<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Gwalbert Pawlikowski
Tytuł Baczmaha
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Łudząc się nadzieją, że może uda nam się znaleźć groty stalaktytowe, podobne do Bialskich, przez kilka tygodni przeszukiwaliśmy całą przestrzeń pomiędzy Kościeliskami, Ornakiem, i Starą Robotą.
W samej rzeczy, grot i jaskiń, jam i »dziur« (jak je nazywają górale) znajduje się tam bez liku; większe i mniejsze, szerokie jak duże izby, ze sklepieniem, czasem jak w gotyckich kościołach ginącem w pomroku, to znów wązkie i niskie, że ledwie pełzając na raczkach się tam prześliźniesz, — a wszystkie po większej części grubo pobielane wysiękiem »kamiennego mleka«, czasem zwieszającego się nad głową w stężałych soplach, — połączone ze sobą węższemi jeszcze korytarzami, czeluściami, kominami, zawalonemi najczęściej w połowie rumowiskiem odpadającego ze sklepień wapienia. Pod tem rumowiskiem, po którem kroczyć lub pełzać wypada turyście, kalecząc sobie nogi i rozdzierając odzienie o ostre kanty odpadłych odłamów skały, dołem dzwoni zwykle szklana harmonika sączącego się między kamieniami źródełka; niekiedy słychać tajemniczy szum i bulkotanie większego strumienia, w którym, dziwnem złudzeniem akustycznem, zawsze się nam wydaje rozpoznawać dwa odmienne, na przemian odzywające się tony, czy akordy, — jeden wyższy, głośniejszy, weselszy, drugi altowy, stłumiony, ponury. O strumieniach tych, które podobnie, jak źródła Dunajca pod »Pisaną« i w »Kalatówkach«, wydobywają się zwykle poniżej na światło dzienne sporą strugą z otworu skały, — cuda opowiadają górale. Mówią oni, że przedmiot rzucony do tajemniczego źródliska, bulkoczącego w przepaścistej głębi rozpadlin, np. Krzesanicy lub Upłazu, wypłynie czasem w kilka tygodni wywierzyskiem w innej zupełnie stronie Tatr, albo w swych wrotach skalnych się zatrzyma. Nie całkiem temu wierząc, zostawaliśmy niemniej pod urokiem baśni ludowej i zatrzymując się nieraz przed wywierzyskami strumieni, roiliśmy o tem, skąd one płyną i czy trafem nie ujrzym ukazującego się z pod skały jakiego przedmiotu, porwanego ich prądem z jakiej po drodze »zbójnickiej« jaskini lub z zasypanego gruzami mieszkania może praojców naszych epoki kamiennej...
I otóż kto szuka, znachodzi. Pewnego dnia przesuwając się bokiem ściany skalistej nad stromą przepaścią, przekroczyć miałem przez wywierzysko strumyka, wydobywającego się w tem miejscu i spadającego na dół kaskadą; a że kamienie po których stąpałem, były od wodnych porostów oślizłe, z zdwojoną szedłem więc ostrożnością, próbując wprzód nogą stałości każdego kamienia, czy mi się z pod stopy nie wymknie, zanim się na nim stanąć odważyłem. Tak idąc tuż nad strumieniem, ujrzałem w najpłytszem miejscu kamyk dziwnego kształtu, który zwrócił moją uwagę. Pochyliłem się i podniosłem. Była to, jak mi się wydało, skamieniała kostka. Spojrzałem uważniej na dno strumyka i drugą jeszcze podobną znalazłem. Schowałem obie. Byłem przekonany, że to są wypłukane po tysiącach lat szczątki niedźwiedzia jaskiniowego, hieny jaskiniowej, lub podobnych zwierząt przedpotopowych, i cieszyłem się na myśl o radości, jaką ta zdobycz paleontologiczna sprawi memu znajomemu, uczonemu geologowi, bawiącemu właśnie w Zakopanem. Porwany zapałem, chciałem takich kości znaleźć jeszcze więcej i kilkakrotnie przechodziłem tam i napowrót niebezpieczne miejsce, schylając się i patrząc na dno strumyka. Wreszcie przerwał mi to zajęcie towarzysz mój, który zostawszy w tyle, teraz mnie dopiero dogonił i siadłszy na skraju turni, zaczął wołać nerwowym głosem: »Co robisz! co robisz! czy próbujesz, ile razy ci się uda jeszcze przejść cało nad tą przepaścią? Na rany boskie zaklinam cię! jak mi co dobrego życzysz!« Nie chcąc mu sprawiać przykrości, zaprzestałem dalszych poszukiwań, postanawiając innym razem tam jeszcze powrócić.
Podałem mu rękę i przeprowadziłem szczęśliwie przez najcięższe miejsce.

Kości przyniesione przezemnie, wywołały zdziwienie niemałe. Pierwszą z nich uznał mój uczony za kawał szczęki niedźwiedziej — prawdopodobnie niedźwiedzia jaskiniowego. Ale druga! Uczony mój przyglądał się jej bez końca, mierzył, obracał na wszystkie strony, próbował skrobać nożem, oczom swoim wierzyć nie chciał. Trwało to bardzo długo. Nakoniec jednak widocznie ochłonął i jakby rozczarowany, rzekł lekceważącym tonem głosu:
Os cuboideum.
— Co to znaczy?
— Kość sześcienna ze stopy człowieczej... Leży między kością piętową a czwartym i piątym metatarsem. Nie trudna do poznania. Patrz: na wierzchu charakterystyczny sulcus, dla ścięgna mięśniowego łydkowego tylnego, a pod spodem wyniosłość skośna dla więzu pięto-sześciennego.
— Może to homo diluvii testis Scheuchzeri?
— Nie, nie; nie scheuchzerowskie złudzenie, ale istotnie kość ze szkieletu człowieka, tylko niestety nie przedpotopowca, ani człowieka trzeciorzędnej formacyi. Pomylić się wprawdzie łatwo w tych rzeczach, ale wedle wszelkich oznak, wydaje mi się rzeczą niewątpliwą, że ta kość nie leżała dłużej jak sto... do stukilkudziesięciu lat najwięcej...
— A więc?
— A cóż? nic. Nic zbyt ciekawego. To kość zapewne wypłukana z jakiej jaskini zbójeckiej, może kostka ze stopy »zbójnika«, albo... ofiary zbójców. A najprawdopodobniej to szczątek ze szkieletu jakiego juhasa, który spadł pnąc się za owcami. A może kłusownik albo turysta... chociaż kłusowników i turystów przed stu kilkudziesięciu laty pewnie jeszcze nie było.
— A więc nie warto było zbierać tych kości na dnie strumyka z niebezpieczeństwem życia? — zapytałem z udaną emfazą.
— Tego nie powiem... szczególniej o niedźwiedziej szczęce... i gdybym w moim wieku mógł jeszcze łazić po górach, pewniebym spędził nie mało czasu na poszukiwaniu w tem miejscu gdzie się te kości znalazły... choćbym miał na rzeczywiste narazić się niebezpieczeństwo.
— A, jeźli tak, to pójdę tam raz jeszcze.
I poszedłem, lecz dopiero w kilka tygodni później, — nieustanna bowiem słota i deszcze ulewne, przez czas dłuższy wybrać mi się niedozwoliły.
Zmówiłem tym razem innego towarzysza wycieczki, żwawego młodziana 20-letniego, śmiałego a wypróbowanego »taternika«, o którym mogłem być pewnym, że mnie nie zechce powstrzymywać w mniej bezpiecznych miejscach. Poszedł ze mną tem chętniej, że był obecnym przy owej rozmowie mej z geologiem, i zagorzał wielkim zapałem do tych poszukiwań.
Doszedłszy do stóp skały, w której, na wysokości może siedmio lub ośmiopiętrowej kamienicy, znajdowała się owa czeluść z ujściem strumyka, zdziwiony byłem zmianą jaka tam zaszła skutkiem dwutygodniowej ulewy.
Z początku zdawało mi się, że zabłądziłem i że to nie to samo miejsce; po chwili dopiero dokładniejszego przypatrzenia się różnym szczegółom, za pierwszą bytnością dostrzeżonym, doszedłem do przekonania, że to skała odmienny przybrała pozór. Przypisywałem to zrazu zmianie oświetlenia, wiedząc z doświadczenia, że pod jego wpływem okolica górska przeobraża się do niepoznania. — Za pierwszą moją bytnością skały oświetlone były z boku, blaskiem zachodzącego słońca, które głębokiemi, długiemi cieniami uwydatniało kontury turni, teraz zaś był to mglisty ranek, a słońce przyświecało z tyłu skały, tak, iż jej cała plastyka w niewyraźne spływała kształty. Zwróciły jednak uwagę moją leżące na dole głazy z powierzchnią z jednej strony o wiele jaśniejszą, prawie białą, świadczące że świeżo odkruszyły się od turni. A gdyśmy zaczęli drapać się w górę, przekonałem się rychło, że nie sama tylko magia światłocienia, nadaje tak odmienne skale pozory, lecz że zmiany które w niej zaszły są o wiele realniejsze. Nie mogłem już odnaleść stromej i urwistej ścieżynki, czyli po góralsku »perci«, którą szedłem był pierwej z powrotem, a raczej którą przesuwałem się oparty piersią o skalistą ścianę a palcami czepiając się powyżej chropowatości skały i wciskając je w jej zagłębienia. Ścieżkę tę kozią podmyła widocznie woda w czasie gwałtownej nawalnicy. Tu i ówdzie oderwała się ona od skały i usunęła w przepaść, pozostawiając tylko ślad po sobie w jaśniejszym wzdłuż tej smugi kolorycie kamienia. Nie mogąc się zrazu zoryentować, dostrzegłem za pomocą binokli dopiero, owo miejsce, gdzie zakryte dla mnie z dołu dużym głazem, znajdowało się wywierzysko strumyka. Ścieżki prowadzącej z dołu już nie było. — Jak się tam dostać?
Rozmyślając nad tem, przypomniałem sobie, że za poprzednią moją bytnością, wieczorem, spiesząc się z powrotem do Zakopanego, nie zbadałem, do której z licznych rozpadlin spływa ów strumyk. Szukałem go napróżno na dole i zmuszony byłem przypuszczać, że jak się to często zdarza, chowa on się pod rumowiskiem zalegającem kotlinę i wypływa gdzieś daleko stąd, łącząc się może podziemnemi drogami z większym potokiem doliny, tam, gdzie sprawdzić tego niepodobna.
Ale jak się dostać do wywierzyska?
Raz jeszcze sięgnąłem do binokli, a wylazłszy na małe wzgórze, przeciwległe owemu miejscu, spostrzegłem, że tylko ścieżka na dół od wywierzyska do kotliny wiodąca się usunęła, w całości zaś zachowała się część jej górna, ta właśnie, którą za pierwszym razem tam się dostałem. Była to część jej najbardziej stroma i pochyła, która teraz w wywierzysku urywała się nagle, tak, iż dostawszy się do niego z góry, staniemy nad przepaścią i tylko tą samą drogą tj. drapiąc się znowu w górę, można będzie powrócić.
Nie ma rady, trzeba skałę okrążyć i dostawszy się na szczyt jej z przeciwnej strony, górną częścią nieuszkodzonej jeszcze ścieżki, dostać się do celu naszej wycieczki. Ruszyliśmy więc tam bez zwłoki.
— Zabierze nam to kilka godzin, ale czasu do wieczora mamy dosyć — rzekł mój towarzysz, wysuwając się przodem.
— Do wieczora? ależ ja dziś do Zakopanego z tobą nie wracam, umówiłem się bowiem z towarzystwem pań, że przyjdę dziś na polanę Pyszną. Jutro chcą widzieć z Bystrej wschód słońca.
— A ja jutro rano idę z naszym profesorem na Lodowy.
— Tam więc poniżej wierchu dzielą się nasze drogi. Dokonawszy dzieła i z bogatą zdobyczą przedpotopowych kości, będziemy na szczycie obiadować. Dziś wybornym mnie zaopatrzono zapasem łakoci.
— I mnie także, a niosę i wina butelkę.
— Doskonale. Schodząc ową ścieżką urwaną, torby zostawimy na górze.
— A gdyby się kto z nas zesunął w przepaść, to drugi tam w górze wypije całą butelkę za jego zdrowie.
— Et, pleciesz bracie. Gdyby którego z nas spotkało nieszczęście, drugiemu odechciałoby się frykasów i wina.
Rozmawiając w ten sposób, pięliśmy się w górę po olbrzymim piargu tj. po stromem usypisku z mniejszych i większych głazów, usuwających się z pod nóg za każdym krokiem. W miejscach takich, towarzystwo z kilku osób złożone, winno iść zawsze w szeregu, nie wyprzedzając się nawzajem ani nie zostając w tyle, gdyż kamień potrącony nogą, toczy się zwykle z rosnącą w miarę przebytej drogi chyżością, a potem w podskokach coraz większych spada, potrącając i porywając za sobą inne kamienie, które toczą się również i gradem spadają na ociężałych maroderów.
I tym razem trzymaliśmy się tego prawidła, nie rozdzielając się od siebie. Mój towarzysz, młodszy i zręczniejszy odemnie, szedł przodem i zaledwie mu mogłem nadążyć, — tchu mi brakowało w piersi. Na domiar nie okrążał on miejsc najbardziej nawet stromych, tylko w prostej jak strzelił linii zmierzał ku górze. Szliśmy tak już dobrą godzinę.

— Stój! — zawołałem ochrypłym ze znużenia głosem, — nie zdążę za tobą, tchu muszę zaczerpnąć.
Towarzysz mój zaśmiał się i przystanął. Gwiżdżąc wesoło jakąś piosnkę, nogą próbował po kolei chwiejniejsze kamienie i strącał te, które strącić się dały. Kamienie toczyły się na dół i z coraz szybszym rozpędem podskakując olbrzymiemi łukami, zabierały z sobą całą gromadę potrąconych przez się braci. O kilkadziesiąt kroków niżej, już prawdziwą lawiną łomotały one, budząc echa rozgłośne, do dalekiego grzmotu podobne.
— W górę tędy iść można bezpiecznie — rzekłem, odpocząwszy chwilę — ale na dół nikomubym nie radził. Za stromo, można się stoczyć jak kamień.
A towarzysz mój, dla udowodnienia mi naocznym przykładem, że stoczyć się niepodobna, z szybkością kozicy zbiegł kilkadziesiąt kroków na dół i zatrzymując się nagle w najszybszym biegu, jakby rozhukanego rumaka osadził, zwrócił się i w podskokach dobiegłszy znów do mnie, zawołał:
— No, odpocząłeś; teraz ruszajmy dalej!
Ruszyliśmy. W godzinę minęliśmy piargi, potem przestrzeń dużemi zasianą głazami. Wreszcie pnąc się po trawiastem zboczu, stanęliśmy na szczycie.
Wiatr tu dął przenikliwy, niosąc kłęby tak zwanej »suchej« mgły, które przelatywały z szybkością rozpędzonej lokomotywy, zasłaniając nam chwilami widok najbliższych nawet przedmiotów, to znowu odchylały nagle zasłonę, to z tej to z owej strony odkrywając nam na kilka sekund dalekie widnokręgi oświeconych słońcem obszarów.
— Cudowny widok! — zawołałem zachwycony.
Ale mój towarzysz nie zachwycał się wcale.
— Nic osobliwego — rzekł, zapalając lontem papieros. — Wydaje się pięknem zawsze to, co tylko chwilkę widać i gdy przypatrzeć się niema czasu. To tak jak panna w walcu. W domu inaczej się wyda.
— Oho, młodzieńcze! tak młody i tak już jesteś rozczarowany?
— Pfiu! — bąknął pod nosem.
Piargi ci się lepiej podobały?
— Oczywiście! tam człowiek próbuje elastyczności swoich nóg i za każdym krokiem staje wyżej. A tu co? Widzi, że wyżej wyjść już nie można, chmur rozpędzić nie można, ani wiatru uchwycić za czuprynę. Trzeba założyć nogi pod siebie i czekać cierpliwie, dopóki nie łaska panu reżyserowi podnieść kurtynę na trzy sekundy i ukazać nam to, co się z dołu lepiej widziało. I na tem koniec. Dziękuję.
— Pocóż więc wybierasz się na Lodowy?
— Aby tam zajść, nie po to, aby tam być, siedzieć w kuczki i estetyczne boruchy odprawiać!
— Cóż za dzikie wyrażenia!... A więc wszystkie widoki dla ciebie bez wartości, a wszystkie panny brzydkie?
— Może i nie wszystkie — odpowiedział po chwili.
— A panna Józia?
Postawił marsa na czole i poczerwieniał na twarzy.
— Wiatr zimny, możeby się wina napić?
Zaprotestowałem przeciw tej propozycyi. Obstawałem z całą stanowczością za tem, aby przystąpić do przekąski i napitku, dopiero po powrocie z niebezpiecznej wyprawy.
Torby i pledy mieliśmy w krzaku kosodrzewiny, nieco poniżej szczytu.
— Chodźmy już — rzekł mój towarzysz. — Pogoda nie bardzo sprzyja, może się deszczem skończy. To szczęście, że mgły te lecą górą, a poniżej, gdzie ta ścieżka być musi, mgły niezawodnie nie będzie.
Poszliśmy. W samej rzeczy, spuściwszy się kawał drogi na dół, w kwadrans może po opuszczeniu szczytu, zostawiliśmy za sobą, a raczej nad sobą świat mgieł i mogliśmy się wybornie oryentować. Trzeba było iść dobrą godzinę trawiastem zboczem góry, aby dojść do miejsca, gdzie zaczynały się skały. Tam już droga była coraz cięższa, tembardziej że po litym głazie łatwo usunąć się mogła noga a chcąc spuszczać się coraz niżej, trzeba było nieraz uwiesić się u skały rękoma, aby nogami dostać do kamienia, na którym stanąć wypadało. Nie dość na tem: kilka razy kozia perć zawiodła nas w takie miejsca, zkąd po półgodzinnem mozolnem złażeniu po szczelinach stromej skały, należało się wrócić, przekonawszy się o niemożliwości dalszego pochodu. Na ścieżynę względnie dość łatwą, którą za pierwszym razem dostałem się do wywierzyska, nie mogliśmy natrafić. Żeśmy ją w końcu znaleźli, nie moja to, ale wyłącznie towarzysza mego zasługa.
W porównaniu z drogą, którąśmy przeszli, perć ta była stosunkowo bardzo wygodna, miejscami nawet tak szeroka, żeśmy obaj mogli iść obok siebie, a towarzysz mój żartował że »tu bryczką przejedzie«. Ścieżka obniżała się stale po łagodnej pochyłości, dwa razy tylko zdawała się urywać na zakręcie skały i zmuszała nas czas jakiś drapać się w górę dla przebycia garbu, który nam drogę tamował.
Tu nowy zakręt i ścieżka zwężyła się nagle. Na przestrzeni kilkunastu kroków zaledwie tyle było miejsca, aby gdzie nogę postawić. W dole u stóp przepaść; opierając się plecami o pionową prawie ścianę, staliśmy jakby na wypukłej galeryi opierścieniającej środkowe piętro wyniosłej baszty. Balkon ten pół-okrągły, odstawał przynajmniej o kilka metrów od pionowej ściany, na której opierała się baszta na fundamencie ukrytym w niezgłębionej przepaści. Rozległość widoku czarujące sprawiała tu wrażenie. Towarzysz mój jednak, nie skory do zachwytów, nie dał mi się długo rozkoszować tym widokiem i spieszył naprzód.
Ścieżka rozszerzyła się nieco, ale pionowa w górze ściana zmieniła się w sklepienie, obniżające się coraz bardziej nad naszemi głowami, w miarę jak i sama ścieżka coraz gwałtowniej obniżać się zaczęła. W kilku miejscach uchylić trzeba było głowy, nawet zgiąć się we dwoje i przysiąść, aby zsunąć nogi na niższy próg, tam, gdzie już nie powolnym spadkiem, ale jakby schodami droga na dół nas wiodła.
Nie były to jednak trudności zbyt ciężkie do przebycia dla oswojonego z niemi taternika. Wszakże nawet towarzysz pierwszej mej wycieczki z łatwością je przebył, chociaż ani śmiałością ani zręcznością nie odznaczał się wcale. Teraz dopiero zaczynała się najcięższa i poniekąd niebezpieczna przeprawa. Nowy ukazał się zakręt na nowym skalistym wyskoku góry, a zaledwieśmy go okrążyli, ujrzałem najwyraźniej w zagłębieniu, o kilkadziesiąt metrów niżej, ową szczelinę z wywierzyskiem, do któregośmy zmierzali. Ścieżynka coraz węższa i coraz bardziej pochyła, pod szalonym kątem spadała ku temu miejscu, a tuż za wywierzyskiem urywała się zupełnie.
Zatrzymałem towarzysza i wyciągając ramię w tym kierunku, zawołałem z radością:
— Tam!
Zaledwie wyrzekłem to słowo, on już zeskoczył z progu i zanurzając palce w szczeliny popękanej skały, na której całem opierał się ciałem, zsuwać się zaczął po perci z zręcznością godną najdzielniejszego z przewodników. Z pod stóp jego żwir i piasek sypał się w przepaść za każdym krokiem w dół.
Nagle spojrzałem i włosy stanęły mi na głowie z przerażenia.
— Stój! — wykrzyknąłem. Ale już było zapóźno.
Dziś jeszcze gdy o tem piszę, przechodzi mnie mrowie od stóp do głowy. Spostrzegłem, że ścieżynka która oderwała się i odpadła całkowicie za wywierzyskiem, tak, jak to widzieliśmy z dołu, usunęła się również prze dniem w jednem miejscu, tak iż na przestrzeni trzech do czterech stóp, nie było jej już wcale i tylko niezgłębiona zionęła pod nią przepaść...
Dzielny młodzieniec spostrzegł niebezpieczeństwo w ostatniej dopiero chwili i śmiałym skokiem przez przepaść przesadził. Przebiegł kilka kroków dalej szybko i stał już na turni nad wywierzyskiem, w miejscu bezpiecznem, na wyskoku skały.

Ochłonąłem. Ale w oczach mi się ćmiło i zdawało mi się, że świat się ze mną w koło obraca.
— Jak mogłem... jak mogłem być tak nieopatrznym! popełnić podobną nieostrożność! wyrzucałem gorzko sam sobie. Wszak widząc z dołu dokładnie, że ścieżka z drugiej strony poniżej wywierzyska usunęła się skutkiem ostatniej słoty i runęła w przepaść, powinienem był przewidzieć, że i powyżej tego miejsca bezpieczną nie jest i albo przerwaną, albo grozi upadkiem!
Antoś stał na dużym głazie osłaniającym wywierzysko od dołu w dumnej postawie. Obrócił się teraz ku mnie i uchyliwszy z uśmiechem kapelusza, pozdrowił mnie gestem tryumfatora. Ciupaga w prawem ręku, zwieszony przez lewe ramię serdak, puszczony na wolę wiatru, igrającego z jego jasno-blond włosami — postawa malownicza: panna Józia, jeźli nie była już w nim zakochaną, mogłaby się była zakochać, ujrzawszy go w tej chwili.
Postąpiłem krok naprzód, chcąc przypatrzeć się tej karkołomnej drodze, którą przebył mój towarzysz, przeskakując przez przepaść, przez którą jabym się nigdy był skakać nie ważył. Antoś jednak sądząc zapewne, że chcę iść za jego przykładem, wyciągnął z przerażeniem oba ramiona nad głową i zawołał:
— Nie idź tu! nie idź! ani kroku! — a widząc żem się zatrzymał, dodał: — Przeskoczyć można, ale ta perć odstaje od skały i oderwie się tak jak poniżej z tamtej strony. Spostrzegłem to i dlatego przeskoczywszy, przebiegłem po niej tak szybko. Mnie utrzymała jeszcze, ciebie może już nie utrzyma i runie w przepaść.
— Słuchaj! — rzekłem — i ty nie waż się przechodzić po raz drugi. Pójdę do Kościelisk, sprowadzę górali, przyniosę linkę, po linie się spuścisz na dół, albo do góry cię wywindują.
Zrobił głową gest przeczący.
— Na dół za daleko, nie znajdziesz takiej długiej liny, a do góry mnie nie wyciągną, bo przecież powyżej mojej głowy sterczy ta skała jak sklepienie: liny ztamtąd spuszczonej, nie zdołałbym pochwycić.
— Rzucimy ci jeden koniec liny, a ty przywiążesz ją tam i przedostaniesz się tu do mnie...
— Do czegóżbym ją tu przywiązał? Ten głaz na którym stoję, stoi mocno dopóki go ciężar z góry przygniata, ale szarpnięty liną na bok, stoczy się natychmiast.
— Górale znajdą sposób aby cię ztamtąd bezpiecznie przeprowadzić.
— Czyż oni mądrzejsi od nas? nie, nic nie wymyślą. Musiałbym zresztą pół dnia tu czekać... jak ongi cesarz Maksymilian na Martinswand. Wstyd by mi było. Za nic w świecie!
— Zlituj się! to szaleństwo chcieć przejść po ścieżce, która lada chwilę może stoczyć się w przepaść!
— Prawda, że szaleństwo. Ale sam mnie tu przyprowadziłeś, — i zaśmiał się pustym śmiechem.
— Prawda, prawda, źle zrobiłem... ale nie wiedziałem, nie przypuszczałem... zresztą nigdybym ci nie dozwolił był skakać przez tę przepaść. Antosiu! Zlituj się! miej rozum!
Zaśpiewał wesoło:

Co mi tam, wszystko mi jedno!
Co mi tam, czy dziś czy jutro
Opuszczę tę ziemię biedną,

Porzucę ciało jak futro
W którem się dusza spociła...

— Czy tak mówi Wasilewski?
— Antosiu! miej rozum!
— Do rozum rym rygorozum... ale to dopiero na przyszły rok mnie czeka. Teraz trzeba przedewszystkiem zbadać to wywierzysko.
Zeskoczył z głazu na którem stał i przechylił się o ile mógł pod skalne sklepienie, aby zajrzeć do czeluści nie wstępując na fatalną ścieżkę.
— Gdzież ta woda? — zawołał. — Ani śladu strumyka o którym mówiłeś. Wywierzysko zupełnie suche.
Zaledwie mogłem temu uwierzyć. Strumyczek, który tam znalazłem za pierwszą bytnością, nie był wprawdzie duży, woda jednak ze szczeliny wydobywała się obficie i rozlewała w dwie strony, tworząc rodzaj małego basenu, głębokiego na szerokość dłoni, na przestrzeni co najmniej dwóch metrów, i z łożyska tego spływała na dół wodospadem. Sam rozmiar tego otworu w skale, zbyt obszerny na tę strugę która przezeń wypływała, przedstawiał się oku jakby miniaturowa pieczara gnomów lub koboldów i nasuwał słuszne przypuszczenie, że po ulewnych deszczach zdrój ten bywa bez porównania obfitszym, a strumyczek w duży strumień się zmienia. Tymczasem po dwutygodniowej słocie zdrój wysechł.
Wyciągnąłem binokle i skierowawszy je w tę stronę, przekonałem się, o ile mi wyskok skały widoku nie zasłaniał, że istotnie strumyka niema tam ani śladu. Zauważyłem natomiast, że wspomniana pieczara przed otworem w skale, znacznie się rozszerzyła.
— To tak jak w Tomanowej, — zawołał Antoś, — tam także jest jaskinia, z której czasem duży strumień wybucha przez czas niejaki, a potem lata całe ani kropli wody.
Rozglądał się teraz w całem tem, suchem teraz łożysku strumienia, szukając skamieniałych kości. Po chwili rzekł, wsuwając głowę w głąb otworu:
— Przez te wrota można się tam wcisnąć do tej koleby. Dość obszerna. Dwóch chudych pokutników mogłoby się tam zmieścić... na klęczkach, z pochyloną głową... ale takich chudych jak ja; Bernardyn by się tu nie zmieścił.

I mówiąc to, znikł z przed oczu w pieczarze. Chciał ją widocznie dla dokonania ścisłej rewizyi uprzątnąć, za chwilę bowiem zaczęły z niej wylatywać wyrzucane daleko kamienie. Gradem leciały te pociski w przepaść przez czas dłuższy, a Antoś, widocznie zadowolony z tej zabawy, wychylił w końcu głowę i zawołał:
— A co? tak się bronią brachycefale troglodyci przeciw napadom długogłowych wędrownych Aryów! hu! ha! — i ponownym jeszcze rzęsistszym gradem, kartaczować zaczął napastników. Okrzyk jego i łoskot rozbijających się w przepaści głazów, rozlegał się, powtórzony wielokrotnem echem i sprawiał złudzenie toczącej się na prawdę, dzikiej jakiejś walki. Aby powiększyć jego zabawy, zawtórowałem mu także wojennym okrzykiem.
— Otóż to, to piękne! — zawołał, przerywając bombardowanie. I schował się znów do jamy, a kamienie znowu zaczęły wylatywać w powietrze.
Trwało to dość długo. Znużony, zaprzestał wreszcie walki i twarz jego rumiana, okolona bujnym włosem, ukazała się w otworze.
— Słuchajno, Antosiu, — rzekłem — trzebaby abyś całą tę jamę dokładnie zlustrował i wyrzucił z niej kamienie. Tam się z pewnością znajdą jakie ciekawe kości. A ja tymczasem pójdę na dół po linę, bo niepodobna abyś tą samą wracał ścieżką. Runąłbyś z nią w przepaść! Pójdę, ale mi daj słowo, że przez ten czas nie wyjdziesz z pieczary.
— Nie! nie! — zaprotestował. — Daję słowo, że wyjdę natychmiast, jeźli się ztąd oddalisz!
— Ależ to szaleństwo!
— Bo ja szalony — odparł niecierpliwie. — Dajmy temu pokój. Ale, wiesz co? tam za jamą łączy się korytarzyk, do którego, gdy wyrzucę rumowisko, także się będzie można wcisnąć na raczkach. Kto wie, może tam dojdę do jakiej groty obszernej? Szkoda tylko że niemam świecy, bo w korytarzyku ciemno zupełnie. Mam tylko zapałki woskowe, ale te mi nie wystarczą.
Nie ustawał w pracy i gruz już teraz lawiną się sypał.
Rozmyślałem nad tem, czy zrzuciwszy ubranie i bieliznę nie dałoby się wiążąc rękawy i nogawice i splatając razem, ukręcić z tego materyału rodzaj liny, której jeden koniec rzucony memu towarzyszowi i tam przywalony kupą kamieni, a drugi w mem ręku silnie przytrzymany, dozwoliłby mu bezpiecznie przedostać się przez przepaść i ominąć ścieżkę grożącą zawaleniem. Projekt ten wydał mi się nietylko wykonalnym, ale jedynym środkiem ocalenia, jaki jeszcze pozostawał wobec uporu Antosia. Ubranie moje zegeltuchowe wydało mi się dość silne, aby ukręcona z niego lina utrzymała człowieka tak szczupłej jak on budowy; przerzucenie końca liny nie wydawało mi się także zbyt trudnem, jeźli u końca tego uwiążę kamień, — szło tylko o to, aby rozmierzyć okiem odległość, która nas dzieliła i obliczyć możebną długość tej improwizowanej liny bezpieczeństwa, przekonać się, czy na tę odległość wystarczy.
Zastanawiałem się właśnie nad tą kwestyą matematyczną, gdy zwróciła moją uwagę nagła cisza, która nastała w jamie, zkąd Antoś przed chwilą z takim zapałem wyrzucał rumowisko. Zawołałem na niego raz i drugi — żadnej odpowiedzi.
Zaniepokoiło mnie to zrazu, w krótce jednak przyszło mi na myśl, że zapewne udało mu się owym wązkim kurytarzykiem przepełzać w głąb pieczary, gdzie go głos mój nie dochodzi.
Zapaliłem papierosa, zajęty obliczaniem prawdopodobnych wymiarów ścieżki i projektowanej liny. Cisza jednak po tamtej stronie przepaści trwała zbyt długo i niepokój mój wzrastał.
— Antoś! — wołałem całą siłą głosu, — Antoś!...
Nie odpowiadał. Tylko głos mój własny, odbijając się o turnie, powracał do mnie wielokrotnem echem.
Co tu robić? Co się z nim stać mogło? Przychodziły mi na myśl różne zdarzenia przy zwiedzaniu jaskiń, o których mi opowiadano. Może wcisnąwszy się w jakąś wązką dziurę, wydobyć się nie może? Może wpadł w jaką przepaść? Może niebacznie usunął kamienie, na których opierało się rumowisko i teraz zasypały go gruzy? Może omdlał z braku powietrza? Co począć?
Nie straciłem jeszcze nadziei, postanowiłem czekać cierpliwie kwadrans, pół godziny... Spojrzałem na zegarek, naznaczyłem sobie ostateczny termin oczekiwania. A co potem?
Potem? Potem chyba spróbuję się tam dostać... Ale jak?
Spojrzałem na przerwę w ścieżce która tam wiodła. Ścieżka może jeszcze mnie utrzyma, jeźli szybko po niej przebiegnę — ale przepaść? Nie, tę przepaść ja skokiem przesadzić nie zdołam, — ani mowy, aby mi się to powiodło. Tam w dole roztrzaskam głowę o te skały. Co tu począć?
Nadstawiłem ucho, natężając słuch, czy mnie szelest jaki lub chrobotanie kamieni nie doleci.
Nic i nic. Na domiar złego, wiatr zaczął dąć gwałtowny, skumląc i gwiżdżąc między turniami i po rozpadlinach i zamiatając okruszynami żwiru gładką jak mur ścianę nad mą głową. Zdaleka dochodził huk charakterystyczny, z jakim się zbliża zwykle wicher halny.
Oprócz wiatru, nie słyszę nic zgoła. Krzyczałem i wołałem raz po razu — wśród wichru i głos mój teraz rozlegał się inaczej, i nawet echo stłumione, już zaledwie wracało do mnie.
Spojrzałem na zegarek, byłem pewny, że minęło już najmniej pół godziny, a to może minęły dwie minuty zaledwie, które mi się tak nieskończenie długiemi wydały. Tu idzie o życie tego młodzieńca, każda minuta rozstrzyga może o życiu i śmierci!
Kląłem wszystkim wycieczkom w góry, turystycznym imprezom, wszystkim górom, skałom i jaskiniom. Bezradny siedziałem na odłamie skały, ukrywając twarz w dłoniach.
— Wiwat! zwycięztwo! — rozległ się nagle okrzyk i ocknąwszy się, ujrzałem Antosia wyłażącego z nory.
Aż mi serce głośno zakołatało w piersiach!
Powiewał ku mnie radośnie kapeluszem i pokazywał mi jakiś przedmiot trzymany w drugim ręku.
— Wiwat! zwycięztwo! wielka zdobycz! wielkie odkrycie!

— Kości?
— Nie kości, ale coś ciekawszego jeszcze, może daleko cenniejszego, sam nie wiem co to jest!
— Cóż takiego?
— Nie wiem. Obaczysz!
I spojrzawszy na drogę, jaka go teraz czeka, dodał:
— Bylem się tam przedostał... przez ten most Alzyratu.
— Słuchaj, Antosiu! wymyśliłem sposób bezpiecznego przejścia dla ciebie. — I tu wyłożyłem mu mój projekt sporządzenia ratunkowej liny z mego odzienia i bielizny.
— Co?... jak? — pytał, niemogąc dosłyszeć z powodu gwałtownego wichru.
Podniosłem głos i wyłuszczyłem mu mój plan szczegółowo.
Antoś przysiadł na skale, chwycił się oburącz za boki i tarzając się po ziemi, zanosił się od śmiechu.
— Jakto? chachacha! a ty tymczasem tam na skale w stroju leśnego satyra... jak bożek Pan... chachacha!
— Tu niema się z czego śmiać — odburknąłem zniecierpliwiony, — tu idzie o życie!
— A jeźli jakie towarzystwo turystów wybrawszy się na wycieczkę, przechodzić będzie doliną, a piękne damy zwrócą swe lornety na tę górę... będą myślały, że to Olimp... chachacha...
— Niech myślą co chcą.
— Ale wyobraź sobie tylko: próbujesz przerzucić do mnie swoją linę, a lina wyrywa ci się z rąk i wpada w przepaść! Drałuj-że wtedy tak do domu na bosaka... ach, prawda, nie na bosaka, bo by ci buty zostały... tylko buty! dalejże truchcikiem Kościeliską doliną, dwie mile do Zakopanego, na Krupówki, poprzed oknami wszystkich dworków... albo z tyłu ogrodami przez płoty przełażąc! chachacha... Górale wzięliby cię za cygana i zaprowadzili do Starostwa, do Nowego Targu.
— Mniejsza o to, mniejsza o to!... Zresztą przerzucając jeden koniec liny, drugiego nie puszczę z rąk...
— Ale jak będę po niej przełazić, to muszę ją z tej strony uwiązać lub przytłoczyć jakim ciężkim głazem. Cóż potem zrobimy, jak przelezę?
— Będziemy obaj ciągnąć i wyciągniemy.
— Jeźli się pode mną nie urwie i nie wysunie z pod głazu, to się musi rozedrzeć przy wyciąganiu. Piękna rzecz! pomaszerujesz potem w pantalonach o jednej nogawicy.
— To wszystko bagatela, w porównaniu z niebezpieczeństwem, które tobie grozi.
— Cóż mi się stać może? Co najwięcej, mogę czaszkę rozłupać na dwoje... nic się tam z tego czerepu nie wytrzęsie, pusty!
— Wstydziłbyś się tak mówić.
— Prawdę mówię... A czy możeby kto po mnie zapłakał? Rodzice pomarli, siostra wyszła za Niemca do Meklemburgu, brat zginął w Jenisejsku... chyba jedna!... ale i ta rychło zapomni!...
Wstrząsał swoją złotą grzywą, przeciągając ręką po czole, jakby natrętne muchy odganiał.
— No, czas w drogę! — I zaczął deklamować z emfazą młodociane wiersze Ujejskiego:

Na próżne skargi, zacięte wargi,
Lecz duch hartowny, twardy jak stal!
Bo co zamyśli, to czynem skréśli...

Rozglądał się po skale nad fatalną ścieżką, po szczelinach i szparach, o któreby można zaczepić się palcami rąk lub na chwilę oprzeć się nogą. Wiatr, który falami nadlatywał, w tej chwili silniejszą znów uderzył falą. Pośród szumu słyszałem tylko czasem głośniejsze wyrazy:

A jeźli bacznie, co działać zacznie...
...............
Hej! czas ucieka, co ciebie czeka
W nagrodę trudów, o tem nie śnij!
Karta sławy lub...

— Słuchaj! — zawołał znowu, gdy wiatr się nieco uciszył. — Przyrzeknij mi jedną rzecz, ale pod słowem uczciwego człowieka, że spełnisz!
— Jeźli to rzecz godziwa, przyrzekam.
— Ale jeźli cało przejdę przez tę przepaść, zapomnisz!
— Tego przyrzec nie mogę.
— Nie powiesz wtedy nikomu, tak jakbym ci nic nie zwierzył, o nic nie prosił.
— Dobrze!
— Jeźli kark skręcę, powiesz pannie Józi, że o niej myślałem w tej chwili... Przyrzekasz?
— Przyrzekam — odpowiedziałem, a tak mi się mdło w sercu zrobiło, jakby już dla Antosia nie było ratunku.
— W mym kuferku w Zakopanem, są moje poezye: jej oddasz. I dwie kartki jej ręką pisane... i fotografia...
— Oddam święcie.
— Ale inne listy, którebyś tam znalazł... spalisz... i nie będziesz ich czytał.
— Spalę... i nie będę czytać.
— Przyrzekasz?
— Przyrzekam i dotrzymam.
— Dziękuję ci, — rzekł wzruszony. Palce do ust przyłożył i ruchem ręki posłał mi całusa.
Zwiesił głowę zadumany, tak jakby mierzył przepaść u stóp swoich i przyglądał się skałom, o które głowę roztrzaska. I ja tam patrzyłem z tajemnym dreszczem.
— Którego dzisiaj? — zapytał ponurym głosem.
— Szesnasty — odpowiedziałem również ponuro, nie czując całej śmieszności zapytania. I znowu nastało milczenie.
— Nie! to być nie może! to się stać nie może! — zawołałem nagle, porwany gorącą chęcią uratowania towarzysza. — Czemuż nie chcesz się zgodzić, abym skręcił tę linę ratunkową, o której ci mówiłem! Nie przeczę, że mogłaby się rozedrzeć, gdybyś całym zawisł na niej ciężarem, ale jeźli jej się tylko będziesz trzymał, idąc ścieżką, to się ciężar podzieli i może się ścieżka pod tobą nie oderwie od skały...
Antoś wpadł znowu w najweselszy humor i śmiał się do rozpuku.
— Co ci się śni! Nawet długość twoich sukien nie mogłaby na taką linę wystarczyć... Gdybyśmy mieli pledy, to może...
— Pledy! pledy! — zawołałem uradowany tym pomysłem, jakby mi kto życie darował — wszakże mamy z sobą pledy! zostawiliśmy je z naszemi torbami na szczycie góry. Polecę po pledy i wrócę. Za dwie godziny najdalej, będę tu z powrotem.
— A dobrze, dobrze, idź po pledy — odpowiedział wesoło.
Nie czekając, zwróciłem się w górę, nie idąc, ale nieledwie biegnąc. Taką uczułem ulgę w sercu, taka we mnie wstąpiła otucha, że zdwoiły się moje siły i w tej gonitwie po stromej perci nie męczyłem się wcale. Tchu mi teraz nie brakło, a tak lekko mi było oddychać, jakbym się odrodził i jakby mi wróciły młodociane lata mego towarzysza. Rychło straciłem go z oczu. W dziesięć minut może po wyjściu, poznałem po rozlegającym się huku, że Antoś zabawia się znowu strącaniem w przepaść kamieni. Przyspieszyłem kroku. Nie wiem, czy kiedy szedłem tak żwawo na jakiej wycieczce.
Droga jednak była daleka. Minęła godzina, minęły dwie już dawno, zanim z pośród skał wydostałem się na owo trawiaste zbocze, wiodące na szczyt góry. Rozglądałem się teraz, aby o ile można, w najbliższym kierunku zmierzać ku tej kępie kosodrzewiny, gdzieśmy złożyli nasze torby i pledy.
Ruszam więc dalej. Jeszcze paręset... jeszcze kilkadziesiąt kroków, a będę już na szczycie. Pogoda przecudna. Ani chmurki na błękicie. Wiatr ustał.
Podnosząc się za każdym krokiem, ujrzałem wreszcie kosodrzewinę.
Ze zdziwieniem spostrzegłem jakąś pod krzakiem postać, siedzącą na trawie.
Pewnie to juhas, znalazłszy nasze torby, oczekuje naszego powrotu, w nadziei, że może będziemy potrzebowali jego usług albo przynajmniej poczęstujemy habryką.
W ręku jego zabłysnął w blasku słońca jakiś przedmiot metalowy lub szklany. Aha! to pewnie góral dobrał się do naszej butelki i winem naszem się raczy.

Spojrzałem przez lornetkę. Czy mnie oczy mylą?
Przyspieszyłem kroku. Spojrzałem raz jeszcze przez szkła.
— Nie, nie mylę się: to on! to Antoś!
Wydostał się widocznie karkołomną jakąś sztuką ze swego więzienia i krótszą jakąś obrawszy drogę, szybszy w nogach odemnie, prędzej dobiegł do celu.
A ja się o niego niepokoiłem, a ja tak wytężałem siły, aby jak najprędzej przybyć mu z pomocą!
W pierwszej chwili śmiesznym zawrzałem gniewem, ale chwila ta nie trwała dłużej od mgnienia błyskawicy i ustąpiła uczuciu wielkiej i serdecznej radości.
Utraciwszy jednak bodziec moralny, który mnie krzepił dotąd i podtrzymywał moje siły, uczułem się nagle tak znużonym i wyczerpanym fizycznie i moralnie, że zaledwie zdołałem się dowlec do kosodrzewiny, a doszedłszy, rzuciłem się jak kłoda na trawę. Dychając ciężko, z przymkniętemi oczyma leżałem na wznak, rozkrzyżowawszy ramiona. Nie byłem w stanie ani słowa przemówić, gniewać się, ani cieszyć.
Antoś zauważył widocznie moje znużenie. Zwinąwszy pled w wałek, podłożył mi go pod głowę, zwilżywszy winem chustkę, otarł mi czoło i pełną nalawszy czarkę, klęknął przy mnie i rzekł:
— Napij się wina, to cię pokrzepi.
Podniosłem się i jednym haustem wychyliłem całą czarkę.
— Daj jeszcze. — Napełnił drugą. I drugą wypiłem.
— Ej, ej, Antosiu! — Pokiwałem mu palcem. — Cóżeś ty zrobił najlepszego! Jakim sposobem wydostałeś się ztamtąd?
— Najprostszym w świecie... ty powiesz: waryackim.
— W samej rzeczy! szalonym być trzeba...
— Nie gderaj już, nie gderaj; oto masz kawałek kiełbasy, ser i chleb. Nie gderaj, bo i tak zasłużoną karę otrzymałem.
To mówiąc, wskazał na swoje nogi.
Teraz dopiero spostrzegłem, że prawą nogę ma bosą.
— Cóż to? wywichnąłeś, czy skaleczyłeś?
— Ale gdzież tam! but zgubiłem.
— But? Jakże można but zgubić, przy takiej przeprawie?
— Przypomniałem sobie opowiadanie Jasia, jak z Maciejem Sieczką wydrapał się na Mnicha nad Rybiem. Kiedy przyszło mu drapać się po nagiej stromej skale, korzystając z każdej szczerby i szpary, aby tam wrazić rękę lub nogę, zdjął buty i szedł boso. Bosą nogą uczepi się każdej chropowatości, z którejby but się ześliznął... Przyszło mi to wszystko na myśl, po twem odejściu. Otóż zdjąłem buty i zacząłem przełazić po skale nad samą ścieżką. Korzystałem także z twej uwagi, aby walącej się ścieżki nie obciążać całym ciężarem i gdy jedna noga była na ścieżce, drugą opierałem zawsze na jakiejś wypukłości skały. A palce rąk tak wciskałem w szczeliny, że mam teraz uczucie, jakbym ze stawów powyciągał. Najciężej było, gdy się ścieżka podemną oberwała! Czy słyszałeś huk? Sądziłeś pewno, że to ja runąłem w przepaść? Aż zadudniało na dole, a kamienie rozbijały się z takim trzaskiem o turnie, jakby cała rota peletonowym ogniem prażyła. To się nie da opisać jak to wyglądało, gdy mi z pod nóg nagle cała prawie runęła ścieżka, ile to naraz tych kamieni warcząc w powietrzu i ile tej ziemi posypało się na dół... Ale to najgorsze, że mi wtedy but wyleciał z kieszeni...
— No i cóż dalej?
— Skała w tem miejscu już nieco mniej stroma. Drapałem się więc pazurami jak kot w górę, nie patrząc wcale na dół. Pierwszy raz w życiu doznałem coś podobnego do zawrotu głowy... Nigdy nie rozumiałem, gdy inni o tym zawrocie opowiadali, teraz wiem jak to bywa. Pal djabli, to bardzo nieprzyjemnie!... No, otóż tak drapiąc się w górę, doszedłem do przełęczy między dwoma turniami, powyżej tego zakrętu skały, gdzie ty siedziałeś. Tam już była wygodna perć, okrążająca wyższą turnię i wiodąca w górę. Wyprowadziła mnie aż na zbocze z tamtej strony i tak prędzej od ciebie tu dobiegłem... Ty bo zresztą idziesz pod górę jak dziad na Kalwaryą i co kilka kroków odprawiasz stacyę, na której musisz się nawzdychać i nakwękać. Mnie tchu nie braknie i płuca mi się nie męczą... ho, hop!... ho, hop!... ha, haoi!
Próbował siły swych płuc.
— No dobrze — rzekłem, dogryzając kawał chleba z serem — ale powiedz, cóż tam w twojej jamie znalazłeś tak osobliwego, coś mi z okrzykiem tryumfu pokazywał zdala?
— A prawda!... Otóż widzisz, w tym zaczarowanym pałacu królowej gnomów i koboldów, jest najprzód przedsionek, tak wysoki jak stół, pod którymby się klęcząc, dwóch ludzi mogło zmieścić...
— Mówiłeś, że jak cela dwóch chudych pokutników.
— No tak. Za tą celą wązki korytarzyk...
— Długi?
— Tak jak ja. Bo gdym się wcisnął, wyrzuciwszy gruzy... a ledwie się wcisnąłem... to nogi były jeszcze w przedsieni, a głowa już w przedpokoju. Przedpokój ten ma kształt wywróconego dzbana, wysoki, z dołu wązki, a w górze szeroki. Zmieściłoby się tam ze czterech piwowarów. Ale, zmieściłoby się i dziesięciu, tylko, że większa połowa tego przedpokoju zawalona gruzem od dołu aż prawie po sklepienie. Świeciłem stoczkiem, szukałem kości. Nic nie znalazłem.
— Dlaczegóż tę komorę nazwałeś przedpokojem?
— Lokaja tam nie było... ale przez ten przedpokój można się dostać dopiero do dalszych kompartymentów, lokalów... czy ubikacyi, jak wolisz...
— Wzorowa polszczyzna. Czemuż nie powiesz... komór, pieczar, jaskiń, izb, pokojów...
— Salonów, komnat, świetlic! Do salonu nie doszedłem, ale po prawej stronie przedpokoju zwiedziłem, znacznie niżej położony, czyściutki, wybielony kamiennem mlekiem alkierzyk czy lożę karzełka portyera z wązkiem okienkiem. Pod oknem stoi mała sofka kamienna przykryta świeżem prześcieradłem wapiennego mleka, z trójkątną czarną na niej poduszką, która skamieniała i przyrosła do łoża, spadając z wezgłowia... Po lewej z przedpokoju wchodzi się przez ciasne wrota do izby czeladnej znacznie większej... Wchodzę tam, patrzę: na środku izby długa, pół okrągła ława, załamana we środku, a na niej siedzi trzech drabów brodatych, w kapturach na głowie; jeden gruby, przysadkowaty, mego wzrostu, z wyciągniętemi grubemi nogami na ziemi, to ten, pod którym ława się złamała. Dwaj drudzy z boku jak dwuletnie dzieci, trzymają się wpół, głowy zbliżyli ku sobie i coś szepcą, jeden patrzy w ziemię, a drugi bardzo brzydki, z otwartemi usty spogląda w górę...
— Fantazyujesz!
— Gdybyś tam był!... W górze tej izby czeladnej widziałem otwór, z którego kapała woda, ale tam dostać się nie mogłem... to albo tuba, przez którą wołają na służbę z górnych apartamentów, albo może zlew, przez który pokojówka królowej gnomów wylewa wodę ze złocistej miednicy, gdy się jej pani umyje. Woda zaczarowana marznie, sople lodu zwieszają się z otworu, a na podłodze, gdzie krople kapią, leży bryła lodu.
— Tak jak w grocie Magurskiej?
— Zupełnie tak. Otóż i tam szukałem kości i nic nie znalazłem. Izba ta czeladna jak i alkierz są bez wyjścia; wróciłem do przedpokoju, aby po rumowisku, zalegającem większą połowę izby, drapać się jak po schodach do trzeciego otworu, w górze pod sklepieniem. Wygląd tych kamieni zdawał się świadczyć, że dopiero niedawno są na tem miejscu, wszystkie z pod nóg się usuwały za każdym krokiem, tak jakby się nie uleżały jeszcze i dopiero co stoczyły z owego w górze komina. Dostałem się aż na wierzch tej kupy rumowiska, pod samo sklepienie, do szerokiej bramy, zasypanej gruzem, tak, iż tylko głowę tam wychylić zdołałem. Rzuciwszy zapaloną gałkę z papieru poza bramę w górę, przekonałem się, że ta kupa rumowiska wznosi się tam jeszcze wyżej, ale że i sklepienie tam się podnosi coraz wyżej. Krzyknąłem, a głos mój tak się rozległ, jakby tam ogromna była próżnia, i odezwało mi się echo bardzo spóźnione, jakby w jakim tumie gotyckim. Byłem niesłychanie zaciekawiony i usiłowałem koniecznie dostać się za tę bramę. Próbowałem usuwać kamienie, aby się przecisnąć pod sklepieniem, ale wnet z góry staczały się na mnie inne. Chwyciłem się więc innego sposobu: nie usuwałem już kamieni gwałtownie, ale zdejmowałem je ostrożnie z góry, torując sobie miejsce. Tak do pół ciała udało mi się przecisnąć pod bramę. Nagle cała masa gruzu powyżej, która nie miała już oparcia na dolnej warstwie, stoczyła się na mnie i tak mnie przytłoczyła, że ani poruszać się naprzód, ani cofnąć z pod bramy nie mogłem. Myślałem, że mi tam marnie zginąć przyjdzie, ale że mnie już raz w innej grocie o mało gruzy nie zasypały żywcem, byłem więc tyle przezorny, a raczej zachowałem tyle zimnej krwi, żem się wobec tej lawiny ani ruszył i wyczekałem, dopóki kamienie staczać się nie przestaną. Uspokoił się wreszcie ten ruchomy potok kamienisty, którego fale pochłonąć mnie miały. Wtedy znowu zwolna, ostrożnie zacząłem z pod siebie wybierać kamień po kamieniu i odkładać na bok, aby tyle wytworzyć sobie miejsca wolnego, żebym napowrót mógł przecisnąć ramiona i głowę pod bramę... Gdy już czułem, że to się mi uda, wtedy nagle rzuciłem się wstecz jak ryba w saku, kopiąc przy tem co siła nogami, aby poniżej wytworzyć wolną przestrzeń dla staczającego się gruzu.
— I powiodło ci się?
— Nie powiodło za pierwszym razem. Przeciwnie, jeszcze mnie bardziej przygniotło. Podwoiłem jednak ostrożności i powtórzyłem ten manewr za drugim razem z lepszym skutkiem... No, i oto, gdym tak z pod siebie usuwał kamienie, robiąc sobie miejsce, patrz, co mi wpadło w rękę.
Wyciągnął z kieszeni metalową puszkę, z kształtu i wielkości przypominającą pudełko na sardynki, lecz nieco większą a bardziej płaską. Puszka była oblepiona jakąś ciemnobrunatną stężałą gliną, z jednej strony świeżo odskrobaną. Widniał tu wyciśnięty znak trójkątu z promieniami do koła i okiem w pośrodku — symbol Opatrzności. Trudno było rozpoznać, czy to przedmiot archeologiczny, czy nowożytny.

— Dziwna rzecz zkąd się to tam wzięło — rzekłem, trzymając puszkę w ręku. — Czy próbowałeś otworzyć?
— Otworzyłem: tu zasuwka. Nigdybyś nie zgadł co się tam mieści!
Odsunął zasuwkę i, wytrząsając, wydobył z paczki złożony w kilkoro duży arkusz pożółkłego mocno pergaminu z wymalowanym pośrodku w spłowiałych kolorach wizerunkiem herbu Ślepowron. Brzegi dyplomu zdobne były obramieniem wyzłacanem z arabeskami z liści dębowych, orłów, lwów, tarcz, hełmów, mieczów, buńczuków itp. U spodu rzucały się w oczy wyrazy: Indigenatus... i widny był jeszcze: po lewej ręce podpis króla Jana III, po prawej król. sekretarza Denhoffa. Brakło pieczęci, zawieszonej zwykle na jedwabnej tasiemce, snać była oderwaną. U góry świeciły się złotem wyrazy:
In nomine Domini. Amen. — Ad perpetuam rei memoriam. — a dalej wyliczenie tytułów monarchy:
Joannes III. Dei Gratia Rex Poloniae, Magnus Dux Lithuaniae, Russiae, Prussiae, Masoviae, Samogitiae, Kijoviae, Volhyniae, Podoliae, Podlachiae, Livoniae, Smolensciae, Severiae Czernichoviaeque etc.
Poczem poczynały się słowa właściwego dyplomu od zwykłej formuły, zaczętej dużym złoconym inicyałem:
Notum, testatumq. facimus universis et singulis, quorum interest, hujus et futuri saeculi hominibus, cujusvis dignitatis praeminentiae et conditionis existentibus, aeviternis temporum curriculis plaenariam praesentium notitiam habituris... etc. etc.
Wreszcie dyplom poświadczający, że Urodzony JMć Pan Józef Kalasanty na Meleszkach Baczmaha, Towarzysz Usarski, z swojego szlacheckiego legitymujący się pochodzenia, jak niemniej skutkiem niemałych zasług w wojskach królewskich odniesionych, za rekomendacyą JWWch Hetmanów Obojga Narodów, cum prole do prerogatywy stanu szlacheckiego za zgodą Wszechstanów przypuszczony zostaje...
— Ciekawa rzecz zaiste — rzekłem, przypatrzywszy się dokumentowi — jakim sposobem puszka z klejnotem szlacheckim pana Baczmahy dostała się do tej jamy? Czy ją zbójcy tam zanieśli, obrabowawszy dom szlachcica? Czy może jaki potomek jego ukrywał się gdzie w jaskini? z której później woda owym podziemnym kurytarzem zaniosła puszkę tam, gdzie ją znalazłeś? I jak dawno to się stać mogło? Jużci w naszym wieku z dokumentami szlachectwa nikt się chyba nie nosi po górach i nie ukrywa?... Dziwi mnie tylko, że ta puszka, która światami gdzieś wędrowała pod ziemią, zachowała się w całości, że ją te gruzy nie rozgniotły i nie roztarły. Wprawdzie ściany ma grube, pozaginane tu i owdzie, ale...
— To jeszcze nie wszystko — rzekł Antoś, — obróć.
Obróciłem i na odwrotnej stronie pergaminu dojrzałem bardzo blade i wypełzłe pismo, którego zrazu wcale nie byłem dostrzegł. Rękopis bardzo niewyraźny i nieczytelny miał charakter tak łatwy do poznania pism z drugiej połowy przeszłego stulecia.
Próbowałem czytać.
U góry grubszemi i wyraźniejszemi literami stało napisane mniej więcej co następuje: (NB. zauważyć muszę z naciskiem, że dokument ten, tak jak i poprzedni dyplom, odpisuję z pamięci, a więc za ścisłą wszystkich wyrażeń użytych wierność nie biorę odpowiedzialności. Nie silę się nawet naśladować stylu i języka XVIII wieku, wplatając tylko niektóre zapamiętane wyrazy. Co się stało z dokumentem oryginalnym, poniżej opowiem).


✟                    ✟
Laudetur Jesus Christus.

Ja Urodzony Krzysztof Hieronim na Mieleszkach Baczmaha, Nobilis Polonus herbu Ślepowron, syn ur. Marcina na... y ur. Anny z Znamirowickich... w godzinie śmierci podpadłszy naj... przygoda inaudita... horribile dictu... w żywym grobie sepultus... in orcu... clamans jak Daniel w lwiej jamie zmiłowania Bożego... non quidem ciała mego, którego już nie mam prawie, z tej przepaści wyzwolenia, ale duszy mej wyzwolenia... libera Domine... w tej nadziei, że pismo moje dojdzie rąk ludzkich, błagam i suplikuję na rany Chrystusa, aby moim potomkom i nazwiska mego dziedzicom... o losie żałosnym i niesłychanym, o jakim w żadnej księdze nie znajduje się notitia... jako powiedziane jest: et ossa ejus loquebunt... pisząc przy świetle gromnicy, którą matka moja w ostatniej chwili ucieczki naszej z domu naszego, nawałą hostium obleganego, zabrać mi poleciła... a przy której ducha oddał śp. Ojciec mój Marcin, śp. Dziad Jacek i śp. Prababka ur. Anastazya z Podwolskich Wielorowiczowa, śp. Babki mojej Matka... świeć Panie nad duszą ich... a zasię piszę w braku innego incaustem krwye własney, której zaledwie usączyć jeszcze zdołam... w lat tak wiele po mojem do tego Abyssu zapadnięciu... albowiem wyschła w żyłach moich... tylko samo rusztowanie szkieletu, ścięgnami trzymane w kupie... ale sanguine podpisuję ten testament... nie zawieram paktu haereticorum modo z księciem ciemności, ale pakt in aeternum cum Redemtore nostro Domino J. Ch., który niech będzie miłościw duszy mojej... [tu cały ustęp nieczytelny] ...relationem facti... 19 Junii A. D. 1769... ...salus tylko w ucieczce pozostawał... 12 Junii... z dołu uciekających... z rusznic i samopałów nas gęsto razili, ciągle w tropy nasze następując... niejeden z naszych siekańcem dosiężon w przepaść się zwalił... tylko NŚw. Imie Maryi na ustach... ale że hostes górskich ścieżek nie byli świadomi, więc my za przewodem onego chłopa z Zacichla... który za ręce dzieci moje nieletnie prowadził a trzecie miał na ręku... dziewczątko w krwawej tej przeprawie w swej dziecinnej innocencyi nie rozumiejące znaczenia świstu kul, tylko kwiatom górskim się dziwowało, a chłopak przedrzeźniał kule gwizdaniem... Ale staruszka matka, którą bracia moi pod ramiona wziąwszy... ustawała, wołając, że woli raczej... małżonkę moją także, którą ja na tem strasznem bezdrożu... ledwie... tak z wielką męką i trudem, ostatka sił dobywając, na tę Kalwaryę... usque ad summum culminem montis dictae Stara Robota, gdzie miały być zasypane niegdy kopalnie śrebra JKM...

Przerwałem mozolne czytanie, a raczej odcyfrowywanie manuskryptu, pisanego niewyraźnym charakterem, a pismem tak wyblakłem (może istotnie krwią?), iż zaledwie niektóre słowa odczytać się dawały i sens jako tako pochwycić było można.
— Czy rozumiesz? — zapytałem Antosia, którego żywe zrazu zainteresowanie się manuskryptem zaczęło widocznie słabnąć.
— Prawie nic — odpowiedział obojętnie, zabrawszy się do krzesania ognia krzesiwkiem, zapałki bowiem wyświecił wszystkie w grocie.
— Mnie tak się rzecz przedstawia: szlachcic ten pisze, że skutkiem napadu nieprzyjaciół... zapewne to się musiało dziać około r. 1770 w czasie konfederacyi... uciekać musiał z domu swego i chcąc się zapewne schronić na Spiż, umykał wraz z rodziną i towarzyszami przez góry, ścigany strzałami z rusznic i samopałów...
— No dobrze, ale ten Abyssus, ten inkaust z krwi?
— Schronił się do jakiejś ciemnej groty...
— Wszakże pisze o zapadnięciu?
— Schronił się może do starej sztolni i może tam zabłąkał się, albo zapadł gdzieś głębiej i wydostać się nie mógł. Pisał przy świetle gromnicy, którą przypadkiem miał z sobą, bo mu ją matka w chwili ucieczki z domu zabrać kazała... a w braku atramentu pisał krwią.
— A zkądże pióro wziął?
— No, to najmniejsze — odparłem rozśmieszony tą studencką uwagą — może miał orle pióro przy kołpaku...
— Ach, prawda! — zawołał Antoś, zachwycony tak poetycznem rozwiązaniem trudności.
— To najmniejsze — powtórzyłem, — nie rozumiem tylko co znaczy ten ustęp, w którym opowiada, że krwi własnej mu brakło, bo mu wyschła w żyłach i zostało tylko rusztowanie szkieletu ścięgnami utrzymane w kupie. To już chyba przenośnia jakaś? To znaczy zapewne, że tak wychudł w tej jamie z głodu, że tylko skóra i kości zostały?
— A czy uważałeś, że twierdzi, iż ten memoryał pisze w lat wiele po zapadnięciu? Czemże p. Baczmaha tam żył?
— Jeźli mu tam ludzie żywności dostarczali, to mogli go i wyciągnąć? Chyba, że się szlachcic musiał tam przez długie lata ukrywać? Przed kim i czemu? to niejasne. Wogóle, w miarę jak czytamy, coraz bardziej powątpiewam o autentyczności tego memoryału. Charakter pisma jednak, ortografia, język, łudząco naśladuje wiek XVIII, ale to zapewne tylko zręczny falsyfikat. Nie pojmuję tylko w jakimby go celu zrobiono.
— Jeźli się fałszuje dokumenty, to nie na to, aby je rzucać w przepaść.
— I to słuszna uwaga. Pozostanie nam więc zawsze ciekawa zagadka.
— Czytajmy dalej.
Słońce dopiekało, ukryliśmy się głębiej w krzaki kosodrzewiny, które nas jakim takim cieniem osłaniały od jego promieni. Czułem się tak znużony forsownym nad siły marszem i wszystkiemi doznanemi w tym dniu wrażeniami, że mimo ciekawości, którą we mnie budził znaleziony przez Antosia dokument, kleiły mi się do snu powieki.
— Ach, gdyby tu gdzie była woda w pobliżu! — westchnąłem.
Próbowałem czytać, ale pismo manuskryptu było tak blade i niewyraźne, że mnie naprawdę oczy zaczynały boleć.
— Niedowidzę, oczy sforsowałem.
— To ja spróbuję czytać, mam pewną wprawę w czytaniu takich pism...
— Wiesz co Antosiu — rzekłem — tak się czuję znużony... a tu tak gorąco, że...
— Chodźmy, chodźmy; mamy już dosyć tego widoku.
— Nie, nie; ale możebyśmy się z jakie pół godziny przedrzemali? Pół godzinki tylko! — dodałem proszącym głosem, widząc, że moja propozycya nie trafia do jego przekonania.
— No, dobrze — rzekł wreszcie. — Ale nie dłużej. A ja tymczasem spróbuję odcyfrować resztę rękopisu... i poszukam, czy się gdzie nie znajdzie jakie źródełko, przyniósłbym ci wody w butelce. — Butelka z wina już była pusta.
Otworzył kozik wiszący mu u pasa, naciął gałązek kosodrzewiny i owinąwszy je pledem, podał mi tę poduszkę pod głowę. Gałązki kosodrzewiny są tak elastyczne, że zastąpić mogą najdelikatniejsze sprężyny.
Podziękowałem mu za tę przysługę i wybrawszy najcienistsze miejsce pod krzakiem, przygotowałem sobie legowisko. Upał doskwierał nieznośny. Zrzuciłem serdak, zrzuciłem surdut i kamizelkę...
Antoś wybuchł szalonym śmiechem. Spojrzałem na niego zdziwiony.
— Przypomniałem sobie — rzekł, dusząc się od śmiechu — twoją propozycyę skręcenia dla mnie liny ratunkowej z twego odzienia!... Przepraszam cię! jesteś taki dla mnie dobry, taki nad wyraz poczciwy... a ja... ja taki... łobuz!... Doprawdy, aż mi wstyd tego, co robię... No, ale nie będziesz się na mnie gniewał?... Przyrzeknij mi, że nie będziesz!
— Przyrzekam... przyrzekam...
Zasnąłem.
Spałem w najlepsze, gdy mnie obudziło lekkie szarpnięcie ramienia i usłyszałem głos Antosia:
— Jest woda, pij!

Przetworzyłem oczy i — zamknąłem je znowu, obróciwszy się na drugi bok.
Nie wiem jak długo spałem, pewnie co najmniej półtory godziny. Gdy się obudziłem, Antosia nie było. Oglądnąłem się wkoło i ujrzałem o parę kroków... jakąś dziwną, nizką a grubą postać, z której w pierwszej chwili nie umiałem sobie zdać sprawy. Karzeł? czy kretyn, gnom jakiś potworny?
Ubrany w serdak, w kapeluszu na głowie, twarz miał śmiertelnej bladości. Prawe ramie wyciągnięte jak drogoskaz, lewem bok podpierał. Z pod ubrania, sięgającego aż do ziemi, wyglądał but.
Poznałem to szare ubranie i ten kapelusz: Antoś wetkniętą w ziemię ciupagę ubrał w mój serdak i w surdut, wypchał kosodrzewiną i nakrył moim kapeluszem. W prawym wyciągniętym rękawie umieścił grubszą gałąź, a twarz urobił z papieru. Dwoje w niej ogromnych oczu, to były dwie szyszki. Z pod ubrania wyglądał but, który mu pozostał z przeprawy nad przepaścią. Do kapelusza przymocowana była kartka z temi słowy: »Wrócę za pół godziny«.
Wrócił w niespełna dziesięć minut, zgrzany, zziajany, jakby całe Tatry zbiegał.
— Gdzieżeś był? — zapytałem.
— Masz wodę! zimna jak lód! — i podał mi przyniesioną butelkę.
— Dziękuję ci. Ogromne mam pragnienie... ale czy mi się śniło, żeś mnie budził i wołał: jest woda! pij!
— No, tak — odparł z niechęcią — ale spałeś, a tamta tak się ociepliła, że poszedłem po świeżą.
— Dwa razy po wodę dla mnie chodziłeś? Dziękuję ci serdecznie! — wychyliłem dwie czarki, jednę po drugiej — Wyborna! Ale gdzież to tę wodę znalazłeś?
Powiedział mi miejsce.
— Ależ to pół godziny drogi!
— Niema i kwadransa.
— Bardzo jesteś poczciwy, mój Antosiu!
— A mój manekin jak ci się podobał? Co? Możnaby go do Wiednia posłać... do Rady Państwa? »Stoi i stać chce«, a rękę do góry podnosi, toby i głosować potrafił.
— Daj pokój, gotówby tam jeszcze drugi but zgubić.
— Cóż teraz będziemy robić? pójdziemy ztąd, czy będziemy dalej czytać memoryał pana Baczmahy?
— Słońce jeszcze wysoko, wolimy tu upał przesiedzieć. Czytajmy. A ty próbowałeś odczytywać resztę?
— Wszystko odczytałem, co się dało, i będę ci czytał płynnie.
I zaczął czytać. — —
Jeźli początek pisma budził powątpiewanie co do jego autentyczności, to jego ciąg dalszy zmienił je wręcz w fantastyczną bajkę z tysiąca i jednej nocy, — tylko, że tęczową wyobraźnię Szecherezady, zastępowały tu upiorne widziadła trapisty, żywcem złożonego do grobu.
Opowiadanie Baczmahy przypominało wrażeniem grozy, słynne obrazy belgijskiego malarza »Ostatnie marzenia ściętej głowy«, — przypominało także poemat o Piaście Dantyszku... Pomysły Baczmahy miały wszystkie cechy chorobliwych pomysłów ze schyłku romantycznej epoki. Język jednakże i grafika nosiły tak wyraźny i tak wiernie w każdym szczególe zachowany charakter pism z połowy przeszłego stulecia, że co do czasu powstania tego rękopisu, trudno było stanowcze powziąć zdanie.
Ponieważ treść tego opowiadania spisuję z pamięci, a raz je tylko słyszałem czytane, nie myślę bynajmniej silić się na odtworzenie go wierne w szczegółach, a tem mniej starać się je spisać w języku XVIII. wieku. Treść tylko podaję, o ile zapamiętam.
Otóż szlachcic opowiada, że wydostawszy się prawie na szczyt góry, którą mu nazwano Stara Robota, (a komu znane Tatry, uderzy go tu nieprawdopodobieństwo, aby tą drogą uciekano do Węgier przed nieprzyjacielem), podczas gdy rodzina jego i towarzysze zaczęli się zniżać ku przełęczy, on zatrzymał się chwilę i wybiegł na kopczyk, aby ztamtąd lepiej zaobserwować, czy już bezpieczni są od pościgu, a przytem raz jeszcze rzucić wzrok pożegnalny na ukochaną krainę.
Kiedy schodząc z tego kopca, postawił nogę na szerokim płaskim głazie, zdawało mu się, że dostrzega jakiś na nim wykuty a zatarty napis; pochylił się, czy chciał się pochylić, aby go odczytać, gdy wtem...
Co dalej się stało, niepomni. Usłyszał jakby blizki odgłos strzału, uczuł jakby mu się ziemia z pod nóg usunęła... i nagle zrobiło się zupełnie ciemno, tchu mu zabrakło i stracił przytomność...
Ile czasu upłynęło zanim przytomność odzyskał, nie jest mu wiadomo, przypuszcza jednakże, że minęły... tygodnie, miesiące, a może i długie lata...
Uczuł, że żyje i cierpi niewypowiedzianie, ale ta świadomość życia nie była taka, jaką znał dotąd, jaką się posiada na wierzchu ziemi, lecz inna, zupełnie inna.
Powietrza tam nie było w tej otchłani i nie oddychał. A jednak żył i cierpiał boleśnie straszną mękę. A może było tam powietrze jakieś inne, gazem ciężkim przesycone, którem człowiek oddychać zrazu nie może, dopóki nie przywyknie, tak jak niemowlę, które przyszedłszy wśród męczarni na świat, częstokroć z początku nie może oddechu zaczerpnąć i leży jak martwe, dopóki się oddychać atmosferą ziemską nie przyuczy.
Ocknąwszy się, ujrzał, a raczej uczuł się w pozycyi stojącej, nieco na lewy bok przechylonej. Nogi miał zagrzęzłe blizko po kolana w jakiejś gęstej glinie. Wyciągnąć ich nie mógł, czucie prawie w nich stracił, a kolana tak mu zdrętwiały i zesztywniały, że nie mógł ich zgiąć, aby usiąść lub położyć się. Lewą stroną opierał się o ścianę z takiejże samej gliny. Bezwładny, tylko w kręgu pacierzowym i w ramionach miał jeszcze władzę.
Ogarnęło go niewypowiedziane przerażenie i trwoga. Czuł, że mu włosy stają na głowie. Zdawało mu się wówczas, że chwila dopiero upłynęła od zapadnięcia się w przepaść. Cały czas, przez który był pogrążony w bezprzytomności, nie istniał wcale dla niego, nie zostawiając śladów w umyśle.
— O Matko Najświętsza!... O Jezu Nazareński! — wołał raz po razu i wzywał imię swego patrona.
Zebrał całą przytomność i zaczął rozmyślać nad środkami ratunku. Towarzysze jego, których był opuścił, nie mówiąc dokąd idzie, nie spostrzegli jego nieobecności i w trwożliwym popłochu spieszą naprzód, aby co prędzej stanąć na ziemi bezpiecznej. Skoro się obaczą, że go między niemi niema, nie nałożą głową aby się wrócić po niego, tem bardziej, że nie wiedzą, gdzie go szukać i przypuszczać będą niezawodnie, że zginął od kuli nieprzyjacielskiej. Daleko już być muszą, a z tej niezgłębionej przepaści, gdzie nawet promyk światła nie dochodzi, nie usłyszeliby jego wołania!
Z nogami zagrzęzłemi w glinie, których wyciągnąć nie może, niema mowy o wydobyciu się bez ludzkiej pomocy, a o ludzkiej pomocy w tem miejscu marzyć nawet niepodobna.
Cudu! cudu Bożego wzywałem — pisze p. Baczmaha — jak ongi ów Daniel w lwiej jaskini. I modliłem się, całując szkaplerz, który nosiłem na piersi, i omdlewałem z wielkiej boleści, jaka przejmowała wszystkie członki moje i trwogi serdecznej przed straszliwą śmiercią.
I omdlewał i znowu cucił się do życia. I wreszcie stracił nadzieję i zaczął odmawiać modlitwy umierających, wzywając zmiłowania Bożego i o lekką śmierć prosząc i o wybawienie duszy grzesznej, przez zasługi umęczonego na krzyżu Syna Bożego.
To znowu rozpamiętywał o dziateczkach swoich, o cnotliwej małżonce i o matce staruszce i o braciach. I żal go zdjął wielki, gdy przypomniał, jak w czasie ucieczki w góry, córeczka jego mała, wśród najgęstszych strzałów nieprzyjaciół, w dziecięcej niewinności swej zwracała tylko uwagę na kwiaty górskie, rosnące nad urwistemi ścieżynami i wołała:
— Kwiatki! jakie śliczne kwiatki!...
Pragnienie straszne palić mu zaczęło usta i głód dokuczać.
Uczuł wilgoć na skroni, która się o ową gliniastą ścianę opierała. Zwróciwszy więc głowę, przechylił ku tej ścianie usta i zatopiwszy w niej zęby, jak dziecko pierś matczyną, chciwie ssać ją począł. Z początku smak tej wody wydał mu się obrzydły, zwolna jednak, nękany pragnieniem, przywykał do niego i upodobał sobie. Czuł, że mu nietylko gasi pragnienie, ale poniekąd i głód nasyca. Przyszło mu więc wtedy na myśl to, co mu w obozie opowiadał niegdy niektóren Arciszewski, którego antenat, niegdy Columbus wtóry i słynny podróżnik po zamorskich światach, zapisał w swoim raptularzu notycyę, że poznał dzikie ludy leśne, które w latach nieurodzaju, żywią się i od głodowej śmierci chronią, jedząc pewien osobliwy rodzaj gliny i dobrze się z tem mają, tylko ociężali bardzo ku chodzeniu i do pracy nieskorzy. »Otóż przyszło mi na myśl, że to może taka sama była glina jak owa, z której ja soki wysysam i spróbowałem ją spożywać. Zrazu ciężko mi było ją przełknąć przez gardło, ale głód to największy mocarz i monarcha tego świata, a jego woli nikt się nie oprze. Nawykłem więc i do tej strawy nikczemnej i dzięki Bogu Wszechmocnemu, już sporo lat się nią żywię.
»A teraz — pisze dalej Baczmaha – niech Imię Boskie będzie pochwalone, bo to co opowiem, jest tak horribile i tak incredibile, tak straszliwe i tak niesłychane, a takim wielkim cudem Bożym, że od zrośnięcia się ciała św. Stanisława Biskupa, posiekanego w kawały, cudu większego chyba żadna kronika świata nie zapisała. A jeźliby kto moim słowom wierzyć nie chciał, to niechaj zważy, że człowiek jak ja na śmierć powolną zkondemnowany w otchłani przepastnej i w ciemnościach podziemnych jak ja pokutujący i zmiłowania Bożego wyglądający, marnym wymysłem i bajką zajmować się nie jest skory, a mając kilka zaledwie już kroków do Trybunału najwyższego, na całą wieczność ferującego wyroki, nie skala ust swoich bezwstydnem kłamstwem, z którego i tak prócz marnej chwalby, żadnegoby nie mógł odnieść pożytku.
»Modliłem się summo cum terrore animae o cud Boży, nie determinując w modlitwach bliżej tego cudu, i oto cudu dostąpiłem Pańskiego, acz innego, niż oczekiwałem. Mea culpa, mea maxima culpa. Dekretów swoich Najwyższa Mądrość nie cofa i już przy tym cudzie, jaki na własne oczy ujrzałem, pozostać musi. Acz innego cudu expectavi, wielkie Imię Twoje, żeś mnie godnym uznał, abym widział co widziałem, a czego żadne oko ludzkie nie widziało dotąd, ani ucho nie słyszało.
»Od chwili zapadnięcia w tę otchłań, w całem ciele srogie nieustannie cierpiałem męki, a ruch każdy był mi najbardziej bolesny. Modliłem się i rozpamiętywałem, i posiliwszy się gliną, usypiałem, a obudziwszy się, znowu się modliłem i rozpamiętywałem. W ciemności tej nie znałem dnia ani nocy, ile tak spędziłem godzin i dni i miesięcy, ile lat tak przetrwałem, jak słup żywy wmurowany w ziemię, o tem nie wiem zgoła. W tej jednakiej zawsze ciszy grobowej, przerywanej tylko głośną modlitwą moją i westchnieniami, czasu nie liczyć. Nadstawiałem nieraz ucha, czy mnie głos jaki nie doleci i raz tylko jeden wiem na pewno, że słyszałem grzmoty Boże, bo i góra cała się trzęsła. Ale czasem, gdy kończyłem modlitwy moje, to zdawało mi się, że zanim wyrzekłem słowo »Amen!« już je czyjeś usta wypowiedziały szeptem zaledwie dosłyszalnym, a tak cichym, jak najmniejszej muszki brzęczenie. Raz jeden nawet zapytałem: »Kto tu jest?« ale żadnej nie dosłyszałem odpowiedzi. A nie będąc z natury skłonnym do urojeń bujnej fantazyi, ale biorąc rzeczy wszystkie zdrowo i trzeźwo, wiedziałem, że to brzęczenie, które mi się słyszeć zdawało, gdy skończywszy modlitwę, zatrzymałem się przed słowem »Amen«, nie jest to ludzki głos, bo zkądby się tam wziął człowiek? i nie jest głos anielski, bo gdyby Stróż anioł modlitwie mojej chciał domówić koniec, toby głośniej i wyraźniej przemówić potrafił. Wiedziałem, że to odgłos moich własnych słów mnie tylko dolata od ścian pieczary odbity, a w uchu odzywa się owo szeptanie, które mi tam pozostało od czasu jak mnie skarogniada kobyła pana Sarnickiego zrzuciła z siodła i uderzyła w głowę kopytem, za co ją pan Sarnicki w pierwszym impecie gniewu z krucicy trupem położył, a o czem się dopiero w sześć tygodni przyszedłszy do zdrowia, z żalem dowiedziałem, posyłając panu Sarnickiemu dla powetowania straty, w darze mego kasztanka.

»Temu szeptaniu w prawem uchu, na które żadne medykamenta ani nawet zamawiania nie pomogły, przypisywałem także ten szmer wody, który mi się zdawało raz usłyszeć jakby dochodzący z jakiejś głębokiej przepaści o kilka kroków odemnie. Ale że się to stało właśnie w tym czasie, gdy z ściany większa niż zwykle sączyła się wilgoć, zdawało się prawdopodobnem, że może po wielkich deszczach lub w czasie tajania śniegów, strumień w przepaści płynący, jeźli to był strumień, nabrzmiawszy, głośniejszy niż zwykle szmer wydaje, tak iż go mogłem usłyszeć. Nie mogąc więc w tej kwestyi do żadnej dojść pewniejszej konkluzyi, uskubywałem zwolna z glinianej twardej ściany paznogciem grudeczki i skoro się nazbierała taka gruda jak jabłko, urobiłem z niej kulę w dłoniach, co z powodu boleści, jaki mi każdy ruch sprawiał, z wielką mi przychodziło trudnością, i rzucałem w tę stronę, zkąd mi się szmer wody dochodzić zdawał. Codzień może jedną taką kulę glinianą wysełałem na zwiady, to w tę, to w ową stronę, to bliżej ją rzucając, to dalej, i może już sto i więcej może razy to byłem uczynił, gdy raz, ku wielkiej radości mojej, usłyszałem po dłuższej ciszy wyraźne głośne wody pluśnięcie. A więc kula wpadła do wody, a tam w głębi tej przepaści płynie strumień, który gdzieś na świat boży wypływa«.
I odtąd ciągle budziła się w duszy p. Baczmahy ta myśl, że oto strumień ten ze światem żywych ludzi go łączy. Nie dawała mu spokoju i przeszkadzała w modlitwie. Cudu tylko bożego wzywał, »nie determinując« bliżej, jakiego cudu pragnie i sam sobie nie zdając z tego sprawy.
Pewnego dnia, czy pewnej nocy, (niewiedzieć nigdy, czy dzień czy noc na świecie), opuściwszy ramiona, poczuł, że palcem dotyka już ziemi. Przeraził się wielce, że tyle już zagrzęzły mu nogi głębiej w glinie, bo już sięgała mu powyżej kolan. Tak to on cały w tej glinie zwolna zagrzęźnie, zatonie i schowa się w niej na wieki. Strach go zdjął wielki na tę myśl. I powiedział sobie: nóg twoich dyby te nie puszczą i nie masz siły, aby je wyciągnąć, ale zdrapałeś już paznogciami tyle gliny ze ściany twego więzienia i urabiasz z niej gałki i rzucasz w strumień, aby posłyszeć miłe pluśnięcie wody, czemużbyś nie miał skubać ziemi z pod siebie i rzucać ją precz, abyś z czasem nogi swe uwolnił?
Zabrał się tedy do pracy wielkiej a ciężkiej, bo ruch każdy i przegięcie ciała niewypowiedziane sprawiało mu męki. Pomocy boskiej wzywał i pracował, pracował dni i noce, a z trudu i bolu pot kroplisty spływał mu z czoła po twarzy. Jęczący pracował i odmawiał godzinki.
I trwało to długo, może miesiące, może lata całe.
Ale w miarę jak większy wkoło siebie dół odgrzebał, ciężarem swoim uciskana glina, od tej strony gdzie wznosiła się pochyło ku górze, a po której zapewne on sam w przepaść się zesunął, usuwała się i ulegała znowu i w jednym dniu niszczyła, nad czem on miesiące pracował.
On jednakowoż pracował dalej, jak ów homerowy potępieniec, napróżno wtaczający skałę na wierzchołek góry.
Aż pewnego razu, ciężko spracowany, gdy usnął, uczuł we śnie, że glina znowu z góry usunęła się i do kolan mu przylgnęła. I gdy wyciągnął rękę, aby namacalnie przekonać się ile znowu jego pracy zmarniało, nagle uczuł pod ręką jakiś przedmiot, zupełnie inny w dotknięciu, który się zsunął na niego. Z bojaźnią pewną dotykać go zaczął, bo mu się zrazu wydało, że się porusza. I oto wielką a niespodziewaną radością uderzyło mu serce, bo łaska Boża widocznie się dlań objawiła: poznał własną tajstrę swoją z borsuczej skóry, którą był postradał, wpadając w przepaść.

I kiedy ją otworzył, domacał się w niej z rozrzewnieniem wielkiem, różnych przedmiotów, zabranych z domu w pospiesznej ucieczce: ryngraf ojcowski, kordelas myśliwski, i krzesiwko, i chleba kawał, i flaszeczka z cudownemi kroplami, i szmat nieco, i puszka z pergaminowym klejnotem szlachectwa, i owa gromnica, którą, dom opuszczając, zabrał w ostatniej chwili z matki swej rozkazu.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Na wyliczaniu przedmiotów, znalezionych w tajstrze, urywał się ten ustęp rękopisu, a raczej stawał się tak niewyraźnym, iż kilkanaście dalszych wierszy odczytać było niepodobna.

W dalszym ciągu jest wzmianka o kawałku chleba znalezionym w torbie. Odwykłemu od strawy ludzkiej szlachcicowi, smak jego wydał się obrzydłym i spożyć go nie mógł.
Następuje opis mozolnych usiłowań rozniecenia ognia i zaświecenia gromnicy za pomocą odzyskanego krzesiwa. W wypełzłym manuskrypcie, z pojedynczych, dających się odcyfrować wyrazów, domyślać się tylko można, że dłuższy ustęp temu przedmiotowi poświęcony.
... »od tego blasku — pisze Baczmaha — olśniony, ślepłem i zdawało mi się, że świat się cały zapalił jak słońce i ja od tego słońca się palę. Prócz blasku samego, nic nie widziałem zgoła, a gdy zagasł, to jeszcze go widziałem i rozglądałem się w ciemności, dziwiąc się, że nic nie widzę pomimo takiego blasku, od którego oczy bolą. I tak gasł mi ten ogień marnie ile razy mi się go rozniecić udało, co z wielkim przychodziło trudem, a gromnicy od niego zapalić nie mogłem przez długi bardzo czas, nie wiem ile dni czy tygodni, że już prawie krzesiwka nie stało i...«.
Aż wreszcie oswojonemu już nieco z wrażeniem światła, gdy zebrał całą odwagę, wezwawszy gorąco pomocy swego patrona — powiodło się zaświecić gromnicę!
Zapłonęła, a on aby nie stracić przytomności, zamknąwszy powieki, na omacki odszukał przygotowane dla niej w glinie miejsce i ustawiwszy ją bezpiecznie, dopiero odważył się oczy otworzyć. Otworzył i musiał zamknąć natychmiast: nie był w stanie znieść tej jasności, w której wszystko migotało mu przed oczyma i czuł, że mu zawraca się głowa i że wyczerpany na siłach emocyami, jakich w dniu tym zaznał, gdyby chciał patrzeć bez wytchnienia, toby zmysły postradał. Otwierał oczy i zamykał i nic niewidziawszy jeszcze, prócz majestatu jasności olśniewającej, przed którym człowiek jak przed cudem Bożym w proch pada, znużony, postradał świadomość i usnął lub omdlał.
Zanim się przebudził, spory kawałek gromnicy już się był upalił. Lżej mu już było patrzeć, choć wszystko zdało mu się lśnić przepychem złoconych świetlic królewskich, w których przedmiotów nie rozróżnisz łatwo, bo wszystko się błyszczy. Podziękował Bogu za doznaną łaskę i zaczął się zwolna rozglądać.
Tuż obok niego, po prawej, ustawiona była gromnica, — w tę stronę spoglądać jeszcze nie mógł, odwracał się od jej płomyka. Na lewo była lśniąca od wilgoci stroma ściana ciemnej gliny, o którą głowę opierał znużony, zakreślająca nad nim w górze wysoki łuk sklepienia, tonącego w mroku. Spojrzał poza siebie i ujrzał gładką z tej gliny pochyłość, wznoszącą się ku górze coraz wyżej, — po tej pochyłości on się tu zapewne zsunął w przepaść z powierzchni ziemi. Spojrzał na wprost przed siebie: tam owa pochyłość, w środku której się znajdował, obniżała się w dół znacznie powolniejszym spadkiem, a o kilkanaście kroków, sklepienie zamykało pieczarę szarawą ścianą: tu, poniżej tego spadku, musi być czeluść, na której dnie ciecze ów strumień podziemny, do którego udało mu się kilkakrotnie dorzucić pocisk. Gdyby nogi wydobyć z tej grzązkiej gliny i zesunąć się tą czeluścią do strumienia, podziemnemi drogami wydostaćby się można na Boży świat!
Spojrzał teraz na prawo, w stronę, gdzie ustawił gromnicę. Ściana przeciwległa, lśniąca, jak ta, przy której zagrzązł, odległa była zaledwie o pięć kroków...
»O Jezu miłosierny! o wszyscy Święci Pańscy! co ja tam ujrzałem! Cud, którego niczyje jeszcze nie widziały oczy i uszy nie słyszały!
»Na ziemi, o trzy kroki zaledwie odemnie, ujrzałem uciętą niby głowę człowieka, żywemi na mnie patrzącą oczyma! Jakby z ziemi wyrastający grzyb, zwracała ona ku mnie teraz szerokie łyse czoło, okolone srebrnym włosem i oczyska swe błyszczące. Złowrogo poruszała owisłemi brwiami. Wychudła twarz, niby czaszka trupia z przyschłą do kości skórą, świeciła od blasku gromnicy, a w pośrodku tej twarzy, w głębokich oczodołach, te żywe dwie wielkie latarnie.
— »Wszelki duch chwali Pana Boga! — zawołałem przerażony, robiąc znak krzyża świętego.
»Nie usłyszałem odpowiedzi, ale poruszyły się usta tego trupa, jakby mówić jeszcze pragnące, a głosu już wydać niezdolne. Ujrzałem tylko widne z poza nich szczerbate zęby i język mlaskający w gardzieli. Źrenice białkiem świecące, zwróciły się pobożnie w górę. I jakby wyczerpane tym wysiłkiem, blask swój tracąc, niby senne, przysłoniły się powiekami.
»I ja przymknąłem oczy, aby przyjść do siebie po tak strasznem widzeniu i zebrać myśli moje. A zanim je znowu otworzyłem, spory kawał gromnicy już się był upalił. Ale wiedziałem już wszystko i zrozumiałem wielkie sądy Boże. Oto cud się stał nademną i ukazał mi Sędzia Najwyższy, że tak oto jak ja w ziemię grzęznę i zapadam, zapadają i inni, wzywając miłosierdzia Bożego i wielbiąc Imię Pańskie, i że wspólny nam wszystkim jest koniec. Pulvis es et in pulverem reverteris. I otworzywszy oczy, ujrzałem teraz już nie jedną, ale dwie pary źrenic na mnie patrzące; jedną tę, co wprzódy, a drugą głowę po same oczy zapadłą już w ziemię. Białe jak mleko kędziory rozlały się szeroko wkoło niej, z pośród których widniała owa tonzura, jaką starość uświęca głowy ludzkie; z boku wąs jeden siwy sterczał jeszcze z pod ziemi. Te już oczy spokojnie i łagodnie spoglądały na mnie i nie było w nich takiej żałości i przerażenia, jak w źrenicach pierwszej. Owa pierwsza głowa, z swym losem widocznie dotąd nie pogodzona, zwracała się na szyi swej to w tę, to w ową stronę, zamiatając ziemię zwichrzoną brodą, oblepłą grudkami gliny. Oczy straszliwie latały w orbitach z wyrazem rozpaczy, a zęby zgrzytały czasem, klekocząc ze strachu. I znowu zamykały się powieki na chwilę i otwierały się znowu. Tonąc w ziemi, starzec ten widocznie długo ratować się pragnął i wyciągał w górę ramiona, aby się na powierzchni utrzymać. I oto na długość ramienia przed tą głową, ujrzałem sterczące jeszcze z gliny trzy zmartwiałe palce, na których długie, żółte jak szpony, urosły paznogcie...

»Mrowie przeszło po mnie i strach mnie ogarnął wielki, a włosy się na głowie zjeżyły. To ja tak tonąć będę bez ratunku, to ja tak wydzierać się z ziemi rozpacznie, to mnie tak jak ich niedługo ziemia pochłonie!
»Jezu w miłosierdziu nieprzebrany, puść w niepamięć ciężkie grzechy moje, iżem w tej chwili usłuchał podszeptów szatańskich, że bunt wielki przeciw dekretom Twoim podniósł się w mej duszy i wyrzekać począłem na tyrańską tego dekretu okrutność, która rodzić się każe ludziom, gotując im męki za życia i śmierć potem straszliwą!
»Zaświecił mi w oczach kordelas wydobyty z tajstry, — a był to ten sam, którym niegdyś w passyi grzesznej zraniłem był ciężko sławetnego Szymona Zacharyasiewicza, że mi litego pasa słuckiego na kredyt dać nie chciał, przedrwiwając sobie z mojej fortuny i parenteli, i na verbum nobile niechcąc poprzestać. I wymachując kordelasem nad głową, zawołałem:
— »Nie bójcie się moi mili, ktokolwiek jesteście! Ja was wybawię od śmierci nikczemnej, ja was ocalę z tej toni, wywiodę was z tej otchłani!
»I nie zważając na straszliwe bole, które każdy ruch budził w członkach moich, zacząłem z nieludzką zaciekłością okopywać kordelasem rów w okół siebie, aby nogi moje ze stężałej gliny wyswobodzić.
»I za dopustem Bożym, glina nie usuwała się jak pierwej, ale rów urastał wkoło mnie coraz głębszy, już poniżej kolan. A uderzając ostrzem w glinę stwardniałą, obawiałem się tylko, aby niebacznym ciosem nóg nie skaleczyć.
»Aż oto naraz uderzył kordelas w coś twardego. Sięgnąłem tam ręką, sądząc, że wydobędę kamień, i oto, Chryste Panie, wydobyłem... któżby uwierzył?... kość własnej mojej goleni! Ciało już było z niej odpadło, a kość wpół przepróchniała, kruszyła się w ręku!...
— »To ja już umarłem w połowie? to ja już próchnieję? to ze mnie już proch i glina?
»I wielka ogarnęła mnie rzewność i żałość goryczy pełna, a nieopamiętana, i wielkim zaniosłem się płaczem.
»A szatan robił swoje. I rzekłem w niecierpliwości ducha:
— »Azaliż mam w boleściach nieznośnych konać dni, miesiące i lata, i niewiedzieć noc to jest czy dzień, i patrzeć jak ludzie się zapadają pod ziemię, czekający rychło się sam zapadnę? Nie, wolej sam skrócę mękę żywota i oczekiwania śmierci, i przybliżę sobie wybawienie z katuszy. A jeźli i duszę udręczyć zechcesz, Boże, ku zabawie swojej, to w najgorętszy się rzucę ogień piekielny, gdzieby, jako dręczysz ciało, i dusza spłonęła, jak ćma w świecy, i na wieki przestała żyć i cierpieć!
»I podniosłem rękę przeciwko sobie, a tym kordelasem, którym byłem ongi pokaleczył pana Zacharyasiewicza, usiłowałem piekielnej Atropy na sobie spełnić rzemiosło.
»Ale miłosierdzie Boże niewyczerpane nie dopuściło mi dokonać grzechu tego. Nie miałem już tyle siły co dwuletnie dziecię, i nawet w pierś własną brzeszczotu wtłoczyć nie byłem mocen. Zaledwie się zraniłem raz i drugi, przeciąwszy skórę i ugodziwszy w żebro, a ręka jak bezwładna mi owisła.
»Ale szatan wobec tego wyraźnego znaku woli Pańskiej, nie ustąpił, i raz wziąwszy nademną panowanie, opamiętać się nie dał. Więc w poczuciu własnej bezmocy, która mi nawet tyle nie zostawiła siły, aby własnego pozbyć się żywota, szałem dzikim opętan i wściekłością, podniósłszy ręce nad głową, zakląłem strasznem bluźnierstwem i trzymany w dłoni kordelas, rzuciłem w przepaść.
»A kordelas niedołężną rzucony na oślep ręką, utkwił w przeciwległej ścianie, tuż nad głową oną starca, który w glinie zagrzązł już po szyję. I spojrzawszy w to miejsce, ujrzałem tuż poniżej napis starannie wygnieciony w glinie:

STEPHANUS BA .....
.........................................
..... OBIIT .....

później kilka wierszy, których dojrzeć nie mogłem i rok:

A. D. MDCLXVI«.

Cyfra ta wyraźnie przemawiała do p. Baczmahy: oto z górą sto lat już, jak starzec ten podobnej do ciebie zaznawszy przygody, zapada się ciągle w ziemię, a jeszcze dotąd głowa sterczy nad powierzchnią, tak i tobie sto lat jeszcze grzęznąć i grzęznąć wciąż głębiej i pruchnieć, zanim i czaszka w ziemię się schowa ku spróchnieniu.
Tyle cię czeka lat pokuty, a potem pójdziesz na potępienie wieczne, jeźli się nie odrodzisz w Panu ku zmartwychwstaniu do wiecznego żywota.
I skruszyła się duma jego od tego wyroku, a gdy raz jeszcze spojrzał na ów napis i kordelas tkwiący nad nim w ścianie błyszczącą klingą, dojrzał z okropnem przerażeniem, że ugodził on właśnie w miejsce, gdzie powyżej napisu wyryty był znak krzyża Pańskiego.

Trwogą straszną przejęty, ugiął się wtedy Baczmaha w skrusze wielkiej i w uznaniu win swoich, bić się począł w piersi, aże krew z ran jego trysnęła, tak, że ją przyłożeniem gliny cudownej i szkaplerza św. utamować musiał.....
W tem miejscu wypełzłe pismo zwilgłego pergaminu zupełnie stawało się nieczytelnem. Domyślać się tylko można, że resztę żywota poświęcił surowej pokucie. Jest tam wzmianka o biczowaniu się rapciami, które mu pozostały z karabeli, postradanej przy zapadnięciu w przepaść. W dalszym ustępie jest znowu mowa o ponownem zaświeceniu gromnicy, celem spisania memoryału. Widocznie więc był ją zgasił. Niejasna wzmianka o przechowywaniu szmat spalonych, pewnie do tego ustępu się odnosi. Wreszcie wspomina o powzięciu postanowienia spisania przygody swej na klejnocie szlachectwa, i o przygotowaniach, jakie w tym celu czynił. Najciężej mu było z inkaustem krwye własney, bo jej już prawie w żyłach nie stało. Gdy się zabrał do pisania memoryału, zagrzązł już był wtedy w glinie prawie do pasa, i pisząc, łokciami się na niej opierał. Głowy obu jego nieznanych towarzyszy już schowały się były wtedy w ziemię, u jednej tylko widne było jeszcze czoło, fałdujące się czasem zmarszczkami i brwi gęste pod tem czołem, podnoszące się niekiedy w górę, jak bywa u żywych ludzi przy wielkiem myśli natężeniu. Za szczęśliwą dla siebie oznakę przyjęcia pokuty i przebłagania obrażonego Boga, poczytał pan Baczmaha tę okoliczność, że utkwiony w ścianie kordelas, ztamtąd wypadł i zwolna zapadł się w ziemię.

Memoryał kończy p. Baczmaha pobożnem upominaniem czytelników i błaganiem Boga, aby raczył puścić w niepamięć przewiny jego i grzeszne pragnienie śmierci, i dozwolił mu jak najdłużej utrzymać się na powierzchni, dając mu możność odprawienia zupełnej pokuty. Dla pokuty tylko, dla pokuty pragnie on przedłużyć żywot swój, a nie dla samego żywota, który jest dla niego prawie nieprzerwanym ciągiem nieznośnych boleści. »Wprawdzie i taki nawet nikczemny żywot miłym jest człowiekowi i nie radby się z nim rozstać, gdy widzi blizkość rozstania, — ale nie tyle o żywot mu idzie, jak o żywot wieczny. Życie ziemskie jest tylko drogą do bram wieczności, a ta właśnie ścieżka najpewniej tam wiedzie, która jest najdłuższa. Dajże mi Boże jak najdłuższą«.
»Bóg w łasce swojej wtrącając mnie do tej ciemnej otchłani, abym odprawił pokutę, dłuższy mi dał żywot, niż ludziom na powierzchni ziemi chodzącym w świetle słonecznem, bo oto zapadając się zwolna w ziemię, po towarzyszach mej niedoli sądząc i po napisie na ścianie, zapadać się będę przez sto lat i dłużej. Dzięki Ci, Boże, za ten cud, jaki na mnie okazałeś, w przedłużeniu w taki niepojęty sposób żywota mego, któregobym za żywot świecki nie zamienił, choćby mnie tam królewskie czekały pokoje!
»Życie człowieka jest tylko powolnem zbliżaniem się do śmierci, jakby całe umieraniem tylko było od kolebki. Oto ja się zapadam w ziemię coraz głębiej i patrzę ciągle na koniec jaki mnie czeka, a ludzie tam na świecie zapadają się także z każdą życia chwilą, tylko zapadania się swego nie widzą i nie czują... Chwała bądź Panu na Wysokościach. In saecula saeculorum. Amen«.
A potem jeszcze dopisek, ledwie czytelny:
»Po raz ostatni zapaliłem gromnicę, aby dogorzała na pogrzebie moim. Bądź Panie miłościw duszy mojej, a światło... Już po pachy zagrzązłem. Może sto lat i więcej upłynęło, wszystko co świeckie z żywota mego, tonie mi w niepamięci z każdą chwilą bardziej. Niepomnę już imion dzieci moich... azali je miałem... i sióstr i braci... ani ojczystej strony... i własne nazwisko rodowe rychło zapomnę... Pamięć zamiera zwolna... Chwała Bogu...«.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Gwalbert Pawlikowski.