Przygody Alinki w Krainie Cudów/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Przygody Alinki w Krainie Cudów | |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta | |
Data wyd. | 1910 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Adela S. | |
Tytuł orygin. | Alice's Adventures in Wonderland | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii | ||
Galeria grafik w Wikimedia Commons |
MOJA BIBLJOTECZKA.
LUDWIK KARROL.
PRZYGODY ALINKI
W KRAINIE CUDÓW[1]
z 90-go angielskiego wydania spolszczyła
Adela S.
Z 38 obrazkami.
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
1910
|
Alinka była już zmęczona bezczynnym siedzeniem na ławce, raz czy dwa zerknęła nawet do książki siostry, obok siedzącej, lecz że w tej książce nie było ani obrazków, ani rozmów, więc osądziła, że nic nie warta. Zagłębiła się więc we własnych rojeniach, jakkolwiek dzień upalny usypiał ją i odurzał.
— Możeby zwinąć wianek ze stokroci — pomyślała, rozważając, czy warto w tym celu podnieść się z miejsca i pochylać na słońcu.
Nagle biały królik o oczkach czerwonych przebiegł tuż mimo niej.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego, nie wydały się też Alince niezwykłemi słowa, wybiegające z jego pyszczka.
— Ach, doprawdy, gotów jestem jeszcze się spóźnić!
To powiedziawszy, królik szybko wyjął zegarek z kieszonki od kamizelki i spojrzawszy nań, przyśpieszył kroku.
Alinka zerwała się, zorjentowawszy się nagle, że przecie dotąd nie widziała nigdy królika w kamizelce z zegarkiem, i zaciekawiona pomknęła w ślad za nim po przez pole, doganiając go właśnie w chwili, gdy wsunął się do przestronnej jamy króliczej pod płotem.
Alinka wsunęła się za nim, nie zastanawiając się nawet, w jaki sposób wydobędzie się z powrotem.
Droga, po której przebiegała, podobną była do zwykłego tunelu, w pewnym jednakże miejscu stała się tak pochyła, że zanim dziewczynka zdążyła się opamiętać, już staczała się ku jakiejś przepaści.
Lecz widocznie przepaść nie była tak głęboką, jak się w pierwszej chwili wydawało, bo Alinka, rozglądając się, spostrzegła zaraz z brzegu półki do książek, gdzieniegdzie zaś wisiały mapy i obrazy. W przejściu udało się dziewczynce wyjąć z jednej śpiżarki słoik, opatrzony napisem: «Marmelada pomarańczowa», lecz ku jej rozczarowaniu słoik był pusty.
Wtym zaczęła dalej spadać.
— Zlatywanie ze schodów jest niczym w porównaniu z tym spadkiem — rzekła sama do siebie — jakże odważną okrzyczą mnie w domu!
— Ale czy ten spadek nigdy się nie skończy? Na wieleż to już mil się śpuściłam? Najmniej na jaki tysiąc, dotrę chyba do samego środka ziemi.
Jak widzimy, Alinka uczyła się wielu rzeczy i choć to nie była pora właściwa, aby popisywać się nabytemi wiadomościami, jednakże nie szkodziło coś nie coś przypomnieć sobie.
— Ciekawam, na jakiej długości i szerokości gieograficznej się znajduję? Jeżeli tak dalej pójdzie, to napewno przebiję ziemię nawskroś. Jakże to śmieszne dostać się do ludzi, chodzących do góry nogami, do antypatów.
Tym razem była nawet zadowoloną, że nikt jej nie słyszał, bo ostatni wyraz jakoś brzmiał niezupełnie poprawnie.
— Przepraszam pana, czy to Nowa Zelandja, czy też Australja? — zagadnę kogokolwiek.
Droga szła ciągle stromo na dół. Alinka więc dalej snuła swoje rozmyślanie:
— Dina będzie za mną tęsknić wieczorem — Dina, było to imię kotki. — Sądzę, że nie zapomną dać jej mleka na kolację. O droga moja Dino, jakżebym pragnęła, żebyś była ze mną! Co prawda, myszy nie fruwają tu w powietrzu, ale zato latają nietoperze, a te są nader podobne do myszy. Nietoperz to jest też zwierzę — czy koty jedzą nietoperze? Ale nietoperz możeby zjadł kota? — ach jakież mam kłopoty! No, powiedz Dina — dziewczynce się zdawało, że kotka jest przy niej — powiedz szczerze, czy jadasz nietoperze?
Wtem bęc, bęc, bęc, i Alinka znalazła się na stosie zeschłych liści i gałęzi u dna jaskini.
Nie stłukła się jednakże; po chwili podskoczyła i rozejrzała się dokoła. Na górze ciemno było, jak w nocy, zdala zaś po przez długi korytarz widać było pędzącego w cwał królika.
Nie było chwili do stracenia. Alinka jak wicher pobiegła za nim i na skręcie drogi zdołała jeszcze posłyszeć jego słowa:
— Jakże to już późno!
Poczym znikł jej z oczu, a Alinka znalazła się wśród długiego, nizkiego sklepienia, oświetlonego szeregiem lamp, zwieszających się z pułapu. Wokoło znajdowało się kilkoro drzwi, ale wszystkie były zamknięte. Ze smutkiem dziewczynka stanęła na środku, rozmyślając, czy kiedy wyjść stąd potrafi.
Nagle wzrok jej spoczął na małym kryształowym trójnogu, na którym leżał malutki kluczyk złoty. Alinka sądziła, że klucz ten przyda się do jakich drzwi, lecz czy zamki były za duże, czy kluczyk za mały, drzwi nie mogła otworzyć. Wreszcie, obchodząc jaskinię po raz drugi, spostrzegła wązką firaneczkę, której dotąd nie zauważyła. Za nią znajdowały się drzwiczki na jakieś piętnaście cali wysokie. Sięgnęła po drobny kluczyk — tym razem pasował.
Teraz Alinka znalazła się w maleńkim, nizkim korytarzyku, nie większym od jamy szczura i klęcząc spoglądała na widniejący obok prześliczny ogródek.
— Jakże pragnęłabym — myślała — wydostać się z tej ciemnej nory i chodzić pomiędzy grządkami wspaniałych kwiatów i ożywczemi wodotryskami. Lecz cóż uczynić, aby przejść po przez lilipucie podwoje? Gdyby się to ludzie kurczyć mogli, jak np. guma, to co innego, ale tak...
Powróciła jeszcze raz do szklanego stolika i bacznie rozglądała się dokoła. Kluczy na nim nie było, ale zato na kryształowym blacie widniała maleńka buteleczka, napełniona jakimś płynem. Do niej przytwierdzona była etykieta z napisem, wydrukowanym dużemi pięknemi literami:
Alinka była roztropną dzieweczką, przedewszystkim więc obejrzała flakonik, bacząc, czy niema na nim ostrzeżenia «trucizna», poczym dopiero liznęła nieco soku. Ach, jakże cudownie smakował! Szybko więc wypróżniła flaszeczkę.
— Cóż za ciekawe uczucie! — zawołała Alinka.
Istotnie nagle zaczęła zapadać się jak lunetka, w której rurki wsuwają się jedna w drugą.
Malała i malała, wreszcie wysokość jej nie przenosiła 10-ciu cali.
Z rozpromienioną twarzyczką śledziła swoją przemianę, w nadziei, że wreszcie dostanie się do przepięknego parku. Teraz poskoczyła do drzwi.
Ach, co za nieuwaga! Położyła kluczyk na stoliku, widzi go przez szkło, a teraz dosięgnąć go nie może. Próby też wdrapania się na wierzch stolika spełzły na niczym, nogi trójnogu były zbyt ślizkie.
Wkońcu Alinka, zmęczona bezużytecznemi próbami, siadła na ziemi płacząc. Po chwili jednak opamiętała się. Na cóż te żale? Nie należy głowy tracić, może się jakoś uda zaradzić złemu.
Nagle rączka dziewczynki musnęła jakiś przedmiot lśniący na ziemi. Było to przepiękne pudełeczko szklane, a w nim maleńkie ciasteczko z wyrobionym z cukru napisem:
— Dobrze — pomyślała Alinka — będę jadła, mniejsza z tym, co się potym stanie. Jeżeli urosnę, to dosięgnę kluczyka, jeżeli zaś zmaleję, to przecisnę się poprzez szczelinę w drzwiach, w każdym razie dostanę się do ogrodu.
Skosztowała smakołyku i z niepokojem śledziła, czy rośnie, czy też maleje; lecz zdziwioną była niepomiernie, że rozmiary jej pozostały te same. Wreszcie wzięła na odwagę i spożyła całe ciasteczko.
— Żegnajcie, moje nogi! — mówiła, spojrzawszy bowiem na nie, zauważyła, że są tak od niej oddalone, że prawie ich dojrzeć nie mogła.
W tej samej chwili głowa jej uderzyła o dach sklepienia, wzrost jej bowiem obecnie wynosił więcej, niż dziesięć stóp. Szybko pochwyciła mały kluczyk i pobiegła do drzwi ogrodowych.
Biedna Alinka! Jakże została rozczarowaną: o wyjściu nie mogło być nawet mowy, gdyż zaledwie jednym okiem i to w pozycji leżącej mogła spoglądać na ogródek.
Położenie stawało się beznadziejne, usiadła więc na ziemi i płakać zaczęła. Lecz po chwili rzekła sama do siebie:
— Wstydziłabyś się raczej, taka duża dziewczyna i płacze! Przestań, rozumiesz!
Lecz łzy w dalszym ciągu lały się z jej ócz, tak, że dokoła niej utworzyła się kałuża na cztery stopy głęboka, sięgająca do połowy jaskini.
Po chwili usłyszała w blizkości drobne stąpanie. Szybko otarła oczy, aby zobaczyć co się dzieje. To biały królik, ubrany wspaniale, biegł szybkim krokiem, trzymając w jednej łapce białe kozłowe rękawiczki, a w drugiej prześliczny wachlarz. Idąc, mówił do siebie:
— Ach, byleby tylko księżna nie gniewała się na mnie, że tak długo na mnie czeka.
Alinka była tak zrozpaczoną, tak bardzo potrzebowała pomocy, że ujrzawszy królika, zastąpiła mu drogę, błagając głosem nieśmiałym:
— Panie łaskawy!...
Lecz królik tak się przestraszył, że upuścił białe rękawiczki, oraz wachlarz, i znikł w ciemności.
Alinka podniosła wachlarz i rękawiczki, a ponieważ w korytarzu było bardzo gorąco, poczęła się wachlować, prowadząc ze sobą głośną rozmowę.
— Dzień wczorajszy był zwykłym dniem, a dzisiaj jakże wszystko jest odmienne! Czyżby w nocy jaka zmiana zaszła ze mną? Muszę sobie przypomnieć, jak to było, gdy wstałam dzisiaj rano. Jeżeli jestem kimś innym, a nie sobą, kimże więc jestem? W tym właśnie sęk!
I poczęła uprzytomniać sobie wszystkie swoje znajome dzieci, rozmyślając, czy mogłaby się przeobrazić w jedno z nich.
Nie jestem Irką, bo ona ma włosy jak lśniące pierścienie, a moje są gładkie, ani też Madzią, gdyż umiem daleko więcej od niej. Zresztą ona jest ona, a ja jestem ja. Ach, jakież to wszystko zagmatwane! Muszę sprobować, czy pamiętam cośkolwiek z tego, co się uczyłam. A więc, cztery razy pięć jest — dwanaście, a cztery razy sześć — trzynaście. Cztery razy siedem — jest, ach Boże! — wszak w ten sposób nie dojdę nigdy do dwudziestu. Ech, co tam tabliczka mnożenia, to nic nie znaczy! Sprobujmy raczej geografję. Londyn jest stolicą Paryża — Paryż stolicą Rzymu. Rzym... nie, to wszystko jest źle, napewno. Widocznie zamieniłam się w Madzię. Ciekawa jestem jak tam pójdzie z wierszykiem.
«Na Nilu lśniącej fali
Krokodyl doskonali
Drapieżne swoje szpony,
Rwie rybki z wód opony
I zęby swe wyszczerza,
Wspaniała to wieczerza!»
— Nie, i to nie dobrze — szepnęła, a oczy jej zaszły łzami. — Widocznie jestem Madzią, muszę mieszkać w tym ciemnym kącie, nie posiadać zabawek, a mieć tyle lekcji do odrobienia. Teraz zrozumiałam! Jestem Madzią! Zresztą, czy ja wiem, może się mylę, ach, takam zmęczona i znudzona tą samotnością!
To mówiąc, spostrzegła, że machinalnie naciągnęła na swoją rękę jednę z maleńkich rękawiczek, opuszczonych przez królika.
— Jakże potrafiłam to zrobić, czyż bym zmalała na nowo? — pomyślała.
Wstała i zbliżyła się do stolika, aby osądzić jakiego jest wzrostu. Wysokość jej obecnie nie przenosiła dwóch stóp; i w dalszym ciągu Alinka kurczyła się gwałtownie. Zorjentowała się, iż przyczyną tego malenia jest wachlarz, który w ręku trzymała, odrzuciła go więc w sam czas, aby nie zaniknąć zupełnie.
— Dobrze, że się wykręciłam od zagłady — szepnęła przestraszona nagłą zmianą, lecz zadowolona, że żyje. — A teraz do ogrodu!
I popędziła galopem do małych drzwiczek. Lecz te niestety znów były zamknięte, a drobny kluczyk spoczywał jak wprzód na szklanym stoliku.
— Ach doprawdy, w coraz straszniejszem znajduję się położeniu — pomyślała biedaczka — nigdy jeszcze nie byłam tak mała, jak teraz, nigdy! Co za straszna rzecz!
Mówiąc to, poślizgnęła się niechcący, i bęc, znalazła się w odmętach słonej wody, pogrążona w niej aż po brodę.
Zrazu przekonaną była, iż wpadła w jakieś wielkie morze, szybko jednakże zrozumiała, iż brodzi w kałuży własnych łez, które płynęły z jej oczu wówczas, gdy miała dziesięć stop wysokości.
— Jakże nieroztropnym był ten mój płacz poprzedni, jeszczem gotowa się utopić. Cóż to za cudaczna historja!
Nagle posłyszała plusk w pobliżu i ujrzała jakieś stworzenie przebijające fale wodne. Początkowo sądziła, że to koń morski lub hipopotam, lecz uprzytomniwszy sobie jak maleńką jest sama, przyszła do przekonania, że to tylko mysz, która tak jak i ona wpadła do wody.
— Może by z nią porozmawiać? — pomyślała Alinka —wszystko tu jest tak niezwykłe, że kto wie czy mówić potrafię. W każdym razie sprobować nie zawadzi. Zaczęła więc:
— O myszy, czy nie wiesz w jaki sposób wydostać się z tego stawu, jestem bowiem niesłychanie zmęczoną przebywaniem w tych nurtach, o myszy!
Alinka sądziła, że takie zwrócenie się do zwierzątka w sposób ściśle gramatyczny będzie najwłaściwszy. Znała bowiem odmianę rzeczowników, słysząc braciszka swego uczącego się. Lecz zwierzątko zwróciło na nią pytające wejrzenie, mrugając zaledwie jednem oczkiem i nic nie odpowiadając.
— Zapewne nie rozumie po angielsku — przywędrowała tutaj widocznie wraz z Napoleonem. (Przy całej swojej znajomości historji Alinka nie miała wyobrażenia o tem, w jakim czasie się coś działo). Zaczęła więc na nowo rozmowę od wyrazów:
— Ou est ma chatte? które tworzyły pierwsze zdanie w jej francuskiej książce do nauki.
Lecz mysz podskoczyła w górę i cała zatrzęsła się ze strachu.
— O przepraszam, — zawoła szybko Alinka zmartwiona, że obraziła uczucia biednego stworzenia, zapomniałam, że nie lubisz kotów.
— Nie lubisz kotów! — podchwyciła mysz głosem ostrym i gwałtownym, ciekawa jestem czybyś je lubiła, gdybyś była na mojem miejscu?
— Być może, że nie, — łagodnie odpowiedziała Alinka, — nie gniewaj się na mnie. A jednakże pragnęłabym przedstawić ci moją Dinę. Jestem pewną, że nabrała byś przekonania do kotów, widząc ją raz tylko. Ach to taka miła, spokojna istotka — mówiła dalej Alinka, pływając zwolna po stawie — siedzi tak pięknie przy kominie, liżąc swoje łapki i myjąc swój pyszczek, a takie to miłe, tak zręcznie łapie myszy — ach przepraszam — przerwała nagle, tym razem bowiem mysz zadrżała całym ciałem — jakże jestem nieuważna, już jej więcej wspominać nie będę.
— Istotnie! — odparła mysz dygocąc — dłużej nie zniosła bym tego tematu. Cała nasza rodzina zawsze nienawidziła kotów. Są to kreatury nizkie, wstrętne i gminne. Proszę, nie wymawiaj więcej ich imienia!
— No nie będę, nie będę! — zapewniała Alinka — siląc się zmienić przedmiot rozmowy. — Czy ty lubisz — psy? W naszym domu znajduje się taki piękny piesek, że rada bym była ci go pokazać. Jest to maleńki jamnik o szerści brązowej. Czego bo on nie potrafi! I służy, i kozły fika, aportuje i szczury tępi! Ach! cóżem znowu uczyniła, kto wie czy nie obraziłam jej znowu!
Mysz bowiem oddalała się od niej, żeglując co sił starczyło, i burząc niemal całą kałużę.
— Myszko droga, myszko kochana, wróć do mnie, proszę, już ani jednem słówkiem nie pisnę o psach lub o kotach, jeżeli sobie tego nie życzysz!
Po tak solennem przyrzeczeniu szare zwierzątko zawróciło w stronę Alinki, mówiąc drżącym głosikiem:
— Dopłyńmy do brzegu, a opowiem ci moją historję. Może wówczas zrozumiesz, dla czego tak bardzo nienawidzę tych drapieżników!
Istotnie był już wielki czas, aby wydobyć się z kałuży, napełniała się ona bowiem coraz bardziej najróżnorodniejszemi istotami, które w nią wpadły. Znajdowała się tam już kaczka, dront, papuga i orlątko. Myszka wskazała drogę i całe towarzystwo dopłynęło do brzegu.
Rzeczywiście osobliwe to było towarzystwo istot zgromadzonych na brzegu. Ptaki z zaszarganemi piórami, zwierzęta z obwisłem futrem, a wszyscy przemoczeni, markotni i smutni.
Pierwszą kwestją było, w jaki sposób osuszyć się należycie. W tym też celu odbyto wspólną naradę i po kilku minutach wydało się Alince dziwnem, że z owemi stworzeniami gawędzi tak, jak gdyby je znała od dzieciństwa.
Nagle mysz, która w tej kompanji zdawała się być osobistością wpływową, zawołała:
— Bądźcie spokojni i słuchajcie co mówię, a wkrótce obeschniecie!
Wszyscy zasiedli kołem z myszą pośrodku. Alinka tembardziej wpatrywała się bacznie w zwierzątko, że była przekonana, iż niechybnie się zaziębi.
— A więc zaczęła mysz — czyście gotowi? Niechaj będzie spokój! Po Bolesławie Śmiałym na tron wstąpił Władysław Herman, książę słaby i do rządów niezdolny, nie chcąc się zajmować sprawami kraju...
— Ba! — krzyknęła otrząsając się papuga.
— Przepraszam — odrzekła mysz grzecznie — czy pani życzy sobie mówić?
— O nie — odciął się ptak — bynajmniej.
— A więc — kończyła myszka — zdał je na wojewodę Sieciecha, który był dzielnym wojownikiem, ale złym i niesprawiedliwym człowiekiem i przez pochlebstwa jedynie znalazł...
— Znalazł, co znalazł? — zapytała kaczka.
— No znalazł — wszak wiesz, co to znaczy — odparła mysz już gniewnie.
— O tak, wiem co to znaczy, gdy coś znajduję — czasami jest to robak, albo mała żabka. Tylko, co właściwie znalazł wojewoda?
Mysz nie zwracała już uwagi na gadaninę kaczki i szybko ciągnęła dalej.
— ...Znalazł łaskę w oczach Władysława Hermana. Z początku wszyscy ulegali niegodziwcowi, wkrótce jednakże jego gwałty i okrucieństwa do tego stopnia oburzyły naród... Jakże się teraz miewasz moja panienko? — kończyła, zwracając się do Alinki.
— Jestem tak mokra, jak wprzód — rzekła dziewczynka melancholijnym głosem — nic a nic nie wysycham.
— W takim razie — rzekł dront — powstając z powagą, radzę aby zebranie uchwaliło bardziej energiczne środki zaradcze!
— Mów po polsku — rzekło orlątko — nie rozumiem znaczenia tych długich słów, co więcej, nie wierzę aby inni je rozumieli.
I ptaszę pochyliło swój łebek, kryjąc chytry uśmieszek. Reszta z tego grona chichotała.
— Cóż bo ja chciałem powiedzieć — ciągnął dalej dront obrażony — otóż najlepszym sposobem osuszenia się byłyby wyścigi!
— Co to są wyścigi? — zapytała Alinka.
— To będzie najlepszy sposób wytłumaczenia ci tego, rzekł dront i począł rysować plac wyścigowy.
Co prawda rysunek nie był dokładny, ptak jednakże zapewniał, że o to bynajmniej nie chodzi. Wreszcie całe towarzystwo rozmieściło się na placu i nie czekając na żadne hasła, niezwłocznie zaczęło biegać. Po półgodzinie mniej więcej, gdy futra i pióra przeschły już dostatecznie, dront nagle zawołał:
— Wyścigi skończone!
Przyczem całe zasapane towarzystwo obstąpiło go nanowo pytając:
— Kto wygrał?
Dront na razie nie mógł znaleźć odpowiedzi i przez chwilę panowała cisza. Wreszcie rzekł.
— Wszyscy wygrali i wszyscy otrzymają nagrody!
— A kto je będzie rozdawał? — zapytał chór głosów.
— Naturalnie, że ona — odparł dront, wskazując na Alinkę. I cała kompanja otoczyła dziewczynkę, wołając bezładnie:
— Nagrody, nagrody!
Alinka była w kłopocie, co czynić, sięgnęła więc do kieszeni, przypomniawszy sobie iż rano włożyła tam pudełeczko z cukierkami. Na szczęście słona woda nie dostała się do nich, więc podzieliła słodycze pomiędzy towarzystwo. Dziwnym zbiegiem okoliczności dla każdego starczyło po jednej sztuce.
— Ale i Alinka powinna otrzymać jakąś nagrodę — odezwała się mysz.
— Bezwątpienia — dodał dront poważnie.
— Czy nie masz jeszcze czego w kieszeni? — zapytał ptak, zwracając się do dziewczynki.
— Mam jedynie naparstek — rzekła Alinka zasmucona.
— A więc wręcz mi go — rzekł dront.
Poczem wszyscy raz jeszcze otoczyli ją kołem, a ptak miał uroczystą przemowę zakończoną temi słowy.
— Prosimy cię o przyjęcie tego eleganckiego naparstka!
Obecni chórem wydali okrzyk radości. Epizod ten wydał się Alince nader niedorzecznym, lecz ponieważ wszyscy mieli miny bardzo poważne, wstrzymała się od śmiechu, a nie mogąc znaleźć stosownej odpowiedzi, skinęła jedynie głową.
Z kolei zabrano się do spożycia cukierków. Z tego powodu niemało było hałasu i zamieszania. Duże ptaki skarżyły się, iż nie mogły poczuć smaku łakotki, mniejsze poczęły się krztusić, tak, że trzeba je było bić po plecach, aby się nie zadławiły. Nareszcie jakoś wszyscy uporali się z jedzeniem i całe towarzystwo, rozsiadłszy się na nowo do koła, prosiło myszy, aby im opowiedziała coś ciekawego.
— Może byś się z nami podzieliła jakiem wrażeniem z twego życia — rzekła Alinka — i zwierzyła się, czemu tak nienawidzisz kota i psa, dodała szeptem, lękając się, że to ją może dotknie.
— Są to długie a smutne dzieje — odrzekła mysz z westchnieniem.
— Czemuż to twój ogon tak kręci się i chwieje? — zapytała dziewczynka, skupiając swoją uwagę na ogonie myszy i przez cały ciąg opowieści zastanawiając się nad nim jedynie, tak, iż historja, którą mysz opowiadała, wydała jej się czemś podobnem do tego:
Rzekł raz kundys do myszy:
— Uważ nikt tu nie słyszy,
Udajmy się do sądu!
Ja pragnę cię oskarżyć.
Nie pomogą wykręty,
Dziś niech będzie badanie,
Trud mój teraz podjęty,
Niech skończonym zostanie!
Mysz odparła kundlowi:
— Czem są takie rozprawy?
Gdzie prawnicy i sędzie?
Niech twe zważą obławy,
Niech me sprawdzą orędzie!
— Ja sam — tu mysz się wzdryga,
Rzekł chytrze
stary wyga —
ja sam sprawę
rozważę —
i
ciebie
na śmierć
skażę!
— Widzę, że nie uważasz na to, co ja mówię — rzekła mysz surowo do Alinki — o czemże myślisz?
— Przepraszam — rzekła Alinka z pokorą — zdaję mi się, ze doszłaś do piątego zgięcia.
— Daremnie się trudzę — rzekła mysz, gniewnie się zrywając i zabierając się do odejścia. — Obrażasz mnie poprostu, plotąc takie niedorzeczności!
— Stój, myszko stój! Nie miałam bynajmniej zamiaru obrazić cię — wołała dziewczynka!
Jednocześnie całe towarzystwo, głośnym krzykiem namawiało mysz do powrotu, łącząc się z prośbą dziewczęcia. Lecz wszystko napróżno, mysz bowiem potrząsnęła tylko głową przecząco, przyśpieszając kroku.
— Czemu nie chce pozostać? — westchnęła papuga, gdy mysz znikła.
— Jaka to szkoda, że niema tutaj Diny! — wybuchnęła Alinka — ona by myszkę natychmiast sprowadziła z powrotem.
— Któż to jest Dina, jeżeli wolno wiedzieć? — zapytała papuga.
Gotowa zawsze do rozmowy, gdy chodziło o ulubienicę, Alinka odrzekła:
— Dina, to moja kotka! Ach miłe to nad wyraz zwierzątko, a takie zręczne, takie sprawne! Pochwycić myszkę, to dla niej bagatelka, a ptaszki w lot chwyta i chrupie je, zanim się kto spostrzeże!
Ta przemowa sprawiła istną sensację wśród zebranych. Część ptactwa odfrunęła natychmiast, a jakaś stara sroka nastroszyła piórka, mówiąc:
— Muszę już pójść do domu, powietrze wieczorne zaszkodzi mi niechybnie.
Kanarek zaś drżącym głosem nawoływał swoje pisklęta:
— Chodźcie, chodźcie, maleństwa! już wielki czas, abyście się do snu pokładły!
Wszyscy, pod rozlicznemi pozorami, zabrali się do odwrotu. Alinka pozostała sama.
— Niepotrzebnie wspomniałam Dinę — pomyślała ze smutkiem, nikt bo jej tutaj nie lubi. Co do mnie, jestem pewną, że to najlepsze stworzenie pod słońcem.
— O droga moja Dino, wątpię, czy się już kiedykolwiek zobaczymy!
Wtem odgłos drobnych kroczków dobiegł jej uszu: obejrzała się szybko, w nadziei, że to może myszka zmieniła swoje postanowienie i powraca, aby opowieść swoją dokończyć.
Tym razem nie była to myszka, a biały królik, powracający zwolna. Rozglądał się bacznie dokoła, jak gdyby w poszukiwaniu jakiejś zguby. Alinka usłyszała jak mamrotał do siebie.
— Księżna, ach księżna. O nieszczęśliwe łapy moje, biedne futerko i wąsy! Ona każe mnie uśmiercić. Gdzieżem to mógł je podziać?
Alinka domyślała się, że królik szuka wachlarza i rękawiczek; rada by była oddać mu je, lecz nigdzie ich znaleźć nie mogła. Wszystko tu teraz było inaczej od chwili, gdy przepłynęła kałużę. Stoliczek szklany, maleńkie drzwiczki, wszystko znikło bez śladu.
Nagle królik spostrzegł Alinkę i zawołał ze złością:
— Marjo Anno, Marjo Anno, co tu robisz i czemu wyszłaś z domu? Leć czemprędzej do mieszkania i przynieś mi wachlarz, oraz parę białych rękawiczek. Tylko żywo!
Alinka tak się zmieszała tem nawoływaniem, iż co tchu pobiegła w kierunku wskazanym przez królika, nie prostując nawet mylnych przypuszczeń zwierzęcia.
— Najwidoczniej wziął mnie za swoją służącę — szeptała sama do siebie. — Jakże będzie zdziwiony, gdy się dowie, kim jestem. Lecz trzeba wyszukać ten wachlarz i rękawiczki — obym je tylko znalazła!
Snując podobne myśli, doszła do małego, schludnego domku. U drzwi wisiała tablica mosiężna, z wyrytym na niej dużemi literami napisem: B. Królik.
Weszła do wnętrza; z pośpiechem wbiegła na wschody z obawą, że może spotka ową Marję Annę i ta ją wypędzi, zanim zdoła odszukać wachlarz i rękawiczki.
— Jakże bo to dziwne! — mówiła — ale spełniam polecenia królika. Niedługo i moja Dina poruczy mi swoje sprawy!
Znalazła się w małym, schludnym pokoiku. U okna stał stół dębowy, a na nim, jak tego oczekiwała, leżał wachlarz, oraz dwie, czy trzy pary białych, maleńkich rękawiczek kozłowych. Alinka szybko schwyciła wachlarz i jedną parę rękawiczek i właśnie miała opuścić pokój, gdy widok jej padł na maleńką buteleczkę, stojącą w pobliżu na konsolce. Co prawda nie było na niej napisu: «Wypij mnie», lecz Alinka jakkolwiek z pewną obawą, lecz wiedziona ciekawością otworzyła flaszeczkę i przytknęła ją do ust.
— Z pewnością nastąpi coś zajmującego — rzekła do siebie — tak, jak to bywa dotychczas, ilekroć zjem, lub wypiję cośkolwiek. Sądzę, że znowu urosnę. Prawdę powiedziawszy znużyła mnie już ta moja drobna postać.
Stało się, jak przewidywała, i to o wiele prędzej, niż się można było spodziewać. Nie zdołała bowiem jeszcze flakonika wypróżnić do połowy, gdy głowa jej uderzyła o sufit. Musiała się pochylić, aby uchronić szyję od złamania. Śpiesznie więc odstawiła flaszeczkę mówiąc:
— O, dosyć już urosłam! Mam nadzieję, że dalej tak nie pójdzie. I tak już przez drzwi nie przejdę. Ach, bo czemu piłam tak wiele?
Niestety, było już zapóźno. Alinka rosła i rosła! Usiadła na podłodze, jedną rękę wysuwając za okno, a drugą podpierając się. Lecz jeszcze ciągle rosła.
— Co teraz będzie ze mną? — pomyślała.
Na szczęście zawartość flakonika działać przestała — położenie jednakże dziewczynki przykre było nad wyraz, czuła się niezmiernie przygnębioną.
— Marjo Anno, Marjo Anno! — rozległo się wołanie ze schodów. Towarzyszyło temu jakieś drobne stąpanie.
Alinka wiedziała, że to królik szedł dowiedzieć się, co się stało. Drżała ze strachu, że aż domek się chwiał. Zapomniała, że jest obecnie około tysiąca razy większą od królika i niema powodu się go obawiać.
Królik stanął u drzwi i starał się je otworzyć, ale daremnie, bo łokieć dziewczynki opierał się o nie.
— Obejdę naokoło i dostanę się przez okno — rzekł królik głośno.
— To ci się nie uda — pomyślała Alinka. Czekała, aż zmiarkowała, iż królik jest pod oknem, poczem zrobiła ręką ruch w powietrzu.
Nie uchwyciła nic co prawda, usłyszała jedynie drobny pisk oraz brzęk tłuczonego szkła, a uszu jej dobiegła rozmowa.
— Pat, pat — gdzie jesteś?
Głosik zaś, którego dotąd nie słyszała, odpowiedział.
— Jestem tutaj, układam jabłka na zimę.
— Lepiej pomógłbyś mi wydostać się stąd.
Poczem nastąpił ponowny brzęk tłuczonego szkła.
— A teraz powiedz mi, kto tam jest w oknie?
— To jest ręka, na honor!
— Ręka, o dudku, któż widział rękę takich rozmiarów. Wszak zapełnia całe okno.
— Nie przeczę, jednak jest to ręka — powtórzył głosik piskliwy.
— Być może, w każdym razie jest ona tam zbyteczną, więc usuń ją, proszę.
— Kiedy nie mogę, nie mogę!
— Rób jak ci każę, tchórzu! — wołał królik!
Teraz dziewczynka silnie poruszyła ręką. Tym razem rozległy się dwa «ach!» i nowy brzęk tłuczonego szkła.
— Ciekawa rzecz, co teraz uczynią, aby się mnie pozbyć? Życzę im powodzenia, bo pozycja moja nie jest wcale wygodna.
Nasłuchiwała jakiś czas, wreszcie doszedł ją szmer, jak gdyby kół u wozu, oraz dźwięk rozlicznych głosów — prowadzących ożywioną rozmowę. Wtem dobiegły ją słowa:
— Gdzie jest druga drabina? Wszak Bibuś miał przynieść drugą?
— Daj ją tu, kochanie! Tak, odstawcie ją do kąta, albo lepiej powiązać je razem; nie sięgają jeszcze dość wysoko.
— Bibuś, nie bądź dziwny, chwyć tę linę!
— Czy dach wytrzyma? Baczność! tam obluźniła się jedna dachówka. Ach, już spada! Baczność! Pochylić głowy!
Głośny huk.
— Kto to zrobił? Pewno Bibuś!
— Nie, to nie ja.
— Ty, ty napewno! Bibuś, słuchaj, pan mówi, żebyś wszedł przez komin.
— Więc Bibuś wejdzie tu przez komin — pomyślała Alinka. Czemu oni wszystko na niego składają, nie chciałabym być w jego skórze!
Wysunęła nogę i czekała do chwili, gdy odróżniła w kominie szurganie i wdrapywanie się jakiegoś małego zwierzątka.
— To jest Bibuś — pomyślała — i silnie kopnęła nogą, nasłuchując co dalej będzie.
Niebawem rozległy się trwożliwe nawoływania:
— Bibuś, Bibuś spada!
— Przez chwilę zapanowało milczenie, poczem ozwały się nowe nawoływania.
— Podtrzymajcie mu głowę! Dajcie mu nieco wódki! Nie trząść nim zabardzo! Co się stało z tobą, biedaku? Co ci jest?
Wreszcie słaby głosik odpowiedział.
— To głos Bibusia — pomyślała Alinka.
— Nie wiem sam, co się stało! Dziękuję, już mi lepiej, lecz jestem zbyt rozstrojony, aby wam opowiedzieć — wszystko, z czego mogę sobie zdać sprawę, to to, że coś mnie pchnęło gwałtownie i niby wyrzucona rakieta spadłem z góry na ziemię.
— Istotnie tak było — potwierdzili inni.
— A zatem musimy podpalić dom — zawyrokował królik.
— Poważcie się tylko to uczynić, a niezwłocznie przyślę wam Dinę — zawołała na cały głos Alinka.
Znowu głuche zapanowało milczenie.
— Ciekawam co zrobią — myślała Alinka. — Gdyby mieli rozum, rozebraliby przedewszystkiem dach!
Po chwili ruch rozpoczął się na nowo, i dziewczynka usłyszała rozporządzenie królika.
— Taczka wystarczy na początek!
— Taczka czego? — pomyślała. Lecz me miała czasu długo się zastanowić. Deszcz drobnych kamiuszków wpadł przez okno, turkocząc i bijąc ją po twarzy.
— Muszę temu koniec położyć — powiedziała Alinka do siebie i zawołała głośno:
— Radzę wam zaprzestać!
Leżąc bezczynnie, w braku innej rozrywki, dziewczynka przypatrywała się kamykom rozsypanym na podłodze. Któż zdolny opisać jej zdziwienie, gdy spostrzegła, że te kamyki zamieniają się w ciasteczka. Wesoła myśl zaświtała w jej umyśle.
— Muszę je skosztować, niezawodnie znowu jakaś zmiana zajdzie w moim wzroście, a ponieważ niepodobieństwem jest, abym jeszcze urosła, zmaleję więc niezawodnie.
I połknęła jedną krajankę.
Istotnie powoli zaczęła zanikać i szybko tak się skurczyła, że swobodnie przedostała się przez drzwi.
U progu zajmujący przedstawił się jej widok, zastała tam bowiem całą gromadę zwierząt i ptactwa. Biedną, małą jaszczurkę podtrzymywały dwie świnki morskie, nalewając jej coś z butelki.
Gdy się ukazała, wszystko chciało się na nią rzucić, lecz ona uciekając co siły ku blizkiemu lasowi, uniknęła niebezpieczeństwa i naraz znalazła się w gęstym borze.
Przez chwilę napawała się widokiem licznych drzew i zieleni, gdy nagle duży grzyb, tej samej mniej więcej co i ona wysokości, zwrócił jej uwagę, stanęła na palcach i rozglądając się bacznie, zauważyła, że na wierzchu grzyba siedziała duża, niebieska gąsienica.
Gąsienica i Alinka długi czas spoglądały na siebie w milczeniu. Wreszcie gąsienica odezwała się.
— Kim jesteś?
Nie był to zachęcający wstęp do rozmowy. Alinka odpowiedziała nieśmiało:
— Ja sama teraz nie wiem, dzisiaj rano gdy wstałam, doskonale wiedziałam, lecz od tego czasu kilka razy się zmieniłam.
— Co pod tym rozumiesz? — rzekła gąsienica surowo. — Wytłumacz się!
— Nie mogę się wytłumaczyć, bo nie jestem sobą, jako pani widzi.
— Ja nic nie widzę — odrzekła gąsienica.
— Lękam się, iż tego jaśniej wyłożyć nie potrafię — odparła Alinka uprzejmie, ale i sama tego nie rozumiem, wiem tylko tyle, iż zmieniać wzrost tylekroć w ciągu jednego dnia co ja, to rzecz nader przykra.
— To nie jest przykre — odparła gąsienica.
— Pani może tego osądzić nie może, lecz gdy zamienisz się w poczwarkę, a później w motyla, to przypuszczam, że tobie samej wyda się to nieco dziwne.
— Nie wyda mi się dziwne! — zasyczała gąsienica.
— Zresztą, może uczucia pani odmienne są od moich, wiem to jedynie, że mnie w takim razie byłoby bardzo nijako.
— Tobie? — pisnęła gąsienica wzgardliwie. — Kim że ty jesteś?
Alinkę rozgniewały te krótkie uwagi gąsienicy, wyprostowawszy się więc, rzekła:
— Sądzę, że to ty przedewszystkiem powinnaś mnie objaśnić kim jesteś!
— Dlaczego? — zapytała gąsienica.
To była druga kłopotliwa kwestja, a gdy dziewczynka nie mogła znaleźć właściwego powodu, gąsienica zaś wydawała się coraz bardziej nadąsaną, Alinka zaczęła się oddalać.
— Wróć się! — wołała za nią gąsienica, — mam ci coś ważnego do powiedzenia!
To brzmiało zachęcająco, Alinka się wróciła.
— Hamuj twój temperament — rzekła gąsienica.
— Czy to wszystko? — połykając złość, zapytała dziewczynka.
— Nie! — brzmiała odpowiedź.
— Trzeba się uzbroić w cierpliwość — pomyślała Alinka — może się dowiem czegoś.
Przez kilka minut trwało milczenie, wreszcie gąsienica nadąwszy się, wycedziła:
— A więc sądzisz, że uległaś przeobrażeniu?
— Tak mi się zdaję, pani. Zatraciłam nieco pamięć, wiem tylko, że nie mogę zachować jednakowych rozmiarów dłużej nad dziesięć minut.
— Jakiego pragnęłabyś być wzrostu? — zagadnęła gąsienica.
— Ach, nie jestem bynajmniej drobiazgową na tym punkcie — szybko odpowiedziała Alinka, tylko że to tak niemiło przybierać różnorodną wielkość. Wszak pani pojmuje?
— Nie pojmuję — przerwała gąsienica.
Alinka milczała. Nigdy jeszcze nie zaprzeczano jej tylokrotnie, czuła, że cierpliwość jej się wyczerpuje.
— A teraz czy jesteś zadowoloną?
— Bynajmniej! Pragnęłabym być nieco większą — trzy cale to nędzna długość.
— Długość ta, aż nadto jest wystarczającą! — krzyknęła gąsienica, wyciągając się starannie. (Mierzyła w sam raz trzy cale).
— Lecz ja do tej miary nie jestem przyzwyczajoną, skarżyła się Alinka, czyniąc w duszy uwagę, iż zwierzęta nader łatwo się obrażają.
— Z czasem przyzwyczaisz się do tego — rzekła gąsienica kończąc rozmowę.
Poczem ziewnęła kilka razy, otrząsnęła się i zwolna z grzyba ześlizgnęła się na trawę, czyniąc tę jeszcze uwagę na odejściu.
— Jedna strona uczyni cię większą, a druga mniejszą.
— Jedna strona czego, druga strona czego? — myślała Alinka.
— Grzyba — odparła gąsienica, tak, jak gdyby dziewczynka pytanie swoje wypowiedziała głośno. I znikła po chwili.
Alinka w zadumie spoglądała na grzyb, chcąc sobie zdać sprawę, które będą jego obie strony, ponieważ grzyb był okrągły. Wreszcie obiema dłońmi otoczyła grzyb, o ile go mogła objąć, ukruszyła po ździebełku i liznęła cośkolwiek z prawej ręki.
W tej chwili uczuła gwałtowne uderzenie: to jej głowa otarła się o nogi.
Przestraszona tą nagłą zmianą, zrozumiała, że nie ma czasu do stracenia, malała bowiem w sposób zatrważający — dla zaradzenia więc złemu, zaczęła spożywać odrobinę grzyba z drugiej ręki, ale główka jej tak szczelnie przylegała do nóg, że zaledwie mogła usta otworzyć, jednak w końcu doprowadziła do tego, iż połknęła cząsteczkę okruszyny trzymanej w lewej rączce.
— No, nareszcie głowa moja jest wyswobodzona — rzekła Alinka z zachwytem, który niestety wkrótce w trwogę się zamienił, gdy spostrzegła, że w żaden sposób nie może się doszukać własnych ramion. Widziała jedynie nieskończenie długą szyję swoją, która niby stercząca łodyga wydobywała się z morza zielonych liści, ścielących się w znacznej od niej odległości.
Ponieważ dłonie jej nie mogły przybliżyć się do głowy, postanowiła nachylić się do nóg i była rada, że jej szyja nagina się z łatwością w każdym kierunku, okręcając się niby wąż. Właśnie zaledwie zdołała ją zwinąć nakształt pięknego zygzaku wśród gałęzi i liści, pod któremi wędrowała, gdy gwałtowny syk spowodował, iż cofnęła się szybko. Duży gołąb, szybując tuż obok niej, bił ją gwałtownie swemi skrzydłami.
— Wężu! — wrzasnął z całej siły.
— Nie jestem wężem! — odpowiedziała Alinka z oburzeniem — proszę, zostaw mnie w spokoju.
— Wężu! — powtórzył gołąb, dodając z westchnieniem: — daremne są wszelkie moje wysiłki. Wiłem gniazdo i u korzeni drzew i na wybrzeżach, i u płotów — wszystko napróżno. Przed wężem schronić się niepodobna. Nie dosyć trudu wysiedzieć z jaj dzieci, trzeba jeszcze stać na straży przed temi gadami całe dnie i noce. Przez ostatnie trzy tygodnie, prawie że oka nie zmrużyłem. I teraz, gdy wybrałem sobie najwyższe drzewo w lesie, sądząc, że się nareszcie od tych drapieżników uwolnię, one niewiadomo skąd, chyba z obłoków spuszczają się na moje gniazdo. Brr... wężu! niedobry wężu!
— Zapewniam cię, że nie jestem wężem — zaręczała dziewczynka — jestem... jestem...
— A więc mów, kim jesteś? — nacierał gołąb. — Silisz się, jak widzę, na jakieś kłamstwo!
— Jestem... jestem... małą dziewczynką.
— W ciągu mego żywota niejednokrotnie widywałem młode panienki, żadna atoli nie miała takiej długiej szyi jak ty. Nie wmówisz we mnie, że nie jesteś wężem, bynajmniej temu nie uwierzę.
— Nie przeczę, że jestem zwolenniczką jajek — broniła się dziewczynka, będąc prawdomówną z natury — ale teraz nie poszukuję jaj i nie używam ich na surowo!
— Niechaj i tak będzie — rzekł gołąb zadąsany, rozsiadając się w gnieździe na nowo.
Alinka ostrożnie posuwała się wśród drzew, szyja jej bowiem ciągle owijała się dokoła gałęzi, co chwila też była zmuszoną przystawać, aby ją odwinąć.
Nagle przypomniała sobie, że trzyma dotąd w ręku kawałeczek cudownego grzyba, uszczknęła więc po okruchu, raz z jednej, to znowu z drugiej strony, stając się naprzemian większą, albo mniejszą, aż nareszcie dosięgła dziesięciu cali wysokości.
Po kilku minutach przywykła do tego wzrostu.
No, nareszcie głowa moja jest wyswobodzoną — zawołała dziewczynka wydostając się na niewielką polankę. Toż to było okropne!
Przed nią wznosił się jakiś ładny domek, mający około czterech stóp wysokości.
Alinka stała przez chwilę przypatrując się domkowi i rozważając co nadal przedsięwziąć, gdy nagle z lasu wybiegł wygalonowany lokaj, który z twarzy wyglądał raczej na rybę — i mocno do drzwi zastukał.
Lokaj ryba wyjął z pod pachy wielki list, prawie tak duży, jak on sam i wręczył to drugiemu, mówiąc tonem uroczystym:
— Dla księżnej — zaproszenie od królowej na zabawę w krokieta.
Lokaj żaba powtórzył również solennie: —
— Od królowej zaproszenie na krokieta dla księżnej.
Poczem obaj ukłonili się sobie tak nizko, iż fryzury ich pozczepiały się wzajemnie.
Alinkę ta scena tak bardzo ubawiła, iż schroniła się do lasu z obawy, aby nie dosłyszano jej głośnych wybuchów śmiechu. Gdy po chwili wysunęła się znowu, lokaja ryby już nie było, drugi zaś siedział na ziemi przy drzwiach, patrząc bezmyślnie w niebo.
Alinka nieśmiało podeszła, chcąc do drzwi zapukać.
— Na nic ci się nie przyda stukanie — rzekł lokaj — bo tam taki harmider, że niemożliwe, aby cię usłyszeć mogli.
Istotnie piekielny hałas wydobywał się z domu, jakieś nieustanne wycie i kichanie, a od czasu do czasu słychać było wielki łoskot, jak gdyby miska, lub waza spadała i tłukła się w kawałki.
— A więc proszę mi wskazać, w jaki sposób dostać się do wnętrza — nacierała dziewczynka.
— Lokaj milczał i ciągle w niebo spoglądał.
— Może on inaczej nie może — myślała — mając oczy osadzone niemal na czubku głowy, w każdym jednak razie winien odpowiadać na zadane pytania. — W jaki sposób mogę się tam dostać? — powtórzyła głośno.
W tej chwili drzwi się rozwarły i wielki półmisek przeleciał nad głową lokaja, zadrasnął mu nos i rozsypał się na miazgę w pobliżu.
— W tem sęk, czy wogóle się dostaniesz! — mówił lokaj spokojnie, jak gdyby nic nie zaszło. — Mam tu siedzieć ciągle, dzień za dniem.
— Jak więc zrobić? — zapytała raz jeszcze dziewczynka.
— Rób jak ci się podoba! — odparł lokaj i zaczął gwizdać.
Znalazła się w wielkiej kuchni pełnej dymu i swędu. Księżna siedziała w pośrodku na trójnożnym stołku, niańcząc niemowlę. Kucharka pochylała się nad ogniem, mieszając zupę w wielkim jakimś garnku.
— Ach widocznie w tej zupie jest zanadto pieprzu, pomyślała Alinka, kichając nieustannie.
Istotnie powietrze przepełnione było wonią pieprzu.
Księżna też kichała, a dziecko wyło i również kichało bez przerwy. Jedynie tylko kucharka oraz wielki kot angorski, siedzący na kominie i szczerzący zęby od ucha do ucha, zachowywali się biernie.
— Przepraszam uprzejmie — zapytała Alinka nieśmiało, nie wiedząc, czy to wypada pierwszej zaczynać rozmowę, — dlaczego ten kot wykrzywia się tak niemiłosiernie?
— To jest kot angorski, dlatego się tak wykrzywia! — odparła księżna. — Prosiaku!
Ostatni wyraz wypowiedziała tak gwałtownie, że Alinka aż podskoczyła z przestrachu — lecz po chwili spostrzegłszy, iż wykrzyknik ten odnosił się do niańczonego maleństwa, a nie do niej, nabrała nieco odwagi.
— Nie wiedziałam, że koty angorskie — mówiła — tak szczerzą zęby, wogóle nie sądziłam, że koty potrafią się dąsać.
— One to dobrze umieją! — odparła księżna.
Tymczasem kucharka zdjęła gar z zupą z komina, wylewając całą zawartość na księżnę i niemowlę, poczem nastąpiło rzucanie na wszystkie strony fajerek, sosjerek i półmisków. Księżna bynajmniej nie zwracała uwagi na całe to zajście, dziecko zaś ciągle darło się niemiłosiernie.
— O, proszę, upamiętaj się, co czynisz — zwróciła się Alinka do kucharki, jeszcze zadraśniesz jego nosek — wołała, gdy wielka waza, potrącając o niemowlę rozsypała się w kawały.
— Księżna jednak i na to nie zwracała uwagi, tylko lulając dziecię, potrząsała niem gwałtownie, przyczem przyśpiewywała:
Karć ostro twego malca
I bij go, kiedy kicha,
Grymasy to zuchwalca,
Chce dręczyć mnie do licha!
Na co chór złożony z kucharki i dzieciaka, odpowiadał:
— Aj! aj! aj!
Zawodząc drugą zwrotkę śpiewki, księżna wstrząsała dzieckiem tak gwałtownie, że biedactwo aż zawyło, Alinka zaś zaledwie odróżnić mogła wyrazy:
Tak, karcę mego malca,
Gdy kicha, to go walę!
Grymasy to zuchwalca —
Pieprz znosi doskonale!
A chór dodawał.
— Aj! aj! aj!
— Jeżeli chcesz — rzekła teraz księżna, zwracając się do Alinki i podając jej dzieciaka — to go niańcz. Muszę się przygotować do zabawy w krokieta z królową.
W tej chwili kucharka rzuciła w swoją panią rozpaloną patelnię, lecz ta upadła na ziemię nie dosięgnąwszy księżnej.
Alinka z trudnością bawiła dziecko. Przedewszystkim małe, dziwaczne stworzenie, niby gwiazda morska, wyciągało nogi i ręce na cztery strony świata, sapało jak maszyna parowa, kręcąc się tak, iż dzieweczka przez kilka minut wytężała wszystkie siły, aby je módz utrzymać — przyczem huśtała je w powietrzu, pląsając.
— Muszę zabrać z sobą to biedactwo, inaczej, prędzej czy później zgładzą je ze świata. Nie zostawię je na łasce tej wiedźmy!
— Nie krząkaj! — strofowała je Alinka — to nie jest bynajmniej właściwy sposób wypowiadania się!
Maleństwo zakrząkało znowu, a Alinka z niepokojem spojrzała w twarz dziecka. Nie było wątpliwości, nie miało ono kształtnego noska, który był raczej podobny do ryja, oczy zaś drobiazgu były niesłychanie małe.
— Jak tu je donieść do domu? — rozmyślała Alinka, gdy ponowne, gwałtowniejsze jeszcze krząkanie wyrwało ją z zadumy. Przestraszona baczniej przyjrzała się maleństwu. Tym razem mylić się nie mogła. To nie było dziecko, lecz zwykłe prosię.
Bez wahania opuściła je na ziemię.
— Jakie to zabawne — rzekła głośno — dziecko toby z tego wyrosło bardzo brzydkie, a prosiaczek to wcale niczego!
Nagle na jednej z gałęzi wysokiego drzewa spostrzegła owego kota Angorę, którego widziała w kuchni.
Ujrzawszy dziewczynkę kot począł szczerzyć zęby, a jakkolwiek miał on wygląd łagodny, zęby jego wskazywały, że trzeba się z nim obchodzić oględnie.
— Kiziu angorska — zaczęła nieśmiało, nie wiedząc, czy to kotkowi do gustu przypadnie. — Proszę, przybliż się do mnie i objaśnij mnie, jaką drogę mam wybrać, aby się stąd wydostać.
— Dużo zależy od tego, dokąd właściwie zmierzasz? — odparł kot.
— Ja sama nie wiem dokąd! — przyznała się Alinka — bylebym...
— W takim razie to obojętne, w którą stronę podążysz!
— Bylebym — kończyła dziewczynka — gdzieśkolwiek dotarła.
— O, dojść to dojdziesz napewno, jeżeli nóg szczędzić nie będziesz.
Uznając słuszność odpowiedzi kota, Alinka inne zadała pytanie.
— Jacy mieszkańcy zaludniają tę okolicę?
— W tym kierunku — rzekł kot, unosząc prawą łapę — mieszka kapelusznik, a w tamtym — tu podniósł lewą — zając marcowy. Możesz odwiedzić jednego lub drugiego, obaj są zwarjowani.
— Nie chcę mieć do czynienia z warjatami — wybuchnęła Alinka.
— Na to niema rady — miauknął kot — my tu wszyscy jesteśmy szaleni. I ja, i ty.
— O, to rzecz nader jasna, inaczej nie przyszłabyś tutaj!
Alinka nie uznawała tego dowodu, nie odrzekła jednak nic. Kot zaś nagle zapytał:
— Czy będziesz dzisiaj na krokiecie u królowej?
— Chętniebym tam poszła! — odparła Alinka z ożywieniem, ale dotąd nie otrzymałam zaproszenia.
— Zobaczymy się tam! — miauknął kot i rozpłynął się we mgle.
Nie zastanowiło to Alinki, przyzwyczaiła się już była do rozlicznych zdarzeń dziwacznych.
Nagle kot znowu wypłynął w przestrzeni.
— Co się stało z dzieckiem? — zapytał — omal, że o niem zapomniałem.
— Zamieniło się w świnkę! — odparła Alinka ze spokojem, tak, jak gdyby zwierz zjawiał się w sposób zupełnie naturalny.
— Byłem tego pewny! — rzekł kot i rozpłynął się znowu.
Alinka zatrzymała się chwilę, przypuszczając, że kot może się jeszcze zjawi, widząc jednakże, że nie powraca, udała się w kierunku, gdzie przebywać miał zając.
— Kapeluszników już widziałam — myślała.
— Czyś powiedziała, że zamienił się w świnkę, czy też psinkę? — zapytał ją nagle kot, ukazując się znowu na gałęzi.
— Powiedziałam, że w świnkę — pragnęłabym jednakże bardzo, byś nie ukazywał się tak znienacka i nie znikał tak nagle — przyprawia to mnie o zawrót głowy.
— Zastosuję się do twego życzenia — rzekł kot, rozpływając się w powietrzu, ale tym razem odbywało to się bardzo wolno. Zaczęło się od zanikania ogona, a kończyło na ohydnym rozgrymaszonym pyszczku. Grymas też ten długo jeszcze zwisał w powietrzu, gdy kota i pyszczka dawno już nie było.
Widziałam już wiele kotów bez grymasów, lecz grymasy bez kota widzę po raz pierwszy — pomyślała Alinka, udając się w dalszą drogę.
Nie uszła jeszcze daleko, gdy spostrzegła domek, osądziła więc, że to siedziba marcowego zajączka, bo kominy miały kształt słuchów, a dach nakryty był futrem. Rozmiary jego były tak imponujące, iż nie poważyła się podejść bliżej, aż przy pomocy odrobiny grzyba z lewej ręki dosięgła mniej więcej dwóch stóp wysokości.
Przed domkiem pod drzewem stał stół, przy stole zaś zając marcowy i kapelusznik zapijali herbatę. Między niemi siedział suseł pogrążony we śnie, a biesiadnicy opierając się na nim, niby na poduszce, ożywioną ze sobą prowadzili rozmowę.
— Położenie susła nie jest godnem zazdrości, całe szczęście, iż śpiąc, nie zdaje sobie z tego sprawy — pomyślała Alinka.
Jakkolwiek stół był długi, całe towarzystwo skupione było na jednym tylko rogu. Zobaczywszy podchodzącą Alinkę zdaleka już wołać zaczęli.
— Niema miejsca, niema miejsca!
— Przeciwnie, widzę że jest dużo miejsca — odpowiedziała z oburzeniem dziewczynka i zasiadła na jednym z fotelików umieszczonych przy końcu stołu.
— Czy napijesz się wina? — zapytał uprzejmie zając marcowy.
Alinka musnęła okiem zastawę — oprócz herbaty nie było żadnych innych napojów.
— Ja tu nie widzę wina — zauważyła.
— Niema go tu też istotnie — potwierdził zając.
— Niebardzo to grzecznie ofiarowywać to, czego się nie posiada — zauważyła zadąsana dziewczynka.
— Tem mniej właściwie wciskać się tam, gdzie cię nie proszą! — odciął się zając.
— Nie przypuszczałam, że to twój stół — tłumaczyła się Alinka — wydaje mi się zastawionym dla wiele liczniejszego towarzystwa!
Nagle kapelusznik wytrzeszczywszy oczy, zapytał:
— Jakie jest podobieństwo pomiędzy krukiem a biurkiem?
— Ha, ha, ha! będzie nieco urozmaicenia — pomyślała Alinka.
— Czy sądzisz, że znajdziesz właściwą odpowiedź na szaradę kapelusznika? — zagadnął zając.
— Tak — odparła panienka.
— A więc mów, co myślisz! — nalegał zając.
— Ja już myślę to, co mam mówić, a to przecież wszystko jedno.
— O, bynajmniej, to tak, jak gdyby ktoś twierdził, że widzę to co jem, oznacza to samo, — jem to, co widzę! — sprzeciwiał się zając.
— Albo, dodał kapelusznik — to tak jak gdybyś powiedziała, że «lubię to, co mi dają», jest to samo, że dają mi to, co lubię.
— W ten sposób mogłabyś utrzymywać — wtrącił suseł nawpół sennie — że «oddycham, gdy śpię», znaczy to samo co «śpię, gdy oddycham».
— Tak bo jest z tobą istotnie — potwierdził zając i rozmowa się urwała.
Alinka daremnie wytężała myśli, aby odnaleźć podobieństwo między krukiem a biurkiem.
Kapelusznik pierwszy przerwał milczenie:
— Którego mamy dzisiaj? — zapytał, zwracając się do Alinki, poczem wyjął zegarek i niechętnie nań spoglądał, często nim potrząsając i przykładając do ucha.
Alinka zastanawiała się przez chwilę, wreszcie odparła:
— Dzisiaj jest czwarty.
— Późni się o dwa dni — westchnął kapelusznik.
Teraz zając marcowy wyjął zegarek i spojrzał nań z zajęciem, poczem zanurzył go w filiżance.
Alinka przyglądała się bacznie zegarkowi, poczem rzekła:
— Co za dziwny czasomierz, wskazuje dni w miesiącu, nie wskazując godzin.
— A na coby to było, czy twój naprzykład notuje ubiegające lata? — zaoponował zając.
— Co to, to nie — odparła śpiesznie Alinka — zresztą on stoi prawie cały rok.
— Coś tak, jak mój — zauważył kapelusznik.
— Jakie to wszystko dziwne — myślała Alinka.
Kapelusznik zaś rzekł, oblewając herbatą nosek susła.
— Suseł znowu zasypia.
— Istotnie — odparło zwierzątko, starając się roztworzyć zalepione oczy — sam to spostrzegam.
— Czyś już odgadła zagadkę? — rzekł kapelusznik zwrócony do Alinki.
— Nie, nie mogę. Objaśnij mnie, proszę, jaka jest odpowiedź.
— Najzupełniej nie mam o tem pojęcia — odparł kapelusznik.
— Ani ja — dodał zając marcowy.
— Sądzę, że moglibyście znaleźć pożyteczniejsze zajęcie, nad trawienie czasu nad zagadkami, które nie mają rozwiązania! — wybuchnęła Alinka.
— Gdybyś znała czas tak dobrze jak ja — rzekł kapelusznik, nie mówiłabyś o traceniu go.
— Nie rozumiem — przerwała dziewczynka.
— No tak, zapewne, że nie rozumiesz, jestem też prawie przekonany, żeś jeszcze nigdy z czasem nie rozmawiała.
— Oczywiście.
— A to szkoda — mówił kapelusznik — bo gdybyś z nim była w dobrych stosunkach, to robiłabyś z godzinami, coby ci się żywnie podobało! Naprzykład, przypuśćmy, że byłaby dziewiąta rano, to jest pora, gdy zaczynają się lekcje, ty tylko napominasz coś, niecoś, a wskazówka obchodzi zegar w mig. Jest wpół do pierwszej, godzina obiadu.
— O gdyby tak było! — westchnął zając.
— Wspaniały to pomysł — zawołała Alinka — ale nie zawsze miałabym apetyt.
— No, zapewne — potwierdził kapelusznik — ale wszak wskazówka mogłaby się nie posuwać, jak długoby ci to było wygodnie.
— To wy zapewne urządzacie się w ten sposób? — zapytała Alinka.
— Niestety nie. — Nawet posprzeczaliśmy się co do tego w marcu z tym małym na krótko wprzód nim oszalał. — Mówiąc to, wskazał na zająca. — Było to na koncercie u królowej Kier. Śpiewałem: «Pieśń o latawcu». Znasz ją zapewne? To tak idzie:
«La la la, pędź mały latawcze,
Ja za tobą ślę oko badawcze,
Ty na krańce biegniesz tego świata,
Jak taca od herbaty, gdy w niebo ulata,
La la la, la la!
Wtem i suseł ocknął się również, wtórując na wpół we śnie kapelusznikowi. Musiano go mocno uszczypnąć, aby umilkł.
— Nie skończyłem jeszcze zwrotki — ciągnął dalej kapelusznik — gdy królowa się zerwała, gardłując:
— On zabija czas, precz z jego głową!
— Cóż to za dzikie zachowanie się! — wtrąciła Alinka.
— I odtąd widocznie czas uwziął się na mnie — stale jest szósta na moim zegarku.
Nagła myśl błysnęła Alince.
— Czy może dlatego rozstawione są już tu przybory do herbaty? — zapytała.
— Istotnie — odrzekł z westchnieniem kapelusznik — u nas stale jest pora herbaty, nie mamy nawet chwilki stosownej, aby pomyć naczynia.
— W takim razie zapewne przesuwacie się przy tym stole tylko o miejsce dalej.
— Zgadłaś — nie możemy zrobić inaczej; gdy filiżanki są brudne, przesuwamy się do czystych.
— Lecz gdyście już stół obeszli dokoła, cóż wtedy?
— Możeby zmienić temat rozmowy — rzekł zając ziewając. — Jestem znudzony tem wszystkiem. Mogłaby nam panienka opowiedzieć cośkolwiek bardziej zajmującego!
— Lękam się, iż nie potrafię.
— No to może suseł to uczyni — wykrzyknęli razem zając i kapelusznik.
I zaczęli szczypać zwierzątko. Suseł zwolna otworzył oczy.
— Ja wcale nie spałem i doskonale słyszałem, coście mówili.
— A więc opowiedz nam jakąś historyjkę — rzekł kapelusznik.
— Uczyń to — prosił zając marcowy.
— A uwijaj się szybko — dodał pierwszy — bo jeszcze zaśniesz w środku opowiadania!
— Dawno już temu — zaczął suseł — mieszkały trzy małe siostrzyczki na dnie źródła. Jedna nazywała się Mania, druga Zosia, a trzecia Lucia.
— W jakim źródle one mieszkały? — zapytała Alinka.
— W źródle syropu.
— To niemożliwe — przerwała dziewczynka — rozchorowałyby się z pewnością.
— To tez istotnie zapadły nader ciężko.
— Po co tam mieszkały?
— Napij się jeszcze trochę herbaty — rzekł zając marcowy do dziewczynki.
— Nie kosztowałam jej wcale dotąd, a więc nie podobna, bym napiła się więcej.
Nie wiedząc jak właściwie postąpić, Alinka przysunęła sobie filiżankę z herbatą, chleb i masło, i obróciwszy się do susła, zadała mu raz jeszcze pytanie:
— Po co mieszkały one na dnie źródła?
— Bo to było źródło syropu.
— Nie istnieje nic podobnego — wybuchnęła dziewczynka.
Lecz kapelusznik i zając marcowy upominali ją, aby była cicho, a suseł zauważył nadąsany:
— Jeśli nie potrafisz zachowywać się przyzwoicie, to mów sama, przeszkadzać ci nie będę.
— O, przepraszam — uniewinniała się Alinka. — Opowiadaj, nie będę ci przerywać. — Przypuszczam, że gdzieś wyjątkowo istniał jeden taki zbiornik.
— Tak więc owe trzy małe siostrzyczki uczyły się czerpać — mówił suseł dalej.
— Co one czerpały? — zapytała Alinka — zapominając o danem przyrzeczeniu.
— Proponuję teraz, abyśmy przesunęli się o jedno miejsce.
Mówiąc to, kapelusznik podniósł się, a za nim wszyscy posunęli się dalej.
Znudzona Alinka powstała i odeszła do lasu — nie powstrzymywana ani przez kapelusznika, ani przez zająca.
Jednak się obejrzała, sądząc, że ją wołają. Spostrzegła wtedy z przestrachem, że zając i kapelusznik próbowali susła wpakować w imbryk z herbatą.
— Nie wrócę tam więcej — myślała. — Najgłupszy to podwieczorek, w jakim uczestniczyłam kiedykolwiek.
Nagle w jednem z drzew zauważyła drzwiczki prowadzące do wnętrza.
— O, to bardzo ciekawe — pomyślała — jak zresztą wszystko dzisiaj.
I weszła.
Znalazła się znowu w dużej hali w blizkości szklanego stolika.
— No, na teraz skorzystam z czasu — rzekła, sięgając po mały, złoty kluczyk i otwierając nim drzwiczki prowadzące do ogrodu.
Wreszcie za pomocą okruchów grzyba, przechowywanych w kieszeni, zredukowała wzrost swój do jednej tylko stopy — i szybko przebiegłszy korytarz, znalazła się w rozkosznym ogrodzie, pełnym kwiatów i woni.
Zaraz na wstępie zastanowił Alinkę wielki krzak róży. Miał on białe kwiaty, atoli trzech ogrodników siliło się je ubarwić na ponsowo.
Alinkę zaciekawiło to niezmiernie, podeszła zatem bliżej, aby się przypatrzeć, mimowoli też była świadkiem następującej rozmowy zieleniarzy.
— To nie moja wina — odrzekł zapytany — to siódemka pchnęła mnie łokciem.
— Bardzo to pięknie własne winy składać na drugich! — odparł siódemka z dąsem.
— Ot, milczelibyście! — zawołał piątka. Dopiero wczoraj mówiła królowa, że zasługujecie, aby wam ściąć głowy.
— Za co? — zapytał pierwszy badylarz.
— To nie twoja rzecz! — przerwał siódemka
— Owszem, to jego rzecz, — upierał się piątka — otóż dlatego, że kucharzowi zamiast cebuli podałeś bulwy tulipanów.
Siódemka opuścił na chwilę pędzel, chcąc mówić, gdy wzrok jego padł na Alinkę stojącą i przypatrującą się, pohamował się więc nagle, pozostali zaś rozejrzeli się dokoła, kłaniając się nizko.
Piątka i siódemka zamienili między sobą spojrzenia, wreszcie siódemka zaczął głosem stłumionym.
— Tu oto, widzi panienka, miał rosnąć ponsowy krzak róż, myśmy zaś przez pomyłkę zasadzili krzew biały, gdyby więc królowa to spostrzegła, kazałaby nam wszystkim głowy pościnać. To też pracujemy usilnie, aby błąd nasz naprawić, zanim ona nadejdzie i...
W tej właśnie chwili piątka, trwożliwie rozglądający się po ogrodzie, zawołał:
— Królowa! królowa!
I trzej ogrodnicy plackiem runęli na ziemię.
Na wstępie szło dziesięciu żołnierzy, niosących buławy, w jednakowych mundurach podłużnych i spłaszczonych, z pod których wyglądały jedynie końce nóg i rąk. Później kroczyło dwunastu wystrojonych i wybrylantowanych dworaków, para za parą, podobnie jak żołnierze; wreszcie następowały dzieci królewskie. Było ich dziesięcioro; maleństwa w sukienkach przybranych sercami szły po dwoje ręka w rękę podskakując wesoło.
Wreszcie maszerowali goście. Grono to po największej części złożone było z królów i królowych, a między niemi znajdował się biały królik. Idąc, rozmawiał z otoczeniem żywo i uśmiechał się chwilami.
Wreszcie postępował walet sercowy, niosąc koronę królewską na karmazynowej poduszce, a w końcu tego wspaniałego orszaku szedł król i królowa Kier.
Alinka namyślała się, czy nie paść na kolana, tak jak ogrodnicy to uczynili, lecz nie mogła sobie przypomnieć, aby tak kiedykolwiek czyniono podczas uroczystości.
— Cóżby zresztą miały za sens takie pochody — rozumowała — gdyby ludzie padając na twarz, tem samem nie mogli ich oglądać.
Stała więc i czekała. Widziała zresztą, że to są tylko karty do gry. Lękać się więc nie miała czego. Gdy korowód zbliżył się do Alinki wszyscy przystanęli, spoglądając na nią surowo, królowa zaś spytała:
— Co to za jedna?
Rzekła to do waleta czerwiennego, który miast odpowiedzi uśmiechnął się tylko.
— Głupi! — niechętnie rzekła królowa i zwracając się do dziewczynki, mówiła:
— Jak się nazywasz, mała?
— Na imię mi Alinka, proszę Waszej Królewskiej Mości.
— A któż są oni? — zagadnęła królowa, wskazując trzech ogrodników, leżących plackiem na ziemi, z grzbietu bowiem zupełnie byli podobni do siebie, jak i do reszty towarzystwa.
— Skąd to mam wiedzieć — rzekła Alinka, zdziwiona własną odwagą. — To nie moja rzecz!
Królowa ze złości stała się szkarłatną i, obrzuciwszy ją jadowitem spojrzeniem, wrzasnęła:
— Ściąć jej głowę, ściąć, ściąć!
— Cóż za głupstwo! — rzekła Alinka głośno i stanowczo, poczem umilkła.
Król ręką swoją musnął ramię królowej, mówiąc łagodnie:
— Zważ moja droga, to tylko dziecko.
Królowa niechętnie odwróciła się od małżonka i rozkazała waletowi:
— Podnieś ich!
On spełnił polecenie swej pani nader ostrożnie, posługując się nogą, poczem monarchini zawołała:
— Powstańcie!
Trzej ogrodnicy zerwali się z ziemi, kłaniając się królowi, królowej, dzieciom królewskim i innym dostojnikom.
— No dosyć, już dosyć! — gniewała się królowa, doprowadzacie mnie do szaleństwa. Przyznajcie się, czem byliście teraz zajęci?
— Niech Wasza Królewska Mość raczy wysłuchać — rzekł dwójka pokornie, suwając się na jednem kolanie — myśmy bo próbowali.
— Już wiem, wiem! — krzyknęła królowa, przypatrując się różom — ściąć im głowy!
I pochód ruszył naprzód, podczas, gdy trzech żołnierzy pozostało w tyle, aby uśmiercić nieszczęśliwych ogrodników, błagających Alinkę o protekcję.
— Nie będziecie straceni — rzekła dziewczynka, kryjąc ich w doniczce stojącej opodal.
Żołnierze szukali zbiegów przez chwilę; nie mogąc ich atoli odnaleźć, ruszyli za innemi.
— Czy głowy ich już ścięte? — syknęła królowa.
— Ścięte, proszę Waszej Królewskiej Mości! — chórem zawołali zapytani.
— To dobrze — zawyrokowała królowa.
— Czy umiesz grać w krokieta?
Żołnierze umilkli, spoglądając na Alinkę, pytanie bowiem do niej było zwrócone.
— Umiem — potwierdziła dziewczynka.
— A więc chodź z nami! — zawołała królowa.
— Cudny jest dzień dzisiaj — zapiszczał nieśmiały głosik, tuż przy niej.
Obejrzała się. Biały królik z niepokojem w oczy jej spoglądał.
— O tak — potwierdziła — a gdzie księżna?
— Ciszej, ciszej — szepnął królik. — Ona jest pod groźbą egzekucji.
— Za co? — zapytała Alinka.
— Gdyż szturchnęła królowę w ucho!
Alinka parsknęła śmiechem. Królik zaś zadrżał ze strachu błagając:
— Miarkuj się przecie, gotowa cię usłyszeć.
— Na miejsca! — rozległ się grzmiący okrzyk królowej.
I całe towarzystwo rozleciało się w najrozmaitsze strony, rozpychając się wzajemnie.
Po kilku minutach wszyscy już byli na stanowiskach i zabawa się rozpoczęła.
Dotąd nigdy jeszcze Alinka nie widziała tak ciekawego placu krokietowego.
Składał się on z różnych wyniosłości i dołków, kule krokietowe stanowiły żyjące jeże, młotkami były czerwonaki, bramki zaś tworzyli zmieniający się kolejno żołnierze, zginający się w pół i opierający się jednocześnie na nogach i rękach. Manipulacja z ptakiem była nieco uciążliwą dla Alinki. Jeszcze jako tako potrafiła go ująć i ułożyć pod pachą, lecz zazwyczaj, właśnie wtedy, gdy udało się jej już należycie wyprostować jego szyję, aby łebkiem cios wymierzyć jeżowi, wówczas właśnie czerwonak odwracał się do dziewczynki, z jakim zdziwieniem spoglądając jej w oczy, że mimowoli parskała śmiechem, a gdy wreszcie nakierowywała na nowo jego głowę, aby znowu uderzyć, z gniewem spostrzegała, że jeż właśnie się rozwinął. Pozatem, gdziekolwiek bądź chciała jeża skierować, wszędzie górka lub dołek były jej na przeszkodzie, a zmieniający się żołnierze nieustannie kręcili się po placu. Rychło więc doszła do przekonania, że zabawa ta bynajmniej nie jest łatwą.
Ponieważ gracze, nie czekając kolei, jednocześnie rzucali jeżami, bijąc się i kłócąc zawzięcie, królowa rychło wpadła w gniew i co minuta rozlegały się jej rozkazy:
— Precz z jego głową, lub precz z jej głową!
— Jakże bo ona przepada za ścinaniem głów podwładnym — myślała dziewczynka. — Cud to istotny, że są tacy, co jeszcze żyją!
Poczęła się więc zastanawiać, w jaki sposób stąd się wydostać i uciec niepostrzeżenie, gdy nagle ciekawe zjawisko powietrzne przykuło jej uwagę.
Z początku nie wiedziała, co o tem sądzić, wkrótce jednak zrozumiała, że to zarysy kociego uśmiechu występują w przestworzu.
— Ach to kot angorski, będę miała z kim pogawędzić.
— Jakże ci się tu wiedzie? — zapytał kot natychmiast, gdy pyszczek jego na tyle się uformował, że mógł go otworzyć.
Alinka spoglądała na oczy jego wynurzające się z powietrza, postanawiając odpowiedzieć dopiero wówczas, gdy uszy jego się okażą — teraz bowiem nie miałoby to celu.
Istotnie, po chwili uformowała się już cała głowa drapieżnika; dziewczynka opuściwszy na ziemię czerwonaka, poczęła kota wtajemniczać w przebieg partji krokietowej, rada, że tak uważnego znalazła słuchacza. Kot zaś w przekonaniu, że zbytecznem jest dalsze ukazanie się jego postaci, nie ujawnił reszty swego ciała.
— Gra ich wcale mi się nie podoba — zaczęła mówić. — Kłócą się tak zawzięcie, że nie można dosłyszeć własnego głosu i o ile mi się zdaje nie przestrzegają żadnych prawideł gry. Żywe zaś ich przybory doprowadzają do szaleństwa. Przed chwilą miałam skrokietować jeża królowej — i cóż powiesz, że gdy mój jeż dotaczał się do jeża królowej, tamten zerwał się i uciekł.
— A królowa, jakże ci się podoba? — zapytał kot zcicha.
— Nie podoba mi się wcale.
W tej chwili spostrzegła podchodzącą i ciekawie podsłuchującą królowę.
— Z kim to rozmawiasz? — zapytał król, zbliżając się do Alinki i spoglądając z zainteresowaniem na głowę widoczną w powietrzu.
— Z przyjacielem moim, kotem angorskim, pozwolisz, królu, że ci go przedstawię!
— Jego towarzystwo bynajmniej mnie nie nęci, zresztą pozwolę, by ucałował mi ręce.
— Ani mi się śni! — miauknął kot.
— Jesteś impertynentem! — zawołał król, kryjąc się za plecami Alinki — zabraniam ci patrzeć na mnie! — Jego trzeba stąd usunąć! — krzyczał, a zwracając się do królowej dodał:
— Pragnąłbym, moja duszko, aby ten kot został stąd usunięty!
Królowa miała tylko jedyny sposób rozwiązywania wszelkich zawikłań, krzyknęła więc:
— Precz z jego głową!
— Przywołam katów, — rzekł król gorączkowo i odszedł.
Trzem już uczestnikom z kolei monarchini naznaczyła wyroki śmierci za to, ze nie pilnowali swojej kolei podczas gry, Alinka więc, jakkolwiek niechętnie, poczęła się oglądać za swą kulą-jeżem.
Zwierzątko spoczywało w blizkości jednego ze swych towarzyszy, chwila skrokietowania była więc stosowną — czerwonak jednakże gdzieś się ulotnił. Alinka z wysiłkiem odnalazła ptaka i niosła go na plac krokietowy, jeże jednakże tymczasowo oddaliły się i znikły bez śladu. Ponieważ i żołnierze tworzący bramki, również się gdzieś zawieruszyli, więc dziewczynka z czerwonakiem pod pachą, postanowiła udać się na dalszą pogawędkę z przyjacielem kotem.
Zdaleka już spostrzegła zbity tłum, dysputujący namiętnie, w czem również brali udział, król, królowa i kaci. Ponieważ wszyscy mówili razem, trudno było pojąć o co właściwie chodzi — wreszcie zrozumiała, iż nie mogą oddzielić głowy od tułowia wówczas, gdy tułów ten wcale nie istnieje.
Król twierdził, że wszystko, co ma głowę może jej być pozbawione. Alinka zaś wtrąciła uwagę, że kot jest własnością księżnej, zatem należałoby przedewszystkiem porozumieć się z nią.
Ponieważ księżna była w areszcie, za zgodą więc królowej kaci, jak strzała pomknęli do więzienia. W tej samej jednakże chwili zarysy kota zaczęły blednąć i rozpływać się w przestrzeni, a gdy posłowie powrócili, prowadząc skazaną, głowy nie było i śladu. Daremnie król i kaci gnani wściekłością, jeszcze przez czas dłuższy biegali po placu — głowa nie ukazała się więcej.
Publiczność więc zwolna powróciła na miejsce zabawy.
— Nie wiesz wcale, jak jestem rada, że cię znowu spotykam, moja duszko — rzekła księżna, ujmując Alinkę pod ramię i przechadzając się z nią po ogrodzie.
Dziewczynka bardzo była zadowoloną, że księżna jest w tak dobrym usposobieniu i pomyślała, że wówczas w kuchni zapewne pieprz tak ujemnie wpływał na jej humor.
— Gdy będę księżną — rzekła do siebie — pieprz nie postanie w mym domu. I bez tego zupy mogą być doskonałe. Pod wpływem tych korzeni, to ludzie stają się popędliwi, za sprawą zaś octu stają się kwaśnemi, tylko cukierki wpływają na łagodność. Czemu bo wszyscy o tem nie wiedzą — nie byliby z tem tak skąpi.
Nagle wyrwał ją z zadumy głos księżnej.
— Zamyśliłaś się widocznie, moja droga.
Alince ta blizkość księżnej nie była zbyt przyjemną, po pierwsze, iż raziła ją swoją brzydotą, powtóre iż wyższa nieco od Alinki, szturchała ją swoją brodą wyjątkowo ostrą i śpiczastą.
Lecz Alinka jako dobrze wychowana, znosiła przykrości, nie okazując niezadowolenia, a chcąc podtrzymać rozmowę, powiedziała:
— Jak się zdaje, gra idzie teraz lepiej.
— Istotnie — potwierdziła księżna. — Dziwisz się zapewne, że nie biorę cię pod ramię, przyczyną tego jest, że nie mam zaufania do twojego czerwonaka. Lękam się iż jest zbyt wojowniczy.
— O tak, on gryzie — odparła Alinka.
— Wszak musztarda nie jest ptakiem — zauważyła dziewczynka.
— I to racja — rzekła księżna. — Cóż za wspaniały masz sposób wypowiadania się!
Lecz tu nagle ręka księżnej drżeć zaczęła.
Alinka uniosła głowę. Na wzniesieniu tuż obok stała królowa z rozkrzyżowanemi rękami, chmurna, jak burza.
— Piękny dzisiaj jest dzień, proszę waszej królewskiej mości — zaczęła księżna głosem słabym i uległym.
— Ostrzegam cię — zawołała grzmiącym tonem królowa — albo ty cała, albo twoja głowa musi pójść precz! Wybieraj!
Zamiast odpowiedzi księżna ulotniła się czemprędzej.
— Kończmy grę — rzekła królowa do Alinki. Dziewczynka zbyt przestraszona, aby coś odpowiedzieć, udała się za monarchinią na plac krokietowy.
Goście, którzy w nieobecności władczyni odpoczywali, na jej widok natychmiast powrócili do gry, zwłaszcza, że każdą chwilę zwłoki mogli życiem przypłacić.
Przez cały czas trwania partji królowa nie przestawała kłócić się z uczestnikami i wydawać rozkazy:
— Precz z jej głową! precz z jego głową!
Straż zaś, złożona z żołnierzy, odprowadzała skazanych; naturalnie, że wobec tego przestawali oni pełnić rolę bramek, tak, iż po upływie pół godziny wcale ich nie było, a wszyscy gracze prócz króla, królowej i Alinki mieli wyroki śmierci. Wówczas sapiąc z wysiłku, monarchini umilkła, pytając Alinkę:
— Czy już widziałaś żółwiozwierza?
— Nie — odparła dziewczynka, — nawet nie wiem co to jest za istota.
— Z niego to przyrządza się zupa żółwiowa, jeśli zaś chcesz wiedzieć więcej, chodź ze mną, on opowie ci swoją historję.
Na odchodnem posłyszała głos króla, który zwracał się do skazanych w te słowa:
— Wszyscy jesteście ułaskawieni!
To wcale ładnie, pomyślała Alinka, przygnębiała ją bowiem myśl o wyrokach śmierci wydanych przez królowę.
Zaraz na wstępie przechadzki, władczyni i dziewczynka dostrzegły uśpionego w słońcu gryfa.
— Wstań leniwcze — zawołała królowa — i poprowadź tę panienkę do żółwiozwierza — niechaj go zobaczy i posłyszy jego historję. Ja muszę powrócić dla dopilnowania wyroków, które wydałam.
I odeszła, zostawiając dziewczynkę z gryfem.
Alinka zrazu nie czuła się zbyt spokojną w towarzystwie potwora, lecz szybko pocieszyła się tem, że obcowanie z królową również jest niebezpieczne. Więc czekała.
Gryf usiadł, przetarł ślepia, poczem śledził za odchodzącą monarchinią, wreszcie rzekł nawpół do siebie, nawpół do dziewczynki:
— Tu boki trzeba zrywać ze śmiechu.
— O czem mówisz? — zapytała Alinka.
— Naturalnie, że o królowej — odparł gryf. — To wszystko jest urojone, tam nigdy nikogo nie uśmiercają! Chodź za mną!
— Każdy tutaj rozkazuje — zauważyła Alinka, idąc zwolna za zwierzęciem. Poprzednio nikt się do mnie nie odzywał w ten sposób.
Po ujściu kilkunastu zaledwie kroków ujrzeli w oddali żółwiozwierza siedzącego smutnie i samotnie na niewielkiej rafie skalistej. Podszedłszy bliżej, Alinka posłyszała ciężkie i bolesne jego westchnienia. Serdecznie wzruszona zapytała gryfa, czy nie wie, co jest powodem rozpaczliwych jęków potwora. Gryf zaś odpowiedział:
— To wszystko tylko urojenie, on nie ma zgoła zmartwień. Podejdźmy bliżej.
Podeszli do żółwiozwierza, który zmierzył ich ślepiami pełnemi łez, trwając nadal w milczeniu.
— Opowiem jej chętnie, — odparł żółwiozwierz głosem ponurym a bezdźwięcznym. — Siadajcie, ale nie przerywajcie mi dopóki nie skończę.
Usiedli i przez kilka minut nikt nic nie mówił. Alinka w duszy czyniła uwagę, iż nie pojmuje kiedy żółwiozwierz opowiadanie swoje zakończy, jeżeli je w ogóle nie rozpoczyna, lecz czekała cierpliwie.
— Niegdyś — rzekł wreszcie żółwiozwierz — byłem żółwiem prawdziwym.
I znowu długie nastąpiło milczenie, przerywane jedynie okrzykami gryfa: «Hurahu — hurahu, hurahu!» i nieustannemi jękami żółwiozwierza. Alinka hamowała się jak mogła, aby nie okazać niezadowolenia, iż zwierzę opowiadania swego nie rozpoczyna.
— Gdyśmy byli dziećmi — zaczął wreszcie żółwiozwierz nieco spokojniej, choć od czasu do czasu westchnienia tamowały mu mowę — szliśmy na naukę do morza. Nasz profesor był to stary żółw, nazywaliśmy go Tartorogiem.
— Czemu Tartorogiem? — zapytała Alinka.
— Nazywaliśmy go tak, bo nacierał nam rogów — odparł żółwiozwierz gniewnie — rzeczywiście jesteś okropnie nudną!
— Doprawdy, wstydziłabyś się zadawać podobnie niedorzeczne pytania — dodał gryf.
Poczem obaj umilkli spoglądając na Alinkę, która zażenowana, omal w ziemię się nie zapadła.
Wreszcie gryf powiedział:
— Mów dalej, przyjacielu.
I żółwiozwierz kończył w te słowa:
— A więc uczęszczaliśmy do szkoły na morze, chociaż to ci się dziwnem wydaje, moja panno.
— Skąd to wiesz, wszak tego nie powiedziałam — przerwała Alinka.
— Powiedziałaś! — odparł żółwiozwierz.
Zanim jednak dziewczynka zdołała usta otworzyć, gryf zawołał:
— Trzymaj język za zębami!
— Otrzymaliśmy więc edukację nader staranną — ciągnął dalej żółwiozwierz — codziennie chodziliśmy do szkoły i uczyliśmy się codzień dwadzieścia cztery godziny.
— Ja także codziennie chodzę do szkoły — odpowiedziała Alinka — nie masz powodu tak się tem pysznić.
— A czy pobierasz lekcje dodatkowe? — zapytał żółwiozwierz z niepokojem.
— Naturalnie, uczę się francuskiego i muzyki.
— A prania bielizny?
— Co to, to nie! — odparła Alinka obrażona. Tego u nas w szkole nie uczą...
— A więc szkoła wasza jest do niczego — zawyrokował żółwiozwierz z przekonaniem. — W naszej szkole, prócz zwykłych przedmiotów, był jeszcze francuski, muzyka i pranie bielizny, za które była dodatkowa opłata.
— Bielizna chyba najmniej ci była potrzebna, zamieszkiwałeś wszak dno morskie — zauważyła dziewczynka.
— Nie mogłem uiszczać dodatkowej opłaty i dla tego brałem lekcje nieregularnie. Zresztą nie osiągnąłem należytych rezultatów i wkońcu zaniechałem uczęszczać na te wykłady.
— Jakie nauki mieliście poza tem? — badała Alinka.
— Kręcenie się i dokazywanie — wyliczało zwierzę — poza tem różne działy arytmetyki: udawanie, nieuważanie, brzydzenie i durzenie.
— Nigdy nie słyszałam o brzydzeniu — odważyła się wtrącić Alinka — co to jest?
Gryf ze zdziwienia podniósł obie łapy do góry.
— Nie słyszałaś o brzydzeniu! — zawołał. — Wszak wiesz co to znaczy upiększanie, nieprawda?
— No tak — przyznała Alinka — to znaczy coś uczynić piękniejszem.
— A więc — konkludował Gryf — jeżeli nie pojmujesz co oznacza brzydzenie, jesteś prostaczką i tyle!
Ponieważ dziewczynka nie miała odwagi pytać się więcej, rzekła zatem, zwracając się do żółwiozwierza:
— Iluż was było w szkole?
— Z początku dziesięciu, potem codzień jeden ubywał.
— Więc w końcu nie było żadnego? A cóż na to mówili nauczyciele?
— Mówili, że trudno nauczyć cielę, więc sami do siebie gadali.
— Czegóż uczono was jeszcze?
— No dosyć już o lekcjach, przyjacielu — przerwał gryf — ty sam nie wiesz czego wogóle uczą, tak tego dużo, i ja także nie wiem, opowiedz że teraz cośkolwiek o waszych zabawach.
Żółwiozwierz jęknął głęboko, poczem spojrzał na Alinkę, starając się coś wyrzec, lecz przez chwilę westchnienia tamowały mu mowę.
— Krztusi się tak, jak gdyby kość stanęła mu w gardle zawołał gryf i począł wstrząsać nieborakiem i uderzać go w plecy. Wreszcie żółwiozwierz odzyskał głos i wśród łez spływających mu z oczu, ciągnął dalej:
— Zapewne nie mieszkałaś nigdy w morzu?
— Istotnie że nie — odparła Alinka.
— I nie byłaś przedstawioną homarowi?
— Raz kosztowałam go — zaczęła dziewczynka, lecz cofając się, dokończyła: — Nie, nigdy!
— Nie możesz też mieć pojęcia — rozkoszował się żółwiozwierz — jak przepiękny jest kontredans homarów.
— Co to jest za rodzaj tańców?
— A więc — zaczął gryf — najsamprzód staje szereg wzdłuż brzegów, na morzu.
— Dwa szeregi — przerwał żółwiozwierz. — Tworzą je foki, żółwie, łososie i t. d. usunąwszy gwiazdy morskie z drogi.
— Co zajmuje zwykle dosyć czasu — przerwał gryf.
— Robią dwa «chassé».
— Każdy z homarem, jako kawalerem.
— Oczywiście — potwierdził żółwiozwierz — dwa razy «en avant» i do kawalera.
— A homary zmieniają się i cofają w tym samym porządku — kończył gryf.
— A teraz — opowiadał żółwiozwierz, podskakując w powietrze — puszczasz ho...
— Homary — podszepnął gryf.
— I zanurzasz się w morzu jak najgłębiej, przyczem wywraca się kozła w wodzie — krzyczał żółwiozwierz — wywijając dzikie harce.
— Homary znowu się zmieniają — zaskrzeczał gryf.
— Na ląd! — zakomenderował żółwiozwierz — i na tem pierwsza figura skończona.
Oba potwory, które dotąd skakały jak szalone, usiadły, ze smutkiem spoglądając na Alinkę.
— To musi być bardzo piękny taniec — rzekła dziewczynka nieśmiało.
— Chciałabyś go zobaczyć? — zapytał żółwiozwierz.
— O tak — odparła Alinka.
— Naturalnie, że ty — rzekł gryf — ja już zapomniałem jakie są słowa.
Tak więc obydwa z powagą jęli się obracać dokoła Alinki, depcząc ją po nogach od czasu do czasu i wymachując przedniemi łapami; żółwiozwierz zaś wolno i smutno zawodził co następuje:
— Czy chcesz chodzić trochę prędzej? — do ślimaka dorsz powiadał,
— Morska świnia mi mój ogon przydeptuje — ciągle biadał.
Patrz, ochoczo postępują nawet żółwie i homary
Hej, podążmy tam za niemi — im do tańca zbrakło pary,
Im do tańca zbrakło pary — im do tańca zbrakło pary!
Jak przyjemne będą pląsy, gdy zgłębimy wód obszary,
Gdy rzucimy się w objęcia, gdy nas tańca chwycą czary! —
Lecz ślimaka to nie wzrusza za daleka tam bo droga.
— Ja tu — mówi — raczej siądę u tych wód błękitnych proga
Za daleka bo tam droga — za daleka bo tam droga!
— O ślimaku nierozważny — dwa są brzegi wód koryta,
Czy to blizko, czy daleko, kto o taki drobiazg pyta,
Chodź, podążmy za tamtymi, a zaręczam w pląsów szale
Zapomniawszy o twych trudach, bawić będziesz się wspaniale.
Bawić będziesz się wspaniale — bawić będziesz się wspaniale! —
— Dziękuję wam, to istotnie nader zajmujący taniec — rzekła Alinka, rada, że się skończył nareszcie — ale i piosnka o dorszu również jest ciekawą.
— Ty bo zapewne znasz dorsza? — zapytał żółwiozwierz.
— Tak nieraz przy śniad... — zawołała dziewczynka i urwała nagle.
— Nie wiem, gdzie jest śniad — potwierdził żółwiozwierz, ale jeżeliś je często widywała, to wszak pamiętasz, jak wyglądają.
— O tak, są one jakoś całe niezgrabne i mają ogonki zakrzywione na jedną stronę — powiedziała dziewczynka.
— Tak, istotnie, a przyczyna tego jest taka:
Tu żółwiozwierz ziewnął i zamknął oczy.
— Powiedz jej o przyczynie, rzekł, zwracając się do gryfa.
— Powodem tego jest — podchwycił gryf — że rybki chciały pójść z homarami w tan, a mając długą drogę do przebycia, ogonki swoje włożyły do pyszczka. Trzymały je zaś tak mocno, że się aż przekrzywiły. Oto wszystko.
— Dziękuję — rzekła Alinka — to nader zajmująca historja, nigdy jeszcze tak wiele nie słyszałam o dorszu.
— A możebyś chciała, abym zatańczył drugą figurę kontredansa homarów? — zapytał gryf, zachęcony pochwałą panienki — albo może wolisz, aby ci żółwiozwierz jeszcze cośkolwiek zaśpiewał?
— Niechaj śpiewa, śpiewa! — krzyknęła dziewczynka z taką namiętnością, że obrażony gryf mruknął do siebie: «różne bo bywają gusty!» a zwracając się do żółwiozwierza, prosił:
— Zaintonuj pieśń o «Żółwiowej zupie».
Zwierzę westchnęło i zaczęło głosem przerywanym jękami:
«Jakiemiż ciebie wielbić by słowy,
O piękna zupo, pachnąca zielenią,
Któżby przed tobą nie pochylał głowy,
Na twe wspomnienie lica się rumienią!
O! dobra zupo — wieczorny posiłku,
O! upiększenie każdego dnia schyłku!
O! dobra zupo, dymiący posiłku,
O! upiększenie każdego dnia schyłku!
Nad wszelkie dania i smaczne potrawy
Milsza mi łyżka tej dymiącej strawy,
Niech wobec ciebie schowa się zwierzyna,
Łososie, pstrągi — legominy, wina!
O! dobra zupo — dymiący posiłku,
O! upiększenie każdego dnia schyłku!
O! dobra zupo, dymiący posiłku,
O! upiększenie każdego dnia schyłku!»
— Chór powtarza po raz drugi — zakomenderował gryf, a żółwiozwierz na nowo zaczął piosnkę, gdy nagle okrzyk: «Teraz się zaczyna badanie!» — rozległ się w oddali.
— Bieżmy — zawołał gryf, chwytając Alinkę za rękę, i oboje pomknęli, nie czekając na ukończenie śpiewki.
— Co to może być za badanie? — myślała Alinka, dysząc ze zmęczenia. Lecz gryf naglił coraz bardziej, a uszu ich dochodziły dźwięki z każdą chwilą słabsze, a tak melancholijne:
«O dobra zupo, dymiący posiłku,
O upiększenie każdego dnia schyłku!»
W samym środku sądu znajdował się stół, a na nim półmisek nałożony torcikami, wyglądającemi tak ponętnie, że Alince na ich widok ślinka szła do ust.
— Chciałabym, aby to badanie jaknajprędzej się skończyło i aby już roznoszono te słodycze — pomyślała.
Tymczasem dla skrócenia sobie czasu rozglądała się dokoła.
Dotąd dziewczynka nigdy jeszcze w sądzie nie była, czytywała jedynie o tem w książkach, i bardzo jej było przyjemnie, że wszystko nazwać umie po imieniu.
— To jest sędzia — powiedziała sama do siebie — poznaję go po dużej peruce.
Sędzią, nawiasem mówiąc, był król; ponieważ miał na peruce koronę, nie wyglądał przeto ponętnie i naturalnie, nie było mu w tem do twarzy.
— To jest ława przysięgłych — pomyślała Alinka, przyglądając się w dalszym ciągu — a tych dwanaście stworzeń (musiała powiedzieć stworzeń, jak widzicie, bo niektóre z nich były czworonożne, a niektóre ptaki) — to zdaje się, są przysięgli.
Wyrazy te powtórzyła dwa czy trzy razy, dumna, że wie o tem, o czem większość dziewczynek w jej wieku nie ma wyobrażenia.
Dwunastu przysięgłych pilnie kreśliło coś na tablicach.
— Co oni robią? — zapytała Alinka gryfa — wszak nie mają jeszcze nic do notowania, badanie jeszcze się nie zaczęło.
— Zapisują swe imiona — odparł gryf — są bowiem w obawie, iż w ciągu badania gotowi je zapomnieć.
— Niedorzeczne istoty — zaczęła głośno Alinka oburzona, lecz nagle umilkła, bo biały królik zawołał:
— Proszę o spokój. Król zaś nałożył okulary, ciekawie rozglądając się, aby zobaczyć, kto mówi.
Alinka widziała jednak dokładnie, że wszyscy przysięgli społem, te same zapisywali wyrazy na tablicach: «niedorzeczne istoty». — Jeden nawet, nie bardzo pewny widocznie co do pisowni, zasięgał rady sąsiada, czy niedorzeczne pisać przez «rz» czy też przez «ż».
— Ładnie zamazane będą tabliczki zanim badanie się ukończy — pomyślała.
Jeden z przysięgłych miał skrzypiący szyferek — to drażniło Alinkę — obeszła więc salę sądową i stanąwszy za sędzią, znalazła sposobność, aby mu go zabrać. Uczyniła to tak szybko, że biedny mały Bibuś (on to był bowiem) wcale zrozumieć nie mógł, co się stało, i po bezowocnem szukaniu naokoło siebie zdecydował się pisać palcem, z czego naturalnie i śladu nie zostawało na tablicy.
— Heroldzie! czytaj oskarżenie — rozkazał król.
Biały królik zadął trzy razy w róg, poczem rozwinął zwój pergaminowy, odczytując co następuje.
«Królowa pyszne upiekła torciki,
Gdy letnia przyszła pora,
A walet skradł je z namową tej kliki:
Zginęły jak kamfora!»
— Wypowiedzcie wyrok! — rzekł król do przysięgłych.
— Jeszcze nie teraz — przerwał królik — przedtem mamy jeszcze dużo do powiedzenia.
— Przywołać zatem pierwszego świadka, powiedział król.
Biały królik trzy razy zadął w róg, nawołując:
— Pierwszy świadek!
Teraz ukazał się Kapelusznik, z filiżanką herbaty w jednej ręce i kawałkiem chleba z masłem w drugiej.
— Wasza królewska mość zechce wybaczyć, że przynoszę to ze sobą, ale nie skończyłem jeszcze mojej herbaty.
— Powinieneś był skończyć — przerwał król. — Kiedyś zaczął?
Kapelusznik spojrzał na marcowego zająca, podążającego za nim pod rękę z susłem.
— Zdaje się, że to było czternastego marca.
— Nie, piętnastego — zaprzeczył zając.
— Szesnastego — poprawił suseł.
— Prosiłbym o zanotowanie tych dat — zwrócił się król do przysięgłych, a ci skwapliwie zapisywali je na tabliczkach.
— Zdejm kapelusz z głowy! — rozkazał król.
— To nie mój — odparł świadek.
— A zatem skradziony — wybuchnął władca i zwrócił się do przysięgłych, którzy natychmiast sporządzili co do tego protokół.
— Mam kapelusze na sprzedaż — objaśniał nieborak — a takiego, któryby wyłącznie do mnie należał, nie posiadam.
Królowa włożyła swoje binokle i zaczęła pilnie przyglądać się podsądnemu, który zbladł i trząsł się ze strachu.
— Dokaż, że jesteś tym, kim się być mienisz i nie denerwuj się, inaczej bowiem niezwłocznie poddam cię egzekucji — dodał król.
To nie dodało świadkowi odwagi, przeskakując też z nogi na nogę, z niepokojem spoglądał na królowę, i zmieszany, miast chleba, odłamał spory kawał porcelanowej filiżanki.
W tej właśnie chwili Alinką zawładnęło oryginalne uczucie, z którego początkowo nie mogła sobie zdać sprawy, aż wreszcie zrozumiała, że rośnie gwałtownie. W pierwszej chwili sądziła, że najlepiej będzie wstać i opuścić zajmowane miejsce, lecz po chwili namyśliła się i postanowiła zostać; wielkość jej teraz była zastosowaną do rozmiarów sali sądowej.
— Pragnąłbym, abyś mnie tak nie gniotła — rzekł do niej suseł, siedzący tuż obok. — Zaledwie, że mogę oddychać.
— Nie potrafię temu przeciwdziałać — odparła Alinka delikatnie — widzisz przecie, że rosnę.
— Nie masz do tego prawa! — zawołał suseł.
— Lepiejbyś nie plótł niedorzeczności — rzekła Alinka nieco szorstko — wszak wiesz, że rośniesz także.
— Tak, lecz ja to czynię rozsądnie, a nie w taki sposób dziwaczny.
Poczem nadąsany podniósł się z miejsca i przeszedł na drugą stronę sali.
Przez ten czas królowa nie spuszczała oka z kapelusznika i zwracając się do jednego z woźnych, powiedziała:
— Przynieś mi listę śpiewaków, którzy brali udział w ostatnim koncercie. Nieszczęśliwy kapelusznik zadrżał tak gwałtownie, że oba buty zsunęły mu się z nóg.
— Dowiedź, że jesteś tym, za kogo się podajesz — powtórzył król — albo poddam cię egzekucji, bez względu na to, czy się boisz, czy nie.
— Za kogo mnie masz, że pleciesz takie niedorzeczności! — przerwał król — do rzeczy!
— Jestem biednym człowiekiem — mówił w dalszym ciągu kapelusznik, a marcowy zając mówił...
— Ja nic nie mówiłem — przerwał zając.
— Powiedziałeś — upierał się kapelusznik.
— Przeczę temu! — zawołał zając.
— On przeczy temu, nie wpisywać tego do akt — wołał król.
— W każdym razie, suseł powiedział — odezwał się kapelusznik, z niepokojem rozglądając się dokoła, w obawie, że suseł też gotów zaprzeczyć.
Lecz ten nie zaprzeczał, spał bowiem smacznie.
— Następnie nasmarowałem sobie chleb masłem — kończył kapelusznik.
— Cóż to powiedział suseł? — zapytał jeden z przysięgłych.
— Tego ja pamiętać nie mogę — rzekł kapelusznik.
— Musisz pamiętać — zauważył król — inaczej poddam cię egzekucji!
Strapiony kapelusznik odrzucił filiżankę z herbatą, chleb i masło, i upadł przed królem na kolana.
— Wszak wasza królewska mość widzi, że jestem nieszczęśliwym nędzarzem.
— Jesteś nędznym mówcą — poprawił król.
— Powstań — dodał, zwracając się do kapelusznika.
Biedak zerwał się z ziemi i zwróciwszy się do królowej, która odczytywała listę śpiewaków nieodbytego koncertu, zapytał:
— Możebym mógł skończyć herbatę?
— Możesz — odparł król i świadek opuścił sąd, nie nałożywszy nawet butów na nogi.
— A ściąć mu tam głowę niezwłocznie! — zawołała królowa.
Lecz kapelusznik znikł, zanim woźny zdążył dojść do drzwi.
— Zawołać następnego świadka! — rzekł król.
Następnym świadkiem była kucharka księżnej. Gdy się ukazała, obecni zaraz kichać poczęli.
Król spojrzał z niepokojem na białego królika, on zaś rzekł zcicha:
— Wasza królewska mość musi dokładnie zbadać tego świadka.
— No, jeżeli muszę, to muszę — rzekł król melancholijnym tonem, założywszy ręce na piersi, przyczem spoglądał na kucharkę tak natarczywie, iż omal, że mu oczy na wierzch nie wylazły, wreszcie zapytał:
— Z czego robią się torciki?
— Po największej części z pieprzu — odparła kucharka.
— Z syropu — wołał zaspany głosik za nią.
— Weźcie za kark tego susła i pozbawcie go głowy — krzyczała zaperzona królowa. — Wyrzucić go za drzwi! Precz z jego wąsami.
Przez kilka minut istny popłoch panował w sądzie, wreszcie wyprowadzono susła, a gdy wszyscy usiedli, kucharki śladu już nie było.
— Mniejsza o to — rzekł król z ulgą widoczną.
I zwracając się do królowej, dodał:
— Moja droga, zbadaj, proszę, następnego świadka, ja bowiem mam już szaloną migrenę.
Alinka z ciekawością śledziła białego królika, rozpatrującego listę oskarżonych. Wystawcie też sobie jej zdziwienie, gdy królik swym drobnym piskliwym głosikiem zawołał:
— Alinka! prosimy tutaj!
— Jestem — odpowiedziała Alinka — zapominając na razie, jak urosła, i poskoczyła z takim pośpiechem, iż fałdami spódniczki zawadziła o ławę przysięgłych, rzucając wszystkich sędziów na zgromadzoną publiczność[3].
Gdy tak leżeli jak barany, rozciągnięci na podłodze, przypominali jej wazę ze złotemi rybkami, którą w domu przypadkowo wywróciła.
— Och, przepraszam! — zawołała przerażona, podnosząc wszystkich pośpiesznie.
— Muszę ich usadowić na ławie, jak wprzód, inaczej poumierają jak moje rybki.
— Rozpoczniemy znów sądy — rzekł król — gdy wszyscy wrócą na właściwe miejsca.
Wyraz wszyscy rzekł dobitniej, ostro spoglądając na Alinkę.
Dziewczynka raz jeszcze rzuciła okiem na ławę przysięgłych i spostrzegła, że w pośpiechu ułożyła jaszczurkę głową na dół i że biedne małe stworzonko rozpaczliwie wywija ogonem, nie mogąc się odwrócić. Pośpieszyła też z pomocą biedactwu i usadowiła je jak należy.
Przysięgli, ochłonąwszy nieco z przerażenia, odnaleźli swoje szyferki i tabliczki i zabrali się pilnie do roboty, pragnąc opisać dokładnie cały przebieg wypadku, z wyjątkiem jaszczurki, która zbyt jeszcze wylękła swą niefortunną przygodą, siedziała nieruchomo, wpatrując się w dach sali sądowej.
— Co wiesz o tej sprawie? — zapytał król Alinkę.
— Nic — odparła dziewczynka.
— Nic a nic?
— Nic a nic! — potwierdziła.
— To jest bardzo ważne — rzekł król zwrócony do przysięgłych.
Sędziowie właśnie gotowali się do zanotowania tych słów na tabliczkach, gdy biały królik przerwał:
— Nieważne! naturalnie tak myślałeś najjaśniejszy panie?
I skłonił się uniżenie przed władcą, przesyłając mu jednocześnie znaczące spojrzenia.
— Nieważne, naturalnie — powiedział pośpiesznie król i zcicha powtarzał — ważne, nieważne, ważne, nieważne — jak gdyby probując, które słowo brzmi lepiej.
Część zatem przysięgłych zapisała wyraz «ważne», pozostali zaś — «nieważne».
— Proszę o ciszę! — zawołał król, który dotąd pilnie kreślił w swoim notesie.
Poczem zaczął odczytywać z leżącej przed nim księgi:
— Paragraf czterdziesty drugi. Osoby wzrostem swoim przenoszące kilometr, winny opuścić salę sądową.
Wszyscy spojrzeli na Alinkę.
— Przecież nie jestem tak wysoką — broniła się dziewczynka.
— Jesteś! — rzekł król.
— Dosięgasz dwóch kilometrów nieledwie! — wołała królowa.
— Nie wyjdę jednak stąd, nie jest to bowiem obowiązujące rozporządzenie.
— Przepraszam, paragraf ten datuje z czasów bardzo dawnych — upierał się król.
W takim razie oznaczony byłby numerem pierwszym — rozumowała panienka.
Król zbladł i szybko zamknął notes.
— Wydajcie wyrok! — rzekł do przysięgłych głosem cichym i drżącym.
— Są jeszcze pewne dowody do rozpatrzenia, proszę waszej królewskiej mości — zawołał biały królik, podskakując pośpiesznie. — Oto pismo, które znaleziono w tej chwili.
— Co zawiera? — zapytała królowa.
— Nie otworzyłem go jeszcze — rzekł biały królik — lecz zdaje się, że jest to list pisany przez więźnia do — do kogoś.
— No naturalnie do kogoś, o ile nie jest pisane do nikogo — dorzucił król — co, jak wiadomo, się nie praktykuje.
— Jaki jest adres? — zapytał jeden z przysięgłych.
— Niema go zgoła — odparł biały królik — z zewnątrz bowiem papier jest czysty. — To mówiąc rozwinął arkusz, dodając:
— To wcale nie list, to są jakieś rymy.
— Ja tego nie pisałem — odezwał się nagle walet Kier — oni gotowi wmówić waszej królewskiej mości, że to ja, bo kartka jest niepodpisana.
— Żeś jej nie podcyfrował, to widocznie knułeś jakieś niegodziwości, inaczej nakreśliłbyś twoje imię, jak to czyni każdy osobnik przyzwoity.
Rzęsistemi oklaskami powitano to przemówienie królewskie.
— To jest nieomylnym dowodem jego winy! — zawyrokowała królowa.
— Znalezione pismo nie dowodzi bynajmniej niczego — zaprzeczyła Alinka — wszak nie wiecie nawet, o czem tam jest mowa.
— Proszę ten dokument odczytać! — rozkazał król.
Biały królik nałożył okulary, poczem zapytał:
— Gdzie mam zacząć? proszę waszej królewskiej mości.
— Zacznij od początku — rzekł król z powagą — i czytaj tak długo aż dojdziesz do końca, wtedy się zatrzymaj.
Głęboka cisza zapanowała w sądzie, a biały królik recytował następujące wiersze, spisane na trzymanym przez niego arkusiku papieru:
«Mówiono mi, żeś doniósł jej
I jemu o mnie plótł,
On w zaufaniu tobie rzekł,
Żem pływać nie mógł wbród.
I nie szczędziwszy wcale słów,
Wszak wiemy, że to kłam,
Nas wystawiła niby kpów, —
Co ty tam poczniesz sam?
Ja dałem jeden, tyś dał dwa
A oni nawet trzy,
I znów wracało w kółko to,
Coś ty dał i co my.
Jeżeli ona, albo ja
Wmieszani będziem w sąd,
Ty nas uwolnij ze szpon zła
I sprostuj, proszę, błąd.
Może się mylę, sprawy szlak
W tem kaprys bo jej tkwił,
Mnie się przedstawia niby tak,
Żeś może winnym był.
Lecz nie zdradź mu, że ufność swą
Ona pokładła w nie —
Ma to być sekret między mną
A tobą, po wsze dnie!»
— To jest nader ważny skrypt — zawołał król, zacierając ręce — niechaj teraz przysięgli...
— Dam konia z rzędem — przerwała Alinka — jeżeli znajdzie się ktoś, kto potrafi z tego wyciągnąć jakieś wnioski. W tem wszystkiem niema źdźbła sensu!
Głos dziewczęcia był pewny i stanowczy, w ostatnich bowiem godzinach urosła tak bardzo, że nie bała się już nikogo.
Wszyscy przysięgli bez wyjątku zanotowali skwapliwie na tabliczkach:
«Ona uważa, że w tem wszystkiem niema źdźbła sensu».
Nikt atoli nie zabierał się do dania bliższych wyjaśnień względem tego pisma.
— A jednakże są tu pewne zdania — zauważył król — które dają do myślenia.
I rozłożywszy papier na kolanach, cytował:
— «Rzekł, żem pływać nie mógł wbród».
— Czy ty potrafisz pływać? — dodał, zwracając się do waleta Kier.
Walet ze smutkiem zaprzeczył głową:
— Czy ja na to wyglądam?
Istotnie na to nie wyglądał, jako zrobiony z cieniutkiej tektury.
— Dotąd wszystko jest w porządku — mówił król — rozpatrując niektóre wiersze rękopisu. — «Ja dałem jeden, tyś dał dwa» to z pewnością tyczy się torcików, rozumiecie?
— A wszak dalej następuje — dodała Alinka — «I znów wracało w kółko to, coś ty dał i co my».
— No przecież one tam stoją — rzekł król z tryumfem, wskazując na półmisek napełniony ciastkami. — Później zaś idzie.
— «W tem kaprys bo jej tkwił»!
— Tyś nigdy, droga moja — dodał zwracając się do królowej — nie miała kaprysów, prawda?
— Nigdy! — odparła z wściekłością królowa — rzucając kałamarzem w jaszczurkę.
Nieszczęśliwy Bibuś właśnie co przestał kreślić palcem na tabliczce, zorjentował się bowiem, że niema śladów jego dotychczasowych wysiłków. Teraz zato szybko zabrał się do pracy, korzystając z atramentu, który obficie spływał mu z pyszczka.
— Niechaj przysięgli wydadzą wyrok! — rzekł monarcha conajmniej po raz dwudziesty w ciągu tego posiedzenia.
— Nie! — oparła się królowa — przedewszystkiem muszą wyprowadzić z tego wnioski, a później dopiero ogłoszą werdykt.
— Co bo to za idjotyzm z temi wnioskami i werdyktami! — głośno zawołała Alinka.
— Trzymaj język za zębami! — ofuknęła ją królowa, pokrywając się z gniewu szkarłatem.
— Nie chcę! — odpowiedziała dziewczynka.
— Precz z jej głową! — ryknęła królowa z całych sił.
Lecz nikt się nie ruszył.
— Ktoby dbał o was! — wybuchnęła Alinka.
Miała ona teraz swój wzrost normalny.
— Jesteście wszak tylko talją kart!
Na te słowa wszystkie karty uleciały w powietrze, poczem opuściły się na jej głowę i ramiona.
Dziewczynka wydała lekki okrzyk przestrachu, chcąc się od nich uwolnić.
∗
∗ ∗ |
Wtem Alinka zobaczyła, że leży na ławce, z główką opartą na kolanach siostry, troskliwie odgarniającej kilka spalonych listków, które wietrzyk z drzewa strącił na jej twarzyczkę.
— Zbudźże się, Alinko — rzekła — jakże bo długo spałaś!
— Miałam nadzwyczajnie ciekawy sen — odparła Alinka.
I opowiedziała siostrze wszystkie owe dziwaczne przygody, któreśmy tutaj skreślili.
A gdy skończyła, siostra uściskała ją serdecznie, mówiąc:
— Tak, istotnie zajmujące to były marzenia senne; a teraz pobiegnij prędko do domu, bo już późno się robi.
Alinka powstała i idąc jeszcze rozmyślała o uroczych swoich widzeniach.
Lecz siostra jej pozostała nadal na ławce. Siedziała tak długo z głową opartą na ręku, i wpatrzona w smugi zachodzącego słońca, snuła rozpamiętywania o małej Alince i jej cudownych rojeniach. Zwolna i ją ogarnęły czary zasłyszanych przygód. Uprzytomniła sobie wątłe rączyny dziewczynki spoczywające na jej kolanach, duże a ciekawe oczęta śledzące wrażenie swojej opowieści, utożsamiała sobie każdy dźwięk głosu dziecka, każdy ruch główki, walczącej z nieposłusznemi splotami, co chwilę drażniącemi jej wejrzenie, i słuchała — lub zdawała się nasłuchiwać.
Otaczające ją łąki i pola zadrgały życiem i zaroiły się szczególnemi istotami, które, jak wiemy, złożyły się na widzenie siostry.
Zdało się jej, że wysoka trawa zaszeleściła pod jej nogami, że biały królik po niej toruje sobie drogę, że widzi mysz żeglującą z trudem po kałuży wodnej — dobiegł ją brzęk filiżanek marcowego zająca i kapelusznika, raczących się herbatą, oraz krzykliwe rozporządzenia królowej, pragnącej uśmiercić nieszczęśliwych swych gości.
Raz jeszcze rozległo się krząkanie prosiakowatego maleństwa, kichającego nieustannie w objęciach księżnej; — odgłosy trwogi wydawane przez gryfa napełniły powietrze; — zgrzytnął szyferek jaszczurki, zadrgały dławione piski przewróconych zwierzątek, zmieszane z dobiegającemi z oddali westchnieniami żółwiozwierza.
Całą potęgą swoich myśli panienka wgłębiła się w Krainę Cudów, wiedziała bowiem, że wystarczy otworzyć oczy, aby to wszystko pierzchło bezpowrotnie, zamieniając się w rzeczywistość.
Wiedziała, że ta zieleń szeleścić będzie jedynie pod podmuchem rozigranego wietrzyka, a poszum stawu stanowić będzie odpowiedź na szmer wybujałej trzciny; że brzęk filiżanek zamieni się w tętno dzwonków owiec i baranów powracających z pola, a krzykliwe rozporządzenia królowej w nawoływania pasterzy. Kichanie zaś niemowlęcia, okrzyki przestrachu gryfa i inne osobliwe dźwięki zmienią się niewątpliwie w zbiorowy hałas drgającego pracą folwarku — podczas gdy ryk bydła dobiegający z oddali zastąpi ciężkie westchnienia żółwiozwierza.
Wreszcie uprzytomniła sobie czas, gdy mała jej siostrzyczka, jako dorosła już kobieta, gromadzić będzie koło siebie inne dzieci i opowiadając mnóstwo odniesionych wrażeń, podzieli się też z niemi przedziwnemi przygodami swemi w Krainie Cudów, a odczuwając drobne zmartwienia dziatek i rozkosz zabaw niewinnych, uprzytomni sobie własne swe dzieciństwo i szczęśliwe dni letnie.