Niebezpieczna miłość/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Peter Nansen
Tytuł Niebezpieczna miłość
Podtytuł Romans
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Julies Dagbog
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PETER NANSEN
NIEBEZPIECZNA MIŁOŚĆ
ROMANS
przełożył
LEO BELMONT

WARSZAWA
BIBLJOTEKA GROSZOWA


Słówko wstępne.

Przekład obecny jest zapełnieniem pewnej luki w naszej literaturze przekładowej; niedostatecznie uwzględniła ona tego wybitnego autora, który, wyprowadzony z zaścianka duńskiego, gdzie pruderyjna krytyka procesowała go z powodu hajniewinniejszej swawoli subtelnego dowcipu, na widownię literatury niemieckiej w tłumaczeniach całkowitej produkcji, zyskał rozgłos europejski. Dość rzec, że właśnie „Niebezpieczna miłość**, arcydzieło Nansena, w przeciągu kilku miesięcy osiągnęło cztery wydania. Krytyka zagraniczna podniosła zgodnie wytworność stylu, zdrowy humor, przenikliwość psychologiczną, dar obserwacji realistycznej i upajającą poezję w malowaniu miłości autora „Szczęśliwej miłości„“, „Lat uniwersyteckich“, „Marji“, „Pokoju Bożego“ i t. d. gdy u nas zdobyto się tylko na przekład kilku jego nikłych nowel p. t. „Próba ogniowa“ (w r. 1907).
W książce niniejszej, która niewątpliwie zyska u nas poczytność na długie czasy, obraz rozwijającej się marzycielskiej duszy dziewczęcej, pączkowanie miłości, czarujące zuchwalstwo jej tajemniczego romansu, raj szczęśliwości na drogach, wyzywających opinję, okupiony tragizmem i rezygnacją cierpienia — jest tak doskonały w analizie psychologicznej, że „Niebezpieczna miłość“ może służyć za skarbiec cytat dla pisarzy, traktujących naukowo charakterystykę duszy kobiecej. Nansen wyprzedza o wiele lat odkrycia literatury francuskiej typu „Chłopczycy“, ale jest nieporównanie poetyczniejszy w ujęciu tego zadania. Miłość Julu, aczkolwiek „nielegalna“ i awanturnicza, przekupuje nas swoją głębią i potęgą — wydaje się cnotą samej natury — a przecie nie może być mowy o niemoralności tej książki, gdy szalę rozkoszy przeważa szala odkupienia „grzechu” w oczach najsurowszych moralistów, o ile nie będą obłudni.
Jakże dalekie jest od banalności rozwiązanie „romansu“. Obok typu młodej dziewczyny, której tajemnica serca została podsłuchana w każdym szczególe — mamy tu niezmiernie oryginalny typ męski. Koniec „romansu“, spowodowany nie zdradą, lecz znużeniem duszy, odwracającej się od niewoli miłości, jest jedyny w swoim rodzaju. A pomimo to miłość nie traci tu nic ze swojej uszlachetniającej ducha potęgi — ze swoich bogactw któremi darzy oboje kochanków.
Sam Nansen trafnie rzekł o sobie: „Jestem tylko sercem, które ma potrzebę wysyłania w świat swoich radości i bólów“.
Godzi się jeszcze zaznaczyć, że krytyka literacka w Dan]i pogodziła się dawno z Nansenem i wymieniany jest on na kartach historji literatury duńskiej z dumą jako jeden z najwybitniejszych stylistów i psychologów-romansopisarzy. Jeden z współczesnych krytyków niemieckich, (w „Neue Literarische Blätter“), porównywując go z Hartlehenem i zestawiając go z beletrystami francuskimi naszej doby, czyni o „Niebezpiecznej miłości“ trafną uwagę, której nie powinno w niniejszej krótkiej przed, mowie zabraknąć: „Poza prostotą techniczną fabuły tego utworu kryje się mnóstwo kwestyj, dotyczących moralności społecznej i psychologji płci, rzucanych ręką śmiałą, rozwiązywanych z wdziękiem poetyckim i z mądrością myśliciela.
Postaci matki i ojca bohaterki romansu, ukazane w dyskretnem półświetle, są jednak nader wymowne. Eryk i Alfred Mörck występują niemniej barwnie jak główna postać, autorka pamiętnika. Można rzec śmiało, że psychologja miłości męskiej w kontraście do uczuć kobiecych posiada tu jednakową siłę wyrazu. Bohater romansu nie jest tu wcale powszednim Don Juanem, ma tony głębokiej i szlachetnej męskości obok rysów ujemnych, nieco hamletycznych, jest bodaj oryginałnem rozwinięciem typu znudzonego światowca, unieśmiertelnionego w poemacie wielkiego poety rosyjskiego, „Oniegina“. Co się tyczy Julji, to pomimo luźnych analogij o sytuacyjnym charakterze z „Chłopczycami“ romansu francuskiego, należałoby raczej podkreślić w niej „wieczno-kobiece“ w zbieżności z nieśmiertelnym typem Goethowskiej „Gretchen“. Z dzieła Nansena płynie wielka podwójna nauka dla kobiety, brzmiąca sfinksowe jak samo życie; bowiem dzieło to poucza zarazem, jak kochać trzeba i jak kochać... nie należy. Podkreśla piękno i szlachectwo wielkiego uczucia i potępia równocześnie egoizm wyłącznie zatracającej się w sobie miłości“.

Leo Belmont.


Mateczka podarowała mi na gwiazdkę album. Tu na jego kartkach zapisywać będę szczerze i wiernie swoje myśli i przeżycia. Nie zamierzam pochlebiać sobie; będę spisywała dobre i złe. Tym sposobem mój pamiętnik stanie się pouczającem zwierciadłem.

A gdy księga ta zostanie zamknięta — czy opowie ona o życiu, szczęśliwem czy smutnem, czy będzie romansem, obfitującym w wypadki nadzwyczajne, czy tylko, niestety, nudną kroniką — o to sama zapytuję siebie, zaciekawiona i niespokojna, w chwili przystąpienia do mego dzieła.
Tedy polecam siebie i swoją książkę łaskawemu losowi i wszystkim dobrym mocom!

Kopenhaga 27 Grudnia 1891 roku.
JULJA MATYLDA MAGENS
ur. dn. 23 Kwietnia 1872 r.
Córka malarza kwiatów
prof. HOLGERA MAGENSA.


Noc Sylwestrowa godz. 12 i pół.

Jakaż to myśl uroczysta, że stary rok skończył się właśnie, a nowy rodzi się w mgłach i po mrokach nocy zimowej. Więc jeszcze jeden rok przeminął — a cóż mi przyniósł? Nowy rok się zaczyna — cóż mi przyniesie? Na pierwsze z tych pytań mogę odpowiedzieć. Stary rok nie dał mi nic. Gdy myślę o nim, widzę przed sobą długą, biegnącą prosto drogę wiejską bez barw, bez zakrętów, bez zmian. Szereg marszów dziennych, wszystkie równe sobie wzajem, wszystkie w tymże dążące kierunku, wszystkie w jednakiem ciężkiem otoczeniu. Przed południem taki obraz: moja droga mateczka i ja wędrujemy oboje starą królewską drogą ku miastu, w którem mamy zrobić sprawunki. Idziemy szybko po spadzistej ścieżce, prześlizgujemy się między mnóstwem łudzi, jakbyśmy nie należeli do nich. Znamy niewielu z nich i nader niewielu zna nas. A przecież znamy się wszyscy dobrze. Należymy do stałych figur na tej drodze:
„Wdowa z córką” — nazwał nas kiedyś w przejściu jakiś jegomość.
Musiałyśmy wraz z mamą roześmiać się z powodu tej uwagi; tak wydawała się trafną. Matka, mała i wytworna, zawsze odziana czarno; ja, duża i szczupła, bodaj trochę za smukła — niestety, ubrana nieosobliwie, wszelako w stosunku do moich skromnych środków całkiem szykownie. Nie zatrzymujemy się, idziemy z niewzruszoną powagą naprzód, jakby ów marsz był naszym zawodem, i nie rozglądamy się ani na prawo, ani na lewo. To ostatnie nie odpowiada w pełni prawdzie, t.j. słusznem jest co do matki, bo ja strzelam czasem oczkami w różne strony.
— Powracamy do domu; zbliża się godzina obiadowa. Jakiż chłód panuje w naszej jadalni — naprzekór tym girlandom róż i południowym owocom, któremi ojciec przyozdobił ściany. Naprzód siadają do stołu mama, Franek (szesnastoletni wyrostek) i ja. Potem zjawia się ojciec ze swego atelier. Jest bardzo wysoki i chudy; nieodmiennie przyodziany w szary garnitur, w surdut o połach, nieco przydługich; zawsze ziębnie, zawsze szwankuje na zdrowiu. Mam wrażenie, że wnosi ze sobą chłód do pokoju. Poprzez złote okulary mierzy nas surowem spojrzeniem, kiwnął głową, siada, nie rzekłszy słowa. Pochłaniamy obiad, jakby to był ciężki obowiązek, który spełniamy z musu. Jemy możliwie mało, aby uwinąć się możliwie prędko; stąd jesteśmy wszyscy tak szczupli, jak rośliny, rozwijające się w cieniu. Ten obraz przyszedł mi na myśl pewnego razu, gdy wstaliśmy od stołu. Kiedy tak staliśmy — troje dużych i ja, mała — mimowoli przypomniałam sobie Kallę[1], którą ongi mieliśmy w domu. Mniemaliśmy, że zwiędła, i wynieśliśmy ją do ciemnego pokoju. A oto wchodzę tam pewnego ranka i spostrzegam, że zakwitła znowu: wydała cztery cienkie blado-zielone łodygi, które przystroiły się na szczycie drobniutkiemi, przejrzystemi liśćmi. — — —
Rozmów przy stole niepodobna nazwać ożywionemi. Za zwykły wstęp do nich służyło pytanie matki: „Jak się czujesz dziś, Holgerze?” albo: „Czy bardzo bolała cię głowa?” Poczem następowała odpowiedź: „Gdybyż tylko głowa... Ale te przeklęte bóle w krzyżach doprowadzą mnie do zguby!” Następnego dnia matka rozpocznie od zapytania o plecy i można się założyć, iż wówczas głowa okaże się czemś najgorszem.
Reszta obiadowej rozmowy poświęcona jest biedaczynie Frankowi, który ma do wykazania bogaty rejestr grzeszków. Franek uczęszcza do szkół, jest obecnie w klasie „secunda“ i znajduje się ustawicznie pod podejrzeniem lenistwa i lekkomyślnego trybu życia; chodzi nadewszystko o przesadne używanie tytuniu i napojów wyskokowych i t. p. Wywołuje on też niechęć mego papy-estetyka swojem nieokrzesaniem i gburowatością, prostackiemi sposobami użycia noży i widelców, kołysaniem się na krześle, zaniedbanemi paznokciami i t. d. Wszystko to jest przykrą przyprawą do naszych obiadów.
Wieczór stanowi oazę dnia; kiedy Franek uda się do swego pokoju, aby się uczyć łub przyrządzić sobie w tajemnicy grog, a ojciec o 10-ej pożegna nas życzeniem „dobrej nocy“, wtedy siadamy sobie z mamą i rozmawiamy ze sobą poufnie. Otwieramy drzwiczki piecyka, tak, że widać żarzące się węgle, przysłaniamy lampę różowym abażurem i umieszczamy się Wygodnie na kanapie. O czem mówimy?... O wszystkiem i o niczem, o rzeczach, wzniosłych i poziomych, o tem, co doniosła dzisiejsza gazeta, o książkach, które przeczytałyśmy, o zdarzeniach rodzinnych świeższej i starej daty, a głównie — o miłości. Gdy się słyszy mamę, mówiącą o miłości, ma to w sobie coś tak pięknego i wzruszającego, że muszę wkońcu zawsze płakać. Biedna mateczko, masz serce, tak wielkie i ciepłe, że stworzoną byłaś poto, aby życie obchodziło się z tobą delikatnie!
Mama z pewnością przeżyła jakiś romans za młodu. Nie mogą to być wspomnienia z małżeństwa — te, co wypełniły jej duszę tak obficie poezją. Albowiem wyszła za mego ojca mając już lat dwadzieścia siedem, i potem, gdy ją rodzice odumarli, nie pozostawiając jej ani grosza w spadku. Ale najpiękniejsze są opowieści mamine o jej domu rodzicielskim, w którym żyło się tak wspaniale i wesoło śród balów, wieczorków proszonych, wycieczek na saniach. O, dziadku, mój dziadku! Jakżeś mógł wydać cały swój majątek, nie pozostawiając tym sposobem nic z radości życia dla swojej biednej wnuczki! A i ty piękna, i cudownie piękna babuniu, ty, o której legenda opowiada tyle zachwycających, acz niezawsze przystojnych przygód — czemuż nie znałam ciebie nigdy, pełna blasku kobieto, która pozwoliłaś w dniu weselnym w czasie uczty uprowadzić się dziadkowi w saniach, zaprzężonych w czwórkę koni, do posiadłości wiejskiej, gdzie przy odświętnie przystrojonej czarze święciliście we dwoje dalszy ciąg uroczystości!
Jeżeli ze swego nieba, niewątpliwie błyszczącego weselem, przyglądacie się wędrówce waszych potomków, to na pewno odczuwacie smutek i żałość na widok nędznego święta mojego i mamy dzisiejszej Sylwestrowej nocy. O, nie! W naszym domu nie jest zwyczajem, jako było w waszym, że stary rok żegnało się grzmiącemi wiwatami przy bogato zastawionym stole, a nowy pozdrawiało pukaniem korków z butelek szampana.
Siedziałyśmy same, ja i mama, oczekując nowego roku. Zwinęłyśmy się w kłębek, każda w swoim rogu kanapy, spędziłyśmy długie godziny w milczeniu, nie mając zupełnie chęci zawiązania zwykłych rozmów. Ale kiedy stary zamknięty mechanizm ściennego zegara wydzwaniał cichemi, żałosnemi tonami dwunastą, wyprostowałyśmy się nagle obie i jęłyśmy nasłuchiwać...
Opadł mnie jakiś strach bezimienny. To było niemądre, ale miałam wrażenie, że to wybija dla mnie godzina rozstrzygająca. Każde uderzenie zegara brzmiało mi w uszach niby: „To ty! to ty!” — aż przebrzmiało wszystko w chrzęście i brzęku, który przypomniał im dzwonki mknących sani.
Naówczas matka zamknęła mnie w swoich objęciach, przytuliła mą głowę do piersi i, całując mnie, rzekła:
— Moje ty duże, kochane, brzydkie dziecko! Niechajże dobry Bóg podaruje ci jasny, szczęśliwy nowy rok!
A kiedy odparłam jej:
— Dziękuję ci, mateczko, za wszystko dobro, otrzymane w roku zeszłym — pogłaskała mię w policzek, szepcąc:
— Niestety! masz tak niewiele powodów do wdzięczności! — Po chwili dodała jeszcze ze łzami w oczach: — Najdroższe dziecko! Nie masz szczęśliwego gniazdka u nas — wiem o tem dobrze. Jest to rzecz zupełnie inna, gdy się zamyka jak ja rachunki z życiem... ale młodej krwi potrzeba słońca i szczęścia.
— Ależ mam ciebie, mateczko! — szeptałam.
Powstała, uśmiechnięta, i powiedziała z tym figlarnym humorem, który niekiedy jawił się u niej krótkim wybuchem:
— Czyżby młode dziewczęta poprzestawały dzisiaj na tak małem?
Potem rozstałyśmy się, życząc sobie wzajem dobrej nocy, i oddaliłyśmy się do swoich pokojów.
Co miała na myśli, wiem dobrze. Myślała o Eryku. Tak, mój miły przyjacielu, bawiący zdala od nas, który swemi krótkiemi i rzadkiemi listami tworzyłeś nam w ciemni ubiegłego roku zjawy przelotnych gwiazd, bodaj nie podejrzewasz wcale, jakie niebezpieczne plany wykuwa się tutaj na zgubę twojej wolności. Ale czy wogóle powrócisz tu kiedykolwiek?... Zapewne tak uczynisz. Gdybyś jednak wiedział, jak brzydko, jak niedelikatnie spekulują na twój rachunek, na pewno pogardziłbyś mną, Bo gdy pytam siebie sama, czy kocham cię, odpowiedź brzmi: „Nie!“ — A jednali, gdybyś w tej chwili zapukał do moich drzwi i wszedł, i zapytał, czy wyjdę za ciebie, odparłabym bez namysłu; „Tak!“ Albowiem tyś jest jedyną deską ocalenia, którą widzę dla siebie — jedyną, która zdoła mnie uratować po smętnem rozbiciu, jakiego doznałam w swoim domu rodzicielskim. I oto krzyczę w pomrokę tej Sylwestrowej nocy;, Na pomoc! na pomoc!” — — Gdybyś usłyszał mnie, gdybyś przyszedł do mnie, przysięgam, że będę dla ciebie dobrą i wierną żoną, że będziesz mi zawsze drogi, ponieważ nigdy nie zapomnę, ile ci zawdzięczać będę.Nauczyłam się pomniejszać moje żądania od życia. Obecnie błagam tylko o wolność.
Tak, mamo, miałaś słuszność: nie był mi dany szczęśliwy dom. — Tęsknię do słońca i ciepła, a jestem jak biedny blady krzew Kalli w ciemnym, chłodnym przedpokoju. — — — Dopiero co odczytałam to, co napisałam wyżej, i zawstydziłam się mocno. Oto ja, Julja Magens, którą przezwano w szkole „sowizdrzałem”, siedziałam tutaj, i łzy kapały mi z oczu niby atrament z pióra. Wstydź się, dziewczyno, osusz łzy, zrób przyjazną minkę na spotkanie Nowego Roku, Toćże w łonie jego kryje się z pewnością coś dobrego dla ciebie — o ile tylko sama wyciągniesz ku temu rękę. Może już dzień jutrzejszy przyniesie ci ukłon od Eryka. A jeśli jutro — a właściwie dziś jeszcze — otrzymam od Eryka ukłon noworoczny, wówczas:

Uczesz się, dziewczę, włóż swój najpiękniejszy strój.
Czeka cię, Julko, już oblubieniec twój!


1 stycznia.

A więc... Mam wszelką podstawę, aby znaleźć się w różowym humorze: otrzymałam list od Eryka, list, długi, pełen tęsknoty zakochanego za „przybraną siostrą” Julką — Eryk jakoś wydał wszystkie pieniądze, które mu ojciec wysłał do Wiednia na studja. Poza tem otrzymał nader zaszczytną propozycję przystąpienia do spółki z wybitnym miejscowym architektem. Jeżeli tylko ojciec jego zgodzi się wyłożyć potrzebny na ten cel kapitał, Eryk powróci do domu już za parę tygodni. „A wtedy — pisze mi — omówię z Tobą pewną ważną sprawę“.
Innemi słowy za jakiś miesiąc będę narzeczoną budowniczego Eryka Glerup, a w kwietniu pobierzemy się. Weźmiemy sobie mieszkanie z pięciu pokoi; nasze meble będą wykonane według modeli, które Eryk narysował podczas ostatnich feryj na Boże Narodzenie, kiedy mówiliśmy żartem o tem, jak urządzilibyśmy nasze mieszkanko. Postaramy się, aby wszystko było miłe i piękne pod każdym względem. Będziemy prowadzili życie, umiarkowanie towarzyskie: od czasu do czasu pójdziemy do teatru, oczywiście, zawsze na dobre miejsca. Będziemy powszechnie szanowani. Żadnych długów! Przeciwnie, co roku coś odłożymy. A każdy odłożony tysiąc posłuży nam do stworzenia sobie nowego komfortu. Wkońcu zostaniemy rentjerami, państwem radcostwem stanu, z tytułem arystokratycznym: baronostwo von Dannebrug.
A kiedy pani radczyni Julja Glerup, przewodniczącą towarzystwa filantropijnego: „Żłobek ”, w wieku podeszłym, syta poważania ludzkiego zbliży się do błogiego kresu, naówczas odwróci się ona spojrzeniem ku życiu, które leżeć będzie poza nią, szare, szare w każdym calu, prozaicznie czcigodne, nudne czcigodnie — obfitujące we wszystkie rysy, które zbrzydziła sobie i nienawidziła aż do śmierci.
Ale jakkolwiek w tej chwili nie jest ona ani prozaiczną, ani czcigodną, ani radczynią stanu, jakkolwiek wie aż do ostatniego drobiazgu, jak ukształtuje się przyszłość, skoro poślubi poczciwego, czcigodnego, dzielnego Eryka — to jednak ona to uczyni, gdyż jest tylko tchórzliwą osóbką, która wbrew swoim heretyckim poglądom na opinję ludzką zamierza wleźć do mysiej kryjówki i tylko w myślach i marzeniach waży się opuścić tę morgę czarnoziemu, na którym znajduje pożywną paszę. Czyliż nie wydała sobie samej jaskrawego świadectwa tchórzliwości, gdy przed trzema laty opuściła dom rodzicielski z heroicznym zamiarem nieznoszenia dłużej tego losu, aby już w pięć godzin potem powrócić niby niegrzeczna mała dziewczynka pod pieczę ojcowską i do skarg matczynych?
Kiedy pomyślę nad tem, że owa śmieszna ucieczka była jedynym „czynem bohaterskim“ mego życia, muszę wyznać przed sobą z rumieńcem na twarzy, że nie jestem stworzona do żadnego dzieła, stanowiącego epokę, jeno do tego, aby być radczynią stanu; a nawet gorzej, że winna będę na klęczkach dziękować niebu, jeżeli potrafię dojść do tego celu.
A zatem — pragnę być z całego serca wdzięczną Erykowi za jego list! To jest ewangelia mojego Bożego Narodzenia. Ona mi poręcza, że przed Św, Janem zostanę szanowną panią domu i przedmiotem zazdrości dla tuzina kuzynek. A to przecież coś znaczy!.
— — — Z okazji dnia noworocznego byliśmy na uroczystym obiedzie u babki. Babunia — zważywszy zwłaszcza, że jest matką mego ojca — jest kobietą, niezwykle uprzejmą. W gruncie rzeczy mam przekonanie, że jest ona okrutnie zagniewana na ojca, o ile wolno w stosunku do uczuciowego życia babuni posłużyć się tak mocnem wyrażeniem. Siedzi ona nieruchomo, wrośnięta między poduszki, na swojej sztywnej kanapie mahoniowej, przed którą wisi na ścianie dziadek w farbach olejnych — debiut malarski ojca — wyniosła, chuda, ascetyczna postać prałata w ornacie biskupim z orderem na wstędze u szyi. Babka podobna jest do figury woskowej; niema ani cienia gorączki w regularnych rysach jej dużej, bladej twarzy, okolonej dziwacznym czepcem; w ciągu lat ostatnich nie miała nigdy szydełkowej roboty w ręku. Oto siedzi tam jak uzmysłowiony obraz starości, wyzwolonej z wszelkich trosk ziemskich i niepokoju — mówi głosem, mającym zawsze to samo brzmienie, uroczyste i głębokie, czy wyraża radość, czy smutek, a tak wolno, jakby z trudem poszukiwała każdego słowa. A jednak na tej zgaszonej twarzy świeci dwoje wielkich, dobrych, ciemnych oczu, które mają w sobie taki osobliwie mocny żar, a potrafią spojrzeć na kogoś tak przenikliwie i miłośnie, tak badawczo i współczująco zarazem, że odczuwa się naraz chęć rzucenia się staruszce na szyję i wypłakania wszystkich swoich głupich trosk na jej starem, poczciwem sercu.
Menu na obiadach noworocznych u babuni jest tak niezmienne, jak ona sama: prawdziwa zupka rodzinna, mocno zaprawiona mnóstwem pachnących korzeni z pływającemi kawałami mięsa, gotowana ryba, potężna pieczeń wołowa, soczysta i różowa, wreszcie tort domowego wyrobu. Przytem wino czerwone, którego się nie nadużywa, ale które pić jest nieomal szaleństwem, gdyż sam jego zapach upaja — jest to spadek po moim przed piętnastu laty zmarłym czcigodnym dziadku. Wreszcie na deser szklanka madery.
Właściwie zebrania obiadowe u babci nie są nazbyt zabawne. A jednak jakże przytulnie czuje się człowiek u niej! Wszelki ton przykry musi zgłuchnąć w tych cichych komnatach; nawet ojciec czyni tu wysiłki, aby być miłym. A czyż można nie mieć świetnego apetytu, gdy się widzi pełne miłości oczy babuni, czuwające nad tem, aby każde z nas dostało coś dobrego, smacznego, gdy się słyszy jej gościnne nalegania, aby każdy dbał o siebie. Muszę się uśmiechać, przypominając sobie, jak się opycham przy tej sposobności, gdy ma się tyle czasu na jedzenie, i jak wnosi z uroczystą miną świeże dania stara kobiecina, przystrojona w szykowny biały fartuszek. Nie chcę już mówić o Franku, bo ten pożera wszystko poprostu z nieprzyzwoitym apetytem.
Przy deserze babunia podnosi szklankę i wypowiada — co rok jednakie słowa: „A teraz trąćmy się, życząc sobie wzajem szczęśliwego Nowego Roku — osobliwie zaś szczęśliwego dla młodych!” Kiedy trąciłam się z nią dzisiaj kieliszkiem — siedziałam przy niej — wpatrywała się we mnie długo swemi wielkiemi oczyma, poczem rzekła:
— Za twoje szczęście!
— Dziękuję, babciu!
Jeszcze mocniej utkwiła wzrok we mnie:
— Czy nie mam słuszności?
— Co chcesz rzec, babciu?
Pokiwała głową.
— Nie mówię nic. Pytam tylko.
Zarumieniłam się, a wszyscy inni roześmieli się.
Czy jej ktoś opowiadał o Eryku? Albo co mogła mieć na myśli?
Babka nie jest zamożna. Ma zaledwie tyle, aby przy swoich skromnych wymaganiach żyć bez troski; ale właśnie dlatego, że codziennie coś zaoszczędza, jest w możności to jednemu, to drugiemu z nas wetknąć czasem parę koron na bilet do teatru lub złotą monetę, za którą mamy kupić sobie coś pożytecznego. Dary swoje doręcza mi zwykle w jakiś sposób skryty, tajemniczy i nie lubi, aby o tem z nią mówiono. Dziś np. po obiedzie, gdy siadłam obok niej na sofce, zauważyłam, że delikatnie pociąga mnie za suknię. Spojrzałam i odkryłam, że podsuwa ku mnie coś miękkiego. Była to troskliwie zawinięta w papierek moneta wartości dwóch koron. Na papierku był napis: „Dla ciebie i dla Franka na bilety do teatru na premjerę“.
W środę, o ile uda się nam jeszcze dostać bilety, pójdziemy zobaczyć „Sulejmę”. Niewymownie cieszę się z tego, miła, dobra babuniu!

2 stycznia.

Wstałam wcześnie i byłam pilna aż do śniadania. „Pilna“ — to znaczy: malowałam. Maluję między innemi też na porcelanie. Narazie pod okiem ojca pracuję nad przyozdobieniem kwiatami duńskiego serwisu dla hrabiny Bärenklau. Po śniadaniu ćwiczyłam godzinę na pianinie. Potem poszłyśmy z mamą do miasta; nie widziałam po drodze nikogo, godnego wymienienia. Po południu pomagałam matce przy naprawie bielizny. Wieczorem zagrałam coś mamie. Wcześnie kładę się do łóżka.

3 stycznia (niedziela).
Z mamą w kościele Mateusza. Śniadanie. Spacer. Obiad. Szycie. Cały dzień ani żywej duszy. Żadnego listu. Piękna mi niedziela!
4 i 5 stycznia.

Opiszę wypadki dwóch dni razem. Mają ten sam tekst i tę samą melodię. Wczesne wstanie, pilna praca do śniadania. Po śniadaniu godzina muzyki etc. (Por. tekst z dn. 2 b. m.)
Gwoli rozmaitości nadmienię, że otrzymaliśmy nowe vis-à-vis, młodego, sądząc z pozorów bardzo zamożnego człowieka. Zajął on całe czwarte piętro naprzeciwko nas. Kiedy rankiem siedzę przy robocie w oknie narożnem, mam przyjemność obserwowania młodego kawalera, podczas gdy zajmuje się swoją toaletą. Z imponującym brakiem zażenowania przeprowadza on dzieło upiększania swej osoby — prace golenia się i fryzowania — w oknie swojej sypialni. Cała framuga okna jest założona flakonami, miseczkami, szczotkami i grzebieniami, w tem loboratorjum mój sąsiad zprzeciwka pracuje co najmniej godzinę — w stylowej koszuli nocnej z wyrazem pobożnego skupienia na twarzy. Usiłowałam go zawstydzić, demonstracyjnie spuszczając roletę. Ale to nie sprawiło na nim żadnego wrażenia. Kiedy spuszczałam zwolna roletę, podniósł zdumiony oczy ku niebu, aby sprawdzić czy mi słońce przeszkadza; a potem z niezmąconą powagą obrabiał sobie ciemię. W gruncie rzeczy bardzo mi się podoba. Posiada on przyrodzony bezwstyd, który mi imponuje — właściwie tę pewność siebie, jakiej mu zazdroszczę. Z pewnością jest to bardzo miły chłystek. Spróbuję dowiedzieć się jakoś, kim jest i czem się zajmuje.
Jutro wieczorem „Sulejma”. Jakże rozkosznie jest kłaść się spać z miłą perspektywą na dzień jutrzejszy. Sulejma! Kto jednak nosi to miano? Komu dane jest być narzeczoną pięknego wodza Arabów? Ach! gdybyż to lec pod smukłemi palmami nad brzegiem szumiącego strumienia w towarzystwie ukochanego lub gnać wraz z nim na ognistym rumaku przez stepy pod promiennem niebem...
Dobrej nocy, Sułejmo! Będę marzyła, że jestem na twojem miejscu.

6 stycznia.

„Sulejma” sprawiła mi rozczarowanie. Ale muzyka była wspaniała: — to kołysząca słodko do snu, to wściekle triumfująca, poprostu boska, wolna od wszelkich skrupułów moralnych! Właściwie tylko pewna scena uczyniła na mnie potężne wrażenie. Oto Sulejma ułożyła się do snu w namiocie ojcowskim. Wtem plemię nieprzyjacielskie dokonywa napadu na obóz; wódz porywa Sulejmę z jej łoża uwozi ją. Sulejma jest jeszcze ogarnięta snem; uwiedzenie wydaje się jej dalszym ciągiem sennego marzenia. Otwarłszy oczy, widzi przed sobą klęczącego szeika, przybranego we wspaniałe białe szaty; napotyka jego zachwycone spojrzenie, pozwala bezwolna unieść się; jest napoły złamana strachem, napoły obezwładniona uwielbieniem, które czyta we wzroku uwodziciela; bez oporu poddaje się awanturniczemu gwałtowi sytuacji. Młody szeik poprostu oczarował ją. Może nie było to wcale jego zamiarem wpleść w zagrabienie dziewczęcia tyle poezji i erotyki; bo szeik grał w sztuce niewielką rolę, znika w następnych aktach. Jednak dla mnie jego pojawienie się było ogniskowym punktem wieczoru widowiska.

Nigdy jeszcze nie widziałam tego artysty. Posiada on na pewno wielki talent. Raz tylko wypadkiem napotkałem jego nazwisko w gazetach, ale nie przypominam sobie, aby recenzenci Sulejmy chwalili go osobliwie. Nazywa się Alfred Mörck.
Rankiem 7 stycznia.

Miałem tej nocy dziwny sen. Znajdowałam się na pustyni. Jak znalazłam się tam, nie pomnę. Zresztą sen rozpoczął się w momencie gdy byłam pośrodku piaszczystej równiny. Musiałam iść przedtem długo, gdyż byłam tak zmęczona, że nie byłam w stanie się poruszać; nogi grzęzły mi formalnie w piachu — miałam wrażenie, że przykuto mi do nich ołowiane kule. Nie byłam w stanie oddychać. Duszące gorąco napełniało mi usta, nozdrza, uszy. A przecież nad moją pustynią nie świeciło słońce. Nawisło nad nią szare, wełniane niebo, które opadało nade mną zwolna, coraz bardziej i bardziej. Była to niby kołdra filcowa, która groziła mi zaduszeniem. A piasek nie był biały, lecz żółto-brunatny, i szedł odeń dym, pachnący siarką. Czułam, że lada chwilę padnę martwa. Jednak nie skarżyłam się, nie próbowałam wzywać pomocy, jeno łkałam cicho, tłumiąc łzy. Później znikła świadomość, zasnęłam mocniej. Ale jeszcze przez sen słyszałam cichą kołyszącą muzykę. Przypominam, że pomyślałam sobie: to grają na moim pogrzebie...
Naraz dźwięki spotężniały; bito w bębny kotły; triumfalnie brzmiały fletnie... Unosiłam się jakby w powietrzu, wypełnionem grzmiącą muzyką, której fale mnie zalewały; i rzekłam sama do siebie: „musisz obudzić się spieszniej, gdyż inaczej spóźnisz się na ucztę świąteczną“.
I obudziłam się — we śnie — i znów znalazłam się na pustyni; i usłyszałam głos, wołający: „Sulejmo!“, Obejrzałam się — ujrzałam, że w oddali na horyzoncie majaczy jakiś jasny punkt. Był ruchomy, zbliżał się ku mnie z błyskawiczną szybkością. Zawołałam wówczas: „Mój biały szeiku, mój narzeczony, przybywasz mnie zbawić!“ I oto natychmiast stało się jasno dokoła, niebo podniosło się, tworząc promienne sklepienie nad moją głową; owionął mnie teraz miły chłód, słyszałam szmer pobliskiego źródła... I naprzeciw mnie pędził odziany w biały płaszcz, który rozwinął się na wietrze, mój biały szeik na ciemnym rumaku; jakoby płynął na falach grzmiącej muzyki...
— — — Wtedy zbudziłam się. U mego wezgłowia stała uśmiechnięta matka; ozwała się:

— Ach, leniuszku! śpisz niemal do południa, dziewczyno. Ale wyglądasz tak uroczo we śnie, że nie miałam odwagi cię obudzić. Stałam tu przez kwadrans, wpatrzona w ciebie...
8 stycznia.

Przez cały dzień byłam dziś w najbardziej różowym humorze. Czemu?... Właściwie nie zaszło nic radosnego. Godziny schodziły według zwykłej recepty, a ojczulek był zgryźliwy jak zawsze. A jednak coś we mnie tańczyło i śpiewało przez cały dzień; wszystko wydawało mi się lekkie i jasne. Wszystkich wprowadzała w zdumienie moja wesołość. Podczas spaceru mama musiała upominać mnie co krok, że nie wypada śmiać się głośno na ulicy, a po obiedzie odwiedziłam Franka w jego pokoju, częstowałam go — i siebie — papierosami i pozwoliłam poczęstować się kieliszkiem konjaku. „Malec“ był wzruszony moją uprzejmością i poprostu zabawny, udając galanta. Przy rozstaniu rzekł mi:
Oddaj mu ukłon ode mnie.
On sądzi, że Eryk jest powodem mojego dobrego nastroju. Gdzież tam!... przyczyna mojej radości leży poza światem rzeczywistym. Był nią mój sen o Sulejmie — jeszcze żywy we mnie. Jakaż dziecinada! Co za głupstwo!
Ale jeszcze głupsze jest, iż słowa mej matki przy mojem obudzeniu wzięły udział w tym różowym nastroju. „Jakże uroczo wyglądałaś, leżąc tak przede mną uśpiona“, — te jej wyrazy dźwięczały mi w uszach przez cały dzień i napełniały mnie pieszczotliwą błogością. A więc możesz wyglądać uroczo! — mówiłam sama do siebie. — Nie jesteś więc już brzydką dziewczyną. Szkoda, jeżeli tylko podczas snu miewam takie dobre chwile. „Panna Julja Magens miała wczoraj une belle nuit!“. To brzmi nieźle, ale niestety, ani ja sama, ani nikt inny nie ma sposobności podziwiać nocnego fiołka, który rozwija się tylko w ciemności.
Wszelako ten hołd matczyny uczynił mnie tak śmiesznie próżną, że wczoraj wieczorem zamiast pisać swój pamiętnik czyniłam przegląd swojej osoby przed zwierciadłem.
Moje lustro toaletowe nie jest królewskie. Wysokie zaledwie na pół łokcia stoi w orzechowej ramie na komodzie. Ustawiłam je w ten sposób, aby widzieć możliwie znaczną część mej osoby w odbiciu, zapaliłam obie świece i prócz tego lampę. W tem magicznem oświetleniu panna Julja mogła zaprezentować się sobie we wszelkich możliwych a pochlebnych pozycjach i przedsiębrać wszelkie mimiczne ćwiczenia. Postaram się być bezstronną w określeniu rezultatów moich badań:
Julja jest wysoką chudą dzieweczką, pozbawioną wybujałych kształtów, ale zbudowaną całkiem proporcjonalnie. Posiada smukłe ramiona i łydki, ale zato ma zupełnie wiotką kibić, skutkiem czego nie braknie jej „figury“, o ile tylko trzymałaby się lepiej, niż to jest jej zwyczajem. Jej twarzyczka jest poniekąd niemożliwa, gdy chce wyrazić powagę. Mianowicie sterczy na niej nosek, który skutkiem swej barokowej budowy psuje każdy uroczysty wyraz. Nadto fatalne jest, że jej usta z natury przeznaczone są do tego, aby były nieco rozwarte. Tedy, gdy górna warga stara się w poszukiwaniu czcigodnej powagi spotkać się z dolną wargą, całe oblicze przyjmuje wyraz nieco smętnie-cielęcy.
Wszelako twarz Julji upiększa się niezmiernie w przeciwnym wypadku — przez uśmiech, W dobrym nastroju górna warga zajmuje właściwe stanowisko; ukazują się ładne duże białe ząbki i nawet nos pasuje nieźle do tego zespołu,. Nadewszystko zaś są stworzone do uśmiechu jej piwne oczy. Mrużą się one, gdy twarzyczka fałduje się zlekka uśmiechem, i wyglądają ze swoich kryjówek poufnie, acz nieco łobuzersko. Gdy Julja stanie sobie z tem uśmiechniętem obliczem, gdy rozwieją się nad jej czołem kędzierzawe ciemne włosy, gdy rzuci przytem ręką całusa — a ma ona piękną, wąską, białą rękę — wówczas niepodobna przeczyć, że jest przemiłą i przytem nieco kokietką.
„Córka wdowy“ kokietką, „brzydka córka“ zgryźliwego prof. Magensa — przemiłem stworzeniem?! — Nie, droga Juljo, albo zwierciadło twoje kłamie, albo ty sama jesteś przekupnym krytykiem.
Pomimo wszystko — gdy Julja wczoraj wieczorem po tej próbie z lustrem udała się na spoczynek, była ona wciąż jeszcze w różowym humorze i pod wpływem tego nastroju napisała dzisiaj długi i miły list do Eryka. Poza tem niema co pisać o tym dniu.

9 — 11 stycznia.

Piasek, piasek, nic — jeno piasek. Prowadzić dziennik powszedniej monotonji mego bytu — tego się zrzekam.

12 stycznia.

Mój sąsiad zprzeciwka poczyna mnie interesować. Napozór wszystko odbywa się u niego z umiarem, cicho i poprawnie, a przecie z pewnością ten nieomal zamaskowany kawaler prowadzi żywot, pełen przygód i ruchu. Prawie nie widzi się, żeby wychodził z domu, ale przyjmuje on mnóstwo gości. Odwiedzają go także damy. Jedna z nich przychodzi zwykle przed południem, ale tę niezawsze przyjmuje. Naprzykład wczoraj już w dwie minuty po wejściu do sieni wyszła stamtąd. Ale mój sąsiad stał wpółukryty za firanką i spoglądał nadół, aby dostrzec, czy się zatrzymała.
O, biedna, śliczna, mała kobietko! Sądzisz pewnie, że nie widziałam, jak byłaś rozczarowana i zmartwiona, chociaż starałaś się przybrać beztroskliwą minę i wyprostowana dumnie, nie obejrzawszy się za siebie ani razu, wyszłaś na ulicę! Fe! fe! zły człowieku z tamtej strony ulicy! Jakże staje ci serca, aby tak postępować z małą, miękką, zakochaną istotą!
A przytem jest inna — tej dałam przydomek „faworyty”. Ta odwiedza go po południu i to w osobliwie tajemniczy sposób. Przyjeżdża zazwyczaj w małym kabrjoleciku, który przypomina powóz lekarza. Nosi gęstą woalkę i otulona jest w futro. Jej wysoka, szlachetna postać wygląda zajmująco w żółtem świetle latarni, wiszącej u podjazdu.
W niej z pewnością moje vis-à-vis jest zakochane. Wiem zawsze, kiedy jej oczekuje. Podbiega wówczas co chwila do okna, otwiera je, śledzi oczyma ulicę, zamyka je, chodzi po pokoju i znowu jest przy oknie. A gdy odkrywa spojrzeniem znajomy powóz, spuszcza szybko białą roletę. Przez krótki moment błąka się jego samotny cień, potem nagłe jawi się drugi: cień damy! Następnie znikają oba cienie; przypuszczam, że mój sąsiad i jego dama zajęli miejsca przy nakrytym stole w jadalni, gdzie widziałam uprzednio krzątającą się gosposię, ubraną po wiejsku.
W godzinę potem oświetla się uroczyście sąsiedni salon. Przez szparę między firankami udaje mi się dojrzeć błyszczącą koronę ze szklanych pryzm, krąg bladych płomieni świec stearynowych i zarys wielkiego, połyskującego złotawemi prętami abażura. Przez moją śledczą dziurkę w rolecie odkrywam także na tylnej ścianie odległego pokoju mocno oświetlony kawałek obrazu: główkę kobiecą i obnażone ramię. Ale sąsiada i goszczącej u niego damy już nie widzę. Pewnie usiedli na szerokiej kanapie, którą kryją wielkie liście palmowe i skąd rozwija się pewnie wspaniała perspektywa — amfilada innych komnat, również oświetlonych, zakończona sypialnią, gdzie połyskuje zielona ampla, sprawiająca na mnie przez firanki wrażenie zamglonego księżyca.
Pozostaję wtedy na swojej placówce — podczas gdy u nas w domu panuje szara godzina i fantazjonuję, wciśnięta głęboko między poręcze fotelu, Usiłuję przenosić się myślą do mego sąsiada — postawić się na miejscu zawoalowanej damy. Kim jest ona? Można przypuścić, że jest to przyzwoita dama — dama, z którą mogłam się spotkać nieraz, która należy do towarzystwa i pewnie po opuszczeniu swego vis-à-vis znowu odgrywa rolę cnotliwej córy czcigodnych rodziców — jak ja? Ale wyobraziwszy sobie, że to byłabym ja właśnie, czyliż byłoby możliwem, abym po pobycie stamtąd wróciła i nikt, nikt, nie zauważyłby nic, nie dostrzegł z owej twarzy... żebym zresztą sama ze wstydu nie zapadła się pod ziemię? Nie, to jest niemożliwe! A więc to nie może być żadna dama. Jest to zatem jakaś istota, godna pogardy, kobieta z najniższego gatunku! Ale w takim razie czemu tak lęka się być spostrzeżoną? Dlaczego przychodzi tak ostrożnie i pod zasłoną? Kobieta z półświatka nie potrzebuje się ukrywać. I poza tem — nie wiem, ale... ma ona w sobie coś tak osobliwie wytwornego, coś kornego i badawczego zarazem, coś tak słodko-przestępnego, kiedy po chwili bojaźliwego wahania energicznie otwiera drzwi podjazdu. Ona musi być damą. Więcej jeszcze! — nawet znakomitą damą.
I oto wyobraźnia moja unosi mnie w galopie.
Tamta jest arystokratyczną damą, odwiedzającą ukochanego. Kim jest on i dlaczego ukrył się w tej cichej ulicy przedmieścia? To musiano dziać się podczas ostatniej uczty dworskiej, kiedy książęta panujący z krajów sąsiednich zjechali się w pałacu królewskim. Wtedy spotkali się — on, syn cudzoziemskiego księcia, i ona, piękna córka bogatego arystokraty. Młody książę został olśniony przez uroczą hrabiankę do takiego stopnia, że nie mógł jej zapomnieć. I oto planując dla pozorów podróż na daleki wschód, cichaczem udał się na północ, przez wiernego i milkliwego sługę wynajął sobie odległe mieszkanko i napisał do ukochanej krótkie wezwanie: „ Jestem tu — oczekuję Ciebie“.
— — Oto siedzą tam oboje w poufnem i wykwintnem gniazdku, gdzie subtelny zapach wypełnia wszystkie pokoje. Wesoły ogień trzeszczy na kominku, na stole stoją rznięte karafki z winem i kryształowe wazony z owocami. Siedzą na miękkiej sofce; on otulił ramieniem jej kibić; w blasku świec lśnią podniesione szklanice z pieniącem się winem: uśmiechnięci szczęśliwie patrzą sobie w oczy, podczas gdy szkła, trącone o siebie „dzwonią wiwatem“. On odzywa się: „Godziny uciekają, wnet musimy rozstać się na nowo. Powiedz, najdroższa, czy kochasz mnie po dawnemu?” A ona zarzuca mu ramiona na szyję, głęboko wpiera spojrzenie w jego oczy i odpowiada: „O, mój książę, mój promienny i potężny, połóż dłoń na mem sercu i sprawdź, jak bije. Czyliż nie uderza ono coraz większą tęsknotą za Tobą?”
Albo w powłóczystej białej szacie klęka u jego stóp, a jego dłoń pieszczotliwie gładzi jej kasztanowate loki. Mówi do niej: „Kochałem wiele kobiet, ale nigdy nie zakosztowałem tego ognistego trunku, który piję z koralowej czary Twoich ust. Wiele kobiet wyznawało mi miłość, ale nigdy nie słyszałem muzyki, bardziej upajającej nad twoje pocałunki, które mi szepcą: „Kocham ciebie!” — — Ale ona leży, cicha, wpatrzona w niego, a na jej rzęsach drżą dwie szczęśliwie łzy.
Kiedy zaś wszystkie światła w okolicznych domach pogasną, wówczas podprowadza on ukochaną ku oknu, rozwiera firanki — oboje wpatrują się w cichą zimową noc, rozpostartą poza szybami — i on, wskazując przeciwległe okno, odzywa się cichym głosem: „Spójrz — tam mieszka biedna mała dziewczyna. Dzień w dzień przesiaduje ona jak wiewiórka w klatce i tęskni. Tęskni, nie wiedząc za czem. Jednakże wie, że życie nie polega na tem, aby siedzieć za szybą i malować róże i fiołki na porcelanie. Przeczuwa, że miłość jest tym malarzem, który umie wczarować róże w policzki młodej dziewczyny i fiołki w jej spojrzenia. Biedne, blade dziewczę!” I oto dumna piękna kobieta tuli się do ukochanego, jakby drżąc z zimna, i płacze ze współczucia nad pełną wyrzeczeń dolą młodej dziewczyny i ze strachu, iż ona sama może utracić własne szczęście.
— — Tak siedzę i marzę — i mam łzy w oczach, bo rozumiem, że życie, które wiodę, jest nędzne i ubogie — marzę tak długo, póki szmer za drzwiami lub jaskrawe światło przy ich otwarciu nie wyrwie mnie przerażeniem z moich snów na jawie. To ojciec przechodzi przez pokój, aby sprawdzić w skrzynce pocztowej, czy nadeszła już gazeta wieczorna.
W milczeniu przechodzi obok mnie, trzymając świecę w ręku, i dopiero za powrotem odzywa się:
— Czy nie pora byłaby zapalić lampę?
Wówczas matka w sąsiednim pokoju powstaje z kanapki, na której położyła się i zdrzemnęła nieco, i ja zrywam się z fotela u okna, szukam zapałek i zapalam wiszącą lampę. Obie nie jesteśmy usposobione do rozmów — każda pogrążona jest w swoich myślach — ja i matka zasiadamy do naszej zwykłej roboty, postawiwszy pomiędzy siebie duży kosz, napełniony zawsze wymagającemi cerowania pończochami, koszulami, serwetami; albowiem u nas w domu wszystko poprawia się z dziesięć razy, zanim wysłuży się ostatecznie.

16 stycznia.

Jakże dziecinnie znalazłam się dziś przed południem! Odbywałyśmy z matką zwykły spacer. Przed wystawą księgarni stał jakiś jegomość. Gdy przechodziłyśmy, odwrócił się ku nam. Widziałam tylko jego oczy — spotkały się z mojem przeszywającem spojrzeniem — a przecież w tej samej chwili wiedziałam już, że jest to ten nowy artysta, który grał szeika w „Sulejmie”. Doznałam zawrotu, krew zatrzymała się we mnie, ale uczułam zaraz, że bije mi do głowy i purpurowym rumieńcem zalewa twarz. Trwało to tylko sekundę i przeszło zaraz; na szczęście mama nic nie zauważyła. Jakżem głupia! O co chodziło? Obcy człowiek spogląda na mnie przypadkiem i obojętnie, a ja nieomal mdleję.
Jestem wściekła na siebie, mogłabym siebie bić — i na niego jestem wściekła. Teraz oczywiście ten zarozumiały aktor sądzi, że sprawił na mnie piorunujące wrażenie. Nowy triumf — i śmiesznie łatwy!
Ależ bywają w życiu dziwne wypadki. Toć od dnia owego przesadnego snu o „Sulejmie” nie pomyślałam o nim; zapomniałam go zupełnie. I oto spotykam go dziś przed południem, a po południu słyszę, że jest o nim mowa.
Byłam na imieninach kuzynki Emmy Lorenzen; ma lat trzydzieści siedem, jest wdową po wielkim kupcu win, przytem największą tubą plotkarską w świecie. Pod maską najserdeczniejszego współczucia w najsłodszych wyrazach opowiadać zwykła najskandaliczniejsze rzeczy o wszystkich z brzegu ludziach, których zna i nie zna. Muszę zresztą wyznać, że przysłuchuję się jej plotkom chętnie — są zabawne i po godzince posłuchu bywa się „zorjentowaną“. Ale równocześnie doznaję uczucia niesmaku i wstrętu; po rozmowie z nią ma się wrażenie, iż coś przykleiło się do ciała i do duszy, i odczuwa się potrzebę gruntownego przepłukania wewnątrz i zzewnątrz.
Kiedy zabawiałam się z jej dwiema malutkiemi córeczkami, mimowoli nasłuchiwałam, jak języczek Emmy działał całą parą w rozmowie z dwiema tegoż co ona typu przyjaciołkami. Wymówiła nazwisko Alfreda Mörcka.
Nie ukrywam tego, że ciągnęłam zabawę z dziećmi, już roztargniona. Gdyż jednem uchem strzygłam ciekawie w stronę plotkujących szeptem cioteczek, które pochyliły się ku sobie głowami; ich twarze wyrażały zainteresowanie, oburzenie i zachwyt równocześnie.
Oto, co pochwyciłam z ich gadaniny; Alfred M. uwiódł młodą dziewczynę; biedactwo jest teraz chore umysłowo; brat jej zaprzysiągł sobie, że zabije Mörcka. Historyjka ta była prawdziwa, ponieważ kuzynka moja dowiedziała się o niej od pewnej damy, której szwaczka była ciotką pokojówki rodziców uwiedzionej panienki.
To niewszystko. Pan M. ma na sumieniu mnóstwo podobnie haniebnych czynów.
— Żadna kobieta nie jest w stanie mu się oprzeć! — prawiła Emmy z rozkoszną zgrozą.
Tu wmieszałam się do rozmowy:
— Co to znaczy, że żadna kobieta nie może mu się oprzeć? Jakąż tajemną moc posiada nad nami?
— Tak, tak, drogie dziecko, miej się na baczności! — odrzekła. — On hipnotyzuje kobiety, na które spojrzał. Wpija w nie swoje lśniące czarne oczy, i przepadają. Nadto podaje rękę tak osobliwie, że podobno przy jego dotknięciu przenika w krew gorący prąd!
Chociaż obraz okropnego pana Mörcka wydał mi się w tym opisie nader zabawnym, mimowoli pomyślałam z niepokojem o mojem z nim spotkaniu przed południem. Nie zdradziłam się z tem jednak, rzucając obojętnym tonem pytanie:
— Kim jest właściwie ten ohydny Don Juan? Skąd pochodzi? Jako o artyście słyszy się o nim mało.
Otrzymałam następującą romantyczną informację: Mörck uchodzi powszechnie za syna skromnych mieszczan z prowincji. Ale w istocie ojciec jego był człowiekiem nader wykwintnym, a matka, która już nie żyje, była pono guwernantką w domu jakiegoś zagranicznego dyplomaty. Pewne jest, że Mörck, przybywszy do Kopenhagi, rozporządzał znacznemi kapitałami i cieszył się najwyraźniej wyższą protekcją. Początkowo odbywał studja na wydziale prawnym; potem wstąpił na scenę. Niektórzy upatrują w nim wielki talent; inni nie wróżą mu przyszłości w teatrze.
— W „Sulejmie* był doskonały! — zauważyłam dość ostrożnie.
— Ależ dziecko! — odparła Emmy — w „Sulejmie“ ma do powiedzenia w roli zaledwie dziesięć słów.
— Tak! ale tam bardziej gra oczyma — wtrąciła jedna z plotkarek.
Wszystkie trzy jęły się śmiać do rozpuku. Byłam zmuszona dzielić ich śmiech. Ale miałam uczucie, iż coś ukrywam — i z tego względu byłam niezadowolona z siebie. Emmy powstała, pogłaskała mi twarz wilgotną dłonią i rzekła:
— Tak, tak, moje dziecko... te oczy — te oczy!... Strzeż się ich!
— — Naogół dzień ten był obrzydliwy. Mam wrażenie, że byłam w złem towarzystwie, gdzie potraktowano mnie szorstko, a zbrakło mi godności do samoobrony.
Mogłabym płakać z rozżalenia. Pragną odświeżyć się nieco przed snem, odczytując piękną pieśń J. P. Jakobsena o Volmerze i Torze:

Całowałam moje róże, dopóki nie zwiędły,
Bo myślałam o Tobie w miłości...


20 stycznia.

Za tydzień powraca Eryk. Miałam dziś list od niego. Doprawdy, czas, aby przyjechał, ponieważ poczynam oddawać się chorobliwym marzeniom. To winno się skończyć. Eryk przywiezie ze sobą rozsądek i zdrowie. Pomówimy ze sobą poufnie i poważnie. Oznajmię mu, że musimy zaraz się pobrać. Nie jest dobre dla mnie pozostawać dłużej w domu i żywić się nadal ciasnotą mojej rzeczywistości, za którą później tak nędznie wynagrodzi mnie własne i matki mojej marzycielstwo.
Tak, to będzie wspaniałe — wydrzeć się z tego wszystkiego, zostać przeszczepioną na krzepki, pełny miłości grunt, czuć, że się ma cel w życiu, posiadać przytulne ognisko domowe, przy którem lżej się oddycha, gdzie powietrze nie jest przeciążone zgryzotą i żalem, skruszonemi nadziejami i powszednią męką troski o byt.
Już to jedno, że nie będę widziała po całych dniach zasmuconej twarzy mojej matki — będzie dla mnie prawdziwem zbawieniem. Wiem, droga mateczko, że brzydko jest tak myśleć. Ale przebaczyłabyś mi tę myśl, gdybyś wiedziała, jak umęczona jestem smutkiem — jak ściera się moja dusza niby dziki zwierz o pręty ciasnej klatki, w której go zamknięto. Muszę wyrwać się stąd w jakikolwiek sposób. Niechże nie dojdzie do tego, abym zrobiła jakieś głupstwo, gdyby zawiodła mnie nadzieja na Eryka. Nie, nie! to się stać nie powinno. Eryku! Imię twoje jest talizmanem, którego używam przeciw złym pokusom.
A także przeciw tym czarnym oczom, które mnie obecnie prześladują w snach. Czarne oczy, któremi gardzę, z których drwię, a które nie chcą mnie opuścić... Kiedy mniemam, że już je odegnałam, zalśnią mi nagle z kąta pokoju, z fałd firanki, z mroku mojej sypialni, gdy — budzę się nocą. Blask ich łamie moją wolę — tężeją mi ręce — głowa płonie. Jawią się nagle tam — i nasuwają się coraz bliżej i bliżej. Są poważne i rozkazujące, spoglądają na mnie z mocą woli, pewnej siebie i spokojnej. Wołają — „Pójdź za mną!“ Tak już się zbliżyły, że czułam, jak oślepiają mnie spojrzeniem, i pojmałam siebie na tem, iż porwałam się z łoża, aby iść za nimi.
A przecież to szaleństwo! Już nieraz mówiłam sobie: „Naco ci te oczy — —? One nie chcą wiedzieć o tobie!“
Spotykam nieznajomego. Spogląda na mnie — zachowuję się wobec niego jak głupia pensjonarka. Potem słyszę bezmyślne plotki z ust głupich bab i... co dalej? Tu winien być kres. A tymczasem rzecz ta rozszerza się właśnie od tego punktu dalej...
Nie! To nieprawda... Było inaczej. Te oczy prześladowały mnie od dnia, gdy widziałam „Sulejmę“. Teraz wiem to na pewno — te oczy, co uwiodły Sulejmę... Nie przypominam sobie, jak wyglądał ich posiadacz nawet dźwięku jego głosu nie pomnę... Tylko te oczy...
— — Na pewno jesteś na najlepszej drodze do obłędu, Julko! Tedy jest najwyższy czas, aby Eryk przyjechał. Ślę ci pozdrowienia, drogi przyjacielu — i kłaniam się wam, miłe, dobre, niebieskie oczy...

Noc Sylwestrowa.

Byłam dziś na strychu, aby wydobyć trochę płótna ze skrzyni, przechowywanej tam śród gratów. Podczas poszukiwań wpadł mi nagle w ręce wielki ciemny welon. Nigdy nie widziałam tak gęstej zasłony. Daje się ona naciągnąć na głowę jak kaptur. Przymierzyłam ją i ledwo mogłam przejrzeć ją nawskroś. A kiedy przeglądałam się w nim w starem zwierciadle ściennem, wydało mi się, że jestem podobna do słońca za obłokami. Skąd mama posiada ten welon i do czego jej służył?
Zamierzałam ją zapytać o to dziś wieczorem, ale jakoś zrezygnowałam z tego.

26 stycznia.

Dziś przed południem siedziałam przy oknie. Śnieg padał zwolna i łagodnie wielkiemi płatkami — taki, jaki bywa na Boże Narodzenie: niby mirjady krążących na wietrze białych ptaszków zimowych.
Przez bezludną ulicę nadciągał zaśnieżony powóz z ubielonym stangretem, pozostawiając za sobą dwa ciemne ślady na miękkim śniegu. Powóz zatrzymał się naprzeciwko. Był to angielski pojazd „faworyty“. Wyskoczyła zeń. była już przy drzwiach, i powóz zawrócił, gdy odwróciła się naraz, zmięła szybko fałdy welonu, i przywołała stangreta, aby mu dać jakiś rozkaz.
Był to moment przelotny, ale nie zapomnę go nigdy. Nie zapomnę tego błysku szczęścia i pewności zwycięstwa, jaki zalśnił mi na odsłoniętej przez chustę jej twarzy. Ciemne futerko rozpięło się, ukazując na jej piersi bukiecik z białych róż; jej oblicze było też niby bladą różą, która wyjrzała przez otwór w ciemnej koronkowej zasłonie. Jedną ręką uniosła z gracją brzeg sukni, drugą — w żółtej rękawiczce — otuliła twarz welonem. Śnieżne płatki krążyły wokół niej — a ona stała niby wiosna śród śniegu, tak ciepła i świeża, urocza i subtelna. Potem zachwycające zjawisko znikło. Drzwi pojazdu zamknęły się za nią.
Ale wówczas wpadło mi nagle na myśl, że to po raz pierwszy udało mi się ją widzieć w pełni dziennego światła oraz że w ostatnim tygodniu owej innej młodej damy, odwiedzającej mego sąsiada, nie widziałam wcale. Czy była chora, lub wyjechała — albo też nastąpiło z nią zerwanie? Drzwi zamknęły się przed nią bezlitośnie, rywalka zapanowała niepodzielnie?
Patrzyłam wdół na ulicę, na dwie brzydkie koleiny, które powóz nakreślił na swej drodze; widziałam, jak wypełniały się zwolna padającym śniegiem, aż nabrzmiały i wyglądały niby dwie zastarzałe blizny...

29 stycznia.

Eryk przybył. Wczoraj wieczorem wpadł na chwilkę. Dziś był u nas na obiedzie. Poczciwiec! Jakże był szczęśliwy ze spotkania z nami. Nie zmienił się wcale. Doprawdy nie został Europejczykiem, chociaż zamieszkuje w stolicach. Tak samo wesół, niemal chłopięcy jak ongi. I tak samo ładny i zdrów. Ale też po dawnemu „nonszalancki” w obejściu z ludźmi. Jedyną zmianą, którą w nim odkryłam, było to, że przystrzygł „na szpic“ rudawą bródkę, ściął maszynką włosy tak, iż głowa jego wygląda jak ściernisko, wreszcie, że wąsy urosły mu na pół cala i wystrzępiły się. Ale marynarka leży na nim po dawnemu krzywo, lewa kieszeń, do której wciąż wsadza rękę, odstaje i ukazuje spłowiałą podszewkę, a kołnierz i wiązany krawat nosi takie, jak za czasów swojej konfirmacji — wykładany kołnierzyk z czarnym fontaziem.
Stanowczo wymaga opieki kobiecej. Jeżeli Opatrzność powołała mnie do tej roli, to zrobię zeń coś dzielnego. Ma dobre warunki po temu. Myślałam już o tem, jak wystroję go na człowieka postępu „moderne“ — imponującego elegancją, pełną prostoty i powagi: zawsze w szczelnie zapiętym ciemnym surducie z pełną wyczekiwania butonierką, do tego ciemne pantalony w delikatne pasy; budząca zaufanie poprawność: starannie prasowany cylinder, jasno-brunatne rękawiczki angielskie i wysoki zamknięty kołnierz oficerski. Tak, przyjacielu, możesz polegać na mnie, że będziesz piękny. Poczekaj tylko!
Bez zgorszenia mogę nazwać dzisiejszy obiad ożywionym. Nawet Jego Królewska Mość, zawsze zrzędny pan Ojciec, raczył najmiłościwiej być na ten raz w usposobieniu uprzejmem. W stosunku do mnie miał nadto napad czułości, wyrażający się w tem, że swemi dwoma długiemi palcami ukłuł mnie w policzek i szepnął mi z figlarnym uśmiechem:
— No, teraz jesteś w lepszym nastroju?
Otrzymaliśmy wykwintne jadło i piliśmy moc włoskiego wina czerwonego — tytułem wspomnienia o lekkomyślnych rzymskich nocach papy. Eryk był godzien podziwu. Mówił bezustannie, jakby znalazł się w jakiem kółku poufnem. Ojciec śmiał się, aż chrzęszczało w nim — był to niby dźwięk wody, przedzierającej się poprzez niedomknięty kran — kiedy Eryk opowiadał mu o urządzonej w Wiedniu przez symbolistów wystawie obrazów. Młodzieniec jest przebieglejszy, niż sądziłam. Było widoczne, że schlebiał ojcu, używając sobie na młodej sztuce, którą sam uważa za świętość! W imię Boże — cel uświęca środki.
Przy kawie prawdziwy likier benedyktyński w naszym domu znak, że nastrój sięgnął szczytu. Kiedy ojczulek pozwala sobie na likier, wiem, że bije uroczysta godzina. Po obiedzie znalazłam się sam na sam z Erykiem w jadalni. Pomyślałam: „No, niech nastąpi to, co ma nastąpić!” Nie wiem, czy było mi to przykre, czy przyjemne — wiem jedno, że uważałam to za śmieszne i nietaktowne ze strony tych, którzy „aranżowali tę sytuację” dla nas.
Eryk siedział obok mnie na sofie i dmuchał w swoje cygaro tak mocno, że żar wybuchał co chwila pod popiołem. Spostrzegłam łacno, że się denerwuje. W reszcie rzekł:
— Jestem tak szczęśliwy, że widzę cię znowu, Juljo!
— I ja cieszę się, żeś powrócił.
— Śród obcych łudzi często tęskniłem za tobą.
— Pisałeś jednak rzadko i krótko.
— Wiesz, że jest mi ciężko wysławiać się na piśmie.
— Czy nie miałeś nikogo, z kim przestawałeś chętnie?
— Owszem, jednego... Duńczyka, który mieszkał ze mną w jednym pensjonacie. Zaprzyjaźniłem się z nim. Mówiłem z nim wiele o tobie także.
— O mnie, Eryku?
— Tak... opowiedziałem mu, że posiadam siostrzyczkę, córkę pewnego jegomościa, w którego domu zamieszkiwałem w czasie moich studjów, młode dziewczę, które było dla mnie zawsze tak miłe i dobre...
— ...i dla którego popełniałeś tysiące głupstw, którego grzeszki brałeś nieraz na siebie, aby ocalić je przed ciemnym pokojem lub trzciną ojcowską... Ale gdzie bawi teraz twój przyjaciel? Czy został w Wiedniu?
— Nie, rozstaliśmy się dawno. Musiał być w domu z początkiem sezonu?
— Jakiego sezonu?
— Ach! on jest aktorem.
— I nazywa się?
— Alfred Mörck. Czy nie widziałaś go nigdy na scenie?
Miałam wrażenie, że się zapadam pod ziemię. Zdobyłam się jednak na moc. Obojętnym, niemal szyderczym tonem odparłam;
— Alfred Morek? O, tak... widziałam go parę razy. Gra on role nieznaczne i nie posiada wcale talentu, Nie jest sławny. Zato jest tem bardziej osławiony.
Eryk roześmiał się; był widocznie trochę podrażniony.
— Mój Boże! — rzekł — i ty także wierzysz plotkom? Sądziłem, że stoisz powyżej nich.
Nagana Eryka podrażniła mnie zkolei, Gotowa byłam skłamać. Odparłam mocno:
— Nie ufam plotkom. Ale opieram się na tem, co wiem dobrze.
— I cóż wiesz takiego?
— Wiem, że twój miły przyjaciel uwiódł w haniebny sposób młodą dziewczynę, a potem ją porzucił.
Eryk milczał przez chwilę. Potem ozwał się spokojnie;
— Nigdy w to nie uwierzę. To nie jest podobne do Mörcka. Jest to jeden z najdelikatniejszych ludzi, jakich znam. Z pewnością nie przyrzeka on więcej, niż dotrzymuje. Oczywiście miał różne awanturki miłosne... ale to jest coś zupełnie innego. Ma on wielkie szczęście u dam — i zasługuje na nie; wiem, że otrzymuje często listy z zaproszeniami na rendez-vous.
— Z których musi być nader dumny, skoro tobie opowiada o tem.
— Ej, nie!... Bawi go to — i to jest zrozumiałe. Nie odpowiada on na te pochlebne wezwania.
— Ale jako prawdziwy gentleman pokazuje te listy przyjaciołom.
— Uspokój się... są anonimowe.
Byłam tak rozdrażniona, że chętnie płakałabym. Czemu, sama nie wiem. Zdaje mi się, że widziałam coś oburzającego w tem — oburzającego i głupiego zarazem — że Eryk siedział przede mną i bronił tego aktora! Powinien był przeciwnie pomóc mi do usunięcia go z moich myśli. Byłam pewna, że teraz będę miała spokój z tej strony — i oto przybywa Eryk i on mi wtłacza go również do głowy. Oczywiście Eryk nie mógł tego zgadnąć — a jednak wydał mi się niemal żałosny w tej roli, gdy tak bronił wobec mnie swego czarnookiego przyjaciela.
A wy, moi troskliwi rodzice, pozwoliliście, aby nas wodzono za nos. Wszystko urządziliście tak cudownie na rzecz waszej córeczki wyborny obiad, doskonałe wino, stare wspomnienia, sam na sam o szarej godzinie — a przecież, gdy mama wniosła wreszcie lampę i przydreptał za nią ojciec z chytrze zaciekawioną miną, znaleźli oboje młodą parę, siedzącą na kanapie, a wyraźnie skłóconą — każde w swoim kącie.
To było coś takiego, że można było śmiać się... i zarazem płakać!...

5 lutego.

Co dnia oświadczyny płoną na języku Eryka, ale gdy tylko zauważę, iż wybuch ma nastąpić, jestem tuż z sikawką i gaszę pożar. Jakże dobroduszni i wzruszający są w gruncie rzeczy ci mężczyźni! Że też Eryk nie uderzy nigdy pięścią w stół i nie krzyknie nagle: „Ale teraz już naprawdę dość mam tego, dzieciaku! Żadnych sztuk więcej! Chcesz mnie czy nie chcesz?“
Sądzę, że byłoby to najmędrsze z jego strony tak mnie raz oszołomić i zmusić do oznajmienia swojej barwy. Miałabym prawdziwą rozkosz, widząc go raz szczerze złym. Mniemam, że pokochałabym go, gdybym poczuła się kiedykolwiek małą i tchórzliwą pod jego mocną ręką. Ale oto siedzi on tam i drży myśl, że pokażę mu tę zmęczoną i obojętną minę, którą zwykłam gasić jego wybuchy. Dlaczego jestem z nim taka? Jest-li to jedynie demoniczność kobieca... pycha płci naszej... radość z cudzego cierpienia?
Nie, nie — to wcale nie to! Ale ja sama nie mogę tego zrozumieć. Poprostu nie wiem, czy nie byłoby to krzywdą i dla niego, i wobec siebie, gdybyśmy się pobrali... Wielki Boże! Jeżeli już dziś jestem względem mego taka... jakże okrutnie brzydką stanę się wówczas, gdy będziemy zaślubieni, gdy będę go miała przy sobie od rana do wieczora i — od wieczora do rana!
Właściwie zawsze piastowałam te same uczucia względem Eryka-jeszcze wtedy, gay byłam dziesięcioletniem dzieckiem, a on był siedemnastoletnim studentem. Lubiłam go szczerze i mocno, szłam za nim krok w krok. Ale jakkolwiek byłam mała, tyranizowałam go zawsze Wyczułam odrazu, że to ja jestem silniejszą stroną, i nadużywałam swojej mocy z mieszanem uczuciem przyjemności i nieświadomej pogardy. Przypominam sobie pewien dzień, gdy go osobliwie udręczyć. Miał wiele do roboty i prosił mnie, abym zostawiła go w spokoju. Ale zaledwie wyszłam z jego komnaty, pojawiałam się wnet na nowo. Wodziłam mu słomką pod nosem, zabierałam ołówek, ciągnęłam za papier tak, że rysował na nim krzywo — krótko mówiąc, byłam nieznośna, jak tylko może być nieznośne rozpieszczone dziecko. Wreszcie Eryk pogniewał się nie na żarty. Ujął mnie za ramię i podniósł rękę. Wtedy spojrzałam nań, roześmiałam się urągliwie i rzekłam:
— Uderz mnie, jeżeli masz odwagę!
Wówczas ręka jego opadła, łzy wystąpiły mu w oczach; pogładził mnie czule po włosach.
— Droga Julciu! — rzekł — nie gniewaj się na mnie. Wiem, że postąpiłem bardzo brzydko.
Ach, Eryku, oburzająco głupi człowiecze! Czemuś nie wymierzył mi wtedy policzka, na który uczciwie zasłużyłam? Bodaj wiele rzeczy poszłoby dziś inaczej.
Bo i cóż z tego, że matka nieraz ozwie się surowiej? Moja łagodna mateczka nazywa teraz swoją gorąco kochaną córę „kokietką bez serca“ i stara się wszelkiemi sposoby pouczyć mnie, jak bardzo winnam czuć się szczęśliwą, żem zdobyła twoje przepoczciwe serce.
Ale ty zdobądź moje — to jest punkt główny! Weź je ręką energicznego zdobywcy. Nakaż mi choćby jeden jedyny raz odrobinę strachu. Nie leż bezustannie u moich stóp — tak dobrodusznie, tak błagalnie, z tem twojem irytującem:
— Wszystko, jak chcesz, mój aniele!

10 lutego.

Wczorai był bal u wuja Eryka, fabrykanta Glerupa. Cieszyłam się jak dziecko myślą o tym balu — pierwszym i bodaj ostatnim dla mnie tej zimy. A przecież wszystko było na nim nudą i nieporozumieniem. Jakże jestem rozgoryczona na Eryka! Że też mógł on zachowywać się tak beż taktu i niedelikatnie!
Teraz po wszystkiem pojmuję to dobrze. Bal obliczony był na to, że będzie świętem naszych zaręczyn. Był tedy rozczarowaniem dla innych, gdyż efekt teatralny nie nastąpił; był dla Eryka fatalnym ciosem. Przeto sądził on, iż ocali sytuację, bezustannie narzucając mi się i przyjmując pozy, zmuszające wszystkich do poszeptu: „Z pewnością są zaręczeni, ale nie chcą jeszcze tego ogłosić publicznie“.
Nigdy dotąd nie widziałam Eryka takim. Zachowywał się jak najgorsze popychadło sklepowe. Obtańcowywał mnie z najbardziej płaską galanterją, a w kotyljonie całował mnie nawet w rękę. Mojemu dobremu wychowaniu zawdzięcza, że nie dałam mu, jak zasłużył, w papę. Ale gdy wkońcu na wychodnem chciał mi włożyć kalosze i nadto w obecności kilku panów i dam wyrzekł komplement pod adresem mojej „czarującej nóżki” — ta nóżka udzieliła mu czarującego a dotkliwego szturchańca, skutkiem którego potoczył się wtył i dalsze pochlebne uwagi zachował już dla siebie.
A ci inni — zarówno krewni Eryka, jaki obcy! Wszyscy podchodzili z wykrętnemi napomknięciami i uprzejmemi powiedzeniami. Jegomość zapraszający mnie do tańca, niechybnie rozpoczynał od jakiejś uroczystej formułki: „gdyby łaskawa pani miała przelotną chwilkę dla mnie”, albo: „o ile wolno mi zabrać jej moment!” A Eryk, depcący mi cały wieczór po piętach, skłaniał naówczas głowę z uprzejmym uśmieszkiem, jakby to on udzielał zezwolenia.
Gdy bal się skończył, chciał wsiąść do mojej dorożki. Szepnęłam: „nie waż się!“ Zrozumiał, że mówię poważnie. Ale przez całą powrotną drogę płakałam, jakby mnie obito; w domu zaś zerwałam piękną sukienkę z siebie tak, że zgroza była na nią patrzeć. A przecież tak ładniutka i wesoła byłam, jadąc z mamą na bal! W obcisłej błękitnej sukni z tiulowemi kokardami na ramionach... Podobam się sobie samej, gdy jestem tak wysztafirkowana, nosząc z wdziękiem wytworną koronkę, która tak pasuje do białej, gładkiej mojej cery i do barw jedwabnej materii. Nawet ojciec — zauważyłam to dobrze — był ze mnie zadowolony i, gdy na wyjezdnem rzekłam mu: „adieu“, skłonił głowę z aprobatą, dodając „błękitny krokus”.
— — — Dziś jestem tak nerwowa i rozdrażniona, że nie powinno się dochodzić do mnie. Odmówiłam mamie pójścia z nią na spacer. Natomiast siadłam w mojej czatowniczej niszy i stroiłam grymasy. Była pogoda, dżdżysta i chłodna; tak szaro i ciężko, że można było popaść w czarną rozpacz. Zimno i brzydota wdarły się i do pokoju. Wszystko dokoła raziło oczy zużyciem i wypłowieniem, ubóstwem i bezradnością — te fotel, kryte ciemnym adamaszkiem, ta stara zrudziała serweta na stole i ta okropna bronzowa ampla, wisząca u sufitu na cienkich mosiężnych łańcuchach. Ba! ja sama — niewyspana i spłakana, z bladą twarzą, stężałemi z zimna rękoma, pozbawione świeżości i zaniedbane. Błękitny krokus — akurat! Raczej nieapetyczny, zwiędły kwiat, który odrzuca się na śmieci.
Wyjrzałam — spojrzenie moje padło na okno sąsiada. Stał tam w wieczorowym stroju — w czarnym fraku z białym kwiatkiem w butonierce i wyraźnie patrzył na mnie, podczas gdy lekki uśmiech igrał na jego ustach.
Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Powstałam nagle, zbliżyłam się do mego biurka, ujęłam pióro i skreśliłam na listowym papierze kilka słów zmienionem pismem: „Panie artysto, Alfredzie Mörck! Pewna młoda dama pragnęłaby zapytać pana o coś. Oczekiwać będzie w niedzielę 13 b. m. o godz. 7 wieczorem przed dworcem Północnym“. Włożyłam list do koperty, zaadresowałam do teatru, wyszłam i wrzuciłam go do skrzynki.
Dlaczego to zrobiłam, nie potrafię wyjaśnić. Właściwie działałam bezmyślnie aż do załatwienia wszystkiego i do chwili, gdy znów znalazłam się w domu. Tu dopiero zachciało mi się śmiać do rozpuku. Mój Boże! Czy to w istocie nie było snem?... Więc popełniłam czyn lekkomyślny, napisałam do nieznajomego mężczyzny, w dodatku do aktora, nadto do osławionego Don Juana, proponując mu schadzkę! Toć to było szaleństwo — jaskrawszego wyobrazić sobie niepodobna. Nadające się dla domu obłąkanych. Tak jest, i dostałabyś się tam niechybnie, droga Julciu, gdyby rodzice twoi przeczuwali, coś uczyniła.

Et, wszystko jedno! Jest to nader zabawne uczynić raz coś warjackiego...
12 lutego.

Jutro jest dzień, w którym zamierzałam się spotkać z p. Mörck. Ale ku własnemu honorowi muszą zauważyć, że ani przez chwilą nie myślałam poważnie o tem, by udać się na rendez-vous. On też oczywiście nie przyjdzie. Eryk zapewniał mnie, że on nigdy nie reaguje na otrzymane liściki anonimowe.
Ale przypuśćmy, że jednak przyjdzie! Byłoby nader zabawne widzieć go, jak patroluje przed dworcem, maszerując tam i napowrót, ten zarozumialec z wyniosłem spojrzeniem czarnych oczu! Widzą go w myśli — futrzany kołnierz, naciągnięty na uszy, laska pod pachą.
Ach! gdybyż przyszedł i mogłabym go obserwować, niewidzialna. Myślę, że zażądam od Eryka, aby jutro po południu poszedł ze mną na spacer. Jeżeli Mörck tam będzie, z pewnością nie wytrzymam — opowiem Erykowi, że czeka na mnie.

13 lutego.

Wy, małe obrazki, odwróćcie się wszystkie! I ty, moje pióro wilgotne, zamaż je wszystkie olbrzymim kleksem! Uczyniłam coś okropnego! Nieomal upadłam tak nisko, jak tylko może pogrążyć się uczciwa dziewczyna. A co najsmutniejsze w tem, że jestem w brylantowym humorze.
Przystępuję do spisania raportu z moich grzechów.
A więc: dziś rankiem, gdy zbudziłam się słońce zalewało blaskiem mój pokoik. Wyskoczyłam żwawo z łóżka i wzięłam prysznic, zimny jak lód. Było mi tak wesoło, tak lekko na sercu, jakbym przygotowywała się do święta.
Przypominam sobie mowę, jaką miałam do siebie, ubierając się starannie. Rzekłam: dziś wieczorem o 7-ej rozegra się przed dworcem północnym baśń, której bohaterka zowie się księżniczką Julją. Słyszała ona w swej dalekiej ojczyźnie — w lesie cudów — o pewnym zarozumialcu, który szczyci się tem, że codziennie zdobywa jakieś małe, niewinne serduszko dziewczęce. Słysząc to, Julja była zgorszona w imieniu całej swojej płci i złożyła świętą przysięgę, iż poskromi haniebnego uwodziciela i uczyni go kornym i miękkim jak wosk. Oto śle do wroga chytrą służebnicę z zawiadomieniem, iż cnotliwa i piękna dziewica, oczarowana blaskiem jego czarnych oczu, w niedzielę wieczór oczekiwać go będzie przed dworcem. Zarozumiały głupiec stawia się we wskazanym czasie, pewny łatwej zdobyczy. Tu spostrzega księżniczkę pod gęstą zasłoną — Julia bowiem znalazła w starej skrzyni utkany przez dobre wróżki gęsty welon — a kiedy zbliża się ku niej, nieznajoma wybucha srebrzystym, lecz pełnym drwiny śmiechem — i znika. Potem — — ba, tu kończy się bajka. Co się dalej stało, nie zdaję sobie jeszcze sprawy...
Jedno tylko było dla mnie jasne; że wyrywam się na tę schadzkę. Nieznajoma, nierozpoznana chciałam pójść tam, nasycić się ciekawością Mörcka, nasłuchać się jego bałamutnych pochlebstw i zniknąć z szyderczym śmiechem księżniczki.
Po obiedzie rzekłam mamie, że mam chęć odwiedzić Emmy. Zdziwiła się, ale przytaknęła tej potrzebie serca. O wpół do szóstej udałam się w drogę. Uprzednio przyniosłam sobie skrycie bajeczny welon ze strychu i wetknęłam go do mojej sporej ręcznej torebki. Pojechałam omnibusem aż do Tivoli, stamtąd udałam się do Nordvall, gdzie mieszka Emmy, złożyłam jej krótką wizytę — zatem dla oczu innych byłam u niej — poczem na schodach otuliłam twarz welonem i z bijącem sercem pośpieszyłam na miejsce schadzki.
Widziałam zdaleka, że zegar kolejowy na wieży wskazywał pięć minut po siódmej. Byłam rada, że nie przyszłam za wcześnie. Śledziłam oczyma na wszystkie strony — nie było go! Na wielkim zaśnieżonym placu przed również wymarłą stacją zatrzymała się dorożka. Prócz dorożkarza nie było widać żywego ducha. Było mi tak, jakgdyby ktoś wylał wiadro zimnej wody na moją czarodziejską baśń. Oto stoi dumna księżniczka niby oblany wodą pudel; w swoich wyrachowaniach zapomniała całkiem, że jej bajka prawdopodobnie nie urzeczywistni się naskutek nieobecności zamówionego.
Już chciałam zawrócić. Ale oto — serce zamarło we mnie — z poza dorożki wysuwa się jakaś postać, wysoka, otulona w futro.
To on! Za chwilę był przy mnie. Nie patrzyłam nań, czułam cień jego przed sobą, usłyszałam głos:
— Łaskawa pani, dorożka czek.
Ten bezwstyd, zdradzający rutynę, przywrócił mi panowanie nad sobą. Spojrzałam nań, odparłam:
— Pan się myli. Może pan polecić dorożce odjechać.
Niechaj Bóg pobłogosławi cię, luba mateczko, za twój woal! Mogłam go obserwować, podczas gdy on nie widział nic prócz czarnego grzbietu kapelusza — Nieco niepewnym wzrokiem silił się daremnie przedrzeć moją maskę. Potem rzekł:
— Czy w istocie mam odesłać pojazd? Sądzę, że jest się w nim nieco mniej skrępowanym.
Rozkazałam: „Odeślij go pan natychmiast!“ — i byłam rada, że mam tyle zimnej krwi. Skłonił się lekko, przystąpił do dorożki, zapłacił woźnicy i dał mu zlecenie, po którem pojazd natychmiast ruszył.
Staliśmy sami na ogromnym placu. Rzekłam: „Pójdźmy!”, obierając kierunek w stronę stacji Klampenborg. Szedł obok mnie. Po krótkiej pauzie rzekł:
— A teraz?
— A teraz? — powtórzyłam jego słowa.
— Ależ łaskawa pani, o co właściwie chciałaś mnie spytać?
Szczerze mówiąc, zapomniałam przygotować pytanie. Aby zyskać na czasie, odparłam:
— Chodzi o pewien zakład — pomiędzy mną i pewnym panem. Nagroda wynosi sześć flakonów perfum francuskich.
— I ja mam ten zakład rozstrzygnąć?
— Tak — o ile zechce pan być tak uprzejmym. Bardzo mi na tem zależy.
— Sześć flakonów perfum francuskich! Hm... proszę, słucham panią.
— Chciałabym wiedzieć — proszę, powiedz mi pan — czy Mörck jest pańskiem prawdziwem nazwiskiem czy tylko pseudonimem teatralnym.
Nie odrazu odpowiedział. Przechodziliśmy obok latarni, i mogłam zauważyć, jak starał się przy jej blasku rozejrzeć twarz moją przez zasłonę. Wreszcie rzekł — głos jego brzmiał zimno i szyderczo:
— A więc zamówiła mnie pani tutaj tylko poto, aby zapytać, czy nazywam się Mörck?
Był widocznie wściekły. To mnie bawiło. Byłam niedaleka od tego, aby roześmiać się w twarz; jednak odparłam z udaną powagą:
— Tak jest, panie Mörck. O ile pan zechce wyświadczyć mi tę wielką przysługę. Potem nie będę pana zatrzymywała dłużej. Z pewnością pana gdzieś oczekują.
Przyjrzałam mu się zukosa. Wydawał się całkiem opanowanym. Ale głos jego drżał, gdy odpowiadał:
— Albo moja szanowna panienko, jesteś bardzo skłonna do żartów, albo zarazem — proszę wybaczyć — bardzo głupia!
Na to ja — ze słodyczą anielską:
— Jakże nieprzyjaźnie pan rozmawia ze mną! Czyżbym pana uraziła?
On — z chłodnem dostojeństwem:
— Mnie uraziła pani? Nie, Ale mówiąc otwarcie, uważam to za zupełnie zbędne, aby zamawiano mnie w chłodny wieczór zimowy w odległem miejscu jedynie dla zapytania, jak się nazywam.
Ja — skromnie i spokojnie:
— Ależ dlatego nie sądziłam wcale, że pan przyjdzie. Toć podobno otrzymuje pan codzień mnóstwo listów anonimowych.
O n — nieco łagodniej:
— To też przyszedłem jedynie dlatego, że charakter pisma pani zainteresował mnie. Był — mimo widocznego wysiłku zmiany — tak bardzo damski: subtelny i oryginalny.
— Teraz pan schlebia mi, panie Mörck. W gruncie rzeczy niema we mnie nic ciekawego — nawet tego, abym była w panu zakochana. Pan pewnie liczył na to?
Teraz wyglądał tak, jakby miał najwyższą chęć mnie pożreć, ale zmilczał. Dotarliśmy do parku Őrsteda.
Na rogu zatrzymałam się.
— Muszę już wracać do domu, panie Mőrck. Otóż czy zechce mi pan odpowiedzieć na moje pytanie?
— Pod jednym warunkiem!
— Mianowicie — pod jakim?
— Że pozwoli mi pani zobaczyć swoją twarz i wymieni swoje nazwisko.
— Poco? Jakąż pan będzie miał z tego przyjemność?
— Czy pani w istocie uważa, że moje żądanie jest tak przesadnie wielkie?... A więc... pozwala pani? — wyciągnął rękę do mego welonu.
— Nie, nie... proszę być przyzwoitym!
Popędziłam wzdłuż kraty parkowej. On tuż za mną. Nikt z nas nie przemówił słowa. Wreszcie odezwałam się — szliśmy znów pokojowo obok siebie:
— Spójrz pan! jaki piękny jest ten park ze swemi oszronionemi drzewami. Istny ogród z bajki!
— O, tak!
Drzewa w szronie, ogród z bajki i wszystkie te rzeczy poetyczne były mu jawnie całkiem obojętne; pomyślałam sobie: położenie staje się nieznośnem; jest równie głupi i niemożliwy, jak Eryk.
Naraz przystanął i rzekł:
— Przyjmij wdzięczny hołd ode mnie, łaskawa pani, i bądź zdrowa!
— A więc pan nie zechce spełnić mego życzenia?
Wyprostował się przede mną — i wpatrywał się we mnie długo, nieskończenie długo tem, jak mi się zdawało, przedziwnie chłodnem, melancholijnem spojrzeniem, które jednocześnie napawało mnie strachem i pociągało. Potem rzekł cichym głosem i grzecznym tonem, ale z jakiemś zachwycającem lodowatem szlachectwem ducha:
— Nazywam się tak, jak mnie nazywają. Mam nadzieję, że tak pani utrzymywała w zakładzie, i przeto zysk pożądany z naszej rozmowy jej przypadnie.
Uchylił kapelusza i oddalił się. Wtedy — sama nie wiem, czemu... ale nie chciałam, nie mogłam tak go puścić — zerwałam woal i zawołałam:
— Panie Mőrck! — Kiedy zaś odwrócił się, stałam przed nim, uśmiechnięta, z wyciągniętą dłonią, mówiąc:
— Nie gniewaj się pan na mnie... pozwól, abyśmy rozstali się jako dobrzy przyjaciele.
Nigdy nie widziałam, aby jakiś człowiek tak szybko się zmienił. Jakby promień słońca padł na jego oblicze; jego oczy lśniły przyjaźnie i wesoło, a głos dźwięczał łagodnie i pochlebnie.
Mówiliśmy z sobą jak dwoje towarzyszy, którzy znają się oddawna.
Powiedział mi, że mnie zna dobrze — choć nie wie, skąd — przypomina sobie jednak, że widział już moją twarz.
Jeszcze raz prosił, abym wymieniła swoje imię.
— Nie! — oparem się — nie dowiesz się go pan dzisiaj.
— A więc innym razem? Zatem chce pani jeszcze raz mnie widzieć?
Nie wiedziałam, czego chcę i czego nie chcę. Szepnęłam: „Może!” I zaraz spytałam:
— Powiedz mi pan, dokąd właściwie chciałeś mnie zawieźć?
— Do restauracji lub do swego mieszkania, co pani wybrałaby. W każdym razie tam, gdzie moglibyśmy pogawędzić poufnie i wypić kielich szampana.
— Więc pan sądził, że jestem osobą tego rodzaju?
— Jakiego rodzaju? Zapewniam panią, że damy wszelkiego gatunku mogą wypić kieliszek szampana.
— Tak, ale nie z panem.
— Pani naprawdę tak sądzi? Czy w istocie upatrywałaby pani coś złego w tem, gdybyśmy naprzykład spędzili razem na poufnej gawędce jeden wieczór?
— Nie może nic, gdyby pan zachował się tak ładnie, jak teraz, gdy odbywamy spacer razem.
— Zachowam się tak, jak pani sama sobie życzyć będzie. Może pani na mnie polegać. A więc czy zechce pani zjeść ze mną wieczerzę w czwartek? Tego wieczoru będę wolny.
— — Krótko mówiąc, stanęło wkońcu na tem, że przyrzekłam mu niemal, iż spotkamy się we czwartek o 7-ej wieczór na Nowym Rynku Królewskim. Mówił ze mną tak spokojnie, że wydało mi się to najnaturalniejszą rzeczą w świecie. Ale jak nazajutrz, kiedy prześpię się po wrażeniach dzisiejszych, porachuję się z mojem sumieniem, jak uda mi się wydostać z domu — doprawdy, nie mam pojęcia. Ale czas przyniesie radę! W najgorszym — albo powiedzmy lepiej: w najlepszym wypadku — zostanę w domu.
Wtedy pan Mőrck może sobie w czwartek o 7-ej wieczór stać na Placu Królewskim 1 spoglądać w gwiazdy. Jakąkolwiek mógłby mieć w tem przyjemność, aby być ze mną razem.
Ach, powiedział, że jestem piękna — ten łgarz!

14 lutego.

Zdarzenia dnia wczorajszego jawią się mej duszy jak sny. Ale mój pamiętnik stwierdza ich rzeczywistość. To, co uczyniłam, wydaje mi się fantastycznym bezsensem. A potem z drugiej strony mam wrażenie, że jest to jedyna rzecz w mojem dotychczasowem życiu godna zanotowania. I znów powiadam sobie: „Nędzna, śmieszna heroino, która dokonałaś zaledwie tego, co tysiące przeciętnych dziewcząt czyni co dnia zgoła bez bohaterstwa! Tak... gdybyś go chociaż kochała! gdyby on ciebie kochał!”
Ale cóż to było? Z mojej strony tylko wypadkowy kaprys, z jego strony — co najwyżej chwilowe podrażnienie, pikantna niespodzianka, która spadła mu na głowę, a której raczył łaskawie poświęcić parę godzin.
Znienawidziłam go zgóry. Miał odegrać rolę w mojem życiu; on, człowiek obcy, dla którego byłam niczem, narzucił się jak władca moim myślom i snom. Jego oczy rozkazywały mi. Chciałam tedy wyemancypować się z pod jego woli!
Tak, to był sens tego zdarzenia. Musiałam raz spotkać się oko w oko z tym człowiekiem, aby owładnąć nim, aby móc podjąć z nim walkę — z człowiekiem rzeczywistym, a nie z sennym obrazem.
Oto wyjaśnienie i zarazem usprawiedliwienie wyznaczonej przeze mnie schadzki. Pragnęłam uwolnić się odeń. A skończyłam na tem, że obiecałam mu nową schadzkę.
Zachciało mi się być mocniejszą niż on.
I byłam taką — z początku. Upajałam się wprost jego niepewnością, zakłopotaniem. Igrałam z nim, dręczyłam go, drażniłam.
Ale właśnie w chwili, gdy sądziłam już, że trzymam palmę zwycięstwa w ręku, on rzucił mnie na ziemię. Widzę go jeszcze przed sobą, żegnającego mnie grzecznie drwiącem „adieu“. Odczułam jego spojrzenie jak cios w policzek — a gdy się odwrócił i odszedł, ulękłam się, że go tracę. Przywołałam go znowu. Czułam się tak słaba... i jednocześnie szczęśliwa ze swej słabości.
Ten człowiek obcy... Oczywiście jest obcym dla mnie. A przecież nie wiem, czy jest ktoś, kto pociągałby mnie taką bliskością ku sobie. W stosunku doń niema mowy o tem, aby być „damą“ lub *wyniosłą”. Jego słowa i ton głosu uwięziły mnie tak naturalnie i napełniły czcią. Było coś cudownie muzykalnego w jego sposobie zharmonizowania swojej istoty z moją. Podobnego uczucia doznawałam niekiedy, gdy tańczyłam z kimś, co prowadził mnie dokładnie według taktu muzyki. Kiedy zamykam oczy, mogę jeszcze usłyszeć jego głos. Tak, jest w tem rytm jakiś; mam wrażenie, jakobym tańczyła — długi, powolny, kołyszący tan. Słyszę jeszcze wyrazy pożegnalne, z któremi ujął oburącz moje dłonie, i z uśmiechem przyjaznym, a bez natręctwa zajrzał mi w oczy:
— Bądź zdrowa, pani. Jesteś uroczą nieznajomą dzieweczką. Cieszę się niezmiernie, żem cię poznał.
Dziwne, że oczy mogą tak się zmieniać. Na przyszłość jego oczy już nie sprawią mi lęku.
Ani nie ulęknę się nowego z nim spotkania. Radowało mnie to i bawiło... Gdyby tylko nie było to tak szalone i bezsensowne! Gdyby nie było to tak bezgranicznie lekkomyślne!
Czyż jednak jest tak nierozsądne być lekkomyślną? Cóż wart jest ten, który nigdy nie czynił nic innego, jeno to, co jest cnotliwe i nudne? Czemuż ma się być tak tchórzliwym, aby nigdy, wędrując pełną kurzu drogą, nie uszczknąć kwiatu z ogródka, obok którego się przechodzi? Otóż chętnie przeskoczyłabym przez druty ogrodzenia, choćby suknia moja poszarpała się przytem zlekka — gdyby nie powstrzymywały mnie stroskane oczy mojej mateczki. Boję się twoich smutnych ocząt, mamo. Gdybyś odkryła coś, nie mogłabyś mnie zrozumieć — poczytałabyś mnie za zgubioną. A przecie — ten welon: jakże znalazł się w twem posiadaniu? Kiedy w życiu twojem był ci potrzebny?
Ten welon, który opowiada o tajemniczych wędrówkach i kryje jeszcze w swoich fałdach aromat zwiędłych kwiatów?

15 lutego.

Eryk był dziś u nas po obiedzie. Mówiliśmy wyłącznie o Mőrcku. Eryk zapytywał, czy nie miałabym chęci spotkać się z nim kiedyś. Odparłam: nie. Powołałam się na jakąś znajomą damę, od której rzekomo słyszałam, że jest to nudny pozer.
Teraz Eryk zmuszony był wystąpić z nową pochwalną mową na cześć przyjaciela. Twierdził, że gardzi damą, która coś podobnego rzec mogła. Nie musi mieć wcale rozumu. Z pewnością jest to gęś, dla której Mőrck nie chciał trwonić swego dowcipu.
Prowadziłam nader rozumnie sprawę mojej klientki. Byłam nieznużona w wynajdywaniu nowych oskarżeń, które Eryk ku mojej radości potrafił burzyć za każdym razem. Zaprawdę, panie Mőrck, musiało ci dziś wieczorem dzwonić w uszach — istną burzą dzwonów.
Ale ten biedny Eryk!... Wszakże powinien był coś przeczuć!...
Przy życzeniach „Dobrej nocy!“ wielka rozczulająca scena pomiędzy mną i matką. Naprzód ja płakałam, gdyż dręczyła mnie znów Erykiem, potem ona płakała, gdyż rzekłam, że ma na myśli już tylko pozbycie się mnie, a wszystko jej jedno, czy będę szczęśliwa, czy nie. W końcu płakałyśmy obie we wspólnem poczuciu, że życie jest padołem bólu, i naskutek wzajemnej skruchy z powodu brzydkich rzeczy, które rzekłyśmy sobie.
Dom nasz odznacza się stanowczo wielkiemi opadami deszczów. Możnaby sądzić, że położony jest w górach.

16 lutego.

Na wypadek pójścia pojutrze na rendez-vous muszę zawczasu zaopatrzyć się w pretekst. Pomyślałam — o Krystynie, jedynej oddanej mi wiernie istocie. Nie miałam nigdy przyjaciółek. Krystyna uchodzi za nią, ale w gruncie rzeczy jest moją niewolnicą. Jest córką prostaka, który zbił jaki taki kapitalik; uczęszczała ze mną do jednej szkoły, lecz czuła się tam zawsze istotą z niższej rasy. W napadzie szlachetności wzięłam ją w opiekę, a że bano się mego ostrego języczka, nikt nie ważył się już obrażać mojej protegowanej. Odtąd Krystyna stała się mi wierną jak piesek. Byłoby jednak potwarzą twierdzić, że rozpieściłam ją. Nie mogłabym względem nikogo być nieznośniejszą; ona drażni mnie swoją pokorą wewnętrzną i nieśmiałym wyglądem. Psi respekt jej krwi wobec mnie, córki ubogiego profesora, budzi moją wzgardę. Ale skądinąd nie mogę wyrzec się jej. Miło jest tak nieograniczenie panować nad czyjąś duszą ludzką. Bez szemrania znosi ona wylewy moich złych humorów na nią i jest bezgranicznie szczęśliwa, pojąc się promieniami mojej łaski.
Moja wierna Krystyna ma głowę okrągłą nakształt kuli, cienkie, płowe, pozbawione blasku włosy, oczy bez brwi, nos płaski, okolony wiankiem piegów i ślepki zmrużone, podobne do dziurek dla guzików. Całość ma konsystencję korkowatą. Nie jest właściwie brzydka; jest poprostu niczem. Brak jej tego, co odrębnością wynosi człowieka ponad powszechno-gatunkowe. Nie ma ambicyj ani pożądań dla siebie samej; posiada nadzieje i życzenia tylko dla mnie i wraz ze mną.
Tedy ostatniego roku uczepiła się Eryka. Co dnia siedzi i oczekuje, że ten oświadczy się o mnie, i jest zasmucona, że to jeszcze się nie stało.
Ale wbrew temu, jeżeli jutro przyjdę do niej i powiem: *Krystyno, mam z kimś schadzkę; musisz być mi przy tem pomocna“ — to wprawdzie w pierwszej chwili będzie nieco z wyglądu skłopotana, ale nie spróbuje stawiać mi zarzutów. Przyjmie to poprostu jako fakt, że nie Eryk i zaręczyny są na porządku dnia, lecz lekkomyślność i rendez-vous. A gdy zbliży się godzina schadzki, będzie jak ja siedziała z bijącem sercem, a potem biedactwo asystować mi będzie upojona myślą przy wspaniałej wieczerzy i pieniącym się szampanie.

17 lutego.

Prawdopodobnie pójdę jednak tam jutro. To przeżycie uspokoi mnie. Pragnę potem pozostać znów cnotliwem dziewczęciem i przed zaręczynami z Erykiem wyznać mu swój grzech. Dziś rankiem byłam u Krystyny. Myśl o mojej schadzce zelektryzowała ją. Wbiłam jej w głowę jej rolę. Ma przyjść do mnie jutro i zaprosić mnie na obiad. Przyrzeknie matce, że wieczorem mnie odprowadzi. Ponieważ moi i jej rodzice nie przestają ze sobą, prawie się nie znają — możliwość odkrycia prawdy jest wykluczona. Krystynie wydało się to niezmiernie fascynujące i awanturnicze. Musiałam ją pouczyć, że nie wypada dla młodej dziewczyny tak palić się do podobnych rzeczy.

18 lutego.

Kiedy dziś wieczorem wybiła siódma na wieży Św, Mikołaja, pewna wysoka i zakwefiona postać kobieca skierowała się od starej ulicy Królewskiej ku Nowemu Rynkowi. Wysoka postać męska, otulona w futro po uszy, szła jej na spotkanie. Za mężczyzną sunął tuż powóz kryty. Stangret otworzył szybkim ruchem drzwiczki, parka zniknęła w powozie, i drzwiczki wnet się zamknęły.
W kilka chwil potem powóz zatrzymał się pod ciemną arkadą dawnych wrót miejskich. Stangret zeskoczył z kozła i nacisnął dzwonek u podjazdu. Od zewnątrz odsunięto rygiel. Otwierają się drzwi, i w jaskrawej bieli elektrycznych świateł widnieje garson we fraku i w białym krawacie, który kłania się nisko. Jegomość w futrze dopomaga zawoalowanej damie wyjść z powozu. Ufraczony człowiek stąpa przed nimi, dążąc na wyższe piętro.
— Tędy, proszę państwa... Zarezerwowałem różowy gabinet.
— — Taki był wysoce obiecujący, w pewnej mierze romantyczny wstęp do wieczoru, który w gruncie rzeczy okazał się rozczarowaniem. Wstydzę się to wyznać: byłam bliska znudzenia. Uczta trwała długie trzy godziny. Jedliśmy mnóstwo wybornych rzeczy — ale naogół brakło mi apetytu. Naturalnie piliśmy szampana — lecz musiałam być nader ostrożną, aby wrócić trzeźwa do domu. Siedzieliśmy razem i rozmawialiśmy tak grzecznie i uczciwie, jakgdybyśmy byli na konfirmacyjnym obiedzie u profesora Magensa.
Drażniło mnie najbardziej to, że mój Don Juan, zda się, uważał wieczór za bardzo udany. Usadowił się po wieczerzy wygodnie w fotelu, rozkoszował się łykami likieru i podnosił z błogim uśmiechem cygaro do ust, zakreślając niem leniwie wytworne łuki w powietrzu; patrzył przytem na mnie z przyjemnością i mówił do mnie przychylnym tonem dobrodusznego wuja, jakgdybym była niemowlęciem. Nagle spytał mię:
— No, czy w istocie jest rzeczą tak niebezpieczną wypić razem buteleczkę szampana?
Nie, Bogu wiadomo, nie było to wcale niebezpieczne. Ale nie było też zabawne, mój panie!
Nie mogłam zdać sobie sprawy, czy to wszystko jest komedją, czy też on z natury jest tak lodowaty.
Tylko przez jedną chwilę — gdyśmy weszli do gabinetu i garson się usunął — wydał mi się całkiem odmiennym. Stałam przed zwierciadłem, zdejmując płaszcz. On zaś stał za mną i pomagał mi wykwintnym ruchem. Kiedy wreszcie uporządkowałam włosy na czole z pomocą kauczukowego grzebyka, ujął mnie za rękę ze słowami:
— Czy wolno mi teraz przyjrzeć się raz pani porządnie?
Odparłam:
— Nie!... czy pan się rozczarował? Może pan już żałuje, że zamierzył pan podarować cały wieczór brzydkiej dziewczynie?
— Brzydkiej? — zruszył ramionami. — Nie! Przeciwnie.
Stał przez moment nieruchomy i namyślał się. Potem zawołał:
— Mam nadzieję, że pani nie żąda ode mnie komplementów. Piękna nie jest pani, ale za to przemiła. Jesteś tak młoda i świeża, jak liść majowy. Masz cerę kwiatów jabłoni i nigdy nie widziałem ust, podobnych do wiśni.
Mówił to naturalnie, a zarazem tak, jakby chciał stłumić słowa. Lecz dźwięk jego głosu był miękki i szczery, a oczy lśniły ciepło i szczęśliwie. Czarowne uczucie przenikało mnie w owej chwili — uczucie błogiego zamętu, triumfu i słabości.
Przyszłam do siebie, gdy zaraz potem dodał zwykłym głosem:
— Chcę poprosić, aby pani pozwoliła mi się pocałować.
Jak niesmacznie, jak głupio! Akurat jak wtedy, gdy mi oświadczył, że dorożka czeka.
Odparłam z powagą i surowo:
— Teraz chcę panu powiedzieć, panie Mőrck, że zamierzając spędzić z nim wieczór, pozwoliłam sobie na jedyną lekkomyślność. A zatem winien pan tak się prowadzić, abym nie żałowała jej. Proszę sobie przypomnieć, co mi pan obiecał.
— Pamiętam — odrzekł — i właśnie dlatego się zapytałem, czy mi wolno pocałować panią. Gdybyśmy nie zawarli wówczas tej umowy, pocałowałbym panią bez pytania. Ale zwykłem dotrzymywać słowa. Brzmiało ono: zachowam się wobec pani tak, jak sama będziesz sobie tego życzyła. A zatem nie traćmy więcej słów na ten temat.
Wyrzekł to grzecznie i wesoło, bez śladu rozczarowania czy urazy. I już przez cały ten wieczór był uprzejmy, uśmiechnięty, radosny. Ale jakże zmieniony!
Ze ten zrównoważony, spokojny bonvivant, który podczas wieczerzy i po niej z oględnem zadowoleniem wiódł rozmowę z nieznaczną i oczywiście przygłupią młodą dziewczyną, jest tym samym Romeem, który na parę chwil przedtem rzucił gorący rumieniec na twarz małej Julji — nie! to było jeszcze bardziej niepojęte, niż to nowe jego przeobrażenie się. Albowiem jakim jest w gruncie rzeczy? Nie sprawia on wcale wrażenia artysty teatralnego; przeciwnie, brak mu całkiem postawy. A przecież miałam nieustannie wrażenie, że gra komedję i że bawi go to, iż sprawia mi zakłopotanie temi szybkiemi przerzutami od jednej roli do drugiej.
— — Powiedziałam mu następnie, kim jestem. Musiałam przecie dotrzymać obietnicy. Sądzę, że to odkrycie sprawiło mu wielką niespodziankę, chociaż nie dał tego poznać po sobie. Powiedział tylko: „Ach, tak!?” i spojrzał na mnie tak osobliwie. Z pewnością nie sądził, że pochodzę z takiej dobrej rodziny. Naogół zdjęcie przeze mnie maski dało mu sporo do myślenia.
Po krótkiej chwili rzekł:
— A więc musi pani znać architekta Glerupa.
— Znam go wybornie. I pan też.
— Pani wie o tem?
— Tak, Eryk mówił mi wiele o panu. Ma pan w nim dobrego przyjaciela — i wielbiciela zarazem.
— O, Glerup jest entuzjastą.
Mimowoli roześmiałam się.
On: — Z czego się pani śmieje? Czy z tego, że Eryk entuzjazmuje się mną?
Ja: — Szczerze mówiąc, tak! Muszę tylko nadmienić, że jestem nieco rozczarowana naprzekór jemu.
Ta złośliwość nie dotknęła go w najlżejszym stopniu. Przeciwnie, uśmiechnął się, zadowolony, podniósł kielich, błysnął ku mnie okiem.
— Za zdrowie Eryka! Ja zato nie jestem wcale rozczarowany przy spotkaniu z przedmiotem jego najżywszych uwielbień!
Ten jego spokój gniewał mnie. Wszystko — poprostu wszystko zdaje się być mu zupełnie obojętne. Gdy tak kołysał się, wyglądało na to, że nic na świecie nie potrafi go wyrwać z jego leniwego błogostanu. Myślę, że gdyby niebo się otworzyło i para aniołków stoczyłaby mu się na piersi, nie drgnąłby nawet i z równie spokojną miną opróżniłby swój kielich za ich zdrowie. I czy spodobał mi się, czy nie — i o tem na pewno nie myśli. Miałam jawny tego dowód przy opuszczaniu restauracji. Przy mojem nakryciu leżał wspaniały bukiet. Miałam chęć zabrać go jako pamiątkę jedynej mojej przygody w życiu i rzekłam, dotykając go lekko:
— Jakże mi żal tych pięknych kwiatów; ale nie wypada mi wrócić z niemi do domu.
Odparł na to sucho:
— Ale nie warto ich zachowywać; już napół zwiędły.
Oto mi poetyczny, ognisty kawaler!
Odwiózł mnie dorożką niemal do rogu naszej ulicy. Gdy zbliżyliśmy się do celu, spytał, kiedy i gdzie zobaczymy się znowu. Odpowiedziałam, że nie zobaczymy się już nigdy.
— Mój Boże! — rzekł. — Pani nie powinna być tak surową! A ja już cieszyłem się tak bardzo, że kiedyś odwiedzi mnie pani w mojem mieszkaniu. Czulibyśmy się tam znacznie poufniej niż w restauracji.
— Nie! to nie uchodzi. I nie chcę tego.
— Ba!
I pogrążył się milcząco w myślach, Ale kiedy pojazd zatrzymał się, ozwał się znowu tym ściszonym głosem o ponurem brzmieniu:
— Może mi pani wierzyć lub nie. Ale nie widziałem nigdy dziewczęcia, które posiadałoby tyle wdzięku, co pani. I jestem bardzo zmartwiony, że nie chce pani widzieć mnie więcej. Adieu! Dziękuję, mocno dziękuję za to, że pani przyszła.
Otworzył drzwiczki pojazdu, a kiedy podałam mu rękę na pożegnanie, pochylił się i pocałował ją...
„Może mi pani wierzyć lub nie...“
Ach! gdybym wiedziała, co powinnam uczynić. Gdybym wiedziała, czy jest naprawdę uczciwym, czy też gra komedję! Ale teraz wszystko i tak minęło — teraz to już jest wszystko jedno.
Nieodwołalnie przeszło! Albowiem nie wyznaczył mi nawet godziny nowego spotkania. Czyż to ma być dowodem, że naprawdę zależało mu na tem, aby mnie znowu zobaczyć?!
Bajka skończyła się! I dobrze, że nie skończyła się bajeczniej. Niezbyt się rumieniąc — w świadomości, że wszystko to minęło — opowiedziałam matce, która mnie oczekiwała, długą historję o wieczorze, spędzonym u Krystyny.
Alę gdyby tak przypuścić, że nie prosiłby mnie o pocałunek — że ciągnąłby dalej tę melodję, która mnie odurza — że nadużyłby mojej słabości?!... Gdyby tak przypuścić...
A więc czyżby pan był naprawdę przyzwoitym człowiekiem, panie Mőrck, czy też... troszeczkę... głupim?

19 lutego.

Krystyna odwiedziła mnie po południu, aby dowiedzieć się o przebiegu schadzki. Aby jej nie zasmucić i nie wydać się śmieszną, opisałam jej olśniewająco lekkomyślne rozkosze wieczoru. A że Krystyna jest romantyczką w kieszonkowem wydaniu, dodałam, że mój kawaler przyniósł mi purpurową maskę, którą musiałam nakładać, ilekroć garson wchodził po trzykrotnem dyskretnem zapukaniu. Każda następna butelka szampana z mojej opowieści rozgrzewała mocniej okrągłą głowę Krystyny, która wreszcie oszołomiona wybełkotała:
— Ależ Juljo! Kiedyż miał czas pocałować ciebie?
Chciałabym widzieć w zwierciadle swoją minę obrażonej hrabiny, gdy jej odparłam:
— Wypraszam sobie nieprzyzwoite pytania, Krysto. Czy sądzisz, że „bon ton“ zezwala na to, aby całować się na schadzkach?
Strapiona mocno odparła:
— Przepraszam cię. Myślałam rzeczywiście, że to jest nieodłączne.
— Tak jest! — przemówiłam z wyżyn mego większego doświadczenia — ale przy subtelnych rendez-vous pocałunek pojawia się dopiero w ostatnich późnych stadjach. Wprzód musi kawaler długo zabiegać o damę w hołdach, pełnych czci, potem pewnego dnia pada przed nią na kolana, a gdy ona uzna, że godzien jest tej nagrody, podaje przedewszystkiem rękę do pocałunku, a następnie nadstawia policzek, aby dotknął lekko jej ust.
Krystyna była przytłoczona podziwem dla mnie i westchnęła:
— Ale jakże trzeba być wytworną i utalentowaną, aby zasłużyć na takie długie umizgi.
Wkońcu wygłosiłam przed nią małą prelekcję na temat o tem, że jedyne szczęście polega ostatecznie na przezwyciężeniu pokusi. Jakkolwiek tedy schadzka moja odbyła się całkiem zgodnie z memi życzeniami i mój wielbiciel okazał się w pełni eleganckim i rozkochanym, postanowiłam nie zobaczyć go nigdy więcej w życiu. Krystyna przyklasnęła mojej bohaterskiej decyzji, lecz płakała z żałości nad moim daremnie tęskniącym pastuszkiem.
Gdybyś wiedziała, że ów pastuszek zowie się Alfred Mőrck i swoją pasterkę prosi o całusa tym samym tonem, jakim żąda tartinki z rakiem w majonezie!...

21 lutego.

Dziś rano dzięki Bogu, sama otworzyłam drzwi listonoszowi — nadszedł list z upomnieniem od mego szewca. Winna mu jestem szesnaście koron za lakierowane pantofelki. Kupiłam je na bal u wuja Eryka, i mama jest przekonana, że opłaciłam je pieniędzmi, otrzymanemi pierwszego lutego od hrabiny Barenklau. Niestety! tak nie jest, gdyż w sprawach pieniężnych jestem najlekkomyślniejszą istotą w świecie. Pieniądze od hrabiny byłam już dawno dłużna mojej krawcowej, a biedaczka oświadczyła mi, że dłużej czekać nie może.
Teraz znalazłam się w potrzasku! Zrobiłam bilans, który wykazał następujące passywa: szesnaście koron szewcowi (trzeba rychło zapłacić), pięć koron rękawicznikowi (i ten nie zniesie zwłoki) i pięć koron Krystynie — razem dwadzieścia sześć koron. Aktywa wynoszą półtora korony i zero w perspektywie. Z hrabiną Barenklau załatwiło się, i na nowe zamówienia prac malarskich niema żadnych widoków. Dziesięć koron, które co miesiąc otrzymuję od rodziców, nikną jak rosa na słońcu.
Co począć? Matka nie może mi pomóc; zresztą nie mogę przyznać się przed nią, że ją zwodziłam. Spróbować u babci? Ach! z nią tak ciężko jest się dogadać. Boję się, że pierwsze wyrazy utkwią mi w gardle.
Wiem, kto dałby mi pieniądze. Eryk rad byłby z całego serca zadośćuczynić mej prośbie. Ale wstyd mi udać się z tem do niego. Czy nie wynikłoby stąd nieporozumienie? Mogłabym, gdybym była z nim zaręczona. Ale tak?... Nie! nie! to nie uchodzi.
Jest to nie do wytrzymania być młodą dziewczyną! Jest się zewsząd i na wszelki sposób zależną — towarzysko, moralnie, ekonomicznie! Gdybym miała tylko dość pieniędzy, z resztybym się śmiała! Wtedy możnaby robić, co się chce. Jakie to piękne być musi — nie mieć długów, niczego sobie nie odmawiać! Nie biegać, gdy chodzi o każdy nowy drobiazg, do matki, która zkolei musi biegać do ojca, a ten gdera i wścieka się i dziesięć razy mówi: „nie!“, zanim da trochę grosza. Jakże wstrętny jest ten pieniądz, który literalnie wyżebrać trzeba i który rzucany jest z zagniewaną miną!
Naturalnie, mogłabym zaślubić Eryka! Wówczas wyszłabym z nędzy. On nie odmówiłby mi niczego. Z radością spełniłby wszystkie moje drobne życzenia; wszakże chciałby mnie widzieć możliwie wytworną i piękną. Przed dwoma miesiącami nie wątpiłam, że winnam poślubić Eryka. Uważałam to za sprawę skończoną, której nic nie poruszy...
Ale kiedy powrócił, zawahałam się. A teraz uważam, że to jest zupełnie niemożliwe. Czuję, że przez ten czyn odrzuciłabym siebie samą, wyrzekłabym się wszelkiego istotnego szczęścia — jeno poto, aby ocalić się od drobnych przykrości życia.
Wszystko to są głupie fantazje, bo i gdzież jest to większe szczęście, które na mnie czeka? A jednak — nie mogę! Niech się dzieje, co chce — nie mogę...

22 lutego.

Życie nie jest tak bezdennie okrutne. Istnieje poczciwa opatrzność, która ujmuje się krzywdy dziewczęcia, będącego w potrzebie. Moja opatrzność siedzi na kanapce w białym, przekręconym nabakier czepcu i nazywa się babcia.
Z bijącem sercem zadzwoniłam dziś rankiem u jej drzwi. Otworzyła mi stara Marja — zawołała: „Ach! panna Julja... jak to dobrze. Pani superintendentowa już tak stęskniła się za panienką!“
Siadłam w fotelu na miejscu, przeznaczonem dla wizytujących, naprzeciw sofki, na której usadowiła się babunia. Na stole zwykły mały posiłek dla gości: tacka z ciastkami i szklaneczka likieru poziomkowego.
Babunia wpatrywała się we mnie wielkiemi spokojnemi oczyma. Ja zaś opowiadałam jej nieco nerwowo — o moich przeżyciach od czasu ostatnich odwiedzin.
— Jedz, dziecko — zachęcała mnie — i wypij kieliszek; to nadaje wargom świeżą barwę.
Wychyliłam likier haustem i jęłam żuć ciastko, które nieomal uwięzło mi w gardle. Mówiłam przy tem przez cały czas, ale prawie nic nie wiem, co mówiłam. Babka nie spuszczała ze mnie oka; w zamyśleniu kiwała wciąż głową. Nagle rzekła:
— Co ci jest, kochanie?
— Ach! nic, babuniu... — i w tej samej chwili oczy moje napełniły się łzami.
Znowu kiwnięcie głową i słowa, wyrzeczone tonem, prawie przebiegłym:
— Przestań, dziecko, i dojdź do komody.
— Co mam teraz zrobić, babuniu?
— Otwórz górną szufladę i wyjmij książkę rachunkową... tę w ciemnej oprawie.
— Oto ona.
W książce leży kilka błękitnych papierków. Dwa z nich są przeznaczone dla ciebie.
O, zacna, droga babuniu! najmędrsza i najlepsza z niewiast!
— — Teraz wylazłam świetnie z kłopotów! Szewc odebrał swoje, a rękawicznik może poczekać do pierwszego. Właściwie chciałam mu dać awansem trzy korony, ale za powrotem do domu wyciągnął mi je Franek. Biedaczysko jest też stale w sidłach, a dziś nie miałam serca patrzeć na jego troskę.
Bo to był dobry dzień dla mnie! Wieczorem przyszedł Eryk i on też był w najbardziej różowym nastroju. Pomiędzy nami zawiązała się następująca rozmowa:
— Czy wiesz, Juljo, zaczynasz mieć szczęście! Zauważają cię i znajdują, że jesteś prześliczna.
— Tak?... Kto taki?
— Alfred Mőrck.
Wewnętrznie zdruzgotana przestrachem, nazewnątrz zdająca się obojętną — rzucam:
— Ależ on mnie nie zna!
— Widział cię na ulicy. Szedł z przyjacielem, który zna cię z widzenia. Mówię ci, że był poprostu olśniony. Nie słyszałem nigdy, aby o jakiejś kobiecie mówił z takim zapałem.
— Oczywiście to powinno mi pochlebiać. Ale wybacz, nie działa to na mnie. Nie nadają wagi sądowi Alfreda Mőrcka.
Bóg tylko wie, czy nie nadaję wagi jego sądowi! O, tak!... To jest właściwie bawi mnie to, że wywarłam wrażenie na tej drewnianej lalce... że mnie nie zapomniał! Aj, aj, mój panie, to mi się bardzo podoba!
Teraz chciałabym jeno wiedzieć, czy umyślnie napełnił Erykowi uszy moją chwałą, aby to powędrowało dalej pod moim adresem. Czy Eryk, nie przeczuwając tego, ma służyć mu jako postilion d’amour? Idejka jest niezła, choć w gruncie rzeczy niesmaczna. No, no, jeżeli pan Mőrck na to liczył, rada jestem przynajmniej, że odpowiedź, jaką otrzyma przez swojego postilion d’amour, absolutnie nie zabrzmi dlań zachęcająco.

25 lutego.

Dziś po obiedzie odwiedził nas Eryk. Kiedy zostaliśmy sami, z pewnem zakłopotaniem wyciągnął z kieszeni list i podał mi. Nie znając charakteru pisma, zapytałam:
— Od kogo?
— Zobacz sama — odrzekł — zresztą to tylko żart.
Był to list od Alfreda Moőrcka z zaproszeniem dla mnie i Eryka na wieczerzę do niego. Pierwszym moim odruchem było oburzenie. Żart wydał mi się niesmacznym zarówno ze strony Eryka, jak i Mőrcka. Wtem, kiedy już byłam gotowa uczynić Erykowi zarzuty z powodu jego zachowania się, spojrzenie moje pada na początkowe litery pierwszych wierszy i odczytuję, składając je, wyraz. Powstrzymuję się od wyrzutów, rumienię się, jestem zakłopotana, powstaję i udaję się do mego pokoju. Tu rozkładam list przed sobą:

Szanowna Pani!

Rozumiem swój nietakt, ale liczę na laskę anielskiego Jej serca oraz poparcie przyjaciela wspólnego, gdy — acz nieznajomy — ważę się zaprosić panią wraz z Erykiem na czwartek o godz. 7½ na bardzo skromną wieczerzę do mojej pustelni (Plac Ratuszowy Nr. 38, m. ); wybaczy mi Pani to śmieszne zaproszenie i rozgrzeszy mnie, jeżeli dodam, że tylko estetyczny zachwyt, wywołany przez Nią, dał mi myśl zuchwałą zaproszenia Jej — zwłaszcza, że Eryk gorąco mnie zapewnił, iż posiada Pani wiele ducha i dowcipu, który posłuży Jej doskonale, aby mój list został zrozumiany i oceniony według właściwego sensu oraz intencji piszącego. Bóg da, że moja korna epistoła trafi na Jej dobry humor i że się Eryk nie omylił w swoich wróżbach; a co do mnie, jeżeli przez Eryka otrzymam odpowiedź: „Tak“, będę najszczęśliwszym, acz bez zasługi, pośród śmiertelników.

Oczekuję tęsknie odpowiedzi
korny wielbiciel
Alfred Mőrck.

Na pierwszy rzut oka nie było w tym liście nic mistycznego. Ale gdy się jest wiedzionym przez usłużny instynkt, odkrywa się poza maską tego listu — drugi w kształcie tajemniczego bileciku, który brzmi: „Racz odwiedzić mnie sama”.
Nie! to nie mógł być prosty przypadek, że tak ułożyły się początkowe litery wierszy listu. Musiał to być chytry wypadek, który zdobył się na taki akrostych. Nadto mój zuchwały wielbiciel dawał mi znak napozór niewinną uwagą, abym „dowcipem oceniła i zrozumiała właściwy sens listu i intencję piszącego“.
Nie chcę ukrywać prawdy... Ten żart wydał mi się cudownym. Było w tem coś romantycznego, coś bajecznie zuchwałego — prowadzić korespondencję podwójną, obojętną i niepodejrzaną dla niewtajemniczonych, niosącą sekretnie ważkie wieści wtajemniczonym.
Spiesznie napisałam odpowiedź i zaniosłam ją Erykowi. Wręczając ją z miną surową i pełną godności, prosiłam, aby przeczytał list, i wyraziłam też nadzieję, iż na przyszłość oszczędzi mi błazeńskich żartów — swoich i swoich przyjaciół.
Odpowiedź moja brzmiała:

Szanowny Panie!

Mam honor potwierdzić odbiór listu, który ostrego gniewu nie wywołał dlatego tylko, że trafił na mój dobry humor... Inaczej Eryk dostałby za swój i Pański nietakt! Tedy wybaczam. Lecz zniewolona jestem — a chyba to Pana nie zdziwi — udział w Jego kawalerskiej wieczerzy zgoła odrzucić!

J. M.
Eryk oczywiście nie był wcale zadowolony z tej odpowiedzi. Będziemy mieli nadzieję, że pan Morek potrafi ją lepiej ocenić i że wyczyta z niej — według swego systemu — owo1 „Może taki“, które kładzie na dwu szalach wagi cnotę i lekkomyślność Julji, aby ważyły się między sobą w niebezpieczny sposób...
3 marca.

Czarowny, niezapomniany wieczór! Nigdy tak się nie czułam — teraz wiem, co znaczy być szczęśliwą.
To było piękne jak sen — i jeszcze teraz w niepewnych zarysach sennego marzenia stoi przed okiem mej duszy.
Obracałam się w jasnym, błyszczącym świecie, gdzie wszystko było uroczyste — i to uroczyste ku mojej czci — „wszystko było obliczone na to, aby mnie rozradowrać, gdzie wszelkie moje życzenia odgadywano i spełniano, zanim jeszcze dojrzały w mem sercu. Byłam tam, gdzie brzmiały tylko miłe bez przymusu wybrane słowa, gdzie wszystko zdawało się być skierowane ku rozkoszy — ku subtelnej rozkoszy bez cienia gwałtowności, wszystko tak doskonale odmierzone, aby czuło się niewymowną błogość pokoju i pewności siebie i zarazem nic nie przeraziło małej, lękliwej dzieweczki!
Wszystko to pozostało w moich wspomnieniach niby sen, rozkołysany na jasnym obłoku błękitnego letniego nieba...
Nieśmiała wędrówka po trzeszczących schodach ku górze z trwożnemi spojrzeniami na mosiężne szyldziki na drzwiach. Potem nagły okrutny ucisk serca przy spostrzeżeniu jego imienia. Ale w tej samej chwili otwierają sję drzwi, i ręka przewodnika wciąga mnie ostrożnie do wnętrza.
Z jednej z komnat pada stłumione światło. Dalej między portjeram i lśnią odświętne, mocne blaski. Wkońcu znajduję się w pośrodku wielkiego, bogato umeblowanego pokoju. Głos jakiś powiada: „witaj mil” — twarz czyjaś śmieje się do mnie — i głos mówi dalej: „Przyjmij podziękę, pani, żeś przyszła. Stęskniłem się za tobą. Zechciej zrzucić płaszcz. Spędzimy miły wieczór”.
I strach mój naraz znika. Czuję znów pewność siebie i spokój. Podaję mu dłoń. Uśmiechamy się do siebie jak para dobrych dawnych przyjaciół, którzy radują się z ponownego spotkania.
Jednym rzutem wczarowana jestem w odrębne życie; czuję się jak w domu w tych nieznanych pokojach śród rzadkich i na pewno kosztownych mebli, które przecie nie sprawiają wrażenia gniotącego przepychu, lecz przytulnością swoją zagrzewają ciało i duszę do miłego spoczynku. Czuję się tu jak władczyni tych sprzętów, jak pani domu i jestem odnośnie traktowana; jest mi tak, jakbym należała do tego miejsca i nigdzie więcej.
Prowadzą mnie do stołu. Cicha, stara kobiecina wnosi i wynosi dania, zmienia talerze, stawia wino — wszystko bez jednego rozkazu. Zdaje się, że jest to dla niej całkiem zrozumiałe, że podaje przy stole jej pana: spogląda na mnie przyjaźnie, a ja jej kiwam głową.
Jemy, pijemy, paplamy. Jego twarz tak lśni uprzejmością i radością, iż to lśnienie wydaje mi się czemś nowem, nigdy niewidzianem. Śmiejemy się i trącamy kielichami. Po uczcie całuje mnie w rękę, podaje ramie, prowadzi mnie do sąsiedniej komnatki, gdzie pali się mnóstwo świec i lamp bez jaskrawości, rażącej oczy. Jest tu ciepło, roznosi się czarowna woń hiacyntów, upaja wygodny spoczynek w potężnym fotelu, a on podstawia mi jeszcze stołeczek pod nogi i układa za plecami moc haftowanych poduszek. Potem chodzi bezszelestnemi krokami po dywanach, podaje mi cienkiego papierosa, nalewa zielonego likieru — wreszcie sam siedzi i zapytuje, czy mam jeszcze jakieś życzenie.
Nie! pragnęłabym tylko pozostać tak na wieki — siedząc w tym pięknym i jasnym pokoju, wsłuchiwać się w wesołe i ściszone słowa jego mądrej i wykwintnej rozmowy, tak różnej od zwykłej gadaniny ludzkiej, i widzieć przed sobą że radośnie uśmiechnięte oczy, które nie są wcale czarne i niebezpieczne, ale przeciwnie — dobre i dziecięce. A mnie samej — wyznaną, że jestem tak głupiutka — wydaje się, że w jego pokoju staję się małą dzieciną, a on opiekuje się mną jak najlepsi rodzice w świecie.
I na cóż przyda się, że mówię sobie teraz w duchu: „Toć jesteś głupia, przecież on skrycie śmieje się z ciebie i uważa cię za gąskę!!”... Bo jednak takim, jak on dziś wieczorem był dla mnie, nikt w życiu względem mnie nie był jeszcze — tak wspaniałomyślny, tak skończenie uprzejmy. A jeżeli piastuje on skrycie jakieś złe myśli i nieszlachetne zamiary — to nie chcę wiedzieć o tem, zastanawiać się nad tem. Wiem jedno: już go nie opuszczę. Wiem, że odtąd nie potrzebuje mnie prosić, abym doń przyszła — pójdę i bez prośby.
Wiem, że go kocham... że jestem niewypowiedzianie z tego szczęśliwa — i że będę płakać całą noc...

4 marca.

Przez cały dzień chodziłam jak lunatyczka... Zaledwie wiem, co mówiłam i robiłam. Pamiętam tylko, że byłam dziwna — niesłychanie uprzejma i melancholijna, wszystko wydawaio mi się pięknem, wszyscy ludzie — dobrymi. Miałam uczucie, że sama stałam się łagodną i słodką, że powinnam wszystkim pokazać, jak ich kocham.
Odbyłam z mamą wspaniały spacer przy pięknej pogodzie wiosennej — dziś marny pierwszy dzień wiosny, i powietrze jest tak łagodne. Czuję rozkoszną omdlałość we wszystkich członkach... chcę spać, spać — i marzyć!

10 marca.

Panuje we mnie wieczny niepokój. Każdy dzień przepędza mnie ponownie przez kłębowisko przestrachu i wzgardy śmierci, błękitnych radości i czarnych rozczarowań. Dokąd to wszystko prowadzi? Czego chcę sama i czego on chce ode mnie?
Ale poprzez wszystko powraca wiecznie ten pełny lęku okrzyk: „Czy on kocha ciebie? Czy jest chociaż odrobinę bardziej rozkochany w tobie, niż w jakiejś innej młodej kobietce, którą spotkał na swojej drodze!
Byłam wczoraj znowu u niego. Spodziewałam się, że powie coś, co rzecz wyjaśni. Ale on jest stale taki sam — dobry, miły, odurzający, uprzejmy, ale tak nieskończenie bierny, uchylający się, opanowany.
Usiłowałam go wybadać. Spytałam:
— Co pan pomyślał, otrzymawszy pierwszy mój list?
Odparł spokojnie:
— Sądziłem, że pochodzi od jakiejś zakochanej we mnie damy.
— A kiedy dowiedział się pan, że chodzi tylko o zakład?
Spojrzał na mnie z uśmiechem:
— Jeżeli mam być szczery, to wyznam, że ani na chwilę nie wierzyłem w ów zakład.
— A więc pan sądzi, że jestem w nim naprawdę zakochana?
— Nie — ale po ujrzeniu pani chciałbym, aby tak było.
Milczałam chwilę. Potem ważyłam się na pytanie:
— A gdybym naprawdę pokochała pana... (tu skłamałam:) nie jestem nią, proszę mi wierzyć — — jednakże gdyby...
— Toby mnie uradowało nieskończenie.
— Ale dla mnie byłoby rozpaczliwe, bo pan — bo pan...
Teraz winno było nastąpić słowo, na które oczekiwałam; zamiast tego nastąpiły inne, zamykające dyskusję:
— Milutka! Niestety, kwestji tej niema. Ale raz jeszcze podkreślam to, co rzekłem na początku: nie naraża się pani u mnie żadnemu niebezpieczeństwu. Pozostawiłem pani kierownictwo naszego stosunku. Cieszę się, jestem ci wdzięczny, że odwiedzasz mnie jako przyjaciółka: już to jest dla mnie rozkoszą, że przyjmuję cię w tych pokojach. Ale — (tu uśmiechnął się) — gdybyś mi kiedyś udzieliła więcej, byłbym niewypowiedzianie szczęśliwy.
Pod pewnym względem jest to naturalnie piękne i poprawne z jego strony, że niczego ode mnie nie żąda. A jednak — gdyby był poważnie we mnie zakochany — czyż mógłby pozostawać tak „względnym“? I czy ta oględność nie jest ostrożnością, bojaźnią odpowiedzialności i przykrości?
Czasami, gdy o nim myślę, chwyta mnie płomienna chęć sprawienia mu bólu, podrapania twarzy, zdarcia z niej maski, aby ujrzeć, czy za nią istotnie żadna namiętność się nie kryje. Czy on potrafi śmiać się naprawdę, szczerze płakać, czy czuje tak żywo, jak inni ludzie? Mogę go tak w myśli nienawidzić — z tą jego wiecznie uśmiechniętą uprzejmością, z tą niewzruszoną równowagą, nietykalną poprawnością. To automat — nie człowiek z krwią, sercem i nerwami!
Ale wiem i to jeszcze: gdy go widzę, gdy siedzę wprost niego, moje całe oburzenie bezwładnie przepada, tężeją wszystkie moje chęci sprzeciwu pod jego jasnem spojrzeniem, pogoda jego uśmiechu łagodzi burze mej duszy i nie mam już innych myśli — jeno czynić to, co jemu jest miłe, innej woli — jeno chylić się i być mu posłuszną.
On mówi, że to ja powinnam kierować naszym stosunkiem. Czyliż nie wie, że ma mnie w ręku, że może ze mną czynić, co zechce?

12 marca.

Jestem przerażona zmianą, która zaszła we mnie. Ja, która dotąd nigdy nie przedsiębrałam nic bez rozmowy, bez poradzenia się z mateczką — teraz kłamię jej w oczy najbezczelniej. Jakże ordynarny, wstrętny, upokarzający jest ten mur kłamstwa! W gruncie rzeczy nie wstydzę się wcale, że go kocham i odwiedzam. To jest bowiem jedyne, co ma jakąś wartość w mojem życiu — czuję wszakże, że przez tę miłość urastam. Mam wrażenie, że dotychczas wegetowałam w cieniu, a dopiero teraz nabieram pełni barw i kształtów w słońcu. Czemuż więc trzeba, abym tak nędznie swoje szczęście brukała fałszem?
Ale gdybym chciała być uczciwą i wyznać prawdę, musiałabym albo natychmiast wyrzec się go, albo opuścić dom rodziców i uciec — — dokąd? Pierwszego uczynić nie mogę, drugiego — nie odważam się. Tak, gdyby on rzekł: „Pójdź do mnie!” Ale on tego nie czyni, a ja nie chcę odeń zażądać tej ofiary. Tedy pozostaje jedyny ratunek: mus kłamstwa — muszę kłamać znowu i znowu, muszę chytrze zdobywać swoje tajemne myśli, muszę od niego przemykać się do domu z trwogą śmiertelną w sercu, zawsze drżąca, że będę przyjęta druzgocącym wyrokiem: „Twój fałsz odkryto!”
Kłamię teraz tak, że ze wstydu winnaby mi krew trysnąć z pod paznokci. Kłamię jak chora umysłowo, gdyż nie mogę znaleźć rozumnego, wiarogodnego pretekstu, wyjaśniającego moje częste wycieczki z domu. Nie pojmuję, jakim sposobem mama niczego się nie domyśla.
Najbardziej oburza mnie to, że moją miłość ku niemu muszę ukrywać pod maską przyjaźni dla Krystyny. Negować jego, który jest mą dumą, aby do niej się przyznawać! Schlebiać Krystynie, aby zapewnić sobie jej pomoc. Już teraz świadoma swej nieodzowności przyjęła wobec mnie niemal zuchwały ton i stała się natrętnie poufała. Zadaje mi pytania, które brzmią dla mnie jak profanacja spraw najświętszych; ordynarną ciekawością plebejuszki dotyka najtajniejszych, najczulszych strun mej duszy, do których sama ledwo odważę się przyznać.
Poprostu wściec się chcę, widząc ją; obiłabym ją po jej okrągłej, tłustej twarzy. Mojego papę, który jest kontrastem uprzejmości, gotowa byłam uściskać wczoraj, gdy rzekł do mnie:
— Do licha! jakąż chorobliwą namiętność powzięłaś naraz dla tej Krystyny. A toć ona wygląda jak[wypchany holenderskiemi markami worek z rękoma i nogami jak zapałki!

16 marca.

Dziś rano zapytał mnie, czy zamierzam wyjść za Eryka. Odpowiedziałam umyślnie wymijająco i nieokreślenie. Byłam ciekawa, jakie to na nim sprawi wrażenie.
— Tak, Eryk będzie dobrym mężem. To jest więcej, niż o sobie mógłbym rzec. Należę do ludzi, z którymi przestawanie może być całkiem przyjemne, ale codzienny pobyt z nimi byłby nieznośny. Jestem samolubny i kapryśny; gdy mam w głowie rolę, niepodobna przystąpić do mnie. Może pani nie uwierzy, ale bywają dni, gdy rozmowa z ludźmi jest dla mnie prawdziwą męką. Moja żona miałaby żywot, godny ubolewania.
Na to zauważyłam:
Dziękuję serdecznie za ostrzeżenie. Zresztą nie ma pan powodu do obawy. Wcale nie mam zamiaru wyjścia za pana. Nigdy nie patrzyłam na pana jako na kandydata do małżeństwa.
Powrócił później do tego tematu.
— A więc Eryk! — rzekł. — Czy pani może sobie wyobrazić, że została jego żoną?
Siedział przy mnie na sofie. Moja prawa ręka spoczywała przed nim na stole. Gdy nie odpowiedziałam, ujął ją i powtórzył pytanie niemal szeptem. Wówczas wyjaśniłam — mam wrażenie, że tak właściwie rzekłam wyraźnie, iż „był czas, gdy sądziłam, że muszę wyjść za Eryka, ale teraz“...
— Co teraz? — znowu to pytanie szeptem.
— Teraz wiem, że to jest niemożliwe.
— A dlaczego?
Twarz jego była blisko mojej, oczy zaglądały tak błagalnie, tak ciepło w moje — czułam, że krew burzy się we mnie, wszystko lśniło, szumiało dokoła, byłam bliska omdlenia, a wtedy...
Wtedy pocałował mię albo raczej ja jego... Usłyszałam, że mówił do mnie „ty“, i uważałam za rzecz najnaturalniejszą w świecie, że i ja go tykałam. A teraz pamiętam tylko to jedno, że trzymał mnie w objęciach i tym głosem, co mi jeszcze drży w uszach i każe sercu bić szczęściem, mówił do mnie: „Moje ty najdroższe, najsłodsze dziewczątko, moja ty najmilsza mała dzieweczko!“
Nie! pomnę jeszcze, że odparłam: „Ależ wcale nie jestem miła”, na co on rzekł: „Jesteś najmilszem stworzeniem w świecie. Jesteś czulsza, subtelniejsza, powolniejsza, niż można sobie wyobrażać. Jesteś tem, co starzy poeci zwykli byli zwać czarującą dziewiczością.
Musiałam za powrotem przejrzeć się w zwierciadle. W istocie stwierdziłam, że stałam się piękną. Jest to z pewnością to, co zowią sugestją. On poetyzuje, że jestem piękna — a wówczas ja robię się piękną.

20 marca.

Lękam się mego pamiętnika. Wyjmowałam go wielokrotnie i odkładałam ponownie, nic nie wpisawszy. Gdyż na kartach mego dziennika winnam prawdzie patrzeć prosto w oczy — zdawać sobie sprawę jasno z tego, co się ze mną dzieje. A dziś nie jestem w stanie ani teraźniejszości, ani przyszłości spoglądać w oczy.
Wiem, że znajduję się na spadzistej drodze, że staczam się bez ratunku w przepaść. Przeczuwam wszystko straszliwe i okrutne w głębi, a jednak coś porywa mnie tam niepowstrzymanie, Po każdym kroku, który robię z wysiłkiem wstecz, następują dwa naprzód. Słyszę już szum, powstający z dna, odczuwam zimne bryzgi pieniących się fal...
Ojcze niebieski! Ty nie możesz mi pomóc, albowiem ja chcę, ja muszę zejść wdół!
Nie mam odwagi myśleć, nie śmiem zastanawiać się. Tylko przy nim odzyskuję spokój. Gdy on mówi do mnie, głuchną ostrzegawcze dzwony mego domowego ogniska. Gdy spojrzy na mnie, znikają groźne obrazy z przed oczu — widzę tylko kwiaty, słońce i to wszystko, co jest na ziemi miłe. Gdy ujmie mnie za dłoń, wiem, że dokądkolwiek wiodłaby droga, on poprowadzi mnie ku szczęściu. W jego ramionach wszystko, co jest poza nim, martwieje, przepada, jest niepamiętne dla mnie.
On zatyka mi uszy, zamyka mi oczy — on, mój król morza, zniesie mnie na dno otchłani.

22 marca.

Tam naprzęciwko u mego sąsiada jakieś zamieszanie w obozie... Wczoraj wyniesiono pianino; dziś robotnicy zabrali dywany. Czy nie zamierzył przeprowadzić się? Brakowałoby mi go bardzo. Był dla mnie czemś, jakoby dobrze znajomem; a gdy patrzyliśmy ku sobie zprzeciwka, zdawało mi się zawsze, że mamy jakąś wspólną tajemnicę.
Rzecz dziwna, że nigdy nie próbowałam dowiedzieć się, kim jest, jak się nazywa. Nie mogłam jakoś nigdy zdecydować się na to, aby spytać o niego naszą służącą lub listonosza, którzy z pewnością mogliby dać mi dokładną informację. Jakgdybym lękała się dowiedzieć, że nazywa się Müller lub Szultze i jest kupczykiem — słowem, coś okropnie powszedniego.
Śmieję się z siebie, myśląc, że dźwignęłam go w wyobraźni do rangi księcia. Byłam wówczas dzieckiem, nieznającem życia, umiejącem tylko marzyć. Sny są piękne i wspaniałe, ale tysiąckroć piękniejsze i wspanialsze jest życie. Nota bene — gdy się kocha. I kiedy ukochany jest piękniejszy i wykwintniejszy niż wszyscy książęta świata.
Jutro mam być u mego księcia — włożę najpiękniejszą suknię, uczynię się możliwie piękną, ponieważ w domu nazywa się to, że jestem proszona do Krystyny na obiad, po którym mają nastąpić tańce. Nie mam już w sobie tej „balowej gorączki”, która towarzyszyła memu pierwszemu występowi na balu. Zmysły moje są jak niebo wiosenne — to triumfalny tan promieni słonecznych, to ciężkie, posępne, burzą brzemienne chmury, na których widok serce kurczy się zimnym przestrachem...

23 na 24 marca l½ godz. w nocy.

Udało się! Jak, tylko bogom wiadomo. Nie byłam przygotowana, ale naplotłam w pośpiechu coś o jedzeniu, o gościach i t. p. Powołałam się zresztą na ból głowy i ominęłam szybko macierzyńskie krzyżowe pytania. A teraz wskok do łóżka! głowy między poduszki! — i nie myśleć! Właściwie — o czem tu myśleć? Czyż nie dość tej jedynej myśli, która mnie napełnia: „Jestem twoją! jestem twoją!” Twoją jestem z dobrej woli, albowiem jesteś dla mnie czemś więcej niż życie, niż matka, niż wszyscy ludzie na świecie. Ponieważ wszystko jest mi obojętne, skoro tylko mogę brać udział w twojem życiu, skoro wolno mi tylko ciebie kochać, jeżeli ty jeden chcesz być dla mnie dobry.
Ty, mój jedyny! Dobranoc! Myśli moje biegną ku tobie z tysiącem pocałunków! Ach, gdybyż spotkały się z twojemi!

24 marca.

Kiedy zbudziłam się późnym rankiem — bo zasnęłam dopiero wówczas, kiedy już świtało rzekłam do siebie, zanim jeszcze otwo*rzyłam oczy: „ To będzie dla ciebie dzień żałości!“ Ale w tem samem mgnieniu oka, kiedy powitały mnie promienie słońca — już niby pieśnią skowronków rozebrzmiało w mem sercu: „Dzień dobry, prześliczna dziewojo, dzień dobry, piękne życie!”
I wyskoczyłam żwawo z łóżka, aby rozejrzeć się w zwierciadle — i ujrzałam parę błyszczących oczu, świeże, różowe policzki i dołeczki na nich jak ślady, odciśnięte przez pocałunki. A stąd cały dzień był dla mnie zdziwieniem zdziwieniem, że nie czuję się nieszczęśliwą nadewszystko zdziwieniem, że nikt nie odkrył we mnie zmiany...
A więc napozór jestem taka sama, jak byłam wprzódy. Ani czerwonego krzyża na czole, ani czarnej krychy przez nos. Dla wszystkich innych jednaka, nie dla siebie. Albowiem dla siebie jestem niby gąsienica, która przerwała kryjący znaczenie życia ciasny kokon i wymknęła się skrzydlata w jasną atmosferę wspaniałych objawień niby upojony szczęściem motyl. Ciężki był dotąd mój chód. A teraz jest mi tak, jakbym ważyła się lekko na skrzydłach nad troskami życia, zwolniona od ich ciężaru. Stoję na ziemi, która podnosi się pode mną, i obejmuję niebo, które chyli się ku mnie. Dokoła dźwięczy triumfalna muzyka, a ja sama jestem pieśnią, ulatującą wgórę...
Cóż znaczy: kłamać? Posiadać słodką, czarowną tajemnicę, której nie chce się dzielić z nikim! Łatwo jest kłamać — kłamać jest to słowo brzydkie, ale ma ono sens mądry. Czyż co innego czyni słońce, gdy skryte za chmurą zsyła jedyny promień fiołkowi, kwitnącemu na skraju rowu? Albo dwoje ptasząt, bawiących się w schowankę śród liści?
Szłam dziś o południu przez miasto. Spotykałam tysiące ludzi. Cóż widzieli we mnie? Młode dziewczę, podobne do tysiąca innych, spacerujące pod ochroną i opieką matki. Ale czego nie widzieli i nie powinni byli widzieć, gdyż to było uszczęśliwiającą tajemnicą — to było owo spojrzenie, zamienione przez dziewczę z młodzieńcem po drugiej stronie ulicy — to było to, że ona zatrzymała się na rogu przed kwiaciarką, wzięła dwa bukieciki fiołków, przytknęła oba nieznacznie do ust, kupiła jeden, a on zaraz potem kupił ów drugi i ucałował.
Jakże pięknie jest żyć, gdy się jest młodą! Może przyjść wszystko, co przyjść musi; może przyszłość sczernieć podwójnie — szczęście, Które teraz buduje złoty chram w mem sercu, odrzuci swój błyszczący refleks poprzez noc wszystkich czasów.
Tedy schyl, umiłowany, ku mnie głowę i pozwól, abym napełniła twój słuch rozkosznem wyznaniem, którego obyś nigdy nie zapomniał: „Jestem szczęśliwa, szczęśliwsza, niż wyrazić może język, który stworzono dla targów i przełożeń, ale nie dla miłości — szczęśliwa stąd, że jestem twoja, że chcesz mnie swoją nazywać. — Dobrej nocy!

25 marca.

Kiedy dziś przed południem siedziałam przy otwartem oknie, aby napawać się ciepłem powietrzem słonecznej wiosny, widziałam moje vis-à-vis, gorączkowo zajęte. Pakował książki i obrazy do wielkiej skrzyni. Jeszcze był tem zajęty, gdy nadjechał powóz „faworyty”. Usłyszał widocznie turkot, rzucił szybkie spojrzenie wpoprzek ulicy, poczem śpiesznie zapuścił firanki. Dama wysiadła, i powóz ruszył jak zwykle. Nie myślałam już o tem, zapomniałam o sąsiedzie i jego damie. Stałam w oknie i myśli moje poprzez wesele dnia wiosennego uleciały ku innym i ważniejszym rzeczom. Naraz — przeszło odtąd zaledwie pięć minut — widzę „faworytę“, wychodzącą z wrót domu. Była wciąż zawoalowana; przyciskała dłoń do piersi; było jawne, że szła z trudem.
Na moment oparła się o futrynę drzwi podjazdowych; potem wyprostowała się dumnie, nasunęła welon na twarz, przedziwnie bladą, przeszła wpoprzek ulicy — musiałam wychylić się, aby ją dojrzeć — i spojrzała w okna mego vis-à-vis.
Była to rzeczywistość czy złudzenie? Zdawało mi się, że dosłyszałam groźny, szyderczy śmiech. Poczem postać zniknęła mi z oczu... Ale już moje jasne słoneczko wiosenne jakoby rozwiało się na niebie. Nie byłam w stanie zapomnieć bladej, rozstrojonej twarzy z wyrazem bezsilnej, nieomal śmiesznej urągliwości; i już przez cały dzień dźwięczał mi w uszach gorzki śmiech poniżenia, który usłyszałam — bo musiałam go słyszeć naprawdę. Mój sąsiad jest oczywiście surowym, brutalnym człowiekiem. Ale pomimo to — nie! Nigdy na jej miejscu nie zachowałabym się z takim brakiem godności. Skoro rozkochanie jego ustąpiło, winna to była spostrzec wcześniej! A jeżeli nie chciał jej tego powiedzieć, powinna była zmusić go do wyznania prawdy.
Wiem to jedno na pewno: w dniu, kiedy on nic sobie nie będzie ze mnie robił, w dniu, w którym spostrzegę jego przesyt — nie pozostanę przy nim ani chwili. Nigdy nie będzie miał uczucia, iż stosunek nasz stał się mu ciężarem. Będę zbyt dumna, aby żyć łaską i litością. Żadna skarga nie zerwie się z mych ust — pragnę zniknąć z drogi jego życia tak, iżby mu nic nie przypominało o mnie.
— — Dobrze, że nie umówiliśmy się z nim na dziś wieczór. Byłam tak przytłoczona smutkiem przez dzień cały, że urządziłabym mu scenę płaczu przy spotkaniu. A przecież jabym chciała pokazać mu właśnie, jak mężną i szczęśliwą jestem przy nim!
Trzeba będzie przespać brzydkie wrażenia dzisiejsze!...

26 marca.

Dwa wozy transportowe i dorożka wyprawiły moje vis-à-vis. Przed samym wyjazdem przystąpił do okna i spojrzał ku mnie. Widocznie pragnął spotkać się z moim wzrokiem, aby przesłać mi nieme pożegnanie. Ale udałam, że go nie widzę.
Odjechał — i narazie mieszkanie jego jest puste. Jestem z tego rada. Jakoby kamień spadł mi z serca. Znów oddycham swobodnie.
A dziś wieczorem znajdę znowu szczęście moje w wiadomych objęciach...

1 kwietnia.
Drogi przyjacielu!

Ten list, którego nigdy nie będziesz czytał, ma Ci powiedzieć te wszystkie słowa, które zamierają mi na ustach, kiedy jestem z Tobą, ponieważ są zbyt dziecinne i za głupie dla Twoich uszu, o mądry i ostrożny człowieku!
Tutaj, gdzie jesteś mi bliski tylko w duszy, mogę otwarcie i śmiało z tobą mówić bez obawy, iż ujrzę ironiczny uśmiech w kątach Twoich ust — uśmiech, z którego jesteś pewnie dumny i który tak wynosi cię ponad małe, nieświadome dziewczę.
Przedewszystkiem opowiem ci, jak i dlaczego zostałam Twoją.
Właściwie nie znasz mnie wcale. Miałeś wszelką zasadę myśleć o mnie źle, bo sposób, w jaki podeszłam do Ciebie, musiał mieć w oczach Twoich pozór jakiejś osoby, co powiada: „Jestem tu — weź mnie!“
Zostałam Twoją, boś zrozumiał mnie instynktem. Przynajmniej zrozumiałeś tyle, że masz przed sobą małą istotkę, której nie należy spłoszyć, z którą trzeba obchodzić się jak z delikatnem szkłem. Za pierwszą bytnością moją u Ciebie byłam każdej chwili bliska ucieczki. Przedwczesne słowo, pośpieszny pocałunek, a byłabym pierzchła. Te słowa, których Ty nie powiedziałeś, właśnie mnie zdobyły.
Z pewnością nie znasz mnie. Dziś jestem Twoją i zostanę nią, jak długo zechcesz. Ale jeżeli sądzisz, że to Twoje pocałunki, pieszczoty, uściski uczyniły mnie Twoją — mylisz się mocno. Nie jestem ani heroiną cnoty, ani wstydliwą, strojną laleczką. Jestem zawsze szczęśliwa, gdy otaczasz mnie ramieniem. Piję pocałunki Twoje tak chętnie, jak kwiat wsysa rosę na słońcu. Jestem Twoją z radością i z uciechą. Jestem Twoją, aby czuć się Twoją. Nie powinieneś mnie posiadać jak żywe srebro, wyślizgujące się z palców. Mój władco i mistrzu, wiedz, że wszystko, co jest moje, oddaję ci bez wykrętów i zastrzeżeń.
Ale chciałabym, abyś rozumiał przytem jedno; mogłabym zrzec się twoich pocałunków i pieszczot, a jednak i bez nich kochałabym cię równie głęboko. Byłoby dla mnie bolesne, gdybyś po mojem odejściu pomyślał oto mała, lekkomyślna osóbka, rozkochana mały głuptasek, który przychodzi do mnie z żartką krwią i lekkomyślnemi zachciankami lubieżności.
Czy zrozumiesz to, czy uwierzysz? Nie potrzeba mi więcej, niż być z Tobą, widzieć Cię, słyszeć Ciebie. Tak, byłabym szczęśliwa nawet z czegoś mniej. Twierdzisz, że często nie jesteś usposobiony do rozmów, że potrzebujesz spokoju dla myśli. Czy wiesz, czego najbardziej pożądam? Aby takiego dnia, gdy zamykasz się z Twoją sztuką, znaleźć się u Ciebie z prawem siedzenia w kąciku Twego pokoju. Byłabym tak cicha, jak mysz w kryjówce, nie powinienbyś czuć się w obowiązku zważać na mnie, winienbyś tylko dać mi przywilej napawania się szczęściem, iż ja jestem jedyną, którą znosisz obok siebie w Twoich samotnych chwilach.
Taką godziną sycę się często w mej wyobraźni. Usiłuję odgadnąć wtedy, co Cię porusza. Widzę, jak siedzisz z oczyma wpółzamkniętemi, z drżącemi nerwowo powiekami, z czołem, wspartern na ręce. A gdy zauważam, żeś nagle podniósł głowę, spojrzał z błyskiem w wielkich oczach, wiem wówczas, żeś znalazł tę jasną, szczęśliwą myśl, której szukałeś — i serce moje bije radośnie w takt z Twojem. I widzę Cię wkońcu, jak wyciągasz ręce ku górze z wyrazem triumfu. Zwycięski uśmiech zdobi Twe usta. Zapalasz radośnie papierosa, który przygasł podczas Twej zadumy. I przypominasz sobie teraz, wesół, że Twoja przyjaciółka jest u Ciebie — podchodzisz ku niej, ujmujesz jej ręce, powiadasz jej, że jesteś szczęśliwy, mając ją przy sobie, że była okrutnie grzeczna i miła i że wcale Ci nie przeszkadzała.
Czyż przyszło Ci kiedy na myśl, że kocham Ciebie w ten sposób! Albo może nie chcesz o tem wiedzieć? Lękasz się, że mogłabym zdobyć Ciebie zbytkiem miłości?
Czy przeczuwasz, jak ciężko mi rozstawać się z Tobą w te wieczory, które spędziłam u Ciebie? Ty nie powinieneś myśleć o mnie, bolejącej nad tą koniecznością: „Oto mała, przesadna dzieweczka, która przywykła wodzić za nos swoich czcigodnych rodziców!... Wykradła się potajemnie, zabawiła się, a teraz ma ogromną uciechę, zmyślając przed mamusią jakąś długą historję.“
Nie! tak nie powinieneś myśleć o mnie. Bo to jest prawdą, że zrobiłabym wszystko w świecie, aby móc przyjść do Ciebie — Nie skarżę się — nie chciałabym przenigdy, abyś sądził, iż cenę mego szczęścia uważam za zbyt drogą. Ale też bolałoby mnie, gdybyś mniemał, że ta cena jest taką drobnostką!...
A potem te dni, które ciągną się pomiędzy naszemi spotkaniami! Ty oczywiście nie zrozumiesz, że trzy lub cztery dni mogą być dla mnie wiecznością. Masz wciąż nowe zajęcia, które pochłaniają ciebie. Pracujesz, bawisz się, żyjesz w świecie, w którym każda godzina dnia przynosi ci nowy pokarm, nowy materjał dla myśli. Ale ja — skoro nie jestem u Ciebie — życie zamyka się wokół mnie niby cztery zimne ściany więzienne, które ogrzewa jedynie moja tęsknota za Tobą, którym tylko wspomnienie o Tobie nadaje bogactwo barw!
Skądżebyś mógł to wszystko wiedzieć?... Widzisz radosną twarzyczkę, która zjawia się i odchodzi, ale nie znasz życia, które ta twarz wesoła prowadzi od momentu, gdy śle ci z uśmiechem pożegnalny ukłon, do momentu, gdy uśmiechnie się ponownie do Ciebie na „Dzień dobry!“
Ale gdyby myśli Twoje kiedyś, gdy jestem od Ciebie zdala, wpadły przez kaprys na drogę poszukiwań za mną — gdyby nadto posiadały zdolność przenikania przez drzwi i ściany, to, natrafiwszy na pewien dom na przedmieściu Frederiksberger, odkryłyby, że to wesolutkie liczko przeobraża się w odstraszający obraz rozpaczy! Już nie wiem, jak to się stało, jak to było możliwe — wiem, że to jest brzydkie, niewdzięczne, niemądre z mojej strony, ale owa radość promienna pierwszych dni, co przemogła wszystkie moje troski, przeniosła mnie nad wszelkiemi żalami, na wszystko dokoła mnie rzuciła złoty odblask — ona już dawno znikła; a jej miejsce zajęła ta tłocząca melancholja, ta męka przestrachu, która jeno chwilami ustępuje rozhukanej wesołości, nieprzezwyciężonej potrzebie głośnego śmiechu i słyszenia dokoła gwaru i szumu. Nigdy mieszkanie nasze nie wydawało mi się tak szare i nędzne, chłodne i nieprzytulne, jak dziś — od czasu, gdy w Twoich pokojach odgrywałam rolę pani domu.
Gdy siedzimy przy stole i pochłaniamy nasz obiad z gorzkiemi, trupiemi minami, ogarnia mnie czasem nagła tęsknota, opada mnie uczucie opuszczenia, i muszę zaciskać zęby, aby nie wybuchnąć płaczem. Ale najgorzej jest mi w godzinie zmierzchu, kiedy kryję się w swojej niszy przy oknie. Naówczas wzbierają we mnie burzliwe pytania, kłują mnie swemi szczurzemi pazurami: „Gdzie on jest teraz? Z kim bawi się? Jest li w towarzystwie pięknych i wytwornych dam? Jakim jest dla nich — co mówi? Czy wzrok jego spoczywa na nich tak ciepło, jak na mnie, gdy nachyla się nade mną? Czy głos jego jest równie pieszczotliwy jak wówczas, gdy mnie naszeptuje słowa miłości? I czem jestem dla niego? Czy pozostawia choćby jedną myśl dla mnie, czy zgoła zapomina w objęciach innych że istnieje imię, które brzmi: Julja?
Wiem dobrze, drogi mój przyjacielu, że nie mam praw pociągać Cię do odpowiedzialności. Nigdy nie zaprzysięgałeś mi wierności, a ja nazbyt głęboko kocham Ciebie, abym chciała całkiem Tobą zawładnąć. Wtedy, gdym Ci się oddała, nie zrobiliśmy żadnej umowy, nie stawiałam Ci żadnych warunków; musiałam zdać sobie odrazu jasno z tego sprawę, że oczywiście nie jestem dla Ciebie jedyna.
I teraz też nie żądam tego. Pragnę tylko, abyś zrozumiał, że musisz być dla mnie bardzo dobry. Toć żyję przez długie dni jeno krótkiemi godzinami szczęścia z Tobą. A jeśli się przydarza, jak to było ostatnim razem, że powiesz coś, co dźwięczy chłodno i szyderczo — wówczas słowa ziębną we mnie, i w sercu mem niema nadziei, dopóki znów cię nie zobaczę.
Gdybym Ci ten list posłała, nie mógłbyś stłumić ironicznego uśmiechu. Rzekłbyś, że jestem niemądra, a w tej samej chwili osądziłabym sama, że list mój godzien jest wyśmiania. A jednak w tajni ducha ten twój uśmiech przyprawiłby mnie o rozpacz. Gdyż Ty pragniesz widzieć mnie tylko wesołą; powinnam być dla Ciebie jedynie rozrywką. Zresztą nie mam żadnych innych zamiarów w stosunku do Ciebie. Ponieważ nic nie mogę — nic nie wiem — jestem niczem bez Ciebie.
A dlatego list ten pozostanie w moim pamiętniku...

3 kwietnia.

Stało się, co musiało się stać. Rozstaliśmy się — ja i Eryk.
Jestem rada, że mam to za sobą iże przeszło to tak gładko. Jest dla mnie niezmierną ulgą, iż nie spotykam się już z konieczności ze spojrzeniem Eryka — zdziwionem, pytającem, ciężkiem jak wyrzut.
Zauważył we mnie zmianę. Postrzegł dawno, że wyślizguję mu się coraz bardziej, acz nie zgadł przyczyny.
Cieszę się, że to minęło. Było to brzydkie z mojej strony i sprawiało mi ból. Wywoływało we mnie niesprawiedliwą nienawiść, zniewalało mnie postępować nisko i niegodnie.
Będąc jeszcze podlotkiem, miałam psa. Byłam kapryśna i niedobra dla niego; on jednak przywiązał się do mnie bezgranicznie. Zdarzało się, że gdy swoim zwyczajem kręcił się przy mnie natrętnie, odpędzałam go ostremi słowami. Wtedy odchodził, kładł się pod piecem z pyskiem między przedniemi łapami. Ale co chwila zerkał ku mnie, wstawał nagle i wpijał się we mnie pytającemi oczyma: „Czemu jesteś tak zła dla mnie?” Pomnę, bywały dni, że te niemo skarżące oczy budziły we mnie wściekłość instynktowną: nieomal mogłabym zatłuc na śmierć zwierzę!
To samo uczucie opanowało mnie ostatnio względem Eryka. Jakiem prawem jego oczy żądały ode mnie usprawiedliwienia? Jakie prawo miały stawać na mojej drodze nakształt oskarżającego sumienia?
Ale najgorszą udręką było, że gdy w ostatnich czasach spotykaliśmy się z Erykiem — oboje, jakby urzeczeni magnetyczną siłą, musieliśmy mówić o „nim“. Za każdym razem, gdy Eryk wchodził do mego pokoju, postanawiałam: „Dziś imię jego nie będzie wymienione”. Zaczynaliśmy rozmowę, ciężką i wymuszoną, lub udanie żywą — o pogodzie, przyjaciołach, znajomych. Ale jego imię dźwięczało mi w uszach, było wypisane w źrenicach Eryka, leżało na jego wargach — nie miało się nadziei, że ominie się je; w istocie padało nagle głośno, i znajdowaliśmy się w pośrodku ognia...
Bo oto znowu rozpoczynała się ta sama obrzydliwa komedja. Eryk, który nie rozumiał nic zgoła, a działał na ślepo, brał gorąco w obronę przyjaciela, a ja napadałam nań. Nie, tego niepodobna było dłużej wytrzymać! Dobrze, że się to skończyło.
Stało się to dziś przed południem. Eryk wiedział, że matka moja zamierzała udać się sama do kościoła. Dzwonek. To on był.
Uderzyła mnie jego bladość, zwłaszcza że odczuwał gorąco, bo ocierał krople potu z czoła. Z początku zamieniliśmy kilka zwykłych zdań na obojętne tematy; naraz rzekł — siedziałam właśnie przy oknie, a on przy okrągłym stole w pośrodku pokoju:
— Zrób mi łaskę, Juljo, usiądź naprzeciw mnie. Chciałbym raz jeden z tobą pomówić.
— A nie można tego uczynić z odległości?
— Nie! Bądź tak dobra... siądź naprzeciwko.
Usłuchałam. Nastąpiła pauza. Oboje byliśmy jednako skłopotani.
Ujął mnie wreszcie za rękę. Moja była zimna jak lód. Przeciwnie, jego ręka — ciepła, wilgotna, drżąca. Patrzył na mnie pełen powagi i miłości — naraz rzekł spokojnie:
— Przyszedłem zapytać ciebie, Juljo, czy chcesz zostać moją żoną.
Pytanie było tak niespodziane, tak wyraźne, że nie znalazłam odrazu odpowiedzi. On ciągnął:
— Zważ sama, że nie mogę dłużej znieść stanu niepewności. Czekałem i czekałem, bom nie ważył się pytać. Wierzyłem, że dopóty mogę mieć nadzieję, dopóki nie mam żadnej odpowiedzi. Ale jakkolwiek wypadnie odpowiedź, będzie lepszą dla mnie niż strach i niepokój ostatnich czasów, Winnaś mi odpowiedzieć uczciwie, Juljo — to jedyna rzecz, jakiej wymagam od ciebie. Czy chcesz zostać moją żoną?
Opanowałam się znowu i odparłam — tak przyjaźnie, jak tylko mogłam, ale przytem określenie:
— Eryku, czyś potrzebował pytać o to? Mniemam, że mógłbyś oszczędzić tego nam obojgu... Nie, Eryku, ja nie mogą być twoją żoną.
Wypuścił dłoń moją z palców, przez chwilę milczał, potem spytał:
— Ale w zimie, Juljo, gdy pisałem do ciebie, że powracam do domu?
— Tak, Eryku... wtedy było inaczej niż teraz.
Powstał.
— Zatem jest tak, jak myślałem. Nie chcę pytać. Nie jesteś zobowiązana do wyjaśnień wobec mnie. Zresztą narazie lepiej, jeżeli nic nie będę wiedział. A zatem... bądź zdrowa, moja droga, mała siostrzyczko! Niechaj Bóg da, żebyś była szczęśliwa!
Pochylił się ku mnie; poczułam dotknięcie jego warg na mojem czole. A kiedy siedziałam jeszcze z przymkniętemi oczami, usłyszałam, jak drzwi zatrzasnęły się za nim nadole.
Oczywiście potem płakałam gorzko, ale po łzach czułam się tak lekką i wolną, jakby z mojego nieba znikła czarna chmura, jakby mi kamień spadł z serca. Eryk odszedł. Nie będę już spotykać jego smutnych oczu, które raniły mnie jak złe sumienie. A teraz mogę znowu myśleć o nim z dobrocią i miłością. Nigdy jeszcze nie wydał mi się tak piękny i męski, jak w owej chwili, gdy powstał po mojej odpowiedzi. Ani łez, ani wyrzutów, ani gniewu nie było w jego oczach; był smutny, łagodny, pełen zrozumienia uśmiech.
Jednakże o ile dumniejsi i lepsi są mężczyźni niż my, kobiety!

4 kwietnia.

Na jego biurku śród wielu innych stoi fotografja w ramce. Nienawidzę tego portretu. Przedstawia on młodą kobietę o wielkich ciemnych oczach, które tak wyglądają, jakby odbijał się w nich sen o miłości i pocałunkach. Są z pewnością piękne, we mnie jednak budzą odrazę.
Za każdym razem, gdy byłam u niego, wisiało mi na ustach pytanie: „Kto to jest?“ A nie mogłam zdobyć się na nie.
Dziś wieczorem dowiedziałam się przecie. Wyszedł z jadalni, a ja stałam właśnie przy biurku, wpatrzona w tę fotografję. Nie zauważyłam, że powrócił, dopóki nie usłyszałam za sobą jego głosu:
— Ona jest ładna, Prawda?
— Zapewnie.
— Nie znasz jej. Jest to słynna pani Paula Hansen.
Poczem otrzymałam długie pouczenie na ten temat. Zdawało się, że czuł potrzebę mówić o niej. Był zaufanym przyjacielem jej i jej męża; mianowicie dawniej bywał u nich często. Ma ona być zachwycająca, piękna, utalentowana, zabawna. Nigdy dotąd nie widziałam, aby mówił o kimś z takiem ożywieniem, Przytem co chwila zapewniał: „Wysoce ją cenię*.
Nagle śród wylewów swego krasomówstwa rzucił mi z uśmiechem pytanie:
— Nie jesteś chyba zazdrosna o panią Hansen?
— Skąd ci to przyszło na myśl?
— Ach!... bo tak zamilkłaś.
Zazdrosna — nie! nie jestem i nie chcę być zazdrosna. Ale jeżeli on sądzi, że jest to nader zabawne dla mnie — słyszeć, jak cały wieczór rozprawia o tej Hansen, to mocno się myli.
Według mnie, ona nie wygląda wcale wytwornie. I ten wyraz w oczach nadaje jej coś tak, coś z gatunku kobiet z półświatka!

7 kwietnia.

Dziś znalazłam się w okrutnym kłopocie. Wielki woal, który zazwyczaj przechowuję troskliwie w pokoju — wczoraj wieczorem po powrocie zostawiłam w płaszczu, Kiedy weszłam rankiem do jadalni, wisiał na mojem krześle. Matka, wskazując go, spytała:
— Poco ci to było potrzebne i gdzie to znalazłaś?
Poczułam na twarzy purpurę rumieńca, jednakże zdobyłam się na obojętny ton odpowiedzi:
— Ach, spostrzegłam go niedawno na strychu, a ponieważ wczoraj padał mocny deszcz... Ale — ciągnęłam — jeżeli to jest świętość, której nie wolno mi dotykać, to proszę tysiąckroć o przebaczenie.
Matka ogarnęła mnie szybkiem spojrzeniem, powstała i odparła, opuszczając pokój:
— Nie, zatrzymaj go... Możesz go nosić.
Ale mam wrażenie, że była od tej chwili rozstrojona.

8 kwietnia.

Albo jest już wiosna, która ogłupia mężczyzn, albo mam jednocześnie szczęście, że wygląd mój się zmienił na dobre. Albowiem dziś niemniej niż jedenastu — piszę wyraźnie 11 — panów obejrzało się za mną. Wczoraj było takich tylko pięciu, co wobec dżdżystej pogody uważam za dobry rezultat. Nigdy w życiu nie wybałuszano tak na mnie oczu, lub — jak to nazywam — nie darowywano mi tylu spojrzeń — A jest to w dziwnym związku ze wszystkiem innem, co mi się przytrafia.
Wyznaję otwarcie, że mnie to cieszy. Każdy mężczyzna, który spogląda na mnie nieco rozkochanem okiem, jest dla mnie dowodem, że On (on, jedyny, wielki!) ostatecznie nie kłamie, twierdząc, że jestem piękna.
Bawi go widocznie, gdy mu opowiadam o tych moich powodzeniach. Jednak, gdy niedawno opowiadałam mu o „zachwycającym jegomościu“, który od czterech dni prześladuje mnie tęsknem spojrzeniem, rzekł z wyraźnem rozdrażnieniem:
— Nie zniosę tego, Juljo! Musisz mi przyrzec, że nie spojrzysz więcej na tego człowieka!
Chciałabym wiedzieć, czy mówił to poważnie. Czyżby był w istocie zazdrosny? Jakże to jest szalenie niemożebne, a jak zachwycające zarazem!...


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


9 kwietnia.

Jestem szczęśliwa, tak szczęśliwa, że poprostu staję się nienasyconą. Ponieważ i na słońcu muszą być plamy, nie mam tedy zasady płakać, gdy chmurka przesłoni czasem moje szczęście! Tak rozsądnie pocieszam siebie, gdy ona przejdzie i znowu jest słonecznie. Ale póki chmura trwa, brak mi heroizmu.
Co mnie najczęściej napawa smutkiem, to jego maniera zasklepiania się w sobie nakształt ślimaczego ukrywania się w muszli. Jest w nim jakaś obawa posunięcia się za daleko, zbliżenia się do mnie — w sensie duchowym. Nagle — w tej samej chwili, gdy siedzimy przy sobie, tak pięknie zbliżeni — jakby wymyka mi się. Zostaje przede mną jedynie zapięty przezornie pan muszli. I naraz jakby rozpościera się między nami przestrzeń stumilowa. Nasze ręce, które ciepło i mocno splatały się z sobą, opadają bezwładnie; nie poznaję już jego twarzy, jego głosu. Marzyłam, że byłam z nim, z ukochanym moim razem; a oto naraz znajduję się wobec obcego mężczyzny, który przemawia do mnie ze zdwojoną galanterią.
Gdybym go mogła spytać, czemu tak jest! Czy się lęka, że knuję spisek na jego wolność? Gdybym nie ukrywała umyślnie, że ta myśl mnie pociąga, powiedziałabym mu szczerze; „Nie masz potrzeby się obawiać; nie chodzi mi wcale o to, aby ciebie zaślubić“.
Nie, pod tym względem może być spokojny. Myślałam wiele o tem, i przyszłam do pewnego wniosku, że gdyby nawet on sam oświadczył mi się, nie wyszłabym za niego, gdyż byłoby to niesłusznem wobec nas obojga. Dla niego poczucie wolności i niezależności jest warunkiem bytowania, a ja cierpiałabym nazbyt nad tem, że jestem dlań zaporą. Nie jestem w stanie jednak myśleć o czasie, kiedy to wszystko minie. Kiedy pomyślę, że każdy dzień szczęścia, którego mi użycza, jest krokiem naprzód ku wiecznej i ciemnej nicości, dusza moja popada w rozpacz. A przecież on ma zupełną słuszność. Nasza miłość nie jest warzywem, które daje się zachować w spiżarni na cele gospodarskie. Jest to kwiat, który pachnie słodko, błyszczy świetnie i prędko umiera, gdyż żyje nazbyt intensywnie.
Nasza miłości Czyż użył on kiedykolwiek tego słowa? Nie, tak samo, jak nie powiada nigdy: „Kocham ciebie!“
Wiem dobrze, że słowa są niczem. Może mnie kochać niewypowiedzianie głęboko właśnie dlatego, że tego nigdy nie mówi; i gdybym nie wiedziała z innych źródeł, że mnie kocha, nie byłoby to dowodem miłości, gdyby nawet po stokroć dziennie zapewniał mnie: „Kocham ciebie“.
Nazywa mnie dzieckiem. Ale kiedy ujmuje moją głowę oburącz, patrzy mi w oczy i powiada: „Słodkie moje dziecię!” — czyliż nie widzi naówczas, że to dziecko pała tęsknotą, aby usłyszeć te wyrazy, które brzmią jak hymn, które w marzeniach i w poezji przyobiecane są każdemu ukochanemu dziecku?
A jeżeli to przez ostrożność, mój mądry przyjacielu, unikasz słów, któremi cię darzę, ilekroć je usłyszeć zechcesz — odpowiedz mi, czy ten nadmiar ostrożności daje się powiązać z tem, coś mi opowiadał dzisiaj wieczorem? Stałam przed wielkiem zwierciadłem w sypialni i naraz ujrzałam cię w odbiciu za sobą. Twój wzrok spoczywał na mnie z nader nieostrożną czułością; objąłeś mnie i rzuciłeś słowa, z początku ciemne dla mnie: „Otacza ją w locie szum białych gołębi”. Spojrzałam na ciebie pytająco — wyjaśniłeś mi tak sens zagadki:
— Jest to pieśń, która wibruje we mnie od moich lat dziecinnych. Jej tekst, który właściwie składa się z tych niewielu słów — jest tematem obrazu, który niegdyś widziałem. Obraz przedstawiał błyszczący w słońcu letniego poranka podwórzec wiejski. Młoda kobieta — nigdy nie widziałem czarowniejszej istoty — stoi pośrodku, trzymając w ręku pleciony koszyk. Wyjęła zeń garść grochu, otoczyła ją rzesza skrzydlata gołębi. Zawisła nad nią w powietrzu. Znać, że zbiegły się ze wszystkich kątów podwórza. Z obrazu unosił się jakby szmer trzepocących skrzydeł. Ptaki siadły na jej głowie, piersi, ramionach i biodrach. Jakby odziały ją sobą. Dla mnie, naówczas dziecka, była to bajka — niby piękna królewna Śnieżka we własnej osobie. Potem we wspomnieniach był to obraz dziewiczości, oddającej się miłośnie bez zastrzeżeń — objawienie. I to objawienie ucieleśnione trzymam teraz w objęciach.
— — — Czyż to byłoby już nieostrożnie-lekkomyślnie, gdybyś do tego obrazu dodał, „Kocham ciebie?!“ Ale gdybyś dbał o to, aby nie rozpieścić dziecka, nie uczynić go zarozumiałym — czyżbyś spuścił na jej ramiona chmarę twoich białych gołębi?

11 kwietnia.

Byłam szczęśliwa, mogąc z nim przebyć dzisiaj choć chwilkę. Jutro grać ma wielką rolę, która wypełnia wszystkie jego myśli. Zostałam u niego tylko godzinkę, aby mu nie przeszkadzać. Powrócił właśnie z próby generalnej i był w różowym humorze. Jedyny kolega, do którego ma zaufanie i którego zdaniu nadaje wagę, powiedział mu, że gra dobrze.
Rzadko mówi o swoim zawodzie. Ale dziś wieczorem miał widoczną potrzebę wypowiedzenia się, i czułam, że rad był z mojej obecności. Siedziałam cichutko, nasycając się tem, iż widzę tego opanowanego człowieka śród powodzi, która zerwała wszystkie tamy. Naraz spojrzał ku mnie, zatrzymał się śród jakiejś namiętnej tyrady, roześmiał się i rzekł:
— Wyglądasz jak przerażona. Wydaje ci się chyba, że oszalałem! — Poczem ciągnął: — Muszę ci wyznać to, co bodaj sama — jak sądzę odgadłaś: nie jestem wcale tak zimnokrwisty, jak się wydaje. Wszystko to — tu uśmiechnął się jest udane. Właściwie jestem najfantastyczniejszym człowiekiem w świecie; ale zmiarkowałem, że osiąga się największe triumfy wtedy, skoro zezwala się, aby wulkan igrał tylko w kształcie burzliwego podziemnego potoku, który ogrzewa skorupę ziemską i tylko wyjątkowo urządza ludziom niespodzianki małemi wybuchami. — Potem znowu ciągnął poważnie: — Ostatecznie nie jestem tak wyrafinowany. Ale to wszystko jedno! Ten podziemny strumień we mnie czyni mię artystą. Powinien był zrobić ze mnie lepszego aktora niż tylu innych, którzy albo pędzą naprzód, dzwoniąc głośno uprzężą, albo drepcą na tyłach w czcigodnej powszedniości ci i tamci jednakowo niezajmujący, gdyż braknie im przeczucia i grozy tajemnic, czegoś, co jedynie pociąga, bo stanowi poezję.
— Nie jesteś wcale zarozumiały! — odparłam żartobliwie, ale z takim umiarem w drwinie, iż bez trudu zrozumiał, że ma we mnie widza, pełnego uwielbień.
— Owszem — rzekł, klękając przede mną — jestem zarozumiały i to nawet bardzo... A wiesz czemu?... Bo mam ciebie! Bo to ty nauczyłaś mnie tak dobrze grać moją nową rolę.
— Zatem to ja właściwie powinnam być zarozumiała.
— Mam nadzieję, że będziesz nią jutro wieczór. A przynajmniej — będziesz choć trochę szczęśliwą.
Naturalnie, idę jutro do teatru, niestety, razem z Emmy, której paplanina zmąci mi przyjemność. Ale nie mam innego wyjścia. Pozwoliłam zatem Emmy, aby mnie zaprosiła — tytułem zaliczki na moje imieniny.

12 kwietnia.

Dzisiejszego wieczora spadło na mnie tyle wrażeń, że ledwo odnaleźć się mogę śród tej burzy. Zacznę od początku. Po drodze do teatru Emmy bawiła mnie opowiadaniem o nim i Pauli Hansen. Czy nie wiesz np., że ci dwoje mają stosunek? Całe miasto (Emmy sama jest symbolem całego miasta) gada tylko o tem.
Postanowiłam nie ulec plotkarskiej gadaninie Emmy. Jak katolicy, którzy, broniąc się od grzesznych myśli, powtarzają bezustannie różaniec, tak samo ja przywoływałam wciąż w pamięci jego miłośnie wpatrzone we mnie oczy i pieszczotliwe słowa, które mi rzekł. Ale kusicielka nie dawała mi spokoju. Podczas gdy Emmy sączyła mi bezustannie w uszy swoje jadowite słowa, podnosiły się w duszy mojej wątpliwości, pytające triumfująco: „Co właściwie wiesz o nim? Szalona, jak możesz ufać człowiekowi, którego właściwie nie znasz?” I twarz jego przeobrażała się dla mnie stawała się tępą i zimną. Jego słowa brzmiały drwiąco: słyszałam znowu to pytanie z brzydkim uśmiechem: „Jest piękna... Nieprawdaż?”
Gotowa byłam niemal uciec od wrót teatru — trzymać się zdala od życia, które zrozumieć jest tak ciężko, nie widzieć ludzi, których jedynem zadaniem jest zatruć innym istnienie. Ale już znalazłam się w sali, pośrodku brzęczącego jak ul tłumu. Słyszałam śmiechy i obojętną gadaninę ludzi, którzy przyszli do teatru dla zabicia paru godzin. Oburzało mnie, że on ma wydać swoją sztukę na żer tej masie, bezrozumnej, bez serca...
Naraz usłyszałam szept Emmy:
— Otóż i ona jest!
Skierowałam oczy za jej wskazaniem i ujrzałam na balkonie w pierwszym rzędzie damę, w której rozpoznałam wkrótce Paulę Hansen, znajomą mi z portretu. Tak, ona jest piękna. Wprawdzie rysy jej nie są regularne, ale delikatny czar wieje od jej wytwornej postaci. Osobliwie cudny jest wyraz jej oczu.
Nie wiem, czemu na pierwsze wejrzenie powzięłam dla niej sympatję. Kiedy siedziała tak, odchylona w głąb fotelu, nie udzielając najmniejszej uwagi otoczeniu, spostrzegłam w niej zadumaną troskę, która wzruszyła mnie. Nie mogłam odwrócić od niej oczu. Powstało we mnie dziwne życzenie — poznać ją, ucałować, rzec jej: „Bądźmy przyjaciółkami“. Ale zaraz zbudził mnie z marzeń, wzbudzając we mnie lęk, szept Emmy:
— Bogu jedynemu wiadomo, ile tu siedzi dziś jego przyjaciółek.
— — — Orkiestra zagrała, i na widowni zapanowała cisza. A więc za chwilę go zobaczę! Zaledwie ta myśl zjawiła się we mnie — uczułam tak okrutny ucisk serca, że zdawało mi się, iż zemdleję. Wilgotnemi rękoma ściskałam chusteczkę, mechanicznie odpowiadałam na pytania Emmy, nie wiedząc niemal, o co jej chodzi.
A potem — podniosła się kurtyna. Widziałam przed sobą twarze, poruszające się za kinkietami, słyszałam mówiących na scenie, dokoła mnie śmiano się i bito brawa — myślę, że i ja się śmiałam z innymi, ale nie rozumiałam nic ze słów, które mówiono. Siedziałam jak sparaliżowana.
Nagle stało się coś, co mnie zbudziło. Zasłona spadła z moich oczu — strumień ciepła przeniknął w moje żyły. To on stał na scenie — mówił. Czy to była halucynacja?! Zdawało mi się, że był ze mną w swoim pokoju i mówił do mnie.
Musiałam ugryźć się w rękę, aby ocknąć się całkowicie i pojąć, że jestem w teatrze i moje własne szczęście jest przedmiotem widowiska. Wszystkie te melodie, które brzmiały dla mnie, słyszałam teraz ze sceny w pełni pięknych dźwięków.
Ogarnął mnie niepojęty wstyd i przestrach. Krew uderzyła mi do głowy. Miałam z początku wrażenie, że Emmy i inni widzowie zauważyli coś po mnie. Ale niebawem musiałam wyśmiać w duchu mój głupi lęk i pogrążyłam się cała w szczęściu zachwytu. Promieniałam dumą tak, że łzy płynęły mi po twarzy; zapomniałam o wszystkiem i wszystkich dokoła — aż kurtyna spadła przy burzy oklasków, i znowu zajaśniało na widowni. Usłyszałam głos Emmy:
— Na Boga, czemu wyjesz? Przecież w tem wszystkiem nie było nic smutnego! — Kiedy dodała jednak: — Zresztą on grał znakomicie! — podniosło to ją w mojej opinji.
W międzyaktach oczy moje strażowały nad lożą Pauli. Teraz śledziła wzrokiem salę, jakby szukała czegoś. Nagle spojrzenia nasze spotkały się i doznałam wrażenia, że jakiś blask chmurny zamigotał w jej oczach. Zauważyłam, że i później w ciągu wieczora wielokrotnie kierowała na mnie lornetkę. Czyż wiedziała, kim jestem — czy coś odgadła?
Czyżby on jej...? Nie, to niemożebne! Wszelako jej wzrok zaniepokoił mnie, i miałam przez cały czas widowiska wrażenie, że jestem śledzona.
— — — Sztuka skończyła się. Znalazłyśmy się w garderobie. Prosiłam Emmy, aby nie śpieszyła się z odebraniem rzeczy, i chciałam zostać najdłużej, aby pochwycić każdy pochwalny odzew o nim. Wszyscy byli zdumieni: „Jak świetnie grał!“. Ktoś rzekł: „Zrobił karjerę dzisiaj! Teraz pokazał nareszcie, że ma ogromny talent!“
Teraz nareszcie! Ale dlaczego dopiero teraz! To wiedziałam ja jedna! Gdybyś, drogi przyjacielu, mógł mnie widzieć, podnoszącą w owej chwili z taką dumą głowę, miałbyś prawo uszczypnąć mnie pieszczotliwie w ucho i szepnąć: „Zarozumiała osóbko!“
Przy wyjściu z teatru natknęłyśmy się na Eryka. Był w siódmem niebie z powodu triumfu przyjaciela. Rzekł do mnie:
— Teraz zgodzisz się chyba, że on jest coś wart!
Poza tem wspomniał, że zamierza wkrótce jechać zagranicę; porzucił niedawno zamiar otworzenia pracowni w ojczyźnie.
Biedny Eryk!
Emmy chciała koniecznie zabrać mnie do cukierni na herbatę. Ale przeraziła mnie myśl o konieczności wysłuchania przytem jej szczegółowej recenzji o sztuce i grze. Udało mi się wyzwolić od niej przy jakiejś stacji omnibusów. Ale przejechawszy kawałek drogi, wysiadłam. Ogarnęła mnie naraz nieprzemożona żądza ujrzenia go jeszcze tego wieczora, ujrzenia tylko poto, aby rzec mu, iż kocham go bardziej niż kiedykolwiek.
Naturalnie, było to głupie, że spodziewałam się zastać go w domu. Byłam u jego drzwi. Były zamknięte. W oknach było ciemno. Jeszcze przez pół godziny błąkałam się wpobliżu — potem musiałam udać się do domu.
Ale zarozumiałość moja pierzchła. Siedząc w omnibusie, musiałam całym wysiłkiem woli stłumić płacz przy myśli, że on zapewne jest teraz z nią razem, a przecie ten wieczór powinien był należeć do mnie — wyłącznie do mnie.
Czy dzisiejszego wieczora pomyślał o mnie? Czy to jeden z moich kwiatków miał na scenie w butonierce? Byłby to znak — ukłon.
Pragnę w to wierzyć. I nie chcą myśleć o tem wszystkiem, co mi naopowiadała Emmy. Nie, on nie mógł być z tamtą dziś wieczorem. Gdyby nawet było to prawdą, co mówi Emmy — byłoby to dziś względem mnie niesprawiedliwością!

13 kwietnia.

Dziś rano kupiłam dzienniki. Chwalą go. W jednej z gazet mówią nawet o „Zdumiewających postępach“. Jeden tylko recenzent obniża go i pisze: „Był nudny i zuchwały jak zawsze”, a obok: „Tym razem już zupełnie niemożliwy!“ Co za idjota! Chciałabym posiekać go na miazgę i zobaczyć wyrysowanego w tej postaci w jego własnym dzienniku.
Ostatecznie wszystko jedno, co bazgrze taki idjota. Wszyscy byli porwani. Sztuka idzie dziś ponownie. Niestety, nie mogę spędzić drugiego zkolei wieczoru w teatrze; ale kręciłam się umyślnie przy kasie teatralnej: co za ogon z cisnących się po bilety! Wymknęłam się też z domu, aby znaleźć się w przedsionku teatru przy rozjeżdżaniu się widzów i wsłuchać się — oczywiście gęsto zawoalowana w głosy publiczności. I słyszałam jego imię, powtarzane setki razy — i wróciłam do domu — i powtarzam je tysiąc razy, zanim usnęłam.
Czem były dla niego owe inne? Czemu żadna nie wznieciła w nim płomienia? Gdyby te inne kochał tak, jak mnie, mogłażbym być tą, która rozpaliła w nim iskrę natchnienia?
Stawiam sobie sama te pytania i nie odważam się głośno wyrzec odpowiedzi, która brzmi we mnie jak pieśń triumfu. Nie ważę się, ponieważ na wypadek, gdybym się myliła... A przecie jakże łatwo pobłądzić! Ale czyż może być odpowiedź inna niż ta, która woła we mnie rozkosznie: „Ja, ja jestem tą, którą on kocha — jedyną, którą kochał! Jedyną!
Bo wyobrażam sobie, że miłość męska jest inaczej stworzona niż nasza, kobieca. Oni mają tuziny awanturek miłosnych, ale te nie znaczą dla nich nic zgoła — są jak wiatr, który unosi się przez chwilę na powierzchni ich duszy. Ale nagle jedna jedyna prawdziwa miłość wzbudza w nich burzę — i staje się to tak, jakby nastąpił przewrót, jakby wszystko najgłębsze i najlepsze wydarło się najaw; a wtedy otrzymują oni moc i natchnienie do największych dzieł swego życia.

Wielki Piątek.

Nareszcie dziś wieczór byłam znów u niego.
Chciałam powiedzieć mu coś pięknego, ciepłego, serdecznego, co dałoby mu poznać moją radość i dumę z niego — ale wszystko wylało się w jakiemś suchem:
— Winszuję ci! Miałeś ogromne powodzenie!
— Miałem powodzenie — odparł. — Ale ty, jedyna, na której zdaniu mi zależy, pozwól mi usłyszeć też jedyną krytykę, która będzie dla mnie miała wartość. Coś odczuła? Czy było dobrze? Czy była w tem prawda? Czy to obudziło wspomnienie w tobie? Czy porwało cię choć cokolwiek?
Zarzuciłam mu ramiona na szyję, wraziłam mu w oczy całe swoje szczęście i szepnęłam:
— Dziękuję ci! ale potem powiedziałam mu to samo w wielu słowach.
Bukiet żółtych róż wetknięty był w wazon na jego biurku. Ujrzawszy go, pomyślałam:
Od niej”.
Zachmurzyłam się — zauważył to.
— Co ci jest? — spytał.
— Nic!
Ale po krótkiej chwili musiałam się wypowiedzieć:
— Otrzymałeś kwiaty, które są z pewnością...
Przerwał mi:
— Wstydź się, Juljo!
Spoglądał na mnie poważnie, prawie ze smutkiem.
— Jak jest, mam powody być zazdrosną i chciałabym wiedzieć, od kogo są te kwiaty.
Czułam się bliską łez i odwróciłam głowę. Ujął mnie za rękę, i wybuchnęłam płaczem. Chciałam wydrzeć mu rękę, ale utrzyma! ją mocno milcząc — dopóki się nie wypłakałam. Potem rzekł:
— Wysłuchaj mnie raz, Juljo! Zapewniłem cię, że nie masz podstaw do zazdrości, a tyś odparła, że nie jesteś zazdrosna. Okazuje się teraz, że jesteś jednak zazdrosna, a dlatego chcę ci coś opowiedzieć, byś przekonała się, jak bezzasadna jest twoja zazdrość; gdyż wiem, że jesteś dobrem i subtelnie czującem dziewczątkiem, które uwierzy temu, co powiem, nie żądając ściślejszych wyjaśnień, nazywania imion i t. p. A więc: zanim poznałem ciebie, miałem przyjaciółkę, która przychodziła do mnie tak samo, jak ty przychodzisz. Byliśmy bardzo do siebie przywiązani. Możesz słuchać o tem spokojnie, ponieważ to wszystko już się skończyło. Była jedną z najlepszych, najgodniejszych miłości istot, jakie znałem w życiu. Była dla mnie zawsze dobrą, nigdy inną; nigdy też w długim okresie czasu, kiedy mnie odwiedzała, nie padło pomiędzy nami żadne złe słowo. Był to stosunek, tak jasny, wesoły, łatwy, czuły, że pozostanie w mojej pamięci na zawsze jak wrażenie ciepłego, bezchmurnego dnia letniego. Ale oto przyszłaś ty. Przyszłaś i wzięłaś mnie niebawem w niewolę. Tyś była upajającą miłością, potęgą wiosny. Było to dla ciebie tak pełnem wagi, by zostać moją, że wydało mi się, iż miłość ta jest dla mnie czemś nowem, wielkiem, cudownem. Wypełniłaś mą duszę. Nie mogłem dzielić siebie pomiędzy tobą i nią. Od mojego pierwszego spotkania z tobą upłynęło jeszcze niewiele dni, a ona już pewnym instynktem kobiecym odgadła niebezpieczeństwo. Zapytała — odpowiedziałem wymijająco; po raz pierwszy na nasz stosunek legł cień nieufności. Byłem jeszcze tak nieświadomy siebie i tak bardzo była mi drogą, że nie dążyłem do żadnych wyjaśnień — wiedziałem bowiem, że wszelka rozmowa tego rodzaju doprowadzi niechybnie do rozłąki. I oto stało się to pewnego wieczora, kiedy byłaś u mnie — przypominasz to pewnie sobie, było to przed trzema tygodniami. Wyszukiwałem stale preteksty, aby zejść jej z drogi. Otóż, kiedy siedzieliśmy oboje na sofce jak teraz — nagłe zadzwoniono. Pamiętasz, nie chciałam otworzyć, ale dzwonek powtarzał się uporczywie. Musiałem wyjść. Gdy wróciłem za chwilę, powiedziałem ci, że to był woźny z teatru; zapytałaś mnie, czemu tak spoważniałem; odparłem, że otrzymałem przykrą wiadomość: jakobym miał otrzymać do odegrania rolę, która nie przypadła mi do smaku. W istocie to nie był woźny — to była ona. Przyszła, parta tęsknotą i niewiarą; musiałem odesłać ją z pomocą jakiegoś kłamstwa, uczyniłam to tak niezręcznie, że spostrzegła fałsz. Odeszła, nie rzekłszy słowa, udając, że mi wierzy. Prosiłem ją już wtedy, aby nie przychodziła do mnie na przyszłość; i oto rankiem tego dnia, gdy miałem grać nową rolę, otrzymałem od niej list — list pożegnalny, list, który wbrew słowom gorzkiego rozczarowania nosi jeszcze znamię jej łagodności i delikatności. Poprzedzającego wieczora — pamiętasz pewnie, że spędziłaś u mnie wtedy godzinkę — była na ulicy przed moim domem i widziała, jak weszłaś i wyszłaś...
Oto wszystko, co chciałem ci opowiedzieć. Osądź sama, czy ty właśnie masz powód do zazdrości. Gdyby nawet te kwiaty były pozdrowieniem od niej — nie wiem tego, gdyż nadesłano je anonimowo — powiedz sama, czyż byłoby to jakąkolwiek krzywdą dla ciebie?
Tak brzmiała opowieść. Jeszcze na długo, nim ją skończył, spoczywałam w jego ramionach i w cichości serca prosiłam go o przebaczenie.

Wielkanoc (17 kwietnia.)

Nie rozumiem zgoła mego pana papy. Gdyby nie brzmiało to zabawnie, byłabym gotowa uwierzyć, że szanowny stary profesor zakochał się cokolwieczek w swojej córce. Jedno jest pewne — zmiękł w stosunku do mnie jak wosk. W ostatnich czasach za każdym razem, gdy mnie ujrzy, robi — z godnym uznania wysiłkiem — uśmiech, szczypie mnie za policzek i pozwala sobie na inne podobne igraszki.
Ale najdziwniejsza rzecz zdarzyła się wczoraj. Mama przy śniadaniu oświadczyła, że skutkiem przeziębienia nie pójdzie ze mną na spacer. Wtedy ojciec rzekł:
— Zatem ja powinienem zaprosić Julję na wystawę.
Mój elegancki tatuś urządził mi prawdziwą ucztę. Pogoda była zachwycająca, ciepła; ojciec wiózł mnie w otwartym powozie przez śródmieście. Na wystawie byliśmy tylko godzinę; ojciec zajął się tem głównie, aby mnie przedstawić wszystkim malarzom, których tam napotkał. Po wyjściu zaszliśmy do wytwornej restauracji, gdzie poczęstował mnie porterem. Podczas uczty rzekł nagle:
— Wiesz, Julko?... garderoba twoja domaga się lekkiego odświeżenia. Jestem akurat przy pieniądzach, pójdziemy zaraz do sklepów i przystroimy nieco na lato moją milutką córeczkę.
Byliśmy u modystki, u rękawicznika i szewca. Ojczulek nie ustawał w obstalunkach i przebierał okrutnie długo, zanim znalazł coś godnego mnie. Chciał mi wreszcie kupić jedwabne pończochy; ale zauważyłam, że mama mogłaby być niezadowolona — znam kogoś, kto nie miałby nic przeciwko temu — i położył kres ekstrawagancjom. Wróciliśmy do domu w świetnych humorach, W przedsionku podziękowałam mu, zaznaczając, że bawiłam się doskonale.
— Czy nie dostanę całusa na podziękowanie? — spytał.
Dostał go. Ale w mieszkaniu naszem powietrze było po dawnemu ciężkie i pełne smutku; na sofie leżała matka — chora i melancholijna.

23 kwietnia (moje imieniny.)

„Objechaliśmy pierwszy przylądek!” — zapisywali dawni marynarze, puszczając się w świat nieznany. Z tego względu i ja na przełomie winnabym zgodnie ze starym dobrym zwyczajem kilka stron mego pamiętnika zapełnić filozoficznemi rozważeniami. Ale nie jestem bynajmniej usposobiona filozoficznie. Jedyne, do czego jestem skłonna — to tańczyć i śmiać się, tańczyć przez całe śpiące miasto, oznajmiając głośno, iż jest chociaż jedno szczęśliwe stworzenie ludzkie na świecie, mianowicie niżej podpisana Julja, która dziś wbrew swemu poważnemu wiekowi święciła imieniny jak rozpieszczony dzieciak.
Wspominam dni imieninowe lat ostatnich, i wydaje mi się, że dzień dzisiejszy był złudą. Bo oto zwykła recepta dawnych imienin: przedmiot uczczenia budzony był przez matkę, która dla właściwego nastroju odrazu miała łzy w oczach: „Dzieńdobry, kochanie, życzę ci dużo szczęścia i błogosławię! Ojciec i ja dajemy ci w podarunku materjał na letnią sukienkę, której tak potrzebujesz, a babcia przysłała pieniądze na robotę“. Przy śniadaniu śrubowana radość obwieszcza uroczystości. W ciągu dnia wizyty: Krystyna, Emmy. Kilka ciotek z podarunkami domowego wyrobu i z masową gadaniną o rzeczach obojętnych, w nagrodę za którą otrzymywały usypiającą filiżankę czekolady — na tem wyczerpywały się uroczystości dnia, po którym nieodwołalnie następował nadzwyczajny duet wieczorowy córki i matki, obfitujący w łzy; matka wkońcu przepraszała córkę, że powiła ją dla tego pełnego cierpień świata.
A dziś wszystko ułożyło się na inną melodję. Zawdzięczam to przedewszystkiem memu przeobrażonemu ojczulkowi, który przy śniadaniu rozwinął takie skarby uciechy z życia i szczodrobliwości w rozlewaniu wina, że nietylko Franek rozmarzył się i rozswawolił, ale i mama dała się porwać żywiołowości, która poprostu uczyniła ją zabawną i zachwycającą; było to tak, jakby sama była ślicznie zażenowana własną wesołością.
Naprzekór dawnym swoim zwyczajom i ku przerażeniu ciotek papa wziął na ten raz udział w uczcie z czekoladą i dodawał pieprzyku rozmowie, przekomarzając się iście bezbożnemi żartami ze swoją starą krewniaczką.
Następnie włożyłam swoje odświętne suknie, aby udać się — tak brzmiało to urzędowo — na proszony obiad do mojej żądnej przyjemności Krystyny. Innemi słowy, aby święcić dzień mych imienin z nim.
Przyjął mnie uroczyście we fraku i białym krawacie, podał mi rękę i wprowadził mnie do jadalni. Pośrodku stał kryty białym obrusem stół imieninowy, który uginał się niemal pod ciężarem darów: były to śliczne, wytworne upominki, dotyczące toalety, smakołyki i kwiaty.
— Dał mi słowo honoru, że nic mi nie podaruje. A teraz stał przede mną, śmiejąc się ze swojej złamanej czci i mego niefortunnego gniewu.
Solenizantka musiała sama wskazywać dania. Zmusił mnie do obrania mnóstwa delikatnych potraw, grożąc, że inaczej dostanę tylko waserzupkę z bułki. Mówiąc nawiasem, zrobił ze mnie okropną smakoszkę. Pouczył mnie naprzykład o różnicach pomiędzy markami szampańskiego wina. Dotąd myślałam, że szampan to szampan i basta. Teraz wiem, że jest szampan słodki, mniej słodki i cierpki — sec — że jeden zowie się Mumia, inny Heidsick etc. Wiem już, który mi najbardziej smakuje, co on uważa za wielki postęp w mojem wychowaniu.
Jedno jest pewne: nie należy gardzić smacznem jadłem i dobrem winem. Poezja tkwi może także w jedzeniu rzeczy wybranych i piciu doborowych win. A chociaż wystarczyłaby mi cielęcina i kapusta, gdybym tylko z nim razem być mogła, nie będę ukrywać, że oczarowana byłam piękną zastawą stołu i świetnemi przysmakami, które spożywaliśmy w odświętnych strojach. Przy lodach zadałam mu pytanie, czy nie uczynił zamachu na moje zdrowie. Odparł:
— Moje przemówienie toastowe znajduje się w bukiecie.
— Mam zadowolnić się mową kwiatów?
— Szukaj a znajdziesz.
Wyjęłam bukiet z wazonu. Wypadł zeń zwinięty kawałek papieru. Z pewnem zakłopotaniem rzekł:
— Doprowadziłaś mnie do tego, że spróbowałem być poetą. Okolicznością łagodzącą jest, że nie zgrzeszyłem rymami.
Chciałam odczytać, co napisał, ale prosił o zwłokę. Dopiero, gdyśmy zasiedli na kanapce przy czarnej kawie, pozwolił, abym odczytała pocichu jego list.
— Jak ci się spodobał? — zapytał.
Odpowiedziałam, że jest dla mnie najczarowniejszym poetą w świecie.
Jesteś nim w istocie. Bo jesteś moim poetą.
Pragnę zakończyć to sprawozdanie o mojem święcie, przepisując jego mowę do mego dziennika.

Do Julji!

Nie potrzebuję Ci mówić, że Cię kocham. Bo widzisz to sama po moich oczach, gdy Cię obejmuję; słyszysz to w głosie moim, gdy całuję Twe oczy. Ale winienem Ci wyjaśnić, dlaczego jestem w Tobie tak bez pamięci rozkochany.
Albowiem przyszłaś do mnie, jako przyszła Twoja pramatka Ewa do prastarego Adama; jak nowonarodzone, jak drżące oczekiwanie, jak obietnica, zdumiona i budząca zdumienie.
Widzę, że przy tych słowach zapytujesz mnie zmieszanemi oczyma. Tak właśnie patrzyła Ewa na Adama, gdy spotkali się po raz pierwszy, a on zniewolił niebo i ziemię, aby po raz pierwszy usłyszały te słowa, które odtąd zawrze dźwięczą jak nowość i budzą zmieszanie: „Kocham Ciebie!“ A jako teraz uroczo pochylasz główkę, nasłuchując, z oczyma wraz wstydliwemi i lśniącemi — taką sarną była Ewa w postaci młodego zakochanego dziewczęcia, zanim opasała się nieskromnym listkiem figowym doświadczonej kobiety.
Oto bacz: ziemia się spowiła w brzemienne deszczem szare, obłoki, i Adam znużony jest życiem, którem go obdarzono.
Ale wtem przez obłoki przedziera się promień słońca — chmury pękają — i Ona stoi przed nim, pełna słoneczności i ciepła: młoda narzeczona mężczyzny, kobieta, która rumieni się nie dlatego, iż wstydzi się swej nagości, ale dlatego, że raduje się własnym wdziękiem i mocą, które czyta w hołdowniczem spojrzeniu Adama.
Otoczona rojem Amorków, kroczy naprzód. One kryją się w gęstwi jej włosów — ulatują ponad jej czołem — szepcą jej figlarne słówka do uszu. Naginają jej wargi, aby stworzyły łuk Amora; one hukają się na jej sprężystej, delikatnej piersi. Jeden amorek ukrył się w dołku jej policzka, inny zakradł się do miłego zaokrąglenia na podbródku. A dwoje z nich siedzi stale w twoich słodkich oczętach jak zakochana, całująca się para.
Tyś jest Ewą moją, która zbudziła mnie do nowego dnia. Za każdym razem, gdy wchodzisz w moje progi, stajesz się promieniem słońca, co rozdziera chmury i przepędza ciemne myśli...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
24 kwietnia.

Cieszę się, że mam lat dwadzieścia. Bo tym sposobem znam go już dwa lata — wtedy, gdy miałam lat dziewiętnaście, i teraz, gdy liczę lat dwadzieścia. Ale tego mu nie powiem, bo wyśmiałby mnie, mówiąc, że jestem dzieckiem, A to nie wypada dla osoby dorosłej, mającej aż dwadzieścia lat!

25 kwietnia.

Dziś po obiedzie zostałam sama w domu. Wtem ostry mocny dzwonek u drzwi frontowych wyrwał mnie z zadumy. Zadrżałam poprostu z przerażenia. Był to jednak tylko posłaniec, który oznajmił w ten sposób, że wrzucił list do skrzynki. List adresowany był do matki. Położyłam go na stole i znów siadłam przy oknie. Ale już nie mogłam odzyskać spokoju.
Ten mocny dzwonek — jakby zwiastun nieszczęścia — brzmiał mi wciąż w uszach. Wyśmiałam siebie, łajałam się: „Nerwowa osóbko! Posłaniec śpieszył się i dlatego mocniej pociągnął dzwonek“... Ale od kogo może pochodzić ten list? Charakter pisma nieznajomy.
Zbliżyłam się do stołu. Obracałam list w ręku. Koperta była podłużna, niemodnej formy; litery na niej skaczące wgórę i wdół, wielkie, klocowate: pismo bezradne. Były i błędy ortograficzne w adresie. Od kogóż był ten list? Znałam pismo wszystkich tych, co korespondowali z matką.
Czyżby to był list od starej służącej mojej babki i przynosił wiadomość, że babka zachorowała? Nie, w tym wypadku przysłanoby kogoś z ustną wieścią, a nie pisano.
A więc od kogo?!... Nagle w głębi mej duszy ozwał się krzyk przestrachu: „Ten list dotyczy ciebie! To jest anonim, opowiadający o tobie!” Drżałam tak, że ledwo mogłam utrzymać kopertę w zziębłych jak lód palcach. „Tak jest! — mówiłam sobie — pismo jest zmienione, to rzecz jasna; piszący umyślnie porobi błędy w ortografji“.
Czyżby od niej? Widziała mnie, gdym szła do niego.
Nie! nie! to niemożliwe — mówił mi, że ona jest dobra i szlachetna.
A jednak... kiedy ludzie popadną w zazdrość, gotowi są popełniać czyny, któremi sami gardzą. Zresztą mogą to być inni — nie ona. Kto wie, ile razy widziano mnie i poznawano, gdy szłam go odwiedzić!
Byłabym zatem stracona. Za chwilę matka wróci, znajdzie list, otworzy — już widziałam jej zrozpaczone oczy, widziałam, jak pada, omdlała.
Nie!... musiałam wiedzieć, co ten list zawiera. Pod światło z nim! Nie dawało się nic zobaczyć. Próbowałam kopertę podważyć szpilką. Była mocno zaklejona. Nie wiedziałam już, co czynię. Drżącemi rękoma rozerwałam kopertę. Wydałam westchnienie ulgi. Wyczerpana z sił przebytym przestrachem, ale zarazem nad wyraz szczęśliwa — nie bez uczucia zawstydzenia — padłam na krzesło, mnąc ten okropny list. Była to polecająca się reklama praczki, która założyła pralnię na naszej ulicy!
Ba, teraz mogę się z tego śmiać. Ale pomimo to — — gdyby on mógł choćby przeczuć, za jaką cenę, cenę śmiertelnego strachu, muszę kupować moje szczęście!

1 maja (niedziela.)

Najokrutniejszy dzień w mojem życiu! Miałam właściwie pójść z matką do kościoła, ale potrafiłam tak się urządzić, by zamiast tego udać się do babki. Po drodze spojrzałam ku jego oknom. Widocznie jeszcze nie wstał. Okna sypialni były zamknięte i rolety zapuszczone. Jakże chętnie zakradłabym się doń na chwilkę, wstrząsnęłabym go, przytuliła, aż ocknąłby się całkiem.
Była najobrzydliwsza pogoda wiosenna: chmurno, deszcz mżył nieustannie. W mokrych płaszczach z krzywemi minami mijali mnie ludzie, dążąc do kościoła. Potrzebowali istotnie pociechy religijnej. Natomiast w mojem sercu było święto i bez dzwonów kościelnych.
Babka siedziała nieruchomo, wciśnięta między swoje poduszki, w czepku niedzielnym. Przy oknie stara Marja cerowała pończochy, czytając równocześnie gazetę. Jakimż pokojem tchnęło tutaj wszystko! Niby w cichej kapliczce, gdzie pomieszane zapachy kwiatów w doniczkach zastępowały kadzidła.
Babka powiodła cienkiemi palcami swojej pomarszczonej starczej ręki po moich włosach. Z jej oczu czytałam, że przygotowała dla mnie prezent. Ale jak zwykle nie przystąpiła do tego odrazu. Rozpoczęła:
— Pogoda nie jest dzisiaj najlepsza. — Po krótkiej pauzie: — Niewiele osób uda się dziś na wycieczkę zamiejską. — A wkońcu: — Czy nie miałabyś chęci, Julko, iść dzisiaj do teatru?
O, Julja miała chęć. Wiedziała nawet, do którego ma udać się teatru. Dawano przecież moją sztukę!
— Ale zdaje się, że tę sztukę już widziałaś? — rzekła babka,.
— Miałabym jednak ochotę zobaczyć ją raz jeszcze.
— Dzisiaj ktoś inny gra główną rolę! — ozwała się Marja z pod okna. — W gazecie pisze, że Mőrck niebezpiecznie zachorował.
Zdaje się, że nie krzyknęłam. Pamiętam tylko, że stałam przy oknie z gazetą w ręku, że Marja podskoczyła ku mnie z krzykiem! „Ależ panno Juljo“ — że równocześnie wszystko wokół mnie się zatoczyło — że jakby z niezmiernej dali doszedł mnie głos babki: „Dziecko! dziecko!“ — poczem otworzyłam oczy i znalazłam się w fotelu; Marja trzymała pod moim nosem coś mocno woniejącego, a na stole obok stała miednica z wodą. Wlepiłam zdziwione oczy w babkę i Marję, pytając:
— Co się stało?
Powstałam, ale w tej samej chwili powróciła świadomość z całą grozą wspomnienia i, gdyby Marja nie pochwyciła mnie za ramię tak mocno, iż doznałam bólu, byłabym ponownie upadła.
Moją pierwszą myślą było: co powiem teraz babce? Umyślnie udałam, że przychodzę do siebie powoli, aby zyskać czas do namysłu. Ale sama babunia przyszła mi z pomocą;
— Czy jadłaś już coś dzisiaj?
— Nie, babciu!
— Zaraz pomyślałam to! Ale to niesłusznie, Julciu. Młode dziewczątka nie znoszą bieganiny naczczo. Przynieś szklaneczkę wina, Marjo.
Gdy zostałyśmy same, przywołała mnie. Uklękłam przy niej, ukryłam głowę na jej łonie i wybuchnęłam płaczem. Płakałam tak, że mniemałam, iż serce pęknie mi z żalu. Nie mogłam powstrzymać łez. Marja powróciła z winem, a ja łkałam jeszcze, podczas gdy babunia głaskała mnie po włosach. To sprawia ulgę, gdy się człowiek raz wypłacze, i ukojeniem jest czuć kochaną rękę babuni na swojej głowie.
— Tak, tak, dziecię! — powtarzała bez końca, gdy płacz mój zwolna ustawał. Ale nie ważyłam się jeszcze unieść głowy z jej kolan, spotkać się z jej spojrzeniem. A jednak dręczyła mnie myśl: „Musisz odejść, dowiedzieć się na pewno, co zaszło“.
Wówczas babka — nie zapomnę nigdy niewysłowionej słodyczy jej głosu — rzekła:
— Nie potrzebujesz lękać się, że będę pytała o coś. Jestem stara, ale nie zapomniałam czasu mej młodości i wiem dobrze, że młode serduszka mają swoje radości i bóle, których niezgrabne ręce starości dotykać nie powinny. Lecz gdyby życie — niech Bóg cię od tego ustrzeże — miało mej dzieweczce przynieść coś, wobec czego byłaby bezradna, przyjdź do mnie spokojnie, o ile będę żyła... A teraz powstań, kochanie, i idź do domu, aby nie czekano ze śniadaniem. Zaś o tem, co zaszło dzisiaj, nie będziemy mówili ani z ojcem, ani z mamą. A bilet do teatru odłożymy na inny raz, bo dziś wieczorem zapewne wcześniej położysz się spać.
— — Stałam u jego drzwi. Przebiegłam jak burza ulice. Ale teraz — zbrakło mi odwagi zadzwonić. Gdym wchodziła do tego domu, miałam wrażenie, że uderza na mnie i dusi mnie ciężkie powietrze pokoju chorego. Myślałam: oto zadzwonię, otworzy mi blada, zapłakana służąca, i już nie będę miała o co pytać.
Nie, nie, to niepodobieństwo! Bóg nie będzie dla mnie tak okrutny. Jęłam się modlić: „Ojcze nasz, któryś jest w niebiosach...“
Nie, nie teraz. Bóg rozgniewa się i ukarze mnie, że ja, co nigdy nie myślę o nim, teraz przez tchórzostwo udaję się doń o pomoc. Więc zadzwoniłam — i serce ścisnęło mi się: tak głuchy i bezdźwięczny był odgłos dzwonka. Oczywiście — starałam się uśmiechnąć — obwinięto w coś dzwonek, aby nie przeszkadzał choremu.
Od wewnątrz dały się słyszeć kroki; jakaś obca wysoka, poważna z wyglądu kobieta otworzyła mi drzwi. Jeszcze, zanim odezwałam się, odgadła moje pytanie, gdyż rzekła spiesznie:
— Pan Mőrck jest bardzo chory.
Dzięki Bogu, zatem żyje!
Dama wyjaśniła dalej:
— Jest to dyfteryt — zachorował onegdaj. (Przed onegdaj byłam u niego). — Lekarz sądzi, że bezpośredniego niebezpieczeństwa niema.
Patrzyła tak, jakby wskazywała mi wzrokiem, że teraz winnam już odejść. Mimo że było to beznadziejne, zadałam pytanie, czy nie mogłabym zobaczyć się z chorym.
— Nie, proszę pani — to niemożliwe. Doktór nakazał absolutny spokój. Zresztą choroba jest zaraźliwa!
— To mi wszystko jedno! Proszę — pozwól mi pani spojrzeć tylko na niego!
Na ten raz kobieta spojrzała na mnie przychylnie.
— Niestety, to niemożliwe. Panienka jest pewnie narzeczoną pana Mőrcka.
Czułam, że krew uderzyła mi do głowy, rozpaliła twarz.
— Nie!
Tamta spojrzała na mnie, zdziwiona.
— Od kogo mam oddać ukłon?
— Od młodej panienki.
— Nieznajomej?
— Przeciwnie, bardzo znajomej!

... Oczywiście, pomyślała o mnie rzeczy najgorsze. Ale co to znaczy wobec tego, że on otrzyma ode mnie pozdrowienie? Jest zagadką dla mnie samej, jak przeżyłam ten dzień do końca, jak opanowałam się do tego stopnia, że nikt nie spostrzegł nic po mnie. Kiedy wybiła szósta, nie mogłam znieść dłużej braku wiadomości. Wyszłam — Bóg wie, pod jakim pretekstem — byłam przed jego domem, ale nie odważyłam się wejść. Wysłałam na górę posłańca. Stan bez zmiany — może trochę lepiej.
Obca kobieta — widać pielęgniarka — zabroniła mi dostępu. Ona, dla której jest on człowiekiem obojętnym, pacjentem jak dziesiątki innych, może być przy nim; pomaga mu, pielęgnuje go; o każdej minucie dnia wie, jak on się czuje, czy jest nadzieja, czy rekonwalescencja postępuje.
A ja, co go kocham — ja, która nie zastanawiałabym się ani na chwilę, gdyby trzeba było życie oddać zań w ofierze — ja muszę stać u jego drzwi jak natręt i odbierać wiadomości, których ona, płatna za usługi, raczy mi łaskawie udzielać. Zatarasowała mi drzwi przed nosem; nie pozwała mi przesłać jedynego spojrzenia człowiekowi, który jest dla mnie wszystkiem na świecie!
A tak jestem bezsilna, że muszę być pokorna względem tej osoby! Muszę być nawet nad wyraz uprzejma, aby otrzymać rzeczową odpowiedź.
Porzuciłabym wszystko tu w domu, skazałabym się na hańbę i klątwy, ażeby tylko być przy nim, u jego łoża siedzieć i walczyć o niego ze śmiercią! Badałam swoje serce i wiem, że uczyniłabym to bez namysłu.
Ale wiem też, że on nie zezwoliłby na to, gdyż nie kocha mnie tak, jak ja go kocham. Jego miłość jest mądra i ostrożna, myśli o skutkach, wie, jak daleko ważyć się może, i zna granice, których nie chce przekroczyć. Ale moja miłość nie posiada w czasie i wieczności innego celu — prócz Niego!
Tedy muszę tu zostać w spokoju — tu, gdzie nie mam nic do roboty, jeno rzucam się jak ryba na brzegu, pozbawiona swego żywiołu. Nie wymawia się tu jego imienia, nawet nazwać go nie mogę. Nie mam tu nikogo, komu mogłabym zwierzyć swoją obawę obawę, co mi grozi zaduszeniem, bo muszę ją tłumić w sobie.
Tu pozostawać — prowadzić z rodzicami obojętne rozmowy, gdy duszę przepełnia jedyna myśl: On! — gdy na wargach drży jedno słowo: On!
Tu zostawać — siedzieć cicho i spokojnie przy obiedzie lub przy pracy, gdy tęsknota żre mnie i pcha do łoża chorego! Myśleć o tem, że jest chory, że może umrzeć, a ja dowiem się o tem z krótkiej notatki w gazecie. Może umrzeć, nie usłyszawszy mego pożegnania, nie rzuciwszy mi ostatniego słowa, ostatniego spojrzenia!
Tak biedną, tak okrutnie bezprawną jest moja miłość, tak nędzne są warunki jej istnienia! Musi ona czołgać się skrycie przez noc i pomrokę, nie może nigdy wyjrzeć na światło dnia i ogłosić swoje prawa.
... Gdybyś mi został zabrany tej nocy, pójdę za tobą, ukochany, ponieważ moja biedna miłość jest całem mojem bogactwem! Ale jeżeli jutro zbudzisz się, zdrowy, do nowego życia, i znowu zasiądę przy tobie, i z ust twych usłyszę, że mnie kochasz — wówczas wyśmieję wszystkie swoje troski i oświadczę ci, że jestem najbogatszą ze wszystkich istot na świecie! Niechże cię Bóg zachował.

2 maja.
Dziś przed południem Krystyna wręczyła mi następujący adresowany do niej list:
Moja droga, słodka, maleńka!

A więc tak przeraziłaś się, wyczytawszy w gazetach o mojej chorobie! Ale cóż mogłem uczynić? Nie mogłem przecie pisać wprost do Ciebie, zaś adres Twojej przyjaciółki podałaś mi dopiero w swoim liście. Miłe dziecię, że też tak zmartwiłaś się na myśl, że mogę ci być zabrany! Ale naprawdę nie było podstaw do tych obaw — po pierwsze, ponieważ chwasty nie giną tak łatwo, powtóre, ponieważ wcale nie mam tymczasem zamiaru porzucić tego świata.
W każdym razie jest to poczciwie z Twojej strony, że naprzekór zaraźliwości choroby, przykrościom rodzinnym etc. chcesz do mnie przyjść. Lecz gorączka nie uczyniła mnie jeszcze tak głupim, abym tę ofiarę mógł przyjąć. Przedewszystkiem mój wygląd wcale nie zrobiłby ci przyjemności, Poza tem jestem najkapryśniejszym, najprzykrzejszym pacjentem w świecie. Gdybyś mnie teraz zobaczyła, ta odrobina dobrego wrażenia, jakie uczyniłem na Tobie, przepadłaby doszczętnie! W ogóle jestem zdania, że chorzy ludzie nie powinni ciążyć zdrowym. Powinni ukrywać się, jak tytko mogą, ze swoją brzydotą i nieapetycznością.
Natomiast, gdy tylko uczynię się znów godnym dobrego towarzystwa, przyślę ci sztafetę. Wtedy powetujemy sobie swój długi okres rozłąki.
Obiecuję Ci, że najszybciej mnie uzdrowi pragnienie zobaczenia Ciebie i że nawet w swawolnych snach gorączkowych, które mnie nawiedzają, nie jestem Ci niewierny. I odpędzam od siebie wszystkie przykrości choroby, gdy widzę cię w majaczeniach nocy przy mojem łożu, i zdaje mi się, że składasz mi na czole chłodzącą dłoń. A tym sposobem — acz nieobecna — jesteś moją pielęgniarką i zbawczynią.
Przyjmij na dziś podziękowanie w tych kilku wierszach. Wszelki wysiłek sprawia ból mojej biednej osłabionej głowie. Nie ślę Ci całusa, bo, mój oddech nawet w myślach nie powinien dotykać Twojej młodocianej piękności i zdrowia. Rozumiem teraz trędowatego, który w podziwie dla pięknej kobiety, która przeszła obok niego, i w kornem uwielbieniu dla niej — całuje ślady, pozostawione przez jej stopy na piasku!

Twój A.
On lubi kwiaty. Niestety, mój stan ekonomiczny nie pozwala mi na wszelkie ekstrawagancje. Ale choćbym miała kamienie wygrzebywać z bruku, musi on codzień do nowego naszego spotkania otrzymywać ode mnie trochę wybranych kwiatów.

Dziś ciemnoczerwona róża, opleciona białym krokoszem. To znaczy; wiedz, że wszystkie myśli moje unoszą się dokoła ciebie — jak szumiąca rzesza białych gołębi — wokół ciebie, mój promienny, czarnooki Szeiku!

3 maja.

Kiść olbrzymią rezedy i kilka niezapominajek — symboliczne znaczenie: Biegnę ku tobie myślą bez przepychu. Ale oddaję ci moją mocną i gorącą miłość, podobną do woni rezedy; daruję ci nakształt błękitnych dziecięcych oczu niezapominajek moją niezłomną wierność.

4 maja.

Fiołki i lilje: Moja miłość kwitnie w ukryciu. Ale jest lazurowa jak letnie niebo, posiada śnieżną białość zimy.

5 maja.

Orchidee i młode liście: W cienistem powietrzu domu rodzinnego, zdala od rzeczywistości i słońca rozwinęła się dusza moja nakształt oryginalnego kwiatu o fantastycznem bogactwie kolorów. Wtedyś przyszedł, i ponad wszystkie krzewy i drzewa lasu podniosła się wzwyż moja dusza, zwiastując z rozkoszą zjawienie się zielono-słonecznej wiosny.

6 maja.

Ciemnożółta róża, złocień i żółte anemony.
Czynisz mi wyrzuty, że jestem zazdrosna? Czy nie widzisz, że zazdrość jest gorącym płomieniem, który otacza miłość moją nakształt złocistej glorji?

7 maja.

Bladoróżowe róże i (rzadkość w tej porze roku) dwa różane goździki:
Jednako piękne, pokrewne sobie barwą i zapachem, a tak różne kwiaty, płyńcie razem w nieporównanem upojeniu miłości. Najdroższy! Jak róże i gwoździki łączą się tu odurzającym pocałunkiem — tak pewne jest (ach! na myśl tę wzdrygam się rozkosznie), że jutro spocznę w twoich ramionach.

8 maja.

Byłam zła i brzydka; zasłużyłam na jego ostry gniew. Ach, gdybyż był gniewny! Lepiej, żeby mnie bił, niż patrzył na mnie tym znużonym, pobłażliwym wzrokiem.
Nie wiem, jak się to stało — ale wdarł się między nas jakiś odmienny ton, i popadaliśmy coraz głębiej w jakąś fałszywą grę. To pewnie dlatego, że nazbyt cieszyłam się zgóry myślą o naszem spotkaniu i malowałam je sobie w wyobraźni jako cud piękności. A przecie, gdy zakradłam się przez schody od oficyny bo pielęgniarka nie powinna była mnie widzieć — i wprowadzona zostałam do sypialni, gdy wzrok jego, przyjazny, ale znużony i bynajmniej nie lśniący szczęściem (wbrew memu wyobrażeniu spoczął na mnie — ach! poczułam się odrazu dziecinnie rozczarowana; nie mogłam wyrzec ani słowa o tem, co przepełniało mi serce, tylko cedziłam z trudem wyrazy, które wydawały mi się tak obce i nieszczere, że mnie samej zdawały się dysonansem. Nie przyszło do żadnej „sceny” między nami. Tylko spoglądał na mnie z pewnem zdziwieniem, a podczas gdy rozmawialiśmy i nastrój coraz bardziej ucichał, rysy jego przybrały wyraz nerwowy, pełen męki i przymusu. Wkońcu leżał z głową, wgłębioną w poduszki, z oczyma wpółzamkniętemi i od czasu do czasu ścierał chustką pot z czoła.
Ze też nie padłam wówczas przed nim na kolana i nie wybłagałam odeń przebaczenia za te odwiedziny! Zamiast tego spytałam nierozsądnie zmartwionym głosem:
— Czy nie wyczekujesz chwili, gdy stąd odejdę? Nie lękaj się, nie będę cię dłużej nużyć.
Przeszła długa chwila, zanim odpowiedział. Potem rzekł swoim tonem, grzecznym, poprawnym, który przecież odepchnął mnie o setki mil od niego:
— Tak jest, wybaczysz mi, że dziś nie jestem elegancki — bo też wcale nie nadaję się do salonu... I rzeczywiście potrzebuję teraz spokoju.
Po raz pierwszy rozstaliśmy się, nie umawiając się na najbliższą schadzkę. Nienawidziłam go prawie w owej chwili, gdy podał mi z uśmiechem rękę na pożegnanie i pozwolił mi odejść, nie powiedziawszy mi, że jestem najgłupszą, najniegrzeczniejszą, najbardziej rozpieszczoną dziewczyną i że zasłużyłam na razy jak źle wychowane dziecię.
I oto siedzę teraz z sercem, pełnem bólu. Dzień, na który cieszyłam się tak nieskończenie, jest zepsuty. A co on teraz musi myśleć o mnie?
Musi uważać mnie za nieznośną istotę, która jest niewychowana, i martwi się, że nie wyzdrowiał jeszcze na tyle, jak ona pozwolia sobie sądzić.

9 maja.

Jakże jest dobry i mądry! List jego skrzyżował się z moim, który mu wysłałam jeszcze wczoraj. Pisze:
„Czułem się źle, gdyś była u mnie. Przeto serce moje nie okazało Ci przyjęcia, na które zasłużyłaś, i nie byłem w stanie podziękować Ci wówczas — i zawsze — za Twoją miłość. Uprzedziłem Cię, że jestem nieznośnym pacjentem. Czy chcesz mnie, nie bacząc na to, odwiedzić? Przyjdź więc, o ile możesz, jutro i bądź względna dla mnie, choćbym nie zdołał do owej chwili przemóc mojej drażliwości.“

14 maja.

Teraz jest już prawie całkiem zdrów. Ostatniemi dniami nie leżał już w łóżku, wczoraj po raz pierwszy wyszedł na powietrze.
Jestem u niego codzień bądź z rana, bądź wieczorem. Aby sobie to umożliwić, zmyśliłam bajeczkę o jakiejś panience, z którą zaznajomiłam się u Krystyny, a która pobiera u mnie lekcje malowania na porcelanie. Dziwię się codzień, że kłamstwo moje nie wykrywa się, ale już nie lękam się o to; nie zastanawiam się nad niczem, chodząc do niego w jasny dzień. Wiem jedno — że w dniu, gdy się to odkryje i padnie zakaz, opuszczę dom rodzicielski. Postanowiłam to mocno i niezmiennie. Niech stanie się, co być ma!
Nie mówiłam dotąd jemu o tem. A przecież on mnie natchnął mocą do ostatecznego postanowienia. Poczułam mianowicie ostatnio, że jestem dla niego czemś więcej niż przelotną rozrywką. Usiłuję być mu pożyteczną i sądzę, że mi się to udaje: poczyna już tęsknić za mną, gdy nie jestem przy nim. Załatwiam dla niego sprawunki, czytam mu, piszę listy pod jego dyktando. Nazywa mnie swoim osobistym sekretarzem i omawia ze mną wszystkie swoje sprawy.
W gruncie rzeczy żyjemy z sobą jak mąż z żoną. Wchodzę doń i wychodzę, jakby jego dom był moim; pielęgnuję jego kwiaty; o ile nie czytam mu i nie mam innej roboty, haftuję inicjały jego na obrusach i serwetkach; i jego stara kucharka już tak przywykła do mnie, że radzi się mnie, co podać na obiad, bo pod tym względem „pan jest ciężki“.
Właściwie jest on — jak to się mówi — egoistą. Jako kawaler przywykł do tego, że wszystko w domu stosowało się do jego woli, stąd uważa teraz to za mój naturalny obowiązek, iż obecnie podobnie jak jego stara służąca myślę tylko o tem, jak mu usłużyć i zrobić przyjemność. Ale jest mu do twarzy z tą rolą paszy; jest on najuprzejmiejszym w świecie tyranem. Kiedy rozciągnie się wygodnie na sofie jako rekonwalescent i coś mu przyniosę, a on dziękuje mi zadowolonem kiwnięciem głowy i pocałowaniem w rękę, mógłby zażądać, czego chce — a ja wykonam wszystko bez wahania.

20 maja.

Wyjeżdżałam nim do krainy baśni, która leży zresztą tylko o dwie mile poza śródmieściem. Nie wiem, ani jak miejscowość ta zowie się w rzeczywistości, ani nie mogłabym rzec o jej położeniu więcej niż to, że jedzie się tam z miasta w kierunku wschodnim i jest się tam po parogodzinnej podróży. Natomiast dać mogę ścisły opis tej bajecznej krainy.
Na skraju lasu i na brzegu jeziora stoi biały domek ze słomianą strzechą. Idzie się do domu leśną ścieżyną i wchodzi się doń przez oplecioną dzikiem winem werandę. W ścianie, wychodzącej na jezioro, jest okno oraz pomalowany na zielono drewniany balkon. Na werandzie starowina właścicielka wita nas uprzejmym ukłonem. W bezchmurny dzień słońce uśmiecha się do nas z błękitnego nieba, a nocą świeci księżyc w pełni. A tam na jeziorze ślizga się w miesięcznej poświacie biała łódź, i biegną z niej ku nam młode głosy ściszonym śpiewem.
Byłam z nim w tym kraju czarów; widziałam tam zachód słońca i wschód księżyca. Byłam jeszcze, póki słońce nie wzeszło ponownie, i tak długo, aż zapadło za lasem, czerwieniąc płomiennym refleksem małe szybki domu. Ale mam wrażenie, że owe 24 godziny zawarły w sobie całe życie. Boć żyłam z nim w jakimś świecie odmiennym, który wydał się stworzonym tylko dla nas dwojga, przybranym w najcudniejsze dary natury, tak przyjaznym, jak stara włościanka — wróżka — pod której pieczą zostawaliśmy przez całą dobę.
Szczypię się w ramię, aby upewnić się, że nie śnię. Nie, to nie sen. Przede mną na stole rozlewa woń bukiet z kwiatów leśnych, który babina wręczyła mi na pożegnanie, a przy łóżku stoją moje buciki, noszące niewątpliwe ślady wędrówki po mchu i piasku.
— — — Było to tak: rodzice wyjechali onegdaj do Sorő, aby odwiedzić starą ciotkę, która wczoraj skończyła lat osiemdziesiąt. Jutro powracają. Gdy dowiedział się o tem, rzekł: „No, to i my wyjedziemy!” A choć z początku wydało mi się to niemożliwością i wzięłam to za żart jedynie, wszystko urzeczywistniło się. Biorąc sprawę „filozoficznie“, aby nie weszła na kręte drogi, szybko ułożyłam plan bitwy. Poleciłam Krystynie, aby mnie zaprosiła na wycieczkę, ofiarując mi nocleg u siebie, jako że mamy wyjechać o wschodzie słońca. Rodzice udzielili przyzwolenia i wyjechali bez troski na imieniny ciotki do Sorő.
Otóż wczoraj o 6-ej wieczorem dwie dziewoje wędrowały sobie Aleją Królewską. Po pewnym czasie dogoniło je lando. Zatrzymało się; ktoś otworzył od wewnątrz szybkim ruchem drzwiczki, i jedna z dam znikła, poczem powóz potoczył się w dalszą drogę. A podczas gdy Krystyna powracała do domu, aby odsiadywać swój 24-godzinny areszt — zakazałam jej bowiem surowo pokazywać w Kopenhadze przez ten czas swoją pulchną twarzyczkę — my jechaliśmy do kraju bajki.
Uprzednio na moje pytanie: „jak i dokąd“ powiedział mi tylko: „Nie kłopocz się o nic. Bądź tylko o szóstej w Alei Królewskiej. Przybędę w powozie ze wszystkiem, co jest potrzebne, i uwiozę cię do odległej, mało odwiedzanej miejscowości leśnej, gdzie stara kobieta udzieli gościom z miasta wrzątku do naparzenia kawy, a jeśli się zażąda — zgotuje za dobry datek i dobre słowo wiejski obiadek i przysposobi porządny nocleg.“
Wskoczywszy do powozu i opamiętawszy się nieco, musiałam się roześmiać, widząc masę pakunków, które wieźliśmy z sobą. On oświadczył jednak, że wszystko to jest niezbędne: „W jednym sakwojażu są twoje, w drugim — moje rzeczy. W koszu jest wino. W pledzie oprócz jaśka dla ciebie jest prześcieradło na wypadek, gdyby dano wilgotne. Mam nadzieję, że w twoim kuferku jest wszystko, co potrzebujesz“... W rzeczywistości było znacznie więcej.
Dla pewności zaciągnęliśmy firaneczki w oknach. Było to wspaniałe — siedzieć przy nim, nie wiedząc, dokąd jadę, marząc, że oto razem udajemy się w świat daleki.
A potem znaleźliśmy się w bajkowym kraju.
— — Stara niewiasta dygnęła na werandzie, pozdrawiając nas. Nosiła haftowaną „złotem“ czapeczkę i zieloną suknię z samodziału. Sprawiała wrażenie poczciwej starej mateczki i tytułowała mnie „panią“.
Wniosło się do domu pakunki. Stangret zwolniony został z zapowiedzią, aby nazajutrz o 8-mej znalazł się w tem samem miejscu. A podczas gdy przygotowywano dla nas wieccerzę, udaliśmy się nad jezioro.
Słońce zachodziło właśnie. Widzieliśmy dysk ognisty, opadający śród drzew, przy bengalskiem oświetleniu pół-nieba. Liście buków lśniły niby świeżo wybite dukaty, a refleksy słońca kładły się drżąco perłowemi barwami na jeziorze. Staliśmy, spoglądając naprzemian to na gorejący las, to na błyszczące wody. Od tamtego brzegu, również zalesionego, brzmiały dziwnie dla nas blisko, a zarazem uroczyście daleko miarowe dzwony wiejskiego kościółka. Staliśmy, objąwszy się, przytuleni do siebie twarzami, milczący, porwani widokiem, szczęśliwi...
Ognista kula zniknęła. Zgasł pożar nieba, blady zmierzch ugasił barwy jeziora. Naówczas wezwał nas głos z domku — powróciliśmy aby w leśnej chacie starej wróżki przeżywać dalej baśń naszą.
Przypominam sobie, że izba miała obicia błękitnego koloru; podłoga wysypana była świeżo piaskiem; w środku pokoju był stół, nakryty grubem, ale olśniewająco białem płótnem; na nim dwa trójramienne srebrne świeczniki, które tej skromnej izdebce nadawały znamię szlachetnego przepychu.
A jadło! Jakże piękny miało zapach i jakże krzepiący smaki Przystąpiliśmy doń z całą odwagą, aby je spałaszować. Pochodziło, zda się, bezpośrednio z kuchni natury — różowa szynka i żółty omlet z brunatną, obsypaną cukrem skorupą... Byliśmy tak weseli i beztroscy, jak dwoje dzieci, a stara kobiecina chodziła tam i napowrót, krzątając się przy nas. Mówiła, że jest dla niej „taką radością — gościć u siebie młodą parkę, tak szczęśliwą!“
Po zamówieniu kawy stara zapytała, czy „młoda pani“ nie zechce jej sama przygotować. Udałam się do kuchni i musiałam wnet i jego tam wywołać, aby i on podziwiał znajdujące się tam stare miedziane statki. Na jednej z półek ustawiony był cały regiment lśniących różowo imbryczków do kawy — jedne pękate, inne smukłe i wytworne.
— — A potem wybiła dziewiąta, i wiejskim obyczajem pora była udać się na spoczynek.
Gdy on pozostał jeszcze nadole, aby wypalić cygaro, mnie wprowadziła stara po trzeszczących schodach do „pokoju gościnnego”. Był niski, lecz przestronny i pachniał fiołkami i czystością. Umeblowanie składało się tu z umywalki, paru krzeseł, stoliczka i łóżka. Ale łóżko było wspaniałe! Z ciężkiego ciemnego mahoniu, z kulami mosiężnemi po rogach i podobnemi ozdobami — ciężkie, wielkie, monumentalne. Rozpościerał się nad niem baldachim ze spłowiałemi haftowanemi w kwiaty zasłonami z jedwabiu. Z dumą opowiadała stara, że jej ś. p. mąż kupił to łóżko swego czasu na licytacji majątku spadkowego po jakiejś księżniczce.
Kobieta zapaliła świece i pożegnała mnie życzeniem dobrej nocy.
Poczęłam się rozbierać. Siedziałam przed zwierciadłem w peniuarze, który mi przywiózł. Przez szyby drzwi balkonowych wpadł do komnaty promień księżyca. Powstałam, otworzyłam drzwi — wieczór był ciepły jakby w środku lata — i wyszłam na balkon. Nigdy nie oglądałam takich cudów! Niby połyskujące srebrne zwierciadło leżało jezioro w ramie z kołyszących się białych mgieł; rozwierały się one chwilami i odkrywały na mgnienie oka fantastyczne krajobrazy: mocno oświetlone drzewa, spowinięte w strzępy obłoków. Potem mgła zamykała się, aby znów pęknąć i dać się wynurzyć innemu obrazowi.
Słyszałam, że drzwi pokoju się otwarły, ale nie odwróciłam się. Czułam, że on stoi tuż za mną. Stałam w błogiem oczekiwaniu, chciwemi łykami wdychając balsamiczne powietrze. Wtedy on objął moją kibić, dotknął ustami mego ucha i szepnął tak cicho, jak cichy jest powiew nocy letniej — szepnął:
— Moja żoneczko!
A po chwili od jeziora doleciał stłumiony śpiew:

„Pokój legł na wsie i miasta“

i z obłoków wynurzyła się łódź, która ciągnęła za sobą złotą smugę.
— — — Zbudziłam się z uczuciem jakiejś miłej niespodzianki i ledwie mogłam otworzyć oczy, tak oślepiły mnie blaski słońca.
— „Co to? Gdzie jestem?“ — mrużyłam oczy, starając się oprzytomnieć.
I zaraz ujrzałam go w narękawkach płóciennych przy stoliku u drzwi balkonowych, pochłoniętego całkiem sprawą golenia. Nie ruszałam się umyślnie, aby nasycić się tym zabawnym widokiem. Robił najżałośniejsze miny i wywijał niebezpiecznie brzytwą. Pomyślałam: „Gdyby wiedział, że nie śpię i podpatruję go z łóżka. Biedaczyna! Przez próżność zadał sobie mękę: wstał tak wcześnie, nie chcąc, abym widziała go nieogolonym. Spłoszę go pośrodku tych jego manipulacyj.”
Ależ zaciął się! Tarzałam się na łóżku ze śmiechu. Zwrócił się ku mnie i pokazał mi język:
— Poczekajno, jak będę gotów! Pokażę ci, co to śmiać się ze mnie, zły dzieciuchu!
Wnet podszedł do mnie, pociągnął za nos, grożąc mi mokrą gąbką. Był strasznie zabawny i jakże miły z temi gładkiemi policzkami, nieco pokiereszowanemi!
To był drugi dzień naszej podróży. Ach, jak prędko minął! Jak spędziliśmy go? Ba, jak para książęca w bajce. Byliśmy nią: graliśmy role królewiąt w państwie, należącem do nas, przechodzącem pięknością wszystkie; jadło i wino wydawały się nam ambrozją i nektarem żywiącym. Byliśmy tak zakochani w sobie, że uprzednia miłość zdawała się niczem wobec nowej.
Wszystko to przeszło, a jeszcze tchnie czarem wspomnień. Przypominam sobie śniadanie na brzegu jeziora: świeżo zniesione jajka, kwaskowaty ser wiejski, mleko z grubym kożuszkiem — przypominam zwiedzanie podwórka w towarzystwie naszej starej gosposi: karmimy gdaczące chciwie kury i kroczącego z miną świadomej siebie dumy koguta — przypominam błąkania się nasze w gąszczu leśnym; jakże uczepiłam się mego towarzysza, ujrzawszy naraz na wierzchołku drzewa sowę, podobną do starej czarownicy i patrzącą na nas oczyma, bojącemi się światła.
Pomnę wreszcie nasz wyjazd z kraju baśni — powóz zatrzymał się przed werandą, stara podała mi piękny bukiet. Słyszę jej słowa „Niechaj Bóg cię strzeże, śliczna pani — przyjedź tu znów wkrótce z mężem!“
— — — A potem wróciliśmy do rzeczywistości, wjechawszy do wielkiego miasta, gdzie są rodzice — i grzechy — i troski — i nieczyste sumienie.
Ledwo wynurzyły się pierwsze domy, ogarnął mnie niewytłumaczony lęk; a przy spotkaniu z pierwszym wozem, transportującym meble, pomyślałam z bólem, że bliski jest czas wakacyj letnich, i... konieczność rozstania.
Ale on spostrzegł mój smutek i zapytał: „Co ci jest, kochanie?“ — a zaraz uśmiechnęłam się, zarzuciłam mu ramiona na szyję, zajrzałam w oczy i odparłam:
— Pozwól mi wyznać ci, że nigdy nie było mi ciężej rozstać się z tobą, jak dziś; pozwól mi rzec, że wielu rzeczy w życiu żałować będę, ale nigdy — czy słyszysz? — nigdy nie pożałuję, że byłam twoją!

21 maja.

Gdy obudziłam się rankiem, dźwięczały mi w uszach dzwonki sań. Próżno jednak starałam się przypomnieć sen, do którego należało owo dzwonienie. Znikł z mej pamięci, pozostawiając tylko ten wesoły brzęk, który prześladował mnie potem przez dzień cały, a wkońcu drażniąco mieszał się do wszystkich moich myśli.
Wreszcie o zmierzchu, gdy rozpamiętywałam swoją podróż do kraju baśni i marzyłam, że jadę z nim znowu drogą śród lasów do chaty starej wieśniaczki — zadźwięczały mi raz jeszcze wesoło owe dzwonki, teraz dźwiękły w takt kopyt końskich — i patrzcie: obraz mojej fantazji przekształcił się — wszystko było białe i zimowe, powóz zmienił się w sanki, siedzieliśmy w nich oboje, otuleni w futra — mknęliśmy po uczcie weselnej ku dalekim domkom leśnym, aby święcić tam we dwoje nasz dzień ślubu. Aż wyżyny nieba zimnego patrzyły na mnie piękne oczy babuni, błogosławiąc mi radośnie; zaś dzwonki sanek powtarzały uparcie i wesoło: „Nakoniec! nakoniec!“

22 maja.

Za dwa tygodnie on wyjeżdża nad morze. Zamieszka w Vedback z przyjacielem. Rozumiem, że potrzeba mu wiejskiej ciszy. Nie myślałam ani na chwilę żądać, aby dla mnie został w mieście. Oczywiście uważa to za naturalne i wie, że nie potrzebuje prosić o zezwolenie. A jednak, jakże radowałoby mnie, gdyby omówił ze mną ten wyjazd i dał mi sposobność wyrażenia, że jest to też mojem życzeniem, aby wyjechał i powrócił świeży i krzepki.

26 maja.[2]

Po raz pierwszy szliśmy razem przez ulice. Powiedziałam mu, że chcę dziś wieczorem przybrana odświętnie obejrzeć miasto z nim razem. Zmarszczył czoło, spytał:
— Czy to będzie rozsądnie?
Odpowiedziałam:
— To mi wszystko jedno.
Chciałam być z nim razem, choćbyśmy dostali się potem do gazet.
Zresztą nie sądzę, aby żywa dusza zwróciła na nas uwagę. W tłoku urzędowej uroczystości ludzie tak stapiają się ze sobą, że zapominają o powszedniem plotkowaniu. Nie można przecie wymagać przedstawień i kart wizytowych od wszystkich rąk i nóg, które zetkną się towarzysko w taki wieczór. Z początku zresztą on był nie w humorze i, spotykając znajomą twarz, pociągał mnie w nieiluminowane boczne uliczki. Ale powoli ogarniał go towarzyski nastrój arki Noego i zamiast ukrywać się skończyliśmy całkiem zuchwale, trzymając się pod rękę przy fajerwerkach w Tivoli.

30 maja.

Bywają dni, gdy zdaje mi się, że jest nieco znużony i źle nastrojony. Powiedziałam mu wprost, że drażnią go widać moje zbyt częste odwiedziny. Odpowiada mi na to stale, że to jest moje niemądre urojenie: ma coprawda dni, kiedy bywa zniechęcony, melancholijny, nerwowy, ale uważałby za „brak galanterji“ (termin, którego nienawidzę) ze swojej strony, gdyby dał mi to zauważyć; wszelako moja wizyta jest zawsze dlań pokrzepieniem i przyjemnością. Nie powinnam jednak — mówi — gniewać się nań, jeżeli niezawsze opanowuje swój zły nastrój. Ma to być częściowo wynik jego „niemiłego charakteru“ (oczywiście kokietuje!), poczęści pochodzi to od przykrości, w których moja osoba nie bierze przecie udziału.
Prosiłam go na to, aby obdarzył mnie zaufaniem. Byłabym szczęśliwa, mogąc dzielić jego troski, a on winienby wiedzieć, że niema na świecie rzeczy, którejbym nie uczyniła, żeby mu być pomocną. Ale gdy mówię coś podobnego, przytula mnie do łona, całuje i szepce, że nazbyt biorę do serca jego dyshumor: nie ma mi nic do powiedzenia prócz prośby, abym postępowała tak, jakbym nie zauważała żadnej chmurki na jego czole.
Wiem teraz, co go przytłacza! Kłopoty pieniężne!
Wczoraj i dziś zauważyłam, że jest mocno zgnębiony. Kiedy wpadłam doń wczoraj, rzekł:
— Nie gniewaj się, jeżeli poproszę cię, abyś wkrótce odeszła. Ma tu do mnie przyjść pewien jegomość, z którym muszę się rozmówić.
Nie domyślałam się jeszcze, o co chodzi, i znalazłam się nader głupio. Bo zdarzyło się to po raz pierwszy, że prosił mnie, abym sobie poszła. Uważałam, że postąpił źle, wypędzając mnie, i pomyślałam z tego powodu wiele brzydkich rzeczy.
Gdy powróciłam dziś, oczywiście w nastroju, niezbyt różowym, spochmurniałam jeszcze mocniej, widząc, że jego humor nie poprawił się od wczoraj.
Spędziliśmy naprawdę „ładną“ godzinkę jakby w przewidywaniu nadciągającej burzy, gdyż on stawał się kapryśniejszym, a ja skłonniejszą do płaczu. W reszcie nastąpił wybuch, gdy po długiej, milczącej pauzie z ust jego padły chłodne słowa:
— To zaczyna być miłe!
Ledwie rzekł to, wstrząsnęło mną żałosne łkanie; a w tej samej chwili znalazł się przy mnie i najszczerszemi wyrazami prosił mnie o przebaczenie.
— Tak!... ale czemu jesteś taki zły dla mnie? Co uczyniłam? Sprzykrzyłam ci się — przyznaj!
— Nie, Juljo, nic podobnego! Ale jestem tak udręczony i zaszczuty!
— I nie chcesz wyjawić mi przyczyny. Dlaczego nie mogę wiedzieć, co cię męczy, jeżeli to nie jest moją winą?
Wtedy wyznał mi wszystko. Musi przed wyjazdem nad morze zdobyć moc pieniędzy, które winien terminowo zwrócić, a nie wie jeszcze, skąd je weźmie. A gdy zdumiona rzekłam“. „Sądziłam, iż jesteś bogaty“ — odparł:
— Wszyscy tak sądzą, ale to błąd. Posiadam wprawdzie mały kapitalik, ale dotąd upoważniony jestem tylko do pobierania zeń procentów; a w ostatnich latach żyłem nadzwyczaj rozrzutnie i lekkomyślnie.
— A jeżeli nie zdobędziesz tych pieniędzy, to co?
— To byłoby bardzo źle! Ale nie rób sobie z tego względu zmartwienia. Ostatecznie pieniądze wydostanę... tylko jest to tak nudne, nim się rzecz wyjaśni.
I znów siedzieliśmy obok siebie na kanapce, gawędząc rozumnie. A ja nawet poweselałem. Miałam wrażenie, że należy bardziej do mnie, odkąd pozwolił mi wejrzeć w swoje powszednie kłopoty.
Ale kiedy następnie rzekłam doń: „Zrób mi przyjemność; przyrzeknij mi, że w przyszłości nie będziesz tyle wydawał na mnie. Przecież ja sobie nic nie robię ani z darów, ani z wykwintnych obiadów — roześmiał się i, całując, odpowiedział:
— To bardzo miłe, coś powiedziała. Ale wierzaj mi, nie to mnie rujnuje. O, nie, moja słodka, maleńka — ta odrobina, którą wydajemy razem, jest kroplą w morzu.
A po chwili, nalawszy mi wina i trącając się ze mną kieliszkiem, dodał: — O ile pozwalasz mi na tę szaloną rozrzutność.
Doprawdy, mógłby ze mną się nie drażnić.

4 czerwca.

Ostatniemi dniami widuję go rzadko. Utonął w swoich zajęciach; a przytem musi oddawać wiele wizyt. Jestem nader rozsądna i znoszę cierpliwie swój los. Nawet, gdy wczoraj go odwiedziłam i znalazłam zamiast niego kilka słów przepraszających, trzymałam się mocno. Wszelako, kiedy myślę o tem, że teraz nastąpił długi okres, w którym mogę widywać go tylko wyjątkowo — nie! nie mogę o tem myśleć wcale; pochylam głowę, zamykam oczy i wiem jedno, że jest to położenie beznadziejne.
Mówił znowu ze mną o swoich sprawach pieniężnych. Zapytywałam, jakie ma widoki. Ale nie chciał wchodzić w szczegóły; powiedział tylko, że „to się jakoś ułoży“.

5 czerwca.

Odjechał.
Spędziłam u niego ostatnie godziny. Śniadaliśmy razem i pomogłam mu przy pakowaniu kufrów.
Przed pójściem do niego miałam do sienie małe mądre kazanie: „Bądź teraz rozumną, Juljo! Ukaż mu wesołe, przyjazne oblicze, aby zabrał piękne wspomnienia o tobie w podróż, Przedewszystkiem nie spraw wrażenia, jakobyś oczekiwała, że dla ciebie pozostanie w mieście“.
Znalazłam go w wirze zajęć, ożywionego i w najlepszym humorze. Pisał listy i równocześnie mówił bezustanku; chodził po wszystkich pokojach i gromadził drobiazgi, które uważał za nieodzowne w podróży. Był jakby przeobrażony. Naszedł nań jakiś gorączkowy niepokój. Co chwila patrzał na zegar, jakby obawiał się spóźnić na kolej. Śniadanie poprostu połknęliśmy. Nie miałam apetytu. On zjadł ledwo parę kęsów, wypił haustem trzy czy cztery kieliszki madery i zawołał:
— A teraz będziemy się pakowali — co?
W sypialni leżało wszystko chaotycznie rozrzucone. Na łóżku i na krzesłach — garnitury, kamasze, pudełka z cygarami, książki, krawaty, bielizna; na podłodze stały kufry; szuflady komód były wysunięte; szafa z ubraniem szeroko otwarta.
Poczęłam wszystko układać. Przypomniał sobie nagle, że zapomniał kupić papier listowy. Przeprosił mnie i wybiegł, obiecując wrócić za chwilę Zostałam sama w wypełnionym olbrzymiemi przygotowaniami do podróży pokoju — i naraz opadło mnie przytłaczające zwątpienie. Bezwolna, automatycznie brałam sztukę po sztuce i układałam w wielkim kufrze; zginałam się i prostowałam znów — szłam tam i napowrót parę kroków — brałam to lub owo — przyklękłam, pakując — patrzyłam, jak rzeczy kryły się w głębi kufra za parę godzin chaos zniknie, wszystko będzie zabrane... a ja zostanę sama — — sama! Podniosłam się skokiem z klęczek przerażona. Nie, nie, ja tego nie chcę! Nie mogę pozostać samotna! On nie powinien odjechać; będę go błagała, żeby został przy mnie, a on przecież uczyni wszystko na moje prośby; nie zniesie współczującem sercem, iżby miał mnie opuścić. Bo to byłby zły czyn z jego strony — a on nie ma prawa postąpić ze mną źle!
Wtem usłyszałam trzaśniecie drzwi frontowych. Powracał, nucąc, a gdy wszedł do jadalni, zastał mnie znowu pochłoniętą przez pracę.
— Jakże jesteś zręczna! — zawołał, musnąwszy pieszczotliwie dłonią moje włosy. Nie miałem jeszcze nigdy wżyciu tak porządnie zapakowanych kufrów. — Stał przy mnie i podawał mi resztę rzeczy sztuka po sztuce, uśmiechając się do mnie.
Naraz rzekłam:
— A gdybym poprosiła cię o to czy pozostałbyś tutaj?
Spojrzał na mnie, zdziwiony, pomyślał i rzekł:
— Czy mówisz poważnie?
— Gdybym mówiła poważnie?
Nowe badawcze spojrzenie, nowa chwila namysłu. Potem:
— Tak, w tedy naturalnie zostałbym.
Otrzymałam odpowiedź, którą chciałam otrzymać, ale bynajmniej nie byłam tem rozradowana. Patrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy. Potem zbliżył się do mnie, objął mnie i przemówił miękko i serdecznie, że gotów jest pozostać, że nie będzie dlań żadną ofiarą wyrzec się pobytu w uzdrowisku. Oczywiście wyjaśniłam na to zaraz, że zapytywałam go tylko przez głupotę.
— — Byliśmy gotowi z pakowaniem dopiero na ostatnią chwilę. Dorożka oczekiwała już dawno. Zdenerwował się i wyraźnie uląkł się, że nie zdąży. Pożegnaliśmy się w wielkim pośpiechu.
Stałam za firanką i patrzyłam wdół na ulicę. Odnalazł mnie oczyma, skinął ręką i potrząsnął kapeluszem w powietrzu. Jakże pięknie wyglądał — promieniał poprostu. Jakoby wyruszał po zwycięstwo i po szczęście!
Dorożka skręciła na rogu ulicy, a ja odstąpiłam od okna. Chodziłam po pustych pokojach i nie mogłam wyrwać się stamtąd. Siadłam na sofie, gdzie zwykliśmy gawędzić z nim poufnie. Na stole przede mną leżał album. Otworzyłam go i znalazłam w nim jego fotografję z czasów, gdy miał sześć lat. Bawiłam się nią, jak mała dziewczynka bawi się lalką. Położyłam ją na piersi i kołysałam; nadawałam jej tysiące pocałunków i pieszczotliwych nazw — i mówiłam do nieobecnego, podczas gdy łzy płynęły mi z głupich oczu i brukały wizerunek, że „powinniśmy być teraz razem* — teraz, gdy go już nie było!
— — Siedziałam tak długo, aż weszła służąca i z przerażoną miną wykrzyknęła:
— Mój Boże! Panienka tu jeszcze siedzi!
Ja też się przeraziłam, gdy weszła tak nagle. Powstałam prędko i wyszłam. Ale wizerunek jego z lat dziecinnych — wetknęłam ukradkiem do kieszeni.

7 czerwca.

Dziś rano byłam na poczcie i w oddziale „Poste-restante“ otrzymałam następujący list:,

„Vedbaeck, 6 czerwca wieczorem.
Kochane moje maleństwo!

Czyś wiesz, że psujesz mnie i że ja wcale nie zasługuję na to? Kiedy po przybyciu tutaj powitany zostałem przez Twój miły, zanadto miły list, poczułem się odrazu szczęśliwy i zarazem zawstydzony. Nie mam poprostu możności — a to nie frazes — odpłacenia Ci tak, jak na to zasługujesz. Przedewszystkiem jestem bardzo przeciętnym korespondentem, podczas gdy Ty — jak wiele kobiet — jesteś mistrzynią w sztuce przesyłania siebie samej w kopercie.
Wierzaj mi, przy odczytywaniu Twego listu miałem wrażenie, że to ucieleśniona Julka skacze po pokoju, zarzuca mi ramiona na szyję i równocześnie opowiada całą masę przeróżnych najmilszych rzeczy.
Będę Ci często pisał, ale musisz zadowolić się krótkiemi odpowiedziami.. Lenistwo wakacyjne tak opanowało mój mózg, że poprostu muszę wymysłami pobudzić siebie do napisania jednego ortograficznego zdania. Jedyną rzeczą, którą głowa moja potrafi jeszcze wyrazić w pośpiechu, jest to, że wyglądam z tęsknotą 15-go tego miesiąca, gdyż w tym dniu ze względu na pewien termin odwiedzę stolicę.
Zamieszkujemy tu domek, nie o wiele wyższy od nas, ale zachwycająco położony na skraju lasu, posiadający galeryjkę obrazów — w oknach, przedstawiających cuda nieba i ziemi, co włącznie z rozkoszami picia mleka i wchłaniania zapachów obory i mchów morskich oraz z radością kładzenia się do łóżka o dziesiątej wieczorem oczyszcza moją duszę, przywracając jej dzieciństwo.
Tedy bez rumieńca zamykam list zwykłą a uroczą formułką zakończeń wszystkich listów miłosnych: „Tysiące pocałunków i ukłonów zasyła swej ukochanej Julji

serdecznie kochający
A...“
9 czerwca.

Zdarzało się i przedtem, że nie widywałam go przez cały tydzień. Czemuż więc ta rozłąka jest mi osobliwie ciężka? Za parę godzin mogłabym być u niego. Gdybym mu napisała, że nie mogę dłużęj czekać, wiem, że byłby tu jutro. A przecież to nie jest to samo.
Bo poprzednio, wychodząc na ulicę, wiedziałam, że mogę go każdej chwili spotkać; czytałam jego imię na afiszach; przechodziłam pod jego oknami, wyobrażając sobie, że on tam siedzi. Na każdym kroku czułam jego bliskość; choćbyśmy się nie spotkali, oddychaliśmy jednem powietrzem.
A teraz wędruję, jakoby zabłąkana w obcem mieście. Idę naoślep, wiedząc, że nie znajdę, czego szukam. Chwytam się na tem, że stoję przed teatrem i studjuję stary, wpółzdarty afisz. Mogę obrać jakikolwiek kierunek, znajdę się wkońcu zawsze przed tym domem, gdzie spuszczone w jego mieszkaniu rolety świadczą jakby o zaszłym wypadku śmierci.
Dzień mój ma tylko dwa świetlne punkty. Gdy otrzymuje odeń list i gdy piszę do niego. Ale czuję się lepiej, pisząc doń, gdyż jego listy to nie on, to tylko zewnętrzna powłoka: noszą znamię jego niechęci oddania się, lęku przed wylewem uczuć, a może — jak sam powiada — głównie lenistwa w czasie urlopu.
Jednakże, gdy inni udadzą się na spoczynek, a ja w mojej komnatce zapisuję arkusz po arkuszu, mogę czuć się tak mu bliską jakbym leżała w jego objęciu i mówiła z nim. Powietrze dokoła mnie goreje tchem jego, a gdy siedzę z pochyloną głową, mam wrażenie, że on składa pocałowanie na mojej szyi, i oto pióro moje tańczy na papierze do taktu z przyśpieszonem biciem serca.

14 czerwca.

Poszłam niedawno do jego mieszkania i odtąd bywam tam codziennie. Śmieję się z siebie i płaczę, ale muszę tam iść. Siedzę w jego gabinecie i wyobrażam sobie, że był tu przed chwilą, że wyszedł, aby coś załatwić, i zaraz powróci. Codzień siedzę tam godzinę, haftuję jego imię na nakryciu stołowem i gawędzę z jego służącą. Dzisiaj miałyśmy sporo roboty, aby zgotować mu uroczyste przyjęcie. Odkurzałyśmy i czyściłyśmy, aż wszystko zajaśniało przepychem. Umieściłyśmy w wazonach kwiaty i gałązki bukowe i sporządziłyśmy śniadanie. Naostatku przed odejściem napisałam doń list powitalny, który znajdzie na swojem biurku.
Przybywaj zatem, ukochany, i przekonaj się, że dom oblubieńczy jest wystrojony i oblubienica czeka. Twoja panna młoda, która w sercu nosi jedyne życzenie: należeć do ciebie i znaleźć upodobanie w twoich oczach!

15 czerwca.

Niewątpliwie ucieszył się, zobaczywszy mnie, i był względem mnie nader miły. Jednego tylko nie rozumiem: wydawał się przez chwilę rozstrojony, gdy pokazałam mu, jak pilnie pracowałam nad jego obrusem. Spytałam, czy jest niezadowolony, że pod jego nieobecność spędzam czas w jego mieszkaniu.
— To nie to! — odparł — ale... jesteś nazbyt dobra dla mnie, a ja nie jestem tego wart.
To przecie nonsens. Winien wiedzieć przecie, że niema dla mnie większej radości, jak pracować dla niego. Jakże mógł rzec: „jesteś nazbyt dobra dla mnie”. Jakby tu wogóle mogła być mowa o „dobroci”.
Gdy mu to wyjawiłam, przyciągnął mnie ku sobie i wpół żartem, wpół poważnie spytał:
— Czy nie mogłabyś troszkę mniej mnie kochać?
— Dziwne wymaganie od osoby kochającej! — rzekłam.
— Skromność ze strony kochanego! — odrzekł. — Znajduję, że dajesz mi za wiele, gdy ja daję ci tak mało!
Wtedy ujęłam go oburącz za klapy surduta — wytrząsłam nim porządnie — i rzekłam:
— Nie jesteś (całus) wcale skromny. Jesteś (całus) okrutnie rozpieszczony, a czasem kapryśny i przykry. Ale przytem jesteś (całus) najwyborniejszym człowiekiem w świecie i ja (całus, całus, całus) kocham cię nad życie!

7 lipca.

Zaniedbałam pamiętnik dla korespondencji. Mam tysiąc rzeczy do napisania. Dla pamiętnika nie zdarza się nic godnego uwagi. Dni mijają jednostajnie jak kamienie wiorstowe na szosie. Tylko soboty wynurzają się z monotonii. Są to drogowskazy, znaczące przebytą milę na mojej letniej drodze; w sobotę bowiem z reguły przyjeżdża do miasta, żeby być razem ze mną.
Tedy z tygodnia na tydzień toczę się po tej samej drodze. Niedziela posiada jeszcze światło, odbite od słońca soboty. Ale poniedziałek i wtorek są ciemne i beznadziejne; środa migoce brzaskiem obietnicy; w rosnącej tęsknocie i nadziei spędzam czwartek i piątek — aż w niespokojnych snach nocy obwieszcza mi się szczęście dnia sobotniego, i budzę się z promienną radością w sercu.
Ale gdy znajdę się na jego schodach, opada mnie strach niepojęty. Jak mnie przyjmie? Czy twarz jego jaśnieć będzie radością spotkania, jak wymarzyłam sobie, albo czy napotka mnie z tą pieczęcią znużenia i przymusu, którą, zda się, wielekroć spostrzegłam na jego twarzy? Może to moje przywidzenie było niemądre; ale nieraz, gdy siedzę samotna, powstaje w moich wspomnieniach ów wyraz zmęczenia i napełnia duszę moją ciężkiemi czarnobłękitnemi mrożącemi strachem chmurami.
A ten strach paraliżuje moją radość: nie mogę odrazu być tak uprzejmą i serdeczną w stosunku doń, jakby on sobie tego życzył Stąd nieporozumienie: widzę nerwowe drganie jego powiek i przekonana jestem, że uważa mnie za kapryśną i nieznośną. Ale on nie wypowiada się, tylko wypija wtedy moc wina i zmusza mnie, abym piła z nim razem.
Ba, wino pomaga zapewne! Jakaś ciepła i miękka błogość rozlewa się w duszy i w ciele. Wszystkie myśli, ponure i ciemne, rozpływają się jak chmury przed potęgą słońca; ginie głupi lęk; rozwiązuje się język; zbliżają się ciała, a gdy siedzi się tak z rękoma splecionemu, z oczyma, wpatrzonemi w siebie — niema już nerwowych spojrzeń, ani nieporozumień, ani kaprysów: zapomina się wówczas o wszystkich sześciu dniach tygodnia dla tej jedynej błogosławionej godziny dnia siódmego.
Przy tej okazji biorę go na spytki. Musi mi dać ścisłe sprawozdanie o wszystkich i o wszystkiem, co zaszło w ciągu tygodnia. Naprzód zapewniał mnie, że nie ma nic do zakomunikowania: dni wypełnione są kąpaniem, paleniem, jedzeniem, spaniem. Ale powoli wyciągnęłam zeń, że prowadzi u wód wcale ruchliwe życie. W pensjonacie, gdzie obiaduje, zawiązał mnóstwo znajomości; grywa w krokieta i tennisa z panienkami, zapraszany bywa na obiady, wycieczki, pikniki. Jest tam pewna wdówka z dwiema córkami, którym poświęca wiele czasu.
Z początku, gdy nadmienił o tych młodych damach, uczynił to z wielkiemi zastrzeżeniami; przedstawił rzecz tak, jakby nie mógł się im opędzić mimo wysiłków. Jakoby udręczały go zaproszeniami i wymaganiami, aby brał udział we wszelakich rozrywkach. Popełniłam wówczas błąd, okazując zazdrość. To podrażniło go jawnie i teraz ustawicznie „wtyka mi przed nos“ te panienki z ich wyborowemi zaletami. Wiem doskonale, że to ma być tylko żart z jego strony, jednakże dręczy mnie tem, acz nie chcę się do tego przyznać.
Przeciwnie, umyślnie dopytuję się wciąż o te jego „przyjaciółki“. Tedy ostatnio zemścił się na mnie w sposób, który mi się nie podobał. Mianowicie jął mówić o Eryku, o którego — jak twierdzi — był przez cały czas zazdrosny.
Biedny Eryk! Ilekroć pomyślę o nim, ogarnia mnie smutek. Z pewnością bardzo mnie kochał; inaczej pewności, że nie będę należała do niego, nie przyjąłby z taką cichą słodyczą i delikatnością. Obecnie mieszka w Berlinie, i nie mam o nim bezpośrednich wiadomości. Ale pisał parokrotnie do mojej mamy i ta zapewne mu odpowiedziała.
A więc, kiedy teraz począł on robić aluzje do Eryka, zamierzyłam raz na zawsze kres temu położyć i opowiedziałam mu, jak nastąpiło wówczas rozstanie między mną i Erykiem; mianowicie, że ten zadał mi pytanie, czy chcę zostać jego żoną, a ja musiałam go odpalić kategorycznem „nie”.
— Dlaczego, nie potrzebuję ci wyjaśniać — dodałam.
Spojrzał na mnie, mocno zawstydzony, i szepnął:
— Wybacz mi, Juljo!
Ale potem byliśmy oboje przez długą chwilę nastrojeni poważnie.

13 lipca.

Tak, to był dziki pomysł z mojej strony, ale też zostałam zań dość srogo ukarana.
Dziś rano pogoda była cudowna; tęskniłam za nim niewypowiedzianie; sądziłam, że będzie zabawne, jeżeli zrobię mu niespodziankę swoją wizytą.
Porwałam Krystynę, i udałyśmy się rannym parostatkiem do Skodsborg. Tam pozostawiłam Krystynę, a sama powędrowałam pieszo wybrzeżem do Vedbaeck.
Przeszłam koło domu, w którym mieszka, lecz ze względu na jego przyjaciela nie ważyłam się wejść do mieszkania. Natrafiłam na jakiegoś chłopca i wysłałam go doń z wiadomością, że pewna dama, która chętnie pomówiłaby z nim, oczekuje go u wejścia do lasku.
Oczekiwałam prawie pół godziny. Wreszcie zauważyłam go nadchodzącego szybko ścieżką leśną. Stałam pośród drzew; parasolka zakrywała twarz moją tak, że nie mógł mnie poznać odrazu. Dopiero, gdy zbliżył się do mnie o krok, wystąpiłam z gęstwiny, opuszczając parasolkę.
— Co?! Ty?! — zawołał.
Pojęłam natychmiast, że popełniłam głupstwo.
— A któżby inny miał być? Nie, masz słuszność! Ale mniemałem z początku, że to żart któregoś z kuracjuszów. Wybacz, że tak długo dałem ci czekać. Ale grałem w krokieta przy Domu Zdrojowym. Rad jestem widzieć cię tutaj. Czy jesteś z rodzicami?
— Nie, całkiem sama. Przyjechałam cię odwiedzić.
— Mnie odwiedzić? Ależ to nie wypada, żeby nas razem tu widziano.
— To też sądziłam, że udamy się stąd na małą wycieczkę.
Staliśmy przez chwilę naprzeciw siebie, patrząc sobie milcząco w oczy. Poczem rzekł;
— Muszę ci odrazu powiedzieć, jak rzeczy stoją. Nie powinnaś gniewać się za to na mnie, Wierzaj mi, mnie samemu rzecz ta wydaje się fatalną. Ale... nie mogę być dzisiaj do twoich usług. Pewne kółko kuracjuszów ułożyło na dzisiaj wycieczkę; przyrzekłem wziąć w niej udział. Nie mogłem przewidzieć przecie...
— Nie! — przerwałam — nie mogłeś przewidzieć, że ci przeszkodzę.
Twarz jego drgała nerwowo.
— Sądzisz rzeczy niesłusznie! — rzekł.
— Może! odparłam, — Wybacz mi i wybacz zarazem, że przybyłam nie wporę. Już odchodzę. Zegnam i życzę wiele przyjemności.
— Nie potrzebujesz zaraz odchodzić. Wyjeżdżamy dopiero za godzinę.
— Ale lepiej będzie, jeżeli odejdę. Zresztą gdzież moglibyśmy udać się na tak krótki czas. I mógłbyś łatwo skompromitować się, gdyby widziano cię ze mną.
Trzymał dłoń moją długo, patrzył na mnie poważnie i kiwał głową.
— Jesteś bardzo niesprawiedliwa względem mnie — rzekł wreszcie. — Czyż sądzisz, że nie chcę, aby nas widziano razem — ze względu na siebie?
— Nie, masz słuszność. Oczywiście dzieje się to dlatego, że dbasz o moją dobrą sławę. Dlatego zawsze z taką delikatnością zachowywałeś wzgląd na moją osobę.
Nie odpowiedział nic — puścił moją rękę — mruknął: „Bądź zdrowa!“ i oddalił się szybko, nie obejrzawszy się.
Mogłabym była go zamordować. Ale gdy widziałam, jak znikał wśród drzew, nie oglądając się — musiałam uczynić nad sobą wysiłek, aby go nie przywołać. A gdy już nie było go widać, złamała mnie rozpacz.
Leżałam wciśnięta w trawę w gąszczu drzew i łkałam tak, jakby mi serce miało pęknąć. Błagałam go w myśli o przebaczenie; mówiłam sobie, że winien był mnie zbić, zabić — ale nie powinien był tylko odejść, pozostawić mnie samą.
— — — A kiedy wyszłam znowu na pobrzeże, ujrzałam dwa otwarte omnibusy, jadące naprzeciw mnie; w jednym z nich — tak mi się zdawało — ujrzałam go pośród dwu młodych dziewcząt. Skręciłam szybko w krzaki, aby mnie nie zobaczył.

16 lipca.

Boleść została przemożona; radość znowu znalazła wstęp do mego serca, objęła je w posiadanie. Wygadaliśmy się i wzajemnie obroniliśmy się jedno przed drugiem. Wkońcu zawarliśmy wieczny pokój i sporządziliśmy przymierze serdecznemi uściskami i pocałunkami, które nie były ani braterskie, ani judaszowe, ale owe prawdziwe, pierworodne całusy, na które ongiś wzięli patent Adam i Ewa.
Byt to jeden z najbardziej świątecznych dni dla nas. Ciemne tło i poważny początek użyczyły mu osobliwego czaru. Mieliśmy oboje potrzebę wynagrodzenia sobie przykrego zajścia nadwyżką uprzejmości. To też on był takim, jak w chwili pierwszych moich odwiedzin — równie rycerski i czuły, jednako dbały o moje wygody, spowijający mnie atmosferą wytwornej troskliwości. Na spotkaniu naszem leżał też odcień łagodnie-żałosnego nastroju — niby blask zorzy zachodniej owego dnia, gdyż była to nasza ostatnia schadzka przed moim wyjazdem do Sorő, gdzie mam spędzić z rodzicami trzy tygodnie.
Ciężko jest rozłączać się z nim. I gdyby dzień ten nie wypadł tak właśnie, jak marzyłam, żadna siła ludzka nie mogłaby mnie wyrwać stąd, gdzie jesteśmy tak blisko. Teraz mogę już jechać. Wspomnienie o tym dniu rozsłoneczni moją samotność. Wiem, że miłość jego jest niezmienna.
A z owej niefortunnej wycieczki mojej do Vedbaeck obecnie już się śmieję. Mój Boże! Jakąż męczennicę zrobiłam wtedy z siebie... Albowiem poza wszystkiem nie miałam grosza w kieszeni, musiałam szwendać się głodna, podczas gdy on — oczywiście — opływał w najdroższe przysmaki...

Sorő, 20 lipca.

Tysiącem wspomnień mego dzieciństwa powiało tu na mnie z każdego zakątka. Tu swawoliliśmy z Erykiem podczas wakacyj, jeździliśmy łodzią po jeziorze, wiosłując razem, biegaliśmy do lasu na połów ptaków. Stoi tu jeszcze stary dąb, który taką grozą napełniał moją dziecięcą fantazję, a jednocześnie pociągał mnie tak magicznie. Stare, dziwnie koślawe drzewo, którego gałęzie niby zwichnięte członki olbrzyma wyciągają się ku ziemi, a korona daje schronienie całej chmarze chciwych proletariuszy powietrza, nędznie opierzonych, zawsze niezadowolonych, wiecznie skrzeczących wron.
Tutaj właśnie Eryk dokonał śmiałego czynu, który zbudził równocześnie mój przestrach i podziw. Pewnego dnia, gdyśmy tam przyszli, zastaliśmy armję wron w szalonym zamęcie. Z ordynarnym, złośliwym, namiętnym gwarem latały nad wierzchołkiem dębu. Serce ścisnęło mi się trwogą; przytuliłam się do Eryka, pytając:
— Co się stało?
Wskazał ku górze, szepcąc:
— Patrz! Tam jest sowa. One chcą ją zamordować!
Ujrzałam w istocie ciężkiego, trwożliwego ptaka, trzepocącego w ślepym przestrachu skrzydłami, pośród jego wrogów śmiertelnych. Przeskakiwał z gałęzi na gałąź, wydając od czasu do czasu jaskrawy, rozpaczliwy okrzyk wojenny. Nosił już ślady napaści — a jego pierze rozlatywały się w powietrzu.
— Ocal sowę! — zawołałam do Eryka.
Wtedy pochylił się, podniósł ostry kamień, wycelował i cisnął wgórę. Sowa parokrotnie zatrzepotała skrzydłami, potem złożyły się one, i ptak spadł martwy na ziemię o kilka kroków od nas. Na chwilę wrony zamilkły; potem jęły skrzeczeć na nowo — naprzód jedna, potem druga jakby w pytającem zdziwieniu — wreszcie wszystkie razem w gwarnym, zagniewanym, zwróconym przeciw nam chórze. A gdy Eryk podniósł sowę, i oddaliliśmy się z nią, prześladowało nas obrzydłe wojsko wron, ochrypłemi krzykami pomstując, że wyrwaliśmy mu zdobycz.
Ciskając kamienie, klaszcząc w ręce i wydając okrzyki, odpędzał Eryk rozjuszone ptactwo. Umykało, spłoszone, ale za chwilę powracało, nacierając na nas ze zdwojoną siłą, były coraz bliżej i bliżej, spuszczały się coraz niżej i niżej ku nam; aż wreszcie doznałam takiego panicznego strachu, że pobiegłam, ile sił mi starczyło, a Eryk, zarażony moim lękiem, równie szybko uciekał przed napastniczą zgrają ku domowi.
Od owego dnia nie śmiałam zbliżyć się do starego dębu, gdyż doznawałam przytem zawsze bicia serca.
A i dziś, gdy znalazłam się tam, zdało mi się, że jeszcze słyszę groźby i mściwe krzyki rozzłoszczonych ptaków — i życzyłam sobie, aby Eryk był przy mnie, żeby mnie obronić.

26 lipca.

Stale usprawiedliwia się, że jego listy są tak krótkie i skąpe. Nie ukrywam przed sobą, że często wydają mi się niezmiernie ubogiemi w treść. Lecz rozumiem, że on, który naogół nie jest wylewny w uczuciach, tem mniej nadaje się do korespondencji. Obecnie, gdy poznałam go dobrze, listy jego nie sprawiają mi już poważnego zmartwienia, wywołując może tylko przelotne rozczarowanie.
Ale pocieszam się tem, że zato piszę do niego podwójnie często i podwójnie długo. Piszę dwa razy dziennie. Z każdą pocztą otrzymuje mój list. Pisząc list wieczorny, wiem, że zabiera się on właśnie do odczytania mego rannego listu, a kiedy układam poranny, on przystępuje do otwarcia napisanego przeze mnie w wieczór poprzedni. Tym sposobem buduję między nami most, który nigdy się nie załamie. Ma mnie zawsze wpobliżu. Panienki z Vedbaeck nie zdołają wyrwać mi go z przed nosa. Rankiem i wieczorem jestem przy nim na warcie.
Jestem wszakże rozumna; mówię sobie: Pozwól mu zażywać wakacyj i mieć te wszystkie drobne rozrywki, których użycza pobyt na wsi. Co ci szkodzi, jeżeli odbędzie kurację u wód i nabierze trochę tuszy na słońcu. Przecież zawsze jest mój! Zapewnił mnie o tem i ufam mu. Chcę wierzyć mu ślepo i nie chcę przepajać duszy swojej goryczą niskich podejrzeń.

Gdyby nawet chwilami uczuł słabość, jestem przy nim listami memi i wprowadzam go znów na ścieżkę cnoty. Jako wierny szyldwach staję obok niego co ranka i co wieczora i ochraniam jego namiot przed najchytrzejszemi napaściami!...
31 lipca.

Pisze mi, że ósmego sierpnia musi stawić się na próbę w stolicy. Przypadnie to w wigilję naszego wyjazdu z Sorő. Stąd wpadłam na brylantowy pomysł. Niechaj przyjedzie tu siódmego i ostatni dzień swoich feryj niech spędzi ze mną. To się da wybornie ułożyć. Nikt go tu nie zna. Możemy spotkać się z nim w lesie, gdzie często godzinami błąkam się sama, nie spotykając żywej duszy. W tajemnicy przed mamą napełnię koszyczek smakołykami, kupię butelkę wina. Niechaj raz na zmianę on będzie moim gościem!
Nie porzucę tej idei... Muszę ją zrealizować. Trudności, które staną wpoprzek memu planowi, przezwyciężę!

3 sierpnia.

Oczywiście ma pewne wątpliwości. Pisze mi „Czy to jest rozsądne? To byłoby wielce przyjemne, ale pomyśl, że i tak zobaczymy się wkrótce w Kopenhadze. Czy wobec tego warto narażać Ciebie na niebezpieczeństwo, które bądź co bądź związane jest ze schadzką naszą w lesie Sorő?” Przytem mnóstwo zastrzeżeń: „na wypadek, jeżeli...”, które niewątpliwie są mądre, ale ja na wszystkie te skrupuły gwiżdżę!
Będę go tak bombardowała listami, że musi się poddać wkońcu. Mój Boże! Przecież on nic nie ryzykuje, a ja... no, jeżeli ja sama chcę tego raz jeden!
Nie, mój przemądry rycerzu, odrzuć swoje majestatyczne: „na wypadek, jeżeli“. Na wszystkie twoje podniosłe wahania odpowiadam jak zakochane dziewczątko, którem, u licha, jestem:
„A choćby las w Sorő pełen był ojców, matek, wujaszków, ciotek i innych dzikich zwierząt — wbrew wszystkiemu spotkać się tam chcę z moim rycerzem w niedzielę”.
Obaczymy, czy mój pan rycerz nie powstydzi się okazać mniej odwagi niż jego mała narzeczona.

5 sierpnia.

Victoria! On przyjedzie!
„Pomimo wielu skrupułów” — rozpoczyna. No, to nic! Miej sobie, ile chcesz, skrupułów, skoro tylko przybywasz. Widzę jego zakłopotaną minę, z jaką zgodził się kapitulować. Widzę, jak trząsł głową, napoły skwaszony, napoły uśmiechnięty z powodu swojej słabości. „A to djabelska dziewczyna! — powtarzał sobie na pewno. — Jest tak łagodna i anielska, a przecież potrafi okręcić mnie około swego małego palca — ha! swojego małego palca“.
Nie! Nie powinieneś nazbyt się wstydzić, że na ten raz jedyny poddałeś mi się. Obiecuję, że wynagrodzę ci to w przyszłości stokrotnie.
„A więc według wszelkiego prawdopodobieństwa przybędę — kończy swój list. — Ale proszę Cię, pomyśl zgóry, że mogą zajść przeszkody. Nie mówię tego z tej przyczyny, że wierzę, iż przeszkody zajdą, ale dlatego, że wiem z doświadczenia, jak — na wypadek, gdyby zaszły — jest Ci ciężko pogodzić się z każdem rozczarowaniem.
O, dzięki ci, wierny obowiązkowi mędrcze!
Napiszę mu znowu i nie zapomnę dodać, że np. trzęsienie ziemi uważałabym za przyczynę, usprawiedliwiającą dostatecznie jego nieprzybycie.

7 sierpnia.

(List, włożony między kartki albumu).

Vedbaeck, 6 sierpnia.
Kochana Juljo!

Pozwól mi niniejszy list, który sprawi Ci wielki ból, rozpocząć zapewnieniem, jakiemu proszę Cię — daj wiarę. Zapewnienie to brzmi: kiedym pisał Ci w ostatnim liście o przeszkodach, które stanąć mogą w drodze memu zamiarowi odwiedzenia Ciebie w Sorő, nie przeczuwałem jeszcze, że napiszę to, co nastąpi...
Pragnąłbym bardzo, abyś uwierzyła — choćbyś nie mogła tego zrozumieć — że jest to coś, co przyszło bez jasnych i świadomych przygotowań, przyszło jak coś Koniecznego, Nieuniknionego, Mocnego i Zmuszającego — coś, co stać się powinno. Ale naturalnie, że to już oddawna tliło się we mnie, wypracowywało się pocichu i powoli. Bywały chwile, kiedym to wyczuwał, ale zniewalałem siebie wierzyć, że to nic nie znaczy; i przychodziły potem inne okresy, kiedy mówiłem sobie z całym spokojem: „To było tylko głupie przywidzenie, przelotny i nieważki zły nastrój — wszystko jest nadal, jak było dawniej.“
Aż nagle prawda na wzór nieodpartego płomienia zalśniła w mej duszy: „Minęło — to musi przeminąć“.
Tak jest, Juljo! To złe, to ciężkie, co muszę Ci donieść, brzmi: pomiędzy Tobą a mną wszystko skończyć się musi.
Nie chcę Ci nic skłamać. Powiem Ci to, co jest: jestem tak znużony, że poprostu nie mogę więcej.
Dziś rano, kiedy odebrałem Twój list ostatni, wyszło to najaw — niby wybuchowo. Jeszcze nie wstałem, gdy mi ten list przyniesiono. Czekałem go, wiedziałem, że przyjdzie. Wysłuchaj mnie teraz spokojnie i nie potęp natychmiast: oto leżałem i życzyłem sobie, aby wyjątkowo żaden list nie przyszedł; poprostu zdejmował mnie strach na myśl, że oto wejdzie moja gospodyni z grubym listem, którego adres, nagłówek i podpis znam napamięć i którego treść — niestety! — w mojem mniemaniu podobnie znałem zgóry. W istocie wnet leżał list na mojej kołdrze; cisnął mi piersi jak zmora tysiącem nieokreślonych lęków. Niewypowiedziany ciężar obezwładniał mi mózg, napełniał mnie przesytem i zniechęcał do życia. Nie mogłem zmusić się do otwarcia koperty.
Nie wiem, jak długo tak leżałem. Nie było w głowie mojej jasnych myśli, tylko ten ciężki, nieokreślony ucisk, który nabawiał mnie zmęczenia i wprawiał chwilami w krótką pełną trwogi drzemkę.
Wreszcie jednym ruchem wyrwałem się ze stanu letargu; wyskoczyłem z łóżka, odsłoniłem firanki, dzienne światło zalało mój pokój, a z niem razem niby wyzwolenie, niby szczęście napełniła mnie świadomość: „minęło; to wszystko przeminąć musi!“
Nie uciekam się do nędznych kłamstw: nie chcę wobec Ciebie upokarzać moich myśli i mnie. Tak jest, to było uczucie szczęścia, jakiego doznałem w pierwszej chwili. Czułem się znów lekki i dziwnie swobodny, niby nowonarodzony — z nowemi siłami i nadziejami.
Ale gdym zasiadł petem, aby pisać do Ciebie, zrozumiałem, że oczekuje mnie jeszcze coś najcięższego w świecie. Albowiem rzecz przedstawia się tak: nie mogę Ci nic zarzucić; przeciwnie mam Ci tyle do zawdzięczenia; mogę Ci tylko dziękować i raz jeszcze dziękować za to całe piękno, którem mnie obdarowałaś — za słodycz Twojej miłości.
A przecież zjawiam się oto teraz przed Tobą i powiadam: „skończyło się!“ Jestem znużony, Musisz mi zwrócić wolność, jakkolwiek brzmi to twardo i jest niesprawiedliwością wobec Ciebie!
A najbardziej rozpaczliwem jest to, że Ty prawdopodobnie nie będziesz w stanie tego wszystkiego zrozumieć. Zrozumiesz tylko jasno, że porzucam Cię zdradziecko naprzekór Twojej wielkiej miłości, i przypuścisz, że działam w szale lub — co gorzej — pomyślisz, żem Ci uprzednio coś skłamał.
Jednak ani nie jestem szalony, ani nie byłem nigdy nieszczery z Tobą; jestem tylko człowiekiem, który łaknie wolności, którego nastrój i uzdolnienia załamują się, gdy stosunki poczynają go nieco więzić i skracać.
Zważ sama: wówczas, gdyśmy się dopiero co poznali, ani Ty, ani ja — oboje nie przypuszczaliśmy, że zwiąże nas coś innego niźli nieobowiązująca radość przelotnego momentu. To był kaprys, to był nastrój u obojga: żadne z nas ani na chwilę nie pomyślało o mocnym i trwałym stosunku, nie mówiąc już... o miłości wiecznej.
I oto stało się tak, że zakochaliśmy się w sobie naprawdę. Żem Cię pokochał, chyba nie potrzebuję Cię zapewniać. Jakkolwiek nie powtarzałem Ci tego dość często — ten zarzut czyniłaś mi nieraz żartem, — wiedziałaś o tem z dźwięku mego głosu, z blasku spojrzenia, z całego mego zachowania, bom nie ukrywał nigdy, jak byłaś mi droga. Toć podeszłaś do mnie jako coś nowego i cudownego, podeszłaś tak niewinnie i pełna ufności, żeś obudziła we mnie czulsze, delikatniejsze uczucia niźli wszystkie, jakie dotąd znalem. O porannej zorzy naszej miłości czułem się też jak odkrywca i zwycięzca wolny, mocny, tryskający wolą i zapałem, do nowych czynów.
Kochaliśmy się, Juljo! Ale miłość Twoja i moja były tak różne rodzajem. Jam kochał Ciebie jak człowiek doświadczony, posiadający nadto artystyczny pęd ku wolności. Dla Ciebie zaś miłość była jedynem i wszystkiem w Twojem życiu; nie miałaś też żadnego innego życzenia, jak oddać się całkiem i kochać bez granic. Ja pragnąłem sycić się Twoją miłością jak oazą na pustyni powszedniości; Ty jednak chciałaś, aby ona napełniała nasze życie doszczętnie.
I oto stało się całkiem naturalnie, że Twoja młoda i potężna miłość znużyła moją mniej wytrwałą uczuciowość.
Nasz stosunek przeobraził się w coś większego i poważniejszego, niż chciałem i zdolny byłem wprowadzić w swoje życie. I to czyniło mnie zwolna tak lękliwym i niespokojnym. Widziałem, jak miłość Twoja rosła z dnia na dzień; czułem, jak coraz mocniej i mocniej przywierasz do mnie i oto ja — egoista z natury — jąłem, zbaczać z drogi naszego coraz ściślejszego współżycia. Poczynałem uczuwać bojaźń i niechęć wobec myśli, że staję się odpowiedzialnym za życie innego człowieka; to czyniło mnie w ruchach moich skrępowanym, tamowanym, niewolnym. I oto musiała nadejść chwila, kiedy ogarnęło mnie niepohamowane pragnienie otworzenia sobie znowu dróg na wszystkie strony, stania się znowu samotnym i wolnym.
I jeszcze coś: dręczyła mnie i rozstrajała ta powszedniość, która zwolna zakradła się do naszego stosunku. Wszakże ludzie mojego gatunku obawiają się małżeństwa właśnie dlatego, że jest ono miłością uregulowaną, wprowadzoną w system. A przecież i nasze schadzki, które z początku miały urok czegoś nieoczekiwanego, przypadkowego, awanturniczego — ukształtowały się zczasem na wzór coraz bardziej uporządkowanego i przykładnego stosunku i obowiązku.
Widywaliśmy się w określonych dniach i godzinach — zczasem co dnia i po kilka godzin. Znikł czar niespodzianki, nieprzewidzianych, wypadkowych zdarzeń — było powtórzenie jednostajności. Dawniej, gdyś zapowiedziała, że przyjdziesz — było to dla mnie uroczystością, do której przygotowywałem wszystko na Twoje przyjęcie. A gdy rozchodziliśmy się, pytałem z pcłnem oczekiwania drżeniem:
— Czy zobaczymy się jeszcze?
A potem nadeszły przykre dni, gdy musiałem przymuszać się, aby wyrzec spowszedniały frazes pożegnalny: Zobaczymy się jutro, nieprawdaż?“ Zmuszałem się, gdyś przychodziła, do nudnego pytania: „Co będziesz piła? Czy zapalisz papierosa z munsztukiem czy bez?“
Miałem nadzieję, że pomoże coś na to mój wyjazd na wieś, rozłąka na pewien czas. Ale niestety istnieje coś, co nazywa się korespondencją. Przy osobistem widywaniu się nie jest wykluczona możliwość odmiany; listy jednak są jednostajnością polinjowaną, uszeregowaną w wiersze pisma. Poczynają i kończą się zdaniami, których zmienność polega co najwyżej na przestawianiu słów; wysyła się je w regularnych odstępach czasu i odbiera się je w określonej godzinie poczty; stają przed nami jak żołnierze w jednakim uniformie — kopercie z przepisowemi naszywkami — markami. Wszystko to dla Ciebie było bez znaczenia; dla mnie były to jednak lotne piaski, które zwolna przysypywały moją zmęczoną miłość i przytłoczyły wreszcie ją swym ciężarem.
To bowiem jest alfą i omegą tego, co mam Ci wyznać: jestem zmęczony — nie mogę dłużej. Muszę odzyskać swoją wolność. Nawet, gdy piszę te słowa, uczuwam znużenie w tej mierze, iż nie jestem w stanie wyrazić Ci tych dobrych i ciepłych uczuć, które zawsze jeszcze żywię w sercu dla Ciebie.
Nadto uważałbym za rzecz niegodną upiększać wyrazami list, niosący Ci poselstwo, które słusznie uznasz za brutalne i niesprawiedliwe. Czuję to sam dobrze. Widzę dokładnie to coś oburzającego w zerwaniu naszego stosunku — zerwaniu, którego jedynym powodem jest, że kochałaś mnie za bardzo!
A jednak to stać się musi. Wszystkie zarzuty zbija jedno moje znużone: „nie mogę więcej“.
A to nie jest to, co minie jutro lub pojutrze. Nie wierz temu. Nie — to się już skończyło — i my oboje, ty i ja, uczynimy najlepiej, nie czyniąc żadnych wysiłków, aby minionemu przywrócić żywot. Bo to, co wynikłoby z tego, mogłoby już być tylko brzydkie!
Mówiłaś mi nieraz: „Przyrzeknij mi, że zawsze będziesz uczciwy w stosunku do mnie. W dniu, w którym przesycisz się naszym związkiem, winieneś mi to rzec odrazu. Zniosę to, że zerwiesz ze mną. Ale nie przebaczyłabym ci nigdy, gdybym odkryła, że korzystam z łaski twojej i litości.“
Dzień, który przewidziałaś, nastąpił. I mówię to tak uczciwie, jak tego żądałaś ode mnie.
Może mi zarzucisz: „jednakże oszukiwałeś mnie, bo dawno już byłeś zmęczony“. Odpowiem na to: „do dziś nie byłem sam świadomy mego zmęczenia i nie wyznawałem ci nic, bom i sobie przedtem nic nie wyznał.“
Teraz, rozstając się, możemy przecież oboje zachować wspomnienie o naszej miłości jako o przeżyciu pięknem, czarownem; żadna gorycz nie powinna dołączyć się do tego wspomnienia.
Godzina rozstania jest i musi być oczywiście gorzka. Nie jestem w stanie myśleć o tem, jaki żal i ból Ci gotuję. Ale gdy przejdzie pewien okres czasu i zdarzy się nam zobaczyć się znowu — w spokojniejszym stanie ducha niźli dziś, gdy stoimy naprzeciw siebie w momencie rozłąki — ufam, że Ty sama jak i ja powiesz, iż rozeszliśmy się w chwili właściwej, wyniósłszy sztandar miłości naszej bez zmazy.
Bądź zdrowa!... i postaraj się sądzić mnie nie nazbyt surowo.

A.
8 sierpnia.

Dzień przeszedł — i przeszła noc — i nowy dzień nastał — stało się to wczoraj... a ja żyję jeszcze! A więc boleść nie zabija, a ja sama nie zabijam się z żałości.
Gdy odebrałam jego list i odczytałam go dwukrotnie, zanim zrozumiałam, że to nie jest ani żart, ani nieporozumienie — nie rozpłakałam się i nie padłam zemdlona. Byłam zupełnie spokojna — jakaś dziwna, chłodna jasność rozpostarła się we mnie.
„A więc minęło!“ — rzekłam głośno do siebie. Głos mój brzmiał sucho, niemal obojętnie. Pomyślałam, że powinnabym to była rzec tonem głębszego uczucia. Ale nie było we mnie żadnych uczuć. Wszystko jakby zamarło — jakby serce nie biło, nerwy nie drżały. Miałam wrażenie, że nawet twarz mi stężała, że skóra na niej jakby zamarła. Przeprowadziłam ręką po policzkach i ściągnęłam usta do uśmiechu, aby przymusić twarz znowu do ruchu.
Wyszłam z domu. Dokąd, nie wiedziałam. Spotkałam jakąś starą pannicę, która zawiązała ze mną rozmowę. Właściwie mówiła tylko ona; opowiadała mi jakąś nieskończenie długą historję o chorobie, z której dopiero co powstała. Przy pożegnaniu zauważyła: „Jakże pani ślicznie dziś wygląda! Ach, kiedy jest się młodą i szczęśliwą!“ — dodała z westchnieniem.
Wyszłam z lasu i znalazłam się na pustej przystani nad jeziorem. Stanęłam na małym drewnianym pomoście, wlepiłam oczy w wodę i myślałam: „Gdybyś była w istocie smutna, ześlizgnęłabyś się w głąb, i za chwilę byłoby ci dobrze!”
Od pobliskiego miasteczka dochodziły dzwony kościelne. Dzwoniły na Anioł Pański. Rozejrzałam się dokoła i miałam wrażenie, że nie zauważyłam dotąd nigdy, jak jest tutaj ładnie. Jakoby wzrok mój zaostrzył się; widziałam rzeczy, które dawniej uszły mojej uwagi. Ujrzałam nąprzykład kępkę drzew, których korony, nakształt lubujących się swoją pięknością narcyzów, zwisały nisko nad wodą, przeglądając się w jej zwierciadle. Słyszałam niezliczone delikatne odgłosy, dochodzące z trzcin nabrzeżnych, z lasu, z traw: brzęczenie owadów, ćwierkanie ptaków, ukrytych w listowiu, plusk ryb, które wyskakiwały z wód i pozostawiały, zanurzając się, bańki powietrza na jeziorze. Zdjął mnie podziw wobec wiecznie zmiennych kształtów obłoków: zdawało mi się, że nawisły nieruchomo nad wodami w ten cichy dzień letni; ale gdy śledziło się uważniej ich powolne przesuwanie się po błękitnym stropie, spostrzegało się, że tworzą one to uśmiechające się złotem obramowaniem wysepki, to olbrzymie fantastyczne ptaki, to wreszcie rozsypują się w gromadki maleńkich igrających dziatek — chmurek.
Ogarnęłam ten obraz jednem spojrzeniem i myślałam: „Choćbyś tu nigdy już nie przyszła, nie zapomnisz nigdy, jak wyglądało to w dniu dzisiejszym.“
Zapuściłam się w gąszcz leśny. Ta sama uroczysta jasność przedmiotów otaczała mnie wszędzie i taż sama zdolność odbicia wszystkiego była we mnie. Aż naraz przypomniałam sobie, że noszę jego list w kieszeni. I jakby coś przeszyło mi serce i powiało na mnie chłodnem przerażeniem. Nogi ugięły się pode mną; drżałam jak w febrze; musiałam oprzeć się o drzewo, aby nie upaść. Mięłam list w ręku — nie czytając, widziałam przed sobą każde jego słowo.
A więc to prawda! Opuścił mnie! Skończyło się wszystko!
Powiedziałam to sobie już przedtem; niosłam w sobie te wyrazy przez cały czas. Ale jakoby teraz dopiero doszły one do mego serca i zmusiły je do skurczenia się z bólu, Minęło! Nie zobaczyć go więcej! Ale jakże on wyglądał? Usiłowałam przywołać jego obraz: uciekał ode mnie, rwał się na drobne strzępy; widziałam jeszcze tylko dwoje czarnych oczu, które wpijały się we mnie — spokojne, zmęczone i uśmiechnięte ironicznie.
A wtedy jęłam krzyczeć w niebo z rozpaczy i przestrachu. Modliłam się i błagałam, żeby to nie było prawdą: „Rozumiem dobrze, że to jest kara. Ale mój Boże, czyż nie ukarałeś mnie już dość długą udręką? Oto zamknę oczy, a kiedy je otworzę, spraw, żeby to wszystko było snem, z którego się obudziłam.”
— — — I znowu znalazłam się nad jeziorem; i zdawało mi się, że niema dla mnie innego ratunku, jeno rzucić się w toń. Już nie szalałam; byłam tylko śmiertelnie zasmucona. Płakałam cicho i łagodnie; widziałam przed sobą uroczy letni krajobraz i wobec tego piękna czułam, że dla mnie, tak młodej, nie było już więcej nadziei... nic!
Wtem jakiś głos krzyknął we mnie: „Jest! jest nadzieja. Może tam już jest dla ciebie depesza. Albo może nowy list jest w drodze“.
Tak jest! tak być musi! — krzyczało we mnie. Biegłam jak wicher do domu. a nadzieja budowała w mej duszy zamki powietrzne. Ale nie było żadnej depeszy. I żaden list nie nadszedł dziś rano.
Jednakże nie mogę stracić nadziei, zanim się z nim nie rozmówię. Powinien już być w Kopenhadze, a my wyjeżdżamy tam jutro. Zadziwi go mój list; spodziewam się, że mu się spodoba. Jest wolny od tego wszystkiego, co on nazywa „histerią”. Jest spokojny i rozsądny. Napisałam mu, że zapewne ma słuszność, iż do naszego stosunku wkradło się coś zwiędłego. „Ale może — pisałam doń — istnieje inne wyjście niż to, które obrałeś dla nas. Życzyłbyś sobie, abyśmy przez pewien czas, choćby dłuższy, nie widywali się. Dobrze, ale możliwe jest, że przy wspólnym wysiłku potrafimy ułożyć rzeczy w sposób, nie tak bolesny. Zawiadom mnie, kiedy mogłabym Ciebie w najbliższych dniach raz tylko odwiedzić. Nie lękaj się, że napotkam Cię zrozpaczoną twarzą. Przeciwnie, chcę, abyś się przekonał, że jestem bardzo odważnem dziewczęciem, które potrafi doskonale zrozumieć Twoje nastroje znużenia i gotowe jest być tylko takiem, jakiem je sam mieć zapragniesz”.

9 sierpnia.

Dziś w nocy siedziałam dopóźna przed zwierciadłem, czesząc włosy. Byłam śmiertelnie zmęczona, ale bynajmniej nie skłonna do snu. Zapadłam w głęboką zadumę. I nagle przeraziłam się własnego odbicia: tak blada była moja twarz, tak upiornie wyglądały na mnie szeroko rozwarte, dziko błyszczące oczy. Drgnęłam i odwróciłam głowę, aby nie widzieć samej siebie.
A wtem spojrzenie moje padło na ścianę za komodą. Ściana ta pokryta jest żółtą w ciemne pręgi tapetą, pokrytą wielkiemi plamami wilgoci, i tu i owdzie jest naddarta. Ze strzępów starego wilgotnego obicia wygrzebało się naraz jakieś zwierzątko — długi wąski, płaski owad — ciemnożółtego koloru stonoga... Z pewnością wylazła ze szpary w prawym kącie. Ze wstrętem przyglądałam się jej szybkiemu ślizganiu się po tapecie. Owad widocznie podążał ku ciepłu i światłu na komodzie. Już powstałam, aby zgnieść szczotką obrzydliwe zwierzątko, gdy oto ujrzałam, że drugi owad wysadził głowę ze szpary i smyrgnął na tapetę. Stanęłam, sparaliżowana panicznym przestrachem, wpiwszy oczy w oba potworne owady, które zeszły się na plamie wilgoci.
I naraz doznałam wrażenia, jakoby cała ściana porusza się od rojowiska zwierzątek; wychodziły jedno po drugiem ze szpary i tworzyły długą karawanę na ścianie w kierunku komody. Nie! — zrobiłam odkrycie: nie wychodziły one tylko z kąta pokoju; wszędzie, ze wszystkich dziur tapety jawiły się gromadnie, wypełzały masowo ze wszystkich szpar między deskami podłogi!
Nie ważyłam się już poruszyć — nie śmiałam zabić żadnego z tych stworzeń, które wydawały mi się robactwem, powstałem ze zgnilizny grobu. Czułam w głowie zawrót, miganie w oczach. Oczekiwałam okropnej chwili, gdy dosięgnąwszy komody, zaatakują mnie stamtąd. Już wyciągały swoje tysiączne żwawe nóżki, aby wedrzeć się na firankę, otaczającą moje toaletowe zwierciadło. Przypatrywałam się w naprężeniu nerwów tym usiłowaniom. Wtem poczułam, że coś śliskiego, zimnego musnęło mnie w rękę, która nieruchomo spoczywała na komodzie. Z głośnym krzykiem zrzuciłam żyjątko z ręki i spostrzegłam zaraz, że inny rój napastuje komodę od podłogi, wdziera się na nią kolumnami. By łam w owej chwili poprostu szalona.
„Oto robactwo cmentarne przyszło po swoją zdobycz! przeleciała mi myśl przez głowę. Nie wiem, jak znalazłam się w korytarzu, jak wbiegłam do sypialni matki, którą krzyk mój wyrwał ze snu. Obudzonej nie umiałam dać innych wyjaśnień prócz ustawicznie powtarzanego: „Boję się! boję się!“
Matka wzięła mnie do swego łóżka, utuliła jak małe dziecko, a gdy ukoiłam się wreszcie i leżałam przy niej, cicho płacząc, zadała mi wreszcie pytanie:
— Jakąż masz troskę, Julciu? Powiedz mi! Już dawno chciałam zapytać ciebie, dlaczego odmówiłaś wtedy Erykowi i czemu jesteś dziś tak smutna. Opowiedz mi wszystko, kochanie.
Ale uprosiłam ją, aby na teraz nie żądała ode mnie żadnych wyjaśnień. Później, później o wszystkiem się dowie.
Mateczka ujęła oburącz moją głowę, zwróciła twarz mą w świetle lampy ku sobie, zajrzała mi mocno w oczy i rzekła:
— Tylko jedno, jedno, Juljo, musisz i powinnaś mi powiedzieć w tej chwili. Nie jesteś chyba w —?
Przerwałam, kładąc jej dłoń na ustach.
— Nie, mamo! — uśmiechnęłam się smutno — tego, o czem myślisz, nie potrzebujesz się obawiać.
— Niechże Bogu będą dzięki! Bo nie domyślasz się wcale, jak bardzo troskam się o ciebie w ostatnich dniach. Że masz przede mną tajemnicę, to spostrzegłam już dawno. Ale myślałam sobie, że spotkałaś u Krystyny kogoś, kto ci się podoba, i pewnego dnia przyjdziesz do mnie sama i oznajmisz mi, żeś się zaręczyła.
— O, nie, mamo! I co do tego jesteś w błędzie. Nie mam ci nic do doniesienia o zaręczynach.

9 sierpnia, wieczorem. Kopenhaga.

I znowu jestem w mojem starem gnieździe. Jest tu brzydko i mroczno. Ale cóż to znaczy? Bądź co bądź oddycham tu tem samem powietrzem, którem on oddycha. Mogę go spotkać na ulicy, i gdybym otrzymała od niego list, mogę być u niego za kwadrans.
Rada jestem, że tymczasem jesteśmy same z mamą. Przeto nie potrzebuję nakładać na siebie wiecznego przymusu. Dopiero za tydzień ojciec i Franek powracają z Jutlandji.

11 sierpnia.

Nie chce, abym doń przyszła. Przynajmniej narazie nie chce. Pisze mi, że jeszcze nie może zobaczyć się ze mną, gdyż potrzeba mu spokoju. Ale przyrzeka, że niezadługo prześle mi wiadomość.

20 sierpnia.

Co ranka, budząc się, myślę: „Dziś już musi być list”. Ale dni upływają ciężkie, długie, szare, nie przynosząc mi od niego nic — ani ukłonu, ani wieści, ani jednego marnego słówka.
Jakże on to sam znosi, że jest względem mnie tak okrutny?

22 sierpnia.

Czyliż znikł z powierzchni ziemi? Gdzie się kryje, co zamierza uczynić?
Nadaremnie szukam go na ulicy w zwykłych miejscach i w czasie, gdy spotykałam go dawniej. Godzinami wyczekuję przed jego domem. Ani cienia!

25 sierpnia.

Teraz wiem z pewnością: nie chce mnie widzieć.
Byłam niejednokrotnie na jego schodach, ale nie ważyłam się zadzwonić. Nakoniec dziś zebrałam się na odwagę. Jego stara sługa otworzyła mi drzwi i oświadczyła, że go niema w domu, Ale to nieprawda. Z jej oczu wyczytałam, że ma zlecenie odpalenia mnie. Była wyraźnie zakłopotana i patrzyła na mnie z litością.
Że też mógł mnie tak poniżyć przed nią! Ale ja chcę go widzieć. Ja chcę z nim mówić! on nie ma prawa postępować ze mną w taki sposób! Albo nie: przeciwnie, może mnie traktować, jak chce! Może mnie upokarzać, gnębić — będzie dla mnie rozkoszą być męczoną przez niego. Gotowa jestem pełzać przed nim jak pies, niechaj mnie odepchnie nogą — powrócę doń, nie dam mu spokoju, póki nie pozwoli mi być przy sobie!
Rozmyślałam już długo o tem, że może kocha inną, że ta inna do niego przychodzi, że może dlatego nie chce mnie widzieć.
Napiszę mu:
„Weź każdą inną, jaką chcesz. Jeżeli Ci nie wystarczam, jeżeli potrzeba Ci zmiany — dobrze, w imię Boże! To mogę zrozumieć. Jesteś artystą. Musisz mieć nowe wrażenia, nowe wpływy. Toć jestem tylko głupią małą dzieweczką — moją jedyną zaletą jest, że Cię kocham. Ale powinieneś wiedzieć o tem, że gdybyś wziął sobie nałożnicę, zniosę i to bez gniewu.
Jedyna rzecz, której żądam, to tylko, żebyś mnie z tego powodu nie porzucił. Chcą — wszystkiemu i wszystkim naprzekór — posiadać Ciebie choćby zdala. I pragnę być tą, która zostanie przy Tobie, gdy opuszczą Cię wszystkie inne!“

1 września.

Odpisał mi:
„Nie, Juljo! Takich listów nie powinnaś mi przysyłać. O iłem poznał Ciebie, o ile wspominam Ciebie często i myślę o Tobie — stoisz przede mną w glorji nieświadomego siebie szlachectwa duszy: istota subtelna, wybrana, która nie dba o martwe formy i przesądy społeczne; małe, delikatne stworzenie, które nigdy nie było ordynarne, nawet wtedy, gdy urągało w żywe oczy zwyczajom „dobrego towarzystwa” — przeciwnie, w pięknie zuchwalstwa rozwijało się do wyżyny oryginalnych przełożeń, odrębnej myśli i woli.
„Nie, Juljo! to niemożliwe, żebyś to Ty pisała; przysłałaś mi chyba list jakiejś modystki, która nadużyła Twego imienia. Gdzież to Ty, dumne, czyste, kochające dziewczę, nauczyłaś się tych wyzywających słów trawiącej gorączki?
„Wiem dobrze, żem postąpił z Tobą źle i okrutnie. Ale to, co Ty sama z duszą swoją robisz, jest tysiąckroć gorsze.
„Moja droga przyjaciółko, najczarowniejsza pamiątko mojej duszy, ubolewam poprostu nad Twoim listem jak nad objawem wandalizmu, jak wobec dzieła sztuki, pohańbionego przez brutalne ręce. Więcej powiem, odczuwam zawstydzenie w Twojej duszy. I nadto jeszcze: dotknęło mnie to jako najsmutniejsze z moich przeżyć!“
Napisałam do niego po raz ostatni:
„Przyjmij podziękę za Twój list. Zabolał mię tak, że aż skurczyłam się z bólu. Ale zasłużyłam na ten cios, i nie chybił on celu! osiągnął wpływ. Nie sądź przecie, że uważam to za poniżenie, iż położyłam się w prochu przed Tobą. Ale było niedelikatnością z mojej strony narzucać Ci się raz jeszcze, gdy powinnam była już zrozumieć, że nie chcesz mieć mnie przy sobie za żadną cenę.
Tedy proszę z całego serca o przebaczenie. Wiem i wiedziałam zawsze, że nie mam prawa niczego wymagać. Przyszłam do Ciebie z własnego popędu; nie wiązałeś się nigdy obietnicami i umowami. Ale byłeś dla mnie niewymownie dobry. Byłeś za dobry i nazbyt miły względem mnie. To jest jedynem dla mnie usprawiedliwieniem, że nie mogłam tak łatwo wyrzec się Ciebie.
Ale zanim się rozejdziemy na zawsze, powinieneś wiedzieć w pełni i bez ograniczeń, jak głupią i niedelikatną byłam w moim stosunku do Ciebie. Od pierwszego dnia żywiłam nadzieję, że nasz stosunek zakończy się małżeństwem. Kiedy mówiłam Ci, że nie myślę zupełnie o poślubieniu Ciebie, kiedy zapewniałam Cię, że uważałabym to za szaleństwo — kłamałam poprostu. Wszystkie moje tęsknoty i czyny skierowane były tylko do jednego celu: związać się z Tobą tak serdecznie, tak poufnie, abyś pewnego dnia sam mnie poprosił o to, żebym została Twoją małżonką!
Nie jestem więc ową szlachetną dziewczyną, jaką urobiłeś sobie ze mnie w myśli. Poza mojem zuchwałem postępowaniem tkwił zawsze — z początku nieświadomy, potem coraz świadomszy — tchórzliwy, filisterski zamiar osiągnięcia legalnych, kościelnych uświęceń dla naszego związku.
Moje obrachowania skończyły się haniebnem i żałosnem bankructwem. Rozmyślając nad tem w ostatnich dniach, zapytuję siebie samą, czy nie obrałam najprzewrotniejszej, najbłędniejszej z dróg, czy nie osiągnęłabym raczej celu powściągliwszą miłością.
Ale wiem też i to, że obrałam jedyną dla mnie możliwą drogę, ponieważ kochałam Cię tak gorąco, że nie mogłam nawet dla najwyższego nakazu prowadzić targu ze sobą i oddawać Ci się po kawałku.
Przegrałam swoją grę, lecz nie żałuję tego. Jakkolwiek ubogo ukształtuje się moja przyszłość, stawka, którą poświęciłam Tobie, nie jest dla mnie przegraną. Acz biedna — bogatsza będę we wspomnienia niż ktokolwiek w świecie — i zawsze, cokolwiek się stanie, błogosławić będę dzień, w którym zostałam Twoją.
Lekkomyślna przyszłam do Ciebie. Gdy opuszczasz mnie, odchodzę, ciężko strapiona. Wziąłeś ode mnie wiele, ale i wiele mi dałeś, Ty, mój potężny ukochany Panie, mój mądry Szeiku, śnie mej młodości i moje boleściwe szczęście.
Dziękuję Ci za wszystko — i za bogactwo Twoich łask i za surowość Twojej kary. Ambicje Twoje mierzą wysoko i śmiały jest Twój bieg. Nie baczysz, rycerzu, czy na swojej drodze depcesz piasek czy kwiaty. Niechaj Bóg uczyni Ci zwycięstwo Twoje lekkiem i jasnem!

Julja.
12 września.

Mroźno mi... Dni stają się coraz krótsze, i ciemność wieczorna pada na mnie ciężko i posępnie. Siedzę przy oknie, gdy światło dnia niknie powoli, i patrzę bezmyślnie przed siebie — wbijam błędnie oczy w dom zprzeciwka, kędy myśli moje udawały się ongiś w bajeczne podróże. Teraz dom tamten jest nudny i powszedni jako nasz, a tam, gdzie dawniej mój bajeczny książę bawił się i rządził, siedzi teraz jakaś otyła i leniwa matrona, która sennemi ściegami nadaje barwy życia szaremu kawałkowi materji, rozpiętej na kanwie.
Podobno Eryk powrócił. Emmy opowiadała niedawno, że widziała go w towarzystwie. Rada jestem, że nie był u nas. Nie chciałabym, aby spostrzegł, jak mi się nie powiodło w życiu.
Ziębnę ciągłe — i mam wrażenie, że cały dom ziębnie wraz ze mną. Nigdy jeszcze nie było u nas tak zimno, tak pusto, tak przytłaczająco smutno. Wszyscy przesuwamy się jak cienie. Nikt nie mówi głośno; schodzimy się na obiady jak na pogrzeb.
A nawet gdy wieczorem pozostaję sama z matką, nie mówimy do siebie, Siedzimy, zatopione w myślach. Ale wiem, że jej myśli krążą koło mnie.

Koniec września.

Najlepiej czuję się u babuni. O ile mogę, przebywam u niej cały czas przed południem.
Poprzez gwarne ulice, na których ludzie cisną się i potrącają wzajem, aby ubiec się w wyścigu walki o byt — poprzez gorączkowo pulsujące życie, które wydaje mi się tak brzydkiem i surowem — poprzez jego ogłuszający mnie gwar, który zdaje się wnikać do mej duszy okrzykami nienawiści i jękami rozpaczy — przemykam szybko, dążąc do cichego zaułka, w którym mieszka babcia. Tu już gwar głównych ulic dochodzi tylko stłumionym pomrukiem; a kiedy znajdę się w mieszkaniu babuni, mam wrażenie, że uciekłam od wielkiego niebezpieczeństwa, które teraz świadczy o sobie jeno dalekim, bezsilnym poszumem.
Tak jest tu ciepło, cicho, przytulnie, tu jest pokój dla cierpienia, ulga dla męki. Tu wszelka buntownicza myśl układa się na spoczynek; tu każde namiętne pożądanie ochładza się w cieniu, chorobliwa tęsknota koi się, zagłuszona. Albowiem siedzi tutaj staruszka — babka, wiekowa i syta życia niby mądrość wielu doświadczeń, co ani pyta, ani gani, ale rozumie wszystko, przebacza wszystko, na wszystko ma lek pociechy w poczciwem słowie i dobrym uśmiechu.
I oto w komnacie babki staję się ponownie dzieckiem. Siedzę jak ongi, gdy byłam małą dziewczynką, na stołeczku u jej stóp i przeglądam stare teki, w których jest pełno pożółkłych miedziorytów: awanturniczy i wykwintny hrabia Struensee i jego piękna miłośnica, nieszczęsna i grzeszna królowa, dla której poniósł śmierć; Fryderyk VI, biedny cienkonogi młodzian w generalskim mundurze, odbywający z dumą przegląd wojsk, które, niestety, poszły w bojach z Anglikami na rzeź; okropny pożar królewskiego pałacu w Chrystjanji w lipcu r. 1794 i na tymże sztychu gwoli współczesności przedstawiony „Robespierre, wyrzucony z okna ratusza” i tuż zaraz „wleczony z połamanemi rękoma i nogami” na gilotynę, na którą sam tylu powlókł. Ze wszystkich obrazów najbardziej pociągały mnie dwa wizerunki pani Heiberg, jeden w postaci dziewicy, pełnej nieświadomej kokieterji, drugi — w rozkwicie kobiecości w Longshaul, w którem zasłynęła swojemi marzącemi, niebiańskiemi oczami.
Albo dostaję jakąś robotę ręczną, aby okazać się pożyteczną. Albo wreszcie czytam babci gazetę; słucha z zaciekawieniem wieści o politycznych wypadkach zagranicą i jakoś uroczyście kiwa głową, kiedy wypada mi raz po raz odczytywać doniesienia o nowych rozruchach robotniczych...
Tak jest! — u babuni czuję się dobrze. Ona sama i stara Marja prześcigają się w psuciu mnie pieszczotami. Zaledwie usadowię się wygodnie w miękkim fotelu, babcia zwraca się do starej służącej, kiwając filuternie głową: „Aj, Marjo! Zdaje się, dziś nie przygotowałyśmy nic dla naszej panienki.” A tamta na to z równie przebiegłym uśmiechem: „Doprawdy nie wiem. Ale mogę sprawdzić”.
I oto jakby ku powszechnemu zdziwieniu pojawia się za chwilę z pomarańczami, ciastami domowego wyrobu, kawałkiem puddingu, talerzykiem konfitur i t. p, Zawsze jest jakiś poczęstunek dla mnie i zawsze smakuje mi on jak dziecku, ponieważ obie stare kobiety są tak szczęśliwe, podając mi przysmaki, i ponieważ obie wiedzą, że trzeba postępować ze mną jak z biednem, ciężko zasmuconem dzieckiem.

Październik.

Gdybyż można było wyjechać! Daleko... daleko! Pozostawić to wszystko, co tu jest tak bardzo mi znane! Przeraża mnie myśl o długiej zimie, którą mam spędzać w okolicznościach, przypominających mi w każdej chwili wszystko, co umarło, co pogrzebane jest, co musi być zapomniane — a co pali mnie jeszcze jak świeża rana.
Ale dokąd wyjechać i jak wyjechać?
Co byłoby dla mnie zbawieniem — to udać się w podróż na własną rękę, z perspektywą jakiejś twardej pracy, z możnością zarobku na własne utrzymanie, z nadzieją, że sama sobie drogę przebiję w życiu. Ale niestety, wszystko, co potrafię — to trochę tego malowania na porcelanie, z czego ani żyć, ani z czem umrzeć nie można.
Mówiłam sobie nieraz: jedynem wyjściem dla ciebie jest podróż do Ameryki po otrzymaniu przez ogłoszenia stanowiska bony, sprzedawczyni czy czegoś w tym rodzaju — wszystko jedno, bylejakiego zajęcia. Ale, niestety, jestem zbyt tchórzliwa. Nie posiadam tej bezwzględnej odwagi, która potrzebna jest, aby z wszystkiem się godzić. Moje ciało jest rozpieszczone — nie da się nagiąć do ordynarnych robót; wiem nadto, że cierpiałabym, gdyby obchodzono się ze mną jak z posługaczką.
Zresztą, brak mi nawet tyle energji, ile potrzeba, abym wymogła sobie pozwolenie na podróż. Poczułam to niedawno, kiedy na próbę ozwałam się do matki, że noszę się z myślą wyjazdu z domu na czas dłuższy.
— Zrobiłabyś to, nie pomyślawszy o mnie? — zawołała, patrząc na mnie z przerażeniem.
W tejże chwili usta moje załamały się; uświadomiłam sobie w pełni swoją niemoc.
Nie, brak mi sił i odwagi, aby się stąd wyrwać. Ale jeżeli pozostanę w domu, przepadnę. Tak czuje się chyba ptak, który był zamknięty w klatce, uwolnił się na parę pięknych dni letnich i znowu został uwięziony. Coś załamało się we mnie. Mam potrzebę ponownej ucieczki, ale tylko trzepocę skrzydłami, a nie mogę wznieść się do nowego lotu.

13 października.

Nakoniec zdarzyło się to, czego spodziewałam się i obawiałam zarazem jak Fatum: spotkałam go.
Szłam przez ulice, zmierzając do babki. On szedł z jakimś panem naprzeciw mnie. Widzieliśmy się już zdaleka. Potem wcisnęli się między nas przechodnie, tak, że straciliśmy się z oczu; później spojrzenia nasze spotkały się znowu. Pierwszą moją myślą było — zawrócić. Ale zmusiłam się, aby iść naprzód. Czułam, że dzieje się coś, co dąży ku rozstrzygnięciu. Tedy spokojnie i z mocą — uczyniwszy nad sobą największy wysiłek — skierowałam wzrok na niego. Podeszliśmy ku sobie blisko; dzieliło nas ledwo parę kroków. Widziałam nerwowe drganie jego powiek — nie odwróciłam się — a gdy mijaliśmy się, on zerwał szybko kapelusz z głowy i oddał mi ukłon.
Po raz pierwszy spotkaliśmy się tak na wielkiej, ludnej ulicy.
Miałam wrażenie, że w owej chwili z nas dwojga ja jestem mocniejsza. Ale zaledwie minął mnie, opuściły mnie siły. Nogi ugięły się pode mną. Musiałam wstąpić do najbliższej bramy, aby przyjść do siebie.
...„Jeżeli odwróci się i będzie iść za mną!“ — przy tej myśli uczułam zawrót głowy.
Ale nie uczynił tego. A kiedy szłam dalej i nabrałam przekonania, że nie zawróci za mną — doznałam gorzkiego rozczarowania. Ale zarazem owładnęło mną poczucie, że ostatni promień nadziei nie zgasnął dla mnie — że jeszcze kiedyś czuć się będę wolna.

Koniec października.

W ostatnich czasach bywam często w parku Fryderyka przy pałacu królewskim. O tej porze jest tam tak pięknie: liście zamierają w uroczych barwach i spadają na ziemię, złocone przez blaski zachodzącego wcześnie słońca. Rozumiem, że tak chętnie odwiedzają ten park ludzie starzy i dusze samotne. U jego krat cichnie gwar miasta; otwiera się tutaj przytułek dla cichych myśli i cichych cierpień Ogród ten jest podobny do cmentarza ukrytych wspomnień i skruszonych nadziei.
Co dnia spotykam tu tych samych ludzi: mam wrażenie, że znam ich wszystkich, że znam historję życia, która każdego z nich sprowadziła tutaj. Oto idzie stary, wykwintnie odziany jegomość, o bladej twarzy, której usta drgają ustawicznie; bije on laską bezradnie wokół siebie. Czyż to może być kto inny niż dawny urzędnik, rozpamiętujący bezustanku krzywdy rzekomo niesprawiedliwego zwolnienia go ze stanowiska? I czyż trzeba pytać o czem myśli ta wysoka, smukła, odziana w żałobę kobieta, która stąpa wolno w towarzystwie ubranej również czarno dorastającej córki, i z takim zmęczonym i nieprzytomnym uśmiechem spogląda, gdy żywe dziewczę przemówi do niej? Albo to młode, kalekie stworzenie, które stara, wynędzniała matka toczy na wózku przez aleje zamkowego ogrodu?
Albo ja sama? Jakkolwiek niewszyscy ci ludzie odgadnąć mogą los, który uczynił i mnie członkiem tego małego towarzystwa niedoli.
Przed kilku dniami odwiedził nas Eryk. Ale nie widziałam go. Gdy zabrzmiał znajomy mi głos w przedpokoju, pobiegłam tylko do mojej komnatki i zamknęłam się. Po chwili matka zapukała i spytała, czy nie zechcę powitać Eryka; prosiłam, aby wytłumaczyła mnie przed nim słabością.

1 listopada.

Czy to było złudzenie, czy rzeczywistość? Kiedy szłam dziś na spacer do parku Fryderyka, zdawało mi się, że pomiędzy dorożkami, stojącemi u wrót, mignęła mi jakaś postać podobna do Eryka.
Czyżby mnie śledził? Ale gdyby to był on, czemu nie podszedł do mnie? On przecież nie ma powodu lękać się spotkania ze mną?

30 grudnia..

Minęły dwa miesiące od ostatniego mego zapisu w dzienniku. Osądziłam, że nie przytrafiło mi się nic, co godne byłoby upamiętnienia. Mniemałam, że życie moje skończyło się właściwie; byłam przekonana, że to, co jeszcze zdarzyć się może, będzie tylko zwiędłym listkiem na mogile straconego na zawsze szczęścia.
Ale tak myśląc i wierząc, okłamywałam sama siebie. Podczas gdy mijały nade mną te smętne, gorzkie dni, wykwitała w ciszy — acz nie przeczuwałam tego sama — nowa delikatna roślinka pod kupą zeschłych liści.
Czułam — chociaż sama wstydziłam się tego — że jestem nazbyt młoda, aby zamknąć się przed życiem. Aż pojmałam się wreszcie na tem, iż tkam w fantazji przyszłość, która nie z samych wspomnień się składa. Starałam się odepchnąć te zaczepki — toć one były znieważeniem moich cierpień. Czepiałam się mego bólu; szukałam obrony i ucieczki pod jego wielkiemi ciężkiemi skrzydłami, jak mniszka szuka schronienia w celi klasztornej. Ale właśnie wówczas, gdy czułam się najbezpieczniejszą, odkryłam pewnego dnia w duszy swojej nowe nadzieje i obietnice; roiło się ich mnóstwo i zrozumiałam, że przezwyciężyły moją niechęć.
Ale nie jestem już dzieckiem, pełnem pretensyj. Nie oczekuję już księcia z bajki; nie sądzę, że życie zaprasza mnie na wieczną uroczystość weselną. Wiem, że sądzone mi jest dobro i zło — po największej części powszedniość i jeno od czasu do czasu święto; wiem, że to, co mnie czeka, nie jest ani wielkie, ani cudowne; ale wiem też, że wbrew temu winnam być zadowolona i że jest to przynajmniej życie. A żyć muszę — muszę wyrwać się na światło i powietrze, ponieważ nie mogę być z umarłymi umarłą i jestem zbyt młoda, iżbym znalazła pokój w klasztorze trosk.
Skoro zaś Eryk — mój wierny przyjaciel — gotów jest wziąć mnie taką, jaką jestem, nie czyniąc mi z tego zarzutu, wogóle nie robiąc mi żadnych wyrzutów, szlachetnie i po rycersku, nie żądając ode mnie poniżeń i skruchy, zatem...
W istocie to on był owego dnia, gdy mignął mi cień u kraty parkowej. W parę dni potem spotkałam go w alei ogrodu Fryderyka. Szliśmy razem; opowiadał mi, że często widywał mnie na spacerze, ale krył się przede mną za drzewami, gdyż sądził, że przekładam samotność. Odparłam, że nie mam przyczyny szukać samotności. Zamilkł, widocznie mi nie wierząc.
Następnych dni spotykaliśmy się od czasu do czasu i rozmawialiśmy nieraz ze sobą. Poczem jął odwiedzać nas częściej; ale za każdym razem, gdy był u nas, lękałam się jakiegoś natarcia z jego strony.
Wreszcie pewnego wieczora — było to przed tygodniem — zastał mnie w domu samą i dał mi do zrozumienia, że wie o wszystkiem. Nie powiedział tego wprost, ale opowiedział mi pewną historyjkę. Brzmiała ona:
Jeden z jego przyjaciół, zamieszkałych w Niemczech, pokochał młodą kobietę. Był to dzielny kupiec, sprawny i poczciwy, ale ani dowcipny, ani zajmujący — poprostu człowiek zwyczajny, „mniej więcej z tego gatunku, co ja“ — dodał z uśmiechem. Ona zaś była — tu nastąpił opis zalet panny w tonach, brzmiących najwyższą przesadą. Poza wszystkiemi pociągającemi wdziękami była ona romantyczną istotką z ulatującemi wysoko nad poziom wymaganiami od życia. Nie było zatem nic dziwnego w tem, że dała do zrozumienia swemu kuzynowi, swemu kupcowi, iż miłość jego dla niej jest beznadziejna. Uleciała odeń daleko, i lot jej pobiegł wzwyż. Ale pewnego dnia napotkał ją znowu — smutną, z połamanemi skrzydłami. Jej wysoki lot obdarował ją szczęściem — przemijającem. Smutek jej sprawił mu większe zmartwienie, niż jego własny, ponieważ kochał zawsze i nigdy nie pokochał innej. Nie prosił jej, aby została jego żoną, gdyż nie ośmielał się dotknąć ran chorego serca; ale usiłował jej okazać na wszelki sposób, że nie ma ona lepszego przyjaciela w świecie niźli on oraz że nie poszukuje większego szczęścia nad to, aby być dlą niej dobrym. Zrozumiała go wkońcu i, gdy minął jakiś czas, podeszła doń pewnego dnia, mówiąc, że chciałaby także być względem niego dobra. A teraz oto stworzyli szczęśliwe stadło w pewnem miasteczku niemieckiem.
— — Kiedy Eryk opowiadał mi tę „historję“, byliśmy oboje bardzo zakłopotani; żadne z nas nic było w stanie powiedzieć słowa. Siedzieliśmy tak i spoglądaliśmy na siebie, a ja pomyślałam, że bodaj niewszystko jest mu wiadome do końca. Tedy ostatecznie zadałam pytanie:
— Czy ta młoda osoba była zaślubiona innemu?
— Nie! — odparł Eryk, patrząc mi mocno w oczy — ona była kochanką innego.
— I nie bacząc na to...?
— W jego oczach nie popełniła żadnego przestępstwa. Kochała tamtego. Przeto on odczuwał radość, że może być dla niej teraz podporą i ponieważ wiedział, że nie poto zostaje jego małżonką, aby go oszukiwać.
Mówiliśmy następnie o wielu rzeczach obojętnych. Ale gdy Eryk odchodził, rzekłam doń:
— Zrób mi przyjemność, Eryku, Przyjdź do nas w wieczór Sylwestrowy i pozwól, aby wszystko było między nami tak, jak za dawnych czasów.
Oczy jego załzawiły się, głos zadrżał mu, gdy odparł:
— Dziękuję ci, Juljo!
Ale gdy rodzice wrócili potem do domu i opowiedziałam matce, że zaprosiłam Eryka na wieczór Sylwestrowy, spostrzegłam, że twarz mojej drogiej mateczki jaśniała takiem szczęściem, jakiego nie widziałam u niej od prawieku. I pozostawałyśmy długo ze sobą tego wieczora, jak bywało dawniej — i mówiłyśmy ze sobą poufnie — i płakałyśmy razem; ale śmiałyśmy się także, i dobroć mamy nie miała granic.
Zatem postanowiono: jutro przyjdzie Eryk, a kiedy stary zegar wydzwoni północ, nie będzie towarzyszyło jego uroczystemu brzmieniu pukanie korków z butelek szampana; wszelako uścisnę dłoń Eryka i cichym głosem poproszę go, aby uczynił mi nowy rok szczęśliwym.
Przygotowałam uprzednio dom swój ku temu. Przegnałam dziś wieczorem wszystkie moje maleńkie wspomnienia o tamtym. Spaliłam jego listy, zwilżywszy je po raz ostatni łzami. Spaliłam także wszystkie jego fotografje. Najtrudniej było mi się rozstać z tą, która przedstawiała go w latach chłopięcych. Teraz wszystko jest usunięte. Tylko ów welon, który leżał w szufladzie razem z tamtem wszystkiem, uniknął ognia. Nie mogłam spalić welonu mamy i mojego. Ukryłam w jego zwojach twarz — i miałam wrażenie, że jest on żywą istotą, drogą, przyjazną, milczącą wobec wszystkich, ale tchnącą na mnie upojoną wonią wspomnień. Ten welon pieścił drżąco moje policzki; a ja głaskałam go i całowałam; płakałam na jego miękkiem łonie i szeptałam mu obietnicę, że pozostanie przy mnie na całe życie. Otulę nim swój pamiętnik i tak schowam oboje, że nikt ich nie znajdzie. A gdy nadejdą kiedyś samotne godziny, w których życie wyda mi się nazbyt szare, ubogie i nikłe, naówczas ucieknę się do tych moich dwóch starych, zaufanych przyjaciół i wraz z nimi przywołam przelotny czas, kiedy to jaskrawa różnobarwność życia nakształt objawienia obdarzyła moją biedną młodość cudowną łaską.
Mój pamiętnik jest skończony. I ten rok, w który wstępowałam, tak niepewna, stoi u kresu. To był mój rok, obfity w szczęście i bogaty w bóle. Czy szczęście było większe, czy boleść je przewyższyła? Nie mogę i nie chcę ważyć ich na przeciwległych szalach. Wiem jedno: nie życzyłabym sobie, aby cośkolwiek z tego wszystkiego nie zdarzyło się w mojej przeszłości.
Piękny i okrutny roku! Pełna wdzięczności rozstaję się z tobą. Bowiem spisałeś niezapomnianą baśń mego życia.

KONIEC




  1. Czermień (po łac. Calla).
  2. Dzień złotego wesela królewskiej pary duńskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Peter Nansen i tłumacza: Leopold Blumental.