W szponach pruskiej Hakaty
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | W szponach pruskiej Hakaty | |
Podtytuł | Opowieść z dziejów Polski | |
Data wyd. | 1908 | |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Dodatek do listopadowego tomu „Dzwonnika Częstochowskiego“.
W SZPONACH
PRUSKIEJ HAKATY
OPOWIEŚĆ Z DZIEJÓW POLSKI
(Z ILLUSTRACYAMI).
Opracował według różnych autorów
Stefan Gębarski
WARSZAWA
DRUK TOW. AKC. S. ORGELBRANDA SYNÓW
1908.
|
∗ ∗
∗ |
Nad Wartą, hej, nad Wartą
Niezłomna czuwa straż,
Źrenicę ma otwartą,
Ku wrogom zwraca twarz,
Niemca każdy śledzi ruch,
Niezłomna straż nad Wartą
Z chorągwią rozpostartą,
A hasło jej: Czuj duch!
∗ ∗
∗ |
Na wierze naszej wspartą,
Ty, Boże, moc nam dusz,
Boś dał nam ponad Wartą
Polskiego ducha straż.
Więc tężym wzrok i słuch,
W noc czarno rozpostartą,
Do bratnich serc nad Wartą
Wołamy wciąż: Czuj duch!
Ongi, przed tysiącem i więcej laty, plemiona słowiańskie zajmowały większą część Europy, od Adryatyku do morza Bałtyckiego, od Renu do Wołgi. Ale z przybyciem nowego ludu, zwanego Germanami, spokój ich został zakłócony. Był to lud zupełnie innego usposobienia: nie będąc zamiłowanym w pracy rolnej, zajmował się hodowlą zwierząt domowych, prowadził życie koczownicze i rabował sąsiadów. Słowianie cierpieli też od nich niemało, a rozrzuceni osadami na wielkiej przestrzeni ziemi, ciągnącej się od Dniepru aż do Renu, nie mogli dość skutecznie bronić się przed napaścią dzikich rabusiów. Nadto, gdy u Słowian gmina stanowiła wszystko, u Niemców zwierzchnik naczelny był nieograniczonym panem ludu, któremu przewodził. U Słowian wola wszystkich stawała się prawem, u Niemców woli jednego ulegali wszyscy. Rozkazał wódz pójść na wyprawę wojenną, szli bez wahania; kazał im spoczywać, to spoczywali, ułożył jaką wyprawę rabunkową, rabowali, palili, niszczyli, nie pytając o powody, dość, że im tak zwierzchnik kazał.
Ta uległość woli jednego, nadawała Germanom siłę gotową w każdej chwili do wystąpienia. Słowianie zaś wtedy obierali wodza, gdy byli zagrożeni niebezpieczeństwem, ale ten wódz zaraz przestawał nim być jak tylko nieprzyjaciel został odpędzony. Germanie, przypatrując się życiu Słowian, zaczęli nabierać chęci do rolnictwa, zaprowadzać prawa i zwyczaje u nich poznane, ale zawsze jeden przewodził wszystkim. Korzyści moralne, jakie Germanie od Słowian pozyskali, przyznane zostały nawet przez niemieckich historyków. Wykryte bowiem zmiany w prawach i obyczajach Germanów, z jakiemi napłynęli do Europy, dowodzą jasno, że wszystko, co w nich stanowi prawdziwe ulepszenie, wziętem zostało od Słowian. Nie musieli więc być Słowianie tak. wielkimi barbarzyńcami, jak to Niemcy głoszą; całem złem ich był brak zgody; to ich zawsze narażało na wielkie szkody i niebezpieczeństwa.
Kiedy lud Słowian w okolicach właściwej Wielkopolski, Szlązka, Mazowsza, części północnej Sandomierskiej i Krakowskiej ziemi, skupił się pod przewodnictwem rodziny Piastów, nabrał zaraz siły do odpierania najazdu Germanów, zwanych Niemcami. Prócz tych Słowian znajdowały się liczne gminy innych Słowian nie połączonych z sobą podobnym związkiem pod przewodnictwem jednego i dlatego w ciągłej zostawały bójce z Germanami.
— Pogańskie to plemię,—mówili Niemcy—trzeba wytępić z kretesem!
Słowianie zaś szeptali między sobą:
— Przed rozbójnikami tymi brońmy się do upadłego. Grabią nasz dobytek, rabują, niszczą, palą i obracają nas w swoich niewolników.
— Zginiemy!—mówiono, gromadząc się po gminach rozrzuconych w różnych od siebie odstępach. Wojna, to życie dla Niemców, na dany znak zbrojni z pod ziemi zdają się u nich wyłazić, my takich sił nie mamy.
— To się o nie postarajmy!—odezwał się starzec, będąc starszym w gminie.—Połączmy wszystkie gminy w jeden związek,—starsi niech przysposabiają wojowników, a gdy plugastwo od germańskiej ziemi wyruszy ku nam, zbrojnych naszych braci oddajmy pod dowództwo jednego.
Rada, przyjęta z zapałem, przeszła przez wszystkie gminy; ale gdy bliżej położone nieprzyjaciela zaraz zabrały się do jej wykonania, dalsze obojętnie przyjęły wezwanie, mówiąc:
— W starym obyczaju słowiańskim gmina wszystko znaczyła i w niebezpieczeństwie zawsze się broniła, niechże i teraz myśli o obronie każda, co ma nóż na gardle. My o Niemcach nie słyszymy nawet, pocóż mamy uzbrajać się i obierać wodza? Czyż na to, żeby nas ujarzmił? Jak Niemcy przyjdą do nas, to się z nimi rozprawimy! Niewielka też cząstka gmin zaczęła się krzątać około obrony; mimo to mogli utworzyć nie mały zastęp zbrojnych.
Niemcy dowiedziawszy się o tych przygotowaniach, zaniepokoili się bardzo.
Pewien wódz Germański imieniem Gero zaprosił do siebie naczelników gmin Słowiańskich pod pozorem zawarcia przyjaznych układów i podczas uczty wszystkich wymordował.
Kiedy wiadomość o tym mordzie starszyzny doszła do pogranicznych Słowian, strach padł na wszystkich.
Niemcy skorzystali z tego przerażenia i urządzali ciągłe na nich wyprawy; Słowianie zaś broniąc się, odpierali napastników. Ale że nigdy nie łączyli się pod wodzą jednego ku wspólnej obronie, nie mogli przeto podołać skupionej przemocy wrogów. Niemcy też coraz bardziej wdzierali się w posiadłości Słowian, opornych mordowali, mienie ich niszczyli i wcale nie kryli się z zamiarem zawojowania całej Słowiańszczyzny. Jedyną przeszkodą w ostatecznem spełnieniu tego postanowienia stanowił silny związek Słowian pod Piastami. Związek ten ciągle wzmagał się, wcielając w siebie coraz nowe gminy i tym sposobem rozszerzył swe granice aż po Odrę.
— Ta pogańska zgraja, — mówił ów morderca niemiecki Gero o Słowianach,—myśli stawić nam opór. Trzeba im poobcinać łapy, wyrwać kły i rogi i raz zniszczyć wszelkie wojenne ich zachcianki. A kto tam przewodzi teraz Słowianom w Gnieźnie?
— Mieszko zwany inaczej Mieczysławem — odrzekli dworzanie. Jest to syn Ziemiomysła, czwarty już potomek Piasta, prostego rolnika, który po Popielu na księcia został wybrany.
— Ha! ha! — roześmiał się Gero szydersko. — Tym poganom się zdaje, że pług a berło książęce lub miecz rycerski, to jedno i to samo. Zaraz mi posłać do tego Mieszka czy Mieczysława wezwanie, aby złożył hołd naszemu cesarzowi Ottonowi Pierwszemu i uznał zwierzchnictwo jego nad sobą i ludem któremu przewodzi!…
Mieczysław, nazwany później Pierwszym, znając przewagę Niemców w wojennem rzemiośle, zażądał porozumienia się, ale gdy do zgody nie doszło, rozpoczęła się wojna bardzo niepomyślnie dla Słowian zakończona. Mieczysław uległ i razem z ludem swym zmuszony został przyjąć zwierzchnictwo nad sobą cesarza Ottona I.
Wkrótce potem Sasi, połączywszy się z Pomorzanami, napadli na ziemie Słowian zostające pod berłem Mieczysława i dwukrotnie zastępy jego wojenne rozproszyli.
Po klęskach tych Mieczysław odbył naradę ze starszymi swego ludu.
— Jesteśmy słabi — rzekł do nich — bo brak nam większego zjednoczenia ludów będących z nami jednego pochodzenia. Ćmia niemiecka korzysta z tego i silna połączeniem pod swymi cesarzami, wypiera nas z dziedzictwa i wkłada na nas pęta niewoli. To, co im daje siłę i nas wzmocnić może, trzeba więc zjednoczyć się i pobratać z Czechami. Naród to silny a gdy się połączymy z nimi, łatwiej oprzemy się nawale niemieckiej.
Książę Bolesław, panujący nad pobratymczymi Czechami, ma córkę Dąbrówkę, wezmę ją za małżonkę, a tym sposobem związek nasz się utrwali. Jeżeli tego nie zrobimy, Niemcy zawładną nami, jak to już zrobili ze Słowianami nad Elbą i dalej ku północy zamieszkałymi; trzeba więc bronić się zarówno orężem jak i zjednoczeniem.
Słowa te dobrze przez starszyznę przyjęte zostały i po odbytej naradzie, wyprawiono do Bolesława w Czechach poselstwo, z prośbą o oddanie córki jego Dąbrówki za żonę Mieczysławowi, oraz o zawarcie ścisłego związku przeciw coraz bardziej występującym Niemcom. Kiedy poselstwo przybyło do Czech, przyjęto je chętnie, ale zachodziła ważna trudność w doprowadzeniu małżeństwa do skutku.
Dąbrówka była chrześcijanką, a Mieczysław pogańskiej jeszcze trzymał się religii. Powołani do narady kapłani oświadczyli, że jakkolwiek Kościół się sprzeciwia takiemu związkowi, zważywszy jednak, iż poślubiona Mieczysławowi Dąbrówka może cały naród nakłonić do chrześcijaństwa, należy zezwolić na małżeństwo, zalecając tylko rozwinięcie wszelkich starań, aby główny cel jaknajprędzej osiągnięty został.
Małżeństwo więc około roku 964 przyszło do skutku. Razem z księżną przybyli do Polski kapłani chrześcijańscy i zaraz rozpoczęli swoje apostolskie prace. Nie były one zbyt uciążliwe, naród bowiem, jakkolwiek w pogaństwie żyjący, wierzył w Jedynego Boga Niepojętego i niczem nieograniczonego w swej Wszechmocy.
Przyznawał wprawdzie władzę nad wielu żywiołami i siłami natury bożkom, demonom i różnym nadprzyrodzonym istotom, ale uważał je jako bóstwa niższej natury, a główną cześć oddawał Jedynemu Stwórcy przez chrześcijaństwo wyznawanemu. Gdy więc poznano naukę ewangeliczną tak pełną miłości i zaspakajającą serca ludzkie łaskami pełnemi obietnic, z każdym dniem przybywał coraz więcej wyznawców wiary chrześcijańskiej pomiędzy Słowianami.
Przeszło lat trzydzieści zasiadał Mieczysław na książęcym tronie. Przez czas swoich rządów dokonał wiele, gdyż wzmógł się w siłę i zyskał dla całego narodu poważanie, ale byłby daleko więcej dokonał, gdyby utrzymując zręcznie zgodę z Niemcami, myślał o skłonieniu ku sobie Słowian zachodnio-północnych, przeciw którym zbrojnie po razy kilka występował.
Miecz niemiecki sprawił to, że Słowiańszczyzna musiała ustępować z zachodu na wschód, i kto wie, czyby nie uległa była zupełnej zagładzie już w owe wieki, gdyby opatrzność nie zesłała jej jednego z najdzielniejszych obrońców, Bolesława Chrobrego.
Władca ten wszystkie wysiłki potężnej swej woli skierował w celu odparcia Niemców i skutecznej wobec nich obrony. On to przywrócił naturalne granice państwu Polskiemu, on umocnił dzierżawy polskie nad bursztynowemi brzegami morza Bałtyckiego.
Po przyłączeniu Chrobacyi z Krakowem i Szlązka do ziem dzierżonych już przez Bolesława, Polska rozciągała się od gór Karpackich aż do Bałtyku i stanowiła jedną całość potężną. Naród się cieszył, radował, Bolesław jednak nie był zadowolony z tytułu księcia, jaki mu nadano.
— Jestem teraz, mówił, równie potężny, jak cesarz niemiecki, a więcej od niego zasłużony. On przyszedł do korony dziedzictwem, ja odwagą mego ramienia; godzien więc jestem choćby tytułu króla. Nie pragnę go dla dumy, tylko dla szczęścia mego ludu. Gdy korona ozdobi moje czoło, lud uzna we mnie pomazańca Bożego i ród Piastów w najdalszych potomkach uszanuje.
Po naradzie z dostojnikami i duchowieństwem, wyprawione zostało do Rzymu poselstwo o udzielenie pozwolenia Bolesławowi na koronacyę.
Wieści o pomyślnych wyprawach Bolesława na Szlązk i Chrobacyę i o zamiarze jego ogłoszenia się królem, szybko rozeszły się po całych Niemczech. Cesarz Otto III, lękając się tak nagle w potęgę wzrosłego sąsiada, postanowił zjednać sobie jego przyjaźń i w tym celu pod pozorem odwiedzenia grobu biskupa Wojciecha, oświadczył, że pragnąłby zjechać do Gniezna.
Ale Bolesław nie dał się oszołomić tą nadzwyczajną grzecznością niemiecką. Odebrawszy zawiadomienie o projekcie cesarza Ottona, uśmiechnął się i rzekł do dostojników:
— Niemcy widocznie lękają się siły, w którą wzrosłem. Jeżeli jednak sądzą, że mnie swemi grzecznościami oszukają, to się mylą.
Działo się to wszystko z początkiem roku tysiącznego. Cesarz Otto przybył do Polski w licznem otoczeniu panów niemieckich i zaraz na granicy, w pierwszem miasteczku Ilwie, spotkany został przez Bolesława oczekującego z orszakiem dostojników. Po powitaniu i odpoczynku cały orszak podróżników ruszył w drogę do Gniezna, a lud tłumnie zebrany przy drodze witał Bolesława z oznakami szczerego przywiązania.
Po zwiedzeniu w Gnieźnie grobu świętego Wojciecha, rozpoczęły się uczty i różne uroczystości, a przy nich tak wielka rozwinięta była wspaniałość, takie bogactwo wszędzie błyszczało, że Niemcy wyjść nie mogli z podziwienia, patrząc na tę zamożność narodu i jego księcia.
Cesarz Otto, chcąc pozyskać sobie przychylność potężnego a groźnego sąsiada Bolesława, postanowił uprzedzić Ojca S-go o koronowaniu go na króla i sam własną koronę włożył na głowę Bolesława, witając go jako króla i brata.
Po skończonych uroczystościach cesarz odjechał z Gniezna z zupełnem zadowoleniem, gdyż uzyskał to, czego pragnął; niemniej cieszył się i Bolesław, zapewniwszy sobie pokój z Niemcami, którego bardzo potrzebował.
Wszystko to jednak wkrótce zostało zapomniane.
Po śmierci Ottona rzucili się Niemcy na ziemie słowiańskie, ale Bolesław Chrobry wraz z synem Mieczysławem bohaterski zgotował im opór.
— Gorzko w tej wojnie zapłakały Niemcy, — mówi kronikarz, — cesarz niemiecki, nie pogrzebawszy swoich ledwie uciekł z pola bitwy. Polacy wygonili straszliwych wrogów za Elbę, — zmusili ich do oddania zajętych zdradziecko słowiańskich dzierżaw, jak: Łużyc, Moraw, Szląska i Lubuszy nad Odrą.
Uroszczenia cesarzów niemieckich do uległości ze strony Polski upadły. Bolesław Chrobry był więc wspaniałym obrońcą przed lat tysiącem słowiańszczyzny od zalewu niemczyzny, przepojonej jadem nienawiści, krwiożerczej drapieżności. Miecz jego dał jej stosowną odprawę i na długie lata przyciął szpony Czarnego Orła niemieckiego. Jako król, monarcha, przez wszystkie współczesne państwa czczony, umarł w zamku poznańskim, w piastowskim gnieździe słowiańszczyzny.
Przy następcach Bolesława Wielkiego w ciągu wieku znowu rozpanoszyli się Niemcy; ich szpony drapieżne wyrywały jeden po drugim szmaty ziemi słowiańskiej, ogniem i mieczem tępiły mieszkańców, wynaradawiały ich, aż przyszedł mściciel, bohaterski król Bolesław Krzywousty.
Zuchwałość niemiecka wzrosła w owym czasie do tego stopnia, że cesarz Henryk V, nie uznając Bolesława Krzywoustego za króla, ośmielił się doń pisać w ten sposób:
„Rozkazujemy wam, jako żołnierzowi cesarstwa, mianującemu się księciem Bolesławem, dostawienia nam zbrojnych sił swoich i wypłatę trzechset grzywien rocznej daniny. Macie to wykonać zaraz po odebraniu niniejszego pisma, w przeciwnym razie przyjdę do was sam z całą moją potęgą, zmuszę do posłuszeństwa, a winnych srodze ukarzę.“
Król polski zgniótł ten papier, zacisnął pięście i spojrzawszy na Skarbimierza, wiernego swego doradcę, człowieka wielkiej szlachetności i prawości, zawołał w uniesieniu:
Cesarz myśli, że groźbą i zuchwałością słowa ustraszy mnie i pokona. Jak tam Bóg przeznaczy człowiekowi, nie dochodzę tego, ale że się nie ugnę i nie ulęgnę, tom tego aż nadto świadomy. Wierny mój przyjacielu, roześlij zaproszenia do starszyzny na radę,—w tak ważnej sprawie nie chcę sam stanowić.
Kiedy się starszyzna zebrała i ksiądz kanclerz odczytał pismo cesarza, z taką pychą i lekceważeniem przygotowane, wszyscy oniemieli z oburzenia. Wreszcie odezwał się Janko Szczerbaty, przezwany tak od straty czterech zębów przednich, wybitych przy spotkaniu z Niemcami:
— Ej! moja rada, udry na udry! — rzekł, uderzając pięścią. — Chce ci się nas, Niemcze, za łeb chwycić, ano to spróbuj!
— Tak, tak,—potwierdziło wiele głosów,—huzia na Niemca jak na wilka, gdy się skrada do obory!
Bolesław spojrzał po mówiących i chmurne dotąd jego oblicze rozjaśniło się.
— W Imię więc Boże, idźmy na napastnika a Bóg dobrej sprawie dopomoże!
— Tak, Bóg dopomoże! — rzekli wszyscy obecni. — Po tem postanowieniu król polecił księdzu kanclerzowi przygotowanie odpowiedzi na pismo Henryka V.
„Chcecie daniny, — stało w odpowiedzi, — albo naszych ludzi wojennych, a i na cóż to i dla czego dawać ich mamy? Czyż nawet i baby się nie bronią, gdy je napastują, cóż dopiero zbrojni mężowie? Chcesz wojny, będziesz ją miał.“
Gdy cesarz Henryk V odebrał tę odpowiedź, wpadł w gniew straszny i zawołał w wielkiem uniesieniu:
— Psie pogański, warczysz i szczekasz zuchwale, zapomniawszy na kogo zęby wyszczerzasz, ale ja cię zmuszę do opamiętania i choćbym nie wiedzieć ilu ludzi miał stracić, pomszczę zniewagę i do posłuszeństwa przymuszę!
Rozpoczęły się też zaraz w cesarstwie przygotowania do wojny, ale i Bolesław nie pozostał bezczynny. Opatrywał zamki, pomnażał załogi, ściągał ludzi, zbroił ich, wprawiał do szyku wojennego i jednego dnia nie zaspał w nieczynności. Nadbiegający gońce od granicy przynosili ciągłe wieści bardzo niepokojące; powiadali, że rycerstwa jak mrowia gromadzi się przy cesarzu, że wszyscy od stóp do głów, zakuci w żelazne zbroje, że ziemia aż drży pod kopytami dzielnych rumaków. Bolesław wszystkie te wiadomości przyjmował w milczeniu, nie przestraszał się niemi, nie upadał na duchu.
Wreszcie przyszły wieści, że Henryk V przekroczył granicę razem z Czechami i wszedł na ziemie Szlązkie. Wszedłszy do Szląska, Niemcy byli pewni, że zaraz zewrą się z wojskiem Bolesława, tymczasem w całej okolicy i wieści o nim nie było. Lud, uprzedzony o napadzie, ukrył się z dobytkiem w niedostępnych miejscach, zostawiając siedziby na pastwę nieprzyjaciela. Ośmielony brakiem oporu, Henryk posuwał się dalej, wszędzie głuchą pustkę spotykając. Gniewało go to i dziwiło zarazem. Dla dostania jakich wieści, gdy się pod Bytom podsunął, kazał małemu oddziałowi ruszyć w lasy i chwycić byle kogo, aby się tylko czegoś dowiedzieć o Bolesławie. W parę godzin wrócili wysłani, ale w wielkim popłochu, straciwszy kilku ze swoich i okryci ranami. Powiadali, że uczuwszy dym z ogniska, ruszyli do niego, ale w tej chwili napadnięto na nich z taką straszną zawziętością, że oganiając się, poranieni i potłuczeni, zaledwie zdołali umknąć do obozu.
Wiadomość ta bardzo cesarza zachmurzyła. Podsunąwszy się pod sam Bytom, najeżony wieżami i otoczony murami, wodą i moczarami, polecił Zbigniewowi wysłać posłów, z wezwaniem poddania warowni. Gdy się na równinie pokazały oddziały cesarskie, w twierdzy powstała wrzawa i wszyscy wylegli na mury przypatrzyć się Niemcom. A był to wspaniały i zajmujący widok.
Konni rycerze w pancerzach, z dzidą w jednem ręku, z tarczą w drugiem i z mieczem przy boku. Oddziały te szły w porządku, w szyku wojennym, wysuwały się jedne za drugimi, ustawiały się w szeregi, a gdy z za chmur przedarło się słońce i padło na zbroje żołnierskie, blask oślepiał oczy i zdało się, że niema końca tym szeregom.
Lud stojący na murach patrzył z ciekawością na to widowisko.
Po dłuższym wypoczynku rozkazał cesarz Henryk porzucić Bytom a posunąć się ku Odrze, nad którą po drugiej stronie stała warownia Głogów, otoczona również murami, rowami i palisadą. Pochód ten był bardzo uciążliwy. Droga szła lasami pełnemi błota i trzęsawisk, a nadto drogę zawalały kłody drzewa i różne zawały i przeszkody, które z wielkim mozołem trzeba było usuwać. Wojsko szło naprzód, spodziewając się co chwila spotkać z hufcami Bolesława; nigdzie ich jednak nie było, chociaż przeczuwano, że idą jego śladem. Przytem na moczarach spotykano rozkopane groble, na strumieniach pozrywane mosty. Wszystkie te przeszkody niezmiernie nużyły i zniechęcały wojsko.
Nareszcie Niemcy podstąpili pod Głogów. Już mieszkańcy wchodzili z nimi w umowę, gdy Bolesław przysłał do nich swych gońców z temi słowy:
— „Lepiej i szlachetniej od miecza zginąć za ojczyznę, niżeli w poddaństwo obcym oddać się! Trwajcie w męztwie, a przyjdę wam z odsieczą.“
Okrutny Henryk, widząc że miasto nie chce się poddać, użył strasznego sposobu, na jaki tylko nikczemny wróg zdobyć się potrafi.
Schwytawszy podstępem dzieci polskie, powierzone mu jako zakładnicy, powiązać je kazał u szczytu wież (ruchomych) oblężniczych, aby dzielni obrońcy Głogowa pierwej zabili własne dzieci swemi pociskami, zanimby dosięgli nieprzyjaciela.
Dzielni obrońcy Głogowa, niepomni na jęki mordowanej dziatwy, odparli szturm, składając na ołtarzu ojczyzny to, co mieli najdroższego, bo dzieci. Szturm odparli, i Niemcy ze wstydem pociągnęli pod Wrocław. Tutaj rozłożyli się obozem. Jak daleko okiem sięgnąć wszędzie ciągnęła się równina.
Cesarz odetchnął, ale co dalej miał robić, niewiedział; czy szturmować do miasta, czy po spoczynku ciągnąć do Krakowa, czy też wracać do swego kraju?
Gdy więc zebrano się na naradę, cesarz w milczeniu przyjął doradców w namiocie i ledwie mogąc pohamować gniew, rzekł drżącym głosem:
— Poszliśmy na Bolesława, tłuczemy się za nim po borach, bagnach i moczarach, szukamy go wszędzie a nigdzie przydybać nie możemy. Bytom pominęliśmy, Głogowa nie dostaliśmy, bitwy żadnej nie stoczyliśmy. Zamiast Bolesława zastępów w otwartem polu, jak na prawdziwych rycerzy przystoi, spotykamy wszędzie tylko pustkowie, zjadliwe robactwo, brak wody, pokarmu i lud dziki. Radźcie więc, co dalej robić, aby nie powiedziano, żeśmy się dziczy ulękli? Według mnie, po wypoczynku i pokrzepieniu wojska, na Kraków nam iść wypada, zdobyć go, gdyby się opierał, i na okup nie przystał, a potem złupić i w pień wszystkich wyciąć.
Jakoż postanowiono zaraz wyruszyć prosto na Kraków, mając nadzieję, że Bolesław ulęknie się, łatwiejszym będzie do układów i przystanie na warunki, mogące choć jako tako usprawiedliwić zaprzestanie dalszej wojny.
W wojsku zapanowała radość, — było ono nie tak liczne, i nie tak butne, jak przy wkroczeniu na polską ziemię, zawsze jednak przedstawiało siłę ogromną. Noc całą przegwarzono, szykując się do pochodu. Przed świtem jednak, gdy mgła okryła całą płaszczyznę, dał się wokoło słyszeć jakiś niezwykły ruch, jakiś gwar przyciszony. Nie był to szum borów, ani wichru, ale jakiś głuchy jęk ziemi, stękający pod jakimś niezwykłym ciężarem. Z obawy napadu, wojsko niemieckie zaczęło się szykować do boju. Zaledwie cesarz dosiadł konia, a w około niego zebrała się straż przyboczna, nagle pod powiewem wiatru rozdarte mgły ukazały ze wszystkich stron następujące wprost na obóz, zbrojne zastępy. Z jednej strony widać∂ było tarczowników pieszych, z drugiej jeźdźców z włóczniami i chorągwiami. Z warowni wylała się również jakby strumieniem załoga Wrocławia, śpiesząca za braćmi do wspólnego z nieprzyjacielem boju.
Zdziwił się i zaniepokoił cesarz, widząc, że Bolesław sam wyzywa go do walki, że taką ćmę narodu prowadzi; ale gdy spojrzał na swoje hufce żelazem okryte i dobrze uzbrojone, nabrał otuchy i pozostał w miejscu.
Na wrzaskliwy głos trąb obozowych, jakby już zawczasu głoszących zwycięztwo, w szeregach Bolesława także odezwały się trąby. Cesarz, stojący w oddali, przyjrzał się bacznie wojsku Bolesława i nie chcąc dopuścić, aby oddziały nadciągające z różnych stron zlały się w jedną całość, wydał rozkaz do uderzenia na idącą przodem piechotę.
Pierwsi Sasi zerwali się do boju, ruszyli z kopyta i natarli z taką zapalczywością na tarczowników, że pierwsze ich szeregi złamane zostały. Zrobił się popłoch,—przyszły nowe oddziały, tarczownicy znowu nie wytrzymali, ale padło sporo Sasów, a co który z nich zwalił się na ziemię, choćby najzdrowszy, już w zbroi dźwignąć się nie mógł; tarczownicy zaś jak się dało, chyłkiem, bokiem, skokiem, ratowali się w odwrocie, ale dotrzymać konnym jeźdźcom nie mogli, i choć mężnie odpierali nieprzyjaciela, widocznem było, że im uledz muszą. Szeregi jednak tarczowników szły za szeregami, wyrastały, jakby z pod ziemi i nie traciły nic na odwadze, zamęt wzmagał się, krzyk podnosił.
Nagle tarczownicy rozdzielili się na dwie połowy, a z po za nich wyskoczył hufiec konnych i jak piorun uderzył na Sasów. Natarcie było tak silne i gwałtowne, że zwaliło całe zastępy saskie. Był to hufiec samego Bolesława i przez niego dowodzony, zebrany z najzręczniejszej i najwaleczniejszej młodzieży, starającej się dzielnością wyrównać swemu dowódzcy. W wyłom tak utworzony poskoczyli żwawo tarczownicy, z boków uderzyły coraz nowo-napływające oddziały i rozpoczęła się walka, straszna, zażarta, kłębiąca się jezdnymi i pieszymi, wśród krzyku, jęku i przekleństwa.
Wpośród tego zamętu, a raczej pogromu wojsk cesarskich, mała ich cząstka zdołała zgromadzić się w jeden hufiec i w zwartym szeregu osłaniając się, ustępowała z placu. Henryk V w otoczeniu niewielkiej garstki rycerzy ze wszystkich stron naciskany ustępował razem z wojskiem.
Cofnął się dumny cesarz niemiecki, uciekał, pozostawiwszy prawie całą swą armię poległą na polu bitwy.
Liczne kroniki podają liczbę poległych Niemców tak wielką, że trupów nie było komu grzebać. Gromady psów, zbiegłe ze wszystkich stron, szarpały ich ciała i wyły okropnie nad straszliwem pobojowiskiem. Lud nasz dotychczas zowie to pobojowisko pod Wrocławiem Psiem Polem.
Nieszczęsny podział kraju, który uczynił Bolesław Krzywousty przed śmiercią, wydał Polskę na łup niezgód, swarów i bratobójczych walk, które wszczęli niezadowoleni z podziału jego następcy. Skorzystali z tego Niemcy, których potęga Bolesława trzymała zdala od ziem polskich i słowiańskich. Nad Elbą powstaje niemieckie Brandenburskie państewko, które wódz niemiecki Albert, Niedźwiedziem zwany, wyłudził na jednym z nieopatrznych, lekkomyślnych panów obodryckich. Wkrótce jedynym z tych władców słowiańskich pozostał książę Przemysław, innych wraz z ludem wytępili Niemcy. Tak zginął lud spokojny, pracowity, rolniczy, o którego łagodności z podziwem mówią kronikarze. Nie lepiej działo się nad Bałtykiem i na Szlązku. Niemczyły się ziemie słowiańskie, niektóre na wieki, inne na czas długi. W tym to nieszczęsnym dla Polski i całej zachodniej słowiańszczyzny czasie Konrad, książę na Mazowszu, sprowadza nad Drwęcę krzyżowych rycerzy niemieckich i osadza w Dobrzyniu, a następnie nowym ich zastępom buduje sam zamek Dybów, które zaraz ci Niemcy przezwali po swojem Vogelsland. Rycerze niemieccy, sprowadzeni przez Konrada i hojnie przez niego obdarowani, umocniwszy się w Polsce, zamiast zajmować się nawracaniem do chrześcijaństwa pogańskich ludów sąsiednich, jak: Prusaków, Jadźwingów i Litwinów, zaczęli wkrótce grać rolę niezależnych od polskiej władzy książęcej i zwracać oręż przeciw dobroczyńcom. W ten sposób stały się łupem niemieckim piękne ziemie: chełmińska i lubawska. Zaprawieni w chciwości Niemcy, niepamiętni zakonnego powołania swego, które żadnych światowych zysków nie dopuszczało, postarali się prędko o zwierzchnictwo nad sobą cesarza niemieckiego Fryderyka II, który też darował im ziemie polskie, niby „pan świata“. Jak tygrys na pewną zdobycz, rzucili się krzyżacy zaraz na sąsiednie prowincye pruskie, ogniem i mieczem zniszczyli je, powznosili zamki i osadzili nowymi z Niemiec przybyszami. Powstały wkrótce osady potężne niemieckie w Toruniu, w Chełmie i zaczęły się rządzić swojem niemieckiem magdeburskiem prawem, uważać się za oddzielne państwo, niezawisłe od Polski. Napady dziczy mongolskiej odwróciły od niego uwagę książąt piastowskich i pozwoliły na to, że krzyżacy podbili całe Prusy dla siebie, — na miejscu popalonych grodów pozakładali swoje, jak na miejscu Kwidzyna, Marienwerder, dalej Elbląg, i posunęli się aż pod Rygę.
Budując w ten sposób zamki obronne, osadzając dokoła nich lud niemiecki, utworzył zakon krzyżacki w sercu słowiańszczyzny potężne państwo niemieckie, które niebawem zawładnęło częścią Żmudzi, Litwy i Pomorza i zagroziło nawet bytowi Polski.
Jak wody z niezmierzonych oceanów, tak Niemcy napływali ze wszystkich stron ziem germańskich do zajętych przez krzyżaków ziem polskich, aby coraz to nowe zabory robić, ogniem i mieczem utrwalać swoje panowanie. Pod pozorem nawracania pogan łupili Litwę, mordowali dzieci, starców, niewiasty,—nie przebaczali nikomu. Jednocześnie niemczyli polskie nadmorskie dzierżawy i wreszcie sięgnęli po Kraków. Koloniści niemieccy ułatwili im zadanie. Na ulicach Krakowa zaczęła panować niemiecka mowa, niemieckie zwyczaje,—w miejskim zarządzie niemieckie prawa.
Wtedy to opatrzność dała Polsce bohatera, który ukrócił pychę niemiecką, dał opór niosącym słowiańszczyźnie zagładę falom niemczyzny i ocalił Polskę od zguby.
Bohaterem tym był król Władysław Łokietek.
Pod Płowcami, 27 września 1331 roku, w krwawych zapasach, upokarza Niemców, — w bohaterskiej walce odtrąca ich zastępy od Polski. A miał już wtedy król bohater lat siedmdziesiąt wielce pracowitego żywota.
Zmierzyło się męstwo polskie z niemieckiem. Od wschodu słońca do nocy trwała walka. Wróciła skrzepłym starca członkom jędrność lat młodszych. Łokietek własnem ramieniem sięgał nieprzyjaciela. I gdy ku wieczorowi Szamotulski obrócił się z hufcami swoimi na krzyżaków, została przy Polakach wygrana. Stracili Niemcy przeszło dwadzieścia tysięcy ludzi,—Polacy pięćset samego rycerstwa. Wielką mogiłę usypał na polu biskup kujawski. Ze strony polskiej polegli między najcelniejszymi: Żegota z Morawicy, chorąży krakowski; Krystyn z Ostrowa, chorąży sandomierski; Jakób ze Szumska, kasztel żarnowski.
Ostatnia to była wyprawa Łokietka; wojenne znoje resztę mu sił odebrały. Konając, przywołał do łoża śmiertelnego syna i panów.
— Zaklinam was, — mówił do otaczających,—abyście byli wierni, posłuszni, szczodrzy dla mojego syna. A ciebie upominam — zwracając się do Kazimierza, — abyś kochał naród, którego królem cię zostawiam, abyś nim rządził wedle prawa, czuwał nad jego bezpieczeństwem, a pamiętał, aby krzyżacy nie cieszyli się wydartem ci dziedzictwem.
Umarł Łokietek w Krakowie, pogrzebany w katedrze.
Zwycięski bój pod Płowcami pozwolił następcy Władysława Łokietka, Kazimierzowi Wielkiemu, ugruntować władzę królewską w Polsce. Jakkolwiek potężny, musiał Kazimierz ostrożnie postępować z Zakonem Krzyżackim, nie mógł odebrać Niemcom Szląska, ale też i Zakon nie śmiał szarpać ziem polskich. Połączenie się Litwy z Polską za Jadwigi i Jagiełły pozwoliło dwóm połączonym państwom stawić czoło krzyżactwu i zabezpieczyć się od niemieckiej drapieżności.
Gdyby nie ten sojusz, Niemcy, rozgromiliby Litwę, zagroziliby istnieniu Polski, zgubiliby ją.
Wielka bitwa pod Grunwaldem rozstrzygnęła losy: Zakon Krzyżaków padł w niej, aby już nigdy nie wrócić do dawnej potęgi i ostatecznie w krótkim czasie zszedł z widowni dziejów. Uprzytomnijmy sobie tę jedną z największych bitw w dziejach słowiańszczyzny. Było to dnia 15 lipca 1410 roku. Na czas bitwy — pisze Karol Szajnocha — otoczono osobę królewską pocztem rycerzy, w którym wraz z litewskimi synowcami Jagiełły, Zygmuntem Korybutem i książęciem Fieduszkiem, tudzież z mazowieckim siostrzeńcem Aleksandrem, znajdowali się: podkanclerzy Mikołaj, młody sekretarz Zbigniew, pan Jan Mążyk z Dąbrowy, Czech baron Żóława, drugi Czech Sokół, Bieniarz Wierusz, ochmistrz dworzan królewskich, Piotr Medyolański i inni. Żadną strażą przyboczną nieosłoniony Witold, sam konno przebiegał wciąż szeregi, zmieniając raz po raz konia, przyśpieszając wykonanie ostatnich zleceń, zachęcając do męstwa.
Nie ustępował mu w tem i Władysław Jagiełło, sławiony z umiejętności dodawania zachęty, nieomylnie zawsze skutecznej. Coraz wojenniejszem ożywiając się duchem, coraz niecierpliwsze rozsyłając rozkazy, przyodział się Jagiełło od stóp do głowy w zbroję świecącą, i wyjechał na jeden z najwyższych wzgórków, zkąd można było zmierzyć okiem siłę nieprzyjacielską. Po częściowem postąpieniu prawej ściany litewskiej ku przodowi pobojowiska, zmniejszyła się rozległość między obydwoma wojskami. Tylko dolina o zielonej kępie sześciu dębów z ubocza rozdzielała armie przeciwne. Na dębach, pomiędzy rozłożystemi konary, usadowiła się zgraja nie należących do walki widzów, krzyżackich czy polskich ciurów, ciekawych widoku bitwy.
Było już około trzeciej godziny z południa; lekki wiatr od lasu powiał kurzem w oczy Krzyżakom. W tej chwili zagrały trąby, i cała linia bojowa zabrzmiała pieśnią „Bogarodzica!“ Prawe skrzydło litewskie ruszyło na spotkanie nieprzyjaciela.
Niemcy uderzyli z niezmierną gwałtownością. Pęd z góry potroił siłę natarcia. Zagrzmiał zarazem ogień rozstawionych po wzgórzach dział. Na wiele mil miał się rozledz odgłos pierwszego szturmu. Niemcy runęli od razu całym ogromem swojego wojska, z wyjątkiem kilkunastu znaków odwodu. Głośna w średniowiecznych dziejach „furya teutońska“ spadła niepowstrzymaną burzą na Litwę.
Wstępne uderzenie było jak zwyczajnie na kopje. Po zwarciu się szeregów, pokruszyły się kopie, umilkł huk dział. Wszczęły się zapasy w bezpośredniem starciu, krzyżackim mieczem, litewskim oszczepem, tatarską szablą. W coraz ciaśniejszem zwarciu natarły na się topory czyli berdysze, straszna broń owych czasów. Gorzej uzbrojona tłuszcza godziła w siebie maczugą, pałką okutą.
Przez całą godzinę mocowały się szyki w ten sposób. Przez całą godzinę nie ustępował jeden drugiemu. Wreszcie zachwiała się rozkołatana ściana litewska. Parta coraz sroższym naciskiem Niemców, cofnęła się Litwa i Ruś z Tatarstwem cokolwiek w bok, na prawo, ku jeziorowi. Tam zatrzymano się jeszcze, i jeszcze wznowił się opór. Rychło atoli przedarli Niemcy nawskroś linię litewską, rozerwaną w dwie ustępujące połowy. Nierównie liczniejsza połowa prawa, w znaczniejszej części z Litwy i Tatarstwa złożona, pierzchnęła w stronę jeziora. Uradowani zwycięztwem Niemcy puścili się w pogoń zapamiętale. Nastąpiła sroga rzeź uciekających. Niektóre oddziały litewskie tak dziki ogarnął popłoch, iż nie oglądając się poza siebie, miały przez wiele uciekać dni, dostać się aż do Litwy, rozsiewając tam wieść o przegranej. Innym oddziałom, zwłaszcza tatarskim, straszniejszym w odwrocie, niż w zaczepce, przyniosła ucieczka nie tyle szkody, ile sromu. Unosząc na swoich karkach nieprzyjaciela, nużąc go pogonią i łupieżą, były one gotowe zwrócić się lada chwila do boju, tem groźniejszego wtedy wrogowi.
Również niezupełnie bez nadziei walczył tymczasem lewy odłam rozgromionej linii litewskiej. Stały tam pułki ruskie, mianowicie trzy bohaterskie roty Smoleńszczan. Odcięte przez zwycięskich Niemców od reszty wojsk litewskich, zdzierżyło rycerstwo ruskie na sobie ogromną przemoc nieprzyjaciela, i lubo prawie w pień wycięte pod jednym znakiem, przedarło się nakoniec ku stojącemu opodal skrzydłu Polaków.
Zachowywało się też lewe skrzydło polskie dotychczas bez czynnego udziału w bitwie, mając wystąpić później. Teraźniejsze połączenie się z niem Rusi walczącej — pociągnęło je w bój. Waleczny Witold, nie zdoławszy utrzymać sprawy w skrzydle litewskim, zawezwał Polaków coprędzej na plac bitwy. Upojeni tryumfem Niemcy mniemali się pogromcami całej armii koronnej, a tu po pierwszej bitwie litewskiej, stoczonej na pochyłości wzgórza przyszło staczać drugą bitwę, w nizinie, pod lasem, z Polakami.
Ogromne tumany kurzu wzniosły się po uciekającej Litwie i Ordzie. Ciągły od lasu wiatr miotł je w oczy Krzyżakom. Wreszcie puścił się drobny deszczyk i oczyścił powietrze. W blasku nowej zmiany pogody rozwinęła się nad uderzającem wojskiem polskiem wielka chorągiew państwa, z białym orłem w koronie. Król Władysław Jagiełło stał na wzgórzu z ubocza, niecierpliwie przypatrując się bitwie. Zachęceni jego okiem i rozkazami Zyndramowie, Zawisze, Nałęcze, Habdanki, Sulimczykowie, Jelici i inni najwaleczniejsi z rycerzów, uderzyli z niepośledniejszą od teutońskiej natarczywością.
Ale rozgorzało szczęśliwym bojem Krzyżactwo nie znało już żadnej tamy. Pod ciężkim szturmem Niemców zachwiała się ława polska, upadła chorągiew państwa. Wszczęła się zacięta walka o sztandar. Rozgorzała w najwyższym stopniu wściekłość dwóch nieprzyjaciół odwiecznych, zwartych w śmiertelnym boju o palmę poświęcenia dla jednych, nienawiści dla drugich. W obopólnem sił wytężeniu chwiały się z osobliwszą zmiennością szale. Już szczęśliwie z rąk krzyżackich wydarta, podniosła się znowuż wielka chorągiew o białym orle. Już nową otuchą zagrzane rycerstwo polskie coraz pomyślniej parło nieprzyjaciela. Wtem okazują się na pobojowisku dawne pułki krzyżackie, wracające wesoło z pogoni za Litwą i Tatarami. Widząc swoich w opałach, rzucają zdobyte na Litwie łupy i niosą nową zamieszkę w szeregi polskie.
Jednocześnie zagroziła naszym jeszcze sroższa burza zkądinąd. Wysunął się w ostatniej linii krzyżackiej zastęp szesnastu odwodowych chorągwi, głównie chełmińskich, przeznaczonych zadać ostatni cios Polakom. Stanął na ich czele sam Wielki mistrz Ulryk Jungingen, zamierzając uderzyć z boku. Najwyższe niebezpieczeństwo zawisło nad armią i sprawą polską. Pędząca pod wielkim mistrzem chmura krzyżacka zagroziła swoim prądem samemuż królowi Jagielle. Stał on tuż obok drogi, którą Ulryk chciał oskrzydlić Polaków.
Król Władysław napierał się niecierpliwie w zgiełk bitwy, potrzebniejszy tam z jakimkolwiek posiłkiem zbrojnym niż tu, na celu jawnej przemocy nieprzyjacielskiej. Już nawet spiął konia ostrogami, rwąc się koniecznie w bój, w pomoc swoim. Czecha Żoławę, który konia królewskiego chwycił za cugle, uderzył Jagiełło kopią, aby go puścił. Usilnemi przecież prośbami i zaklęciami zdołano zatrzymać go na miejscu. W tej właśnie chwili cwałujący pod W. mistrzem Chełmianie przelatywali zdaleka, mimo stanowiska królewskiego, w pędzie ku flance naszej. Na widok małej garstki Polaków na uboczu, wyskoczył jakiś rycerz z pod chorągwi chełmińskiej, i w chęci popisu rycerskiego puścił się ku niej z kopią złożoną. Siedział hardo na gniadym koniu w pełnej zbroi, w białym na niej kaftanie czyli „jace“ niemieckiej, o szerokim pasie złocistym. Cały zastęp chełmiński wlepił ciekawe oczy w junaka. Dyppolo Kiekierzyc von Dieber, (takie było miano rycerza), Niemiec z Luzacyi, ochotnik w wojsku krzyżackiem, nie wiedząc z kim harcu szuka, tylko bogatą zbroją królewską uderzony, wymierzył kopię przeciwko królowi.
Król nawzajem po rycersku złożył się kopią, a młody sekretarz Zbyszek pchnął Niemca ułamkiem czyli „koczanem“ kopii tak silnie w bok, że Dyppold spadł. Na ziemi ugodziła go kopia królewska w obnażone z przyłbicy czoło, i dobiła go straż. Co widząc, porwało się rycerstwo chełmińskie pomścić śmierć towarzysza. Lecz dowódca krzyżacki, sam W. mistrz, Ulryk Jungingen, zaskoczył mu gniewnie chcą przeszkodzić harcom bezużytecznym. Nie luźny hufiec na stronie, lecz chwiejąca się już ława wojska polskiego była stosownym celem ataku.
Sam Ulryk tedy kopią i krzykiem „Herum! Herum!“ powstrzymał swoich od natarcia na króla, i pognał natomiast z chorągwią w tłum bitwy. Z głowy szczęśliwie ocalonego króla stoczyło się niebezpieczeństwo na jego coraz bardziej ściskaną armię. Znalazła się ona teraz w ostatniej cieśni. Z przodu parło zwycięzkie czoło nieprzyjacielskie, z prawa gniotły powracające z litewskiej pogoni pułki, z lewa uderzył sam Mistrz Wielki z całem świeżej rycerstwem.
Zaatakowana przez W. Mistrza część armii polskiej straciła na chwilę ducha. Tłomaczono się później, iż uderzające hufce chełmińskie miało podobieństwo do wojsk litewskich, jakoby powracających z początkowej rozsypki. Dlatego ociągnęła się kolumna polska z należytem onych przyjęciem, podobna tem w oczach krzyżackich do wojska mającego się poddać. Uszczęśliwieni tem Niemcy, równie szczęśliwi na innych punktach, mniemali się po raz drugi panami bitwy. Wzdłuż całej linii bojowej zagrzmiała zwycięska pieśń Krzyżactwa: „Christ ist erstanden! Cieszmy się, bracia, w Bogu, że przytarł poganom rogu! Chrystus zmartwychwstał!
Wtedy wystąpił z lasu ostatni hufiec królewski. Składały go w znacznej części roty zaciężne, „goście“ rycerscy. Uchodziły one w oczach rycerstwa polskiego za tłum pośledniejszy, „lud tańszy.“ Dzięki jednak rozumowi wojennej rady polskiej, z której natchnienia toczono bitwę nie po krzyżacku całem od razu wojskiem, lecz pojedyńczemi oddziały, stał się obcy żołnierz nader zbawienną pomocą w niebezpieczeństwie. Uderzyły nowe hufce polskie na Krzyżaków z ukosa. Niespodziewane natarcie świeżego nieprzyjaciela zbiło panów pruskich z przedwczesnej pychy tryumfu. Dwakroć zwycięzcy, Niemcy ujrzeli przed sobą potrzebę stoczenia trzeciej bitwy.
Widok pożądanego wsparcia, pewnej zguby Krzyżactwa, podwoił ducha w walczących dotąd Polakach. Owa zaatakowana przez Chełmińczyków kolumna polska uderzyła wreszcie na zastęp W. Mistrza. Wzbudził ją ku temu osobliwie rycerski czyn sławnego harcerza koronnego, Dobka z Oleśnicy, klejnotu Dębno. W chwili zawahania się kolumny wyskoczył Dobek z szeregów polskich, i sam jeden z kopią złożoną rozpędził się ku W. Mistrzowi na czele znaków.
Zawiązał się harc rycerski między Mistrzem Ulrykiem i zuchwałym szermierzem polskim. Uniknął Ulryk kopii Dobkowej, lecz nacierając wzajem na Lacha, zraniwszy mu rumaka, zagnał się zbyt daleko ku hufcom polskim. Rycerstwo polskie rzuciło się w pomoc Dobkowi, a za cofającym się W. Mistrzem runęła cała ława polska na Chełmian.
Wszczął się ostatni „śmiertelny“ zapas nowopokrzepionych Polaków z nieunużonem jeszcze wojskiem chełmińskiem. Posiłkowany jednoczesną walką na innych punktach, mianowicie flankowym atakiem zaciętych znaków polskich, brał on coraz pomyślniejszy dla króla obrót. Uzupełnił do reszty zmianę losów oddawna spodziewany powrót Litwy i Tatarstwa na pole boju. Podczas gdy na lewem skrzydle dogrzewały Niemcom roty zaciężne, pojawiła się na prawem znaczna część zbiegłej Litwy i Ordy, równie łatwo powracającej do walki jak pierzchającej.
Nadeszła chwila stanowcza, w której wszystkie oddziały armii polskiej walczyły z potęgą nieprzyjacielską. Liczbowa przewaga królewskich wojsk, zręczne wyprowadzanie coraz nowych zastępów na plac boju, wreszcie leśne korzyści położenia, niweczyły wszelką „furyę teutońską.“ Odwodowe chorągwie polskie z lewego flanku, Litwini i Tatarzy z prawego, parli oba narożniki krzyżackie przemocnie ku środkowi. Bądźto poniewolnie ustępując w tę matnię, bądź też zwyczajem niemieckim umyślnie w potężną kłębiąc się kupę, ścisnęło się całe wojsko krzyżackie wokoło chełmińskiego zastępu pod W. Mistrzem, w pośrodku między Grunwaldem a Tannenbergiem.
Już prawie z okoła szerokiej armii polskiej objęci, padali Niemcy niezmiernie gęstym trupem. A przemyślnością najbardziej nadrabiając, nie tracili nasi żadnego ciosu napróżno. Polska i Litwa godziła przedewszystkiem w białe płaszcze zakonne, po których upadku musiała sama przez się upaść też bitwa; Tatarstwo, swoją z nad Worskli znaną nam sztuką, ubijało głównie konie rycerstwu. W powiększającym się z każdą chwilą nacisku obudwóch skrzydeł polskich, z zwężającej się z każdą chwilą cieśni teutońskiej, zniknęła Krzyżactwu wszelka nadzieja zwycięztwa.
Przerzedzona kupa Krzyżactwa musiała w tem ściślejszy zwinąć się kłęb. Okrążająca go tęcza wojsk polskich i litewskich w tem ciaśniejsze garnęła Niemców objęcia. Przed ostatecznem zawarciem się „saku“ w koło Krzyżactwa, radzono W. Mistrzowi ustąpić ze szczątkiem niedobitków. Ale mistrz Ulryk, strącony dziś dwukrotnie ze szczytu zwycięztwa, wściekły tryumfem wzgardzonej przez siebie „tłuszczy“, tknięty w samo serce odstępstwem swoich, za wszystkie poprzedników występki ukarany dzisiejszym dniem, nie widział już zbawienia dla siebie i dla zakonu.
— Nie daj, Boże! — zawołał po rycersku — abym ujechał z pola, na którem tylu padło walecznych!
Małoco później dosięgnął go miecz nieprzyjacielski w pobliżu wsi Tannenberga. W tym samy czasie poległ W. Marszałek zakonu Walenrod pod Grunwaldem. Wraz z nimi padli prawie wszyscy bracia zakonni. Z siedmiuset „białych płaszczów“ ocalało tylko piętnastu. Wszystko prawie wojsko krzyżackie zwyczajem wieku przyklękło prosząc o łaskę. Zaledwie garstka rozbitków, rzucając broń i chorągwie, zdołała umknąć drogą ku taborowi W. mistrza, aby ją wskazać swoim pogromcom.
Po skończonem już dziele na polu bitwy, rozbiegły się wojska zwycięzkie w pogoń po okolicy. O pół mili na zachód od Grunwaldu popadł im w ręce cały tabor krzyżacki. Oprócz schronionych tam niedobitków znaleziono w nim „wiele tysięcy“ wozów z zapasami wszelkich potrzeb wojennych. Zdziwiły osobliwie wozy z mnóstwem pochodni smolnych i żagwi do wzniecania pożarów. Nie brakło nawet wozów z łańcuchami i pęt na przyszłych jeńców polskich. Przydały się one teraz na pojmanych panów zakonnych.
Do przyszłej uczty zwycięztwa nad Polakami stały w krzyżackich namiotach i na wozach krzyżackich ogromne beczki z winem, z których teraz chłodzili się Polacy. Aby wojska zwycięzkie nie upiły się niem, kazał król Jagiełło coprędzej pozbijać obręcze z beczek i wytoczyć wino na ziemię. Spływające ze wzgórzów ku łąkom wsi Grunwaldu, zmięszało się wino z płynącą tamtędy posoką ludzi i koni. Więzy spodziewanej niewoli wojsk królewskich zaciężyły teraz na samychże Krzyżakach, a wino spodziewanej radości Niemców płynęło wespół z ich krwią.
Tymczasem słońce zniżało się na niebie. Cała wielka bitwa grunwaldzka nie trwała dłużej nad trzy do czterech godzin.
Przed nieco chmurnym zachodem słońca wyjechał król Jagiełło na jeden z najwyższych wzgórków pobojowiska. Spotkał go tam główny sprawca tryumfu Witold. Przez wszystek czas walki uganiał się on między szeregami polskimi, wskazując każdemu kolej i drogę uderzania, kierując wszystkiemi ruchami bitwy. Toż i król Władysław Jagiełło nie był dzisiaj bezczynnym. Witold zajeździł kilka koni, a Władysław zachrypł on wydawania rozkazów. Teraz powitawszy się wzajem, przypatrywali się obaj długo całemu polu zwycięztwa, polu krwawo rozstrzygnionego „sądu bożego“.
Świecące na niem w południowych godzinach szyki krzyżackie leżały teraz zżętem na niwie kłosiem. Zgraje ciurów polskich zbierały łupy z poległych, rozeznawały ciała przedniejszych nieprzyjaciół. Po wszystkich krańcach pobojowiska ściągano resztki rozbitków, przetrząsano zakąty leśne. Zdarzały się dziwne zajścia. Tam w jednym lasku znaleziono siedm w ziemię zatkniętych sztandarów nieprzyjacielskich, które natychmiast przyniesiono królowi. Owdzie zdradliwy połysk słońca na zbrojach uciekającej lasem garstki niemieckiej, odkrył ją oczom pogoni polskiej, która pędząc za nią, wpadła na jakieś trzęsawiska, lecz dopadłszy wreszcie Krzyżaków, musiała zostawić wszystkich przy życiu. Gdzieindziej, pod wsią Wielgniowem, dognano i ubito owego komtura tucholskiego Henryka, co to ślubem rycerskim kazał nosić przed sobą dwa gołe miecze, by je w polskiej zrumienić jusze. Dla powściągnięcia bezużytecznej srogości zalecił król wstrzymać się już od wszelkiego przelewu krwi. Niezmierną też liczbę nieprzyjaciół wzięto żywcem w pogoni. Jeszcze większa popadła w niewolę podczas bitwy. Znaleźli się w tej liczbie obaj posiłkujący panów pruskich książęta, Kazimierz Szczeciński i Konrad Oleśnicki, tamten wzięty przez Skarbka z Gór, ten przez jednego z rycerzy czeskich. Takiegoż losu doznał naczelnik rycerskich „gości“ zakonu, Jerzy Gersdorf, pojmany z czterdziestu towarzyszami przez Przedpełka Kupidłowskiego Dryję.
Gdy nieco później nastąpiło okazywanie jeńców przed królem, i zaczęto rozpodzielać onych według narodów, utworzyło się dwadzieścia dwa różnorodnych oddziałów, a sześciu notaryuszów królewskich spisywało imiona. Największej części pozwolił ludzki Jagiełło wrócić natychmiast na słowo do dom. Resztę, mianowicie braci zakonnych, porozsyłano do różnych zamków królewskich, jakoto do Łęczycy, Sieradza, Tęczyna, Lublina, Sandomierza, Lwowa, Przemyśla. Pozostało nawet podanie, iż wielu z jeńców osiadło na ziemi polskiej, zaludniło w szczególności okolice Podgórza krakowskiego.
Cały zakon runął dziś na zawsze pod mieczem kary, a małoco później, dysząc resztkami życia, marzy o zupełnem wytępieniu narodu zwycięzkiego.
Zawiodły te marzenia. Zakon germańsko-niemiecki runął w przepaść zguby.
„Jeden dzień grunwaldzki“ — biadają dziejopisowie krzyżaccy — „zniszczył wszystką chwałę i potęgę zakonu.“ — „Byłto dzień — skarżą się oni dalej — jego najwyższej sławy rycerskiej i męztwa bohaterskiego, lecz oraz ostatni dzień pomyślności i szczęścia. Od jutra miały się zacząć dni jego niedoli, jego hańby, jego upadku po wszystkie czasy.“
Leżała teraz cała ta niedola rozpostarta na szerokiem polu pobojowiska, przed okiem przypatrującego mu się króla Jagiełły. Leżał przed nim widok tak stanowczego, tak bezprzykładnego w dziejach tryumfu, jakim może żadnemu z zwycięzców nie dano było nasycić wzroku.
A oto opis tejże wiekopomnej bitwy pióra Henryka Sienkiewicza z przepięknej powieści p. t. „Krzyżacy“:
„O wschodzie słońca ruszyły wojska ławą, a za niemi nieprzejrzany tabor wozów. Po godzinie pochodu wiatr uciszył się tak, że można było rozwinąć chorągwie. I wówczas pola, jak okiem sięgnąć, pokryły się niby kwieciem stubarwnem. Żadne oko nie mogło objąć zastępów i tego lasu rozmaitych znaków, pod którymi pułki posuwały się naprzód. Szła więc Ziemia Krakowska pod czerwoną chorągwią z białym orłem w koronie, była zaś to chorągiew naczelna całego Królestwa, wielki znak dla wszystkich wojsk. Niósł ją Marcin z Wrocimowic, herbu Półkozy, rycerz potężny i w świecie sławny. Za nią szły hufce nadworne, jeden mając nad sobą podwójny krzyż litewski, drugi pod Pogonią. Zaś pod znakiem św. Jerzego ciągnął potężny zastęp najemników i ochotników zagranicznych, przeważnie z Czechów i Morawców złożony. Tych wielu stanęło na tę wojnę, bo i cała czterdziesta dziewiąta chorągiew była wyłącznie z nich złożona. Lud to był, zwłaszcza w piechocie, która ciągnęła za kopijnikami, dziki, niesforny, ale do bitwy tak zaprawny, a w spotkaniu tak zaciekły, iż wszelkie inne piechoty, gdy się o nich otarły, odskakiwały co prędzej, jako pies od jeża. Berdysze, kosy, topory, a szczególnie żelazne cepy stanowiły ich broń, którą władali wprost strasznie. Najmowali się oni każdemu, kto ich płacił, albowiem żywiołem ich jedynym była wojna, grabież, rzeź.
Wpobok Morawców i Czechów, szło pod swymi znakami szesnaście chorągwi ziem polskich, w tych jedna przemyska, jedna lwowska, jedna halicka i trzy podolskie, a za niemi piechoty tychże ziem, przeważnie zbrojne w rohatyny i w kosy. Książęta mazowieccy Janusz i Ziemowit wiedli chorągwie dwudziestą pierwszą, drugą i trzecią. Tuż szły biskupie, a potem pańskie w liczbie dwudziestu dwóch. Więc Jaśka z Tarnowa, Jędrka z Tęczyna, Spytka Leliwy i Krzona z Ostrowa, i Mikołaja z Michałowa, i Zbigniewa z Brzezia, i Krzona z Kozichgłów, i Kuby na Koniecpolu, i Jaśka Ligęzy i Kmity, i Zakliki, a oprócz nich, rodowa Gryfitów i Bobowskich i Koźlich Rogów i różnych innych, którzy w bitwach zbierali się pod wspólnem herbowem godłem i wspólne wykrzykiwali „zawołanie“.
I tak rozkwitła pod niemi ziemia, jak rozkwitają łąki na wiosnę. Szła fala koni, fala ludzi, nad nimi las kopii z barwnemi „płachetkami“ nakształt drobniejszych kwiatów, a z tyłu, w obłokach kurzawy, miejskie i kmiece piechoty. Wiedzieli, że ku bitwie straszliwej idą, ale wiedzieli, że „trzeba“, więc szli z ochotnem sercem.
Na prawem zaś skrzydle płynęły Witoldowe watahy, pod chorągwiami różnej barwy, ale z jednakiem wyobrażeniem litewskiej pogoni. Żaden wzrok nie mógł objąć wszystkich zastępów, ciągnęły się one bowiem wśród pól i lasów na szerokość przeszło mili niemieckiej.
Przed południem, przyszedłszy wojska w pobliże wsi Logdau i Tannenberga, zatrzymały się na krawędzi lasu. Miejsce zdało się dobre na spoczynek i zabezpieczone od wszelkiej niespodzianej napaści, gdyż z lewej strony oblewała je łacha jeziora Dąbrowskiego, z prawej zaś jezioro Lubiecz, przed wojskami zaś otwierała się szeroka na milę przestrzeń polna. W środku owej przestrzeni, wznoszącej się ku zachodowi łagodnie w górę, zieleniły się łęgi Grunwaldu, a nieco w dali szarzały słomiane dachy i puste, smutne ugory Tannenberga. Nieprzyjaciela, któryby spuszczał się ku lasom i wyniosłości, łatwo było dostrzedz, ale nie spodziewano się, aby mógł prędzej, niż nazajutrz nastąpić. Zatrzymały się też tu wojska tylko na postój, że jednak biegły w rzeczach wojny Zyndram z Maszkowic nawet w pochodzie przestrzegał bojowego porządku, więc stanęły tak, aby w każdej chwili mogły być do sprawy gotowe. Z rozkazu wodza wysłano wnet na lekkich a ścigłych koniach, gońców, hen, przed się, w stronę Grunwaldu i Tannenberga i dalej, aby zbadali okolicę, a tymczasem dla łaknącego nabożeństwa króla ustawiono na wysokim brzegu jeziora Lubiecz namiot kapliczny, aby mógł zwykłych mszy wysłuchać.
Jagiełło, Witold, książęta mazowieccy i rada wojenna, udali się do namiotu. Przed nim zaś zgromadziło się przedniejsze rycerstwo, już to dlatego, aby polecić się Bogu przed dniem strasznym, już aby na króla popatrzeć. I widziano go, jak szedł w szarej obozowej szacie, z twarzą poważną, na której osiadła wyraźnie ciężka troska. Lata mało zmieniły jego postać i nie pokryły mu zmarszczkami oblicza, ani nie ubieliły mu włosów, które i teraz zakładał tak samo prędkim ruchem za uszy, jak wówczas, gdy Zbyszko widział go po raz pierwszy w Krakowie. Ale szedł jakby pochylony pod brzemieniem strasznej odpowiedzialności, która ciążyła na jego ramionach, jak gdyby pogrążon w wielkim smutku. W wojsku mówiono sobie, że król płacze ustawicznie nad tą krwią chrześcijańską, która ma być przelana i tak było istotnie. Jagiełło wzdrygał się przed wojną, zwłaszcza z ludźmi, którzy na płaszczach i chorągwiach krzyż nosili i z całej duszy pragnął pokoju. Próżno mu panowie polscy, a nawet pośrednicy węgierscy, Scibor i Gara, wystawiali pychę i dufność krzyżacką, którą przepełnion mistrz Ulrych gotów był cały świat wyzwać do boju; próżno mu jego własny wysłannik Piotr Korzbog przysięgał na Krzyż Pański i na swoje ryby herbowe, że Zakon ani chce słyszeć o pokoju i że jedynego komtura gniewskiego, hrabiego von Wende, który do pokoju nakłaniał, inni obrzucili szyderstwy i obelgami — on jeszcze miał nadzieję, że nieprzyjaciel uzna słuszność jego żądań, pożałuje krwi ludzkiej, i sprawiedliwym układem straszliwą waśń zakończy.
Więc i teraz poszedł się modlić o to do kaplicy, gdyż prostą a dobrotliwą duszę jego dręczył ogromny niepokój. Nawiedzał już ongi Jagiełło ogniem i żelazem ziemie krzyżackie, ale czynił to jako pogański książę litewski, lecz teraz, gdy jako król polski i chrześcijanin, ujrzał płonące sioła, zgliszcza, krew i łzy, ogarnęła go bojaźń gniewu bożego, zwłaszcza, że to był dopiero początek wojny. Gdyby choć na tem poprzestać! Ale oto dziś, jutro zetrą się narody i ziemia rozmięknie od krwi. Jużci naprawy jest ten nieprzyjaciel, ale jednak krzyże na płaszczach nosi i bronią go tak wielkie i święte relikwie, że myśl cofa się przed niemi przerażona. W całem wojsku myślano przecież o nich z obawą i nie grotów, nie mieczów, nie toporów, ale tych świętych szczątków obawiali się głównie Polacy. „Jakoże nam będzie na Mistrza ramię podnosić — mówili nieznający trwogi rycerze — gdy na pancerzu u niego relikwiarz, a w nim i kości święte i drzewo Krzyża Zbawiciela!“ Witold gorzał wprawdzie wojną, pchał do niej i śpieszył się do bitwy, lecz pobożne serce króla truchlało poprostu na wspomnienie tych mocy niebieskich, któremi Zakon osłaniał swą nieprawość.
Już właśnie ksiądz Bartosz z Kłobucka skończył jedną mszę, a Jarosz, proboszcz katolicki, miał wkrótce wyjść z drugą, i król wyszedł przed namiot, aby rozprostować nieco zmęczone klęczeniem kolana, gdy na spienionym koniu wpadł jak burza szlachcic Hanko Ostojczyk i, nim z siodła zeskoczył, zakrzyknął:
— Niemce, miłościwy panie!
Porwali się na te słowa rycerze, król zmienił się na twarzy, zamilkł przez mgnienie oka, poczem zawołał:
— Pochwalony Jezus Chrystus! Gdzieś ich widział i ile chorągwi?
— Widziałem jedną chorągiew przy Grunwaldzie—odpowiedział zdyszanym głosem Hanko: ale z za wzgórza kurzawa szła, jakby ich więcej ciągnęło!
— Pochwalony Jezus Chrystus! — powtórzył król.
A wtem Witold, któremu za pierwszem słowem Hanki krew uderzyła do twarzy i oczy poczęły się żarzyć jak węgle — zwrócił się do dworzan i zawołał:
— Odwołać drugą mszę, i konia mi!
Król zaś położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Jedź ty, bracie, a ja ostanę i drugiej mszy wysłucham.
Więc Witold i Zyndram z Maszkowic wskoczyli na konie, lecz właśnie w chwili, gdy zawrócili ku obozom, przyleciał drugi goniec, szlachcic Piotr Oksza z Włostowa, i zdala już począł krzyczeć:
— Niemce! Niemce! widziałem dwie chorągwie!
— Na koń!! — ozwały się głosy między dworzany i rycerstwem.
A jeszcze Piotr mówić nie przestał, gdy znów rozległ się tentent i przypadł trzeci goniec, a za nim czwarty, piąty i szósty: wszyscy widzieli chorągwie niemieckie, nadciągające w coraz większej liczbie. Nie było już wcale wątpliwości, że cała armia krzyżacka zastępuje drogę wojskom królewskim.
Rycerze porozjeżdżali się w mgnieniu oka do swoich chorągwi. Z królem przy namiocie kaplicznym pozostała tylko garstka dworzan, księży i pachołków. Ale w tej chwili rozległ się dzwonek na znak, że proboszcz kaliski wychodzi z drugą mszą, więc Jagiełło wyciągnął ramiona, złożył pobożnie dłonie i, wzniósłszy oczy ku niebu, wolnym krokiem udał się do namiotu.
∗
∗ ∗ |
Lecz, gdy po skończonej mszy wyszedł znowu przed namiot, mógł już własnemi oczyma przekonać się, że prawdę mówili gońce, gdyż na krańcach wznoszącej się coraz bardziej ku górze, rozległej równiny, zaczerniało coś, jak gdyby bór wyrósł nagle na pustych polach, a nad tym borem grała i mieniła się w słońcu tęcza chorągwiana. Jeszcze dalej, hen! za Grunwaldem i Tannenbergiem, wznosił się ku niebu olbrzymi obłok kurzawy. Król objął wzrokiem cały ten groźny widnokrąg, poczem zwróciwszy się do księdza podkanclerzego Mikołaja, zapytał:
— Jakiego dziś patrona?
— Dzień Rozesłania Apostołów — odrzekł ksiądz podkanclerzy.
A król westchnął:
— Więc dzień Apostołów będzie ostatnim życia dla wielu tysięcy chrześcijan, którzy się dziś na tem polu zetrą.
I wskazał ręką szeroką, pustą równinę, na której w pośrodku tylko, w połowie drogi do Tannenberga, wznosiło się kilka odwiecznych dębów.
Tymczasem jednak przyprowadzono mu konia, a w oddali ukazało się sześćdziesiąt kopij, które Zyndram z Maszkowic przysyłał jako straż osoby królewskiej.
∗
∗ ∗ |
Straży królewskiej przywodził Aleksander, młodszy syn księcia na Płocku, a brat tego Ziemowita, który szczególną „przemyślnością“ do wojny obdarzon, zasiadał w radzie wojskowej. Drugie po nim miejsce trzymał litewski synowiec monarchy, Zygmunt Korybut, młodzian wielkich nadziei i wielkich przeznaczeń, ale niespokojnego ducha. Między rycerstwem najsłynniejsi byli: Jaśko Mążyk z Dąbrowy, prawdziwy olbrzym, postawą niemal Paszkowi z Biskupic równy, a siłą niewielu samemu Zawiszy Czarnemu ustępujący, Żóława, baron czeski, drobny i chudy, ale sprawności niezmiernej, słynny na dworze czeskim i węgierskim z pojedynków, w których kilkunastu rycerzy rakuskich rozciągnął, i drugi Czech Sokół, łucznik nad łuczniki, i wielkopolanin Bieniasz Wierusz, i Piotr Medyolański, i bojarzyn litewski Sienko z Pohosta, którego ojciec Piotr jednej chorągwi smoleńskiej przywodził, i krewny króla kniaź Fieduszko, i kniaź Jamont, a zresztą sami polscy rycerze, „wybrani z tysięców,“ którzy wszyscy zaprzysięgli do ostatniej krwi króla bronić i od wszelkiej wojennej przygody go osłaniać. Zaś bezpośrednio przy osobie królewskiej znajdował się ksiądz podkanclerzy Mikołaj i sekretarz Zbyszko z Oleśnicy, młodzieńczyk uczony, biegły w sztuce czytania i w piśmie, ale zarazem siłą do dzika podobny. Nad zbroją pana czuwali trzej giermkowie: Czajka z Nowego Dworu, Mikołaj z Morawicy i Daniłko Rusin, który dzierżył łuk i sajdak królewski. Dopełniało orszaku kilkunastu dworskich, którzy na ścigłych biegunach mieli z rozkazami do wojsk latać.
Giermkowie przybrali pana w świetną, błyszczącą zbroję, poczem przywiedli mu również „wybranego z tysięców“ cisawego rumaka, który parskał nozdrzami na dobrą wróżbę z pod stalowego naczółka i, napełniając rżeniem powietrze, przysiadał nieco, jak ptak, który się chce zerwać do lotu. Król, gdy uczuł pod sobą konia, a w ręku kopię, zmienił się nagle. Smutek znikł z oblicza, małe, czarne oczy poczęły błyskać, a na twarzy zjawiły się rumieńce; lecz była to chwila tylko, bo gdy ksiądz podkanclerzy począł się żegnać krzyżem, spoważniał znów i pochylił z pokorą, przybraną w srebrzysty hełm, głowę.
∗
∗ ∗ |
Tymczasem armia niemiecka, zstępując zwolna z wyniosłej równiny, minęła Grunwald, minęła Tannenberg i zatrzymała się w zupełnym bojowym szyku w połowie pola. Z dołu, z polskiego obozu widać było doskonale groźną ławę zakutych w żelazne zbroje koni i rycerzy. Bystrzejsze oczy odróżniały nawet dokładnie, o ile wiatr targający chorągwie na to pozwalał, rozmaite znaki na nich wyszyte, jako: krzyże, orły, gryfy, miecze; hełmy, baranki, głowy żubrów i niedźwiedzi.
Stary Maćko i Zbyszko, którzy, wojując poprzednio z Krzyżakami, znali ich wojska i herby, pokazywali swoim Sieradzanom dwie chorągwie Mistrza, w których służył sam kwiat i dobór rycerstwa, i walną chorągiew całego zakonu, której przewodził Fryderyk von Walenrod, i potężną, świętego Jerzego, z krzyżem czerwonym w polu białem, i wiele innych zakonnych. Nieznane im były jeno znaki różnych gości zagranicznych, których tysiące nadciągnęły ze wszystkich stron świata: z Rakuz, z Bawaryi, ze Szwabii, ze Szwajcaryi, ze słynnej z rycerstwa Burgundyi, z bogatej Flandryi, ze słonecznej Francyi, o której rycerzach powiadał ongi Maćko, że nawet leżąc już na ziemi, jeszcze waleczne słowa mówią, z zamorskiej Anglii, ojczyzny celnych łuczników, i nawet z dalekiej Hiszpanii, gdzie wśród ustawicznych walk z Saracenami rozkwitło nad wszystkie inne kraje męstwo i honor.
A zaś onej twardej szlachcie z pod Sieradza, z Koniecpola, z Krześni, z Bogdańca, z Rogowa i Brzozowej, jak również z innych ziem polskich, poczęła burzyć się krew w żyłach na myśl, że za chwilę przyjdzie im się związać z Niemcami i całem tem świetnem rycerstwem. Twarze starszych stały się poważne i surowe, ci bowiem wiedzieli, jak ciężka i okrutna będzie to praca. Atoli serca młodych poczęły skowytać, tak właśnie, jak skowyczą trzymane na uwięzi psy myśliwe, gdy zdala dzikiego zwierza ujrzą. Więc niektórzy, ściskając silniej w garściach kopie, rękojeście mieczów i toporzyska, osadzali na zadach konie, jakby do skoku, inni poczęli oddychać szybko, jakby stało im się nagle za ciasno w pancerzach. Doświadczeni jednak wojownicy uspokajali ich, mówiąc: „Nie minie was, a starczy dla każdego, daj Bóg, by nie było nadto.“
Lecz Krzyżacy, spoglądając z góry na lesistą nizinę, widzieli na krawędzi boru tylko kilkanaście polskich chorągwi i wcale nie byli pewni, czy to jest cała armia królewska. Wprawdzie na lewo, koło jeziora widać było także szare gromady wojowników, a w kuszczach błyszczało coś nakształt grotów sulic, to jest lekkich dzid, których używali Litwini. Mógł to być jednak tylko znaczny podjazd polski, Dopiero zbiegowie ze zburzonego Gilgenburga, których kilkunastu sprowadzono przed Mistrza, zaświadczyli, iż naprzeciw stoją wszystkie wojska polsko-litewskie.
Lecz próżno mówili o ich potędze. Mistrz Ulrych nie chciał im wierzyć, gdyż od początku tej wojny wierzył tylko w to, co było mu na rękę i wróżyło niechybne zwycięstwo. Zwiadów i gońców nie rozsyłał, rozumiejąc, że i bez tego wszystkiego musi przyjść do walnej bitwy, a bitwa owa nie może zakończyć się inaczej, jeno straszliwą klęską nieprzyjaciela. Dufny w siłę, jakiej żaden z Mistrzów nie wyprowadził dotąd w pole, lekceważył też przeciwnika, a gdy komtur gniewski, który na swoją rękę czynił wywiady, przedstawiał mu, że jednak wojska Jagiełły są liczniejsze — odpowiadał:
— Jakie tam wojsko? Jeno z Polaki przyjdzie się nieco wysilić, a reszta, choćby ich było i najwięcej, pośledni to lud, lepszy do łyżki, niż do oręża.
I dążąc wielkiemi siłami do bitwy, zapłonął teraz wielką radością, gdy nagle znalazł się przed nieprzyjacielem, i gdy widok walnej chorągwi całego królestwa, której czerwień spostrzeżono na ciemnem tle boru, nie pozwalał już dłużej wątpić, że tkwi przed nim główna armia.
Ale na stojących pod lasem i w lesie Polaków nijak było Niemcom uderzać, gdyż rycerstwo straszne tylko było w czystem polu, nie lubiło zaś i nie umiało walczyć w gęstwinie drzewnej.
Zebrano się więc na krótką naradę przy boku Mistrza, jakim sposobem wywabić z zarośli nieprzyjaciela.
— Na świętego Jerzego!—zawołał Mistrz.—Dwie mile ujechaliśmy nie spoczywając, i upadł doskwiera, a ciała oblewają nam się potem pod zbroją. Nie będziem-że tu czekali, póki nieprzyjacielowi nie podoba się wystąpić w pole.
A na to hrabia Wende, mąż poważny wiekiem i rozumem, rzekł.
— Zaiste, już wyśmiewano tutaj moje słowa—i wyśmiewali je tacy, którzy bogdaj że umkną z tego pola, na którem ja polegnę (i tu spojrzał na Wernera von Tetlingen)—ale wżdy powiem, co mi sumienie i miłość do Zakonu nakazuje. Nie serca brak Polakom, jeno, jako wiem, król do ostatka spodziewa się wysłanników pokoju.
Werner von Tetlingen nie odrzekł nic, tylko parsknął wzgardliwym śmiechem, ale i Mistrzowi niemiłe były słowa Wendego, więc ozwał się:
— Żali czas myśleć teraz o pokoju! Nad inną sprawą mamy radzić.
— Czas zawsze na dzieło Boże — odrzekł von Wende.
Lecz okrutny komtur Człuchowski Henryk, który zaprzysiągł, że każe nosić przed sobą dwa nagie miecze, dopóki ich w polskiej krwi nie ubroczy — zwrócił do Mistrza swe tłuste, spotniałe oblicze i zakrzyknął z gniewem okrutnym:
— Milsza mi śmierć od hańby! —i choćby sam jeden, tymi mieczami na całe wojsko polskie uderzę!
Ulrych zmarszczył nieco brwi:
Przeciw posłuszeństwu mówisz — rzekł.
A potem do komturów:
— Radźcie jeno o tem, jak nieprzyjaciela z boru wyciągnąć.
Więc różni różnie radzili, aż wreszcie podobało się i komturom i przedniejszym gościom rycerskim zdanie Gersdorfa, aby wysłać dwóch heroldów do króla z oznajmieniem, że Mistrz przysyła mu dwa miecze i wyzywa Polaków na bój śmiertelny, jeśli zaś mało mu pola, to ustąpi nieco z wojskiem, aby im go przyczynić.
∗
∗ ∗ |
Serce Władysława zabiło nadzieją:
— Nuże ze sprawiedliwym pokojem jadą!
— Daj Bóg! — odrzekli duchowni.
Król posłał po Witolda, a tymczasem heroldowie, nie spiesząc się, zbliżali się do obozu.
W jasnem świetle słońca widziano ich doskonale, podjeżdżających na ogromnych, pokrytych kropieżami koniach bojowych: jeden miał na tarczy cesarskiego czarnego orła na złotem polu, drugi, który był heroldem księcia Szczecińskiego: gryfa na białem polu. Szeregi rozstąpiły się przed nimi, oni zaś, zsiadłszy z koni, stanęli po chwili przed wielkim królem i, skłoniwszy nieco głowy dla okazania mu czci, tak odprawili swoje poselstwo:
— Mistrz Ulrych—rzekł pierwszy herold—wyzywa twój majestat, panie, i księcia Witolda na bitwę śmiertelną, i aby męstwo wasze, którego wam widać brakuje, podniecić, śle wam te dwa nagie miecze.
To rzekłszy, złożył miecze u stóp królewskich. Jaśko Mążyk z Dąbrowy wytłómaczył jego słowa królowi, ale ledwie skończył, wysunął się drugi herold z gryfem na tarczy i tak przemówił:
— Mistrz Ulrych kazał wam też oznajmić, panie, iż jeśli skąpo wam pola do bitwy, to się z wojskami wam ustąpi, abyście nie gnuśnieli w zaroślach.
Jaśko Mążyk znów przełożył jego słowa, i nastała cisza, tylko w orszaku królewskim rycerze poczęli zgrzytać z cicha zębami na takie zuchwalstwo i zniewagę.
Ostatnie nadzieje Jagiełły rozwiały się jak dym. Spodziewał się poselstwa zgody i pokoju, a tymczasem było to poselstwo pychy i wojny.
Więc wzniósłszy załzawione oczy do góry, tak odrzekł:
— Mieczów ci u nas dostatek, ale i te przyjmuję, jako wróżbę zwycięstwa, którą mi sam Bóg przez wasze ręce zsyła. A pole bitwy On także wyznaczy. Do którego sprawiedliwości ninie się odwołuję, skargę na moją krzywdę i waszą nieprawość a pychę zanosząc—amen.
I dwie wielkie łzy spłynęły mu po ogorzałych policzkach.
Tymczasem głosy rycerskie w orszaku poczęły wołać:
— Cofają się Niemce. Dają pole!
Heroldowie odeszli, i po chwili widziano ich znowu jadących pod górę na swych ogromnych koniach i błyszczących w świetle słonecznem od jedwabiów, które po wierzchu zbroi nosili.
∗
∗ ∗ |
Rycerze nabierali tchu w piersi i osadzali się mocniej w siodłach.
Bitwa miała tuż, tuż nastąpić.
∗
∗ ∗ |
Mistrz spoglądał tymczasem na wojska królewskie, które wysuwały się z boru.
Patrzał długo na ich ogrom, na rozpostarte jakby u olbrzymiego ptaka skrzydła, na poruszaną wiatrem tęczę chorągwi, i nagle serce mu się ścisnęło jakiemś nieznanem, strasznem uczuciem. Może ujrzał oczyma duszy stosy trupów i rzeki krwi. Nie lękając się ludzi, może zląkł się Boga, trzymającego już tam na wysokościach niebios szale zwycięstwa.
Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, jaki to okropny nastał dzień, i po raz pierwszy uczuł, jaką niezmierną odpowiedzialność wziął na swoje ramiona.
Więc twarz mu pobladła, wargi poczęły drżeć, a z oczu puściły się obfite łzy. Komturowie ze zdziwieniem spoglądali na swego wodza.
— Co wam jest, panie? — zapytał hrabia Wende.
— Zaiste stosowna to do łez pora! — ozwał się okrutny Henryk, komtur człuchowski.
A wielki komtur, Kuno Lichtenstein, wydął wargi i rzekł:
— Otwarcie naganiam ci to, Mistrzu, bo ci teraz podnosić serca rycerzy, nie zaś osłabiać przystoi. Zaprawdę, nie takiegośmy cię przedtem widywali.
Lecz Mistrzowi wbrew wszelkim wysiłkom spływały tak ciągle łzy na czarną brodę, jakby w nim płakał ktoś inny.
Wreszcie pohamował się nieco i, zwróciwszy surowe oczy na komturów, zawołał:
— Do chorągwi!
Więc skoczyli każdy do swojej, bo bardzo potężnie przemówił, a on wyciągnął rękę do giermka i rzekł:
— Daj mi hełm.
∗
∗ ∗ |
Już serca w obu wojskach biły jak młoty, ale trąby nie dawały jeszcze znaku do boju.
Nastała cięższa może od samej bitwy chwila oczekiwania. Na polu, między Niemcami a armią królewską, wznosiło się od strony Tannenberga kilka odwiecznych dębów, na które powłazili chłopi miejscowi, aby patrzeć na zapasy tych wojsk tak olbrzymich, jakich od niepamiętnych czasów świat nie widział. Lecz prócz tej jednej kępy całe to pole było puste, szare, przeraźliwe, do obumarłego stepu podobne. Chodził tylko po niem wiatr, a nad niem unosiła się śmierć. Oczy rycerzy zwracały się mimowoli na tę złowrogą, milczącą równinę. Przelatujące po niebie chmury przesłaniały od czasu do czasu słońce, a wówczas padał na nią mrok śmiertelny.
Wtem wstał wicher. Zaszumiał w lesie, oberwał tysiące liści, wypadł na pole, chwycił suche źdźbła traw, wzbił tumany kurzawy i poniósł je w oczy wojsk krzyżackich. W tej również chwili wstrząsnął powietrzem przeraźliwy głos rogów, krzywul, piszczałek, i całe skrzydło litewskie zerwało się nakształt niezmiernego stada ptactwa do lotu. Poszli odrazu wedle zwyczaju w skok. Konie, wyciągnąwszy szyje i potuliwszy uszy, rwały ze wszystkich sił przed siebie; jeźdźcy, wymachując mieczami i sulicami, lecieli z krzykiem okropnym przeciw lewemu skrzydłu Krzyżaków.
Mistrz właśnie znajdował się przy niem. Wzruszenie jego już przeszło, a z oczu szły mu, zamiast łez, skry. Ujrzawszy więc rozpędzoną ćmę litewską, zwrócił się do Frydrycha Wallenroda, który na tej stronie dowodził, i rzekł:
— Witold pierwszy wystąpił. Poczynajcie-że i wy w imię Boże!
I skinieniem prawicy ruszył czternaście rągwi żelaznego rycerstwa.
— Gott mit uns! — zakrzyknął Wallenrod.
Chorągwie, zniżywszy kopie, poczęły z początku iść krokiem. Lecz równie jak skała stoczona z góry, spadając, coraz większego pędu nabiera, tak i one: z kroku przeszły w rysią, potem w cwał, i szły straszne, niepohamowane jako lawina, która musi zetrzeć i zdruzgotać wszystko przed sobą.
Ziemia jęczała i gięła się pod niemi.
∗
∗ ∗ |
Bitwa miała lada chwila rozciągnąć się i rozpalić na całej linii, więc polskie chorągwie poczęły śpiewać starą bojową pieśń św. Wojciecha. Sto tysięcy pokrytych żelazem głów podniosło się ku niebu, a ze stu tysięcy piersi wyszedł jeden olbrzymi głos do grzmotu niebieskiego podobny:
„Boga-Rodzica, Dziewica
„Bogiem sławiona Marya!
„U Twego Syna, Hospodyna,
„Matko zwolona, Matko jedyna
„Ziści nam–spust winom!…
„Kyrie Eleison!…
I wraz moc zstąpiła w ich kości, a serca stały się na śmierć gotowe. Była zaś taka niezmierna zwycięska siła w tych głosach i w tej pieśni, jakby naprawdę grzmoty poczęły się roztaczać po niebie. Zadrgały kopie w rękach rycerzy, zadrgały chorągwie i chorągiewki, zadrżało powietrze, zakolebały się gałęzie w boru, a zbudzone echa leśne jęły odzywać się w głębinach i wołać, i jakby powtarzać jeziorom i łęgom, i całej ziemi, jak długa i szeroka.
„Ziści nam — spust winom!…
„Kyrie Eleison…
A oni śpiewali dalej:
„Twego Syna Krzciciela, zbożny czas.
„Usłysz głos, napełnij myśli człowiecze;
„Słysz modlitwę, jenże Cię prosimy:
„To dać raczy, jego prosimy:
„Daj na świecie zbożny pobyt
„Po żywocie rajski przebyt,
„Kyrie Eleison!
Echo powtórzyło w odpowiedzi: „Kyrie Eleisooon!“ — a tymczasem na prawem skrzydle wrzała już bitwa zacięta i zbliżała się ku środkowi coraz bardziej.
Łoskot, kwik koni, krzyki okropne mężów mieszały się z pieśnią. Ale chwilami krzyki cichły, jakby tym tam ludziom zbrakło tchu, i w jednej z takich przerw raz jeszcze można było usłyszeć grzmiące głosy:
„Adamie, ty Boży kmiecu,
„Ty siedzisz u Boga w wiecu,
„Domieść nas, swe dzieci,
„Gdzie królują święci anieli!
„Tam radość,
„Tam miłość,
„Tam widzenie Twórca, anielskie, bez końca…
„Kyrie Eleison…
I znów runęło echo po borze: „Kyrie Eleisooon!“ Krzyki na prawem skrzydle wzmogły się jeszcze, lecz nikt nie mógł ni widzieć, ni rozeznać, co się tam dzieje, albowiem Mistrz Ulrych, który patrzał z góry na bitwę, stoczył w tej chwili pod wodzą Lichtensteina dwadzieścia chorągwi na Polaków.
A zaś do polskiego hufca „czelnego,“ w którym stali najprzedniejsi rycerze, przypadł jak grom Zyndram z Maszkowic, i ukazawszy ostrzem zbliżającą się chmurę Niemców, zakrzyknął tak donośnie, że aż konie poprzysiadały w pierwszym szeregu na zadach:
— W nich! Bij!
Więc rycerze, pochyliwszy się na karki końskie i wyciągnąwszy przed się włócznie, ruszyli.
∗
∗ ∗ |
Lecz Litwa ugięła się pod straszliwą nawałą Niemców. Pierwsze szeregi, najlepiej zbrojne, złożone z możniejszych bojarów, padły mostem na ziemię. Następne zwarły się ze wściekłością z krzyżactwem, lecz żadne męstwo, żadna wytrwałość, żadna moc ludzka, nie mogła ich od zguby i klęski uchronić. I jakże mogło być inaczej, gdy z jednej strony walczyło rycerstwo, całkiem zakute w stalowe zbroje, i na koniach stalą osłonionych, z drugiej lud, rosły wprawdzie i silny, ale na drobnych konikach i skórami jeno okryty?… Próżno też szukał uporny Litwin, jak do skóry niemieckiej się dobrać. Sulice, szable, ostrza szczepów, pałki, nasadzane krzemieniem lub gwoździami, odbijały się tak o żelazne blachy, jak o skałę, lub jak o mury zamkowe. Ciężar ludzi i koni gniótł nieszczęsne Witoldowe zastępy, cięły ich miecze i topory, biły i kruszyły kości berdysze, tratowały kopyta końskie. Kniaź Witold daremnie ciskał w tę paszczę śmierci coraz nowe watahy, daremny był opór, na nic zaciekłość, na nic pogarda śmierci i na nic rzeki krwi! Pierzchło naprzód Tatarstwo, Besaraby, Wołochy, a wkrótce pękła ściana litewska, i dziki popłoch ogarnął wszystkich wojowników.
Większa część wojsk pierzchła w stronę jeziora Lubiecz, i za nią pognały główne siły niemieckie, czyniąc kośbę tak straszną, że całe pobrzeże pokryło się trupami.
Druga atoli część wojsk Witoldowych, mniejsza, w której były trzy pułki smoleńskie, cofała się ku skrzydłu polskiemu, parta przez sześć chorągwi Niemców, a następnie i przez te, które wracały z pogoni. Lecz lepiej zbrojni Smoleńszczanie skuteczniejszy stawiali opór. Bitwa zmieniła się tu w rzeź. Potoki krwi okupowały każdy krok, każdą niemal piędź ziemi. Jeden z pułków smoleńskich wycięto niemal co do nogi. Dwa inne broniły się z rozpaczą i wściekłością. Lecz zwycięskich Niemców nic już nie mogło powstrzymać. Niektóre ich chorągwie ogarnął jakby szał bojowy. Pojedyńczy rycerze, bodząc ostrogami i wspinając rumaki, rzucali się naoślep ze wzniesionym toporem lub mieczem w największą gęstwinę nieprzyjaciół. Cięcia ich mieczów i berdyszów stały się niemal nadludzkie, cała zaś ława, prąc, tratując i miażdżąc konie i rycerzy smoleńskich, przyszła nakoniec w bok czelnemu i walnemu hufcowi polskiemu, albowiem oba od godziny już przeszło zmagały się z Niemcami, którym Kuno Lichtenstein przywodził.
∗
∗ ∗ |
Nie poszło tu tak łatwo Kunonowi, gdyż większa była równość broni i koni, a jednakie ćwiczenia rycerskie. Wsparły nawet Niemców „drzewa“ polskie i odrzuciły ich w tył, zwłaszcza, że pierwsze uderzyły w nich trzy straszne chorągwie: krakowska, gończa pod Jędrkiem z Brochocic, i nadworna, której Powała z Taczewa przewodził. Jednakże bitwa rozgorzała najprzeraźliwsza dopiero wówczas, gdy po strzaskaniu kopii chwycono za miecze i topory. Tarcza uderzała wówczas o tarczę, mąż zwierał się z mężem, padały konie, przewracały się znaki, pękały pod uderzeniem brzeszczotów i obuchów hełmy, naramienniki, pancerze, oblewało się krwią żelazo, walili się z siodeł nakształt podciętych sosen witezie. Ci z rycerzy krzyżackich, którzy już pod Wilnem zaznali bitew z Polakami, wiedzieli, jaki to „nieużyty“ i „natarczywy“ jest ten lud, lecz nowaków i gości zagranicznych ogarnęło zrazu podobne do strachu zdumienie. Niejeden też wstrzymywał mimowoli konia, spoglądał przed się niepewnie, i nim się namyślił co czynić, ginął pod ciosem polskiej prawicy. I równie jak grad sypie się niemiłosiernie z miedzianej chmury na łan żyta, tak gęsto sypały się ciosy okrutne, i biły miecze, biły oksze, biły topory, biły bez tchu i miłosierdzia, dźwięczały, jak w kuźniach, żelazne blachy, śmierć gasiła, niby wicher, żywoty, jęki rwały się z piersi, gasły oczy, a zbielałe młodzieńcze głowy pogrążały się w noc wiekuistą.
Leciały w górę skry, skrzesane żelazem, złamki drzewców, proporce, pióra strusie i pawie. Kopyta rumaków osuwały się po krwawych, leżących na ziemi pancerzach i trupach końskich. Kto padł ranny, tego miażdżyły podkowy.
Lecz żaden jeszcze nie padł z przedniejszych rycerzy polskich, i szli przed się w zgiełku i ciasnocie, wykrzykując imiona swych patronów, lub zawołania rodowe, jak idzie ogień po suchym stepie, który pożera krzewy i trawy. Pierwszy tam Lis z Targowiska porwał mężnego komtura z Osterody Gamrata, który, straciwszy tarczę, zwinął w kłąb swój biały płaszcz koło ramienia i płaszczem się od ciosów zasłaniał.
Ostrzem miecza przeciął Lis płaszcz i naramiennik, odwalił od pachy ramię, drugiem zaś pchnięciem przebił brzuch, aż ostrze w kość pacierzową zgrzytnęło. Krzyknęli z trwogi na widok śmierci wodza ludzie z Osterody, lecz Lis rzucił się między nich, jak orzeł między żórawie, a gdy Staszko z Charbimowic i Domarat z Kobylan skoczyli mu na pomoc, poczęli ich we trzech łuskać okropnie, tak, jak niedźwiedzie łuszczą strąki, gdy się na pole zasiane młodym grochem dostaną.
Tamże Paszko Złodziej z Biskupic zabił sławnego brata Kunca Adelsbacha. Kunc, gdy ujrzał przed sobą wielkoluda z krwawym toporem w dłoni, na którym wraz z krwią przylepły kudły ludzkie, zląkł się w sercu i chciał oddać w niewolę. Ale Paszko, nie dosłyszawszy go wśród wrzawy, podniósł się w strzemionach i rozciął mu głowę wraz ze stalowym hełmem, jakby ktoś rozciął jabłko na dwoje. Wraz potem zgasł Locha z Meklemburgii, i Klingensteina, i Szwaba Helmsdorfa z możnego hrabiowskiego rodu, i Limpacha z pod Moguncyi i Nachterwitza też z Moguncyi, aż wreszcie poczęli się cofać przed nimi przerażeni Niemcy, w lewo i w prawo, on zaś bił w nich, jak w walącą się ścianę, i co chwila widziano go, jak wznosił się do cięcia na siodle, poczem widziano błysk topora i hełm niemiecki zapadający się w dół między konie.
Tamże potężny Jędrzej z Brochocic, złamawszy miecz na głowie rycerza, który miał sowę na tarczy i przyłbicę kształtu sowiej głowy wykutą, chwycił go za ramię, skruszył je, i wydarłszy mu brzeszczot, zaraz go nim życia pozbawił. On również młodego rycerza Dynheima wziął w niewolę, którego widząc bez hełmu, pożałował zabijać, gdyż ów prawie był dzieckiem jeszcze i dziecinnemi nań spoglądał oczyma. Rzucił go tedy Andrzej giermkom swoim, nie odgadując, że zięcia sobie bierze, albowiem rycerzyk ten córkę jego wziął później za żonę i nazawsze w Polsce pozostał.
Natarli atoli teraz ze wściekłością Niemcy, chcąc odbić młodego Dynheima, który z możnego rodu grafów nadreńskich pochodził, lecz przedchorągiewni rycerze: Sumik z Nadbroża, i dwaj bracia z Płomykowa, i Dobko Ochwia, i Zych Pikna osadzili ich na miejscu, jak lew osadza byka, i odepchnęli ku chorągwi świętego Jerzego, szerząc wśród nich zgubę i zniszczenie.
Zaś z rycerskimi gośćmi starła się chorągiew królewska nadworna, której Ciołek z Żelichowa przywodził. Tam Powała z Taczewa, siłę nadludzką mający, obalał ludzi i konie, kruszył żelazne hełmy, jak skorupy jaj, bił sam jeden w całe gromady, a obok niego szli Leszko z Goraja, drugi Powała z Wychucza i Mścisław ze Skrzynna, i dwóch Czechów: Sokoł i Zbisławek. Długo toczyła się walka, gdyż na tę jedną chorągiew uderzyły trzy niemieckie, lecz gdy dwudziesta siódma Jaśka z Tarnowa przyszła jej w pomoc, siły zrównały się mniej więcej, i odrzucono Niemców prawie na pół strzelania z kuszy od miejsca, w którem nastąpiło pierwsze spotkanie.
Lecz jeszcze dalej odrzuciła ich wielka krakowska chorągiew, której sam Zyndram przywodził, a na czele, między przedchorągiewnymi, szedł najstraszniejszy ze wszystkich Polaków: Zawisza Czarny herbu Sulima. W pobok walczyli brat jego Farurej i Floryan Jelitczyk z Korytnicy, i Skarbek z Gór, i właśnie ów sławny Lis z Targowiska, i Paszko Złodziej, i Jan Nałęcz, i Stach z Charbimowic. Pod okropną ręką Zawiszy ginęli bitni mężowie, jakby w tej czarnej zbroi sama śmierć szła im naprzeciw, on zaś walczył z namaszczoną brwią i ściśniętemi nozdrzami, spokojny, uważny, jakby zwykłą odbywał robotę; czasem równo poruszał tarczą, odbijał cios, lecz każdemu błyskowi jego miecza odpowiadał krzyk straszny porażonego męża, a on nie oglądał się nawet i szedł, pracując, naprzód, jak czarna chmura, z której co chwila piorun wypada.
Poznańska chorągiew, mająca w znaku orła bez korony, walczyła też na śmierć i życie, a arcybiskupia i trzy mazowieckie szły z nią w zawody. Ale i wszystkie inne przesadzały się wzajem w zawziętości i natarczywem męstwie. W sieradzkiej młody Zbyszko z Bogdańca rzucał się, jak dzik, w najgęstsze tłumy, zaś przy boku jego szedł stary straszny Maćko, walcząc rozważnie, jak walczy wilk, który inaczej, niż na śmierć nie ukąsi.
Szukał on wszędy oczyma Kunona Lichtensteina, ale nie mogąc go w tłoku dostrzedz, upatrywał tymczasem innych, takich, którzy świetniejsze mieli na sobie stroje, i nieszczęsny był każdy rycerz, któremu się z nim spotkać przyszło. Niedaleko od obu rycerzy Bogdanieckich, ciskał się nieznośnie złowrogi cztan z Rogowa. Po pierwszem spotkaniu rozbito mu hełm, więc walczył teraz z gołą głową, strasząc swą zakrwawioną włochatą twarzą Niemców, którym się zdało, że nie człowieka, ale jakąś poczwarę leśną mają przed sobą.
Jednakże setki a potem tysiące rycerzy zaległy z obu stron ziemię, aż wreszcie pod razami zaciekłych Polaków poczęła się chwiać niemiecka nawała, gdy w tem zaszło coś takiego, co losy całej bitwy mogło w jednej chwil przeważyć.
Oto, wracając z pogoni za Litwą, rozgorzałe i upojone zwycięstwem chorągwie niemieckie uderzyły w bok polskiego skrzydła.
Sądząc, że wszystkie wojska królewskie już rozbite i bitwa stanowczo wygrana, wracały one w wielkich bezładnych gromadach, z krzykiem i śpiewaniem, gdy nagle ujrzały przed sobą srogą rzeź i Polaków prawie już zwycięskich, ogarniających zastępy niemieckie.
Więc Krzyżacy, zniżając głowy, spoglądali ze zdumieniem przez kraty przyłbic na to, co się dzieje, a potem, jak który stał, wbijał koniowi ostrogi w boki i puszczał się w zamęt bojowy.
I tak gromada uderzała po gromadzie, aż wkrótce tysiące ich zwaliły się na znużone walką chorągwie polskie. Krzyknęli Niemcy radośnie, widząc przybywającą pomoc, i z nowym zapałem poczęli bić Polaków. Okropna bitwa zawrzała na całej linii, ziemia spłynęła potokami krwi, zachmurzyło się niebo i odezwały się głuche grzmoty, jak sam Bóg chciał mieszać się między walczących.
Lecz zwycięstwo poczęło chylić się ku Niemcom… Już, już wszczynała się zamieszka w ławie polskiej, już rozszalałe w boju zastępy krzyżackie poczęły jednym głosem śpiewać pieśń tryumfu:
A wtem stało się coś jeszcze okropniejszego.
Oto jeden leżący na ziemi Krzyżak rozpruł nożem brzuch konia, na którym siedział Marcin z Wrocimowic, trzymający wielką, świętą dla wszystkich wojsk chorągiew krakowską z orłem w koronie. Rumak i jeździec zwalili się nagle, a wraz z nimi zachwiała się i padła chorągiew.
W jednej chwili setki żelaznych ramion wyciągnęło się po nią, a ze wszystkich piersi niemieckich wyrwał się ryk radości. Zdało im się, że to koniec, że strach i popłoch ogarną teraz Polaków, że przychodzi im czas klęski, mordu i rzezi, że już uciekających tylko przyjdzie im ścigać i wycinać.
Ale oto właśnie czekał ich straszny i krwawy zawód.
Krzyknęły wprawdzie z rozpaczą, jak jeden mąż, wojska polskie, na widok upadającej chorągwi, lecz w tym krzyku i w tej rozpaczy był nie strach, ale wściekłość. Rzekłbyś, żywy ogień spadł na pancerze. Rzucili się jak lwy rozżarte ku miejscu najstraszniejsi mężowie z obu armii, i rzekłbyś, burza rozpętała się koło chorągwi. Ludzie i konie zbili się w jeden wir potworny, a w tym wirze śmigały ramiona, szczękały miecze, warczały topory, zgrzytała stal o żelazo łoskot, jęki, dziki wrzask wyrzynanych mężów, zlały się w jeden przeokropny głos, taki, jakby potępieńcy odezwali się nagle z głębi piekła. Wstała kurzawa, a z niej wypadły tylko oślepłe z przerażenia konie, bez jeźdźców, z krwawemi oczyma i rozwianą dziko grzywą.
Lecz trwało to krótko. Ni jeden Niemiec nie wyszedł żywy z tej burzy, i po chwili powiała znów nad polskimi zastępami odbita chorągiew. Wiatr poruszył ją, rozwinął, i rozkwitła wspaniale, jak olbrzymi kwiat, jako znak nadziei i jako znak gniewu Bożego dla Niemców, a zwycięstwa dla polskich rycerzy.
Całe wojsko powitało ją okrzykiem tryumfu i uderzyło z taką zapamiętałością w Niemców, jakby każdej chorągwi przybyło w dwójnasób sił i żołnierzy.
A Niemcy, bici bez miłosierdzia, bez wytchnienia, bez takiej nawet przerwy, jakiej piersiom trzeba dla złapania oddechu, parci ze wszystkich stron, naciskani, rażeni nieubłaganie ciosami mieczów, siekier, toporów, maczug, poczęli znów chwiać się i ustępować. Tu i owdzie ozwały się głosy o litość. Tu i owdzie wypadał ze skrzętu jakiś zagraniczny rycerz z twarzą zbielałą ze strachu i zdumienia, i uciekał w zapamiętaniu, gdzie go niósł niemniej przerażony rumak. Większość białych płaszczów, które na zbrojach nosili bracia zakonni, leżała już na ziemi.
Więc ciężki niepokój ogarnął serca przywódców krzyżackich, gdyż zrozumieli, że cały ich ratunek tylko w Mistrzu, który dotychczas w pogotowiu stał na czele szesnastu obwodowych chorągwi.
On zaś, patrząc z góry na bitwę, zrozumiał także, że chwila nadeszła, i ruszył swe żelazne hufce tak, jak wicher porusza ciężką, niosącą klęskę chmurę gradową.
∗
∗ ∗ |
Lecz wcześniej jeszcze, przed trzecią linią polską, która dotąd nie brała udziału w boju, zjawił się na rozhukanym rumaku czuwający nad wszystkiem i baczny na przebieg bitwy Zyndram z Maszkowic.
Stało tam wśród polskiej piechoty kilka rot zaciężnych Czechów. Jedna z nich zachwiała się jeszcze przed spotkaniem, ale zawstydzona w porę, została na miejscu i rzuciwszy swego dowódcę, płonęła teraz żądzą bitwy, aby wynagrodzić męstwem chwilową słabość. Lecz główne siły składały pułki polskie, złożone z konnych, ale nie pancernych ubogich włodyków, z piechot miejskich i najliczniejszych kmiecych, zbrojnych w rohatyny, w ciężkie oszczepy i w kosy, osadzone sztorcem na drągach.
— Gotuj się! gotuj!—wołał ogromnym głosem Zyndram z Maszkowic, przelatując, jak błyskawica, wzdłuż szeregów.
— Gotuj się! — powtórzyli mniejsi przywódcy.
Więc kmiecie, zrozumiawszy, że przychodzi na nich czas, poopierali drągi od dzid, cepów i kos o ziemię i, przeżegnawszy się krzyżem świętym, poczęli popluwać w pracowite, ogromne dłonie.
I dało się słyszeć przez całą linię to złowrogie popluwanie, poczem chwycił każdy broń i nabrał tchu. W tej chwili przyleciał do Zyndrama pachołek z rozkazem od króla i szepnął mu coś zdyszanym głosem do ucha, a on, zwróciwszy się do piechurów, machnął mieczem i zakrzyknął:
— Naprzód!
— Naprzód! ławą! równo! — rozległy się wołania przywódców.
— Bywaj! Na psubraty! W nich!
Ruszyli. By zaś iść krokiem równym i nie łamać szeregów, poczęli wszyscy razem powtarzać:
— Zdro - waś - Ma - ry - ja - Ła-skiś - peł - na - Pan - z To - bą!!!
I szli jak powódź. Szli: pułki najemne i pachołkowie miejscy, kmiecie z Małopolski i Wielkopolski i Ślązacy, którzy przed wojną schronili się do Królestwa, i Mazurzy z pod Ełku, którzy od Krzyżaków uciekli. Zajaśniało i rozbłysło od grotów na oszczepach i od kos całe pole.
Aż doszli.
— Bij! — zakrzyknęli dowódcy.
— Uch!
I stęknął każdy, jako krzepki drwal, gdy się pierwszy raz toporem zamachnie, a potem ją walić, ile mu sił i pary w piersiach starczyło.
Wrzask i krzyki wzbiły się aż ku niebiosom.
∗
∗ ∗ |
Król, który z wyniosłego miejsca zawiadował całą bitwą, rozsyłał pachołków i aż ochrypł od dawania rozkazów, gdy ujrzał wreszcie, że już wszystkie wojska pracują, począł i sam rwać się do boju.
Nie puszczali go dworzanie, bojąc się o świętą osobę pańską. Żóława chwycił za cugle konia, i choć król uderzył go włócznią po ręku, nie puścił. Inni zastąpili też drogę, prosząc, błagając i przedstawiając, że i tak losów bitwy nie przeważą.
A tymczasem największe niebezpieczeństwo zawisło nagle nad królem i nad całym jego orszakiem.
Oto Mistrz, idąc za przykładem tych, którzy wrócili po rozgromie Litwy, i chcąc także zajechać z boku Polakom, zatoczył koło, skutkiem czego jego szesnaście wyborowych chorągwi musiało przechodzić właśnie nieopodal wzgórza, na którem stał Władysław Jagiełło.
Spostrzeżono wraz niebezpieczeństwo, ale nie było czasu się cofać. Zwinięto tylko znak królewski, a jednocześnie pisarz królewski, Zbigniew z Oleśnicy, skoczył co siły w koniu, do najbliższej chorągwi, która gotowała się właśnie na przyjęcie nieprzyjaciela, a której rycerz Mikołaj Kiełbasa przywodził.
— Król w obieży. Na pomoc! — zawołał Zbigniew.
Lecz Kiełbasa, straciwszy poprzednio hełm, zerwał całą mokrą od potu i pokrwawioną myckę z głowy i, pokazując ją gońcowi, zakrzyknął z gniewem okrutnym:
— Patrz, jeśli tu próżnujem! Szalony! Żali nie widzisz, że na nas idzie ta chmura, i że właśnie naprowadzilibyśmy ją na króla; zaczem ruszaj precz, bo cię tu mieczem przebodę.
I niepomny z kim mówi, zziajany, uniesion gniewem, zmierzył się istotnie na gońca, ów zaś, widząc z kim sprawa, a co większa, że stary wojownik ma słuszność, skoczył napowrót do króla i powtórzył mu, co usłyszał.
Więc straż królewska murem wysunęła się naprzód, aby pana piersiami zasłonić. Tym razem jednak król nie dał się powstrzymać i stanął w pierwszym szeregu. Lecz ledwie się ustawili, chorągwie niemieckie były już tak blizko, że herby na tarczach można było doskonale odróżnić. Widok ich dreszczem mógł przejąć najodważniejsze serca, był to bowiem sam kwiat i wybór rycerstwa. Przybrani w świetne zbroje, na ogromnych, jak tury, koniach, nie uznojeni w boju, w którym dotychczas nie brali udziału, wypoczęci, szli jak huragan z tętentem, z hukiem, z szumem chorągwi i chorągiewek, a sam Wielki Mistrz leciał przed nimi w białym, szerokim płaszczu, który rozpuszczony na wiatr, wyglądał jak olbrzymie skrzydła orła.
Mistrz minął już orszak królewski i biegł ku głównej bitwie, bo co mu tam znaczyła jakaś garstka rycerzy stojących na uboczu, między którą nie domyślał się i nie rozpoznał króla! Ale z pod jednej chorągwi oderwał się olbrzymi Niemiec, i czy to poznawszy Jagiełłę, czy też znęcony srebrzystą zbroją królewską, czy wreszcie chcąc popisać się odwagą rycerską, schylił głowę, wyciągnął kopię i skoczył wprost na króla.
Król zaś spiął ostrogami konia, i nim go zdołano zatrzymać, skoczył także ku niemu. I byliby się niechybnie starli śmiertelnie, gdyby nie ten sam Zbigniew z Oleśnicy, młody sekretarz królewski, zarówno biegły w łacinie, jak i w rycerskiem rzemiośle. Ten mając złomek kopii w ręku, zajechał Niemca z boku, i grzmotnąwszy go w łeb, skruszył mu hełm i zwalił na ziemię. „W tej chwili sam król uderzył go ostrzem w odkryte czoło i własną ręką zabić go raczył.“
Tak zginął sławny rycerz niemiecki, Dypold Kikieritz von Dieber. Konia jego pochwycił kniaź Jamont, a on sam leżał śmiertelnie porażon w swej białej jace na stalowej zbroi i w pozłocistym pasie. Oczy zaszły mu bielmem, lecz nogi kopały jeszcze czas jakiś ziemię, póki największa ludzka uspokoicielka, śmierć, nie pokryła mu nocą głowy i nie uspokoiła go na zawsze.
Skoczyli rycerze z pod chełmińskiej chorągwi, chcąc pomścić śmierć towarzysza, lecz sam Mistrz zabiegł im drogę i krzycząc: „Herum! herum!“ — zaganiał ich tam, gdzie miały rozstrzygnąć się losy tego krwawego dnia, to jest do głównej bitwy.
I znów zdarzyła się rzecz dziwna. Oto najbliżej od pola stojący Mikołaj Kiełbasa poznał wprawdzie nieprzyjaciół, ale w kurzawie nie poznały ich inne polskie chorągwie i myśląc, że to Litwa wraca do boju, nie pospieszyły na ich przyjęcie.
Dopiero wyskoczył Dobko z Oleśnicy naprzeciw pędzącego w przedzie Wielkiego Mistrza i poznał go po płaszczu, po tarczy i po wielkim relikwiarzu, który on nosił na piersiach, na pancerzu. Ale nie śmiał uderzyć kopią polski rycerz w relikwiarz, choć niezmiernie siłą Mistrza przewyższał, więc ów podbił mu ostrze do góry, zranił nieco konia, poczem minąwszy się, zatoczyli koło i rozbiegli się, każdy ku swoim.
— Niemce! sam Mistrz!—zakrzyknął Dobko.
Usłyszawszy to, kopnęły się z miejsca największym pędem ku wrogom chorągwie polskie. Pierwszy uderzył ze swymi Mikołaj Kiełbasa i znów rozgorzała bitwa.
Lecz czy to, że rycerstwo z ziemi Chełmińskiej, między którem wielu było ludzi polskiej krwi, nie uderzyło szczerze, czy też, że zaciekłości Polaków nic już nie mogło powstrzymać, dość, że ten nowy napad nie wywarł takiego skutku, jakiego się Mistrz spodziewał. Zdawało mu się bowiem, że to będzie ostatni cios zadany potędze królewskiej, a tymczasem spostrzegł wkrótce, że to Polacy prą, idą naprzód, biją, rażą, biorą jakby w żelazne cęgi te hufce, a jego rycerstwo raczej się broni, niż naciera.
Próżno zachęcał głosem, próżno zapędzał mieczem w bój. Bronili się wprawdzie i bronili mocno, ale nie było w nich ni tego rozmachu, ni tego zapału, który porywa wojska zwycięskie i którym rozgorzały serca polskie. W zbrojach potłuczonych, we krwi, w ranach, z poszczerbioną bronią, bez głosu w piersi, rwali się jednak w zapamiętaniu polscy rycerze ku najgęstszym kupom Niemców, a ci poczęli to zdzierać konie, to oglądać się za siebie, jakby chcąc wiedzieć, czy nie zamknęły się jeszcze te żelazne cęgi, które obejmowały ich coraz okropniej i ustępowali, zwolna, ale ciągle, jakby pragnąc wydostać się nieznacznie z morderczego skrętu. A wtem od strony lasu zagrzmiały naraz nowe okrzyki. To właśnie Zyndram wprowadził i puścił kmieciów do boju. Zazgrzytały wnet po żelazie kosy, zagrzmiały pod cepami pancerze, trup jął padać coraz gęstszy, krew lała się strumieniem na zdeptaną ziemię i bitwa stała się jak jeden płomień niezmierny, gdyż Niemcy, poznawszy, że tylko w mieczu ratunek, poczęli się bronić rozpaczliwie.
∗ ∗
∗ |
I zmagali się tak jeszcze w niepewności zwycięstwa, dopóki olbrzymie kłęby kurzawy nie wzbiły się niespodzianie po prawej stronie bitwy.
— Litwa wraca!—huknęły radośnie głosy polskie.
I odgadli. Litwa, którą łatwiej było rozbić niż zwyciężyć, wracała teraz i z wrzawą nieludzką pędziła, jak wicher, na swych ścigłych koniach do boju.
Wówczas kilku komturów, a na ich czele Werner von Tetlingen, przyskoczyło do Mistrza.
— Ratuj się panie!—wołał pobladłemi usty komtur Elbląga. — Ratuj siebie i Zakon, póki się koło nie zawrze.
Ale rycerski Ulrych spojrzał na niego ponuro i wzniósłszy rękę ku niebu, zawołał:
— Nie daj Bóg, abym ja opuścił to pole, na którem tylu mężnych poległo! Nie daj Bóg!
I krzyknąwszy na ludzi, aby szli za nim, rzucił się w war bitwy. Nadbiegła tymczasem Litwa i stał się taki zamęt, taki wir i kotłowanie, że oko ludzkie nic już w nich rozróżnić nie mogło.
Mistrz, uderzon ostrzem litewskiej sulicy w usta i dwukrotnie raniony w twarz, odbijał przez jakiś czas mdlejącą prawicą ciosy; wreszcie pchnięty rohatyną w szyję, zwalił się jak dąb na ziemię.
Mrowie przybranych w skóry wojowników pokryło go zupełnie.
∗ ∗
∗ |
Werner von Tetlingen z kilku chorągwiami pierzchł, lecz naokół wszystkich pozostałych chorągwi zamknęło się żelazne koło wojsk królewskich. Bitwa zamieniła się w rzeź i w klęskę krzyżacką tak niesłychaną, że w całych dziejach ludzkich mało się zdarzyło podobnych. Nigdy też w czasach chrześcijańskich, od walki Rzymian i Gotów z Atyllą i Karola Młota z Arabami, nie walczyły z sobą wojska tak potężne. Ale teraz jedno z nich leżało już po większej części, jak zżęty łan zboża. Poddały się te chorągwie, które ostatnie wprowadził do boju Mistrz, Chełmińczycy pozatykali w ziemię proporce. Inni niemieccy rycerze pozeskakiwali z koni na znak, że chcą iść w niewolę i poklękali na obluzganej krwią ziemi. Cała chorągiew św. Jerzego, pod którą służyli goście zagraniczni, uczyniła razem ze swym dowódcą to samo.
∗ ∗
∗ |
Niektórzy, popodnosiwszy przyłbice, żegnali się z sobą, dając sobie ostatni przed śmiercią pocałunek; niektórzy rzucali się naoślep w ukrop bojowy, jakby zdjęci szaleństwem, inni walczyli jak przez sen, inni nakoniec mordowali się sami, wbijając sobie w gardło mizerykordyę, lub, porzuciwszy naszyjniki, zwracali się do towarzyszów z prośbą: „Pchnij!“
Zaciekłość polska rozbiła wkrótce wielkie kolisko na kilkanaście mniejszych kup i wtedy znów łatwiej było wymykać się pojedyńczym rycerzom. Ale wogóle i te rozbite gromady biły się ze wściekłością i rozpaczą.
Mało kto klękał, prosząc o litość, a gdy straszny zapęd Polaków rozproszył wreszcie i mniejsze kupy, nawet pojedyńczy rycerze nie chcieli oddawać się żywcem w ręce zwycięzców, Dzień to był dla Zakonu i dla wszystkiego zachodniego rycerstwa największej klęski, ale i chwały największej. Pod olbrzymim Arnoldem von Baden, otoczonym przez piechotę kmiecą, utworzył się wał polskich trupów, on zaś, potężny i niezwalczony, stał nad nim, jak stoi słup graniczny, wkopany na wzgórzu i kto zbliżył się do niego na długość miecza, marł jakby piorunem rażony.
∗ ∗
∗ |
Najechał go wreszcie Zawisza Czarny Sulimczyk, lecz widząc rycerza bez konia i nie chcąc przeciw rycerskiemu prawu z tyłu nań uderzać, zeskoczył także z rumaka i począł nań wołać z daleka:
— Zwróć, Niemcze, głowę i poddaj się, albo spotkaj się ze mną!
A Arnold zwrócił się i poznawszy Zawiszę po czarnej zbroi i po Sulimie na tarczy, rzekł sobie w duszy:
— Śmierć idzie i moja godzina wybiła, albowiem jemu nikt nie odejmie się żywy. Gdybym jednakże go zwyciężył, zyskałbym chwałę nieśmiertelną, a może i życie ocalił.
To rzekłszy, skoczył ku niemu i starli się jak dwie burze na ziemi trupami zasłanej. Lecz Zawisza tak okrutnie siłą nad wszystkimi górował, że nieszczęśni to byli rodzice, których dzieciom wypadło się z nim spotkać w boju.
Jakoż pod cięciem jego miecza pękła kuta w Malborgu tarcza, pękł jak gliniany garnek stalowy hełm i mężny Arnold padł z rozciętą na dwoje głową.
∗ ∗
∗ |
Henryk, komtur człuchowski, ten sam najzawziętszy wróg polskiego plemienia, który zaprzysiągł, że póty dwa miecze każe przed sobą nosić, póki obu w krwi polskiej nie ubroczy, wymykał się teraz chyłkiem z pola, jako lis wymyka się z otoczonego przez myśliwców ostępu, gdy wtem zajechał mu drogę Zbyszko z Bogdańca. Krzyknął komtur, widząc nad sobą wzniesiony brzeszczot: „Erbarme dich meiner!“ (oszczędź mnie) — i złożył z przestrachu ręce, co usłyszawszy, młody rycerz nie zdołał już wprawdzie wstrzymać ręki i rozmachu, ale zdołał jeszcze przekręcić miecz i płazem tylko w spasły, spotniały pysk komtura uderzył. I rzucił go potem swemu giermkowi, który, założywszy mu powróz na szyję, powlókł go jak wołu tam, dokąd spędzono wszystkich jeńców krzyżackich.
∗ ∗
∗ |
Bitwa zmieniła się w rzeź i pościg. Kto nie chciał się poddać, zginął. Wiele bywało w owych czasach na świecie bitew i spotkań, ale nikt z żywych ludzi nie pamiętał tak strasznego pogromu. Padł pod stopami wielkiego króla nietylko Zakon krzyżacki, ale i całe Niemcy, które najświetniejszem rycerstwem wspomagały oną „przednią straż“ teutońską, wżerającą się coraz głębiej w ciało słowiańskie.
Z siedmiuset „białych płaszczów“ przodujących jako wodzowie tej germańskiej powodzi, zostało ledwie piętnastu. Czterdzieści przeszło tysięcy ciał leżało w wiekuistym śnie na onem krwawem boisku.
Rozliczne chorągwie, które w południe jeszcze powiewały nad niezmiernem wojskiem krzyżackiem, wpadły wszystkie w krwawe i zwycięzkie ręce Polaków. Nie ostała, nie ocaliła się ani jedna i oto rzucali je teraz polscy i litewscy rycerze pod nogi Jagiełły, który wnosząc pobożnie oczy ku niebu, powtarzał wzruszonym głosem: „Bóg tak chciał!“ Stawiano też przed majestatem pana przedniejszych jeńców. Abdank Skarbek z Gór przywiódł Szczecińskiego księcia Kazimierza, Trocnowski, rycerz czeski, księcia na Oleśnicy Konrada, a Przedpełko Kopidłowski herbu Dryja, mdlejącego z ran Jerzego Gersdorfa, który pod chorągwią św. Jerzego wszystkim gościom rycerskim przywodził.
Dwadzieścia dwa narody uczestniczyły w tej walce Zakonu przeciw Polakom, a teraz pisarze królewscy spisywali jeńców, którzy, klękając przed majestatem, błagali o miłosierdzie i o powrót do domu.
Cała armia krzyżacka przestała istnieć. Pogoń polska zdobyła ogromny obóz krzyżacki, a w nim, prócz niedobitków, nieprzeliczoną ilość wozów, wyładowanych pętami na Polaków i winem, przygotowanem na wielką ucztę po zwycięztwie.
∗ ∗
∗ |
Słońce chyliło się ku zachodowi. Spadł krótki, obfity deszcz i potłumił kurzawę. Król, Witold i Zyndram z Maszkowic gotowali się właśnie zjechać na pobojowisko, gdy poczęto zwozić przed nich ciała poległych wodzów. Litwini przynieśli skłóte sulicami, pokryte kurzem i posoką ciało Wielkiego Mistrza Ulryka von Jungingen i położyli je przed królem, a on westchnął żałośnie i spoglądając na ogromne zwłoki, leżące na wznak na ziemi, rzekł:
— Oto jest ten, który jeszcze dziś rano mniemał się być wyższym nad wszystkie mocarze świata…
Zaczem łzy poczęły mu spływać jak perły po policzkach i po chwili odezwał się znowu:
— Ale że śmiercią walecznych poległ, przeto sławić będziem jego męztwo i godnym chrześcijańskim uczcimy go pogrzebem.
Jakoż zaraz wydano rozkaz, by ciało obmyto starannie w jeziorze, by przybrano je w piękne szaty i przysłoniono, nim trumna będzie gotowa, zakonnym płaszczem.
Tymczasem przynoszono coraz nowe zwłoki, które rozpoznawali jeńcy. Przyniesiono wielkiego komtura Kunona Lichtensteina, z gardłem okropnie mizerykordyą rozciętem i marszałka Zakonu Fryderyka Wallenroda i wielkiego szatnego, grafa Alberta Szwarcberga i wielkiego skarbnika Tomasza Mercheima i grafa Wendego, który legł z ręki Powały z Taczewa i przeszło sześćset ciał znakomitych komturów i braci. Czeladź kładła ich jednego przy drugim, a oni leżeli nakształt zrąbanych pni, ze zwróconemi ku niebu i białemi jak ich płaszcze twarzami, z otwartemi szklanemi oczyma, w których zastygł gniew i duma, wściekłość bojowa i przerażenie.
Nad ich głowami pozatykano zdobyte chorągwie — wszystkie!! Wieczorny powiew to zwijał, to rozwijał barwne płótna, one zaś szumiały jakby do snu poległym. Zdala pod zorzą widać było oddziały litewskie, ciągnące zdobyte armaty, których po raz pierwszy użyli Krzyżacy w bitwie polnej, ale które nie przyczyniły żadnej szkody zwycięzcom.
Na wzgórzu koło króla skupili się najwięksi rycerze i dysząc utrudzonemi piersiami, spoglądali na te chorągwie i na te trupy, leżące u ich stóp, jak spoglądają uznojeni żeńcy na zżęte i powiązane snopy. Ciężki był dzień i straszny plon tego żniwa, ale oto nadchodził wielki, boży, radosny wieczór.
Więc niezmierne szczęście rozjaśniło twarze zwycięzców, bo rozumieli wszyscy, że to był wieczór, kładnący koniec nędzy i trudom nietylko dnia tego, ale całych stuleci.
A król, chociaż zdawał sobie sprawę z ogromu klęski, jednakże patrzał jakby w zdumieniu przed siebie i w końcu spytał:
— Zali cały Zakon tu leży?
Na to podkanclerzy Mikołaj, który znał przepowiednie św. Brygidy, rzekł:
— Nadszedł czas, iż wyłamane są ich zęby i odcięta jest ich ręka prawa!!…
Poczem podniósł dłoń i począł żegnać nietylko tych, którzy leżeli najbliżej, ale i całe pole między Grunwaldem i Tannenbergiem. W jaskrawem od blasku zorzy i oczyszczonem przez deszcz powietrzu widać było doskonale olbrzymie, dymiące, krwawe pobojowisko, zjeżone ułamkami włóczni, rohatyn, kos, stosami trupów końskich i ludzkich, wśród których sterczały do góry martwe ręce, nogi, kopyta — i ciągnęło się owo żałosne pole śmierci, z dziesiątkami tysięcy dział, dalej, niż wzrok mógł sięgnąć.
Czeladź uwijała się na tym niezmiernym cmentarzu, zbierając broń i zdejmując zbroje z poległych.
A w górze, na rumianem niebie, wichrzyły się już i zataczały koła stada wron, kruków i orłów, kracząc i radując się rozgłośnie na widok żeru.
∗ ∗
∗ |
I nietylko przeniewierczy Zakon krzyżacki leżał oto pokotem u stóp króla, ale cała potęga niemiecka, zalewająca dotychczas, jak fala, nieszczęsne krainy słowiańskie, rozbiła się w tym dniu odkupienia o piersi polskie.
∗ ∗
∗ |
Więc tobie, wielka, święta przeszłości i tobie, krwi ofiarna, niech będzie chwała i cześć po wszystkie czasy!
Świetne zwycięztwo na polach Grunwaldu mogło Słowiańszczyznę raz na zawsze uwolnić z pod przemocy niemieckiej, gdyby je należycie wyzyskano. Niestety zbyt powolna, opieszała pogoń i takież prowadzenie dalszej po wiekopomnem zwycięstwie wojny, pozwoliły Krzyżakom skupić siły, zamknąć się w warownych grodach i uchronić się od zupełnego pogromu. Najmniej był winien temu Władysław Jagiełło, więcej jego doradcy.
Pomimo tego skutki bitwy Grunwaldzkiej były tak straszne dla Niemców, że zguba zakonu krzyżackiego z dniem każdym stawał się niehybną.
Szlachta pruska, widząc sprawiedliwe i mądre rządy Jagiellonów, postanowiła zrzucić jarzmo Krzyżaków i w roku 1454 poddała się Polsce.
Jakoż w marcu tego roku nastąpiła wiekopomna ugoda; mocą jej Prusy zostały wcielone do Rzeczypospolitej Polskiej.
Porwali się Krzyżacy na wieść o tem do boju. Wielki mistrz postanowił walczyć do upadłego. Jakoż długoletnia, krwawa i wyniszczająca ta walka zakończona została pokojem w Toruniu w r. 1466.
Polska odzyskała wtedy ziemie: Pomorską, Chełmińską, Michałowską, Warmią, powiat Krzyszborski; reszta zaś Prus ze stolicą Królewcem zostały przy Wielkim mistrzu, który od tego czasu obowiązany był składać hołd królowi polskiemu i otrzymał honorowe miejsce w senacie po lewej ręce króla.
Hołdownicy to byli niebezpieczni—ci Krzyżacy. Aby zyskać znów na sile, obrali na mistrza księcia Albrechta brandenburskiego.
Ten wdał się w wojnę z Zygmuntem I, królem polskim. Wtedy ostatnia godzina Zakonu Krzyżackiego wybiła na zegarze dziejowym.
Pokonani Niemcy musieli rozwinąć zakon i w osobie Albrechta, jako księcia pruskiego, poddali się pod zwierchnictwo Polski.
W dniu 10 kwietnia 1525 roku, nowy książę pruski, lennik Polski, wykonał przysięgę na wierność królowi polskiemu.
Było to w poniedziałek wielkotygodniowy.
Margrabia brandenburgski i zarazem Wielki Mistrz Zakonu, Albert Hohenzollern (z linii starszej szwabskiej Anspach), syn margrabiego Fryderyka i Zofii Jagiellonki, siostry Zygmunta I i Władysława, króla węgierskiego, składał Zygmuntowi hołd lenniczy na rynku krakowskim, gdzie przed ratuszem, w pobliżu wylotu ulicy Brackiej, ustawiony był na podwyższeniu tron bogato przybrany w złotogłów i szkarłat. Obrzęd ten uroczysty odbył się podług wspaniałego ceremoniału. Zasiadł na majestacie Jego Królewska Mość w koronie na głowie, liczący wówczas 59 lat wieku, przyodziany pluwiałem (płaszczem) ceremonialnym ze złotogłowiu naszywanym perłami i drogimi kamieniami, w asystencyi Jana Łaskiego, arcybiskupa gnieźnieńskiego, oraz prymasa i 8-ciu biskupów, którym towarzyszył poseł Ludwika króla węgierskiego, Jan Statylyi, mąż uczony i krasomówca. Orszak królewski składał się ze znacznej liczby wojewodów, kasztelanów, innych dostojników świeckich i duchownych, rajców miast Torunia i Elbląga, rycerzy i szlachty. Czteroletniego królewicza Zygmunta Augusta trzymał na ręku wojewoda sieradzki, Jarosław Łaski. Wielcy dygnitarze państwa nieśli przed monarchą godła królewskie: berło, miecz i jabłko sferyczne. Otaczały króla dwa tysiące zbrojnego ludu w pancerzach. Wkrótce od dworca, w którym Wielki Mistrz stał gościną, przybyli do króla radcy Alberta, pełnomocnicy Zakonu, szlachty i miast pruskich z biskupem krzyżackim, oraz burmistrzem Królewca i rajcą miasta Knipawy, a oddawszy panującemu cześć, wspomniony biskup Erhard, na ich czele będący, po wypowiedzeniu rzeczy: o uśmierzonej wojnie, o przywróceniu ziemiom pruskim upragnionego pokoju—na klęczkach razem z delegowanymi, upraszał pokornie króla, by zwierzchnika ich podniósł do godności książęcej w Prusiech.
Na to dał odpowiedź w imieniu króla biskup podkanclerzy, Piotr Tomicki. Po wysłuchaniu odpowiedzi, posłańcy książęcia pruskiego odjechali, aby oznajmić swemu panu treść takowej. Poczem wkrótce przybył Albert, między Jerzym margrabią z jednej, z Fryderykiem księciem lignickim z drugiej strony, na koniach, poprzedzający orszak panów i radców pruskich, i stanąwszy przed tronem, upraszał króla, by go księciem raczył mianować i ziemie pruskie nadać w posiadanie lenne. Wówczas podkanclerzy, Piotr Tomicki, przemówił do króla, podając Wielkiemu mistrzowi otrzymaną z rąk królewskich chorągiew i inwestyturę na piśmie. Wysłuchawszy w postawie stojącej tej przemowy podkanclerzego, Albert wynurzył najprzód podziękowanie królowi za łaskę i względy i przyrzekł jemu, oraz Koronie Polskiej mocną i nienaruszoną wiarę. Gdy potem z obu książętami ukląkł przed królem, ten mu wręczył proporzec lenny z białego adamaszku, na którym był wyobrażony orzeł czarny ze złotemi szponami. W złotej koronie na szyi, ze skrzydłami bramowanemi złotem, a na piersiach miał srebrną literę S., na pamiątkę zwierzchnictwa Zygmunta (Sigismundus). Teraz dopiero sam Najjaśniejszy Zygmunt, król polski, wyrzekł do Alberta, margrabiego brandenburskiego, podając mu proporzec następujące słowa:
„My, Zygmunt król, zgadzając się, mości książę, na wasze i poddanych waszych prośby, nadajemy i odstępujemy waszej książęcej mości w posiadanie feudalne ziemie, miasta, miasteczka i zamki w Prusiech, i do tych waszą książęcą mość przez podanie tego proporca ustanawiamy i wprowadzamy z łaski i szczodrobliwości Naszej, któremi waszą książęcą mość ile że siostrzana wielce miłego i dom jego otaczamy — spodziewając się, że tej Naszej dobrotliwej skłonności wdzięczną pamięć zachowasz.“
Wówczas Albert, dzierżąc w lewej ręce tę chorągiew, której się także brat jego, Jerzy margrabia dotykał—podczas gdy książę Ewangelią na kolanach królewskich wspartą, z jednej strony prymas, a z drugiej kanclerz koronny podtrzymywali, dwa palce prawej ręki złożywszy na niej „z uczciwością należną“ wykonał rotę przysięgi, powtarzając głosem wyraźnym te słowa:
„Ja, Albert, margrabia brandenburski, a także w Prusiech szczecińskie, pomerańskie, Kaszubów, Słowian etc. książę, burgrabia norymberski i pan Rugii, ślubuję i przysięgam Bogu Wszechmogącemu, że od tej chwili na wieczne czasy będę wiernym, uległym, hołdownym i posłusznym ze wszystkimi swymi poddanymi duchownymi i świeckimi Najjaśniejszemu Miłościwemu Panu Zygmuntowi, i jego potomkom, oraz całej koronie polskiej w ten sposób, w jaki winien to uczynić książę lenny i miłośnik pokoju, a to według opisu i w sprawach, jak jest rozporządzono. Tak mi, Boże, dopomóż i święta Ewangelio.“
Król wziął potem miecz państwa (zapewnie „szczerbiec“) i klęczącego przed sobą książęcia trzykrotnem uderzeniem pasował na rycerza, przy wymawianiu za każdem razem słów zwykle używanej formuły:
W niedługim czasie potem Albert, złożywszy urząd Wielkiego mistrza i swój habit zakonny, otwartem wyznaniem zasad Marcina Lutra i odstąpieniem od wiary katolickiej, położył koniec Zakonu Krzyżaków w Prusiech, a w roku następnym ożenił się z Dorotą, królewną duńską. Poczem też wszelkiemi siłami rozszerzać zaczął protestantyzm między poddanym ludem w swojem księstwie królewieckiem, przymusiwszy do zmiany religii całą naprzykład ludność mazowiecką, która południową połowę tego księstwa zajmowała.
Mistrz Jan Matejko,—pisze Zygmunt Glogier,—wziąwszy za przedmiot do swego obrazu hołd Alberta złożony Zygmuntowi I, wystawił w nim tę najważniejszą i najuroczystszą chwilę, kiedy książę Hohenzollern klęczy przed monarchą polski, jako wasal, i składa mu i Koronie Polskiej przysięgę swego poddaństwa i wierności. W dniu 20 września 1549 roku składali hołd przed Zygmuntem Augustem książęta pomorscy, a w roku następnym uczynił to (przez posłów swoich, bo dla choroby osobiście przybyć nie mógł) tenże książę Albert Hohenzollern, podobnież na rynku krakowskim, gdzie przypuszczeni byli także do przysięgi bracia jego: Jerzy, Kazimierz i Jan, a z młodszej linii Jerzy Fryderyk Albert. Po Albrechcie I-ym, którego historycy mianują zwykle „Starszym,“ objął Księstwo Pruskie w lenności polskiej, jedyny syn jego, Albert II-gi Fryderyk, urodzony roku 1552 z Anny brunświckiej. Młody ten książę wykonał uroczysty hołd w Lublinie dnia 19 lipca 1569 r. przed zamknięciem obrad wiekopomnego sejmu Unii obojga narodów. Na znak prawa do następstwa w lenności dotykali się proporca nietylko posłowie Jerzego Fryderyka, ostatniego z rodu margrabi na Anspachu, ale jeszcze i Joachima II, elektora brandenburskiego. Historyk polski, rodem z Werony, Włoch Aleksander Gwagnin, naoczny świadek, dał dokładny opis pomienionego hołdu w jednej z ksiąg „Kroniki ziemi pruskiej,“ a Jan Kochanowski, uwiecznił ten obrzęd poematem swoim pod napisem: „Proporzec,“ z którego podajemy tu wyjątek:
„Oto w zacnym ubiorze i w złotej koronie,
„Siadł pomazaniec Boży na swym pańskim tronie,
„Jabłko złote i złotą laskę w ręku mając,
„A zakon Najwyższego na łonie trzymając,
„Miecz przed nim srogi, ale złemu tylko srogi:
„Niewinnemu na sercu nie uczyni trwogi.
„Z obu stron zacny senat koronny, a w koło
„Sprawiony zastęp stoi i rycerstwa czoło.
„Przystąp, Olbrychcie młody, zacnych książąt plemię.
„Który trzymasz w swej władzy zacną pruską ziemię,
„Z łaski swych królów polskich; uczyń panu swemu
„Winną poczciwość, a ślub dzierżeć jemu…?
Ogólny ceremoniał hołdu był prawie taki sam, jak poprzednich; ale na Zygmunta Augusta na piersiach czarnego orła pruskiego na białym proporcu widniało już nie samo S(igismindus) ale S. A(ugustus). We 2 lata po śmierci Zygmunta Augusta i po ucieczce Walezyusza obrany był królem polskim Stefan Batory de Samglio, książę siedmiogrodzki. Następny więc hołd odbył się w d. 26 lutego 1578 r., złożony przez Jerzego Fryderyka, margrabiego brandenburskiego, oraz książąt pomorskich z Lauenburga i Bytowa przed Stefanem Batorym w Warszawie na Krakowskiem Przedmieściu przed kościołem OO. Bernardynów.
Następny hołd złożył w Warszawie przed Zygmuntem III elektor margrabia Jan Zygmunt, dnia 16 listopada 1611 r., również wprost kościoła bernardyńskiego na Krakowskiem-Przedmieściu. Ostatni hołd pruski składał przed Władysławem IV, młody Fryderyk Wilhelm dnia 7 października 1641 r., w Warszawie, o godz. 4-ej po południu.
Tenże „wielki elektor“ za najazdu Szwedów na Polskę (1655—1660) połączył się z Karolem X, a za odstąpienie od związku ze Szwedami otrzymał od Jana Kazimierza, traktatem welawskim 1657 r., uwolnienie od hołdu Polsce, czyli niepodległość Prus. Drogą więc zdrady stał się faktycznym założycielem państwa pruskiego.
Naród polski, zmuszony walczyć na wschodzie i południu z ogromnemi potęgami, zmuszony własną piersią niby twierdzą ochraniać Europę zachodnią od dzikich, milionowych tłumów barbarzyńskich wyznawców półksiężyca, nie mógł skutecznie walczyć z Niemcami. A walczyć trzeba było nietylko orężnie, nietylko na polu bitwy, lecz i w ten sposób, w jaki nigdy Polska walczyć nie umiała: podstępem i zdradą, nikczemnością i okrucieństwem.
Na względy ludzkie Niemcy byli głusi. Krzyżacki zakon, mający krzyż za godło swoje a Papieża, Namiestnika Chrystusowego na ziemi, za zwierzchnika swego, wyłamywali się z pod rozkazów Rzymu. Papież zmuszony był grozić im klątwą, gdyż zbrodnie ich wołały o pomstę do nieba.
Widząc, że oszukiwać dalej nie mogą władzy swej w Rzymie, zdradzają Papieża, swego dobroczyńcę i przyjmują wyznanie Lutra.
Gdy w czasie odrodzenia narodowego, po przyjęciu przez króla i naród polski konstytucyi 3 maja 1791 roku, Polska miała nadzieję zająć pierwszorzędne miejsce w Europie, Niemcy zadrżeli. Zawarty sojusz zerwali zdradziecko. Wcześniej jeszcze Fryderyk, król pruski, zwany przez Niemców Wielkim, uknuł pierwszy podział Polski.
Tak więc, ze wszystkich nieprzyjaciół Niemcy najwięcej zaszkodzili narodowej sprawie polskiej, a zarazem i słowiańskiej.
Utuczyli się, rozrośli na ziemiach słowiańskich; najstarsze dzierżawy piastowskie, ziemia zroszona krwią przodków naszych, prastare Gniezno, Kruszwica, Poznań, Lignica i inne znoszą dziś jarzmo niemieckie i jęczą w szponach Niemców.
Kolebka narodu polskiego — drogie sercu polskiemu Gopło, gdzie aniołowie uwieńczyli w prostej chacie włościańskiej uznojone czoło Piasta — to Gopło, ta Kruszwica — dziś w ręku Niemców. Morawy, Łużyce, Szląsk, Czechy naddunajscy — wszystko to dziś pod przewagą żywiołu germańskiego.
Czy więc my, Polacy, mamy upadać na duchu, rozpaczać, tracić bezpowrotnie nadzieję w lepszą przyszłość, w jaśniejsze jutro?…
Przenigdy…
Wierzymy w słońce sprawiedliwości Bożej…
Wierzymy w szlachetność serca ludzkiego…
Po za Niemcami, świat cały patrzy na męczeństwo nasze, świat cały występek potępia…
Nie zapominajmy, że świat słowiański istnieje, że w przeszłości, mieli już Niemcy Psie Pole, Płowce, Grunwald, że byli hołdownikami królów polskich.
I chociaż zabrakło wielkich bohaterów, wielkich królów-rycerzy, Mieczysławów i Bolesławów, Bóg pozostawił nam w tych prastarych dzielnicach piastowskich niemniej ofiarne i kochające ojczyznę serca—serca kmiece, serca ludu polskiego.
Ten lud walczy tu, broniąc mowy ojczystej, broniąc wiary przodków, obyczaju polskiego i każdej piędzi ziemi polskiej.
A bronić się trzeba, gdyż odwieczne boje nie ustają. Niemcy dochodzą do tego okrucieństwa, że dzieciom polskim, uczęszczającym do szkół, wydzierają resztę języka polskiego w szkole przy nauce religii.
„Nikczemnym Prusakom — pisze jeden ze współczesnych pisarzy, znawca stosunków w Poznańskiem — i to stanęło solą w oku, że dzieci wielkopolskie modlą się po polsku. Wyrwać więc pragną tę resztkę pozostałości polskiej ze szkoły w Wielkopolsce. „Precz ze wszystkiem co tylko polskością trąci!“ Nie można starszych osób zniemczyć, trzeba zrobić to z dziećmi.
I świszcze trzcina nad małemi ofiarami, a wychowawcy, zamieniwszy się w katów, usiłują zmusić oporne pacholęta do zamiany macierzystego „Ojcze nasz“ na „Vater unser.“
A gdy rodzice ujmują się za katowanemi dziatkami, powołuje się ich przed sądy, karze więzieniem, nakłada kary pieniężne.
Tak to dzisiejsi Krzyżacy gospodarują na ziemiach piastowskich, na ziemiach polskich, na ziemiach od wieków słowiańskich.
Ale dzielny lud wielkopolski pracuje, broni się, nie oddaje się rozpaczy, nie lęka się tej niemieckiej hakatystycznej pogróżki: „Dopóty tu nie będzie tryumfu, aż polskiemi głowami bruków ulicznych nie zaścielemy!“
Wielkopolscy rolnicy zrzeszają się w kółka rolnicze, w towarzystwa, mające na celu krzewienie oświaty i ulepszenie gospodarstwa rolnego.
Pomimo wszelkich wysiłków aby wyprzeć żywioł polski z roli i chaty, ze wsi i miast, a głównie z odwiecznego Poznania, Niemcy nie mogą tryumfować. Świadomość ludowa polskości budzi się z coraz większą siłą; już dziś każde dziecko wielkopolskie poczytuje sobie za święty obowiązek zachować mowę i wiarę ojców.
Na ulicach Poznania, choć zagłuszany przez butnych Niemców, żyje jednak język polski, — rozwija się przemysł i handel polski.
Słowa poety: „Niech żywi nie tracą nadziei!“ stały się niemal przykazaniem dla każdego Wielkopolanina, dla każdego Szlązaka.
Odwieczne boje broniącego się od zguby świata słowiańskiego z potężnym a okrutnym światem niemieckim, a głównie pruskim, nie słabną ani na chwilę, wciąż rozlegają się od strony niemieckiej odwieczne hasła wytępienia Słowian, a w pierwszym rzędzie Polaków.
Oby Bóg, Najwyższy sędzia narodów, kres im położył, oby upokorzył dumnych i okrutnych napastników, jak niegdyś, przed wieki, starł ich z oblicza ziemi na polach Grunwaldu…
∗ ∗
∗ |
Odwieczne boje!… Niegdyś żelazem, ogniem i mieczem, dziś pracą, wytrwałością, cnotą, nieugiętą stanowczością i wiarą w zwycięztwo sprawiedliwości toczą się na ziemiach piastowskich.
Zamiast hufców skrzydlatych, pancernych wojska polskiego rycerzy, ułańskich zastępów chorągiewek, pan w pałacu i chłop siermiężny pracą krwawą i wytrwałością walczą z niemczyzną.
Każdej piędzi ziemi polskiej i słowiańskiej zarazem trzeba bronić tą pracą, tą wytrwałością, hartem niezłomnym.
Wóz Drzymały! oto obraz wytrwałości ludu polskiego pod zaborem pruskim.
Fotografowano jego rodzinę i po świecie rozchodził się dokument niezmiernie ciekawy, dowodzący do jakich już środków ucieka się rząd pruski w swej zaciekłości wynarodowienia Polaków! Napotyka jednak na twardy opór w rodzaju Drzymały, który nie mogąc uzyskać pozwolenia na budowanie domu na własnym gruncie, kupionym zupełnie legalnie za własne pieniądze, nabył stary wóz transportowy i w nim zamieszkał.
Oto jak naoczny świadek o tem opowiada:
Zjeżdżam do Rakoniewic.
— A gdzie tutaj macie owe sławne Podgradowice i rozgłośnego w nich Drzymałę! — pytam pierwszego napotkanego przechodnia.
— A to, proszę pana, jeszcze kawałek drogi koleją do „Kaisertreu“.
— Bóg zapłać!
Przyjeżdżam do Podgradowic, które w języku niemieckim zowią się obecnie „Kaisertreu“. Stacyjka maleńka. Kawałeczek od stacyi tuż za torem kolejowym, widzę jakieś obozowisko.
Jest to mieszkanie — letnisko sławnego pana Drzymały. Z kominka maleńkiego, sterczącego nad wozem wydobywa się cienki słup dymu. Kobieta już w starszym wieku, pracuje nad zalepianiem dziur i szpar wozu, którego okienka widać niedawno dopiero wstawiono.
— Czy to wy, pani Drzymalina?
— A dyć jo!
— A mąż wasz gdzie?
— A gdzieby tam, gdzie każdy dobry Polak: w kozie!
— A za co?
— A dyć za to, że tutaj zamieszkał, na tym gruncie. Skarali go za to na 120 marek kary, a że nie miał pieniędzy na zapłacenie jej, więc poszedł na 14 dni do kozy. Ale wspaniałomyślni Prusacy wiedzą, że teraz żniwa, — więc pozwolili mu odsiadywać „na raty“, dwa razy po tygodniu.
— Więc to wasz wóz? Przecież on się rozlatuje, jak wy chcecie w nim przezimować? — zmarzniecie!
— A co robić, kiej Prusaki nie pozwalają chałupy postawić? Starał się tam mój stary dość, ot, i wystarał sobie kozę!
— Czy zawsze mieliście grunt?
— Nie! mój był robotnikiem, uciułaliśmy sobie trochę grosza i kupili przed trzema laty to gospodarstwo. Naprzód mieszkaliśmy w stodole, wypędzili nas ztamtąd. Kupił więc mąż tę ruderę, ale patrz pan, ona się cała rozłazi. Będzie nam bieda zimą.
— A to co? — pytam, spostrzegłszy tuż przy wozie gruzy nasypu, przypominającego kominek polowy.
— A dyć my tam gotowali sobie strawę, ale przyszła policya i rozrzuciła nam ten piec, a teraz mój został za to skazany na 30 marek kary; czem ją zapłacimy, nie wiemy.
Z całą gotowością pokazuje mi Drzymalina wnętrze wozu, objaśniając, że okna dopiero Drzymała wstawił. Koło uszu czuję przeciąg powietrza. Nic dziwnego, toć szpar pełno, a na dworze wiatr.
∗ ∗
∗ |
Oto do czego doszła zaciekłość pruska… Oto jaką walkę muszą toczyć Polacy na odwiecznych swoich siedzibach z zaborczymi, okrutnymi Niemcami…
Oby Bóg dał opamiętanie tym wrogom wszystkiego co polskie i słowiańskie! Niechby sobie przypominali to święte przykazanie Boże: „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego.“
To się nazywa cywilizacya XX wieku i — dozwolone środki pedagogiczne. A biada rodzicom, gdyby się odważyli ująć za dziećmi!…
Takich powołuje się przed sąd, nazywa się krzewicielami buntu i… odbiera matkom potomstwo na wychowanie przymusowe w pruskich zakładach wychowawczych. Na barbaryzm ten każdy, nawet nieucywilizowany człowiek, wzdrygnąć się musi i współczując polskim dzieciom pod zaborem pruskim, zapyta o przyczynę tej nienawiści do polskości i to właśnie w państwie, gdzie Polacy zawsze byli lojalni i spełniali sumiennie swoje obowiązki obywatelskie. Nienawiść to odwieczna Germanów do rasy słowiańskiej, zajęła wszystkie komórki mózgu, stała się ich koniecznością do życia.
Krzyżacy rozpostarłszy się na ziemiach słowiańskich, ujarzmiwszy podstępem i zdradą poczciwych i łatwowiernych łotyszów, wendów, szlązaków, wreszcie część polaków, utworzyli dzisiejsze państwo pruskie, które, pomimo od dawien dawna prowadzonej germanizacyi, w rzeczywistości jest i pozostanie słowiańskiem. Wiedzą o tem dzisiejsi germanizatorzy i dlatego to przejmuje ich nieustanny lęk, aby z czasem rasa słowiańska nie upomniała się o swoje prawa. Wiedzą oni, że rozpościerając się na ziemiach podstępem zabranych, mogą kiedyś te ziemie utracić, ztąd nienawiść do wszystkiego co słowiańskie.
Ponieważ w dzisiejszem państwie pruskiem polacy stanowią najliczniejszy i najsilniejszy szczep słowiański, więc nienawiść niemiecka z największą gwałtownością przeciw nim się zwróciła.
Zgnietli oni Wendów, że prawie śladu z nich nie ma, zniemczyli Kaszubów nadbałtyckich, Szlązaków, należy teraz zgnieść Wielkopolan, a potem?… potem może się powiedzie ujarzmić i innych Słowian!… Wszak Czechy są już w połowie zniemczone, na Morawii germanizacya wre w całej pełni, na Bukowinie roi się od Niemców, a w Królestwie Polskiem jest tyle silnych posterunków niemieckich, że wytrwałością, usilną pracą, no i bezczelnością z łatwością pokonają tych dobrodusznych Słowian.
Słowa powyższe to nie fantazya, to nie wymysł bujnej wyobraźni, lecz zdania patryotów niemieckich, które wygłaszane są przy każdej nadarzonej okoliczności, a wtóruje im zazwyczaj pieśń „Deutschland über alles.“ Śmiałe te i ambitne cele zapanowania nad Europą, maskowane są dzisiaj polityką kolonialną. W gabinetach ministeryalnych państw ościennych pilnie bywa zwracaną uwaga na nieustanne zbrojenie się Niemców, zarówno na lądzie jak i na morzu, i przygotowywanie się dawnego Krzyżactwa do wielkiej kampanii dwu ras—germańskiej i słowiańskiej, — ras, które wcześniej czy później z orężem w ręku zmuszone będą rozstrzygnąć, gdzie jest granica słowiańska i gdzie kres chciwości krzyżactwa. Będzie to drugi Grundwald, tem straszniejszy, że walka toczyć się będzie na śmierć i życie, zacięta, okrutna, znaczona stosami trupów, morzem krwi, pożogą;—walka tytanów, która grobem ostatecznym się stanie dla najeźdźców. To obraz przyszłości, na którą jeżeli nie my, to przyszłe nasze pokolenia muszą być przygotowane i jeżeli dziś odzywają się głosy, nawołujące do solidarności bratniej, do zaniechania wyniszczających naród walk partyjnych a szukania w pracy łączności, zgody i siły, to jednostki te słusznie czynią, bo patrząc w przyszłość obawiają się popełnienia błędów pradziadów naszych i nie chcą zgotować następnym pokoleniom takiego losu, jaki my dziś znosimy; nie chcą, ażeby nas nazywano zdrajcami sprawy narodowej i kiedyś przeklinano!…
Przyszłość jednak jest zakryta, teraźniejszość zaś występuje w Poznańskiem w jaskrawych barwach.
Do 1866 roku życie było tam duszne, ale jeszcze możliwe. Po zwycięstwie prusaków na austryakami, poczęli oni w ujarzmionych prowincyach gospodarzyć po macoszemu; ograniczać prawa polaków, usuwać ich z urzędów, wprowadzać język niemiecki w gminach. Rozpoczęły się zakusy zgermanizowania szkoły. Praca ta prowadzona była z perfidyją, powolnie, łagodnie, lecz stanowczo. Polska ludność, będąca w większości; na razie nie lękała się tych ciosów, gdyż zanadto wkorzenioną była miłość do ojczystego języka, do tradycyi przodków, zwyczajów i obyczajów; a tych cnót narodowych nie da się tak łatwo wykorzenić. Ciosy jednak polskości zadawano konsekwentnie. Język niemiecki wprowadzono najpierw do urzędów, potem powoli do szkół, zalecając nauczycielom, aby jeden dzień w tygodniu dzieci tylko po niemiecku mówiły. Przymusowe nauczanie robotę tę znakomicie ułatwiło, bo kto dzień ten chciał opuścić i nie pójść do szkoły, płacił karę pieniężną, albo rodzice zmuszeni byli odsiedzieć za dziecko karę w areszcie. Próbowano już wówczas do religii wprowadzić język niemiecki, lecz dzieci stanowczo się temu oparły; zamykano je za to do kozy, lecz dzieci znosiły to w pokorze i z cierpliwością. Tu nadmienić mi wypada, że ze szkół elementarnych usunięto księży, a religię wykładali nauczyciele. Polaków poczęto powoli usuwać z katedr, przenosić ich do nadreńskich prowincyj, sprowadzono zaś do Wielkopolski nauczycieli niemców, nie umiejących ani słowa po polsku. Jaka to była nauka, trudno sobie wyobrazić. Dzieci nie mające pojęcia o niemieckim języku mordowały się, aby cokolwiek zrozumieć, siliły się zadość uczynić wymaganiom nauczyciela; każde jednak nieprawidłowe wykręcenie zdania uważane było za rozmyślne szydzenie z niemieckości i srogą chłostą karane. Dzieci wracały do domów z opuchniętemi rączętami, sinemi pręgami na plecach, a wszystko to nazywało się… krnąbrnością, nieposłuszeństwem, lenistwem. Skargi zanoszone do inspektorów lub burmistrzów na nic się nie zdały, nauczyciel miał zawsze racyę; zganiano na dzieci polskie że są złe i nieugięte. Gorzej się jednak dziać poczęło po roku 1871, gdy niemcy zwyciężyli francuzów. Zaraz po rozstrzygniętej bitwie pod Sedanem wybito w Poznaniu mnóstwo szyb polakom, wiele osób poturbowano na ulicy, a pijane żołdactwo pięciu niewinnych ludzi zamordowało. Była to zapowiedź nowej ery niemieckiej w Wielkopolsce. I rzeczywiście smutne nastały czasy. Rozzuchwaleni prusacy powodzeniami, wzięli się w pierwszym rzędzie do kościołów, które polskość utrzymywały i ogłosiwszy osławione prawa majowe, chcieli zagarnąć rządy kościołem; jednocześnie wznowiono w szkołach z większą gwałtownością naukę religii w języku niemieckim. Zawrzała walka na całej linii, zarówno w chacie, jak dworach, salonach i izbie mieszczańskiej.
Wszyscy czujący się polakami i katolikami, stawili zacięty opór. Więzienia zapełniły się księżmi, którzy nie chcieli uledz władzy pruskiej; tych zaś co dawali pomoc duchowieństwu, karały sądy kilkoletniem więzieniem; targnięto się nawet na osobę arcybiskupa poznańskiego hr. Halkę Ledóchowskiego i wtrącono go do więzienia w Ostrowie. W tych strasznych czasach znalazło się tu 13-tu księży sprzedawczyków, którzy otumanieni obietnicami, ulegli rządowi Bismarcka; otrzymali za to sute probostwa. Srodze się jednak na nich zawiedli. Do wyklętych przez Rzym, nikt nie zwracał się z potrzebą duchowną, więc na nabożeństwa ich nikt nie uczęszczał, a nawet w razie zgonu, nie dopuszczano ich do pogrzebów. Majowczyki mszcząc się na ludności, nie pozwalali grzebać ciał na cmentarzach, a gdy je przemocą chciano chować, więziono opornych w zakładach karnych. Walka ta rządu pruskiego z kościołem, jak wiadomo, zakończyła się porażką prusaków, a dumny Bismarck, chociaż głośno wykrzykiwał, że nigdy nie pójdzie do Canossy, uznał swój błąd i schylił czoło przed Rzymem, odwołując prawa majowe. Nienawiść jednak bismarckowska silnie zakiełkowała w duszach germańskich, a zwycięztwo kościoła oburzyło krzyżactwo, które z większą jeszcze brutalnością zwróciło swe ataki przeciw polakom, jako moralnym sprawcom niepowodzenia rządowego z Rzymem. Zemsta wrzała nie tylko w sercach dygnitarzy państwowych, ale i tych pasożytów, którzy przychylnie przyjęci na ziemi piastowskiej, dorobili się tam kolosalnych majątków, a co najmniej, względnego dobrobytu. Zdania takie „Dopóty tu nie będzie dobrze, aż polskiemi głowami bruków ulicznych nie zaścielemy,“ zaliczane były do pospolitych, wygłaszanych przez kobiety i dzieci niemieckie. Wówczas też zajadli zwolennicy Bismarcka: Hanneman, Kannemann i Tiedemann, założyli stowarzyszenie antipolskie, pod nazwą: „Ostmarckwereinu,“ mające na celu zniszczenie polaków na kresach wschodnich. Uzyskawszy olbrzymi fundusz miljarda marek, pochodzący z kontrybucyi wojennej francuskiej, poczęli wykupywać ziemię polską i obsadzać ją kolonistami niemieckimi, zmieniać nazwy polskie na niemieckie, prześladować język polski nawet w instytucyach prywatnych. Zaciekłość hakatystów, tak zwanych od pierwszych liter założycieli, „Ostmarckwereinu“ H. K. T. doszła nawet do tego, że telegramów pisanych po polsku urzędy telegraficzne zaprzestały przyjmować, a listów adresowanych po polsku nie doręczano do domów, jako pisanych niezrozumiałym i nie uznanym przez państwo językiem. Ból szarpał serce, gdy w kilka zaledwie lat po wojnie francuskiej, w prastarych wsiach polskich rozpanoszyli się koloniści niemcy i wyrugowawszy z nich język i tradycye polskie, gnębili włościanina polskiego. Serce się krwawiło na widok starców, którzy o kiju żebraczym opuszczali glebę ojczystą, na której się zrodzili, wychowywali; tę glebę, którą własnym potem użyźnili, pewni, że tam w mogiłce spoczną ich spracowane kości… Nieprawda — i tego odmówili im przybysze, skazując na wieczną tułaczkę. Przy pomocy wielkiego kapitału wywłaszczono wielkie przestrzenie ziemi polskiej, a kolonistów obdarzono licznymi przywilejami, aby tym sposobem zwyciężyć opornych chłopków polskich, którzy za marną mamonę skiby ojców wyzbyć się nie chcieli.
Tu przyznać należy, że dzielny lud wielkopolski okazał się prawdziwie bohaterskim. Nie przestraszyły go ani prześladowania, ani nadmierna konkurencya, nie złakomili się nawet na wysokie ceny, dawane im za ziemie; nie zadłużeni ostali się na miejscu i pomimo różnych wyjątkowych praw wymierzonych przeciw nim (jak naprzykład zabronienie stawiania nowych budowli na własnym gruncie), stanowią po dziś dzień silne placówki na niwach wielkopolskich.
Nie można tego powiedzieć o szlachcie, która przeważnie zadłużona, ratując resztki swego mienia, sprzedawała swoje dobra za wysokie ceny komisyi kolonizacyjnej. Była to na szczęście mniejszość, nie umiejąca w dodatku racyonalnie gospodarować na ojczystym zagonie. Za to większość obywatelstwa polskiego, ożywiona duchem narodowym, poszła z ludem i walczy należycie o prawa swoje, a ziemi nie tylko że nie sprzedaje, ale przeciwnie, gdzie może z rąk niemieckich wykupuje. Dla skutecznego zwalczania hakatyzmu powstały w całej Wielkopolsce tak zwane kółka rolnicze, założone z inicyatywy dzielnego obywatela i polaka ś. p. Maksymiljana Jackowskiego. Kółka te krzewiły między ludem naszym oświatę;—z założonych zaś kas oszczędności udzielano włościanom pożyczki, bądź na dokupno ziemi, bądź na ulepszenie gospodarstwa rolnego. Kółka te nie tylko zbogaciły ekonomicznie włościanina, ale utrwaliły w miłości do rodzinnej ziemi i podniosły w nim ducha narodowego. Wściekali się niemcy, widząc, że wywłaszczenie chłopów naszych to praca marna, postanowili więc powetować porażkę przez osłabienie żywiołu polskiego w miastach. Myśl tę w czyn wprowadzono, wydając rozporządzenia, aby wszyscy polacy z Królestwa i Galicyi w przeciągu miesiąca opuścili państwo niemieckie.
Jak grom z pogodnego nieba spadła ta klęska.
Tysiące rodzin skazanych zostało bez żadnej winy na wygnanie, a wśród nich większość osób, które się urodziły i wychowały w Poznańskiem, a tylko rodzice ich pochodzili z Galicyi.
Rozkaz ten dziki był z taką bezwzględnością wykonywany, a że nie uwzględniano nawet chorych osób, a kto dobrowolnie nie wyjechał, tego przemocą do granicy odstawiano.
Wyprzedawanie się przymusowe z ruchomości doszło do tego stopnia, że żydzi na tych sprzedażach znaczne fortuny porobili.
Jak straszną była ta klęska dość przytoczyć, że przeszło sto tysięcy rodzin w przeciągu dwóch miesięcy z granic Wielkopolski wydalono.
Wygnańcy zrujnowani materyalnie, krwawemi łzami zraszali miejsca, w których życie swoje spędzili na uczciwej pracy; z bólem serca żegnali mogiły swych ukochanych i te stare mury grodu Przemysławowego, których więcej oglądać już nie mieli.
Smutne, zgnębione, złamane bólem gromady szły na wygnanie z tym jednym grzechem, że nie chciały wyrzec się polskości.
Zaiste, straszna to tragedya, przypominająca żywo neronowe czasy. A pomimo to polskość pod zaborem pruskim nie upadła.
Hakata taranem waliła w mur Wielkopolski, nie zdołała w nim jednak wyłomu zrobić. Poszczerbiły się co prawda tu i owdzie cegiełki, lecz to rzecz nieunikniona, — słabe tylko gałązki odpadły od pnia grubego.
Naród jednak okazał się tak silny i zdrowy, że wszelkie zakusy germanizacyjne odpierał i odpiera mężnie, pewny, że zażartość niemiecka wcześniej czy później własną swoją niemocą się zadławi. Wówczas to powstały liczne stowarzyszenia polskie, popierające nasz przemysł i handel, ogniskujące się w Towarzystwie przemysłowców. Polski bank parcelacyjny począł skuteczniej działać, kasy pożyczkowe energiczniej funkcyonować. Jednocześnie powstał żłobek dla biednych dzieci polskich, bezpłatne czytelnie polskie, wreszcie kółka śpiewacze szerzące polską pieśń, gdyż w Wielkopolsce było już tak źle, że nawet śpiewać zapomniano. Prócz pism poznańskich poczęto wydawać szereg pism prowincyonalnych ludowych, które stojąc na straży spraw polskich, uświadamiały mieszkańców o ich prawach. Prasa polska stała się tam prawdziwą strażą nad Wartą, pilnie baczącą, aby utrzymać wspólność myśli, braterstwo, a co najważniejsza — ducha narodowego. Niemcy odpowiadali na to nowym uciskiem: wydalali polaków nawet z najskromniejszych stanowisk, zajmowanych dotąd na pocztach, kolejach i t. p., nawet woźnym nie mógł być polak, bo posady te obsadzano niemcami, sprowadzanymi głównie z nadreńskich prowincyj. Oburzającem było usunięcie polaków lekarzy ze szpitali i sanatorjów. Niemcom lekarzom przyznano specyalne dodatki pensyjne, polakom zaś zarobek uniemożebniono. To samo zastosowano w inżynieryi, budownictwie, a nawet w teatrze, gdyż polskim teatrom zabroniono dawać widowiska na prowincyi, natomiast niemieckie nawet trzeciorzędne sceny, wspomagano obficie. Upominania się o krzywdy nasze w sejmie pruskim lub w parlamencie niemieckim na nic się nie zdały; głosy posłów polskich stały się przysłowiowym grochem, rzucanym bezpożytecznie na ścianę. W państwie bojaźni Bożej uważano nas i traktowano jako niewolników, mających prawo zaledwie do życia i plag. Obecnie obmyślają hakatyści nowy cios, który ma doszczętnie nas zgnębić i zrujnować. Oto opracowali ustawę, mocą której ma być wzbronione polakom nabywanie ziemi w prowincyach ks. Poznańskiego, oraz stosowane wywłaszczenie majątków, przechodzących prawem spadkowem na potomstwo. Wiele wprawdzie wody upłynie w Warcie, zanim prawo to stanie się czynem, wiele też jeszcze przebolejemy, zanim hakatyści wściekłem swem życiem się zatrują i jaśniejsze słonko zaświeci nad niwami Piastowemi, pewni jednak być możemy, że dzielne plemię wielkopolskie przetrwa szalejącą nad niem burzę, a z dzieci bohaterów wyrosną olbrzymy, które skutecznie bronić będą prastarych sadyb słowiańskich.
Pisząc o współczesnem nam prześladowaniu wszystkiego co polskie w Prusach, niepodobna pominąć prześlicznego obrazka skreślonego na tle męczeństwa polskiego w Wielkopolsce, przez utalentowanego poetę Józefa Kościelskiego, znakomitego znawcę tamtejszych stosunków, męża zasługi i poświęcenia. Obrazek ten pod tytułem: „Tragedya jakich wiele“ przytaczamy w całości. Obrazek to sceniczny, który jednocześnie zalecamy do odegrania naszym kołom włościańskim w teatrach włościańskich.
Scena przedstawia wnętrze prostej wieśniaczej chaty.
Matka (krząta się po izbie, zamiatając podłogę i okurzając sprzęty, przyczem modli się głośno). Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, bądź wola Twoja, (zatrzymuje się) o, tak, bądź wola Twoja! Ciężko to i trudno, bardzo trudno, a przecież — bądź wola Twoja, jako na ziemi, tak i w niebie. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym — (zatrzymuje się potem z wysileniem) winowajcom! — O, to jeszcze trudniej. Na wolę Bożą się zgodzić — łatwiej, choć sroga, ale przebaczyć zbrodniarzom, co nam wszystko zabierają — trudniej; ach jak trudno! — a przecież: bądź wola Twoja… jako i my odpuszczamy naszym winowajcom… I nie wwódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego.
Ksiądz (wchodząc) Amen! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Matka: na wieki wieków! dobrodzieju najmilejszy, (całuje go w rękę) jakże to zawsze pamiętacie o biednej sierocie.
Ksiądz. Nie biednej, matko, nie biednej. Kto się umiał wzbić na wyżyny modlitwy Pańskiej, ten nie biedny. Kto umiał zwalczyć ludzki ból i ludzki żal, ten już posiadł i bogactwa, i mądrość wszelaką.
Matka. Dobrodzieju złoty, co ja posiadłam, z waszej to ręki i z waszej mowy. A serce przecież buntuje się jeszcze nieomal przy każdym pacierzu.
Ksiądz. Bez trudu niema zwycięztwa. Buntuje się w was to złe, które wyrzucacie tym, co was pokrzywdzili, — ale zwycięży ta siła, której oni nie mają.
Matka. Jakiejże oni siły nie mają i jakiejże nie używają, aby nas zniweczyć!
Ksiądz. Nie mają tej siły jedynej, co serca rozszerza i ducha podnosi. My ją miejmy, a ich siła pryśnie przed naszą.
Matka. Na naszych grobach.
Ksiądz. A czyż grób nie jest kołyską?! Ciężko was Bóg nawiedził, zabierając wam syna i męża, ale została wam córka, a ta córka to ognisko Boże, które rozżarzy się krzywdą waszą i ogień przekaże pokoleniom.
Matka. A moje łzy kto wróci?
Ksiądz. I łza jest ogniem, gdy ją krzywda wycisnęła. Czy wy myślicie, że wasza Anusia nie potężnieje łzą waszą, nie rośnie na waszym bólu? A tych łez matek u nas tyle, tyle, że wystarczą na długi szereg pokoleń…
Matka. O, mój dobrodzieju, wyście mądry i święty — (poruszenie przeczące księdza) — o, tak, święty! — Ja zawsze mówię, że nie ten ksiądz święty, co tylko niebo kocha, ale ten, który kocha tę naszą ziemię. Ja prosta kobieta, ale to wiem, dlatego słucham was w pokorze, choć to, co każecie, to często nad siły.
Ksiądz. Siły są na wszystko, co uznajemy za dobre. Gdy wam do wojska wzięli syna…
Matka. O, to jeszcze było najłatwiej przeboleć. Wzięli go do wojska, ano mówiłam: tylu ich idzie i tylu ich wraca… Ale gdy go zapędzili het za morze do murzynów, gdy mu kazali zabijać tych, co własnej ziemi bronią…
Ksiądz. To wówczas poczęliście sarkać przeciwko wyrokom Bożym…
Matka. O, tak, sarkałam, grzeszyłam i dlatego pewnie Bóg mię skarał i kazał mu tam kości złożyć bez naszego pogrzebu, bez ostatniej pociechy i nie w tej naszej drogiej ziemi, co jak matka nas przygarnia. O, dolaż moja dola!
Ksiądz. Pocieszyłem was wówczas, jak mogłem. Mówiłem, że zginął, spełniając obowiązek…
Matka. Nie swój!…
Ksiądz. W walce o rozszerzenie wiary…
Matka. Nie swojej…
Ksiądz. Oświaty…
Matka. Takiej, jak u nas, opartej na pięści!…
Ksiądz. Nie burzcie się, matko! Duch w was silniejszy i wiara krzepsza, niż okazać pragniecie. Wszakże i po drugim waszem nieszczęściu po śmierci męża…
Matka (z goryczą). Samobójczej!
Ksiądz. A czyż nie pochowałem go uczciwie na święconej ziemi?!…
Matka. Łaska to wasza.
Ksiądz. Nie łaska, ale przekonanie, że tak należało. Bóg mi tego za grzech nie policzy, bo Sam wie, że przeciągnięta była struna, nim pękła. Sami wiecie, że wasz nieboszczyk to był dusza człowiek: pobożny, uczciwy, trzeźwy i pracowity. Całe życie pracował i ciułał na to tylko, aby zdobyć na starość kęs tej ziemi, którą kochał i zbudować na niej własną chatę dla żony, dla córki. Bóg błogosławił jego pracy, ale gdy już osiągnął cel żywota, gdy za ciężko zapracowany grosz kupił szmat ziemi i własnemi rękoma wzniósł na nim tę strzechę, której tak zawsze pragnął, spadł nań grom — tak straszny, że się dusza pod nim ugięła — i nie wytrzymała próby.
Matka. O, tak, pamiętam. Gdy przyszli żandarmi i poczęto rozbierać te mury, które sam stawiał, zrzucać ten dach, pod którym sądził, że umrze… Nie zapomnę jego rozpaczy… Motyką rozwalił łeb żandarmowi i uciekł, — wydobyto go z wody nazajutrz. O, dola moja dola!…
Ksiądz: Zapomnijcie o ciężkiej przeszłości — i zdajcie się na wolę Nieba. Macie córkę, to przyszłość, dla niej żyć warto.
Matka. Ach, i to ciągły kłopot. Dziecko takie wątłe, a szkoła tak gnębi.
Ksiądz: Czemu dotąd nie wróciła?
Matka. A to przecie codzień areszt odsiaduje! Ani się to najeść może, ani wypocząć. A prędzejby życie dała, niżby miała pacierz mówić inaczej, jak po naszemu.
Ksiądz: Dobre dziecko i dzielne dziecko. Widzicie, matko, z tego posiewu naszych cierpień będzie pociecha dla was i dla sprawy. (Wbiega Wojtek, chłopiec 12-stoletni z książkami).
Wojtek. Ciotko, ciotko… (spostrzega Księdza, idzie całuje go w rękę).
Matka: Anusia, gdzie Anusia?!
Wojtek. Pan doktór kazał mi biegnąć przodem, byście się nie przestraszyli.
Matka: Doktór… co się stało?… bili moje dziecko!
Wojtek. A juści, pan nauczyciel tak ją cisnął o ławę aż jękła. A jak zaczął kopać nogami…
Matka: Jezu wielki — biegnę.
Wojtek (wstrzymuje ją). Pan doktór ją sam niesie, bo do cna nie może…
Matka. Nie żyje… Zabili mi dziecko!… (Wchodzi lekarz, niosąc Anusię, bladę dziewczę 10-letnie, za nią kilkoro dzieci i kobiet), Dziecko moje!
Lekarz. Uspokójcie się matko, przyszła już do siebie, ale potrzebuje ciszy i spokoju. (Matka odbiera Anusię i kładzie na łóżko). Proszę, aby wszyscy wyszli.
1 kobieta. Zbereźniki, wszystkie dzieci nam pozabijają!
2 kobieta. Czyż Pan Jezus ogłuchł na krzywdę naszą?
Lekarz. Proszę stanowczo, aby wszyscy wyszli! Pomóż mi proboszczu! (Ksiądz uspakaja kobiety i pcha je ku drzwiom; wychodzą wraz z dziećmi, łając i wygrażając).
Ksiądz (wracając do lekarza). Jakże to?
Lekarz (półgłosem). Źle. Lękam się wewnętrznych obrażeń. Wstrząśnienie mózgu, żebra połamane.
(Ksiądz daje znaki oburzenia).
Matka (która ułożyła Anusię wraca). Ratuj doktorze!
Lekarz. Powtarzam, że wymaga spokoju. od tego wszystko zawisło. Zaraz muszą przynieść z apteki… Otóż i jest!
1. Chłopiec wbiega i oddaje mu lekarstwa i bandaże; lekarz wskazuje mu, aby wyszedł, chłopiec wychodzi). Zaraz się zabiorę do opatrunku i da Bóg, wszystko będzie dobrze (idzie do łóżka i opatruje chorą — matka mu pomaga, dając znaki wielkiego wzruszenia. Przez ten czas ksiądz skinął na Wojtka i odprowadza go w drugi kąt izby).
Ksiądz. Jak to było?
Wojtek. A no, upraszam łaski dobrodzieja, to już rano na religii wygrażał jej i mówił, że na religii bić nie będzie, ale niech-no przyjdzie do haresztu.
Ksiądz. No i cóż dalej?…
Wojtek. A no, jakeśmy przyszli do haresztu, to on Anusi kazał pisać sto razy: „Matka nie pozwala mi słuchać nauczyciela, bo jest głupia.“ A ona powiada: napiszę i tysiąc razy, że „matka mi nie pozwala,“ ale że „jest głupia,“ to nie napiszę ani razu, bo to grzech. A on taki czerwony, jak indor, krzyczy; to pewnie ten wasz ksiądz buntownik — (całuje księdza w rękę) przepraszam jegomości…
Ksiądz, Mów dziecko, mów wszystko…
Wojtek. A no, to pewnie ksiądz was tak fałszywie uczy. Grzechem jest nie słuchać władzy! A Anusia mówi: To pewnie wasze odmieńskie przykazanie takie, bo nasze każe rodziców słuchać.
Ksiądz. Dzielne dziecko, no i cóż dalej?…
Wojtek. A no, więc on zaraz jak ją porwie, jak ciśnie z całej mocy o ławę, jak nie pocznie kopać nogami i wyklinać, tak jej zaraz gębą krew plusnęła.
Ksiądz. Wielki Boże! Mógł ją na miejscu zabić!
Wojtek. A byłby zabił, bo wyglądał, jak zwierz, ale jak ja zobaczyłem krew, jak go nie ucapnę za nogę, tak on zaraz mię chwycił…
Ksiądz. Zbił cię?
Wojtek. Nieco mię tam poturbował, ale przynajmniej Anusię puścił.
Ksiądz. Dobrześ zrobił, chłopcze! (głaszcze go po głowie).
Wojtek. Dzieciaki się zaraz z krzykiem rozbiegły, a właśnie pan doktór wedle szkoły przechodził i tyla!
Anusia (majacząc, na łóżku). Bij, bij, bij!
Matka. Doktorze, ratuj.
Lekarz. Już się uspakaja. Teraz zapewne kilka godzin spokojną będzie (Matka klęka przy łóżku, ukrywając twarz w dłonie, lekarz przechodzi do księdza). Idź, Wojtek, idź, — a powiedz ludziom, co przed chatą stoją, aby się rozeszli, bo tu nic nie pomogą, a chorej przeszkadzają. Idź, chłopcze!
Wojtek. Już pójdę, panie doktorze, ale jak tam będzie z Anusią.
Lekarz. Wszystko w ręku Boga. (Wojtek całuje w rękę lekarza i księdza).
Lekarz (do księdza). Tu już chyba twoje modły cud sprawią, bo moja sztuka bezsilna!
Ksiądz. Biedna matka!—(przechodzi do łóżka i klęka obok matki). (Wchodzi nauczyciel).
Lekarz. Pan tu?! idź pan precz Twoja ofiara dogorywa!
Nauczyciel. Moja ofiara? Naturalnie, ja zaraz wiedziałem, że wy z tego ukujecie intrygę. Ale ja się was nie boję!
Lekarz. A czegóż byście się bali, gdy się nie boicie Boga. Idź precz stąd, nie kalaj tego zgonu i tej boleści!
Nauczyciel. Pan doktór myśli że może mnie lżyć, bo jest oficerem, a ja — nie, ale ja zadenuncyuję pana do pułku, że pan mi dzieci buntuje.
Lekarz. Denuncyacya—dobry przykład dla uczniów,—piękny pedagog!
Nauczyciel. Niech pan nic nie mówi na moją pedagogję, bo ja mam piśmienne uznanie od samego ministra, a za postępy mych uczniów w niemieckim języku mam czerwonego orła.
Lekarz. Słusznie, — czerwony orzeł za czerwoną krew. Ale dosyć tego, idź stąd nikczemniku!
Nauczyciel. Nie pójdę, bo ja muszę naprzód zbadać tę całą komedyę. Ta dziewczyna sama się rzuciła o ławę i zraniła…
Lekarz. Proces wykaże.
Nauczyciel. Proces? ja przysięgnę, a sąd zawsze nauczycielom wierzy.
Lekarz. O, tak, wy się wszyscy rozumiecie, jak cyganie na jarmarku.
Nauczyciel. Pan doktór obraża pruskie sądy, to już druga zbrodnia.
Lekarz. A jak ci kości połamię nędzniku, to będzie trzecia zbrodnia!
Matka. (Odwraca się i spostrzega nauczyciela. Biegnie ku niemu z zaciśniętemi pięściami). On, on, ten zbrodniarz…
Ksiądz (idąc za nią, kładzie jej rękę na ramieniu). I nie wywódź nas na pokuszenie…
Matka (staje jak wryta, powtarzając głucho). I nie wwódź nas na pokuszenie!…
Ksiądz (do nauczyciela). Nie przemawiam do pana w imię uczuć ludzkich, to byłoby daremnie, ale obecność twoja w tym domu jest karygodną; to najście, za które prawo karze.
Lekarz. Daj pokój proboszczu, — czyż my mamy prawa?
Nauczyciel. A tobie co do mnie, klecho intrygancie. Ja was wszystkich nauczę, kto jest tutaj panem!
Wojtek (wbiega). Jegomość, tam się ludzie zebrali z cepami i kłonicami — i wygrażają, że go stąd żywego nie puszczą?
Ksiądz. Kogo? na rany Boskie?
Wojtek. A wej — tego (wskazuje na nauczyciela).
Nauczyciel. Szanowny księże proboszczu, macie wpływ na tych ludzi. Powiedzcie im, że ja nic nie winien, że ja tylko spełniam rozkazy władzy. (Do doktora). Doktorze, pan jesteś taki rozsądny człowiek…
Ksiądz. Tak, idź doktorze z nim, przeprowadź go, uspokój lud, powiedz, aby nas w gorszą biedę nie pogrążali. Powiedz im, że siłą słabych jest umieć zapanować nad sobą!
Nauczyciel. O, tak, pan doktór im powie. Pan doktór taki mądry…
Lekarz (który patrzył na nauczyciela z pogardą). A więc chodź pan, przeprowadzę pana bezpiecznie.
Nauczyciel (idzie — zwraca się). Daj mi pan słowo oficerskie.
Lekarz. Nie, daję słowo polaka, to pewniejsza rękojmia.
Nauczyciel. Ufam panu. Odprowadź po mnie aż do poczty, bo muszę telegrafować po żandarmów.
Lekarz. Bądź spokojny, nasi ludzie. nic ci nie zrobią, gdy do nich przemówię. Twoje szczęście, żeś ich dotąd nie zgermanizował, bo byłoby dziś kuso z tobą. Chodźmy.
Nauczyciel (idzie ku drzwiom, obraca się do Wojtka) A ty, co się tu kręcisz małe ścierwo! — Czekaj ino przyjdziesz do szkoły!
Lekarz. Widzisz pan! — nie wymagam od ciebie słowa, że tego chłopca nie ukrzywdzisz, bo choć byś je dał,—nie uwierzę; ty mojemu wierzyć możesz (wychodzą lekarz i nauczyciel. Wojtek pokazuje za nauczycielem język, poczem staje w głowach łóżka).
Matka (która powróciła, klęczy przy łóżku, odwraca się). Doktór poszedł, a ona coraz bledsza, coraz ciężej oddycha.
Ksiądz. Powróci niebawem. Gdy powróci, pomoże, bo spełnia właśnie miły Bogu uczynek (klęka obok niej).
Matka. O, doloż moja, dolo!
Anusia (w malignie). Panienko Najświętsza… idę już, idę!
Matka (w rozpaczy). Nie chodź, dziecko, zostań u matki!
Anusia, Idę już, idę… kiedy wołasz, idę, idę… (opada, poczem zrywa się). Czy mi żal czego?… a juści żal matki, żal (matka zanosi się od płaczu) i szkoły, żal…
Ksiądz. Cicho-ciho, — szkoły.
Anusia. I szkoły żal, bo tam cierpienie—za Ciebie — Przeczysta Panienko, za Twego Syna, za wiarę, za ojcowiznę… (opada znowu) w głębi odzywa się cicha muzyka; Anusia zrywa się). Ach, jak pięknie, idę, idę… już Najświętsza panienka wyciąga ramiona, a dzieci tyle w około — ach tyle dzieci, — jakie piękne dzieci—a każde ma koraliki czerwone na szyjce, — śliczne koraliki. Nie, to nie koraliki, to krew, krew—(z wysiłkiem). Młodzianki. (opada znowu).
Matka Anusiu, Anusiu, ty powiedz Najświętszej Matce niech cię nie woła… Ona ma tyle… tyle dzieci, tyle aniołków, chóry aniołków… Ja tylko ciebie… ja tylko ciebie!
Lekarz (wszedł,—do księdza). Zbudziła się?
Ksiądz (półgłosem do doktora). Majaczy.
Lekarz. Koniec… Zajmij się matką.
Anusia (zrywa się). Tyle fijołków, jak pachną. Tam piękniej, niż u nas, o wiele piękniej… chociaż i tu dobrze u matuli… u matuli (opada).
Matka. Anusiu, nie odchodź od biednej matki. Ja taka sama.
Anusia (zrywa się w największem upojeniu). Muzyka, jaka muzyka!… śpiewy… ja tam samo umiem śpiewać… umiem tak samo… To po naszemu (śpiewa, klęcząc na łóżku ze złożonemi rękami) A tam w górze anieli wyśpiewują, anieli: Chwała, niechaj Bogu będzie w niebie, a na ziemi… (urywa) ból, ból… krew! (opada i kona).
Matka. Dziecko!
Ksiądz (kładąc jej rękę na głowie). Już orędowniczka.
Matka (rzuciła się na ciało, po chwili zrywa się). Zbóje!—zabili, zabili—ostatnią pociechę!…
Ksiądz (uroczyście). Bądź wola Twoja!
Matka. Nie, nie! to nie Boska wola, — Bóg nie zabija!
Ksiądz. Bóg wskrzesza. Słyszałaś z jej ust, dokąd szła? kto ją wołał? Ona bez winy…
Matka. Bez winy!
Ksiądz. I odpuść nam nasze winy…
Matka. I odpuść nam nasze winy…
Ksiądz. Jako i my odpuszczamy…
Matka. Nie, nie, nie mogę!
Ksiądz (z naciskiem.) naszym winowajcom.
Matka (pada na kolana i powtarza…) naszym winowajcom! (kryje twarz w dłonie).
Ksiądz: I nie wwódź nas na pokuszenie…
Matka (zrywa się w największem uniesieniu z wzniesionemi w górę ramiony). Ale nas zbaw ode złego.
Ksiądz i lekarz. Amen.