju.
— — Stara niewiasta dygnęła na werandzie, pozdrawiając nas. Nosiła haftowaną „złotem“ czapeczkę i zieloną suknię z samodziału. Sprawiała wrażenie poczciwej starej mateczki i tytułowała mnie „panią“.
Wniosło się do domu pakunki. Stangret zwolniony został z zapowiedzią, aby nazajutrz o 8-mej znalazł się w tem samem miejscu. A podczas gdy przygotowywano dla nas wieccerzę, udaliśmy się nad jezioro.
Słońce zachodziło właśnie. Widzieliśmy dysk ognisty, opadający śród drzew, przy bengalskiem oświetleniu pół-nieba. Liście buków lśniły niby świeżo wybite dukaty, a refleksy słońca kładły się drżąco perłowemi barwami na jeziorze. Staliśmy, spoglądając naprzemian to na gorejący las, to na błyszczące wody. Od tamtego brzegu, również zalesionego, brzmiały dziwnie dla nas blisko, a zarazem uroczyście daleko miarowe dzwony wiejskiego kościółka. Staliśmy, objąwszy się, przytuleni do siebie twarzami, milczący, porwani widokiem, szczęśliwi...
Ognista kula zniknęła. Zgasł pożar nieba, blady zmierzch ugasił barwy jeziora. Naówczas wezwał nas głos z domku — powróciliśmy aby w leśnej chacie starej wróżki przeżywać dalej baśń naszą.
Przypominam sobie, że izba miała obicia błękitnego koloru; podłoga wysypana była świeżo piaskiem; w środku pokoju był stół, nakryty grubem, ale olśniewająco białem płótnem; na nim dwa trójramienne srebrne świeczniki, które tej skromnej izdebce nadawały znamię szlachetnego przepychu.
A jadło! Jakże piękny miało zapach i jakże krzepiący smaki Przystąpiliśmy doń z całą odwagą, aby je spałaszować. Pochodziło, zda się, bezpośrednio z kuchni natury — różowa szynka i żółty omlet z brunatną, obsypaną cukrem skorupą... Byliśmy tak weseli i beztroscy, jak dwoje dzieci, a stara kobiecina chodziła tam i napowrót, krzątając się przy nas. Mówiła, że jest dla niej „taką radością — gościć u siebie młodą parkę, tak szczęśliwą!“
Po zamówieniu kawy stara zapytała, czy „młoda pani“ nie zechce jej sama przygotować. Udałam się do kuchni i musiałam wnet i jego tam wywołać, aby i on podziwiał znajdujące się tam stare miedziane statki. Na jednej z półek ustawiony był cały regiment lśniących różowo imbryczków do kawy — jedne pękate, inne smukłe i wytworne.
— — A potem wybiła dziewiąta, i wiejskim obyczajem pora była udać się na spoczynek.
Gdy on pozostał jeszcze nadole, aby wypalić cygaro, mnie wprowadziła stara po trzeszczących schodach do „pokoju gościnnego”. Był niski, lecz przestronny i pachniał fiołkami i czystością. Umeblowanie składało się tu z umywalki, paru krzeseł, stoliczka i łóżka. Ale łóżko było wspaniałe! Z ciężkiego ciemnego mahoniu, z kulami mosiężnemi po rogach i podobnemi ozdobami — ciężkie, wielkie, monumentalne. Rozpościerał się nad niem baldachim ze spłowiałemi haftowanemi w kwiaty zasłonami z jedwabiu. Z dumą opowiadała stara, że jej ś. p. mąż kupił to łóżko swego czasu na licytacji majątku spadkowego po jakiejś księżniczce.
Kobieta zapaliła świece i pożegnała mnie życzeniem dobrej nocy.
Poczęłam się rozbierać. Siedziałam przed zwierciadłem w peniuarze, który mi przywiózł. Przez szyby drzwi balkonowych wpadł do komnaty promień księżyca. Powstałam, otworzyłam drzwi — wieczór był ciepły jakby w środku lata — i wyszłam na balkon. Nigdy nie oglądałam takich cudów! Niby połyskujące srebrne zwierciadło leżało jezioro w ramie z kołyszących się białych mgieł; rozwierały się one chwilami i odkrywały na mgnienie oka fantastyczne krajobrazy: mocno oświetlone drzewa, spowinięte w strzępy obłoków. Potem mgła zamykała się, aby znów pęknąć i dać się wynurzyć innemu obrazowi.
Słyszałam, że drzwi pokoju się otwarły, ale nie odwróciłam się. Czułam, że on stoi tuż za mną. Stałam w błogiem oczekiwaniu, chciwemi łykami wdychając balsamiczne powietrze. Wtedy on objął moją kibić, dotknął ustami mego ucha i szepnął tak cicho, jak cichy jest powiew nocy letniej — szepnął:
— Moja żoneczko!
A po chwili od jeziora doleciał stłumiony śpiew:

„Pokój legł na wsie i miasta“

i z obłoków wynurzyła się łódź, która ciągnęła za sobą złotą smugę.
— — — Zbudziłam się z uczuciem jakiejś miłej niespodzianki i ledwie mogłam otworzyć oczy, tak oślepiły mnie blaski słońca.
— „Co to? Gdzie jestem?“ — mrużyłam oczy, starając się oprzytomnieć.
I zaraz ujrzałam go w narękawkach płóciennych przy stoliku u drzwi balkonowych, pochłoniętego całkiem sprawą golenia. Nie ruszałam się umyślnie, aby nasycić się tym zabawnym widokiem. Robił najżałośniejsze miny i wywijał niebezpiecznie brzytwą. Pomyślałam: „Gdyby wiedział, że nie śpię i podpatruję go z łóżka. Biedaczyna! Przez próżność zadał sobie mękę: wstał tak wcześnie, nie chcąc, abym widziała go nieogolonym. Spłoszę go pośrodku tych jego manipulacyj.”
Ależ zaciął się! Tarzałam się na łóżku ze śmiechu. Zwrócił się ku mnie i pokazał mi język:
— Poczekajno, jak będę gotów! Pokażę ci, co to śmiać się ze mnie, zły dzieciuchu!
Wnet podszedł do mnie, pociągnął za nos, grożąc mi mokrą gąbką. Był strasznie zabawny i jakże miły z temi gładkiemi policzkami, nieco pokiereszowanemi!
To był drugi dzień naszej podróży. Ach, jak prędko minął! Jak spędziliśmy go? Ba, jak para książęca w bajce. Byliśmy nią: graliśmy role królewiąt w państwie, należącem do nas, przechodzącem pięknością wszystkie; jadło i wino wydawały się nam ambrozją i nektarem żywiącym. Byliśmy tak zakochani w sobie, że uprzednia miłość zdawała się niczem wobec nowej.
Wszystko to przeszło, a jeszcze tchnie czarem wspomnień. Przypominam sobie śniadanie na brzegu jeziora: świeżo zniesione jajka, kwaskowaty ser wiejski, mleko z grubym kożuszkiem — przypominam zwiedzanie podwórka w towarzystwie naszej starej gosposi: karmimy gdaczące chciwie kury i kroczącego z miną świadomej siebie dumy koguta — przypominam błąkania się nasze w gąszczu leśnym; jakże uczepiłam się mego towarzysza, ujrzawszy naraz na wierzchołku drzewa sowę, podobną do starej czarownicy i patrzącą na nas oczyma, bojącemi się światła.
Pomnę wreszcie nasz wyjazd z kraju baśni — powóz zatrzymał się przed werandą, stara podała mi piękny bukiet. Słyszę jej słowa „Niechaj Bóg cię strzeże, śliczna pani — przyjedź tu znów wkrótce z mężem!“
— — — A potem wróciliśmy do rzeczywistości, wjechawszy do wielkiego miasta, gdzie są rodzice — i grzechy — i troski — i nieczyste sumienie.
Ledwo wynurzyły się pierwsze domy, ogarnął mnie niewytłumaczony lęk; a przy spotkaniu z pierwszym wozem, transportującym meble, pomyślałam z bólem, że bliski jest czas wakacyj letnich, i... konieczność rozstania.
Ale on spostrzegł mój smutek i zapytał: „Co ci jest, kochanie?“ — a zaraz uśmiechnęłam się, zarzuciłam mu ramiona na szyję, zajrzałam w oczy i odparłam:
— Pozwól mi wyznać ci, że nigdy nie było mi ciężej rozstać się z tobą, jak dziś; pozwól mi rzec, że wielu rzeczy w życiu żałować będę, ale nigdy — czy słyszysz? — nigdy nie pożałuję, że byłam twoją!

21 maja.

Gdy obudziłam się rankiem, dźwięczały mi w uszach dzwonki sań. Próżno jednak starałam się przypomnieć sen, do którego należało owo dzwonienie. Znikł z mej pamięci, pozostawiając tylko ten wesoły brzęk, który prześladował mnie potem przez dzień cały, a wkońcu drażniąco mieszał się do wszystkich moich myśli.
Wreszcie o zmierzchu, gdy rozpamiętywałam swoją podróż do kraju baśni i marzyłam, że jadę z nim znowu drogą śród lasów do chaty starej wieśniaczki — zadźwięczały mi raz jeszcze wesoło owe dzwonki, teraz dźwiękły w takt kopyt końskich — i patrzcie: obraz mojej fantazji przekształcił się — wszystko było białe i zimowe, powóz zmienił się w sanki, siedzieliśmy w nich oboje, otuleni w futra — mknęliśmy po uczcie weselnej ku dalekim domkom leśnym, aby święcić tam we dwoje nasz dzień ślubu. Aż wyżyny nieba zimnego patrzyły na mnie piękne oczy babuni, błogosławiąc mi radośnie; zaś dzwonki sanek powtarzały uparcie i wesoło: „Nakoniec! nakoniec!“

22 maja.

Za dwa tygodnie on wyjeżdża nad morze. Zamieszka w Vedback z przyjacielem. Rozumiem, że potrzeba mu wiejskiej ciszy. Nie myślałam ani na chwilę żądać, aby dla mnie został w mieście. Oczywiście uważa to za naturalne i wie, że nie potrzebuje prosić o zezwolenie. A jednak, jakże radowałoby mnie, gdyby omówił ze mną ten wyjazd i dał mi sposobność wyrażenia, że jest to też mojem życzeniem, aby wyjechał i powrócił świeży i krzepki.

26 maja.[1]

Po raz pierwszy szliśmy razem przez ulice. Powiedziałam mu, że chcę dziś wieczorem przybrana odświętnie obejrzeć miasto z nim razem. Zmarszczył czoło, spytał:
— Czy to będzie rozsądnie?
Odpowiedziałam:
— To mi wszystko jedno.
Chciałam być z nim razem, choćbyśmy dostali się potem do gazet.
Zresztą nie sądzę, aby żywa dusza zwróciła na nas uwagę. W tłoku urzędowej uroczystości ludzie tak stapiają się ze sobą, że zapominają o powszedniem plotkowaniu. Nie można przecie wymagać przedstawień i kart wizytowych od wszystkich rąk i nóg, które zetkną się towarzysko w taki wieczór. Z początku zresztą on był nie w humorze i, spotykając znajomą twarz, pociągał mnie w nieiluminowane boczne uliczki. Ale powoli ogarniał go towarzyski nastrój arki Noego i zamiast ukrywać się skończyliśmy całkiem zuchwale, trzymając się pod rękę przy fajerwerkach w Tivoli.

30 maja.

Bywają dni, gdy zdaje mi się, że jest nieco znużony i źle nastrojony. Powiedziałam mu wprost, że drażnią go widać moje zbyt częste odwiedziny. Odpowiada mi na to stale, że to jest moje niemądre urojenie: ma coprawda dni, kiedy bywa zniechęcony, melancholijny, nerwowy, ale uważałby za „brak galanterji“ (termin, którego nienawidzę) ze swojej strony, gdyby dał mi to zauważyć; wszelako moja wizyta jest zawsze dlań pokrzepieniem i przyjemnością. Nie powinnam jednak — mówi — gniewać się nań, jeżeli niezawsze opanowuje swój zły nastrój. Ma to być częściowo wynik jego „niemiłego charakteru“ (oczywiście kokietuje!), poczęści pochodzi to od przykrości, w których moja osoba nie bierze przecie udziału.
Prosiłam go na to, aby obdarzył mnie zaufaniem. Byłabym szczęśliwa, mogąc dzielić jego troski, a on winienby wiedzieć, że niema na świecie rzeczy, którejbym nie uczyniła, żeby mu być pomocną. Ale gdy mówię coś podobnego, przytula mnie do łona, całuje i szepce, że nazbyt biorę do serca jego dyshumor: nie ma mi nic do powiedzenia prócz prośby, abym postępowała tak, jakbym nie zauważała żadnej chmurki na jego czole.
Wiem teraz, co go przytłacza! Kłopoty pieniężne!
Wczoraj i dziś zauważyłam, że jest mocno zgnębiony. Kiedy wpadłam doń wczoraj, rzekł:
— Nie gniewaj się, jeżeli poproszę cię, abyś wkrótce odeszła. Ma tu do mnie przyjść pewien jegomość, z którym muszę się rozmówić.
Nie domyślałam się jeszcze, o co chodzi, i znalazłam się nader głupio. Bo zdarzyło się to po raz pierwszy, że prosił mnie, abym sobie poszła. Uważałam, że postąpił źle, wypędzając mnie, i pomyślałam z tego powodu wiele brzydkich rzeczy.
Gdy powróciłam dziś, oczywiście w nastroju, niezbyt różowym, spochmurniałam jeszcze mocniej, widząc, że jego humor nie poprawił się od wczoraj.
Spędziliśmy naprawdę „ładną“ godzinkę jakby w przewidywaniu nadciągającej burzy, gdyż on stawał się kapryśniejszym, a ja skłonniejszą do płaczu. W reszcie nastąpił wybuch, gdy po długiej, milczącej pauzie z ust jego padły chłodne słowa:
— To zaczyna być miłe!
Ledwie rzekł to, wstrząsnęło mną żałosne łkanie; a w tej samej chwili znalazł się przy mnie i najszczerszemi wyrazami prosił mnie o przebaczenie.
— Tak!... ale czemu jesteś taki zły dla mnie? Co uczyniłam? Sprzykrzyłam ci się — przyznaj!
— Nie, Juljo, nic podobnego! Ale jestem tak udręczony i zaszczuty!
— I nie chcesz wyjawić mi przyczyny. Dlaczego nie mogę wiedzieć, co cię męczy, jeżeli to nie jest moją winą?
Wtedy wyznał mi wszystko. Musi przed wyjazdem nad morze zdobyć moc pieniędzy, które winien terminowo zwrócić, a nie wie jeszcze, skąd je weźmie. A gdy zdumiona rzekłam“. „Sądziłam, iż jesteś bogaty“ — odparł:
— Wszyscy tak sądzą, ale to błąd. Posiadam wprawdzie mały kapitalik, ale dotąd upoważniony jestem tylko do pobierania zeń procentów; a w ostatnich latach żyłem nadzwyczaj rozrzutnie i lekkomyślnie.
— A jeżeli nie zdobędziesz tych pieniędzy, to co?
— To byłoby bardzo źle! Ale nie rób sobie z tego względu zmartwienia. Ostatecznie pieniądze wydostanę... tylko jest to tak nudne, nim się rzecz wyjaśni.
I znów siedzieliśmy obok siebie na kanapce, gawędząc rozumnie. A ja nawet poweselałem. Miałam wrażenie, że należy bardziej do mnie, odkąd pozwolił mi wejrzeć w swoje powszednie kłopoty.
Ale kiedy następnie rzekłam doń: „Zrób mi przyjemność; przyrzeknij mi, że w przyszłości nie będziesz tyle wydawał na mnie. Przecież ja sobie nic nie robię ani z darów, ani z wykwintnych obiadów — roześmiał się i, całując, odpowiedział:
— To bardzo miłe, coś powiedziała. Ale wierzaj mi, nie to mnie rujnuje. O, nie, moja słodka, maleńka — ta odrobina, którą wydajemy razem, jest kroplą w morzu.
A po chwili, nalawszy mi wina i trącając się ze mną kieliszkiem, dodał: — O ile pozwalasz mi na tę szaloną rozrzutność.
Doprawdy, mógłby ze mną się nie drażnić.

4 czerwca.

Ostatniemi dniami widuję go rzadko. Utonął w swoich zajęciach; a przytem musi oddawać wiele wizyt. Jestem nader rozsądna i znoszę cierpliwie swój los. Nawet, gdy wczoraj go odwiedziłam i znalazłam zamiast niego kilka słów przepraszających, trzymałam się mocno. Wszelako, kiedy myślę o tem, że teraz nastąpił długi okres, w którym mogę widywać go tylko wyjątkowo — nie! nie mogę o tem myśleć wcale; pochylam głowę, zamykam oczy i wiem jedno, że jest to położenie beznadziejne.
Mówił znowu ze mną o swoich sprawach pieniężnych. Zapytywałam, jakie ma widoki. Ale nie chciał wchodzić w szczegóły; powiedział tylko, że „to się jakoś ułoży“.

5 czerwca.

Odjechał.
Spędziłam u niego ostatnie godziny. Śniadaliśmy razem i pomogłam mu przy pakowaniu kufrów.
Przed pójściem do niego miałam do sienie małe mądre kazanie: „Bądź teraz rozumną, Juljo! Ukaż mu wesołe, przyjazne oblicze, aby zabrał piękne wspomnienia o tobie w podróż, Przedewszystkiem nie spraw wrażenia, jakobyś oczekiwała, że dla ciebie pozostanie w mieście“.
Znalazłam go w wirze zajęć, ożywionego i w najlepszym humorze. Pisał listy i równocześnie mówił bezustanku; chodził po wszystkich pokojach i gromadził drobiazgi, które uważał za nieodzowne w podróży. Był jakby przeobrażony. Naszedł nań jakiś gorączkowy niepokój. Co chwila patrzał na zegar, jakby obawiał się spóźnić na kolej. Śniadanie poprostu połknęliśmy. Nie miałam apetytu. On zjadł ledwo parę kęsów, wypił haustem trzy czy cztery kieliszki madery i zawołał:
— A teraz będziemy się pakowali — co?
W sypialni leżało wszystko chaotycznie rozrzucone. Na łóżku i na krzesłach — garnitury, kamasze, pudełka z cygarami, książki, krawaty, bielizna; na podłodze stały kufry; szuflady komód były wysunięte; szafa z ubraniem szeroko otwarta.
Poczęłam wszystko układać. Przypomniał sobie nagle, że zapomniał kupić papier listowy. Przeprosił mnie i wybiegł, obiecując wrócić za chwilę Zostałam sama w wypełnionym olbrzymiemi przygotowaniami do podróży pokoju — i naraz opadło mnie przytłaczające zwątpienie. Bezwolna, automatycznie brałam sztukę po sztuce i układałam w wielkim kufrze; zginałam się i prostowałam znów — szłam tam i napowrót parę kroków — brałam to lub owo — przyklękłam, pakując — patrzyłam, jak rzeczy kryły się w głębi kufra za parę godzin chaos zniknie, wszystko będzie zabrane... a ja zostanę sama — — sama! Podniosłam się skokiem z klęczek przerażona. Nie, nie, ja tego nie chcę! Nie mogę pozostać samotna! On nie powinien odjechać; będę go błagała, żeby został przy mnie, a on przecież uczyni wszystko na moje prośby; nie zniesie współczującem sercem, iżby miał mnie opuścić. Bo to byłby zły czyn z jego strony — a on nie ma prawa postąpić ze mną źle!
Wtem usłyszałam trzaśniecie drzwi frontowych. Powracał, nucąc, a gdy wszedł do jadalni, zastał mnie znowu pochłoniętą przez pracę.
— Jakże jesteś zręczna! — zawołał, musnąwszy pieszczotliwie dłonią moje włosy. Nie miałem jeszcze nigdy wżyciu tak porządnie zapakowanych kufrów. — Stał przy mnie i podawał mi resztę rzeczy sztuka po sztuce, uśmiechając się do mnie.
Naraz rzekłam:
— A gdybym poprosiła cię o to czy pozostałbyś tutaj?
Spojrzał na mnie, zdziwiony, pomyślał i rzekł:
— Czy mówisz poważnie?
— Gdybym mówiła poważnie?
Nowe badawcze spojrzenie, nowa chwila namysłu. Potem:
— Tak, w tedy naturalnie zostałbym.
Otrzymałam odpowiedź, którą chciałam otrzymać, ale bynajmniej nie byłam tem rozradowana. Patrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy. Potem zbliżył się do mnie, objął mnie i przemówił miękko i serdecznie, że gotów jest pozostać, że nie będzie dlań żadną ofiarą wyrzec się pobytu w uzdrowisku. Oczywiście wyjaśniłam na to zaraz, że zapytywałam go tylko przez głupotę.
— — Byliśmy gotowi z pakowaniem dopiero na ostatnią chwilę. Dorożka oczekiwała już dawno. Zdenerwował się i wyraźnie uląkł się, że nie zdąży. Pożegnaliśmy się w wielkim pośpiechu.
Stałam za firanką i patrzyłam wdół na ulicę. Odnalazł mnie oczyma, skinął ręką i potrząsnął kapeluszem w powietrzu. Jakże pięknie wyglądał — promieniał poprostu. Jakoby wyruszał po zwycięstwo i po szczęście!
Dorożka skręciła na rogu ulicy, a ja odstąpiłam od okna. Chodziłam po pustych pokojach i nie mogłam wyrwać się stamtąd. Siadłam na sofie, gdzie zwykliśmy gawędzić z nim poufnie. Na stole przede mną leżał album. Otworzyłam go i znalazłam w nim jego fotografję z czasów, gdy miał sześć lat. Bawiłam się nią, jak mała dziewczynka bawi się lalką. Położyłam ją na piersi i kołysałam; nadawałam jej tysiące pocałunków i pieszczotliwych nazw — i mówiłam do nieobecnego, podczas gdy łzy płynęły mi z głupich oczu i brukały wizerunek, że „powinniśmy być teraz razem* — teraz, gdy go już nie było!
— — Siedziałam tak długo, aż weszła służąca i z przerażoną miną wykrzyknęła:
— Mój Boże! Panienka tu jeszcze siedzi!
Ja też się przeraziłam, gdy weszła tak nagle. Powstałam prędko i wyszłam. Ale wizerunek jego z lat dziecinnych — wetknęłam ukradkiem do kieszeni.

7 czerwca.

Dziś rano byłam na poczcie i w oddziale „Poste-restante“ otrzymałam następujący list:,

„Vedbaeck, 6 czerwca wieczorem.
Kochane moje maleństwo!

Czyś wiesz, że psujesz mnie i że ja wcale nie zasługuję na to? Kiedy po przybyciu tutaj powitany zostałem przez Twój miły, zanadto miły list, poczułem się odrazu szczęśliwy i zarazem zawstydzony. Nie mam poprostu możności — a to nie frazes — odpłacenia Ci tak, jak na to zasługujesz. Przedewszystkiem jestem bardzo przeciętnym korespondentem, podczas gdy Ty — jak wiele kobiet — jesteś mistrzynią w sztuce przesyłania siebie samej w kopercie.
Wierzaj mi, przy odczytywaniu Twego listu miałem wrażenie, że to ucieleśniona Julka skacze po pokoju, zarzuca mi ramiona na szyję i równocześnie opowiada całą masę przeróżnych najmilszych rzeczy.
Będę Ci często pisał, ale musisz zadowolić się krótkiemi odpowiedziami.. Lenistwo wakacyjne tak opanowało mój mózg, że poprostu muszę wymysłami pobudzić siebie do napisania jednego ortograficznego zdania. Jedyną rzeczą, którą głowa moja potrafi jeszcze wyrazić w pośpiechu, jest to, że wyglądam z tęsknotą 15-go tego miesiąca, gdyż w tym dniu ze względu na pewien termin odwiedzę stolicę.
Zamieszkujemy tu domek, nie o wiele wyższy od nas, ale zachwycająco położony na skraju lasu, posiadający galeryjkę obrazów — w oknach, przedstawiających cuda nieba i ziemi, co włącznie z rozkoszami picia mleka i wchłaniania zapachów obory i mchów morskich oraz z radością kładzenia się do łóżka o dziesiątej wieczorem oczyszcza moją duszę, przywracając jej dzieciństwo.
Tedy bez rumieńca zamykam list zwykłą a uroczą formułką zakończeń wszystkich listów miłosnych: „Tysiące pocałunków i ukłonów zasyła swej ukochanej Julji

serdecznie kochający
A...“
9 czerwca.

Zdarzało się i przedtem, że nie widywałam go przez cały tydzień. Czemuż więc ta rozłąka jest mi osobliwie ciężka? Za parę godzin mogłabym być u niego. Gdybym mu napisała, że nie mogę dłużęj czekać, wiem, że byłby tu jutro. A przecież to nie jest to samo.
Bo poprzednio, wychodząc na ulicę, wiedziałam, że mogę go każdej chwili spotkać; czytałam jego imię na afiszach; przechodziłam pod jego oknami, wyobrażając sobie, że on tam siedzi. Na każdym kroku czułam jego bliskość; choćbyśmy się nie spotkali, oddychaliśmy jednem powietrzem.
A teraz wędruję, jakoby zabłąkana w obcem mieście. Idę naoślep, wiedząc, że nie znajdę, czego szukam. Chwytam się na tem, że stoję przed teatrem i studjuję stary, wpółzdarty afisz. Mogę obrać jakikolwiek kierunek, znajdę się wkońcu zawsze przed tym domem, gdzie spuszczone w jego mieszkaniu rolety świadczą jakby o zaszłym wypadku śmierci.
Dzień mój ma tylko dwa świetlne punkty. Gdy otrzymuje odeń list i gdy piszę do niego. Ale czuję się lepiej, pisząc doń, gdyż jego listy to nie on, to tylko zewnętrzna powłoka: noszą znamię jego niechęci oddania się, lęku przed wylewem uczuć, a może — jak sam powiada — głównie lenistwa w czasie urlopu.
Jednakże, gdy inni udadzą się na spoczynek, a ja w mojej komnatce zapisuję arkusz po arkuszu, mogę czuć się tak mu bliską jakbym leżała w jego objęciu i mówiła z nim. Powietrze dokoła mnie goreje tchem jego, a gdy siedzę z pochyloną głową, mam wrażenie, że on składa pocałowanie na mojej szyi, i oto pióro moje tańczy na papierze do taktu z przyśpieszonem biciem serca.

14 czerwca.

Poszłam niedawno do jego mieszkania i odtąd bywam tam codziennie. Śmieję się z siebie i płaczę, ale muszę tam iść. Siedzę w jego gabinecie i wyobrażam sobie, że był tu przed chwilą, że wyszedł, aby coś załatwić, i zaraz powróci. Codzień siedzę tam godzinę, haftuję jego imię na nakryciu stołowem i gawędzę z jego służącą. Dzisiaj miałyśmy sporo roboty, aby zgotować mu uroczyste przyjęcie. Odkurzałyśmy i czyściłyśmy, aż wszystko zajaśniało przepychem. Umieściłyśmy w wazonach kwiaty i gałązki bukowe i sporządziłyśmy śniadanie. Naostatku przed odejściem napisałam doń list powitalny, który znajdzie na swojem biurku.
Przybywaj zatem, ukochany, i przekonaj się, że dom oblubieńczy jest wystrojony i oblubienica czeka. Twoja panna młoda, która w sercu nosi jedyne życzenie: należeć do ciebie i znaleźć upodobanie w twoich oczach!

15 czerwca.

Niewątpliwie ucieszył się, zobaczywszy mnie, i był względem mnie nader miły. Jednego tylko nie rozumiem: wydawał się przez chwilę rozstrojony, gdy pokazałam mu, jak pilnie pracowałam nad jego obrusem. Spytałam, czy jest niezadowolony, że pod jego nieobecność spędzam czas w jego mieszkaniu.
— To nie to! — odparł — ale... jesteś nazbyt dobra dla mnie, a ja nie jestem tego wart.
To przecie nonsens. Winien wiedzieć przecie, że niema dla mnie większej radości, jak pracować dla niego. Jakże mógł rzec: „jesteś nazbyt dobra dla mnie”. Jakby tu wogóle mogła być mowa o „dobroci”.
Gdy mu to wyjawiłam, przyciągnął mnie ku sobie i wpół żartem, wpół poważnie spytał:
— Czy nie mogłabyś troszkę mniej mnie kochać?
— Dziwne wymaganie od osoby kochającej! — rzekłam.
— Skromność ze strony kochanego! — odrzekł. — Znajduję, że dajesz mi za wiele, gdy ja daję ci tak mało!
Wtedy ujęłam go oburącz za klapy surduta — wytrząsłam nim porządnie — i rzekłam:
— Nie jesteś (całus) wcale skromny. Jesteś (całus) okrutnie rozpieszczony, a czasem kapryśny i przykry. Ale przytem jesteś (całus) najwyborniejszym człowiekiem w świecie i ja (całus, całus, całus) kocham cię nad życie!

7 lipca.

Zaniedbałam pamiętnik dla korespondencji. Mam tysiąc rzeczy do napisania. Dla pamiętnika nie zdarza się nic godnego uwagi. Dni mijają jednostajnie jak kamienie wiorstowe na szosie. Tylko soboty wynurzają się z monotonii. Są to drogowskazy, znaczące przebytą milę na mojej letniej drodze; w sobotę bowiem z reguły przyjeżdża do miasta, żeby być razem ze mną.
Tedy z tygodnia na tydzień toczę się po tej samej drodze. Niedziela posiada jeszcze światło, odbite od słońca soboty. Ale poniedziałek i wtorek są ciemne i beznadziejne; środa migoce brzaskiem obietnicy; w rosnącej tęsknocie i nadziei spędzam czwartek i piątek — aż w niespokojnych snach nocy obwieszcza mi się szczęście dnia sobotniego, i budzę się z promienną radością w sercu.
Ale gdy znajdę się na jego schodach, opada mnie strach niepojęty. Jak mnie przyjmie? Czy twarz jego jaśnieć będzie radością spotkania, jak wymarzyłam sobie, albo czy napotka mnie z tą pieczęcią znużenia i przymusu, którą, zda się, wielekroć spostrzegłam na jego twarzy? Może to moje przywidzenie było niemądre; ale nieraz, gdy siedzę samotna, powstaje w moich wspomnieniach ów wyraz zmęczenia i napełnia duszę moją ciężkiemi czarnobłękitnemi mrożącemi strachem chmurami.
A ten strach paraliżuje moją radość: nie mogę odrazu być tak uprzejmą i serdeczną w stosunku doń, jakby on sobie tego życzył Stąd nieporozumienie: widzę nerwowe drganie jego powiek i przekonana jestem, że uważa mnie za kapryśną i nieznośną. Ale on nie wypowiada się, tylko wypija wtedy moc wina i zmusza mnie, abym piła z nim razem.
Ba, wino pomaga zapewne! Jakaś ciepła i miękka błogość rozlewa się w duszy i w ciele. Wszystkie myśli, ponure i ciemne, rozpływają się jak chmury przed potęgą słońca; ginie głupi lęk; rozwiązuje się język; zbliżają się ciała, a gdy siedzi się tak z rękoma splecionemu, z oczyma, wpatrzonemi w siebie — niema już nerwowych spojrzeń, ani nieporozumień, ani kaprysów: zapomina się wówczas o wszystkich sześciu dniach tygodnia dla tej jedynej błogosławionej godziny dnia siódmego.
Przy tej okazji biorę go na spytki. Musi mi dać ścisłe sprawozdanie o wszystkich i o wszystkiem, co zaszło w ciągu tygodnia. Naprzód zapewniał mnie, że nie ma nic do zakomunikowania: dni wypełnione są kąpaniem, paleniem, jedzeniem, spaniem. Ale powoli wyciągnęłam zeń, że prowadzi u wód wcale ruchliwe życie. W pensjonacie, gdzie obiaduje, zawiązał mnóstwo znajomości; grywa w krokieta i tennisa z panienkami, zapraszany bywa na obiady, wycieczki, pikniki. Jest tam pewna wdówka z dwiema córkami, którym poświęca wiele czasu.
Z początku, gdy nadmienił o tych młodych damach, uczynił to z wielkiemi zastrzeżeniami; przedstawił rzecz tak, jakby nie mógł się im opędzić mimo wysiłków. Jakoby udręczały go zaproszeniami i wymaganiami, aby brał udział we wszelakich rozrywkach. Popełniłam wówczas błąd, okazując zazdrość. To podrażniło go jawnie i teraz ustawicznie „wtyka mi przed nos“ te panienki z ich wyborowemi zaletami. Wiem doskonale, że to ma być tylko żart z jego strony, jednakże dręczy mnie tem, acz nie chcę się do tego przyznać.
Przeciwnie, umyślnie dopytuję się wciąż o te jego „przyjaciółki“. Tedy ostatnio zemścił się na mnie w sposób, który mi się nie podobał. Mianowicie jął mówić o Eryku, o którego — jak twierdzi — był przez cały czas zazdrosny.
Biedny Eryk! Ilekroć pomyślę o nim, ogarnia mnie smutek. Z pewnością bardzo mnie kochał; inaczej pewności, że nie będę należała do niego, nie przyjąłby z taką cichą słodyczą i delikatnością. Obecnie mieszka w Berlinie, i nie mam o nim bezpośrednich wiadomości. Ale pisał parokrotnie do mojej mamy i ta zapewne mu odpowiedziała.
A więc, kiedy teraz począł on robić aluzje do Eryka, zamierzyłam raz na zawsze kres temu położyć i opowiedziałam mu, jak nastąpiło wówczas rozstanie między mną i Erykiem; mianowicie, że ten zadał mi pytanie, czy chcę zostać jego żoną, a ja musiałam go odpalić kategorycznem „nie”.
— Dlaczego, nie potrzebuję ci wyjaśniać — dodałam.
Spojrzał na mnie, mocno zawstydzony, i szepnął:
— Wybacz mi, Juljo!
Ale potem byliśmy oboje przez długą chwilę nastrojeni poważnie.

13 lipca.

Tak, to był dziki pomysł z mojej strony, ale też zostałam zań dość srogo ukarana.
Dziś rano pogoda była cudowna; tęskniłam za nim niewypowiedzianie; sądziłam, że będzie zabawne, jeżeli zrobię mu niespodziankę swoją wizytą.
Porwałam Krystynę, i udałyśmy się rannym parostatkiem do Skodsborg. Tam pozostawiłam Krystynę, a sama powędrowałam pieszo wybrzeżem do Vedbaeck.
Przeszłam koło domu, w którym mieszka, lecz ze względu na jego przyjaciela nie ważyłam się wejść do mieszkania. Natrafiłam na jakiegoś chłopca i wysłałam go doń z wiadomością, że pewna dama, która chętnie pomówiłaby z nim, oczekuje go u wejścia do lasku.
Oczekiwałam prawie pół godziny. Wreszcie zauważyłam go nadchodzącego szybko ścieżką leśną. Stałam pośród drzew; parasolka zakrywała twarz moją tak, że nie mógł mnie poznać odrazu. Dopiero, gdy zbliżył się do mnie o krok, wystąpiłam z gęstwiny, opuszczając parasolkę.
— Co?! Ty?! — zawołał.
Pojęłam natychmiast, że popełniłam głupstwo.
— A któżby inny miał być? Nie, masz słuszność! Ale mniemałem z początku, że to żart któregoś z kuracjuszów. Wybacz, że tak długo dałem ci czekać. Ale grałem w krokieta przy Domu Zdrojowym. Rad jestem widzieć cię tutaj. Czy jesteś z rodzicami?
— Nie, całkiem sama. Przyjechałam cię odwiedzić.
— Mnie odwiedzić? Ależ to nie wypada, żeby nas razem tu widziano.
— To też sądziłam, że udamy się stąd na małą wycieczkę.
Staliśmy przez chwilę naprzeciw siebie, patrząc sobie milcząco w oczy. Poczem rzekł;
— Muszę ci odrazu powiedzieć, jak rzeczy stoją. Nie powinnaś gniewać się za to na mnie, Wierzaj mi, mnie samemu rzecz ta wydaje się fatalną. Ale... nie mogę być dzisiaj do twoich usług. Pewne kółko kuracjuszów ułożyło na dzisiaj wycieczkę; przyrzekłem wziąć w niej udział. Nie mogłem przewidzieć przecie...
— Nie! — przerwałam — nie mogłeś przewidzieć, że ci przeszkodzę.
Twarz jego drgała nerwowo.
— Sądzisz rzeczy niesłusznie! — rzekł.
— Może! odparłam, — Wybacz mi i wybacz zarazem, że przybyłam nie wporę. Już odchodzę. Zegnam i życzę wiele przyjemności.
— Nie potrzebujesz zaraz odchodzić. Wyjeżdżamy dopiero za godzinę.
— Ale lepiej będzie, jeżeli odejdę. Zresztą gdzież moglibyśmy udać się na tak krótki czas. I mógłbyś łatwo skompromitować się, gdyby widziano cię ze mną.
Trzymał dłoń moją długo, patrzył na mnie poważnie i kiwał głową.
— Jesteś bardzo niesprawiedliwa względem mnie — rzekł wreszcie. — Czyż sądzisz, że nie chcę, aby nas widziano razem — ze względu na siebie?
— Nie, masz słuszność. Oczywiście dzieje się to dlatego, że dbasz o moją dobrą sławę. Dlatego zawsze z taką delikatnością zachowywałeś wzgląd na moją osobę.
Nie odpowiedział nic — puścił moją rękę — mruknął: „Bądź zdrowa!“ i oddalił się szybko, nie obejrzawszy się.
Mogłabym była go zamordować. Ale gdy widziałam, jak znikał wśród drzew, nie oglądając się — musiałam uczynić nad sobą wysiłek, aby go nie przywołać. A gdy już nie było go widać, złamała mnie rozpacz.
Leżałam wciśnięta w trawę w gąszczu drzew i łkałam tak, jakby mi serce miało pęknąć. Błagałam go w myśli o przebaczenie; mówiłam sobie, że winien był mnie zbić, zabić — ale nie powinien był tylko odejść, pozostawić mnie samą.
— — — A kiedy wyszłam znowu na pobrzeże, ujrzałam dwa otwarte omnibusy, jadące naprzeciw mnie; w jednym z nich — tak mi się zdawało — ujrzałam go pośród dwu młodych dziewcząt. Skręciłam szybko w krzaki, aby mnie nie zobaczył.

16 lipca.

Boleść została przemożona; radość znowu znalazła wstęp do mego serca, objęła je w posiadanie. Wygadaliśmy się i wzajemnie obroniliśmy się jedno przed drugiem. Wkońcu zawarliśmy wieczny pokój i sporządziliśmy przymierze serdecznemi uściskami i pocałunkami, które nie były ani braterskie, ani judaszowe, ale owe prawdziwe, pierworodne całusy, na które ongiś wzięli patent Adam i Ewa.
Byt to jeden z najbardziej świątecznych dni dla nas. Ciemne tło i poważny początek użyczyły mu osobliwego czaru. Mieliśmy oboje potrzebę wynagrodzenia sobie przykrego zajścia nadwyżką uprzejmości. To też on był takim, jak w chwili pierwszych moich odwiedzin — równie rycerski i czuły, jednako dbały o moje wygody, spowijający mnie atmosferą wytwornej troskliwości. Na spotkaniu naszem leżał też odcień łagodnie-żałosnego nastroju — niby blask zorzy zachodniej owego dnia, gdyż była to nasza ostatnia schadzka przed moim wyjazdem do Sorő, gdzie mam spędzić z rodzicami trzy tygodnie.
Ciężko jest rozłączać się z nim. I gdyby dzień ten nie wypadł tak właśnie, jak marzyłam, żadna siła ludzka nie mogłaby mnie wyrwać stąd, gdzie jesteśmy tak blisko. Teraz mogę już jechać. Wspomnienie o tym dniu rozsłoneczni moją samotność. Wiem, że miłość jego jest niezmienna.
A z owej niefortunnej wycieczki mojej do Vedbaeck obecnie już się śmieję. Mój Boże! Jakąż męczennicę zrobiłam wtedy z siebie... Albowiem poza wszystkiem nie miałam grosza w kieszeni, musiałam szwendać się głodna, podczas gdy on — oczywiście — opływał w najdroższe przysmaki...

Sorő, 20 lipca.

Tysiącem wspomnień mego dzieciństwa powiało tu na mnie z każdego zakątka. Tu swawoliliśmy z Erykiem podczas wakacyj, jeździliśmy łodzią po jeziorze, wiosłując razem, biegaliśmy do lasu na połów ptaków. Stoi tu jeszcze stary dąb, który taką grozą napełniał moją dziecięcą fantazję, a jednocześnie pociągał mnie tak magicznie. Stare, dziwnie koślawe drzewo, którego gałęzie niby zwichnięte członki olbrzyma wyciągają się ku ziemi, a korona daje schronienie całej chmarze chciwych proletariuszy powietrza, nędznie opierzonych, zawsze niezadowolonych, wiecznie skrzeczących wron.
Tutaj właśnie Eryk dokonał śmiałego czynu, który zbudził równocześnie mój przestrach i podziw. Pewnego dnia, gdyśmy tam przyszli, zastaliśmy armję wron w szalonym zamęcie. Z ordynarnym, złośliwym, namiętnym gwarem latały nad wierzchołkiem dębu. Serce ścisnęło mi się trwogą; przytuliłam się do Eryka, pytając:
— Co się stało?
Wskazał ku górze, szepcąc:
— Patrz! Tam jest sowa. One chcą ją zamordować!
Ujrzałam w istocie ciężkiego, trwożliwego ptaka, trzepocącego w ślepym przestrachu skrzydłami, pośród jego wrogów śmiertelnych. Przeskakiwał z gałęzi na gałąź, wydając od czasu do czasu jaskrawy, rozpaczliwy okrzyk wojenny. Nosił już ślady napaści — a jego pierze rozlatywały się w powietrzu.
— Ocal sowę! — zawołałam do Eryka.
Wtedy pochylił się, podniósł ostry kamień, wycelował i cisnął wgórę. Sowa parokrotnie zatrzepotała skrzydłami, potem złożyły się one, i ptak spadł martwy na ziemię o kilka kroków od nas. Na chwilę wrony zamilkły; potem jęły skrzeczeć na nowo — naprzód jedna, potem druga jakby w pytającem zdziwieniu — wreszcie wszystkie razem w gwarnym, zagniewanym, zwróconym przeciw nam chórze. A gdy Eryk podniósł sowę, i oddaliliśmy się z nią, prześladowało nas obrzydłe wojsko wron, ochrypłemi krzykami pomstując, że wyrwaliśmy mu zdobycz.
Ciskając kamienie, klaszcząc w ręce i wydając okrzyki, odpędzał Eryk rozjuszone ptactwo. Umykało, spłoszone, ale za chwilę powracało, nacierając na nas ze zdwojoną siłą, były coraz bliżej i bliżej, spuszczały się coraz niżej i niżej ku nam; aż wreszcie doznałam takiego panicznego strachu, że pobiegłam, ile sił mi starczyło, a Eryk, zarażony moim lękiem, równie szybko uciekał przed napastniczą zgrają ku domowi.
Od owego dnia nie śmiałam zbliżyć się do starego dębu, gdyż doznawałam przytem zawsze bicia serca.
A i dziś, gdy znalazłam się tam, zdało mi się, że jeszcze słyszę groźby i mściwe krzyki rozzłoszczonych ptaków — i życzyłam sobie, aby Eryk był przy mnie, żeby mnie obronić.

26 lipca.

Stale usprawiedliwia się, że jego listy są tak krótkie i skąpe. Nie ukrywam przed sobą, że często wydają mi się niezmiernie ubogiemi w treść. Lecz rozumiem, że on, który naogół nie jest wylewny w uczuciach, tem mniej nadaje się do korespondencji. Obecnie, gdy poznałam go dobrze, listy jego nie sprawiają mi już poważnego zmartwienia, wywołując może tylko przelotne rozczarowanie.
Ale pocieszam się tem, że zato piszę do niego podwójnie często i podwójnie długo. Piszę dwa razy dziennie. Z każdą pocztą otrzymuje mój list. Pisząc list wieczorny, wiem, że zabiera się on właśnie do odczytania mego rannego listu, a kiedy układam poranny, on przystępuje do otwarcia napisanego przeze mnie w wieczór poprzedni. Tym sposobem buduję między nami most, który nigdy się nie załamie. Ma mnie zawsze wpobliżu. Panienki z Vedbaeck nie zdołają wyrwać mi go z przed nosa. Rankiem i wieczorem jestem przy nim na warcie.
Jestem wszakże rozumna; mówię sobie: Pozwól mu zażywać wakacyj i mieć te wszystkie drobne rozrywki, których użycza pobyt na wsi. Co ci szkodzi, jeżeli odbędzie kurację u wód i nabierze trochę tuszy na słońcu. Przecież zawsze jest mój! Zapewnił mnie o tem i ufam mu. Chcę wierzyć mu ślepo i nie chcę przepajać duszy swojej goryczą niskich podejrzeń.

Gdyby nawet chwilami uczuł słabość, jestem przy nim listami memi i wprowadzam go znów na ścieżkę cnoty. Jako wierny szyldwach staję obok niego co ranka i co wieczora i ochraniam jego namiot przed najchytrzejszemi napaściami!...
31 lipca.

Pisze mi, że ósmego sierpnia musi stawić się na próbę w stolicy. Przypadnie to w wigilję naszego wyjazdu z Sorő. Stąd wpadłam na brylantowy pomysł. Niechaj przyjedzie tu siódmego i ostatni dzień swoich feryj niech spędzi ze mną. To się da wybornie ułożyć. Nikt go tu nie zna. Możemy spotkać się z nim w lesie, gdzie często godzinami błąkam się sama, nie spotykając żywej duszy. W tajemnicy przed mamą napełnię koszyczek smakołykami, kupię butelkę wina. Niechaj raz na zmianę on będzie moim gościem!
Nie porzucę tej idei... Muszę ją zrealizować. Trudności, które staną wpoprzek memu planowi, przezwyciężę!

3 sierpnia.

Oczywiście ma pewne wątpliwości. Pisze mi „Czy to jest rozsądne? To byłoby wielce przyjemne, ale pomyśl, że i tak zobaczymy się wkrótce w Kopenhadze. Czy wobec tego warto narażać Ciebie na niebezpieczeństwo, które bądź co bądź związane jest ze schadzką naszą w lesie Sorő?” Przytem mnóstwo zastrzeżeń: „na wypadek, jeżeli...”, które niewątpliwie są mądre, ale ja na wszystkie te skrupuły gwiżdżę!
Będę go tak bombardowała listami, że musi się poddać wkońcu. Mój Boże! Przecież on nic nie ryzykuje, a ja... no, jeżeli ja sama chcę tego raz jeden!
Nie, mój przemądry rycerzu, odrzuć swoje majestatyczne: „na wypadek, jeżeli“. Na wszystkie twoje podniosłe wahania odpowiadam jak zakochane dziewczątko, którem, u licha, jestem:
„A choćby las w Sorő pełen był ojców, matek, wujaszków, ciotek i innych dzikich zwierząt — wbrew wszystkiemu spotkać się tam chcę z moim rycerzem w niedzielę”.
Obaczymy, czy mój pan rycerz nie powstydzi się okazać mniej odwagi niż jego mała narzeczona.

5 sierpnia.

Victoria! On przyjedzie!
„Pomimo wielu skrupułów” — rozpoczyna. No, to nic! Miej sobie, ile chcesz, skrupułów, skoro tylko przybywasz. Widzę jego zakłopotaną minę, z jaką zgodził się kapitulować. Widzę, jak trząsł głową, napoły skwaszony, napoły uśmiechnięty z powodu swojej słabości. „A to djabelska dziewczyna! — powtarzał sobie na pewno. — Jest tak łagodna i anielska, a przecież potrafi okręcić mnie około swego małego palca — ha! swojego małego palca“.
Nie! Nie powinieneś nazbyt się wstydzić, że na ten raz jedyny poddałeś mi się. Obiecuję, że wynagrodzę ci to w przyszłości stokrotnie.
„A więc według wszelkiego prawdopodobieństwa przybędę — kończy swój list. — Ale proszę Cię, pomyśl zgóry, że mogą zajść przeszkody. Nie mówię tego z tej przyczyny, że wierzę, iż przeszkody zajdą, ale dlatego, że wiem z doświadczenia, jak — na wypadek, gdyby zaszły — jest Ci ciężko pogodzić się z każdem rozczarowaniem.
O, dzięki ci, wierny obowiązkowi mędrcze!
Napiszę mu znowu i nie zapomnę dodać, że np. trzęsienie ziemi uważałabym za przyczynę, usprawiedliwiającą dostatecznie jego nieprzybycie.

7 sierpnia.

(List, włożony między kartki albumu).

Vedbaeck, 6 sierpnia.
Kochana Juljo!

Pozwól mi niniejszy list, który sprawi Ci wielki ból, rozpocząć zapewnieniem, jakiemu proszę Cię — daj wiarę. Zapewnienie to brzmi: kiedym pisał Ci w ostatnim liście o przeszkodach, które stanąć mogą w drodze memu zamiarowi odwiedzenia Ciebie w Sorő, nie przeczuwałem jeszcze, że napiszę to, co nastąpi...
Pragnąłbym bardzo, abyś uwierzyła — choćbyś nie mogła tego zrozumieć — że jest to coś, co przyszło bez jasnych i świadomych przygotowań, przyszło jak coś Koniecznego, Nieuniknionego, Mocnego i Zmuszającego — coś, co stać się powinno. Ale naturalnie, że to już oddawna tliło się we mnie, wypracowywało się pocichu i powoli. Bywały chwile, kiedym to wyczuwał, ale zniewalałem siebie wierzyć, że to nic nie znaczy; i przychodziły potem inne okresy, kiedy mówiłem sobie z całym spokojem: „To było tylko głupie przywidzenie, przelotny i nieważki zły nastrój — wszystko jest nadal, jak było dawniej.“
Aż nagle prawda na wzór nieodpartego płomienia zalśniła w mej duszy: „Minęło — to musi przeminąć“.
Tak jest, Juljo! To złe, to ciężkie, co muszę Ci donieść, brzmi: pomiędzy Tobą a mną wszystko skończyć się musi.
Nie chcę Ci nic skłamać. Powiem Ci to, co jest: jestem tak znużony, że poprostu nie mogę więcej.
Dziś rano, kiedy odebrałem Twój list ostatni, wyszło to najaw — niby wybuchowo. Jeszcze nie wstałem, gdy mi ten list przyniesiono. Czekałem go, wiedziałem, że przyjdzie. Wysłuchaj mnie teraz spokojnie i nie potęp natychmiast: oto leżałem i życzyłem sobie, aby wyjątkowo żaden list nie przyszedł; poprostu zdejmował mnie strach na myśl, że oto wejdzie moja gospodyni z grubym listem, którego adres, nagłówek i podpis znam napamięć i którego treść — niestety! — w mojem mniemaniu podobnie znałem zgóry. W istocie wnet leżał list na mojej kołdrze; cisnął mi piersi jak zmora tysiącem nieokreślonych lęków. Niewypowiedziany ciężar obezwładniał mi mózg, napełniał mnie przesytem i zniechęcał do życia. Nie mogłem zmusić się do otwarcia koperty.
Nie wiem, jak długo tak leżałem. Nie było w głowie mojej jasnych myśli, tylko ten ciężki, nieokreślony ucisk, który nabawiał mnie zmęczenia i wprawiał chwilami w krótką pełną trwogi drzemkę.
Wreszcie jednym ruchem wyrwałem się ze stanu letargu; wyskoczyłem z łóżka, odsłoniłem firanki, dzienne światło zalało mój pokój, a z niem razem niby wyzwolenie, niby szczęście napełniła mnie świadomość: „minęło; to wszystko przeminąć musi!“
Nie uciekam się do nędznych kłamstw: nie chcę wobec Ciebie upokarzać moich myśli i mnie. Tak jest, to było uczucie szczęścia, jakiego doznałem w pierwszej chwili. Czułem się znów lekki i dziwnie swobodny, niby nowonarodzony — z nowemi siłami i nadziejami.
Ale gdym zasiadł petem, aby pisać do Ciebie, zrozumiałem, że oczekuje mnie jeszcze coś najcięższego w świecie. Albowiem rzecz przedstawia się tak: nie mogę Ci nic zarzucić; przeciwnie mam Ci tyle do zawdzięczenia; mogę Ci tylko dziękować i raz jeszcze dziękować za to całe piękno, którem mnie obdarowałaś — za słodycz Twojej miłości.
A przecież zjawiam się oto teraz przed Tobą i powiadam: „skończyło się!“ Jestem znużony, Musisz mi zwrócić wolność, jakkolwiek brzmi to twardo i jest niesprawiedliwością wobec Ciebie!
A najbardziej rozpaczliwem jest to, że Ty prawdopodobnie nie będziesz w stanie tego wszystkiego zrozumieć. Zrozumiesz tylko jasno, że porzucam Cię zdradziecko naprzekór Twojej wielkiej miłości, i przypuścisz, że działam w szale lub — co gorzej — pomyślisz, żem Ci uprzednio coś skłamał.
Jednak ani nie jestem szalony, ani nie byłem nigdy nieszczery z Tobą; jestem tylko człowiekiem, który łaknie wolności, którego nastrój i uzdolnienia załamują się, gdy stosunki poczynają go nieco więzić i skracać.
Zważ sama: wówczas, gdyśmy się dopiero co poznali, ani Ty, ani ja — oboje nie przypuszczaliśmy, że zwiąże nas coś innego niźli nieobowiązująca radość przelotnego momentu. To był kaprys, to był nastrój u obojga: żadne z nas ani na chwilę nie pomyślało o mocnym i trwałym stosunku, nie mówiąc już... o miłości wiecznej.
I oto stało się tak, że zakochaliśmy się w sobie naprawdę. Żem Cię pokochał, chyba nie potrzebuję Cię zapewniać. Jakkolwiek nie powtarzałem Ci tego dość często — ten zarzut czyniłaś mi nieraz żartem, — wiedziałaś o tem z dźwięku mego głosu, z blasku spojrzenia, z całego mego zachowania, bom nie ukrywał nigdy, jak byłaś mi droga. Toć podeszłaś do mnie jako coś nowego i cudownego, podeszłaś tak niewinnie i pełna ufności, żeś obudziła we mnie czulsze, delikatniejsze uczucia niźli wszystkie, jakie dotąd znalem. O porannej zorzy naszej miłości czułem się też jak odkrywca i zwycięzca wolny, mocny, tryskający wolą i zapałem, do nowych czynów.
Kochaliśmy się, Juljo! Ale miłość Twoja i moja były tak różne rodzajem. Jam kochał Ciebie jak człowiek doświadczony, posiadający nadto artystyczny pęd ku wolności. Dla Ciebie zaś miłość była jedynem i wszystkiem w Twojem życiu; nie miałaś też żadnego innego życzenia, jak oddać się całkiem i kochać bez granic. Ja pragnąłem sycić się Twoją miłością jak oazą na pustyni powszedniości; Ty jednak chciałaś, aby ona napełniała nasze życie doszczętnie.
I oto stało się całkiem naturalnie, że Twoja młoda i potężna miłość znużyła moją mniej wytrwałą uczuciowość.
Nasz stosunek przeobraził się w coś większego i poważniejszego, niż chciałem i zdolny byłem wprowadzić w swoje życie. I to czyniło mnie zwolna tak lękliwym i niespokojnym. Widziałem, jak miłość Twoja rosła z dnia na dzień; czułem, jak coraz mocniej i mocniej przywierasz do mnie i oto ja — egoista z natury — jąłem, zbaczać z drogi naszego coraz ściślejszego współżycia. Poczynałem uczuwać bojaźń i niechęć wobec myśli, że staję się odpowiedzialnym za życie innego człowieka; to czyniło mnie w ruchach moich skrępowanym, tamowanym, niewolnym. I oto musiała nadejść chwila, kiedy ogarnęło mnie niepohamowane pragnienie otworzenia sobie znowu dróg na wszystkie strony, stania się znowu samotnym i wolnym.
I jeszcze coś: dręczyła mnie i rozstrajała ta powszedniość, która zwolna zakradła się do naszego stosunku. Wszakże ludzie mojego gatunku obawiają się małżeństwa właśnie dlatego, że jest ono miłością uregulowaną, wprowadzoną w system. A przecież i nasze schadzki, które z początku miały urok czegoś nieoczekiwanego, przypadkowego, awanturniczego — ukształtowały się zczasem na wzór coraz bardziej uporządkowanego i przykładnego stosunku i obowiązku.
Widywaliśmy się w określonych dniach i godzinach — zczasem co dnia i po kilka godzin. Znikł czar niespodzianki, nieprzewidzianych, wypadkowych zdarzeń — było powtórzenie jednostajności. Dawniej, gdyś zapowiedziała, że przyjdziesz — było to dla mnie uroczystością, do której przygotowywałem wszystko na Twoje przyjęcie. A gdy rozchodziliśmy się, pytałem z pcłnem oczekiwania drżeniem:
— Czy zobaczymy się jeszcze?
A potem nadeszły przykre dni, gdy musiałem przymuszać się, aby wyrzec spowszedniały frazes pożegnalny: Zobaczymy się jutro, nieprawdaż?“ Zmuszałem się, gdyś przychodziła, do nudnego pytania: „Co będziesz piła? Czy zapalisz papierosa z munsztukiem czy bez?“
Miałem nadzieję, że pomoże coś na to mój wyjazd na wieś, rozłąka na pewien czas. Ale niestety istnieje coś, co nazywa się korespondencją. Przy osobistem widywaniu się nie jest wykluczona możliwość odmiany; listy jednak są jednostajnością polinjowaną, uszeregowaną w wiersze pisma. Poczynają i kończą się zdaniami, których zmienność polega co najwyżej na przestawianiu słów; wysyła się je w regularnych odstępach czasu i odbiera się je w określonej godzinie poczty; stają przed nami jak żołnierze w jednakim uniformie — kopercie z przepisowemi naszywkami — markami. Wszystko to dla Ciebie było bez znaczenia; dla mnie były to jednak lotne piaski, które zwolna przysypywały moją zmęczoną miłość i przytłoczyły wreszcie ją swym ciężarem.
To bowiem jest alfą i omegą tego, co mam Ci wyznać: jestem zmęczony — nie mogę dłużej. Muszę odzyskać swoją wolność. Nawet, gdy piszę te słowa, uczuwam znużenie w tej mierze, iż nie jestem w stanie wyrazić Ci tych dobrych i ciepłych uczuć, które zawsze jeszcze żywię w sercu dla Ciebie.
Nadto uważałbym za rzecz niegodną upiększać wyrazami list, niosący Ci poselstwo, które słusznie uznasz za brutalne i niesprawiedliwe. Czuję to sam dobrze. Widzę dokładnie to coś oburzającego w zerwaniu naszego stosunku — zerwaniu, którego jedynym powodem jest, że kochałaś mnie za bardzo!
A jednak to stać się musi. Wszystkie zarzuty zbija jedno moje znużone: „nie mogę więcej“.
A to nie jest to, co minie jutro lub pojutrze. Nie wierz temu. Nie — to się już skończyło — i my oboje, ty i ja, uczynimy najlepiej, nie czyniąc żadnych wysiłków, aby minionemu przywrócić żywot. Bo to, co wynikłoby z tego, mogłoby już być tylko brzydkie!
Mówiłaś mi nieraz: „Przyrzeknij mi, że zawsze będziesz uczciwy w stosunku do mnie. W dniu, w którym przesycisz się naszym związkiem, winieneś mi to rzec odrazu. Zniosę to, że zerwiesz ze mną. Ale nie przebaczyłabym ci nigdy, gdybym odkryła, że korzystam z łaski twojej i litości.“
Dzień, który przewidziałaś, nastąpił. I mówię to tak uczciwie, jak tego żądałaś ode mnie.
Może mi zarzucisz: „jednakże oszukiwałeś mnie, bo dawno już byłeś zmęczony“. Odpowiem na to: „do dziś nie byłem sam świadomy mego zmęczenia i nie wyznawałem ci nic, bom i sobie przedtem nic nie wyznał.“
Teraz, rozstając się, możemy przecież oboje zachować wspomnienie o naszej miłości jako o przeżyciu pięknem, czarownem; żadna gorycz nie powinna dołączyć się do tego wspomnienia.
Godzina rozstania jest i musi być oczywiście gorzka. Nie jestem w stanie myśleć o tem, jaki żal i ból Ci gotuję. Ale gdy przejdzie pewien okres czasu i zdarzy się nam zobaczyć się znowu — w spokojniejszym stanie ducha niźli dziś, gdy stoimy naprzeciw siebie w momencie rozłąki — ufam, że Ty sama jak i ja powiesz, iż rozeszliśmy się w chwili właściwej, wyniósłszy sztandar miłości naszej bez zmazy.
Bądź zdrowa!... i postaraj się sądzić mnie nie nazbyt surowo.

A.
8 sierpnia.

Dzień przeszedł — i przeszła noc — i nowy dzień nastał — stało się to wczoraj... a ja żyję jeszcze! A więc boleść nie zabija, a ja sama nie zabijam się z żałości.
Gdy odebrałam jego list i odczytałam go dwukrotnie, zanim zrozumiałam, że to nie jest ani żart, ani nieporozumienie — nie rozpłakałam się i nie padłam zemdlona. Byłam zupełnie spokojna — jakaś dziwna, chłodna jasność rozpostarła się we mnie.
„A więc minęło!“ — rzekłam głośno do siebie. Głos mój brzmiał sucho, niemal obojętnie. Pomyślałam, że powinnabym to była rzec tonem głębszego uczucia. Ale nie było we mnie żadnych uczuć. Wszystko jakby zamarło — jakby serce nie biło, nerwy nie drżały. Miałam wrażenie, że nawet twarz mi stężała, że skóra na niej jakby zamarła. Przeprowadziłam ręką po policzkach i ściągnęłam usta do uśmiechu, aby przymusić twarz znowu do ruchu.
Wyszłam z domu. Dokąd, nie wiedziałam. Spotkałam jakąś starą pannicę, która zawiązała ze mną rozmowę. Właściwie mówiła tylko ona; opowiadała mi jakąś nieskończenie długą historję o chorobie, z której dopiero co powstała. Przy pożegnaniu zauważyła: „Jakże pani ślicznie dziś wygląda! Ach, kiedy jest się młodą i szczęśliwą!“ — dodała z westchnieniem.
Wyszłam z lasu i znalazłam się na pustej przystani nad jeziorem. Stanęłam na małym drewnianym pomoście, wlepiłam oczy w wodę i myślałam: „Gdybyś była w istocie smutna, ześlizgnęłabyś się w głąb, i za chwilę byłoby ci dobrze!”
Od pobliskiego miasteczka dochodziły dzwony kościelne. Dzwoniły na Anioł Pański. Rozejrzałam się dokoła i miałam wrażenie, że nie zauważyłam dotąd nigdy, jak jest tutaj ładnie. Jakoby wzrok mój zaostrzył się; widziałam rzeczy, które dawniej uszły mojej uwagi. Ujrzałam nąprzykład kępkę drzew, których korony, nakształt lubujących się swoją pięknością narcyzów, zwisały nisko nad wodą, przeglądając się w jej zwierciadle. Słyszałam niezliczone delikatne odgłosy, dochodzące z trzcin nabrzeżnych, z lasu, z traw: brzęczenie owadów, ćwierkanie ptaków, ukrytych w listowiu, plusk ryb, które wyskakiwały z wód i pozostawiały, zanurzając się, bańki powietrza na jeziorze. Zdjął mnie podziw wobec wiecznie zmiennych kształtów obłoków: zdawało mi się, że nawisły nieruchomo nad wodami w ten cichy dzień letni; ale gdy śledziło się uważniej ich powolne przesuwanie się po błękitnym stropie, spostrzegało się, że tworzą one to uśmiechające się złotem obramowaniem wysepki, to olbrzymie fantastyczne ptaki, to wreszcie rozsypują się w gromadki maleńkich igrających dziatek — chmurek.
Ogarnęłam ten obraz jednem spojrzeniem i myślałam: „Choćbyś tu nigdy już nie przyszła, nie zapomnisz nigdy, jak wyglądało to w dniu dzisiejszym.“
Zapuściłam się w gąszcz leśny. Ta sama uroczysta jasność przedmiotów otaczała mnie wszędzie i taż sama zdolność odbicia wszystkiego była we mnie. Aż naraz przypomniałam sobie, że noszę jego list w kieszeni. I jakby coś przeszyło mi serce i powiało na mnie chłodnem przerażeniem. Nogi ugięły się pode mną; drżałam jak w febrze; musiałam oprzeć się o drzewo, aby nie upaść. Mięłam list w ręku — nie czytając, widziałam przed sobą każde jego słowo.
A więc to prawda! Opuścił mnie! Skończyło się wszystko!
Powiedziałam to sobie już przedtem; niosłam w sobie te wyrazy przez cały czas. Ale jakoby teraz dopiero doszły one do mego serca i zmusiły je do skurczenia się z bólu, Minęło! Nie zobaczyć go więcej! Ale jakże on wyglądał? Usiłowałam przywołać jego obraz: uciekał ode mnie, rwał się na drobne strzępy; widziałam jeszcze tylko dwoje czarnych oczu, które wpijały się we mnie — spokojne, zmęczone i uśmiechnięte ironicznie.
A wtedy jęłam krzyczeć w niebo z rozpaczy i przestrachu. Modliłam się i błagałam, żeby to nie było prawdą: „Rozumiem dobrze, że to jest kara. Ale mój Boże, czyż nie ukarałeś mnie już dość długą udręką? Oto zamknę oczy, a kiedy je otworzę, spraw, żeby to wszystko było snem, z którego się obudziłam.”
— — — I znowu znalazłam się nad jeziorem; i zdawało mi się, że niema dla mnie innego ratunku, jeno rzucić się w toń. Już nie szalałam; byłam tylko śmiertelnie zasmucona. Płakałam cicho i łagodnie; widziałam przed sobą uroczy letni krajobraz i wobec tego piękna czułam, że dla mnie, tak młodej, nie było już więcej nadziei... nic!
Wtem jakiś głos krzyknął we mnie: „Jest! jest nadzieja. Może tam już jest dla ciebie depesza. Albo może nowy list jest w drodze“.
Tak jest! tak być musi! — krzyczało we mnie. Biegłam jak wicher do domu. a nadzieja budowała w mej duszy zamki powietrzne. Ale nie było żadnej depeszy. I żaden list nie nadszedł dziś rano.
Jednakże nie mogę stracić nadziei, zanim się z nim nie rozmówię. Powinien już być w Kopenhadze, a my wyjeżdżamy tam jutro. Zadziwi go mój list; spodziewam się, że mu się spodoba. Jest wolny od tego wszystkiego, co on nazywa „histerią”. Jest spokojny i rozsądny. Napisałam mu, że zapewne ma słuszność, iż do naszego stosunku wkradło się coś zwiędłego. „Ale może — pisałam doń — istnieje inne wyjście niż to, które obrałeś dla nas. Życzyłbyś sobie, abyśmy przez pewien czas, choćby dłuższy, nie widywali się. Dobrze, ale możliwe jest, że przy wspólnym wysiłku potrafimy ułożyć rzeczy w sposób, nie tak bolesny. Zawiadom mnie, kiedy mogłabym Ciebie w najbliższych dniach raz tylko odwiedzić. Nie lękaj się, że napotkam Cię zrozpaczoną twarzą. Przeciwnie, chcę, abyś się przekonał, że jestem bardzo odważnem dziewczęciem, które potrafi doskonale zrozumieć Twoje nastroje znużenia i gotowe jest być tylko takiem, jakiem je sam mieć zapragniesz”.

9 sierpnia.

Dziś w nocy siedziałam dopóźna przed zwierciadłem, czesząc włosy. Byłam śmiertelnie zmęczona, ale bynajmniej nie skłonna do snu. Zapadłam w głęboką zadumę. I nagle przeraziłam się własnego odbicia: tak blada była moja twarz, tak upiornie wyglądały na mnie szeroko rozwarte, dziko błyszczące oczy. Drgnęłam i odwróciłam głowę, aby nie widzieć samej siebie.
A wtem spojrzenie moje padło na ścianę za komodą. Ściana ta pokryta jest żółtą w ciemne pręgi tapetą, pokrytą wielkiemi plamami wilgoci, i tu i owdzie jest naddarta. Ze strzępów starego wilgotnego obicia wygrzebało się naraz jakieś zwierzątko — długi wąski, płaski owad — ciemnożółtego koloru stonoga... Z pewnością wylazła ze szpary w prawym kącie. Ze wstrętem przyglądałam się jej szybkiemu ślizganiu się po tapecie. Owad widocznie podążał ku ciepłu i światłu na komodzie. Już powstałam, aby zgnieść szczotką obrzydliwe zwierzątko, gdy oto ujrzałam, że drugi owad wysadził głowę ze szpary i smyrgnął na tapetę. Stanęłam, sparaliżowana panicznym przestrachem, wpiwszy oczy w oba potworne owady, które zeszły się na plamie wilgoci.
I naraz doznałam wrażenia, jakoby cała ściana porusza się od rojowiska zwierzątek; wychodziły jedno po drugiem ze szpary i tworzyły długą karawanę na ścianie w kierunku komody. Nie! — zrobiłam odkrycie: nie wychodziły one tylko z kąta pokoju; wszędzie, ze wszystkich dziur tapety jawiły się gromadnie, wypełzały masowo ze wszystkich szpar między deskami podłogi!
Nie ważyłam się już poruszyć — nie śmiałam zabić żadnego z tych stworzeń, które wydawały mi się robactwem, powstałem ze zgnilizny grobu. Czułam w głowie zawrót, miganie w oczach. Oczekiwałam okropnej chwili, gdy dosięgnąwszy komody, zaatakują mnie stamtąd. Już wyciągały swoje tysiączne żwawe nóżki, aby wedrzeć się na firankę, otaczającą moje toaletowe zwierciadło. Przypatrywałam się w naprężeniu nerwów tym usiłowaniom. Wtem poczułam, że coś śliskiego, zimnego musnęło mnie w rękę, która nieruchomo spoczywała na komodzie. Z głośnym krzykiem zrzuciłam żyjątko z ręki i spostrzegłam zaraz, że inny rój napastuje komodę od podłogi, wdziera się na nią kolumnami. By łam w owej chwili poprostu szalona.
„Oto robactwo cmentarne przyszło po swoją zdobycz! przeleciała mi myśl przez głowę. Nie wiem, jak znalazłam się w korytarzu, jak wbiegłam do sypialni matki, którą krzyk mój wyrwał ze snu. Obudzonej nie umiałam dać innych wyjaśnień prócz ustawicznie powtarzanego: „Boję się! boję się!“
Matka wzięła mnie do swego łóżka, utuliła jak małe dziecko, a gdy ukoiłam się wreszcie i leżałam przy niej, cicho płacząc, zadała mi wreszcie pytanie:
— Jakąż masz troskę, Julciu? Powiedz mi! Już dawno chciałam zapytać ciebie, dlaczego odmówiłaś wtedy Erykowi i czemu jesteś dziś tak smutna. Opowiedz mi wszystko, kochanie.
Ale uprosiłam ją, aby na teraz nie żądała ode mnie żadnych wyjaśnień. Później, później o wszystkiem się dowie.
Mateczka ujęła oburącz moją głowę, zwróciła twarz mą w świetle lampy ku sobie, zajrzała mi mocno w oczy i rzekła:
— Tylko jedno, jedno, Juljo, musisz i powinnaś mi powiedzieć w tej chwili. Nie jesteś chyba w —?
Przerwałam, kładąc jej dłoń na ustach.
— Nie, mamo! — uśmiechnęłam się smutno — tego, o czem myślisz, nie potrzebujesz się obawiać.
— Niechże Bogu będą dzięki! Bo nie domyślasz się wcale, jak bardzo troskam się o ciebie w ostatnich dniach. Że masz przede mną tajemnicę, to spostrzegłam już dawno. Ale myślałam sobie, że spotkałaś u Krystyny kogoś, kto ci się podoba, i pewnego dnia przyjdziesz do mnie sama i oznajmisz mi, żeś się zaręczyła.
— O, nie, mamo! I co do tego jesteś w błędzie. Nie mam ci nic do doniesienia o zaręczynach.

9 sierpnia, wieczorem. Kopenhaga.

I znowu jestem w mojem starem gnieździe. Jest tu brzydko i mroczno. Ale cóż to znaczy? Bądź co bądź oddycham tu tem samem powietrzem, którem on oddycha. Mogę go spotkać na ulicy, i gdybym otrzymała od niego list, mogę być u niego za kwadrans.
Rada jestem, że tymczasem jesteśmy same z mamą. Przeto nie potrzebuję nakładać na siebie wiecznego przymusu. Dopiero za tydzień ojciec i Franek powracają z Jutlandji.

11 sierpnia.

Nie chce, abym doń przyszła. Przynajmniej narazie nie chce. Pisze mi, że jeszcze nie może zobaczyć się ze mną, gdyż potrzeba mu spokoju. Ale przyrzeka, że niezadługo prześle mi wiadomość.

20 sierpnia.

Co ranka, budząc się, myślę: „Dziś już musi być list”. Ale dni upływają ciężkie, długie, szare, nie przynosząc mi od niego nic — ani ukłonu, ani wieści, ani jednego marnego słówka.
Jakże on to sam znosi, że jest względem mnie tak okrutny?

22 sierpnia.

Czyliż znikł z powierzchni ziemi? Gdzie się kryje, co zamierza uczynić?
Nadaremnie szukam go na ulicy w zwykłych miejscach i w czasie, gdy spotykałam go dawniej. Godzinami wyczekuję przed jego domem. Ani cienia!

25 sierpnia.

Teraz wiem z pewnością: nie chce mnie widzieć.
Byłam niejednokrotnie na jego schodach, ale nie ważyłam się zadzwonić. Nakoniec dziś zebrałam się na odwagę. Jego stara sługa otworzyła mi drzwi i oświadczyła, że go niema w domu, Ale to nieprawda. Z jej oczu wyczytałam, że ma zlecenie odpalenia mnie. Była wyraźnie zakłopotana i patrzyła na mnie z litością.
Że też mógł mnie tak poniżyć przed nią! Ale ja chcę go widzieć. Ja chcę z nim mówić! on nie ma prawa postępować ze mną w taki sposób! Albo nie: przeciwnie, może mnie traktować, jak chce! Może mnie upokarzać, gnębić — będzie dla mnie rozkoszą być męczoną przez niego. Gotowa jestem pełzać przed nim jak pies, niechaj mnie odepchnie nogą — powrócę doń, nie dam mu spokoju, póki nie pozwoli mi być przy sobie!
Rozmyślałam już długo o tem, że może kocha inną, że ta inna do niego przychodzi, że może dlatego nie chce mnie widzieć.
Napiszę mu:
„Weź każdą inną, jaką chcesz. Jeżeli Ci nie wystarczam, jeżeli potrzeba Ci zmiany — dobrze, w imię Boże! To mogę zrozumieć. Jesteś artystą. Musisz mieć nowe wrażenia, nowe wpływy. Toć jestem tylko głupią małą dzieweczką — moją jedyną zaletą jest, że Cię kocham. Ale powinieneś wiedzieć o tem, że gdybyś wziął sobie nałożnicę, zniosę i to bez gniewu.
Jedyna rzecz, której żądam, to tylko, żebyś mnie z tego powodu nie porzucił. Chcą — wszystkiemu i wszystkim naprzekór — posiadać Ciebie choćby zdala. I pragnę być tą, która zostanie przy Tobie, gdy opuszczą Cię wszystkie inne!“

1 września.

Odpisał mi:
„Nie, Juljo! Takich listów nie powinnaś mi przysyłać. O iłem poznał Ciebie, o ile wspominam Ciebie często i myślę o Tobie — stoisz przede mną w glorji nieświadomego siebie szlachectwa duszy: istota subtelna, wybrana, która nie dba o martwe formy i przesądy społeczne; małe, delikatne stworzenie, które nigdy nie było ordynarne, nawet wtedy, gdy urągało w żywe oczy zwyczajom „dobrego towarzystwa” — przeciwnie, w pięknie zuchwalstwa rozwijało się do wyżyny oryginalnych przełożeń, odrębnej myśli i woli.
„Nie, Juljo! to niemożliwe, żebyś to Ty pisała; przysłałaś mi chyba list jakiejś modystki, która nadużyła Twego imienia. Gdzież to Ty, dumne, czyste, kochające dziewczę, nauczyłaś się tych wyzywających słów trawiącej gorączki?
„Wiem dobrze, żem postąpił z Tobą źle i okrutnie. Ale to, co Ty sama z duszą swoją robisz, jest tysiąckroć gorsze.
„Moja droga przyjaciółko, najczarowniejsza pamiątko mojej duszy, ubolewam poprostu nad Twoim listem jak nad objawem wandalizmu, jak wobec dzieła sztuki, pohańbionego przez brutalne ręce. Więcej powiem, odczuwam zawstydzenie w Twojej duszy. I nadto jeszcze: dotknęło mnie to jako najsmutniejsze z moich przeżyć!“
Napisałam do niego po raz ostatni:
„Przyjmij podziękę za Twój list. Zabolał mię tak, że aż skurczyłam się z bólu. Ale zasłużyłam na ten cios, i nie chybił on celu! osiągnął wpływ. Nie sądź przecie, że uważam to za poniżenie, iż położyłam się w prochu przed Tobą. Ale było niedelikatnością z mojej strony narzucać Ci się raz jeszcze, gdy powinnam była już zrozumieć, że nie chcesz mieć mnie przy sobie za żadną cenę.
Tedy proszę z całego serca o przebaczenie. Wiem i wiedziałam zawsze, że nie mam prawa niczego wymagać. Przyszłam do Ciebie z własnego popędu; nie wiązałeś się nigdy obietnicami i umowami. Ale byłeś dla mnie niewymownie dobry. Byłeś za dobry i nazbyt miły względem mnie. To jest jedynem dla mnie usprawiedliwieniem, że nie mogłam tak łatwo wyrzec się Ciebie.
Ale zanim się rozejdziemy na zawsze, powinieneś wiedzieć w pełni i bez ograniczeń, jak głupią i niedelikatną byłam w moim stosunku do Ciebie. Od pierwszego dnia żywiłam nadzieję, że nasz stosunek zakończy się małżeństwem. Kiedy mówiłam Ci, że nie myślę zupełnie o poślubieniu Ciebie, kiedy zapewniałam Cię, że uważałabym to za szaleństwo — kłamałam poprostu. Wszystkie moje tęsknoty i czyny skierowane były tylko do jednego celu: związać się z Tobą tak serdecznie, tak poufnie, abyś pewnego dnia sam mnie poprosił o to, żebym została Twoją małżonką!
Nie jestem więc ową szlachetną dziewczyną, jaką urobiłeś sobie ze mnie w myśli. Poza mojem zuchwałem postępowaniem tkwił zawsze — z początku nieświadomy, potem coraz świadomszy — tchórzliwy, filisterski zamiar osiągnięcia legalnych, kościelnych uświęceń dla naszego związku.
Moje obrachowania skończyły się haniebnem i żałosnem bankructwem. Rozmyślając nad tem w ostatnich dniach, zapytuję siebie samą, czy nie obrałam najprzewrotniejszej, najbłędniejszej z dróg, czy nie osiągnęłabym raczej celu powściągliwszą miłością.
Ale wiem też i to, że obrałam jedyną dla mnie możliwą drogę, ponieważ kochałam Cię tak gorąco, że nie mogłam nawet dla najwyższego nakazu prowadzić targu ze sobą i oddawać Ci się po kawałku.
Przegrałam swoją grę, lecz nie żałuję tego. Jakkolwiek ubogo ukształtuje się moja przyszłość, stawka, którą poświęciłam Tobie, nie jest dla mnie przegraną. Acz biedna — bogatsza będę we wspomnienia niż ktokolwiek w świecie — i zawsze, cokolwiek się stanie, błogosławić będę dzień, w którym zostałam Twoją.
Lekkomyślna przyszłam do Ciebie. Gdy opuszczasz mnie, odchodzę, ciężko strapiona. Wziąłeś ode mnie wiele, ale i wiele mi dałeś, Ty, mój potężny ukochany Panie, mój mądry Szeiku, śnie mej młodości i moje boleściwe szczęście.
Dziękuję Ci za wszystko — i za bogactwo Twoich łask i za surowość Twojej kary. Ambicje Twoje mierzą wysoko i śmiały jest Twój bieg. Nie baczysz, rycerzu, czy na swojej drodze depcesz piasek czy kwiaty. Niechaj Bóg uczyni Ci zwycięstwo Twoje lekkiem i jasnem!

Julja.
12 września.

Mroźno mi... Dni stają się coraz krótsze, i ciemność wieczorna pada na mnie ciężko i posępnie. Siedzę przy oknie, gdy światło dnia niknie powoli, i patrzę bezmyślnie przed siebie — wbijam błędnie oczy w dom zprzeciwka, kędy myśli moje udawały się ongiś w bajeczne podróże. Teraz dom tamten jest nudny i powszedni jako nasz, a tam, gdzie dawniej mój bajeczny książę bawił się i rządził, siedzi teraz jakaś otyła i leniwa matrona, która sennemi ściegami nadaje barwy życia szaremu kawałkowi materji, rozpiętej na kanwie.
Podobno Eryk powrócił. Emmy opowiadała niedawno, że widziała go w towarzystwie. Rada jestem, że nie był u nas. Nie chciałabym, aby spostrzegł, jak mi się nie powiodło w życiu.
Ziębnę ciągłe — i mam wrażenie, że cały dom ziębnie wraz ze mną. Nigdy jeszcze nie było u nas tak zimno, tak pusto, tak przytłaczająco smutno. Wszyscy przesuwamy się jak cienie. Nikt nie mówi głośno; schodzimy się na obiady jak na pogrzeb.
A nawet gdy wieczorem pozostaję sama z matką, nie mówimy do siebie, Siedzimy, zatopione w myślach. Ale wiem, że jej myśli krążą koło mnie.

Koniec września.

Najlepiej czuję się u babuni. O ile mogę, przebywam u niej cały czas przed południem.
Poprzez gwarne ulice, na których ludzie cisną się i potrącają wzajem, aby ubiec się w wyścigu walki o byt — poprzez gorączkowo pulsujące życie, które wydaje mi się tak brzydkiem i surowem — poprzez jego ogłuszający mnie gwar, który zdaje się wnikać do mej duszy okrzykami nienawiści i jękami rozpaczy — przemykam szybko, dążąc do cichego zaułka, w którym mieszka babcia. Tu już gwar głównych ulic dochodzi tylko stłumionym pomrukiem; a kiedy znajdę się w mieszkaniu babuni, mam wrażenie, że uciekłam od wielkiego niebezpieczeństwa, które teraz świadczy o sobie jeno dalekim, bezsilnym poszumem.
Tak jest tu ciepło, cicho, przytulnie, tu jest pokój dla cierpienia, ulga dla męki. Tu wszelka buntownicza myśl układa się na spoczynek; tu każde namiętne pożądanie ochładza się w cieniu, chorobliwa tęsknota koi się, zagłuszona. Albowiem siedzi tutaj staruszka — babka, wiekowa i syta życia niby mądrość wielu doświadczeń, co ani pyta, ani gani, ale rozumie wszystko, przebacza wszystko, na wszystko ma lek pociechy w poczciwem słowie i dobrym uśmiechu.
I oto w komnacie babki staję się ponownie dzieckiem. Siedzę jak ongi, gdy byłam małą dziewczynką, na stołeczku u jej stóp i przeglądam stare teki, w których jest pełno pożółkłych miedziorytów: awanturniczy i wykwintny hrabia Struensee i jego piękna miłośnica, nieszczęsna i grzeszna królowa, dla której poniósł śmierć; Fryderyk VI, biedny cienkonogi młodzian w generalskim mundurze, odbywający z dumą przegląd wojsk, które, niestety, poszły w bojach z Anglikami na rzeź; okropny pożar królewskiego pałacu w Chrystjanji w lipcu r. 1794 i na tymże sztychu gwoli współczesności przedstawiony „Robespierre, wyrzucony z okna ratusza” i tuż zaraz „wleczony z połamanemi rękoma i nogami” na gilotynę, na którą sam tylu powlókł. Ze wszystkich obrazów najbardziej pociągały mnie dwa wizerunki pani Heiberg, jeden w postaci dziewicy, pełnej nieświadomej kokieterji, drugi — w rozkwicie kobiecości w Longshaul, w którem zasłynęła swojemi marzącemi, niebiańskiemi oczami.
Albo dostaję jakąś robotę ręczną, aby okazać się pożyteczną. Albo wreszcie czytam babci gazetę; słucha z zaciekawieniem wieści o politycznych wypadkach zagranicą i jakoś uroczyście kiwa głową, kiedy wypada mi raz po raz odczytywać doniesienia o nowych rozruchach robotniczych...
Tak jest! — u babuni czuję się dobrze. Ona sama i stara Marja prześcigają się w psuciu mnie pieszczotami. Zaledwie usadowię się wygodnie w miękkim fotelu, babcia zwraca się do starej służącej, kiwając filuternie głową: „Aj, Marjo! Zdaje się, dziś nie przygotowałyśmy nic dla naszej panienki.” A tamta na to z równie przebiegłym uśmiechem: „Doprawdy nie wiem. Ale mogę sprawdzić”.
I oto jakby ku powszechnemu zdziwieniu pojawia się za chwilę z pomarańczami, ciastami domowego wyrobu, kawałkiem puddingu, talerzykiem konfitur i t. p, Zawsze jest jakiś poczęstunek dla mnie i zawsze smakuje mi on jak dziecku, ponieważ obie stare kobiety są tak szczęśliwe, podając mi przysmaki, i ponieważ obie wiedzą, że trzeba postępować ze mną jak z biednem, ciężko zasmuconem dzieckiem.

Październik.

Gdybyż można było wyjechać! Daleko... daleko! Pozostawić to wszystko, co tu jest tak bardzo mi znane! Przeraża mnie myśl o długiej zimie, którą mam spędzać w okolicznościach, przypominających mi w każdej chwili wszystko, co umarło, co pogrzebane jest, co musi być zapomniane — a co pali mnie jeszcze jak świeża rana.
Ale dokąd wyjechać i jak wyjechać?
Co byłoby dla mnie zbawieniem — to udać się w podróż na własną rękę, z perspektywą jakiejś twardej pracy, z możnością zarobku na własne utrzymanie, z nadzieją, że sama sobie drogę przebiję w życiu. Ale niestety, wszystko, co potrafię — to trochę tego malowania na porcelanie, z czego ani żyć, ani z czem umrzeć nie można.
Mówiłam sobie nieraz: jedynem wyjściem dla ciebie jest podróż do Ameryki po otrzymaniu przez ogłoszenia stanowiska bony, sprzedawczyni czy czegoś w tym rodzaju — wszystko jedno, bylejakiego zajęcia. Ale, niestety, jestem zbyt tchórzliwa. Nie posiadam tej bezwzględnej odwagi, która potrzebna jest, aby z wszystkiem się godzić. Moje ciało jest rozpieszczone — nie da się nagiąć do ordynarnych robót; wiem nadto, że cierpiałabym, gdyby obchodzono się ze mną jak z posługaczką.
Zresztą, brak mi nawet tyle energji, ile potrzeba, abym wymogła sobie pozwolenie na podróż. Poczułam to niedawno, kiedy na próbę ozwałam się do matki, że noszę się z myślą wyjazdu z domu na czas dłuższy.
— Zrobiłabyś to, nie pomyślawszy o mnie? — zawołała, patrząc na mnie z przerażeniem.
W tejże chwili usta moje załamały się; uświadomiłam sobie w pełni swoją niemoc.
Nie, brak mi sił i odwagi, aby się stąd wyrwać. Ale jeżeli pozostanę w domu, przepadnę. Tak czuje się chyba ptak, który był zamknięty w klatce, uwolnił się na parę pięknych dni letnich i znowu został uwięziony. Coś załamało się we mnie. Mam potrzebę ponownej ucieczki, ale tylko trzepocę skrzydłami, a nie mogę wznieść się do nowego lotu.

13 października.

Nakoniec zdarzyło się to, czego spodziewałam się i obawiałam zarazem jak Fatum: spotkałam go.
Szłam przez ulice, zmierzając do babki. On szedł z jakimś panem naprzeciw mnie. Widzieliśmy się już zdaleka. Potem wcisnęli się między nas przechodnie, tak, że straciliśmy się z oczu; później spojrzenia nasze spotkały się znowu. Pierwszą moją myślą było — zawrócić. Ale zmusiłam się, aby iść naprzód. Czułam, że dzieje się coś, co dąży ku rozstrzygnięciu. Tedy spokojnie i z mocą — uczyniwszy nad sobą największy wysiłek — skierowałam wzrok na niego. Podeszliśmy ku sobie blisko; dzieliło nas ledwo parę kroków. Widziałam nerwowe drganie jego powiek — nie odwróciłam się — a gdy mijaliśmy się, on zerwał szybko kapelusz z głowy i oddał mi ukłon.
Po raz pierwszy spotkaliśmy się tak na wielkiej, ludnej ulicy.
Miałam wrażenie, że w owej chwili z nas dwojga ja jestem mocniejsza. Ale zaledwie minął mnie, opuściły mnie siły. Nogi ugięły się pode mną. Musiałam wstąpić do najbliższej bramy, aby przyjść do siebie.
...„Jeżeli odwróci się i będzie iść za mną!“ — przy tej myśli uczułam zawrót głowy.
Ale nie uczynił tego. A kiedy szłam dalej i nabrałam przekonania, że nie zawróci za mną — doznałam gorzkiego rozczarowania. Ale zarazem owładnęło mną poczucie, że ostatni promień nadziei nie zgasnął dla mnie — że jeszcze kiedyś czuć się będę wolna.

Koniec października.

W ostatnich czasach bywam często w parku Fryderyka przy pałacu królewskim. O tej porze jest tam tak pięknie: liście zamierają w uroczych barwach i spadają na ziemię, złocone przez blaski zachodzącego wcześnie słońca. Rozumiem, że tak chętnie odwiedzają ten park ludzie starzy i dusze samotne. U jego krat cichnie gwar miasta; otwiera się tutaj przytułek dla cichych myśli i cichych cierpień Ogród ten jest podobny do cmentarza ukrytych wspomnień i skruszonych nadziei.
Co dnia spotykam tu tych samych ludzi: mam wrażenie, że znam ich wszystkich, że znam historję życia, która każdego z nich sprowadziła tutaj. Oto idzie stary, wykwintnie odziany jegomość, o bladej twarzy, której usta drgają ustawicznie; bije on laską bezradnie wokół siebie. Czyż to może być kto inny niż dawny urzędnik, rozpamiętujący bezustanku krzywdy rzekomo niesprawiedliwego zwolnienia go ze stanowiska? I czyż trzeba pytać o czem myśli ta wysoka, smukła, odziana w żałobę kobieta, która stąpa wolno w towarzystwie ubranej również czarno dorastającej córki, i z takim zmęczonym i nieprzytomnym uśmiechem spogląda, gdy żywe dziewczę przemówi do niej? Albo to młode, kalekie stworzenie, które stara, wynędzniała matka toczy na wózku przez aleje zamkowego ogrodu?
Albo ja sama? Jakkolwiek niewszyscy ci ludzie odgadnąć mogą los, który uczynił i mnie członkiem tego małego towarzystwa niedoli.
Przed kilku dniami odwiedził nas Eryk. Ale nie widziałam go. Gdy zabrzmiał znajomy mi głos w przedpokoju, pobiegłam tylko do mojej komnatki i zamknęłam się. Po chwili matka zapukała i spytała, czy nie zechcę powitać Eryka; prosiłam, aby wytłumaczyła mnie przed nim słabością.

1 listopada.

Czy to było złudzenie, czy rzeczywistość? Kiedy szłam dziś na spacer do parku Fryderyka, zdawało mi się, że pomiędzy dorożkami, stojącemi u wrót, mignęła mi jakaś postać podobna do Eryka.
Czyżby mnie śledził? Ale gdyby to był on, czemu nie podszedł do mnie? On przecież nie ma powodu lękać się spotkania ze mną?

30 grudnia..

Minęły dwa miesiące od ostatniego mego zapisu w dzienniku. Osądziłam, że nie przytrafiło mi się nic, co godne byłoby upamiętnienia. Mniemałam, że życie moje skończyło się właściwie; byłam przekonana, że to, co jeszcze zdarzyć się może, będzie tylko zwiędłym listkiem na mogile straconego na zawsze szczęścia.
Ale tak myśląc i wierząc, okłamywałam sama siebie. Podczas gdy mijały nade mną te smętne, gorzkie dni, wykwitała w ciszy — acz nie przeczuwałam tego sama — nowa delikatna roślinka pod kupą zeschłych liści.
Czułam — chociaż sama wstydziłam się tego — że jestem nazbyt młoda, aby zamknąć się przed życiem. Aż pojmałam się wreszcie na tem, iż tkam w fantazji przyszłość, która nie z samych wspomnień się składa. Starałam się odepchnąć te zaczepki — toć one były znieważeniem moich cierpień. Czepiałam się mego bólu; szukałam obrony i ucieczki pod jego wielkiemi ciężkiemi skrzydłami, jak mniszka szuka schronienia w celi klasztornej. Ale właśnie wówczas, gdy czułam się najbezpieczniejszą, odkryłam pewnego dnia w duszy swojej nowe nadzieje i obietnice; roiło się ich mnóstwo i zrozumiałam, że przezwyciężyły moją niechęć.
Ale nie jestem już dzieckiem, pełnem pretensyj. Nie oczekuję już księcia z bajki; nie sądzę, że życie zaprasza mnie na wieczną uroczystość weselną. Wiem, że sądzone mi jest dobro i zło — po największej części powszedniość i jeno od czasu do czasu święto; wiem, że to, co mnie czeka, nie jest ani wielkie, ani cudowne; ale wiem też, że wbrew temu winnam być zadowolona i że jest to przynajmniej życie. A żyć muszę — muszę wyrwać się na światło i powietrze, ponieważ nie mogę być z umarłymi umarłą i jestem zbyt młoda, iżbym znalazła pokój w klasztorze trosk.
Skoro zaś Eryk — mój wierny przyjaciel — gotów jest wziąć mnie taką, jaką jestem, nie czyniąc mi z tego zarzutu, wogóle nie robiąc mi żadnych wyrzutów, szlachetnie i po rycersku, nie żądając ode mnie poniżeń i skruchy, zatem...
W istocie to on był owego dnia, gdy mignął mi cień u kraty parkowej. W parę dni potem spotkałam go w alei ogrodu Fryderyka. Szliśmy razem; opowiadał mi, że często widywał mnie na spacerze, ale krył się przede mną za drzewami, gdyż sądził, że przekładam samotność. Odparłam, że nie mam przyczyny szukać samotności. Zamilkł, widocznie mi nie wierząc.
Następnych dni spotykaliśmy się od czasu do czasu i rozmawialiśmy nieraz ze sobą. Poczem jął odwiedzać nas częściej; ale za każdym razem, gdy był u nas, lękałam się jakiegoś natarcia z jego strony.
Wreszcie pewnego wieczora — było to przed tygodniem — zastał mnie w domu samą i dał mi do zrozumienia, że wie o wszystkiem. Nie powiedział tego wprost, ale opowiedział mi pewną historyjkę. Brzmiała ona:
Jeden z jego przyjaciół, zamieszkałych w Niemczech, pokochał młodą kobietę. Był to dzielny kupiec, sprawny i poczciwy, ale ani dowcipny, ani zajmujący — poprostu człowiek zwyczajny, „mniej więcej z tego gatunku, co ja“ — dodał z uśmiechem. Ona zaś była — tu nastąpił opis zalet panny w tonach, brzmiących najwyższą przesadą. Poza wszystkiemi pociągającemi wdziękami była ona romantyczną istotką z ulatującemi wysoko nad poziom wymaganiami od życia. Nie było zatem nic dziwnego w tem, że dała do zrozumienia swemu kuzynowi, swemu kupcowi, iż miłość jego dla niej jest beznadziejna. Uleciała odeń daleko, i lot jej pobiegł wzwyż. Ale pewnego dnia napotkał ją znowu — smutną, z połamanemi skrzydłami. Jej wysoki lot obdarował ją szczęściem — przemijającem. Smutek jej sprawił mu większe zmartwienie, niż jego własny, ponieważ kochał zawsze i nigdy nie pokochał innej. Nie prosił jej, aby została jego żoną, gdyż nie ośmielał się dotknąć ran chorego serca; ale usiłował jej okazać na wszelki sposób, że nie ma ona lepszego przyjaciela w świecie niźli on oraz że nie poszukuje większego szczęścia nad to, aby być dlą niej dobrym. Zrozumiała go wkońcu i, gdy minął jakiś czas, podeszła doń pewnego dnia, mówiąc, że chciałaby także być względem niego dobra. A teraz oto stworzyli szczęśliwe stadło w pewnem miasteczku niemieckiem.
— — Kiedy Eryk opowiadał mi tę „historję“, byliśmy oboje bardzo zakłopotani; żadne z nas nic było w stanie powiedzieć słowa. Siedzieliśmy tak i spoglądaliśmy na siebie, a ja pomyślałam, że bodaj niewszystko jest mu wiadome do końca. Tedy ostatecznie zadałam pytanie:
— Czy ta młoda osoba była zaślubiona innemu?
— Nie! — odparł Eryk, patrząc mi mocno w oczy — ona była kochanką innego.
— I nie bacząc na to...?
— W jego oczach nie popełniła żadnego przestępstwa. Kochała tamtego. Przeto on odczuwał radość, że może być dla niej teraz podporą i ponieważ wiedział, że nie poto zostaje jego małżonką, aby go oszukiwać.
Mówiliśmy następnie o wielu rzeczach obojętnych. Ale gdy Eryk odchodził, rzekłam doń:
— Zrób mi przyjemność, Eryku, Przyjdź do nas w wieczór Sylwestrowy i pozwól, aby wszystko było między nami tak, jak za dawnych czasów.
Oczy jego załzawiły się, głos zadrżał mu, gdy odparł:
— Dziękuję ci, Juljo!
Ale gdy rodzice wrócili potem do domu i opowiedziałam matce, że zaprosiłam Eryka na wieczór Sylwestrowy, spostrzegłam, że twarz mojej drogiej mateczki jaśniała takiem szczęściem, jakiego nie widziałam u niej od prawieku. I pozostawałyśmy długo ze sobą tego wieczora, jak bywało dawniej — i mówiłyśmy ze sobą poufnie — i płakałyśmy razem; ale śmiałyśmy się także, i dobroć mamy nie miała granic.
Zatem postanowiono: jutro przyjdzie Eryk, a kiedy stary zegar wydzwoni północ, nie będzie towarzyszyło jego uroczystemu brzmieniu pukanie korków z butelek szampana; wszelako uścisnę dłoń Eryka i cichym głosem poproszę go, aby uczynił mi nowy rok szczęśliwym.
Przygotowałam uprzednio dom swój ku temu. Przegnałam dziś wieczorem wszystkie moje maleńkie wspomnienia o tamtym. Spaliłam jego listy, zwilżywszy je po raz ostatni łzami. Spaliłam także wszystkie jego fotografje. Najtrudniej było mi się rozstać z tą, która przedstawiała go w latach chłopięcych. Teraz wszystko jest usunięte. Tylko ów welon, który leżał w szufladzie razem z tamtem wszystkiem, uniknął ognia. Nie mogłam spalić welonu mamy i mojego. Ukryłam w jego zwojach twarz — i miałam wrażenie, że jest on żywą istotą, drogą, przyjazną, milczącą wobec wszystkich, ale tchnącą na mnie upojoną wonią wspomnień. Ten welon pieścił drżąco moje policzki; a ja głaskałam go i całowałam; płakałam na jego miękkiem łonie i szeptałam mu obietnicę, że pozostanie przy mnie na całe życie. Otulę nim swój pamiętnik i tak schowam oboje, że nikt ich nie znajdzie. A gdy nadejdą kiedyś samotne godziny, w których życie wyda mi się nazbyt szare, ubogie i nikłe, naówczas ucieknę się do tych moich dwóch starych, zaufanych przyjaciół i wraz z nimi przywołam przelotny czas, kiedy to jaskrawa różnobarwność życia nakształt objawienia obdarzyła moją biedną młodość cudowną łaską.
Mój pamiętnik jest skończony. I ten rok, w który wstępowałam, tak niepewna, stoi u kresu. To był mój rok, obfity w szczęście i bogaty w bóle. Czy szczęście było większe, czy boleść je przewyższyła? Nie mogę i nie chcę ważyć ich na przeciwległych szalach. Wiem jedno: nie życzyłabym sobie, aby cośkolwiek z tego wszystkiego nie zdarzyło się w mojej przeszłości.
Piękny i okrutny roku! Pełna wdzięczności rozstaję się z tobą. Bowiem spisałeś niezapomnianą baśń mego życia.

KONIEC




  1. Dzień złotego wesela królewskiej pary duńskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Peter Nansen i tłumacza: Leopold Blumental.