Salus aegroti suprema lex
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Salus aegroti suprema lex |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
25. IX. Kopanie kartofli. Niska frekwencja w przychodni. Jedyna tego roku chwila wytchnienia — z wyjątkiem oczywiście urlopu wypoczynkowego. Korzystam z tej rzadkiej sposobności, by nadrobić zaległości i pilnie studiuję czasopisma fachowe. Należy iść z postępem medycyny — nie wolno zostać maruderem.
27. IX. Groteskowy to widok kopaczy kartofli. Zgięci w pół, przykucnięci, z motykami w rękach, rzędami całymi posuwają się naprzód — z mej dorożki widzę tylko rząd zgiętych w kabłąk pleców. Wszystko kopie: kobiety siedemdziesięcioletnie i kilkuletnie wyrostki, śmieliśmy się z Wojciechem z jednego takiego kopacza: bosy, w kapeluszu starym z bardzo szerokim rondem (pewnie ojcowski), w jakichś podartych portkach pracuje zawzięcie, chcąc dorównać pracującemu obok ojcu. Klacz — nazwaliśmy ją z Wojciechem „stara panna“ — wlecze się powoli po piasku — a ja myślę tymczasem o skutkach tego kopania dla zdrowia. Zbolałe grzbiety i krzyże, choroby małych dzieci pozostawionych w chałupach zupełnie bez opieki, anginy i grypy z powodu picia zimnej, nieprzegotowanej wody przy pracy. Powietrze jest łagodne, ale nieco zamglone, daleko na horyzoncie dymią się ogniska. Czuć zbliżającą się jesień.
10. X. Deszcz pada z małymi przerwami. Ciepło. W powietrzu unosi się jakiś słodkawo-zgniły zapach. Lada dzień, myślę, wybuchnie epidemia błonicy. A może i płonicy. Frekwencja nadal słaba.
20. X. Zaczyna się. Cztery wypadki błonicy. Dzieci, a także młodzież do 20 lat. Forma średnio-ciężka. Wstrzykuję przeciętnie po 10.000 jednostek surowicy. To powinno wystarczyć.
22. X. Roboty huk. Prawdziwa epidemia błonicy. Jeden wypadek płonicy. Forma zresztą lekka.
23. X. Kwestia izolacji a nawet zwykłej dezynfekcji — w tych warunkach prawie nierozwiązalna.
Dziś byłem u Kidzińskiego. Zachorował najstarszy chłopak, lat 8. Maleńka izdebka, służąca zarazem za kuchnię i izbę mieszkalną. Kidzińska wróciła niedawno ze szpitala, miała poronienie. Jest zupełnie bez sił, woskowo-blada, okropnie wyczerpana — porządek w izbie pozostawia dużo do życzenia. Gdy była w szpitalu — dzieci — pięcioro pociech pozostawało zupełnie bez opieki, na łasce sąsiadki. Najstarszy chłopak, włóczył się gdzieś, podobno brodził boso po kałużach — i o to skutek: choroba. Szukam napróżno czystego miejsca, gdzie bym mógł umieścić palto. Przystępuję do badania. Cztery pary oczu śledzi z niezmiernym zainteresowaniem moje czynności. Jeden mały berbeć wdrapał nawet na stół, aby być bliżej i wszystko widzieć. Wynik badania: typowa błonica. Robię zastrzyk. Chłopak krzyczy w niebogłosy — wyczerpana matka nie jest w stanie go utrzymać. Dopiero przywołany Wojciech ratuje sytuację. Rodzeństwo skryło się po kątach, skąd jednak z widoczną satysfakcją śledzi niecodzienne widowisko. Zabieg dokonany — oczyszczam szprycę i igłę i w międzyczasie rozmawiam z matką. Oczywiście, najradykalniejszym rozwiązaniem byłaby izolacja w szpitalu. Ale szpitala dla zakaźnych chorób Ubezpieczalnia na miejscu nie posiada, a najbliższy szpital zakaźny znajduje się w odległości 20 km. Tak daleko rodzice dziecka wysłać nie chcą — trzeba dziecko odwiedzać, a jazda dorożką czy autobusem kosztuje, a na tak dodatkowy wydatek najczęściej nie można sobie pozwolić. Także i tutaj pada odpowiedź odmowna. Naradzi się z mężem, zobaczą. Przymusowo w szpitalu nie umieszczamy. Daję więc wskazówki, jak należy odkażać odchody chorego, jego bieliznę, zanim się odda do wspólnego prania, jak należy zwrócić baczniejszą uwagę na bardzo częste myce rąk i twarzy mydłem i ciepłą wodą, a ponadto płynem odkażającym, zwłaszcza przed każdym jedzeniem. Najsurowiej nakazuję, by chory spał osobno i żadne z dzieci się do niego nie zbliżyło, pytom się czy by nie można ustawić jakiś parawanik dookoła łóżka chorego. Jednocześnie wyjaśniam, że błonica jest chorobą groźną, że chłopak musi leżeć w łóżku przynajmniej przez 2 tygodnie, bo w tej chorobie może nastąpić ostre osłabienia mięśnia sercowego i dodaje nieco brutalnie — ale inaczej nie można — „jak nie poleży, może umrzeć, pamiętaj Pani o tym!“. W końcu przepisuję dietę bezmięsną i małosolną ze względu na możliwe komplikacje nerkowe. Należałoby jeszcze dużo rzeczy wyjaśniać, nakazać i przepisać, ale zdaję sobie z tego sprawę, że w danych warunkach właściwie wszystko jest niewykonalne. Wiem z doświadczenia, że chłopak po zastrzyku surowicy poczuje się za 48 godzin zupełnie zdrów i żadna siła nie potrafi go utrzymać w łóżku, a nawet w izbie. Matka po pierwszym strachu nadal będzie młodsze dzieci leżakowała w jednym łóżku z chorym — ma bowiem do dyspozycji tylko jeszcze jedno łóżko, w którym mąż po całodziennym, ciężkim trudzie chce spać, nie molestowany przez dzieci. Nadal wszyscy będą spożywać posiłek z jednej misy, jak to było praktykowane dotąd, płyn odkażający zostanie wylany na podwórko, „bo misa jest potrzebna w chałupie“, a gdy po — trzech dniach wpadnę do chorego dla kontroli najczęściej nie ma go w domu, a matka nie potrafi mnie nawet poinformować, dokąd jej „pociecha“ poszła. Jedyne, co mogłem zrobić, to zabronić mu powrotu do szkoły. Bez mego zezwolenia nauczycielka nie wpuści go do szkoły.
25. X. Należy się właściwie dziwić, że przy tak wybitnie kontaktowej chorobie jaką jest błonica, zakażenia w rodzinie są stosunkowo tak rzadkie, mimo często najbardziej niehigienicznych warunków, jakie można sobie wyobrazić. Nieraz zdarza mi się słyszeć, jak to dziś u Kwiatkowskiego: „że Pan Doktór to tak lubi trochę ludzi nastraszyć, dzieci, chwała Bogu, zdrowe jak rydze, latają po dworze — nic im ta nie będzie“ — wyraźnie sobie robociarz jowoialnie podrwiwa z czcigodnego przedstawiciela medycyny.
28. X. Wczoraj byłem na wizycie u Karpińskich. Wybitnie kontaktowi zakażenie błonicze całej rodziny. Czworo dzieci — u najstarszej dziewczynki forma ciężka. Z nosa wydobywa się cuchnąca, ropno-krwawa wydzielina, naloty brudne przechodzą z migdałków na łuki podniebienne i na podniebienie miękkie. Początki rozpadu. Dziewczynka dostała od razu 20.000 jednostek, każde z dzieci po 10.000. Karpiński to sezonowiec — podobno od 7 lat jest bezrobotnym. Podczas lata pracuje na robotach magistrackich przez 4 — 6 tygodni, potem resztę roku odpoczywa. Na całej rodzinie znać skutki tego przymusowego bezrobocia: cera wszystkich jakaś szaro-ziemista, głodowa. Podobno przez, cały rok odżywiają się niesolonymi kartoflami. Na sól ich nie stać. Lubię naocznie wszystko sprawdzić, dyskretnie więc rozejrzałem się po mieszkaniu i rzeczywiście żadnych produktów żywnościowych nie zauważyłem. Jedynie na kuchni gotowały się kartofle w wielkim żelaznym garnku. Zainteresowałem się skąd biorą na kartofle. Otóż Karpińska od czasu do czasu pomaga w gospodarstwach domowych w mieście, pierze bieliznę. Brud w mieszkaniu okropny. Widać, że ci ludzie opuszczeni przez społeczeństwo, sami także zupełnie się opuścili i że im właściwie już wszystko jedno.
29. X. Wczoraj Karpiński dostał bardzo wysokiej gorączki i dreszczy. Skonstatowałem u niego różę i kazałem go odstawić do szpitala zakaźnego. Starsza dziewczynka, u której poprawa była mała dostała jeszcze 20.000 jednostek surowicy. U reszty dzieci zupełna poprawa: naloty już zniknęły.
1. XI. U starszej dziewczynki — bardzo wyraźna poprawa. Naloty mniejsze, tkanka martwicowa się oczyszcza, stan ogólny dobry. Mam pełną nadzieję, że wyzdrowieje zupełnie. Gdy to dziś zakomunikowałem matce, nie posiadała się z radości. Biedna ona! Nie ma czym swych dzieci nakarmić, ale śmierci ich oddać nie chce! Ze szpitala nadeszła pocieszająca wiadomość: róża u Karpińskiego się zloklizowała, nie posuwa się dalej. Najgorsze już minęło.
2. XI. Myślę czasami o cudzie — surowicy przeciwbłoniczej. Jakto dzisiaj wszystko szaro, po palicie wygląda. Taka zwykła sobie, nieco większa ampułka, zawierająca kilka lub kilkanaście kubików płynu mętnego, który przy stwierdzonej błonicy wstrzykuje się naprędce — i w większości wypadków sprawa jest załatwiona. Mało kto myśli dziś o tym, że takie białe naloty na migdałkach wywoływały przerażenie u leczącego lekarza że budziły śmiertelną grozę u rodziców chorego dziecka, bo stwierdzenie tej strasznej choroby równało się prawie wyrokowi śmierci. Mało kto myśli dziś o bohaterskich a tragicznych wysiłkach zdecydowanych na wszystko lekarzy, którzy starali się swymi ustami wysysać te błony, chcąc uzdrowić niebezpiecznie chore dziecko — a w rezultacie nie tylko nie pomogli dziecku, ale sami się zakażali, ponosząc śmierć na posterunku zawodowym. Mało kto myśli dziś o tych genialnych uczonych, których idee doprowadziły do odkrycia tej cudownej surowicy, o całej armii skrzętnych pracowników, która ją raz po raz udoskonalała, by możliwie najdoskonalszy produkt oddać w ręce lekarza-praktyka. Niewielka ampułka, mętny płyn — a jednak najczystszy romantyzm. Symbolizuje ona niestrudzony pęd człowieka ku postępowi, ku ulżeniu doli bliźniego, oznacza ona zwycięstwo ducha nad ślepymi siłami przyrody. Miliony dzieci zawdzięczają tej niewielkiej ampułce uratowanie ich przed niechybną śmiercią. Rozwiała się niesamowita groza błonicy przed cudem niewielkiej ampułki, zawierającej mętną surowicę.
4. XI. Dziś miałem wypadek, który z pewnością wytrąci mnie z równowagi na cały szereg dni. Wypadek z praktyki prywatnej, tzn. „praxis aurea“. Służąca wprowadza do mego gabinetu chłopa i chłopkę, niosąca na ręku zawiniętą w grubą chustkę małą, może czteroletnią dziewczynkę. Mąż jej wysoki, kościsty chłop stoi bez słów, twarz bez wszelkiego wyrazu, w rękach ściska futrzaną czapkę. Płacz chłopki, przeciągły, pozbawiony prawie cech ludzkich lament, działa na mnie okropnie deprymująco. Ostro nakazuję jej by przestała lamentować i położyła dziecko na kozetce. Dziewczynka wygląda okropnie: cera twarzy szaro-blada, z odcieniem sinawym dookoła warg, oczy wpadnięte, podkrążone, chce krzyczeć, ale głosu z siebie wydobyć nie może. Dowiaduję się, że przyjechali z daleka, coś 14 czy 16 km wynajętą furmanką. Po długich wypytywaniach udaje mi się wydostać, że dziewczynka już jest chora 9 dni, ale „dopiero“ od trzech dni zaniemówiła. Panująca epidemia błonicy, cały wygląd chorej, zupełna chrypa — skierowują me podejrzenia na błonicę. Szpatułką otwieram chorej usta i mimowolnie wydaję okrzyk grozy: migdałki i podniebienie miękkie zamienione są w jedną cuchnącą, brudną masę. Duszność wdechowa i wciągania mierne, ale tętno zdecydowanie złe. Wątroba i bardzo znacznie powiększona, sięga do pępka — oznaka niedomogi mięśnia sercowego. Rozważam szybko wypadek: rokowanie bardzo wątpliwe, raczej niepomyślne. Wszystko zależy jednak może od szybkiej, a celowej pomocy. Decyduję się naprzód wstrzyknąć przynajmniej 20.000 jednostek surowicy, a potem ze względu na ciężki zagrażający życiu stan dziecka, skierować chorą do najbliższego zakaźnego szpitala. Chirurg jest na miejscu, będzie można więc wykonać w razie koniecznej potrzeby intubację albo tracheotomię, przy czym chora będzie pod ciągłą obserwacją lekarza, czego niezbędnie wymaga jej stan. Ale plany moje okazują się zupełnie niewykonalne. Mój klient jest małorolnym chłopem, cały jego „grunt“ wynosi coś 2 morgi, a cała gotówka, którą dysponuje wynosi 2 zł. Same zaś zastrzyki surowicy mają kosztować około 24 zł. Ofiaruję się więc dokonać zastrzyku bezpłatnie, ale niech przyniosą z apteki surowicę. Grożę, że zastrzyk musi być natychmiast wykonany, w przeciwnym razie na nic się już nie zda, bo pomoc okaże się spóźniona. Radzę im zapożyczyć się gdzieś u znajomych w mieście, jeśli takich posiadają. Pytam się, czy nie pracuje czasem we dworze, można by ewentualnie telefonicznie porozmawiać z właścicielem dworu i nakłonić go, by poręczył za niego w aptece. Okazuje się, że wszystko jest nierealne. Znajomych w mieście nie mają, „pan dziedzic“ nie spłaca tego, co się należy, a co dopiero mówić o poręczeniu. „Nie ma drogi, nie ma wyjścia“ — jęczy chłopka tępo, a mąż bezradnie jej przytakuje. Proponuję więc szpital: napiszę zaświadczenie, że należy natychmiast wysłać dziecko zakaźnie chore na koszt Gminy do szpitala. Sołtys będzie zmuszony umieścić dziecko w szpitalu. Chłop drapie się w głowę, widać ma wątpliwości co do dobrej woli sołtysa i Gminy, ja mam je również. Zdaję sobie sprawę, że zanim chłop powróci do wsi, zanim Gmina zdecyduje się wysłać dziecko na swój koszt do szpitala, upłynie drogocenny czas — ale z tej beznadziejnej sytuacji innego wyjścia nie widzę. Szykują się do wyjścia. Chłop kłania się nisko i dziękuje, chłopka, ciągle zawodząc zadaje mi okrutne w swej bezwzględności pytanie: „niech Pan Doktór powie czy dziecko będzie żyć, bo jakby miało nie żyć, to szkoda ostatniej złotówki na lekarstwo — a z czego się kupi trumienkę?!“ Ofuknąłem chłopkę ostro, mówiąc jej, że nic przewidzieć się nie da, ale należy robić wszystko, co jest w ludzkiej mocy, by dziecko ocalić. Niech się jednak spieszy i załatwi wszystko jak radziłem — lamentem i zawodzeniem dziecka nie uratuje. Starałem się energicznie przełamać psychologię bierną mych klientów. O 7-ej wieczorem zjawili się znowu: zawodząca matka z nieszczęsną dziewczynką na ramieniu i tępy ze skamieniała twarzą ojciec. Ze szpitalem było coś niewyraźnego: sołtys miał się tłumaczyć, że to do niego nie należy, że może na jutro zwołać posiedzenie rady Gminy i wtedy się dopiero zobaczy — w każdym razie nic pewnego. Gotówki przynieśli 10 zł — właśnie chłopka przystąpiła do długiego opowiadania, przeplatanego płaczem i zawodzeniem, w jaki sposób wydostała tę olbrzymią sumę. Nie dałem jej jednak dokończyć tej epopei: posłałem natychmiast do apteki i wstrzyknąłem dziecku surowicę. Wiedziałem, że jest to tylko paliatyw: ilość surowicy była minimalna w stosunku do groźnej choroby, należało wstrzyknąć przynajmniej 4 razy tyle, ponadto zauważyłem, że stan dziecka od rana znacznie się pogorszył. Celowe leczenie szpitalne mogłoby może jeszcze dziecko uratować, ale pozostawione bez opieki lekarskiej na dalekiej wsi w oczekiwaniu na decyzję sołtysa i Gminy było niechybnie skazane na śmierć.
5. XI. Ciągle muszę myśleć o wczorajszym wypadku. Nie dlatego jakoby był to wypadek sporadyczny — wypadki takie zdarzają się często. Małorolna i bezrolna ludność nie jest w ogóle w stanie leczyć się z powodu okropnych warunków materialnych, w jakich bytuje. Wyłączenie tak biernej a materialnie upośledzonej warstwy społecznej z dobrodziejstw ubezpieczeń społecznych jest niechybnym wyrokiem śmierci oraz kalectwa na niezliczoną ilość istot niewinnych, przez los okropnie upośledzonych. Na wsi panuje jeszcze w formie najprymitywniejszej walka o byt. Chorego pozostawia się samemu sobie: zwycięży chorobę znaczy ostał się w brutalnej walce o byt, zmogła go natomiast choroba, widać nie było dla niego miejsca pod słońcem. W porównaniu z położeniem małorolnego lub bezrolnego chłopa w wypadku choroby, położenie robotnika, który pracuje, jest mimo niskich zarobków, fatalnych często warunków mieszkaniowych, o niebo całe lepsze. Przynajmniej podczas choroby ma zapewniona pomoc, pewne oparcie w ubezpieczeniach chorobowych. Robotnik jeśli tylko ma pracę a zdrowie mu służy, zawsze da sobie radę, nawet w najgorszych okolicznościach. Zupełnie bezbronny i zdany na łaskę losu jest dopiero wtedy, gdy zachoruje i nie może kontynuować pracy. I tu właśnie zaczynają ubezpieczenia chorobowe swą błogosławioną działalność.
Cokolwiek dałoby się powiedzieć o formie wprowadzania ubezpieczeń społecznych w życie, sama idea tych ubezpieczeń jest niewątpliwie niezastąpionym dobrodziejstwem dla całego świata pracy. Ubezpieczenia społeczne są bezsprzecznie jedną z najdonioślejszych reform społecznych, jakie zna historia ludzkości. Wywalczone w ogniu walki zasadnicze postulaty klasy pracującej, ostały się jako zdobycz świata pracy, nawet wówczas, gdy w zmienionych okolicznościach wiele, zdawałoby się doniosłych reform socjalnych znikło z powierzchni ziemi. Wszelkie próby leczenia ubogich chorych zawsze były sporadyczne, zawsze były owiane duchem filantropii, czy to było leczenie ubogich chorych przez zakonników po klasztorach, czy to za pewną stałą opłatą przy cechach średniowiecznych. W całej historii nie ma precedensu ustawowego ubezpieczenia na wypadek choroby obowiązkowego i przymusowego. W szarych paragrafach ustawy ubezpieczeniowej nie ma już mowy o filantropii: jest tylko obowiązek i przymus. A przymus dlatego, że przezorny ustawodawca przewidział, że nie wszyscy zrozumieją doniosłość i wagę ubezpieczeń społecznych, a był tak dalece przekonany o korzyściach, jakie każdy ubezpieczony będzie z nich czerpał, że nie wahał się narzucić je siłą nieuświadomionym. Wiedział też, że pracodawca, nawykły do korzystania z siły robotnika w czasie jego zdrowia, tylko pod przymusem nie uchyli się od częściowych świadczeń dla niego podczas choroby. Wśród powodzi ustaw, które zalewają społeczeństwa od zarania dziejów, mało znajdzie się takich, które byłyby owiane szczerym pragnieniem niesienia pomocy małemu człowiekowi, szaremu obywatelowi, — jak ustawa ubezpieczeniowa. O jego interesach nikt nie myślał, nikt się w najmniejszej mierze nie interesował, jak żyje ten mały człowiek, skąd utrzymuje swą rodzinę, jak walczy z głodem, jak zmaga się z chorobami, co stanie się z nim, gdy ciężka ręka losu go przygniecie, gdy ulegnie wypadkowi przy pracy i stanie się inwalidą. Mały, szary człowiek zawsze pogrążony w cieniu, zawsze pogardzany, nie był wart, by się nim zająć. Dopiero ustawa ubezpieczeniowa, ściśle zresztą związana z innymi nowoczesnymi ustawami społecznymi jak: ograniczenie godzin pracy, urlopy wypoczynkowe, umowy zbiorowe itd. — zainteresowała się szarym, powszednim życiem pracownika, poznała na jak kruchych podstawach opiera się całe jego bytowanie, jak choroba lub wypadek przy pracy mogą go od razu pozbawić zdolności zarobkowania, podciąć jego egzystencję materialną i skazać go wraz z rodziną na śmierć głodową. Nie oddać go na pastwę losu — tego szarego pracownika, pomóc mu w chorobie, dać mu pomoc leczniczą, pewien zasiłek chorobowy, pewną rentę w razie wypadku przy pracy — oto jest cel, który sobie postawiły ubezpieczenia i które wprowadza w życie stopniowo w coraz doskonalszej formie ustawa ubezpieczeniowa. Ubezpieczenia społeczne są, mimo swej dzisiejszej, dalekiej od doskonałości formie, kamieniem węgielnym, na którym rozbuduje się przyszły potężny gmach — gigant powszechnych ubezpieczeń społecznych. Dzisiaj bezrobotny w mieście jest zdany na łaskę opieki społecznej Magistratu, małorolny lub bezrolny na wsi na łaskę gmin lub dworów. W wielu wypadkach zwłaszcza na wsi i po dworach, opieka ta jest żadna — cała ta masa małych ludzi rzucona jest na pastwę losu podczas choroby lub nieszczęśliwego wypadku. To musi się zmienić i to w najbliższej przyszłości. Chory człowiek, już z racji swego nieszczęścia, powinien mieć zapewnioną bezpłatną pomoc lekarską oraz bezpłatne leki, a w razie choroby zakaźnej bezpłatne łóżko w szpitalu. Nie chodzi tu o filantropię — gra idzie o większą stawkę, o stan zdrowotny szerokich mas, o podniesienie ich kultury fizycznej, o skuteczny front walki z groźnymi epidemiami, na którym nie powinno być wyrw i luk. Powszechny obowiązek ubezpieczeń od choroby, lekarze na straży zdrowia szerokich warstw ludności — oto powinny być hasła naszego pokolenia!
7. XI. Dziś odwiedziłem powtórnie dziecko Sikorskich. Chłopak 5-letni, przed paru dniami zachorował na lekką stosunkowo formę błonicy. W mieszkaniu — jeden pokój większy a jeden mniejszy i kuchnia — schludnie i czysto, aż miło wejść. Z całkowitą satysfakcją stwierdziłem, że wszystkie me zarządzenia są ściśle przestrzegane. Chłopak leżał w łóżku mimo, że naloty już zniknęły, i z pewnością jego samopoczucie było już na tyle dobre, że chciał wstać i biegać. Dwoje starszych dzieci zostało umieszczonych u sąsiadów — bezdzietnego młodego małżeństwa. Sikorska w białym czepku na głowie i białym fartuchu, myje ręce przed wyjściem z pokoju, zdejmuje fartuch, ma tylko wątpliwość co do potrzeby codziennej zmiany wody z płynem odkażającym. Bieliznę dziecka chorego będzie prała osobno, a przedtem włoży ją na dwie godziny do płynu dezynfekcyjnego. Chory ma osobne naczynia „swoje“, z nikim się nie „miesza“. Daję leszcze kilka wskazówek co do dalszego postępowania z dzieckiem, kiedy będzie mógł wstać, o konieczności zbadania moczu przed wstaniem, o zachowaniu ostrożności przy powrocie reszty dzieci do domu. Przy pożegnaniu nie mogę się powstrzymać od wyrażenia jej mego uznania z powodu starannej pielęgnacji synka i nadzwyczajnej czystości w mieszkaniu, co przyjmuje z widocznym zakłopotaniem. Można oczywiście szukać związku między schludnością mieszkania, wyższym poziomem życia oraz większym zrozumieniem zasad higieny — a wyższym zarobkiem Sikorskiego (do 200 zł miesięcznie) oraz obszerniejszym mieszkaniem, mnie się jednak zdaje, że największa wagę ma tu inicjatywa i wewnętrzna dyscyplina pracowitej, rozumnej i obowiązkowej kobiety.
8. XI. U Jabłońskiej na Polnej mogło się właściwie skończyć nawet tragicznie. Wyglądało to wszystko bardzo niewinnie: takie zwykłe sobie wezwanie na wyjazd do dziecka, u którego choroba zaczęła się bólami i gorączką wczoraj wieczorem. Gorączka nie była wysoka, także ból nie był zbyt gwałtowny, tak, że matka uważała, że łyżka oleju rycynowego zlikwiduje całą sprawę. Chłopak 7-letni ubiegłego roku przebył zapalenie surowicze opłucnej — posłuszny i delikatny jak dziewczynka, wypił całą podaną mu porcję oleju — i rzeczywiście bóle ustąpiły, ale gorączka nie ustąpiła, raczej się wzmogła i matka zaniepokojona prosi mnie uprzejmie o przyjazd.
Mały ciasny pokoik, służący Jabłońskim i trojgu ich dzieciom za mieszkanie i kuchnię. Gorąco jak w łaźni, mimo otwartego lufcika. Chłopak leży spokojnie, jego wielkie oczy śledzą za mną uparcie. Niespodzianka! już jedno dotknięcie brzucha wystarczyło, by mnie upewnić, że nie chodzi tu o zwykłą niedyspozycję żołądkowo-jelitową. ściana brzuszna po stronie prawej twarda jak deska, opona mięśniowa nadzwyczajna, najlżejsze dotknięcie brzucha w jakimkolwiek miejscu wywołuje u chłopaka ból w punkcie Mac-Burneya, który on podaje z doskonałą precyzją. Appendicitis, ostre zapalenie wyrostka robaczkowego — diagnoza ta nie ulegała wątpliwości. Również najmniejszej wątpliwości nie ulegała konieczność natychmiastowej operacji, tym bardziej, że chłopak połknął łyżkę oleju rycynowego, który łatwo mógł spowodować perforację chorego wyrostka. Było to bardzo prawdopodobne ze względu na brak bólów samoistnych, spontanicznych, bardzo szybkie tętno i na ogólny lichy wygląd chłopca. Natychmiast wydałem zlecenie na wyjazd dla karetki pogotowia Ubezpieczalni, pocieszyłem zrozpaczonych rodziców, że sprawa pójdzie dobrze, podkreślając zarazem dobitnie absolutną konieczność natychmiastowej operacji — i ruszyłem w drogę do dalszych odwiedzin mych chorych. Gdy po powrocie do domu po jakichś 3-ch godzinach połączyłem się telefonicznie ze szpitalem Ubezpieczalni, dowiedziałem się z ust kolegi-chirurga, że Jabłoński został już operowany. Przypuszczenia moje co do wyrostka sprawdziły się: wyrostek był ropnie zmieniony, w kilku miejscach były perforacje. Przebieg operacji był normalny, przypuszczalnie chłopak będzie uratowany — zapewniał chirurg. Trafna diagnoza, szybki transport i natychmiastowa prawie operacja zadecydowały o życiu chłopca. Gwoli sprawiedliwości muszę zaznaczyć, że wypadki nagłe załatwia Ubezpieczalnia nasza w prawdziwie rekordowym czasie, jak to miało miejsce i w dzisiejszym wypadku.
9. XI. Duplicitas casuum. Wczoraj zapalenie wyrostka u syna u bez pieczonego, dzisiaj podobny wypadek w „praxis aurea“, jakby dla wybitniejszego zaakcentowania kontrastu. Zaznaczam, że czasem przez kilka miesięcy nie zdarza się ani jeden wypadek zapalenia wyrostka w całym rejonie. Sceneria zwykła: licha, chuda szkapina, długi a wąski chłopski wóz, na wozie pierzyna, a pod stosem poduszek i chustek poci się sam pacjent. Jest to chłopak lat około 10-ciu, u którego na pierwszy rzut oka można rozpoznać ciężki, groźny stan. Oczy dziwnie wielkie i poważne w wychudłej, jakby wydłużonej twarzy, nos zaostrzony, o szybko się poruszających skrzydełkach, sinica dookoła ust, w całej twarzy chłopaka czai się dziki strach, by go nie poruszyć, by mu nie zadać bólu. Przy najmniejszym poruszeniu wyrywa się z jego ust przeszywający krzyk, od którego człowiek wzdryga się. Instyktownie chwyta za tętno — tętna nie ma. Ostrożnie odkrywam brzuch, wielki, nadęty, twardy jak deska, o dokładnym obmacaniu go przy gwałtownej reakcji i przenikliwym krzyku nieszczęśliwego chłopca nie ma nawet mowy. Od ojca, rumianego jeszcze młodego parobka dworskiego dowiaduję się, że chłopak zachorował jeszcze przed 3-ma dniami. Od razu miał bardzo silne boleści, wił się na łóżku, krzyczał w niebogłosy i wymiotował bez przerwy. Zebrały się „kumy“ i naraiły mu przyłożyć piasek do brzucha, co też niezwłocznie uczyniono. Gdy boleści nie chciały ustąpić, jedna znana „babka“ doradziła lewatywę z mydła i wody. Ale i to chłopcu nie pomogło. Próbowali jeszcze okład z moczu krowiego na brzuch, dali mu olejek na przeczyszczenie — a chłopak jak krzyczał tak krzyczał. Tak przeleżał w domu całe 3 dni. Nareszcie w czwartym dniu wystarał się ojciec o furmankę i przyjechał do mnie z chorym. I znowu charakterystyczne pytanie parobka: „czy chłopiec wyjdzie z tego? Bo jakby nie miał żyć, to poco go męczyć?“ Sprawa była jasna: chory był niestety stracony. Była to peritonitis — zapalenie otrzewnej: punktem wyjścia był niewątpliwie perforowany wyrostek robaczkowy. W pierwszym dniu choroby, chłopiec poddany operacji byłby prawdopodobnie ocalał, dzisiaj był niechybnie zgubiony. Stałem wobec chorego bezradny, właściwie nim mu pomóc nie mogłem, chyba narkotykami złagodzić mu nieco bóle. Nie chciałem jednak wziąć całej odpowiedzialności na siebie: odesłałem go do szpitala do Ubezpieczalni, do chirurga: może zdecyduje się jeszcze zoperować nieszczęśliwego chłopca, choć oczywistym było, że sprawa jest przegrana. Miasto własnego szpitala nie posiada, zaś szpital Ubezpieczalni zwykł przyjmować w wypadkach nagłych, grożących życiu, także nieubezpieczonych — miałem więc nadzieję, że i mój chory z odpowiednim zleceniem zostanie przyjęty. Za chwilę wyjrzałem oknem: w ulewnym deszczu chuda szkapa ciągnęła wóz z moim biednym pacjentem, dobrze ukrytym pod stertą pierzyn i poduszek, w kierunku szpitala Ubezpieczalni.
10. XI. Mroczkowski wziął kartę na zbadanie moczu w laboratorium Ubezpieczalni. Ma polecone co miesiąc oddawać mocz do analizy, bo zaledwie 3 miesiące minęły od chwili gdy wstał z łóżka po zapaleniu nerek. Z uśmiechem na jego pogodnej twarzy, z każdego gestu łatwo można wyczytać wielką wdzięczność dla mnie, który go „wyprowadziłem“ z tej ciężkiej choroby, ale obiektywnie sądząc, wdzięczność należy się prawdziwie Ubezpieczalni Społecznej, która dopiero umożliwiła racjonalne leczenie ludziom tego pokroju co on, dając mu lekarza i lekarstwa oraz wypłacając mu zasiłek chorobowy podczas przymusowego przerwania pracy nawet przez długie miesiące. Choroba Mroczkowskiego zaczęła się od zwykłej anginy. Gdy wieczorem zgłosił się w mej przychodni z bólem gardła i stwierdziłem u niego anginę, poleciłem przerwać pracę na 4 — 5 dni i przeleżeć ten czas w łóżku. Jakkolwiek Mroczkowskiego znam z tego, że pilnie stosuje się do mych poleceń, to jednak tym razem wrócił do pracy już po jednym dniu wypoczynku. Jak się później przede mną tłumaczył, nie mógł dłużej zostać w domu, bo majster w fabryce posłał po niego ze względu na pilną pracę, która mogła ulec odroczeniu, a musiała być wykonana przy jego współpracy. Po 4-ch dniach poczuł silny ból krzyża, który tym razem przykuł go już do łóżka na dłuższy okres. Kazałem zbadać mocz, analiza wykazała bezspornie kłębuszkowe zapalenie nerek. Także ciśnienie krwi było dość znacznie podwyższone, pokazały się obrzęki, choć nieznaczne, na podudziach, wszystko wskazywało więc na to, że choroba jest poważna i potrwa długo. Wychodząc z tego założenia zaproponowałem szpital. Ale Mroczkowska, a za jej przykładem dzieci otoczyły mnie kołem i usilnie prosiły, bym ojca do szpitala nie zabierał. Ona — Mroczkowska ma zaufanie do mnie, że męża wyleczę, przecież w domu będzie miał pielęgnację i wszelkie wygody, a w szpitalu, wiadomo: jedna pielęgniarka na wielu chorych, zawsze przemęczona, no a przy tym — obca. Jej mąż chyba nie wytrzymałby w szpitalu, on taki delikatny, potrzebuje specjalnego odżywienia, a w szpitalu wspólny kocioł. Kto by tam dla niego przygotowywał jakieś specjalne jedzenia. Próbowałem się sprzeciwić, twierdząc, że właśnie przy chorobie nerek ma zastosowanie bardzo ostra, bezsolna i bezbiałkowa dieta, którą pewnie w domu trudno będzie przeprowadzić, ale znowu Mroczkowska przyrzekła mi, że wypełni wszystkie me zlecenia dietetyczne, mogę o to być zupełnie spokojny, przecież nie zechce swemu własnemu mężowi zrobić krzywdy. Widząc ten stanowczy opór przeciw umieszczeniu Mroczkowskiego w szpitalu, zdecydowałem się zostawić go w domu, przemocą właściwie nigdy nie zabieram do szpitala. Mroczkowskich znam od dawna. Jakkolwiek ich stopa życiowa jest stosunkowo niska, to jednak ich życie rodzinne stoi na bardzo wysokim poziomie, jest na prawdę wzorowe. Przywiązanie rodziców do dzieci i troska o ich zdrowie, miłość dzieci do rodziców są prawdziwie przysłowiowe. Znając te stosunki nie dziwiłem się, że tak energicznie przeciwstawili się oddaniu ojca i męża do szpitala, który w fantazji wielu ludzi przedstawia się jako miejsce owiane tajemnicza grozą, jest symbolem cierpień i katuszy. Przez 3 miesiące regularnie odwiedzałem chorego w domu. Z początku dieta cukrowa, później zwykła bezsolna i bezbiałkowa, kilka zastrzyków dożylnych cukru gronowego, trochę lekarstw, a przede wszystkim spokój i łóżko doprowadziły do radykalnej poprawy tak, że po 3-ch miesiącach Mroczkowski mógł wstać z łóżka. Gdy po dalszych dwóch tygodniach poprawa utrzymywała się i mocz nie wykazywał patologicznych składników, pozwoliłem mu wrócić do pracy, tym bardziej, że pracę miał stosunkowo lekką, a pogoda była upalna, prawdziwie lipcowa, nie było obawy przeziębienia. Mocz badany co miesiąc, jest już prawie normalny. Mroczkowski sam twierdzi, że czuje się zdrów jak tur. Ponieważ nie ma ciężkiej pracy a należy do ludzi rozsądnych, którzy uważają na swe zdrowie, mam nadzieję, że wyzdrowienie jego okaże się trwałe.
12. XI. Popołudnie listopadowe. Zimno i ponuro. Deszcz wprawdzie przestał padać, ale gęste chmury wiszą na niskim niebie. Włóczymy się z Wojciechem po mokrym, błotnistym piasku. Wojciech, ubrany w krótki kożuch oraz grubą burkę, futrzana czapka głęboko nasunięta na czoło, nie czuje zimna — przez cały czas jest pogrążony w lekkiej drzemce. Od czasu do czasu przebudzi się, zaklnie, popędzi batem „starą pannę“ — i znów zapada w słodką drzemkę. Niski, szeroko zbudowany, mimo przekroczonej pięćdziesiątki nie ma prawie siwych włosów. Silny i wytrzymały jak koń. Karierę swą Wojciech rozpoczął bardzo młodo, jako parobek dworski, sam zarabiając na chleb. Krótki czas spełniał funkcje kościelnego w wiejskim kościele, ale jakoś nie mógł dojść do zgody z księdzem proboszczem i znowu wrócił do koni. Teraz od 10-ciu lat pracuje już w Ubezpieczalni. W międzyczasie ożenił się, pochował swą żonę, ożenił się poraź wtóry, miał coś z tuzin dzieci: synów i córek, ma już nawet pokaźną ilość wnuków. W domu nie ma teraz nikogo z wyjątkiem żony, nawet 12-letni syn zniknął pewnego pięknego poranku, nie przysparzając zresztą Wojciechowi większych trosk z tego powodu. Żony nie może wychwalić, dobrze gotuje i pierze, w młodych latach służyła po dworach, gdzie nauczyła się sztuki kulinarnej. Także i dziś często idzie do „państwa“, gdzie pomaga piec i gotować przy większych przyjęciach, a potem przynosi Wojciechowi rozmaite smakołyki, a często także trochę grosza. Raczą się wtedy wspólnie przyniesionymi darami bożymi, popijając „czystą“ z flaszki. Wojciech z uznaniem wyraża się o swej żonie, która choć „baba“, jednak głowę ma mocną i „pociągnąć“ potrafi niegorzej od niego. Był nawet taki wypadek, że jak pojechali do córki do pobliskiego miasteczka i tam w kompanii tęgo sobie podpili, to Wojciecha tak ścięło z nóg, że nawet nie pamiętał, jak jechał koleją, jak z dworca spory kawał uszedł nu piechotę. Nazajutrz śmiała się z niego żona, że taki z niego „mięczak“. Choć i ona zdrowo „pociągnęła“, to jednak nie tylko siebie, ale i jego przetransportowała szczęśliwie taki kawał drogi.
Jedziemy zwykłą, jakże dobrze znaną drogą. Koło browaru skręcamy na lewo i jedziemy wzdłuż dość luźno rozstawionych domków, na miejscu których przed kilku laty jeszcze było szczere pole. Następnie znowu zbaczamy pod kątem prostym i przejeżdżamy „ośrodek willowy“, w którym na razie znajdują się zaledwie 3 większe drewniane budynki. Dzielnica „willowa“ potrzebuje do rozbudowy lepszych czasów i będzie musiała poczekać na pomyślniejszą koniunkturę. Jakieś 300 metrów pola, znowu kilka małych drewnianych, sędziwych domków i wreszcie koło olszynki wjeżdżamy w błotnisty wąwóz, którego środkiem przebiega niewielki strumyk. Tu zmuszony jest Wojciech użyć całego swego konsztu powożenia, by przeprowadzić naszą dorożkę cało przez wąwóz — droga bowiem jest fatalna. Pomagam mu jak mogę i zależnie od potrzeby przechylam się całym ciężarem to na prawą to na lewą stronę, by zapobiec przewróceniu się dorożki. Znowu kawałek piaszczystej drogi, dość rozległe bajoro, które tylko w upalne lato zupełnie wysycha — i oto jesteśmy na miejscu. „Kto się dziś objawił, panie doktorze“ — pyta się Wojciech po swojemu. Szczęśliwym trafem nie ma dzisiaj dużo wizyt domowych i po godzinie znowu okólną drogą koło cmentarza wracamy do domu.
Koło cmentarza tłum ludzki. Gdy podjeżdżamy bliżej, widzimy wielką ilość kobiet, wyrostków i dzieci. Śmiech, krzyki, hałas. Z tłumu wysuwa się nieśmiało wysoki, kościsty chłop — jak się okazuje kościelny — i zdejmując nisko czapkę prosi mnie o „pofatygowanie się — tam taka jedna otruła się“. Natychmiast zeskakuję z dorożki i podchodzę bliżej. Na płycie grobowej leży młoda jeszcze kobieta, o kruczych włosach, oczy nieprzytomne, wargi spalone, szczerniałe, usta usilnie zaciśnięte, jakieś bolesne kurcze co chwila targają całym jej ciałem i wtedy wyje dziko, straszliwie. Ubrana jest tylko w jakąś lekką, strojną suknię. Niesamowity to widok ta wijąca się w straszliwych bólach biedna, w pstrej sukni kobieta, wśród tego wesoło podnieconego, ubawionego widowiskiem tłumu. Obok niej mała, próżna flaszeczka — wyraźny zapach karbolu. Badam tętno: dobre. Nie ma chwili do stracenia. „Trzeba zawiadomić posterunek policji, by natychmiast zarządził przewiezienie otrutej do szpitala Ubezpieczalni“ — powiadam do kościelnego, ale ten nie spieszy się zbytnio. — Na posterunku był — ale gdzie policja weźmie „powózkę“. On tam także „tej oto“ ani swat ani brat. Przyszła i położyła się na grobie ojca, chce tutaj żywota dokonać — niech ta, on jej przeszkadzać nie będzie. Krzyknąłem na niego ostro. Natychmiast z tą oto karteczką ma pobiec na posterunek policji — napisałem do komendanta o konieczności natychmiastowego przewiezienia chorej do szpitala. Do kościelnego należy piecza nad cmentarzem i na niego spadnie cała odpowiedzialność, jak coś się stanie — grożę surowo. To poskutkowało. Kościelny pobiegł na posterunek co siła w nogach. Przyniosłem walizkę z dorożki i zrobiłem zastrzyk na pobudzenie krążenia i oddechu, gdyż wydawało mi się, że oddech staje się słaby i nieregularny. Wojciech tymczasem „baciorem“ odpędzał wyrostki, wesoło hałasujące około nas. Kobiety głośno sobie coś opowiadały, starając się przekrzyczeć jedna drugą. „Takiej nie warto ratować“ — odbiło się o moje uszy.
Nie mogłem czekać, miałem jeszcze przyjęcia wieczorne. Spodziewałem się jednak, że moja interwencja odniesie skutek, odpowiedzialności boi się każdy. I rzeczywiście, zaledwie oddaliliśmy się o jakieś 200 — 300 kroków, Wojciech, który co chwila patrzał w stronę cmentarza, zobaczył furmankę, jadącą po samobójczynię. „Przelękli się, panie doktorze — zauważył zadowolony — ino patrzeć, a będzie nieboga w szpitalu“. Powoli wracaliśmy do domu. Myślałem o ciężkim losie samobójczyni, o powodach jej desperackiego kroku, o okrucieństwie, dzikości i zawziętości tłumu.
14. XI. Połączyłem się dziś rano ze szpitalem i dowiedziałem się ku mojej radości, że samobójczyni ma się lepiej. Wypompowano jej żołądek, dano jej kilka zastrzyków i prawie momentalnie poczuła się lepiej.
Stara Kowalska omal nie wyprowadziła mnie dziś z równowagi. — Tej otrutej nie powinienem był ratować, nie warta tego ta „zakała“. Trzeba ją było, tak jak leżała zakopać, tę nędznicę. Ma męża i dwoje dzieci, mąż chodzi po prośbie, a ona zabawia się z mężczyznami. — Ze starych, wygasłych oczu Kowalskiej bije jakaś dzika nienawiść, jakiś tępy fanatyzm. Oto odżyło dla mnie średniowiecze i stało się prawie dotykalne, tylko rozniecić ogień i spalić grzesznicę żywcem na stosie. Chcę wybuchnąć gniewem i ostro skarcić staruszkę, ale opanowuję się. Cierpliwie i długo tłumaczę jej, że medycyna zna jeden tylko obowiązek: ratować, leczyć. Kogo leczy — jest dla lekarza obojętnym. Nawet zbrodniarz lub bandyta w razie potrzeby musi otrzymać pomoc lekarską, na to złożyliśmy uroczystą przysięgę, że będziemy leczyć każdego bez różnicy, według naszej najlepszej wiedzy. Staruszka nadstawia uszy, wytrzeszcza na mnie swe wygasłe oczy, stara się zrozumieć — i nie może. „Taką“ jeszcze ratować, nie, to nie uchodzi. „Taką“ należy spalić żywcem na stosie, ukamieniować — ale ratować!? — Przez wyblakłe oczy Kowalskiej spogląda na mnie ponury koszmar średniowiecza, przez jej wąskie, sine usta, przemawia do mnie potęga ciemnoty.
15. XI. Dziś spotkałem na ulicy W. Jechał na rowerze wyprostowany, od razu poznać byłego wojskowego. Wesoła, zuchowata mina — kłania się nisko, ale z poczuciem godności własnej. Porozumiewawczy błysk oczu jak gdyby mówił: widzi pan doktór, jaki to ze mnie teraz zuch. Były, złe czasy, nieszczęście ściskało człowieka w kleszczach, do gardła mi się dobierało, ale — chwała Bogu — wszystko szczęśliwie minęło. Teraz można pracować — można żyć.
W. to inteligentniejszy robotnik, kiedyś wykonywał nawet funkcje biurowe. Syna kształci w miejscowym gimnazjum. Wysoki, przystojny brunet, zawsze schludnie i czysto ubrany, nawet z pewną dozą elegancji. Rodzinę jego znałem od dawna, dziecko leczyłem przed kilku laty na zapalenie płuc, żona ma „anginę Plaut-Vincentii“. On sam cierpiał na t. z. reumatyzm, bóle mięśniowe pleców, „darcia“ w krzyżu, ale dolegliwości te nigdy nie przybierały poważniejszej formy. Aż tu nagle — właśnie mija rok — wezwanie do domu. Gdy przyjechałem zastałem prawdziwe piekło. Chory sam płacze jak dziecko, żona siedzi obok niego na łóżku i głośno lamentuje, dzieci po kątach przeciągle zawodzą. Z trudnością udaje mi się uspokoić trochę chorego i dowiedzieć się od niego szczegółów choroby. Otóż W. choruje już trzeci dzień. Z początku myślał, że to rychło przejdzie, nie chciał więc doktora fatygować do domu. Bóle jednak nie ustępują, już dwie noce oka nie zmrużył, nie może się ruszyć z miejsca nawet „za swoją potrzebą“, przy najmniejszym poruszeniu, kaszlu lub kichnięciu czuje taki piekielny ból w krzyżu i biodrach, że wprost zapanować nad sobą nie może. Ponadto całą prawą nogę ma jakby ścierpniętą, leży ona jak kawał kłody, a co pewien czas przebiega po jej zewnętrznej stronie jakby prąd elektryczny. Ma takie uczucie jak przy silnym bólu zębów, ale stokrotnie — tysiąckrotnie gorsze. On czuje, że tym razem to nie są żarty. „Złapało go“ porządnie, niech mu pan doktór powie, ale tak całą prawdę, czy może wyjść jeszcze z tego, czy też zostanie na wieki inwalidą, a żona z dziećmi będzie musiała pójść na żebry. Po krótkim badaniu dochodzę do konkluzji: zapalenie nerwu kulszowego, ischias. O ile mogę osądzić, przebieg choroby będzie ciężki, a co ważniejsze, długotrwały. Widząc jednak depresję u chorego i rozpacz jego rodziny, usiłuję zbagatelizować całą chorobę i zlekka ironizując powiadam, że zaraz widać, iż p. W. nigdy nie chorował poważnie, taki bowiem, co często choruje nie wiele robiłby sobie z takiej 9 bagatelki. Mam tu właśnie zastrzyk pod ręką, trochę większych rozmiarów, będzie boleć, ale nie bardzo, ponadto zapiszę proszki i nacieranie. Mam nadzieję, że po 2 — 3 dniach, gdy przyjadę go odwiedzić, będzie mu znacznie lepiej. W każdym razie nie ma powodu do rozpaczy, takie rzeczy leczą się z dobrym wynikiem, co prawda niekiedy sprawa się przeciąga. I z tym należy się pogodzić. Rzeczywiście — choroba się przeciągała. Gdy po kilku dniach nie było poprawy, chory był zupełnie unieruchomiony, a atmosfera w domu nie do zniesienia, przeniosłem go do szpitala Ubezpieczalni. Został on jeszcze raz dokładnie zbadany, zrobiono mu zdjęcie rentgenowskie okolicy krzyża, zbadano mocz, a po ustaleniu diagnozy, która się pokrywała z moim wstępnym rozpoznaniem, przystąpiono do energicznego leczenia. Z początku zastrzyki, później, gdy choroba przeszła więcej w stan podostry, nagrzewania w budzie elektrycznej, następnie diatermia, ostrożne galwanizacje i znowu zastrzyki. Stan chorego poprawiał się jednak bardzo powoli, bóle utrzymywały się, jakkolwiek mniej silne, jedyna poprawa, którą można było stwierdzić, była zdolność posuwania się o własnej sile. Miało się jednak przy tym wrażenie, że ręce, oparte na dwóch kijach, więcej przyczyniają się do lokomocji chorego, jak jego sztywne nogi. W tym stanie widziałem go w sali elektroterapii, gdym tam przypadkiem zaglądnął. Straszliwie chudy, z gęstym zarostem na nerwowej twarzy, na której głębokimi zmarszczkami wyżłobiło się całe jego cierpienie, oparty na kijach, z niespokojnie biegającymi oczyma, przedstawiał widok, budzący głęboką litość. Gdy w szpitalu zorientowano się, że dalsza poprawa jest tą drogą nie do osiągnięcia, postawiono go na komisję i W. w porze zimowej pojechał do Iwonicza do sanatorium. Po dwumiesięcznym pobycie w sanatorium wrócił do domu zupełnie uleczony. Gdy zjawił się u mnie w gabinecie rzeźki i wesoły, wyprostowany, prawie bez śladów przebytej ciężkiej choroby, w pierwszej chwili nie wierzyłem swym oczom. W. przyszedł mi podziękować, a właściwie w mojej osobie dziękował instytucji ubezpieczeniowej. Panie doktorze — opowiadał żywo — gdyby pan doktór wiedział, jakie piękne sanatorium, jakie przestronne, jasne pokoje, jaki wyborowy wikt (5 razy dziennie!), windą zjeżdżałem razem z łóżkiem do kąpieli. Kąpiele mineralne i borowinowe — pierwsza klasa, oprócz tego masaż i gimnastyka. Co tu dużo mówić, panie doktorze, jest dużo takich, którzy na ubezpieczalnię narzekają, najczęściej są to ludzie ciemni, nieuświadomieni, którzy sarkają tylko z głupoty, sami nie widząc, czego chcą. Ja powodu do skargi nie mam, raczej czuję się w obowiązku podziękować, bo czy ja swymi nikłymi środkami mógłbym pozwolić sobie na leczenie tak ciężkiej i przewlekłej choroby? Co by się ze mną stało, gdybym nie był ubezpieczony? Nawet na doktora i lekarstwa nie byłoby mnie stać, a cóż dopiero na zastrzyki, zabiegi szpitalne, nie mówiąc już o leczeniu sanatoryjnym, które dopiero przywróciło mi zdrowie. Przecież to, panie doktorze kolosalnie dużo kosztuje, nie wiem, czy bogacz mógłby sobie na takie leczenie pozwolić, a cóż dopiero taki wyrobnik jak ja. Przy tym cały czas pobierałem zasiłek z Ubezpieczalni, przez całe długie miesiące. Co prawda, na wyżywienie rodziny nie ze wszystkim starczyło, ale syn dorabiał, dając lekcje, jakoś to szło. Panie doktorze, nawet myśleć nie chce co byłoby się ze mną zrobiło, gdybym nie był ubezpieczony. Pewnie bym marnie zginął razem z całą rodziną, bo kto dawałby im na wyżywienie — przyszło by im z głodu wszystkim umrzeć!
16. XI. Karpiński dzisiaj przyszedł się pokazać. Wczoraj wrócił ze szpitala epidemicznego — zdrów. Także wszyscy w domu są już zdrowi. Obecnie prosi mnie, bym dał córce pozwolenie na powrót do szkoły. Bardzo jest mi wdzięczny, że wyleczyłem jego i rodzinę, dla biednego choroba to śmierć. Teraz ma znowu inne troski: skąd zarobić na życie. Dwoje zdrowych rąk ma do pracy, a tu pracy nie może dostać. W sezonie kilka tygodni przepracuje, ale jest tego za mało i dlatego głód ciągle zagląda do jego domu. Teraz zaczyna się sezon w cukrowni, może wstawiłbym się tam za nim. Sezon wprawdzie trwa krótko, jakieś 2 — 3 miesiące, ale zawsze „lepszy rydz jak nic“. Dzisiaj po południu zatelefonowałem do znajomego urzędnika, który, spodziewałem się, spełni mą prośbę, o ile to tylko będzie możliwe. Wiedziałem, że jest mi zobowiązany, bo już kilkakrotnie wyleczyłem mu dzieci z ciężkich chorób. I rzeczywiście — natychmiast pobiegł dowiedzieć się jak sprawa stoi z przyjmowaniem świeżych robotników, a wróciwszy do telefonu ofiarował swą gotowość wystarania się o przyjęcie dla Karpińskiego. Wyobrażam sobie radość w domu Karpińskich, gdy zostanie przyjęty do pracy.
16. XI. Błonica powoli wygasa. 1 — 2 wypadki na tydzień, sprawa się likwiduje. O zupełnym wygaśnięciu błonicy nie ma jednak mowy. 1 — 2 wypadki na miesiąc zawsze się zdarzają, mamy tylko w ostatnich latach znaczne nasilenie epidemii na wiosnę, a prawdziwie groźne rozmiary przybiera ta choroba na jesieni, gdy powietrze jest ciepłe i wilgotne. Na szczęście wypadków śmierci nie miałem w tym roku, wysokie dawki surowicy, które teraz stosuję, znakomicie działały. Jednakowoż nie należy lekceważyć szkód, które błonica może wyrządzić. Uszkodzenia mięśnia sercowego, całkiem dyskretne, klinicznie zupełnie czasem nie rozpoznawalne wady serca, skrycie się rozwijające, zapalenia nerek, występujące już po przebyciu samej błonicy — choroby poważne, niszczące zdrowie dzieci niekiedy na zawsze. A przy tym nie wolno zapominać i o materialnej stronie kwestii. Wysokie dawki surowicy są drogie, nawet bardzo drogie i bardzo poważnie obciążają budżet Ubezpieczalni. Z tego względu myślę, że nadszedł już czas, by wprowadzić ustawowe powszechne szczepienie profilaktyczne przeciwbłonicze, anatoksyną Ramona. Szczepionka ta, jak miałem sposobność osobiście się przekonać na moim materiale, doskonale zdała próbę życia.
18. XI. Dziś dam sanitarny opis „rejonu“. Mam pod swą opieką około 1000 ubezpieczonych — dokładnej liczby nie można podać z powodu częstych redukcyj, a także częściowych przyjęć w fabryce. Ponieważ na każdego ubezpieczonego przypada przeciętnie 4 osoby w sumie więc około pięciu tysięcy osób korzysta z mojej pomocy lekarskiej. Rejon mój w przekroju byłby podobny do nieregularnej figury geometrycznej, przypominającej trochę trapez. Szeroka podstawa, łącząca dwa najodleglejsze punkty mego rejonu wynosi około 14 km, przeciwległy bok, graniczący z centrum miasta wynosi 4 — 5 km. Dwa boki, zamykające ten trapez, tworzą nieregularne łuki, wygięte do środka figury, tak, że przylegający do miasta ma w swej rozpiętości 4 — 5 km, a przeciwległy 8 — 10 km. Ośrodek mego rejonu stanowi „Fortuna“, jak go sarkastycznie nazywa mój Wojciech — „kamień mamy, glinę mamy, piasek mamy, co-ta chcecie jeszcze. Fortuna!“ — przedrzeźnia Wojciech tutejszych chłopów. Do jakiej kategorii osiedli można zaliczyć tę miejscowość, jest właściwie niełatwo odpowiedzieć. Kiedyś, przed wiekami było to miasto, centrum tej okolicy, które jednak z czasem coraz bardziej podupadało. Dzisiaj nie jest nawet samodzielną wsią, nie ma własnej gminy. Do osiedla prowadzą dwie drogi: jedna krótsza przez piasek, od browaru koto cmentarza, druga dłuższa gościńcem, który jednak kończy się w odległości półtora kilometra przed osiedlem. Ulice są niebrukowane i nie uregulowane, niektóre z nich są w fantastyczny sposób powyginane i skręcone, czasem poziom domów przeciwległych na tej samej ulicy różni się o 1 metr i więcej. Próby inicjatywy, zmierzające ku uregulowaniu i upiększeniu osiedla, są sporadyczne i zwykle krótkotrwałe. Próbowano założyć park nad rzeką, wykopano rowy, zasadzono trochę drzew, ale woda z rzeki podczas powodzi zalała rowy, tworząc z nich kanały i przekreślając zarazem samą ideę parku. Jest nowowybudowany z białej, niewypalonej cegły budynek straży pożarnej. Straż pożarna nie ziściła jednak pokładanych w niej nadziei. Zawsze w lecie wybucha kilka pożarów, których pastwą padają stodoły i budynki mieszkalne, mimo interwencji tejże straży. Z elektryczności, która jest tam zaprowadzona, tylko niewielu mieszkańców korzysta. Małe kopcące lampki naftowe tworzą przy ogólnie panującej nędzy konkurencję dla elektryczności nie do zwalczenia.
Budynki mieszkalne są najczęściej drewniane, zwłaszcza nowo-postawione. Stare lepianki, niewiele nowych kamienic, wszystko przeważnie parterowe lub co najwyżej jedno-piętrowe. Dużo jest starych domów zbudowanych z kamienia, pamiętających jeszcze chyba czasy pańszczyźniane. Stan budynków jest najczęściej mało zadawalniający. Lepianki wyglądają tak, jak gdyby od czasów pradziadów nie widziały remontu. Nowe kamienice to przeważnie tandeta lub domowy wyrób, bez odpowiedniego przygotowania terenu pod budowę domu, pośpiesznie i niefachowo budowane. Prawie wszystkie nowe budynki powstawały w okresie rozkwitu gospodarczego, gdy pieniądze płynęły obfitym strumieniem, były planowane szeroko i stawiane z niezwykłym rozmachem. Później, gdy nastąpiła depresja i kryzys gospodarczy, szerokie plany musiały zostać skorygowane, możliwości finansowe okazały się minimalne i często z planowanej dwupiętrowej kamienicy pozostała zaledwie skromna izdebka z kuchnią. Mieszkania ubezpieczonych składają się przeważnie z dwóch izb, z których jedna służy za kuchnię. Mieszkania o większej ilości izb należą do wyjątków, natomiast dość częste są mieszkania jednoizbowe, służące zarazem za kuchnię i pokój mieszkalny. Podłogi są najczęściej drewniane, rzadko kamienne, w lepiankach jeszcze spotyka się klepiska. Ściany są bielone. Mieszkania najczęściej mają dwa łóżka, w rzadkich wypadkach — jedno. Ponieważ zaludnienie tych izb jest gęste, czasami dochodzi do 10 osób na mieszkanie, należy przypuszczać, że część osób sypia na podłodze. Wentylacja izb mieszkalnych, naświetlanie dzienne jest zwykle fatalne. Okna nawet w upalne lato są szczelnie zamknięte, w zimie o otwieraniu okien nie ma w ogóle mowy. Pielęgnowane kwiaty, jak oleandry, figusy, kaktusy i pelargonie, duma gospodyni domu, umieszczane są we wnętrzu nawet najskromniejszej izby, bezpośrednio przed oknami i na oknach, pogrążając w mroku izbę nawet w słoneczne dnie. W mieszkaniach powszechnie panuje wilgoć, zwłaszcza w tandetnych kamienicach, niektóre domy toczy grzyb. Ogrzewanie zimową porą należy do największych bolączek tych pomieszkali. W wielu mieszkaniach zamykają ze względów oszczędnościowych na zimę pokój mieszkalny i wszyscy domownicy gnieżdżą się w kuchni, do której wstawia się łóżka oraz umieszcza posłania.
W innych wstawia się do pokoju mieszkalnego mały, żelazny piecyk, który jak długo się pali, wydziela piekielne gorąco, natychmiast jednak po wygaśnięciu ognia w piecyku, powietrze w izbie ochładza się gwałtownie, zwłaszcza podczas silnych mrozów. Podobnie ma się sprawa w kuchniach w których tak długo jest gorąco, jak długo warzy się strawę, później, zwłaszcza w nocy, jest tak zimno, że woda zamarza w beczce. Te kolosalne różnice temperatury odbijają się fatalnie na zdrowiu dzieci młodszych, szczególnie niemowlęta wychodzą na tym fatalnie. Wysoka śmiertelność niemowląt, głównie z powodu zapalenia płuc, jest bezpośrednim skutkiem tych nagłych wahań temperatury, tych raptownych spadków ciepłoty. Dbałe o swe maleństwa matki umieszczają kołyski w bezpośrednim sąsiedztwie rozpalonej kuchni, gdzie jednak przy niewielkich rozmiarach izby łatwo dochodzi fala zimnego powietrza z dworu przy każdym otworzeniu drzwi wejściowych, zwykle niczym nie zaopatrzonych. Nie należy zapominać, że w kuchni odbywa się prawie codziennie jakieś drobne pranie, pieluchy i różne części garderoby dziecięcej są zwykle porozwieszane na sznurach, rozpętych w bezpośredniej bliskości kuchni dla rychlejszego wyschnięcia. Często służy jeszcze kuchnia za warsztat pracy, jak np. u chałupników szewców. Należy przyznać, że w tych okolicznościach utrzymanie czystości należy do rzeczy trudnych, tym nie mniej w większości wypadków pokoje i kuchnie są dostatecznie czyste, co wymaga nieustannej, pilnej pracy gospodyni domu. Pościel i bielizna są na ogół nieźle utrzymane, uderza brak lub mała ilość ręczników. Bardzo mało jest misek do mycia, czasem jedna na cały dom. Studzien jest dość, jakkolwiek tylko niewiele odpowiada całkowicie wymaganiom sanitarnym. Bądź-co bądź dur brzuszny należy w mym rejonie do rzadkości, występuje tylko sporadycznie.
Osobny rozdział tworzy kwestia ubioru. Otóż na ogół robotnicy ubierają się nieracjonalnie. Spodnia odzież bawełniana w zimie daje mało ciepła, ale za to jest ciężka i niehigieniczna. Obuwie rzadko kiedy jest celowe, wygodne i nieprzemakalne. Specjalnie źle ubierane są dzieci. Aż do późnej jesieni, nawet podczas znacznych chłodów biegają po dworzu ubrane lekko, jak w porze letniej. W zimie natomiast otula się górną część ciała nieskończoną ilością kaftaniczków i sukienek, podczas gdy dolna część ciała, zwłaszcza nogi, jest zupełnie po macoszemu traktowana. Często widzi się dzieci, hasające po dworze boso, a ubrane w ciepły kożuszek. Obuwie, jeśli jest noszone, jest często niewygodne, niedopasowane do nogi, otarcia naskórka stóp, rany i zakażenia z tego powodu należą do częstych wydarzeń. Brak ciepłych pończoch, brak dobrze skrojonego, całego, nieprzemakalnego obuwia jest w pewnej mierze rzeczywiście skutkiem nieświadomości, może nawet opieszałości lub niedbalstwa. Przeważnie jednak jest to skutek panującej wokół nędzy.
Robotnicy osiedla pracują przeważnie w jednym z czterech większych przedsiębiorstw przemysłowych: w fabryce, cukrowni lub dwóch cegielniach. Fabryka i ciegielnie są czynne cały rok, cukrownia tylko w sezonie jesiennym przez 3 miesiące. Ale i w tych przedsiębiorstwach czynnych przez cały rok, są częste okresy, w których część robotników „świętuje“, jak to robotnicy eufemicznie nazywają. Gdy brak obstalunków, oznajmia się poprostu robotnikom, żeby do pracy nie przychodzili i na tym koniec. Za ten stracony czas oczywiście żadnej płacy nie otrzymują, figurują natomiast na liście pracowników i za nich opłaca pracodawca składki ubezpieczeniowe, mają więc prawo korzystać ze świadczeń chorobowych. Ale i podczas pracy robotnicy przeważnie są zajęci 2 — 3 dni w tygodniu, resztę dni znowu odpoczywają. Przeciętne zarobki robotników w fabryce są w ten sposób bardzo niskie, wahają się od 70 — 120 zł miesięcznie. Poważna jednak ilość robotników nie zarabia nawet tego minimum, są wśród nich tacy, którzy przynoszą w zimie wypłatę t. j. za 2 tygodnie — 5 zł (pięć zł). Nie poprawia tego stanu rzeczy fakt, że wyjątki zarabiają jeszcze dziś 450 zł miesięcznie, są to wyjątki jednak, które możnaby na palcach jednej ręki wyliczyć. W cegielni, lepiej prosperującej i sprężyście prowadzonej, zarabiają robotnicy i robotnice od 60 — 90 zł miesięcznie, zarobki swe otrzymują na czas. W drugiej, pozostającej pod zarządem przymusowym, płace robotników są horendalnie niskie, 20 gr za godzinę, co daje za normalny, 8-io godzinny dzień pracy zł 1.60. Należy jeszcze dodać, że zarobki tutaj bywały wypłacane z bardzo znacznym opóźnieniem, które niekiedy dochodziło do kilku miesięcy. Ostatnio zaszły tu jednak pewne, choć niewielkie, zmiany na lepsze, zarobki wprawdzie nie wzrosły, ale wypłaca się je z niewielkim już opóźnieniem. Cukrownia gra tylko nieznaczną rolę w ożywieniu rynku pracy na tutejszym terenie, tylko sezonowo przyjmuje świeżych robotników i to na krótki czas. Zarobek dzienny wynosi w cukrowni 2 zł 50 gr. Tyle co do zakładów większych. Niektórzy robotnicy osiedla, od wielu lat bezrobotni, znaleźli ostatnio pracę na terenie sąsiedniej fabryki, odległej o jedną godzinę drogi koleją. Po dniu znojnej pracy wracają wieczorem koleją do domu, z dworca mają jeszcze drogi pieszej 3 — 4 km. rano o świcie czeka ich powrotna droga do fabryki — i tak w koło. Ich zarobki nie przekraczają 140 zł, od czego trzeba odliczyć koszty miesięcznego biletu jazdy. Reszta ubezpieczonych w osiedlu jest zatrudniona w drobnych przedsiębiorstwach, jako piekarze, murarze, chałupnicy-szewcy i t. p. Zarobki ich miesięczne nie przekraczają 50 zł.
Do kategorii tylko czasowo ubezpieczonych należy zaliczyć zatrudnionych przy robotach publicznych z ramienia „Funduszu Pracy“. Są to bezrobotni, którzy pracują przy drogach, kanałach, regulacji rzek i t. p. i przez okres dwu tygodni, który to okres zostaje w miarę możności przedłużany, tak, że większość bezrobotnych ma przepracowane 6 — 8 tygodni w ciągu roku. Zarobki ich wynoszą 3 zł dziennie. Tyle o ubezpieczonych z „Fortuny“.
Dość znaczna liczba ubezpieczonych ma swe własne domki, otoczojne zwykle małym ogródkiem warzywnym, wielu też posiada 1 — 2 morgi piaszczystego pola, na którym w prymitywny sposób uprawia kartofle lub żyto. Są to małorolni chłopi, którzy korzystając z nadarzających się możliwości zarobkowych w przemyśle, ruszyli ławą do fabryki, zostawszy jednak na miejscu i nie przenosząc się na stałe do miasta, obronili się skutecznie przed zupełną proletaryzacją. W reszcie rejonu, który obejmuje wschodnie przedmieścia miasta i przyległą okolicę, panują stosunki nie wiele się różniące od opisanych. Z wyjątkiem „centrum willowego“, gdzie są miaszkania wielopokojowe, urządzone z komfortem — kwestia mieszkania jest jeszcze ostrzejsza, niż na „Fortunie“. Ilość mieszkań jednopokojowych jest tu jeszcze większa, zwłaszcza w bezpośrednim sąsiedztwie miasta. Spotkać tu też można zjawisko rodzin współmieszkających: w jednej izbie 2 lub nawet 3 rodziny. Spowinowacenie lub nawet bliskie pokrewieństwo tych rodzin tylko w małej mierze łagodzi sam nagi a okrutny fakt ciągłego współżycia, gdzie najintymniejsze stosunki jednej rodziny z konieczności muszą odbywać się na oczach członków drugiej. Mnie interesuje raczej zdrowotna strona sprawy. Znam dwie takie rodziny, współmieszkające w jednej izbie, gdzie jedna rodzina luetyczna zaraziła w ciągłym obcowaniu dzieci drugiej. W drugim znanym mi wypadku członkowie jednej rodziny cierpią na czynną gruźlicę. Jaki będzie los członków rodziny współmieszkającej, nie trudno sobie wyobrazić.
Od głównej ulicy w mym rejonie, ciągnącej się wzdłuż szosy, biegną do pobliskiego miasteczka, odgałęzia się pod kątem prostym kilka małych równoległych uliczek, dopiero świeżo — przed 8 — 10 laty — zabudowanych. Są one zamieszkiwane przez element napływowy, przeważnie rekrutujący się z służby dworskiej, która skuszona wielkimi zarobkami w przemyśle w okresie wysokiej koniunktury, wywędrowała do miasta. Tutaj w ciągu kilku lat z zaoszczędzonych pieniędzy i dzięki udzielonemu kredytowi ludzie ci zbudowali sobie małe, drewniane domki. Dziś przy niskich zarobkach, a nawet czasowym bezrobociu nie są w stanie wywiązać się z ciążących na nich zobowiązań i cierpią nędzę i głód. Reasumując powyższe można powiedzieć, że rejon mój jest gęsto zaludniony przez ubezpieczonych, którzy ciężko pracują, bardzo nędznie zarabiają, źle mieszkają, niedostatecznie się odżywiają, nieodpowiednio się ubierają i dlatego łatwo stają się pastwą — oni oraz członkowie ich rodzin — groźnych a podstępnych chorób.
18. XI. W zeszłym tygodniu był jeden wypadek płonicy. Obawiałem się już nadciągającej epidemii, na szczęście wypadek okazał się sporadyczny. Ciężka ta choroba wieku dziecięcego w ostatnich latach jakoś dziwnie złagodniała, jakby skryła swe drapieżne szpony. Większość wypadków przebiega łagodnie, bez komplikacji. Do najczęstszych powikłań należy zapalenie ucha środkowego. Najgroźniejsze powikłanie — zapalenie ostre nerek — na szczęście należy ostatnio do wyjątków. Z izolacją ma się sprawa podobnie jak z błonicą: rodzice nie chcą oddawać chorych dzieci do odległego szpitala zakaźnego. Izolacja w domu jest nie do przeprowadzenia z powodu ciasnoty mieszkaniowej.
21. XI. Panuje prawdziwa pogoda listopadowa. Wyje lodowaty wicher północny, siecze zimny deszcz zmieszany ze śniegiem. Ludzie wdziewają, co mają najcieplejszego, ale ziąb przenika do szpiku kości. Ostatnio; wzrosła znacznie frekwencja w przychodni. Także ilość wyjazdów do chorych podskoczyła raptownie. Są to jednak narazie banalne infekcje: katary, anginy, t. zw. reumatyzmy. Mam wrażenie, że prawdziwa grypa z wszechwładnym bakcylem Pfeiffera jeszcze nie wkroczyła na arenę. Narazie pozwala hasać damom dworu ze swego orszaku.
29. XI. Grypa szaleje. Frekwencja olbrzymia, bije wszelkie rekordy. Przeglądam statystykę z ostatniego tygodnia. W przychodni przyjęć 42, 51, 47, 59, 52, 64; wyjazdów: 15, 10, 11, 13, 10, 12. W diagnozach 80% — to grypa. Nie wiem, czy we wszystkich wypadkach dałby się wykazać bakcyl Pfeiffera, w większości z pewnością. Dla leczenia nie ma to zasadniczego znaczenia. Banalna infekcja górnych dróg oddechowych uchodzi w czasie panującej epidemii grypy jako grypa i leczenie jej jest identyczne z leczeniem prawdziwej grypy. Przede wszystkim łóżko i ciepło — grypę trzeba wyleżeć — jak mówią laicy — zupełnie słusznie. Gorące płyny, trochę salicilatów i w większości wypadków sprawa za niewiele dni jest zlikwidowana.
Huk roboty, prawie bez przerwy cały dzień przyjęcia i wyjazdy. Ruch zaczyna się wcześnie, już przed 7-mą rano schody są pełne czekających pacjentów. Ze względu na dotkliwe zimno, nie można im pozwolić czekać na schodach, zwłaszcza, że między czekającymi znajdują się matki z dziećmi na rękach. Mimo wyraźnego ogłoszenia, mimo, że wszyscy wiedzą, że zgłaszający się między 8 — 10 rano zostaną wszyscy bez wyjątku przyjęci, natłok chorych, mimo panującego jeszcze o tej porze mroku, nie ustaje. Do mej poczekalni wiedzie osobne wejście przez mały korytarz. Poczekalnia mierząca jakieś 8 metrów długości i 4 i pół szerokości, w zasadzie więc dość obszerna, w czasie epidemii z trudem tylko może pomieścić tłoczących się chorych. Kilka krzeseł zostaje natychmiast zaiętych przez najenergiczniejszych, inni ściśnięci, stojąco czekają na swoją kolej. Nie jest to oczy i wiście pożądane. Nie wolno jednak zapominać o tym, że w mieście u nas kwestia mieszkaniowa jest bardzo trudna. Mieszkań odpowiednich zupełnie prawie nie ma, mieszkania z częściowa przynajmniej kanalizacją są bardzo drogie i trudno osiągalne. Przy tym gabinety lekarskie zupełnie nie były przystosowane do przyjmowania takiej masy chorych. Dla praktyki prywatnej — kilku pacjentów na tydzień — były zupełnie odpowiednie, do rekordowych przyjęć ubezpieczonych podczas panującej epidemii tylko z trudem dają się dopasować. Bądź-co-bądź stosunki nie są tak ostre jak w dawnych Kasach Chorych, gdzie przed zamkniętymi wrotami gromadziły się już o świcie tłumy chorych i czekały na dworze przy siarczystym nawet mrozie do godziny 8-ej na otwarcie bramy, by później pędem, co siły w nogach, biec do okienka po „numerek“. Szczęśliwie, gdy ten cały trud się opłacił i chory dostał „numerek“ do lekarza, często wyczekiwania były bezowocne i chory, dostawszy się do okienka, dowiedział się ku swej rozpaczy, że na dzisiaj wszystkie „numerki“ do lekarzy są już rozdane.
Z poczekalni prowadza jedne drzwi do mego prywatnego mieszkania, składającego się z dwóch małych pokoi i kuchni, drugie — do bardzo obszernego gabinetu. Tylko z największym trudem przeciskam się rano przez poczekalnię do gabinetu. Jest ona tak nabita, że literalnie igły tam wrzucićby nie można. W poczekalni cała symfonia dźwięków niekoniecznie harmonijnych. Kichanie, dyskretne chrząkanie i kaszel w najrozmaitszych gradacjach: począwszy od krótkiego, urywanego, podobnego do szczekania, a skończywszy na kaskadach bujnie się przelewającego, prawie nie milknącego. Kaszel jest zaraźliwy podobnie jak — śmiech. Gdy jeden zaczyna, kaszle dowoli i wreszcie ma już dość i zamyśla kończyć, drugi zaczyna mu w międzyczasie wtórować, jeszcze nie skończył, a już do chóru wmieszał się trzeci — nie ma końca tej niewesołej muzyce. Zaczynają się przyjęcia. Z początku dzieci, które korzystają z pierwszeństwa. Chodzi o to, by możliwie prędko opuściły te pokoje, gdzie tak łatwo o świeże zakażenie. Nic ważnego, same banalne infekcje. Katar, kaszel, gardło trochę zaczerwienione, stany bez — lub podgorączkowe. Ale ostrożność jest wskazana, bo nawet banalna infekcja u dzieci łatwo przeradza się w coś poważnego.
A potem dorośli. Przeważnie mężczyźni, silni jeszcze, pracą nie zużyci, których przez cały rok nie widać, a których teraz „złapała“ grypa. Skarżą się bardzo głośno, wyrażają się jędrnie, soczyście, przejaskrawiając opis swej choroby. Głowa tak boli, że aż „pęka“; kaszel tak silny, że aż „drze“ na wymioty, w piersiach piekąca rana i zachodzi obawa, czy tam się coś nie „buduje“; w plecach lub krzyżu „siedzi kołek“; możliwe, że się już płuca „psują“ — te i temu podobne słyszy się narzekania. Dla demonstracji prawdziwości swych cierpień, pacjenci dają mi poglądową lekcję kaszlu, którą przerywam w środku, ponieważ, wydaje mi się, że nie będzie miała końca. Zarazem tłumaczę, że grypa jest chorobą zaraźliwą, że łatwo można, kaszląc na cały pokój, zarazić wszystkich w nim obecnych i że należy zawsze przy kaszlu zasłonić sobie usta chusteczką.
Powiedziałem pierwej, że opis grypy przez mych pacjentów wydaje się przejaskrawiony. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że są to przeważnie młodzi, zdrowi ludzie, którzy może poza chorobami dziecięcymi, o których już dawno zapomnieli, nie chorowali. Samopoczucie ich, mimo ciężkiej pracy, jest normalnie dobre. Teraz grypa wytrąciła tych nieprzyzwyczajonych do chorowania z równowagi, katar i ból głowy wydają się im okropnością, t. zw. bóle reumatyczne, zlokalizowane w klatce piersiowej, imponują im jako poważna choroba płuc. Należy każdego dokładnie zbadać, by wykluczyć sprawy poważne, żeglujące czasem pod firmą grypy jak: wczesny naciek gruźliczy, naciek okołoogniskowy lub nawet wysięk w opłucnej, następnie wyjaśnić istotę choroby, której znaczenia nie wolno także przeceniać i wreszcie zaproponować przy większych dolegliwościach lub stanach podgorączkowych przerwanie pracy na kilka dni i leżenie w łóżku. Na taką propozycję otrzymuję jednak stereotypowa odpowiedź — „a kto będzie pracować?“
Robotnik w obecnym kryzysie i braku pracy jest wprost za nią stęskniony. Przerwanie pracy, na którą już czeka tylu reflektantów wydaje mu się nadużyciem — „co pan majster zrobi beze mnie“ — wydaje mu się potężnym argumentem, który wytacza przeciw moim dowodzeniom. Skutek jest ten, że ubezpieczeni leczą się ambulatoryjnie, pracy nie przerywają, a grypa się przedłuża i komplikuje. Na grypie można studiować, jak indywidualnie reagują chorzy na identyczne prawie dolegliwości. Podczas gdy jednemu lekki katar wydaje się już być okropnością, drugi znosi zapalenie jam bocznych nosa z filozoficznym spokojem, gdy jeden przy stanach podgorączkowych już zatacza się i nie może utrzymać się na nogach, drugi z uśmiechem wchodzi do gabinetu, a ciepłota jego wynosi 39°. Czasem wprost uderza stosunkowa nikłość skarg przy ciężkich schorzeniach, i odwrotnie: intensywność i hałaśliwość narzekań przy banalnej chorobie. Szczególnie głośno biadają kobiety. Zajęte gospodarstwem, kuchnią i dziećmi tylko z trudem wyrywają się do doktora. Ich dolegliwości obiektywnie muszą już być znaczne, skoro zdecydowały się zasięgnąć porady lekarskiej. Grypa, która zwykle źle działa na samopoczucie tak, że dotknięci nią uważają się za poważnie chorych, zmusza je do udania się do lekarza. Znalazłszy się jednak już w gabinecie lekarza, chciałyby prócz grypy załatwić za jednym zamachem wszystkie inne cierpienia i dolegliwości. Jedna ma dolegliwości ze strony narządów wewnętrznych, inna cierpi na pęcherz, jeszcze inna na kolkę wątrobianą lub zaparcie nawykowe i z trudem tylko udaje mi się wytłumaczyć, że leczenie grypy nie da się pogodzić z leczeniem innych, często zupełnie odrębnych chorób.
Jeszcze wysoki stos kart chorobowych przede mną, gdy czuję, że jestem zmęczony. Ucho stara się słuchać możliwie uważnie, ale kora mózgowa reaguje coraz powolniej, badanie pacjenta trwa 2 lub nawet 3 razy dłużej jak normalnie, przy tym co najważniejsze, cierpliwość moja wyczerpuje się, a zdolność wnikania w psychikę chorych jakby zatraca się. Należałoby teraz właściwie trochę odpocząć, zaczerpnąć głęboko świeżego powietrza — jednym słowem: odprężyć się. Pracuje się przecież prawie cały czas w ciągłym pośpiechu — nie jest to zaciszny gabinet wziętego lekarza wielkomiejskiego, który ma określony czas przyjęć i może każdemu pacjentowi poświęcić 3/4 lub całą godzinę — tu musi się pracować szybko, wydatnie i celowo, poczekalnia jest pełna chorych, którzy niecierpliwie czekają na swoją kolej w warunkach niekoniecznie dobrych. Cały system nerwowy jest napięty do ostatecznych granic, serce i mózg pracują z wytężoną energią, dalej, prędzej, szybciej, bo ludzie czekają, przychodzą nowi, bo wszyscy muszą być załatwieni, bo po południu są wyjazdy a po wyjazdach znowu przyjęcia wieczorne, a czasem i całonocne dyżury! Ręka pisze błyskawicznie recepty, maluje jakieś nieczytelne hieroglify na kartach chorobowych, dalej, prędzej, szybciej — by móc więcej czasu poświęcić badaniu chorego i zająć się nim dłużej.
Zegar gdański w poczekalni wybija godzinę 12-tą, ale jeszcze daleko do końca ordynacji. Liczę karty chorobowe: jeszcze jakichś 8 chorych. Za jakąś godzinę będę chyba gotów.
Kilka minut przed 1-szą. Ostatni pacjent szykuje się do wyjścia. Jeszcze kilka niezbędnych pytań, gdzie należy oddać mocz do badania lub w jakich godzinach przyjmuje ten lub ów specjalista, czy lekarstwo będzie płatne lub jak należy je zażyć — i oto drzwi zamykają się za nim.
Przez chwilę kręcę się w gabinecie jak otumaniony. Maszyna, pracująca we mnie pod wysokim ciśnieniem, ciągle jest jeszcze w ruchu. Koła toczą się, — dźwignie się unoszą, pasy wirują — wszystko we mnie kipi i przewala się. Zauważam, że wykonuję cały szereg zbędnych ruchów, tu coś wkładam, tam wyjmuję, tu podnoszę, tam znowu zrzucam — nakręcony automat, którego sprężyna niezupełnie jeszcze rozluźniła się. Nareszcie wracam trochę do siebie. Powietrze w gabinecie jest złe, ale w poczekalni jeszcze gorsze. Szeroko otwieram okno, by wpuścić świeże powietrze. Następnie dezynfekuję się starannie i wchodzę do poczekalni. Tutaj jest okropnie brudno, gruba warstwa błota i kurzu pokrywa podłogę. Walają się po niej łupiny od owoców i kawałki starych gazet. Przestąpiwszy próg mieszkania zdejmuję marynarkę i zawieszam ją na kołku za grubą kotara Następnie wdziewam bonżurkę, myję jeszcze raz ręce pod kranem wodą i mydłem i znowu odkażam w alkoholu. Nareszcie i z tą ceremonią jestem gotów.
Myślałam, że już nie wypuszczą cię z, tego gabinetu — przyjmuje mnie żona z wyrzutem — obiad już gotów od pół godziny. — Możesz już podawać odpowiadam, choć nie czuję najmniejszego łaknienia. Muszę tylko jeszcze zatelefonować do Ubezpieczalni, by mi przysłano wcześniej konie. Mam dzisiaj 15 wyjazdów!
30. XI. Wojciech już jest. Właśnie wypiłem herbatę, więc właściwie jestem już gotów. Robię przegląd walizki lekarskiej, wciągam futro, biorę teczkę z kartami chorobowymi — i dalej w drogę. Pogoda obrzydliwa, wieje mroźny północno-wschodni wicher, gęsta mgła przesłania zupełnie widnokrąg. Okropne błoto. Siecze drobny, zimny deszczyk, pewnie niezadługo spadnie śnieg. Wojciech wie, że dzisiaj wyjazdy są „rozstrzelane“, że zapowiada się długa wędrówka w mroku i błocie. W ostatnich tygodniach zdołał się jednak z tym oswoić, że coraz więcej „się objawia“. Ruszamy. Zdołałem już zauważyć, że Wojciech, który przy największej harówce zachowuj dobry humor, śmieje się z lada czego, rżąc przy tym jak koń, dzisiaj powozi jakiś markotny. Tajemnica wyjaśnia się wkrótce: Wojciech dzisiaj nie miał nawet łyżki gorącej strawy „w gębie“. Właśnie odwiózł dopiero lekarza i od razu przyjechał do mnie. Ledwo zdążył przegryźć kawałek suchego chleba. — Kiszki „ścierwy“ skurczyły się w brzuchu. Żeby tak kieliszek „czystej“ na rozgrzewkę — wzdycha Wojciech. Narazie marzenie to jest nieziszczalne. „Objawił się“ nam chory w miejscowości odległej, jakieś 8 — 10 km, którą tylko rzadko odwiedzamy i jego trzeba najpierw załatwić. Ponadto mamy dziś objechać cały rejon, wszędzie ludzie się rozchorowali, błoto okropne, droga polna, którą zwykle jedziemy, jest w wielu miejscach zalana i prawie nie do przebycia, koń zmęczony i głodny, obiedniego obroku z braku czasu dziś nie dostał. Siedzę pod budą, od czasu do czasu poprawiam koc, bym nie zmókł do nitki. Wicher wyje, zimnymi strugami deszcz bryzga w twarz, koń człapie monotonnie po wodzie i błocie. Upływa półtorej godziny zanim zziębnięci i zmoczeni stajemy u celu. Znowu grypa, tym razem ciężka i u małego dziecka, przy tym w dolnych częściach płuc wyraźnie wysłuchuje się drobne ogniska zapalne. Prędko robię zastrzyk, zapisuję lekarstwa, wyjaśniam dokładnie jak mają być użyte, przepisuję dietę i każę dać sobie znać o przebiegu choroby jutro lub najwyżej pojutrze — i dalej w drogę.
Popędzam Wojciecha, bo mrok już zapada, a tu jeszcze cała robota przed nami. W drodze spotykamy starców i kobiety, dźwigających na plecach tłomoki z drzewem z lasu, jest to bowiem już najwyższa pora zaopatrzyć się w opał na zimę. Gdy ciężko dysząc zatrzymują się, by odpocząć, oparłszy plecy o swój niesamowity ciężar, wyglądają w mroku wieczornym jak nieforemne potwory, budzą paniczną grozę. Zdaje mi się, że widzę ich grzbiety, napięte w ostatecznym wysiłku, widzę pot zalewający im oczy i twarz, słyszę nierówne i szybkie bicie zmęczonego serca, słyszę szybki, świszczący oddech eksploatowanych nadmiernie płuc. Źle ubrani, przemoczeni do nitki, dygocąc na całym ciele, wloką resztkami sił swój drogocenny ciężar do zimnych izb, ożywieni nadzieją, że wkrótce oni i ich bliscy będą mogli ogrzać swe skostniałe członki przy zbawczym ogniu.
Zapada mrok — wczesny wieczór listopadowy. Tylko bystre oczy Wojciecha mogą w tych ciemnościach i na tym bezdrożu znaleźć pożądaną drogę. Ziąb przenika przez futro, dobiera się do pleców, ręce a zwłaszcza nogi marzną porządnie. Droga jest długa i nudna i aby jakoś zabić czas gawędzimy sobie z Wojciechem. Oceniamy zalety i wady naszej „starej panny“, kasztana i gniadego, koni drugich furmanów, orzekamy jednomyślnie, że dorożki powinny być oddane do remontu, bo resory są już zupełnie „do luftu“, Wojciech opowiada o zasłyszanych plotkach z Ubezpieczalni.
Po drodze załatwiłem już dwa banalne wypadki grypy i zbliżamy się o „Fortuny“. Tu czeka mnie jeszcze spora robota — 9 wizyt domowych. Rozświetlając sobie ciemności latarką kieszonkową, brodzę po wodzie i błocie przy akompaniamencie wściekłego ujadania psów. W „Fortunie“ prawie same ciężkie wypadki. Chorują małe dzieci, wszystkie wysoko gorączkują, u niektórych stwierdza się wyraźnie ogniska zapalne w płucach, u innych jeszcze dalsze dokładne badania wykażą, czy komplikacje grypy jak zapalenie ucha środkowego lub zapalenie miedniczek nerkowych nie są przyczyną tych wysokich temperatur. Prawie wszędzie trzeba robić zastrzyki, mimo niesprzyjających warunków domowych. Tu zbiło się szkiełko przy lampce naftowej, tam znowu akurat zabrakło nafty, tu nie ma zapałek a znowu gdzieindziej w całej izbie nie ma kropli wody „ani na lekarstwo“. Niektórzy chorzy leżą zupełnie samotni, nie ma przy nich żywej duszy, któraby ich doglądała. W niektórych pokojach stoją małe żelazne piecyki, rozpalone do czerwoności, w izbie masa ludzi, gorąco jak w łaźni, tak, że człowiek po kilku minutach pobytu w tym przegrzanym pokoju spoci się jak po zużyciu kilku proszków aspiryny naraz. W innych mieszkaniach zimno jak w lodowni, spóźniono się z zaopatrzeniem się w opał i chory dygoce na całym cele, gdy wychyli nosa z pod pierzyny, pod którą jest cały schowany.
Nadomiar złego spiesząc się, wpadłem jedną nogą w głęboki rów z wodą, która dostawszy się przez cholewkę bucika, wesoło bulgoce w jego środku. Wojciech gryzie swój razowiec zeszłotygodniowy i śmieje się głośno z mej przygody. Powodzi mu się dobrze, może się radować. Ja nie mam powodu do zbytniej uciechy. Wskakuję i wyskakuję z dorożki jak linoskoczek, pędzę po błocie z jednej wizyty na drugą, badam chorych w najmniej sprzyjających warunkach, ciągle spieszę się, jakby się skóra na mnie paliła.
Godzina mija za godziną. Nareszcie jestem gotów z ostatnią wizytą i z uczuciem ulgi wsiadam do dorożki. — Tempo! — popędzam Wojciecha. W zmoczonej nodze odczuwam dotkliwie zimno, ale nie daję poznać tego po sobie. Aby wziąć odwet na Wojciechu za to, że śmiał się z mej przygody, przypominam mu historię, która miała miejsce przed kilku laty.
Wlekliśmy się wtedy z Wojciechem po wyboistej, nierównej drodze, koła grzęzły prawie całe w błocie gęstym, ciemno choć oko wykol i w tym nagle, trach! dorożka raptownie się przechyla na jedną stronę, koń przestraszony szarpnął — i zanim Wojciech zorientował się co się dzieje, dorożka wywróciła się. Nie straciłem jednak przytomności umysłu i w ostatniej chwili wyskoczyłem w futrze na stos kamieni, przygotowany zapewne do naprawy drogi — jedyną suchą wysepkę w oceanie głębokiego błota dookoła. Wojciech jednak, który nie zdążył już wyskoczyć ugrzązł w błocie aż po kolana, a chcąc się wydostać z tej gęstej i brudnej kąpieli, potknął się i cały, jak długi, wyciągnął się w lepkiej kałuży. Dość długo trwało, nim wreszcie Wojciechowi udało wydźwignąć się z błota, co chwila bowiem zapadał na nowo, zdjął ciężkie futro, podniósł dorożkę i dopiero wtedy ruszyliśmy w dalszą drogę. Ale też śmiechu było co niemiara, gdyśmy dobili wreszcie do pobliskiego domku i tam miałem przyjemność oglądać zabłoconego Wojciecha w świetle lampy. Śmiał się gospodarz, śmiały się dzieci do rozpuku, tylko Wojciech był markotny, coś cicho mamrotał do siebie, jakby się usprawiedliwiał. Była to przecież plama na jego honorze woźnicy-fachowca. On i wywrócona dorożka! Wojciech wywrócił!
I teraz to wspomnienie nie jest mu do smaku. Nie odpowiada jednak nic i tylko pilnie popędza konia. Przy świetle latarni patrzę na zegarek. Minęła 19-a godzina. Dopiero za jakieś pół godziny będziemy w domu. Z rozkoszą myślę już o zmianie zmoczonych bucików i pończoch, o ciepłym i przytulnym kącie. Nie zapominam jednak, że mam jeszcze dziś przyjęcia wieczorne, łudzę się tylko niebardzo godziwą nadzieją, że moi pacjenci nie zechcą czekać na mnie aż dwie godziny. Przynajmniej lżej chorzy przeniosą swą wizytę na jutro.
Z daleka migają światła miasta. Jedziemy teraz przeciw wiatrowi, który wzmógł się bardzo. Mokry śnieg siecze nas w twarz. „Stara panna“ ciągnie ostatkiem sił. Wojciech jest zły i głodny, godzina późna, a fu jeszcze konia „oporządzić“ i dorożkę doprowadzić do możliwego stanu. Przy tym ma jeszcze ładny kawałek do domu, nie mieszka bowiem w mieście, tylko jakieś 2 — 3 klm. za miastem.
Zbliżamy się do browaru. Za chwilę będę w domu. Z daleka już widzę, że okno w poczekalni jest oświetlone: znak, że pacjenci czekają. Rzeczywiście poczekalnia jest pełna, prawie tak jak rano. Wieczorem przyjmuje się wprawdzie tylko ubezpieczonych, ale widzę wśród czekających także kilka matek z dziećmi. Pewnie wypadki pilne — a jeśliby nawet nie były bardzo pilne, to i tak nie będzie je można odesłać w taką wichurę bez badania. Dezynfekuję się po wyjazdach — i znowu zaczynam przyjęcia.
Teraz pracuję ostatkiem sił — po przeszło 5-iu godzinach wyczerpującej jazdy na wichurze i zimnie, po 12-u wizytach domowych, z których większość to ciężkie wypadki. Czuję się wyczerpany i śmiertelnie znużony.
...Ktoś żywo gestykuluje i głośno opowiada, ktoś pilnie słucha, stawia pytania i otrzymuje odpowiedzi, ktoś pisze recepty, wyjaśnia i znowu wyjaśnia — ale to wszystko dzieje się jak gdyby w czwartym wymiarze, za gęstymi oparami mgły. Badam długo, za długo, co nie jest moim zwyczajem, wysłuchuję kilkakrotnie płuca, każdy wypadek wydaje mi się szczególnie ciężki i zagmatwany — i w końcu zdaję sobie sprawę, że diagnoza jest niepewna i prawie stereotypowo każdemu powtarzam, by się jeszcze raz zgłosił, gdy nie będzie czuł poprawy. W gruncie rzeczy czuję coś z pogardy i litości zarazem dla tego pana, który leczy, nie mając pewnej diagnozy i asekuruje się na wszelki wypadek, każąc pacjentom zgłaszać się w razie braku widocznej poprawy. Normalnie, mam na myśli przy normalnej pracy, nie zwykłem zapisywać recept, nie mając ustalonej pewnej diagnozy — zawsze byłem i jestem nadal zwolennikiem prawdziwego, t. j. przyczynowego leczenia.
Przyjęcia się przedłużają. Już zegar w poczekalni wybił godzinę 21. Nareszcie ostatni pacjent, kobieta z dzieckiem, które nagle po południu dostało niewielką zresztą gorączkę, opuszcza poczekalnię. Następuje długa i gruntowna ceremonia dezynfekcji, jakieś bezmyślne krzątanie się po gabinecie — i wreszcie wracam „na łono rodziny“. Córeczka już dawno zasnęła, wszyscy są już po kolacji, tak, że bez uszczerbku dla nikogo mogę prosić o podanie mi kolacji nieco później, gdy trochę odpocznę. Siadam p w fotelu, rozprężam się i biorę gazetę do ręki, by przeglądnąć nowiny dnia. Ale dziwnie jakoś nic mnie nie interesuje. Czuję, że oczy mi się kleją, głowa opada na piersi, jeszcze chwila, a zupełnie obejmą mnie ramiona Morfeusza. Kolacja na stole. Dobrze, że ostra i smaczna przystawka, inaczej w ogóle nie tknąłbym dziś jedzenia, tak jestem przemęczony.
Żona, widząc moje znużenie, nie pyta mnie, jak zwykle, o plany na to dzisiaj. Wie, że najlepszym planem na dzisiejsza noc to ciepłe łóżko i dobry smaczny sen. Trzeba nabrać świeżych sił do dalszej pracy.
5. XII. Wczorajszy dyżur nocny był fatalny. Prawie całą noc załatwiałem nagłe wypadki.
Co piąta noc kolejno dyżuruje inny lekarz. Dyżur rozciąga się na wszystkie rejony. Jest to pewnego rodzaju ułatwienie technicze dla lekarzy domowych, którzy w innym wypadku musieliby co noc dyżurować każdy w swoim rejonie, co oczywiście jest życiowo niewykonalne.
Już pół godziny przed 20-tą czekała na mnie dorożka. Ubezpieczony nie mógł znaleźć swego lekarza rejonowego, który może jeszcze nie wrócił z wyjazdów, zgłosił się więc od razu do mnie, mającego dyżur nocny,
Zjadłem na prędce kolację — dziś na szczęście ukończyłem przyjęcia na czas — i dalej w drogę.
Wypadek był ciężki. Starsza kobieta, już po 60 latach, wiła się w okropnych bólach na łóżku, miała obfite i częste wymioty, stolców nie było, wiatry nie odchodziły. Już po krótkim badaniu rozpoznałem uwięźniętą przepuklinę i natychmiast dałem zlecenie na karetkę pogotowia, celem przewiezienia chorej do szpitala. Konieczna była natychmiastowa operacja. Chora leżała tak już od samego rana, syn, kawaler, wyszedł o świcie do pracy i nie miał kto zaalarmować lekarza.
Zaledwie wyszedłem z pokoju już czekał na mnie drugi ubezpieczony. Dowiedział się u mej służącej dokąd pojechałem i przybiegł aż tutaj. Tym razem chodziło o dziewczynkę 3-letnią, która przez kilka dni lekko gorączkowała, była nawet przed kilku dniami na wizycie u swego lekarza rejonowego, potem stan jej się znacznie poprawił, w ogóle nie gorączkowała przez 2 ostatnie dni i oto teraz dostała 40° gorączki. Dziecko jest bardzo niespokojne, rzuca się na pościeli, płacze — nie można jej w żaden sposób uspokoić.
Tym razem jechaliśmy dłużej, wizyta była bowiem na przedmieściu, na przeciwległym krańcu miasta. Dziewczynka jest bardzo rozpalona, w międzyczasie może temperatura nieco opadła, ale ciągle jeszcze oscyluje około 39°. Badam długo i skrupulatnie, wreszcie wypukuję dyskretne stłumienie w górnym płacie płucnym oraz nieco zmieniony szmer oddechowy, z wyraźnym brzmieniem oskrzelowym. Nie ulega wątpliwości, że chodzi tu o zapalenie górnego płata płuca lewego, wysoka temperatura oraz objawy nerwowe jeszcze utwierdzają mnie w tym rozpoznaniu. Coprawda, możliwa jest jeszcze komplikacja mózgowa, ale źrenice oddziaływują dobrze na światło, żadnej sztywności karku nie stwierdzam, zadawalniam się więc narazie tym przypuszczalnym rozpoznaniem, tym bardziej, że chodzi tu tylko o nagłą pomoc. Robię zastrzyk, nakazuję robić okłady przeciw gorączce i przekazuję chorą lekarzowi rejonowemu, którego należy jutro poprosić.
W drodze powrotnej rozprężam się trochę. Pracowałem dziś cały dzień prawie bez przerwy, jedynie wyjazdów było nieco mniej i dzięki temu mogłem choć spokojnie zjeść kolację. Jestem dziwnie podniecony, mózg mój, jak się to często zdarza podczas pracy nocnej, pracuje z niezwykłą jasnością. Diagnoza jest szybka i precyzyjna, intuicja lekarska, tak potrzebna w naszym zawodzie, bez której lekarz jest jednak tylko rzemieślnikiem, nadzwyczaj żywa.
Spodziewam się w skrytości ducha, że seria wypadków nagłych ma się już dziś ku końcowi i, że będę mógł choć kilka godzin przespać się. Przyda mi się to bardzo do jutrzejszej pracy. Ale przed domem — jak to już z daleka widzę — stoi inna dorożka, latarnie jej migają z daleka.
Tu czeka na mnie pani Sokalska, żona dobrze mi znanego urzędnika, który cierpi na kamicę nerkową i właśnie przed godziną dostał silnego ataku. Jeszcze przed rokiem stwierdzono u niego kamyk w lewym moczowodzie i proponowano mu operację, na którą jednak dotychczas nie mógł się zdecydować. Napady ma dość częste, raz na 6 — 8 tygodni, są one bardzo gwałtowne, zawsze występują w porze nocnej, stąd oprócz lekarza rejonowego wszyscy dyżurni lekarze dobrze go znają. Pani Sokalska czeka już na mnie, jak twierdzi, całą godzinę i jest już trochę rozżalona na Ubezpieczalnię — ale tłumaczę jej, że dotychczas nie próżnowałem, udzielałem pomocy innym chorym. Czasem zdarza się — dodaję — że trzeba trochę poczekać, na to nic poradzić nie mogę. Wszystkim ubezpieczonym muszę udzielić pomocy i każdy musi czekać na swoją kolej.
Przesiadam się do jej dorożki i ruszamy.
Sokalski ma okropne bóle, jego twarz wyraża nieludzkie cierpienie. Co chwila zmienia pozycję, spodziewając się, że zmiana ta choć trochę mu ulży. To leży zwinięty w kłębek na jednym boku, to znowu gwałtownie przewraca się na drugi bok, za chwilę szybko przerzuca górną część ciała na drugi koniec łóżka, jakby tam czekało na niego zbawienie i bóle miały natychmiast ustąpić.
Nie posiadamy narazie miernika do mierzenia intensywności bólów człowieka cierpiącego — u Sokolskiego napewno by wskazywał najwyższe napięcie cierpienia. Dochodzę do wniosku, że tylko wielka dawka narkotyku będzie w stanie choć trochę mu je złagodzić.
Czekam dość długo na skutki zastrzyku. Sokalski przestaje się rzucać z miejsca na miejsce, leży już spokojnie z zamkniętymi oczyma, tragiczne, zbolałe rysy twarzy łagodnieję. Na moje pytanie, czy czuje się lepiej, odpowiada mi ledwo dostrzegalnym lekkim skinieniem głowy. To mi wystarcza.
Minęła północ i czas wracać do domu. Pogoda zmieniła się fatalnie. Jeszcze przed niedawnym czasem księżyc wyglądał z poza chmur, teraz ciemno, gęste chmury kłębię się na niebie, dmie mroźny wicher. Drżę na całym ciele w mym lekkim futrze, z zimna, zmęczenia i niewyspania. Cieszę się bardzo, gdy wreszcie dojeżdżam do domu. Szybko zrzucam futro w gabinecie i jak złodziej po cichu skradam się do sypialni, by nie obudzić mej małej córeczki, śpiącej razem z nami.
Musiałem spać głębokim snem sprawiedliwego, bo Janka długo szarpała mną, zanim mnie obudziła. Już od 5-iu minut dzwoni jakiś ubezpieczony jak szalony — melduje Janka — mało dzwonka nie oberwie. Mówi, że żona mu ciężko zachorowała.
Patrzę na zegarek: 1-sza godzina w nocy. Wszyscy obudzeni, maleńka płacze żałośnie. Spałem może pół godziny. Szybko wciągam na siebie płaszcz i wchodzę do poczekalni.
— Panie doktorze — niech pan doktór się zmiłuje. Żona mi ciężko chora, szwagier przybiegł do fabryki z książeczką. Musiałem opuścić „szychtę“ i przybiegłem do pana doktora. Niech Pan Doktór będzie łaskaw, dorożka już czeka.
Nie wiele mogłem się od niego dowiedzieć. Jak poszedł do pracy, żona była jeszcze zdrowa. Szwagier mówił, że ma jakieś kurcze w nogach, okropnie wymiotuje, nic się w niej nie zatrzymuje, wywraca oczami, a język jak „kołek“ — nie może mówić. Szwagier mówił jeszcze, że kto wie, czy się jeszcze ją zastanie przy życiu, taka marna.
Wciągnąłem na siebie wielkie futro objazdowe, skontrolowałem ponownie walizkę lekarską, wziąłem koc na nogi — i dalej w drogę.
— Dobry wieczór — wita mnie dorożkarz. — Powiedz pan raczej dzień dobry — próbuję żartować.
Wichura rozszalała się na dobre. Cała buda trzęsie się okropnie. Wicher co chwila zmienia kierunek, ciska nam w twarz płatki mokrego śniegu. Dorożkarz na koźle skurczył się cały, jakby usiłował tylko najmniejszą powierzchnię wystawić na działanie szalejącego żywiołu. Nastawiłem kołnierz od futra i siedzę teraz jakby w rozpalonym piecu.
Z początku wleczemy się szosą jakieś 3 km. W ostatnich dniach spadł obfity śnieg, w dzień była odwilż, to też w niektórych miejscach droga jest gładka i śliska, w innych — kupy zbitego zlodowaciałego śniegu zagradzają zupełnie drogę. Koń — nędzna szkapa — co chwila się potyka, przed kupami śniegu staje i dorożkarz musi go niemiłosiernie okładać batem, aż ruszy dalej. Ale prawdziwa martyrologia zaczęła się dopiero wtedy, gdy skręciliśmy z szosy na polną drogę.
— Jeszcze niespełna 1 klm. drogi — zapewnia robotnik dorożkarza. Oto tam już widać światełko — dodaje dla zadokumentowania prawdy swych słów. Wytężam oczy, ale żadnego światełka nie widzę. Widzę natomiast zwały gęstego śniegu, w których istnienie w mieście nikt nie uwierzyłby. Koń ciągnie ostatkiem sił, aż wreszcie staje i żadna siła ludzka nie jest go w stanie ruszyć z miejsca. Nie pomaga dobroduszne popędzanie, ani bat którym go dorożkarz okłada. Koń zaciął się i nie rusza z miejsca. Dorożkarz zrzuca futro i chce podnieść dorożkę, robotnik pomaga mu w tym, ja zaś wysiadam z dorożki, by ulżyć trochę koniowi i czekam na wynik złączonych wysiłków, mających na celu przeprowadzenie dorożki przez zwały śniegu.
Wicher szaleje, mokry śnieg sypie w oczy — trudno wprost utrzymać się na nogach. Dodając sobie nawzajem animuszu, popędzając batem konia, dorożkarz z ubezpieczonym przesuwa wreszcie dorożkę na twardy grunt i koń rusza z miejsca. Wsiadamy znowu do dorożki, która wśród piekielnego wycia wichru posuwa się teraz jakimś bezdrożem w niesamowitą, ciemną dal. Mija sporo czasu, a ciągle jeszcze żadnego światełka nie widać.
— Już niedaleko — mówi jakoś niepewnie robotnik. — Znowu wysoka kupa śniegu, zdyszana szkapa staje i nie chce ruszyć dalej — i wszystko zaczyna się „da capo“.
Po długich perypetiach, zmoczeni i zziębnięci dobijamy wreszcie do celu naszej podróży. W chałupie jasno, pełno sąsiadów i sąsiadek. Warzą wodę, okładają kończyny gorącymi flaszkami i w ogóle chcą ulżyć chorej według swej najlepszej wiedzy.
Kobieta leży nieruchomo — przytomna. Źrenice nadmiernie rozszerzone nie reagują na światło, na pytania nie odpowiada, dając mi znać na migi, że nie może mówić. Skurcze toniczne rąk i nóg, zwłaszcza nogi leżą bezwładne nie dając się zgiąć. Brzuch miękki, dużo wymiotowała. Rozpytuję się domowników, czy już kiedy chorowała na taką chorobę. Dowiaduję się, że na ogół jest zdrowa, rzadko odwiedza lekarza. Gdy zachodzę w głowę co by to być mogło, spostrzegam na ciele wysypkę, której dotychczas przy nędznym świetle lampy naftowej nie zauważyłem. Wysypka, o charakterze pokrzywki, bardzo swędząca wyjaśnia mi wszystko.
— Czy jadła wędlinę? — pytam ostro. — Tak, wczoraj wszyscy jedli wędlinę, odpowiada robotnik. Kupił w mieście wędlinę, ale za mało, dla żony nie starczyło. A że miała wielką chęć na nią, posłała kupić do sklepu na wsi. Pewnie była nieświeża, bo tam mało kto kupuje.
Sprawa była wyjaśniona: zatrucie pokarmowe. Nie należało tracić czasu. Wyjąłem z walizki sondę żołądkową i w dość prymitywny sposób wypłukałem chorej żołądek. Zapisałem większą dawkę środka przeczyszczającego, oraz przeciw bolesnym skurczom zaordynowałem lewatywę leczniczą. Więcej narazie i w szpitalu nie zrobili by, zresztą transport chorej w taką noc i po tej drodze był zupełnie niemożliwy.
Powrotnej drogi prawie że nie przypominam sobie. Zdaje się, że większą część drogi przespałem, mimo szalejącej wichury.
Ostrożnie wślizgnąłem się przez poczekalnię do gabinetu, by nikogo nie budzić. Zegar wskazywał pół do 4-ej. Nie opłacało się już rozbierać to też nie rozbierałem się, ułożyłem się na kanapie w gabinecie, podłożyłem sobie koc, nakryłem się futrem i zasnąłem twardym snem.
Punktualnie o 5-ej godzinie obudziło mnie lekkie drapanie w drzwi gabinetu. Za chwilę stała już przede mną zaspana służąca, która mówiła jakimś bardzo cichym głosem, dochodzącym do mnie jakby z oddali, przez gęstą warstwę mgły. — Ciężko chory pacjent czeka w poczekalni panie doktorze.
Na szczęście nie potrzebowałem się już ubierać. Zeskoczyłem z kanapy i wszedłem do poczekalni. Na krześle siedział nieco otyły, barczysty mężczyzna, około 50-iu lat, z wyglądu sądząc, majster lub lepszy robotnik. Głowę miał pochyloną ku piersi, oburącz przyciskał serce, jakby się bał, by mu z piersi nie wyskoczyło.
— Panie Doktorze — mówił cicho, często przerywając zdanie, jakby mu z trudnością przychodziło mówić — panie doktorze, okropny ból: serce i lewa ręka. Boję się, bym nie umarł na miejscu. Radzili mi w domu, bym wezwał pana doktora, ale nie chciałem pana doktora fatygować w nocy. Bardzo przepraszam pana doktora, ale naprawdę nie mogę już wytrzymać.
— Dusznica bolesna — pomyślałem od razu. — Czy pan już kiedyś na to chorował? — zapytałem głośno. — Nie, nigdy — brzmiała odpowiedź — nigdy dotychczas nie chorowałem. — A pali pan dużo? — pytałem dalej. — Dużo — do 50 papierosów dziennie. Bez tego żyć nie mogę.
Zdarzyło się, że miałem akurat nitroglicerynę u siebie.
Dałem kilka kropel choremu na język — i czekam na rezultat.
Rzeczywiście po kilku minutach wyraźna poprawa. Po dalszych kilku minutach mój majster nabiera humorku, chce wracać do domu. Ponieważ na dole czeka na niego dorożka, nie mam nic przeciwko temu. Nakazuję mu jednak daleko idącą ostrożność: musi bardzo pomału krok za krokiem zejść ze schodów, a po przyjeździe do domu położyć się do łóżka i najmniej 2 tygodnie pobyć w domu, nie pracując. Choroba jest poważna, resztę dopowie mu jego lekarz rejonowy. To, co najważniejsze powiem mu od razu: papierosy musi odrzucić i to na zawsze, w przeciwnym razie będzie z nim źle.
Majster żegna się, nie znajdując wprost słów dla wyrażenia mi swej wdzięczności. — Może kiedyś odwdzięczę się panu doktorowi — mówi nieśmiało.
— Biedak, ani się domyśla jak ciężko jest chory — myślę sobie w duchu, żegnając się z nim uprzejmie.
Ledwie za nim drzwi zamknęły się, gdy znowu ktoś puka. Jestem już zupełnie rozbudzony i prawie zadowolony z nowych pacjentów, bo właściwie nie mam co już zrobić z czasem, znowu zaś ułożyć się do snu nie ma sensu.
Jest to para małżeńska, mąż, zawinięty w grubą chustkę, która mu zakrywa całą głowę, jest urzędnikiem tutejszej Ubezpieczalni.
— Co panu jest, panie K.? — pytam przestraszony. Urzędnik bowiem, zawinięty szczelnie w chustę, robi wrażenie ciężko chorego.
Odpowiada za niego żona. — Panie Doktorze, co to była za noc! Można było poprostu zwariować. Mąż mój śpi zwykle doskonale bez przerwy około 9-iu godzin. Tej nocy zaś, jakby coś w niego weszło, w żaden sposób nie mógł zasnąć. Czytał gazetę, później zgasił światło próbując spać, znowu zaświecił światło i czytał książkę, później wstał z łóżka i spacerował, wyglądał przez okno — jednym słowem całą noc sam nie spał i mnie spać nie dał. Wreszcie nad ranem zdecydowałam się pójść z nim do doktora. W Ubezpieczalni dowiedzieliśmy się, że pan doktór dyżuruje i oto jesteśmy.
Bojąc się o głowę męża, zawiązała mu ją ciepłą chustką, by jej nie przeziębił.
Mam dużo zrozumienia dla człowieka, który spędza bezsenną noc, zwłaszcza, jeśli ta bezsenność jest przymusowa, jak to u mnie ma miejsce. Nie mógł jednak ujść mej uwadze komizm sytuacji. Pan K. ze swą zawiniętą głową, przychodzący prawie o 6-ej godzinie z rana po środek nasenny do lekarza, wydał mi się w wysokim stopniu komiczny. Z drugiej strony żałosna mina tego tęgiego i doskonale zbudowanego zresztą mężczyzny, który jednak jest znany ze swych inklinacji neurastenicznych, budziła współczucie.
Zbadałem go i uspokoiłem w miarę możności. To nic poważniejszego, bezsenność z pewnością ustąpi, może miał jakąś niestrawność żołądkową. Tak, pan K. zjadł na wieczór kapustę, która natychmiast „wysadziła“ brzuch, może być, że dlatego nie mógł spać. Nie chciał jeść tej kapusty, tylko żona go na nią namówiła. Teraz po słowach pana doktora, jest już j zupełnie uspokojony, mógłby teraz spać cały dzień, szkoda tylko, że o 8-ej zaczyna się urzędowanie.
Gdy odprowadzałem K-skich, w poczekalni czekał już mnie ubezpieczony z książką. Żona jego poroniła, krwotok jest silny, prosi więc o skierowanie jej do szpitala. Książeczka jest w porządku, wydaję więc żądane i skierowanie i ubezpieczony zadowolony znika za drzwiami.
Zbliża się godzina 6.30. W sypialni ruch, mała już się zbudziła i dokazuje, mogę więc śmiało wejść bez obawy zbudzenia jej. Maleńka wita mnie słodkim „dzień dobry, tatusiu“. Idę pod kran by się nieco odświeżyć po nieprzespanej nocy, służącej nakazuję przygotować śniadanie, bo czuję głód po nocnych podróżach.
Nadchodzi poranna gazeta, ogolony i wymyty siadam do śniadania. Maleńka z kolei nieco popłakuje, nie chce się dać ubrać. Z głośnika radiowego spływa wschodnia melodia, zdaje się „Na perskim rynku“ Kittelbeya. Szybko, trochę nawet za szybko, zbliża się godz. 8-ma. Poczekalnia znowu przepełniona, ludzie stoją gęsto stłoczeni jeden obok drugiego. Przepycham się do gabinetu — czas zacząć przyjęcia dzienne.
18. XII. Zbliżają się święta, ale frekwencja nie zmniejsza się wcale. Oto statystyka przyjęć z ubiegłego tygodnia. W gabinecie: 59, 43, 48, 68 49, 57; wizyt domowych: 25, 16, 8, 10, 15, 12. O tyle tylko stosunki uległy pewnej poprawie, że ostatnio dzięki uprzejmości dyrekcji Ubezpieczalni dostaję w dniach, w których mam więcej wyjazdów, samochód. Rozumie się, że nie wszędzie można dojechać samochodem, zwłaszcza zimową porą, gdyż drogi są zepsute. Zawsze jednak jest to ułatwieniem i modernizacją pracy. Wolę też do miejsc, do których dojazd jest niemożliwy, dojść pieszo 100 — 200 mtr., aniżeli włóczyć się z Wojciechem.
Nadal wszechwładnie panuje grypa, która jest głównym powodem tej niezwykłej frekwencji. Większość pacjentów przychodni stanowią pacjenci grypowi, którzy przeszli chorobę ambulatoryjnie, nie przerywając pracy. Pracując w warunkach złych, niehigienicznych, często na silnych przeciągach lub nawet na dworze, nie mogą się uporać z grypą i cierpią na przewlekłe, bardzo męczące, nieżyty nosa lub gardła, kaszlą i pluję, wydobywając z siebie ogromne ilości flegmy.
Inni znowu mają złe samopoczucie, są bladzi i wyczerpani, pocą się przy lada wysiłku, a bojąc się przeziębienia nakładają na siebie całe stosy odzieży, co z kolei prowadzi do jeszcze większego wydzielania potów. W wielu wypadkach mamy prawdziwe nawroty grypy już po miesiącu. Ludzie przemęczeni, niedożywieni, uczuleni wobec zarazka, łatwo ulegają nawrotom lub zapadają na świeżo na rozmaite banalne infekcje. Wielką ilość pacjentów stanowią t. zw. reumatycy, skarżący się bardzo na najrozmaitsze intensywne bóle mięśniowe, nerwowe, stawowe, bóle krzyża i ple ców, które pojawiają się już to w związku z przebytą grypą, już to z powodu zimnego i wilgotnego powietrza. W nielicznych wreszcie wypadkach mamy do czynienia z ludźmi na ogół zdrowymi, którzy przeszli grypę. Obiektywnie zmian chorobowych obecnie stwierdzić się nie da, pacjenci ci udają się do lekarza już to z powodu złego samopoczucia, już to obawiając się ciężkiej komplikacji pogrypowej, o czym nieustannie piszą gazety, podające często w formie sensacyjnej, alarmujące a nieścisłe wiadomości.
Dodajmy do tego świeże fale pacjentów, trafionych boleśnie strzałami z kołczanu grypowego, a potrafimy sobie wytłumaczyć nadzwyczaj liczną frekwencję ostatnich tygodni w przychodni.
Na wyjazd przeważnie odwiedzam małe, ciężko chore dzieci. Znowu grypa i jej najważniejsze komplikacje: zapalenie płuc odoskrzelowe. Przeważnie chorują małe dzieci do lat 6-iu, tak, że o odesłaniu do szpitala nie ma mowy. Na to rodzice nigdy swej zgody nie dadzą. Jestem więc zmuszony odwiedzać chore dzieci, przynajmniej co drugi dzień, co tak niezwykle podnosi ilość wizyt domowych, przekraczających niekiedy 20 dziennie.
24. XII. Ciekawy jest sektor praktyki prywatnej podczas tak kolosalnego nasilenia grypy. Odwiedziłem dwie apteki na mieście i ku memu niezmiernemu zdziwieniu, zastałem magistra czytającego gazetę z wyraźnie znudzono miną. W ostatnich tygodniach — opowiada — ilość recept gwałtownie spadła, ludzie, zdaje się, w ogóle nie chodzą do lekarzy. Przyjdzie taki klient do apteki i co najwyżej kupi kilka tabletek motopiryny lub wody utlenionej za parę groszy, trochę terpentyny, amoniaku i na tym koniec.
W dzisiejszych czasach pacjent prywatny namyśli się porządnie, zanim zdecyduje się pójść do lekarza. Honorarium lekarskie i lekarstwo kosztują drogo, najczęściej chorego na to nie stać, kładzie się więc, gdy go choroba zwali z nóg do łóżka. Zażywa kilka tabletek motopiryny, każde się natrzeć terpentyną, leży w łóżku i czeka na ustąpienie choroby. Co ciekawsze, nawet ludzie zamożni nauczyli się oszczędzać na lekarzach i lekarstwach.
— Pan doktór chyba zna inżynierową S., która dawniej należała do Ubezpieczalni, a teraz z powodu wysokich zarobków męża już nie jest ubezpieczona. Przedwczoraj była w aptece i kupiła 3 tabletki motopiryny dla chorego chłopaczka, dzisiaj przyszła po jeszcze 4 tabletki, gdyż mąż jej zachorował.
Panią S. dobrze znam, gdy należała do Ubezpieczalni, prawie z lekarzami się nie rozstawała. Przy najmniejszej błahostce lekarz był wzywany do domu, laboratorium Ubezpieczalni zawsze miało od niej najrozmaitsze analizy, Rentgen dokonywał naświetlań i prześwietlań, z gabinetu elektroterapii prawie nie wychodziła, specjaliści byli wiecznie nagabywani. Obecnie widać, skończyła się Ubezpieczalnia — skończyło się leczenie, na które przecież śmiało może sobie pozwolić ta zamożna pani.
Tak więc, podczas gdy magister apteki prywatnej skarży się na zastój, magistrzy apteki Ubezpieczalni w żaden sposób na brak recept uskarżać się nie mogą. Przez cały czas swej pracy biegają od stolika do stolika, mieszają, ważą i preparują mikstury, proszki i maści, spoceni i zziajani, w ciągłym napięciu nerwów i wiecznym niepokoju, by broń Boże nie przekroczyć maksymalnej dawki lekarstw, za co się robi ich osobiście odpowiedzialnymi, a nie lekarzy, autorów recept.
29. XII. Ogromna frekwencja po świętach. Wizyt domowych bez liku. Wczorajszy dyżur nocny, na szczęście, bardzo łaskawy. Ani jednej wizyty domowej, jeden pacjent zabłąkał się do mnie, ale jak przyzwoicie — już o 21-ej godzinie. Przynajmniej człowiek wyspał się porządnie.
Z tymi wizytami nocnymi dzieją się czasem prawdziwe nadużycia. Niektórzy ubezpieczeni mają zwyczaj kontrolować swych lekarzy rejonowych. Idzie więc taki pan do Ubezpieczalni, zobaczy na tablicy świetlnej, kto danej nocy dyżuruje, bierze książeczkę i z miną mocno zatroskaną ciężko dysząc, przybiega do lekarza dyżurnego, prosząc o wizytę domową do swego dziecka, które nagle zachorowało. Przy bliższej indagnacji wychodzi wprawdzie na jaw, że dziecko to choruje od kilku dni, że czasem oprócz kilku wizyt swego lekarza rejonowego ma zanotowane kilka wizyt nocnych innych lekarzy, lekarstw ma bez liku, tak, że się już w nich wyznać nie może. Niech jednak lekarz dyżurujący, podejrzewający nadużycie lub przynajmniej niczym nieuzasadnioną zmianę lekarza, spróbuje odmówić załatwienie tej wizyty, motywując to tym, że wypadek nie jest nagły i powinien być załatwiony w normalnej porze przez odnośnego lekarza rejonowego, natychmiast usłyszy zadane grzmiącym tonem pytanie: — A co będzie jak moje dziecko umrze? Czy pan doktór bierze pełną odpowiedzialność za to, że pan odmówił udzielenia wizyty?
Lekarz jest człowiekiem, lekarz nie chce brać odpowiedzialności — więc wsiada w dorożkę i jedzie. I bardzo często takie „umierające“ dziecko bawi się w najlepsze ku uciesze całej rodziny, a na całe usprawiedliwienie bierze wtedy ojciec domowników za świadków, że teraz widać „się odmieniło“, ale jak wychodził z domu to dziecko „paliło jak ogień“ i myślał, że dziecko jutra nie doczeka.
Jak niektórzy ubezpieczeni lekceważą pracę lekarza Ubezpieczalni może posłużyć następujący fakt.
Pewna pani, żona urzędnika, opowiada mi zupełnie naiwnie, że mąż jej dostał w nocy bicia serca, dała mu więc waleriany i przyłożyła zimny okład na okolicę serca. Byłaby posłała po lekarza dyżurnego, ale żal jej było syna, którego trzeba było zbudzić, by pobiegł zaalarmować lekarza.
O ciężkich obowiązkach lekarza dyżurnego, który po całodziennej pracy musi jeszcze dyżurować w nocy, ani na chwilę nie myślała — lekarz dyżurny jest na to, by przez całą noc jeździł bez względu na to, czy to konieczne, czy zbędne.
Przypominam sobie wypadek, gdy zostałem wezwany o 3-ej w nocy do ubezpieczonego w nagłym wypadku. Wzywającym był sąsiad ubezpieczonego, który prócz stereotypowego — „jest ciężko chory“ — nic pozytywnego o chorym podać nie mógł. Gdy przyjechałem na miejsce i stwierdziłem u chorego lekką grypę z bólami mięśniowymi, wypadek, który w żadnym razie nie mógł być zaliczony do nagłych i gdy z tego powodu robiłem wyrzuty ubezpieczonemu, grożąc mu, że podam niepotrzebne wezwanie do wiadomości dyrekcji, wyjaśniło się wszystko. Chory, mając bóle mięśniowe i nie mogąc spać, rzucał się na łóżku, co przeszkadzało w śnie sąsiadowi, którego łóżko było umieszczone przy tej samej cienkiej ściance i który wszystko dobrze słyszał. Nie namyślając się długo, wstał, ubrał się — i tak przecież spać nie mógł — wszedł do chorego i zaproponował mu sprowadzenie lekarza. Postanowione i zrobione. Czuły na niedolę bliźniego sąsiad chciał upiec przy tym ogniu i własną pieczeń. — Gdy lekarz przyjedzie — wnioskował logicznie — chory dostanie proszek na złagodzenie bólów, nie będzie się rzucał na swym łóżku, a może nawet zaśnie, wtedy i on będzie mógł jeszcze kilka godzin przespać spokojnie.
Bywały wypadki, gdy o północy byłem budzony do chorych, którzy dostali tak ciężkich bólów „w sobie“, że „kto wie, czy pan doktór go jeszcze zastanie żywego“. Często zastawałem takiego chorego nie tylko żywego, ale pogrążonego w tak głębokim śnie, że trudno go było dobudzić. I tu także rolę takiego zbawcy ludzkości gra zwykle jakiś sąsiad lub znajomy, który szybko siada na rower, by sprowadzić dyżurnego lekarza „do ratowania“.
Specjalną plagą są dla lekarza dyżurnego wypadki nagłej śmierci. Wieść lotem błyskawicy rozchodzi się dookoła, każdy koloryzuje i upiększa wypadek, stosownie do bogactwa swej wyobraźni i nic dziwnego, że wszyscy chorzy na serce, a ponadto wszyscy neuropaci i wszystkie historyczki uważają się za niebezpiecznie chorych. Czasem zdarza się w nocy prawdziwa epidemia „ataków sercowych“, gdzie krople walerianowe i zwykłe słowa uspakajające lekarza wystarczają, by „niebezpiecznie chorzy“ natychmiast wyzdrowieli i zapadli w głęboki sen.
Prywatnie zdarzają się wypadki mocnych wezwań bardzo rzadko. Przed niepotrzebnymi wezwaniami broni lekarza wysoka taryfa nocna. W wypadkach koniecznych sumienny lekarz nie będzie zważał na taryfę nocną, często pójdzie do ciężko chorego, choć wie, że w ogóle żadnego honorarium nie dostanie.
10. I. Epidemia odry! Już w pierwszym dniu po świętach wydarzył się jeden wypadek odry, ale sądziłem, że będzie to wypadek sporadyczny. W międzyczasie wybuchła już prawdziwa epidemia, co zresztą było do przewidzenia, bo ostatnia kolosalna epidemia odry miała miejsce przed 7-iu laty. Epidemie odry mają to do siebie, że wybuchają okresowo, co kilka lat, gdy podrośnie znaczna ilość małych osobników, na zarazek odrowy nieuodpornionych.
Odra uchodzi w szerokich kołach laików za chorobę lekką, a już sama jej powszedniość odbiera jej tę grozę, którą roztacza dokoła siebie np. płonica. Łóżko, czerwone firanki, miód do wewnątrz — oto są niezbędne rekwizyty przy odrze, przekazywane od niepamiętnych chyba czasów z pokolenia na pokolenie. Co do wartości reszty rekwizytów — można się sprzeczać, konieczności wyleżenia odry w ciepłym łóżku nikt chyba nie poda w wątpliwość.
Odra nie jest jednak chorobą banalną, za jaką uchodzi. W epidemii z przed 7-iu laty było dużo wypadków septycznych. Zanim jeszcze ukazywała się osutka odrowa, występowało odoskrzelowe zapalenie płuc, wysypka ukazywała się jakaś niewyraźna, skąpa i nierównomiernie rozmieszczona, przybierała odcień sinawy i najczęściej dziecko w bardzo krótkim czasie ulegało morderczemu zarazkowi. Jeśli nawet nie weźmiemy pod uwagę wypadków septycznych o złośliwym przebiegu, to częste komplikacje odrowe w postaci zapalenia płuc odoskrzelowego pogarszają znacznie rokowanie w tej chorobie.
Najdonioślejsze dla zdrowia dziecka są następstwa przebytej odry. Wywołuje ona bardzo znaczne osłabienie sił odpornościowych organizmu, co w pierwszym rzędzie objawia się brakiem odporności w stosunku do gruźlicy.
Długotrwale stany gorączkowe, których przyczyną jest gruźlica, czy to w formie gruźlicy czynnej gruczołów okołoskrzelowych, czy to nacisku okołoogniskowego, a które prowadzą do wyniszczenia dziecka, są często następstwem „niewinnej“ odry.
Odra w niebywały sposób zwiększyła ilość wizyt domowych. Jak przed 7-iu laty tak i teraz ilość wyjazdów osiąga rekordowe liczby. Ubezpieczony wprawdzie „krost“ się nie boi, dziecko włożył do łóżka — do tego już go przynaglać nie trzeba — i dał mu miód do picia. Ale zawezwać lekarza nie zawadzi. Dziecko ma taki „chrypiący“ kaszel, gorączka dochodzi do 40° — czy tam czasem nie wyniknie jakieś „zapalenie“ płuc.
2. II. Pierwszy wypadek śmierci przy odrze. Zaczęło się od nagłego wypadku natychmiast po rozpoczęciu przyjęć w gabinecie. Do poczekalni wpadła S. z krzykiem i płaczem, że dziecko jej się dusi. Z trudem tylko udało mi się wydostać od przerażonej i lamentującej kobiety kilka ważniejszych szczegółów: dziecko dostało wczoraj odrę, wysypka była „rzetelna“, wiadomo na „krosty“ każde dziecko musi chorować. Nagle dziś nad ranem zauważyła, że dziecko „robi boczkami“, ochrypło i nie może wydobyć głosu, dusi się, całe zsiniało.
Nie tracąc czasu wsiadłem do dorożki, zostawiając oczywiście poczekalnię, wypełnioną po brzegi pacjentami.
Dziecko, dziewczynka około półtora-roczna, miało typowy krup błoniczy, który dołączył się do podstawowej choroby, odry. Wciągania były bardzo głębokie, mostek zapadał się dotykając prawie kręgosłupa, dziecko odrzuciło główkę w tył, napięło wszystkie mięśnie pomocnicze, walcząc rozpaczliwie o odrobinę powietrza. Na lewym migdałku zauważyłem mały, brudny nalot, ale i bez tego nalotu byłbym wstrzyknął możliwie największą ilość surowicy przeciwbłoniczej. To oczywiście w obecnym nadzwyczaj ciężkim, prawie beznadziejnym stanie, nie ratowało sytuacji. Należało natychmiast przewieźć dziecko do szpitala celem dokonania intubacji lub tracheotomii. Zdawałem sobie dokładnie sprawę z tego, że i przez zabieg tego rodzaju poprawiam tylko niewiele szanse chorego dziecka, które nadal pozostanie w niebezpieczeństwie życia. Przecież błony błonicze przy odrze mają tendencję do szybkiego posuwania się w dół, do oskrzeli i małych oskrzelików i w tym wypadku operacja dokonana na tchawicy niewiele mogłaby zdziałać. Było to jednak jedyne wyjście z tej ciężkiej sytuacji, dające dziecku najlepsze szanse i dlatego nalegałem na przewiezienie go natychmiast do szpitala.
Starałem się w możliwie prostych słowach wytłumaczyć rodzicom stan dziecka, jedynie, aby ich skłonić do udzielenia swej zgody na szpital, przedstawiałem operację i jej zbawienne skutki w trochę może za różowych barwach. Zrobi się tutaj — wyjaśniałem — taki mały otworek, wstawi maleńką rurkę i od razu dziecku się ulży, będzie miało dość powietrza do oddychania.
Widząc wahanie rodziny, już bez ogródek przedstawiłem całą sytuację. Jeśli dziecko zostanie na miejscu, niechybnie się udusi, zanim jeszcze surowica zacznie działać.
Rozpoczęła się narada z babkami i kumami, zapełniającymi izbę i wreszcie padła stanowcza odpowiedź ojca, który dopiero niedawno wrócił z fabryki. — Tak będzie, jak Bóg da, panie doktorze, krajać dziecka nie damy. Może Bóg się zmiłuje. Pan doktór chce dobrze, to widzimy, ale krajać dziecka nie damy.
Wystawienie świadectwa śmierci z pewnością nie należy do najprzyjemniejszych obowiązków lekarza domowego.
Poczekalnia pełna, godziny przyjęć — a tu płacz, lament — lodowate tchnienie śmierci. Jakże często sama matka uważa za swój obowiązek udanie się do lekarza po świadectwo śmierci, jakby chciała koniecznie oddać i tę jeszcze usługę swemu dziecku, jakby nikt inny nie był w stanie zastąpić ją w tej czynności. Uderzona, jak gromem, twardą ręką losu, jeszcze nieprzytomna z przerażenia, bez końca rozpamiętuje szczegóły choroby, znajduje w poczekalni liczne i zaciekawione grono słuchaczy, przed którymi może roztaczać swe skargi.
Wszystko to jest ludzkie, arcyludzkie, ale jak daleko odbiega od kliniki, której lekarz jest przecież wychowankiem. Tam mamy surową, pełną powagi atmosferę naukową, beznamiętną obserwację walki człowieka z ślepymi siłami przyrody, chcącymi go zniszczyć, gdzie nawet kres wędrówki, śmierć, jest chłodno a ciekawie badana.
Trupa kraje się na sekcji, ciekawsze skrawki ogląda się pod mikroskopem, doświadczenia są pilnie zbierane, wnioski ostrożnie wyciągane — wszystko w celu służenia człowiekowi żyjącemu. Nawet bezlitosną śmierć zmusza się do tego, by służyła życiu — taki jest nakaz nauki.
Tu, w poczekalni, mamy irracjonalną grozę śmierci, atmosferę strachu, ludzkiego strachu przed śmiercią. Tu mamy nie obiekt beznamiętnego badania, z którym nie mieliśmy osobistego kontaktu, ale tragiczną ofiarę losu, przedwcześnie zmarłą istotę ludzką, którąśmy znali, niejednokrotnie leczyli, a która odeszła teraz od nas na zawsze.
16. II. Dwa wypadki odry, powikłanej gruźlicą, z tych jeden śmiertelny.
Dziś wystawiłem świadectwo śmierci Marcinkowi Czerniawskiemu, a przecież nigdy nie byłbym przypuszczał, że gdy obaj z Józiem Skowrońskim prawie w jednym czasie zachorowali, że Józio, ten wątły, delikatny chłopaczek, dziedzicznie obciążony, wystawiony na stałe działanie infekcji gruźliczej, potrafi chorobę opanować, a Marcinek, ten dzielny i energiczny chłopaczek ulegnie jej w stosunkowo tak krótkim czasie.
Józio miał matkę gruźliczkę, u której choroba robiła kolosalne postępy. Zajęła jedno płuco, później drugie, w końcu przeszła i na krtań. Cicha, skromna kobieta, bezszelestnie stąpająca po pokoju, nie chciała swą osobą nikomu sprawić kłopotu: ani mężowi, barczystemu, zdrowemu robotnikowi, który niewiele miał zrozumienia dla ciężkiej choroby swej żony, ani lekarzowi, który przecież jest tak zajęty swymi chorymi, których można jeszcze uratować, a jej i tak nikt już pomóc nie może. Przesadnia wstydliwa nie chciała udać się do przychodni przeciwgruźliczej, a lekarza do domu rzadko tylko wzywała.
Jak świeca dogorywająca gasła powoli z dnia no dzień, coraz biedna, coraz chudsza, aż pewnej nocy, przy boku głośno chrapiącego męża wyzionęła ducha w milczeniu, jakby nie chcąc przerwać drogocennego snu małżonka.
Kilka dni po śmierci matki Józio zachorował na odrę. Temperatura od razu podskoczyła do 40° I na tym poziomie utrzymywała się stale, nie mając tendencji do obniżenia się. Już na czwarty dzień bez trudu wysłuchałem w okolicy łopatki prawej naciek zapalny i nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, że chodzi tu o naciek gruźliczy. Przypuszczałem, że nawet ulegnie on rozpadowi i z tego względu od razu postawiłem rokowanie niepomyślne, o czym nie omieszkałem w ostrożny sposób zawiadomić ojca, tym bardziej, że 1 prześwietlenie płuc potwierdziło moje rozpoznanie.
W tym samym mniej więcej czasie zachorował Marcinek Czerniawski. Gorączka u niego dochodziła do 40°, ale nie budziło to większych obaw, bo wiadomo, że przy odrze często temperatura jest bardzo wysoka. Gdy jednak po kilku dniach temperatura nie spadała, a Marcinek, zwykle wesoły i bardzo żywy, leżał markotny w łóżku, nie okazywał ochoty do niczego, nie jadł i tylko bezustannie wolał pić, zaniepokojony ojciec wezwał mnie znowu.
I tu wyskoczyła pierwsza niespodzianka: wysięk surowiczy w prawej jamie opłucnej, niewielkich stosunkowo rozmiarów. Komplikacja ta nie należy wprawdzie do częstych przy odrze, ale właściwie i ona nie dawała powodu do większych obaw.
Wysięk taki, jeśli przybiera nawet większe rozmiary, zwykle wsysa się zupełnie, choroba tylko przeciąga się na długie tygodnie, zostawiając po sobie zrost w opłucnej. Ale po dwóch dniach, gdy znowu odwiedziłem Marcinka, stan choroby pogorszył się znacznie: cały dolny płat prawy był nacieczony, wysięk nie powiększył się. Już wtedy zaświtała ww mnie myśl, że chodzi tu o nacieczenie gruźlicze, że nie jest to zwykłe zapalenie przy odrze, ale tę możliwość długo odrzucałem, nie mogąc się pogodzi z myślą prawdopodobnej śmierci miłego chłopaczka.
Dłużej jednak nie mogłem się łudzić. Marcinek zaczął odpluwać, a w plwocinie wykryto niewątpliwie prątki Kocha. Nacieczenie w prawym dolnym płacie nie ustępowało, natomiast pod lewym obojczykiem ukazał się nowy naciek, który prawie natychmiast zaczął ukazywać cechy rozpadu.
Kazałem Marcinka przewieźć karetką pogotowia na prześwietlenie, które wykazało zupełnie stanowczo gruźlicze jamy rozpadowe w lewym płucu.
Całą chorobę Marcinka, która miało piorunujący prost przebieg, pamiętam doskonale i zdaje się, nie zapomnę nigdy.
Dziecko ciężko, niebezpieczne chore, nie przestaje jednak być dzieckiem. Groza śmierci wisząca nad nim, nie przeraża go, bo nie zdaje sobie z togo sprawy. Gdy tylko gorączka nieco spadnie, Marcinkowi zachciewa się saneczek. Uszczęśliwiony ojciec zaprzęga się do nich, Marcinek bierze bat do ręki i popędza ojca, jak konika. Rychło jednak przechodzi mu chęć do zabawy, dostaje za to nagle ogromnego apetytu na szprotki. Zdyszany ojciec przybiega do mnie z zapytaniem, czy można Marcinkowi szprotki do jedzenia, czy mu to nie zaszkodzi. Ale zanim ojciec wrócił ode mnie, Marcinka odeszła już ochota na szprotki.
Gorączka znowu podskoczyła, dziecko siniejąc, kaszle bez przerwy, lekki pot pokrywa mu chudą twarzyczko, z zapadłej piersi wydobywa się jakieś chrapliwe rzężenie, Wystarczy jednak, by gorączka opadła, już Marcinka bierze ochota do nowej zabawy. Chwyta fuzyjkę do ręki, pociąga kilka razy za cyngiel, ale jakoś nie jest to tak interesujące, jak się wydawało z początku.
Zaleciał go zapach kapusty z kuchni, więc dajcie mu miskę kapusty. Dwie łyżeczki zje z apetytom, a później powoli odsuwa talerz. I kapusta, za którą zawsze przepadał, nie jest tak smaczna jak dawniej. Może czekolada będzie lepiej smakowała.
Przynoszą mu świeżą, smaczną czekoladę, — nie ma rzeczy na świecie, której by mu ojciec poskąpił, — ale i czekoladę zaraz po skosztowaniu Marcinek odsuwa z niechęcią: jest jakaś gorzka, obrzydliwa.
Ostatnie wizyty u chłopczyka są dla mnie jakby koszmarnym snem. Dziecko ma tętno, dochodzące do 180 na minutę, wątroba sięga prawie do małej miednicy, jest cały siny, na nadzwyczajną duszność, której by żaden dorosły człowiek nie wytrzymał, męczą go okropne ataki kaszlu — a jednak siedzi na łóżku, otoczony stosem zabawek, co chwila chwyta inną, by ją zaraz odstawić, co chwila wyraża jakieś inne życzenie, które domownicy w mig spełniają — okropny, grozę budzący widok dziecka-ofiary, po które śmierć wyciągnęła już swą kościstą łapę.
W dniu śmierci Marcinka odwiedziłem małego Józia Skowrońskiego. U tego w międzyczasie nastąpił stanowczy zwrot na lepsze. Temperatura była jeszcze wprawdzie nadal wysoka w trzecim i czwartym tygodniu, a e ogólny stan dziecka był całkiem niezły. Siedział w łóżeczku, twarzyczka zarumieniona od gorączki, wesoły i uśmiechnięty, stale zajęty swymi zabawkami, apetyt — o dziwo! — mimo tak wysokiej gorączki, niezły, nie pluł i gdyby nie ostre ataki kaszlu nie możnaby było nawet przypuszczać, że ma się do czynienia z tak ciężko chorym dzieckiem.
Gdy temperatura w piątym tygodniu zaczęła nieco obniżać się, kaszel stawał się mniejszy, a płuca nie ulegały żadnym zmianom, należało zrewidować pierwotne rozpoznanie. Powoli stawało się jasnym, że może chodzi tu o nacieczenie okołoogniskowe w związku z uczuleniem odrowym, nacieczenie, które wprawdzie może się utrzymywać przez długie czasem miesiące, a nawet lata, nie ma jednak tendencji do rozpadu i którego zejście jest prawie z reguły pomyślne.
Dokonano prześwietlenia i zdjęcie płuc wykazało stan niezmieniony. W ostatnim zdjęciu, dokonanym przedwczoraj było wyraźnie widoczne zmniejszenie się nacieku i tendencja do wessania się.
I oto w dniu pogrzebu biednego Marcinka, Józio miał już tylko temperaturę 37, 5°, trochę popłakiwał, bo chciał koniecznie ubrać się, ciągłe leżenie w łóżeczku już mu się znudziło. Uszczęśliwiony ojciec, któremu zakomunikowałem zmienione, pomyślne rokowanie, nie posiadał się wprost z radości. Łzy mu ciurkiem płynęły z oczu, nie usiłował ich nawet obetrzeć.
7. III. Bardzo ciekawy wypadek ostrego zapalenie mózgu. Lusia Masternak, lat 9, zachorowała na odrę. Wysypka była obfita i na ogół choroba przebiegała prawidłowo tak, że matka nawet nie wezwała do niej lekarza. Nagle na czwarty dzień, gdy wysypka zaczęła już ustępować, Lusia, wyrażając się słowami matki, „zupełnie zgłupiała“. Nikogo nie poznaje, ciągle patrzy w jeden punkt, gdzie przed jej duchowym wzrokiem przesuwają się jakieś cudowne miraże.
...Całe gromady ludzi, ubranych w starodawne stroje przebiegają tam i spowrotem. Wreszcie zapada cisza i oczy wszystkich zwrócone są w jedną stronę. Oto na końcu ulicy ukazuje się karoca królewska, zaprzężona w ogniste rumaki, poprzedzona hajdukami, ubranymi w piękne szaty...
— Poznajesz mnie Lusiu — pytam się małej — wiesz, kto jestem? — Tak — odpowiada Lusia bez wahania — król Władysław Łokietek.
Lusia miała grać jakąś rolę w widowisku historycznym, przygotowanym przez jej klasę, wtem nagle zachorowała na odrę, potem u biednej dziewczynki wywiązała się komplikacja mózgowa, ciągle więc jeszcze majaczą się jej sceny widowiska, w którym miała brać udział. Obrazy mkną z zawrotną szybkością, postacie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Świat urojony jest tak piękny, tak barwny i urozmaicony, że nie warto Lusi wrócić do maleńkiego ponurego pokoiku, w którym jakaś pani — czy to czasem nie mamusia? — głośno biada i załamuje ręce — a jakiś obcy pan w okularach — to chyba nie będzie król Władysław Łokietek, tego nie można sobie wyobrazić w okularach! — spokojnie przemawia i łagodnie ją pociesza.
Rzeczywiście pocieszałem głęboko stroskaną i przerażoną matkę: jest to wypadek poronny, rokowanie ma pomyślne i spodziewam się, że cała ta komplikacja przejdzie rychło i nie pozostawi żadnych śladów. Faktycznie, gdy po kilku dniach wstąpiłem do Lusi, by zobaczyć co porabia, już od progu przywitała mnie wesołym: „dzień dobry, panu doktorowi!“ Majaczenia i halucynacje się skończyły. Jest zdrowa i wesoła i całą jej troska jest termin powrotu do szkoły, za którą tęskni.
18. III. Już od miesiąca panoszy się prawdziwa epidemia ksztuśca. Sporadyczne wypadki kokluszu zdarzają się u nas zawsze, ale to co teraz się dzieje, przechodzi wszelkie pojęcie. W każdym domu dzieciaki kichają, kaszlą, zanoszą się, sinieję, wymiotuję, nie można przejść ulicy, by nie schwytać kilku dzieciaków na kokluszowym in flangranti. Przed diagnozą lekarską wyrastają nowe trudności, ma się jakby szaradę w gazecie do rozwiązania: czy to grypa, czy jest to odra w stadium zwiastunów, czy też stadium nieżytowe ksztuśca?
Musi się mieć dobre światło i oczy, aby zauważyć plamki Koplika, patognomiczne dla odry. Odra lub koklusz w domu jeszcze niczego nie dowodzą, przecież 3 wyżej wymienione choroby mogą się dowolnie kombinować i wprawić w niemały kłopot rodzinę i lekarza.
Szczególne trudności dla rozpoznania przedstawiają wypadki poronne. Podczas obecnej epidemii, która jest prawdziwą kliniką dla żądnego wiedzy lekarza, widziałem wypadki ksztuśca, które poza pierwsze stadium nieżytowe nie wychodziły. Dzieciaki kichały i kaszlały, kaszel był drażniący, uporczywy i nie ustępował po lekarstwach, ale do stadium dalszego z wciąganiami i wymiotami nie dochodziło. Był to jednak na pewno koklusz, bo wszyscy członkowie tejże rodziny przechodzili go, nie można więc sobie wprost wyobrazić, by tak zaraźliwa choroba jak koklusz właśnie to dziecko ominęła.
Wystarczy jednorazowe nakaszlanie dziecka kokluszowego na zdrowe, by wywołać u niego typowy ksztusiec.
U rodziców jest rozpowszechnione błędne mniemanie, że na ksztusiec nie ma lekarstwa. Zamożniejsi przyrzekają sobie wiele po zmianie miejsca pobytu, dają dzieciom lekarstwa, ale bez większego przekonania. A przecież ksztusiec nie jest chorobą obojętną. Pomijając już, co prawda, nieliczne wypadki o ciężkim przebiegu, zwłaszcza w wieku niemowlęcym, musimy pamiętać o uporczywych nieżytach oskrzeli, towarzyszących ksztuścowi, o przewlekłych zapaleniach płuc, ciągnących się całymi tygodniami a nawet miesiącami.
Nie wolno też zapominać o nadzwyczajnym osłabieniu odporności organizmu dziecięcego, tworzącego podatny grunt dla inwazji prątka gruźliczego, Trzeba pamiętać też o trwałych następstwach kokluszu, rozstrzeniach oskrzelowych, o skłonności do stanów skurczowych.
Wobec tak poważnych następstw ksztuśca rzeczą pierwszorzędnej wagi jest zapobieganie, a więc przede wszystkim szczepienia przeciwkokluszowe najbardziej zagrożonych, tj. niemowląt i dzieci do lat 4. Szczepienia te w praktyce przeszły doskonale próbę życiową. Zastrzyki, zaaplikowane w stadium nieżytowym, zupełnie przerywają chorobę, albo tak znacznie łagodzą jej przebieg, że ataki kaszlu niewiele odbiegają od formy zwykłego kaszlu przy stanie podrażnienia gardła lub tchawicy.
Niestety, szczepienia te w dzisiejszych warunkach bardzo trudno dają się zrealizować. Niektórzy rodzice nie chcą wystawić swych pociech na działanie „igieł“, co według ich zdania nie jest absolutnie konieczne, bo przecież i dawniej dzieci chorowały na koklusz, a „obywało się“ bez zastrzyków. Niektórzy znowu nie chcą nosić swych dzieci do ambulatoriów przy niesprzyjającej pogodzie, a dokonywanie tych zastrzyków w domu, przy kolosalnej liczbie chorujących, jest techniczną niemożliwością.
Tym niemniej sprawą tą należy się zająć i możliwie szybko uregulować. Wystarczyłoby uruchomienie w Ubezpieczalni Centralnej przychodni dla dzieci kokluszowych już przy pierwszych wypadkach zachorowań, na szeroką skalę zakrojona propaganda szczepień, a w ostateczności nawet przymus państwowy — jeśli by inaczej nie można było podejść do celu — a dobrodziejstwa szczepień stałyby się własnością dzieci ogółu ubezpieczonych.
Koszty tych szczepień profilaktycznych również opłaciłyby się i nie przewyższałyby o wiele kosztów leczenia najrozmaitszych komplikacyj kokluszowych, które z natury swej mają charakter przewlekły, a których leczenie nie przedstawia wdzięcznego zadania.
3. IV. Dziś odwiedziłem bez wezwania dziecko manicurzystki i stwierdziłem wybitną poprawę i przyrost wagi. Dziecko jeszcze tylko trochę kaszle.
A przecież dopiero 2 tygodnie minęły od chwili, gdy zdyszany dziadek przybiegł do mnie z prośbą, bym jak najprędzej udał się do wnuczka, bo jest z nim bardzo źle. Dziadkowi, który był dawniej fryzjerem i uprawiał, jak wszyscy cyrulicy w tych stronach, felczerstwo, można było wierzyć, że stan jest ciężki. Ale co zobaczyłem na miejscu, było gorsze od wszelkich choćby najczarniejszych opisów.
Zastałem chłopczyka może 6-io tygodniowego zupełnie sinego, o odcieniu prawie czarnym, który właśnie w chwili mego przybycia był w fazie bezdechu. Na szczęście po chwili dziecko zaczerpnęło powietrza, sinica powoli znikała i uspokoiło się zupełnie. Ale za chwilę wszystko zaczynało się od nowa. Dziecko zaczynało się dusić, jak gdyby mu w krtani nagle utkwiło jakieś obce ciało. Nie był to jednak kaszel, ani żadnego rodzaju ksztuszenie, ale dziecko przestawało oddychać, traciło przytomność, a twarzyczka przybierała siny kolor.
Przy niektórych atakach dołączały się jeszcze do tego krótkotrwałe drgawki twarzy. Skorzystałem z krótkiej przerwy między atakami, by zbadać gruntownie dziecko. Obiektywnych zmian stwierdzić nie mogłem. Stałem więc przed zagadkę, bo także wywiady nie były w stanie sprawy wyświetlić. Dziecko było przed kilku dniami przeziębione, nacierano je oliwą zmieszaną z terpentyną, trochę kaszlało, miało niewielki katarek — i to wszystko.
Byłem więc w prawdziwym kłopocie, jak postąpić w tym tak ciężkim i wymagającym natychmiastowej decyzji wypadku. Dziadek, felczer, wprost nalegał na jakąś energiczną procedurę, może „kropnąć“ wnuczkowi porcję baniek ciętych, albo kilka pijawek postawić za uszami, może jakiś „mocny“ zastrzyk mu zrobić, by „przyszedł do siebie“. Ja jednak siedziałem jak przygwożdżony do krzesła, a najrozmaitsze diagnozy, począwszy od krwotoku mózgowego a skończywszy na tężyczce, przebiegały mi po głowie. Wreszcie — zupełnie dla mnie nieoczekiwanie zapytałem — czy jakieś dziecko u domowników albo sąsiadów nie ma ksztuśca? Po dłuższej indagacji wyszło na jaw, że dziecko u sąsiadów już długi czas i dość gwałtownie kaszle, ale nie przypuszczają, aby był to koklusz.
Chodziło jeszcze o udowodnienie kontaktu. Tu jednak stanowczo wszyscy zgodnie twierdzili, że to dziecko do mieszkania nie przychodziło. — A czy z dzieckiem nie wychodzicie na spacer? — zapytałem. — Nie, jeszcze dziecka nie wynosili z powodu złej pogody, ale zostawiają drzwi do sieni otwarte na oścież. To mi wystarczyło. Dowód nie został wprawdzie przeprowadzony w całej rozciągłości, ale niekiedy w medycynie musi to wystarczyć, zwłaszcza, jeśli się ma do czynienia z tak nagłym a ciężkim wypadkiem. Niezwłocznie wstrzyknąłem surowicę przeciwkokluszową. W każdym razie nie było to wielkie ryzyko. Zsiniałe dziecko leżało prawie jak trupek, nawet na zastrzyk już nie reagowało. Skutek jednak nie dał długo na siebie czekać.
— Po 10-iu minutach — opowiadał to szeroko każdemu chętnemu słuchaczowi były felczer — dziecko jakby się odmieniło! Zupełnie inne dziecko! Ataki za jednym zamachem ustały. Pytam się pana doktora, czy mogę mu dać coś pić. — Spróbuj pan trochę rumianką wlać łyżeczką, ale ostrożnie. Nie wiem jeszcze czy będzie łykać. — Usłuchałem i dałem łyżeczkę rumianku. Słowo daję: dziecko łyka! I co pan mówi: doktór każe dać odstrzykniętego mleka, daję — łyka. Chciałem dziecko przyłożyć do piersi, ale na to doktór nie pozwolił, rozgniewał się na dobre. — Czy pan nie rozumie, że dziś dziecko nie ma sił ssać, będzie dobrze jak jutro weźmie pierś.
I tak było, jak doktór mówił. Zaraz z rana synowa przyłożyła dziecko do piersi. Ssał aż miło! Ale żeby pan widział jak doktór siedział i długo, długo myślał. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Zastanawiałem się, co też doktór wymyśli, przecież od razu widać, że to trupek. A tu nagle doktór, jakby mu coś strzeliło do głowy pyta, czy nie ma w sąsiedztwie dziecka chorego na koklusz?
Stary felczer nie mógł się domyśleć, że prawie na tydzień przed chorobą jego wnuczki miałem podobny wypadek także u niemowlęcia. Objawy choroby były jednak tam znacznie wyraźniejsze i przeprowadzenie dowodów było zupełnie łatwe: w tej samej rodzinie starsze dziecko miało zdeklarowany ksztusiec. I tam użycie surowicy przeciwkokluszowej miało piorunujący wprost skutek.
Całą więc mą skromną zasługą było intuicyjne zastosowanie analogii do choroby drugiego dziecka, u którego objawy były bardzo niewyraźne i utrudniały rozpoznanie.
20. IV. Koniec kwietnia. Maj się zbliża. Może nareszcie będzie koniec epidemii. Na razie chłodno i mokro, na drogach okropne błoto. Nadciąga nowa fala grypy. Czuję silne przemęczenie, po ciężkiej pracy źle sypiam po nocach. Może to skutek przebytej grypy, która i mnie nie ominęła. Nie mogłem jej przeleżeć w łóżku w spokoju, bo cały dom mi zachorował. Naprzód służąca, później żona, a w końcu maleńka. Mała w ogóle miała bardzo zły sezon zimowy. Przeszła odrę, później koklusz, który na szczęście udało mi się przerwać zastrzykami, a ostatnio grypę z odoskrzelowym zapaleniem płuc. Były ciężkie chwile...
Dobrze, że się nareszcie ta ponura, wilgotna zima skończy z jej korowodem niekończących się epidemii. My lekarze domowi, mamy jej już aż za dużo. Gdy się kiedyś — dzieje się to bardzo rzadko — spotykamy na zebraniach, kiwamy nad sobą głowami z politowaniem. Wyglądamy jak cienie, ruchy nerwowe, ustawicznie się spieszymy.
Podobno ludzie używają sportów, gdzieś w górach bieli się śliczny, puszysty śnieg, w Krynicy czy w Zakopanem sezon zimowy jest w pełni. Podobno wyszły nowe, ciekawe książki, miesięczniki naukowe roję się od nowych wiadomości. Nie ma czasu nawet tytułów książek przeczytać, tygodniki i miesięczniki lekarskie leżą nieprzejrzane...
Praca lekarza domowego podczas grasujących epidemii — to służba na froncie w obliczu wroga. Nie ma chwili wytchnienia, chorzy czekają pomocy — nie czas więc myśleć o sobie w takiej chwili.
2. V. Dziś wystawiłem świadectwo śmierci dla Kozłowskiego. Jest to smutny koniec choroby jego, leczonej przez znachora.
Kozłowski był w młodości parobkiem dworskim. Po ślubie przeniósł się do miasta, gdzie znalazł pracę w fabryce. Po długich latach pracy zdołał sobie coś niecoś zaoszczędzić i wystawić sobie domek na ulicy, zamieszkałej prawie przez samych, jak on, byłych mieszkańców wsi. Zeszłego roku zgłosił się do mnie w lipcu czy w sierpniu Kozłowski, skarżąc się na dolegliwości żołądkowo-jelitowe. Przy dokładnym badaniu klinicznym stwierdziłem u niego w przekroju jelita grubego na wysokości zgięcia wątrobowego pewien opór, który wydał mi się podejrzany.
Z dużym trudem udało mi się namówić go do przestrzegania kilkudniowej diety, po czym kazałem oddać kał do zbadania do laboratorium Ubezpieczalni. Na szczęście krwi utajonej w kale nie stwierdzono, a zrobione prześwietlenie żołądka i jelit wykazało jedynie skurcz jelita grubego. Mimo to uważałem za stosowne zarządzić u Kozłowskiego stałą obserwację i poleciłem mu raz na miesiąc lub 6 tygodni zgłaszać się do przychodni.
Przy nawale pacjentów nie zauważyłem, że Kozłowski do kontrolnego badania się nie zgłaszał.
Z początkiem lutego zostałem wezwany do wnuczki Kozłowskiego, która zachorowała na grypę. Kozłowski, który po powrocie z pracy nocnej, wysypiał się za dnia, właśnie się obudził. Uderzył mnie jego zły wygląd. Gdy zeszłego roku zgłosił się do badania, był czerstwym, rumianym mężczyzną, obecnie był to zgrzybiały starzec, o żółto-szarej cerze — jakaś ciężka choroba musiała go widać trawić. Zapytałem go co mu dolega, ale otrzymałem wymijającą odpowiedź. Obiecał, że przyjdzie dać się zbadać.
Nie przyszedł jednak. Odwiedziła mnie natomiast jego żona i opowiedziała mi ze wszystkimi szczegółami dzieje choroby swego męża.
— Po wizycie u pana doktora — przypomina sobie chyba pan doktór — brał zapisane lekarstwa i poczuł się lepiej, ale nie na długo. Po kilku tygodniach znowu zaczął dostawać silnych bólów, stolca nie miał czasem nawet przez kilka dni. Namawiałam go, by udał się do pana doktora, ale mąż, jak mąż, uparty nie chciał iść do „kasy“. Gdzieś tam w mieście słyszał o znachorze, który w „cudowny“ sposób uzdrawia chorych i mieszka w pobliskim miasteczku. Wsiadł na furmankę i pojechał do znachora. Siedział u niego coś ze 2 tygodnie — akurat miał urlop w fabryce.
Znachor dawał mu pić różne zioła, masował mu kiszkę, smarował go i wyciągnął z niego wszystkie pieniądze co do grosza. A jak wrócił — wygadał jak trup. Ale chłop uparty twierdził, że według słów znachora zupełna poprawa nastąpi dopiero za 2 miesiące, wierzył mu więc święcie.
Gdy po pracy przychodzi do domu, je bardzo mało, żadnego apetytu nie ma, zaraz kładzie się do łóżka, i słyszę czasem, jak wije się z bólu, ale „hardy“ jest, ani pisku z siebie nie wyda.
Wreszcie radzę mu znowu, by poszedł do doktora, ale zamiast do doktora wybrał się znowu do znachora.
Od tego czasu zupełnie już nie ma zdrowia. Bóle ma coraz silniejsze i częstsze. Teraz może by już poszedł do doktora, ale wstydzi się, by się pan doktór o jego głupocie nie dowiedział.
Kozłowski do przychodni nie przyszedł, nie był już w stanie przyjść. Pojechałem do niego i stwierdziłem zupełne wyniszczenie organizmu, jako skutek raka jelita grubego. Wypadek nie nadawał się już do operacji z powodu licznych przerzutów. Na prośbę rodziny skierowałem go do szpitala Ubezpieczalni, gdzie przeleżał silnie cierpiąc, około 2-ch miesięcy. Wreszcie w stanie prawie agonii został na własną prośbę odstawiony znowu do domu.
Nieludzkie wprost były cierpienia tego człowieka w ostatnim okresie przed śmiercią. Dwa razy dziennie dawane w dużych dawkach zastrzyki morfiny, tylko w małej mierze i na krótki czas uśmierzały mu ból. Nieludzkie krzyki, jakie wydawał, słyszane były na odległość w domach sąsiadów. Złorzeczył wszystkim i wszystkiemu dookoła, w chwilach względnego spokoju błagalnie modlił się o wyzwalającą śmierć. I tak wreszcie dokonał żywota.
8. V. Cukrzyca u dzieci jest dość rzadką chorobą. W całej mojej niemałej zresztą praktyce, przypominam sobie trzy — cztery wypadki cukrzycy u dzieci, z których jedno zostało przyniesione do szpitala zupełnie nieprzytomne, w stanie śpiączki cukrzycowej.
Wypadek, który teraz opiszę, nie musiał się skończyć tragicznie. Była to z pewnością wina i niedbalstwo matki, która, gdy dziecko straciło prawo leczenia się w Ubezpieczalni, nie wystarała się na czas o prawo leczenia na koszt opieki społecznej, co nieszczęsne dziecko przypłaciło życiem.
Gdy matka poraź pierwszy zgłosiła się z chłopcem 3 letnim, u którego zauważyła znaczną wypukłość na górnej lewej stronie brzucha, po długich i żmudnych wywiadach, z których wynikało, że chłopiec jada kolosalnie dużo, a w nocy zakrada się do beczki z wodą i pije bez miary — bez większego trudu rozpoznałem cukrzycę.
Rozpoznanie to zostało potwierdzone przez badanie w laboratorium. Ubezpieczalni, gdzie wykryto w moczu chłopczyka aż 8% cukru. Sądziłem, że najlepiej będzie umieścić go w dobrym szpitalu, gdzie przemiana materii jego zostanie dokładnie zbadana i ścisła, dieta przepisana i przeforsowałem wysłanie go do szpitala stołecznego.
Z niewiadomych mi przyczyn chłopczyk wrócił po miesiącu do domu w stanie nie najlepszym i przeszedł w moje leczenie. Ze względu na trudność zastosowania diety odpowiedniej w domu, która — byłem tego pewny — nie będzie utrzymywana, pozwoliłem mu wszystko jeść bez żadnych ograniczeń, zastrzykując mu tylko codziennie insulinę. Badając mocz co tydzień i obliczając procent cukru według ilości moczu w ciągu doby, zmieniałem odpowiednio dawki insuliny, zwiększając lub zmniejszając je według potrzeby.
Przy tej kuracji chłopczyk poprawił się doskonale, brzuch przybrał normalne kształty, łaknienie było normalne, chłopczyk przestał dużo pić i w ogóle rozwijał się i zachowywał jak zdrowe dziecko w odpowiednim wieku. Na zastrzyki insuliny matka przychodziła z dzieckiem regularnie, gdyż wyjaśniłem jej ich znaczenie. Zarazem ostrzegałem, że w razie nagłego przerwania zastrzyków chłopcu grozi niebezpieczeństwo życia.
W tym czasie ojciec chłopczyka, który pracował w tutejszej fabryce, został zredukowany i dziecku niewiele już zostało do wyczerpania swych świadczeń leczniczych. Zwróciłem więc matce uwagę w stanowczej formie, by wystarała się w Wydziale Opieki Społecznej Magistratu o prawo leczenia dziecka, a przede wszystkim o zastrzyki insuliny, które nie mogą ani na dzień być przerwane.
Gdy jednak skończyły się świadczenia lekarskie w Ubezpieczalni, dziecko zostało pozbawione dalszej opieki lekarskiej. Matka jeszcze nie wystarała się w Magistracie o prawo bezpłatnego leczenia dziecka, które nie dostało zastrzyków insuliny. To wystarczyło, by chłopczyk zapadł w śpiączkę cukrzycową, z której się już nie obudził.
12. V. Przychodnia przeciwweneryczna Ubezpieczalni.
Uważam, że nawet najzawziętsi przeciwnicy ubezpieczeń społecznych, jeśli są jeszcze tacy — muszą przyznać, że praca, dokonana na tym polu przez Ubezpieczalnię ma pierwszorzędne znaczenie dla społeczeństwa i gdyby zasługi ubezpieczeń społecznych ograniczyły się tylko do uruchomienia całego szeregu przychodni przeciwwenerycznych, stojących na wysokim poziomie, już to samo byłoby dostateczną racją ich istnienia.
Rozgałęziona sieć przychodni przeciwwenerycznych, kierowanych rzeczowo przez wyszkolonych fachowców, to jakby szereg najważniejszych, wysuniętych naprzód pozycyj frontowych do walki z groźnym wrogiem ludzkości, jakim jest kiła.
Dopiero w systemie lekarza domowego można zauważyć kolosalne spustoszenie, jakie szerzy kiła dookoła.
Zaraza ta, biorąc początek od jednego członka rodziny, najczęściej męża, nie leczona lub mało leczona, prowadzi niechybnie do degeneracji całego potomstwa, w najlepszym razie do jego małowartościowości, powoduje niski stan moralny całej rodziny. Prędzej czy później ci degeneraci stają się ciężarem dla społeczeństwa, które musi łożyć na ich utrzymanie.
Niezwykle pobudliwi i wybuchowi, bardzo często antyspołecznie nastawieni, pozbawieni wszelkich skrupułów i hamulców moralnych, przyczyniają się do wzmożenia kadr przestępców kryminalnych.
Aby sobie uprzytomnić całe znaczenie przychodni przeciwwenerycznych Ubezpieczalni, wystarczy przypomnieć sobie, jak wyglądało przed niedawnym czasem leczenie weneryczne chorych na odcinku nieuspołecznionym i jak w wielu wypadkach wygląda na prowincji jeszcze dziś. Młodzi ludzie, dotknięci chorobą weneryczną, dostawali się w ręce niesumiennych felczerów i znachorów, którzy wyciągali z nich ostatni grosz, doprowadzając najczęściej przez swe niefachowe zabiegi chorobę do stanu przewlekłego, bardzo trudnego do wyleczenia nawet przez dobrego lekarza.
Dziś nie możemy sobie nawet wyobrazić leczenia rzeżączki bez ustawicznej kontroli mikroskopowej, a w rozpoznaniu i leczeniu kiły ciągle musimy dokonywać badania krwi na reakcję Wassermana. Dawniej całe tzw. leczenie odbywało się na ślepo, nic też dziwnego, że procent uleczony był tak nikły.
Dziś Ubezpieczalnie stawiają do dyspozycji ubezpieczonych i członków ich rodzin bezpłatne, doskonale zaopatrzone gabinety swych lekarzy specjalistów, dokonywujących zabiegów według ostatnich zaleceń wiedzy lekarskiej. Jeśli wyniki nie są jeszcze najlepsze, nie jest to w żadnym razie wina Ubezpieczalni.
Głęboko zakorzenione przesądy, obawa przed kompromitacją, chęć ukrycia swej „brzydkiej“ choroby za wszelką cenę przed okiem publicznym — wszystkie te względy niejednokrotnie powstrzymują chorych od odwiedzania gabinetów przeciwwenerycznych, pozwalając na razie bez przeszkód rozszerzać się i dokonywać swego dzieła zniszczenia.
Pan R. — nie wymieniam pełngo nazwiska ze względu na tajemnicę lekarską — musiał nabyć kiłę w bardzo młodym wieku. Później jednak leczył się bardzo starannie — przeszedł 7 czy 8 kuracyj przeciwkiłowych mimo, że reakcja Wassermana była już po trzeciej kuracji ujemna. Ożenił się również młodo, wątpię jednak bardzo, czy miał na to zezwolenie lekarza.
Skutki nie dały na siebie długo czekać: było kilka poronień, jeden płód donoszony, ale martwy i wreszcie urodziła się dziewczynka pozornie zdrowa. Z pewnością ma kiłę wrodzoną, chowa się jednak do dziś dnia.
Zastanawiałem się nad tym, dlaczego R. nie przyznał się przed żoną do swej choroby, gdy jednak osobiście ją poznałem, zrozumiałem powody jego milczenia.
Była to bardzo młoda osóbka, niezwykle wulgarna, o nieokiełznanym języku i o bardzo bujnym temperamencie. R. po prostu stchórzył przed nią. W międzyczasie znowu miały miejsce dwa poronienia i ostatnio urodził się pozornie zdrowy chłopczyk.
Jak długo pani R. czuła się zdrowa i nie zasięgała porady lekarskiej, poronienia przechodziły gładko, a przy porodach asystowała zwykle akuszerka, wszystko dało się jeszcze zatuszować.
Ale ostatnio pani R. zaczęła poważnie chorować. Przyszła do mnie się zbadać, a ja, znając chorobę jej męża, zacząłem szukać związku między objawami jej obecnej choroby a kiłą męża. W bardzo ostrożnej formie poprosiłem ją o udanie się do przychodni przeciwwenerycznej, celem zbadania krwi.
Wysłuchała mych zaleceń dosyć spokojnie, ale już nazajutrz wróciła z awanturą. — Co pan doktór sobie myśli, ją, porządną kobietę posłać do „frańcowatych“, by wszyscy się na nią patrzyli i palcami wytykali. Nie, ona mi tego nie podaruje, nigdy mi tego nie zapomni, żem jej sprawił taki „despekt“. Ona już woli cierpieć i nie leczyć się, za nic w świecie tam drugi raz nie pójdzie.
Wysłuchałem spokojnie tego potoku słów zdenerwowanej kobiety — i dałem na razie za wygraną. Wbrew woli nikogo leczyć nie można.
Mijały tygodnie i miesiące, a choroba pani R. przybierała na sile. Coraz częściej dostawała silne, opasujące bóle brzucha połączone z niepowstrzymywanymi wymiotami tak, że byłem zmuszony skierować ją do szpitala. Zwykłe jednak objawowe leczenie w szpitalu, podczas krótkiego pobytu — dłużej nie chciała pani R. tam przebywać — nie dało żadnych wy wyników. Wróciła zupełnie złamana ze szpitala i gdy odwiedziłem ją w domu, ze łzami w oczach prosiła mnie o pomoc, bo — na prawdę już w tych cierpień wytrzymać nie może, nie zostaje jej chyba nic innego, tylko życie sobie odebrać, jeśli się nad nią nie zlituję i nie ulżę jej cierpieniom.
Skorzystałem z okazji i bez ogródek wyjaśniłem jej całą sytuację. Ona musi przejść kurację przeciwkiłową, nie jedną, ale kilka i to w określonym czasie. W przeciwnym razie bakcyl tak się w jej ciele rozpanoszy, że absolutnie nic poradzić jej nie będzie można. Już teraz choroba jej poczyniła takie postępy, że tylko z trudem będzie można jej przeciwdziałać. Celowo przed nią zataiłem, że zaobserwowałem już u niej kilka niepokojących objawów klinicznych, świadczących o zajęciu kiłą mózgowia — i dałem jej najlepsze rokowania co do wyzdrowienia po przeprowadzeniu kuracji przeciwkiłowej.
Pani R. bierze teraz kurację w. przychodni przeciwwenerycznej.
Tak oto los ciężko doświadcza panią R., pokutuje ona za nieswoje grzechy.
Atmosfera rodzinna w domu państwa R. stała się wprost nieznośna. Pani R. nie opuszcza żadnej sposobności, by swemu mężowi nie wypomnieć, że to on jest winien wszystkim jej nieszczęściom.
Pan R. zachowuje stoicki spokój, jak może stara się udobruchać swoją rozżaloną małżonkę, która ostatnio jest okropnie podekscytowana, ciągle wyprawia nowe sceny, które kończą się drgawkami biednej kobiety, podobnymi do drgawek epileptycznych, podczas których nawet częściowo traci przytomność.
Nieszczęście nie chadza samotnie. Pewnego dnia do mego gabinetu wkracza pani R. z córeczką obecnie już 6-letnią i ciągnie za rękaw swego męża, który chętnie zostałby w poczekalni.
— Panie Doktorze — zwraca się do mnie — proszę zobaczyć co jest z moją córeczką, całe jej „przyrodzenie“ jest czerwone jak płomień. Poza tym skąd się do takiego dziecka biorą upławy, biało-żółte, gęste, podobne do ropy?
Sprawa wydała mi się podejrzana. Wyciek z cewki pobrałem do zbadania mikroskopowego, które wykazało rzeżączkę u dziecka. Stanąłem przed zagadką: gdzie dziecko zaraziło się rzeżączką? Byłem przekonany, że od ojca nie. R. był według mego przekonania człowiekiem, który podczas młodości górnej i chmurnej poszedł wyładować swą jurność, jak wielu innych — i przypadkowo źle trafił.
Za ten fatalny krok swej młodości płacił obecnie nieszczęściem całego życia, chorobą swej żony, zwyrodnieniem i chorobą swych dzieci.
Nie, jego nie posądzałem o świeże zakażenie dziecka. O matce nie wiedziałem co sądzić. Niejednokrotnie, podczas mych wizyt w jej domu, zastawałem u niej sąsiadów, młodych mężczyzn, którzy się trochę za swobodnie wobec niej zachowywali, ale nie mogło to jeszcze służyć za dowód, że pani R. odpłaca obecnie wiarołomstwem swemu mężowi za jego „niecne sprawki“ z czasów kawalerskich.
Wreszcie sprawa się wyjaśniła zupełnie dla mnie nieoczekiwanie. Okazało się, że R. nocowali wraz z córeczką u swych krewnych, przy tym córeczka dziwnym trafem spała w jednym łóżku ze swoją ciotką, która miała upławy. Upławy te nie były niczym innym jak rzeżączką kobiecą nieszczęsna dziewczynka zaraziła się od swej ciotki tą weneryczną chorobą.
Ale i tu nie jest kres wszystkim nieszczęściom. Za dwa dni zostałem wezwany nagle do R., bo mała dostała okropne bóle w lewym kolanie. Gdy przyjechałem, zastałem w domu prawdziwe piekło. Pani R., która już zupełnie straciła panowanie nad sobą, biegała po pokoju jak szalona, tłukła głową o ścianę, wyrywała sobie włosy z głowy, groziła, że się zastrzeli.
Zapalenie stawu kolanowego okazało się rzadką komplikacją rzeżączki, chorobą ciężką, bardzo bolesną, która czasem prowadzi nawet do zesztywnienia stawu. Gdy patrzałem na małą, wijącą się z bólu na łóżeczku, podnoszącą okropny krzyk przy najmniejszej próbie dotknięcia jej zbolałego kolana, zapytywałem się z goryczą, za jakie grzechy ta mała niewinna istota przechodzi taką gehennę cierpień i mąk już w jej dziecinnych latach.
— A teraz dla odmiany mały romans nowoczesny.
Piękna, młoda brunetka, o śniadej cerze, czarnych, płonących oczach, rusza do miasta za chlebem. Przyjmuje służbę u miejscowego, mającego wielkie powodzenie fryzjera. Mistrz fryzjerski sprowadza pomocnika, eleganckiego pana Stefana, z Warszawy. Pan Stefan jest bardzo gładki, obrotny młodzieniec, mający wielkie powodzenie u kobiet. Potrafi on zawsze coś dowcipnego opowiedzieć, poradzić w jakiej fryzurze pięknej pani będzie najładniej, zna mnóstwo plotek z eleganckiego towarzystwa stolicy. Czesanie się u niego jest po prostu przyjemnością, ani się obejrzy piękna pani, a już jest elegancko ufryzowana. Nic dziwnego, że bożyszcze kobiet, wielce obiecujący pan Stefan z Warszawy podobał się także naszej śniadej brunetce.
I pewnej pięknej, księżycowej nocy tak się jakoś złożyło, że oboje poszli na przechadzkę wzdłuż wału nad rzeką — i że po pewnym niezbyt długim czasie piękna brunetka poczuła się w „błogosławionym stanie“. Zażenowana i nieśmiała wyznała swą tajemnicę pięknemu panu Stefanowi, który, jak jej się zdawało, lekko i wesoło przyjął do wiadomości wielką nowinę.
— Niezadługo się pobiorą, cały świat stoi przed nimi otworem — zapewniał — matka jego ma odebrać należną jej sumę pieniędzy, z których część przyśle jemu, by mógł się usamodzielnić, by sam założył interes.
Przed zachwyconą brunetką malował obrotny pan Stefan cudowną wizję ich przyszłego, niezmąconego niczym szczęścia.
Tymczasem tygodnie i miesiące mijały, czas rozwiązania zbliżał się szybko. W tem jakże bolesna niespodzianka! Pewnej nocy pan Stefan ulotnił się, znikł jak kamfora, wszelki ślad za nim zaginął — a wraz z nim znikło nieco gotówki z kasy jego szefa.
Z dzieckiem na ramieniu zgłosiła się piękna niegdyś, a obecnie zbiedzona, kobieta do poradni dla niemowląt, aby poradzić się doktora w sprawie wysypki u dziecka i ciągłej „sapki“, trwającej prawie od urodzenia. Pan Stefan znikł, ten trzpiot, ale dziecko chce ona wychować jak najlepiej i poświęci mu wszystkie swe siły. Moje rozpoznanie brzmiało: kiła wrodzona. Kobieta z dzieckiem leczy się teraz w przychodni przeciwwenerycznej — a piękny pan Stefan znowu romansuje w jasne, księżycowe noce z innymi pięknymi brunetkami.
...Pani S. jest przystojną jeszcze kobietą, o klasycznych prawie rysach twarzy, jedynie jej skronie są lekko przypruszone siwizną. Nie należy się jednak temu zbytnio dziwić, dopiero niedawno jak skończyły się tragiczne perypetie jej męża.
Pani S. jest urzędniczką w tutejszej fabryce. Mąż jej natomiast był małym urzędnikiem w jednej z tutejszych firm. Przed kilku laty zauważyła pani S. u swego męża pewne bardzo dziwne zmiany w charakterze, których nie umiała sobie wytłumaczyć. Zawsze czysty, dbający o swój wygląd zewnętrzny człowiek, zaczął się wyraźnie zaniedbywać. Gdy wreszcie zniecierpliwiona zwróciła mu na to uwagę, nie zareagował wcale i jakoś niewyraźnie się uśmiechał.
Uderzał jego brak pamięci: nie tylko nie pamiętał, co robił wczoraj, nie tylko wypadały mu z pamięci nazwiska jego najlepszych przyjaciół, ale zdarzało się, że w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć czynności, wykonanej przed chwilą. Wkrótce i w biurze zauważono, że pan S., dotychczas wzorowy pracownik, nie wypełnia swych obowiązków. Zdarzało się nawet, że znikał na cały czas urzędowania. Wracał do biura wtedy, gdy wszyscy już je opuścili. Indagowany w tej sprawie przez szefa, znowu jakoś niewyraźnie się uśmiechał i przyrzekał, że się już to więcej nie powtórzy. Zamiast jednak poprawy wszystko szło coraz gorzej.
Pan S. zaniedbywał się coraz bardziej, po nocach nie sypiał, znikał czasem na całe dnie, wpadał często i łatwo z pogodnego i wesołego nastroju w ponury i melancholijny.
Zaniepokojona pani S. skłoniła go wreszcie do udania się do lekarza, co przyszło jej dosyć trudno, bo mąż uparcie twierdził, że jest zdrów i że nic mu nie dolega.
Lekarz badał go jakoś niezwykle długo. Próbował czy źrenice reagują, badał odruchy powierzchowne i głębokie, wykonywał z nim najrozmaitsze ćwiczenia gimnastyczne, każąc mu na przykład stać z zamkniętymi oczyma przy zwartych stopach, a w końcu pobrał u niego krew do analizy.
Gdy po tygodniu zgłosił się jeszcze raz, jak miał polecone, skierował go lekarz do przychodni przeciwwenerycznej, gdzie miał go leczyć wenerolog-specjalista.
Od tego czasu pan S. przechodził najrozmaitsze koleje losu. Leczył się w przychodni przeciwwenerycznej, następnie przez długi czas leżał w stolicy w szpitalu, dokąd go wysłała Ubezpieczalnia. Zastrzykiwano mu tam malarię, później znowu wrócił do leczenia w przychodni, ale pełne zdrowie nie przychodziło. Przez pewien czas po zabiegach zdawało się nawet, że stanie się nadal zdolny do pracy i firma z litości przyjęła go z powrotem na „próbę“. Już po krótkim czasie okazało się, że S. jest stanowczo anormalny, nie umiał rozwiązać najprostszych, praktycznych zagadnień, które stawiało przed nim codzienne życie.
Ostatnio zaczął dostawać ataków drgawek, podczas których tracił przytomność i które przykuwały go do łóżka na długie dnie a nawet tygodnie. Ponadto zaczęto u niego stwierdzać wyraźne cechy obłędu. Dostawał ataków szału, w których stawał się niebezpieczny dla otoczenia. Chwytał przedmioty, które mu się nawinęły pod rękę i ciskał nimi w kogo i co popadło. Raz nawet omal nie rozbił głowy swemu synkowi, w którego cisnął podczas ataku ciężki wazon.
Pani S. robiła wszystko, co mogła, by mężowi przywrócić zdrowie. Gdy świadczenia w Ubezpieczalni się skończyły, pojechała z mężem na własny koszt do stolicy i konsultowała najwybitniejszego specjalistę w tej dziedzinie. Jego odpowiedź na podstawie badania nie rokowała żadnych nadziei poprawy.
Zrobiono wszystko, co jest możliwe przy dzisiejszym stanie wiedzy, sprawa wydaje mu się beznadziejna. Jego zdaniem najracjonalniejszym rozwiązaniem byłoby umieszczenie chorego w odpowiednim zakładzie zamkniętym, już choćby ze względu na niebezpieczeństwo grożące otoczeniu.
Sprawę tę ma już pani S. dziś za sobą. Męża umieściła w całkiem przyzwoitym zakładzie zamkniętym, gdzie opieka lekarska jest wzorowa, pielęgnacja i wikt bardzo dobre — i wreszcie może trochę odetchnąć. Po nocach rozmyśla często o swoim losie — w końcu nie ona przecież jest odpowiedzialna za tragiczny los męża. Swe obowiązki względem niego wypełniała, jak jej sumienie nakazywało — nie może sobie nic zarzucić. Teraz czas pomyśleć o synku i o sobie. Trzeba zacząć żyć, bywać towarzysko, starać się zapomnieć.
Ostatnie lata były przecież jedną nieprzerwaną, koszmarną zmorą. Pani S. była kilka razy u mnie w gabinecie, wzięła kilka zastrzyków, zażyła środków wzmacniających i wracała powoli do zdrowia i równowagi duchowej. Został jej przecież synek, jemu musi poświęcić swe wszystkie starania. Już jej jedynak chodzi do szkoły i dobrze się uczy.
Właśnie z tym synkiem przyszła pani S. do mnie przed dwoma tygodniami. Właściwie to głupstwo, nawet nie chciała z tym do mnie się zwracać i tak nadużywała przez cały czas mojej grzeczności i cierpliwości. (Pani S. jest wysoce kulturalną i delikatną osobą — uważa za grzeczność proste wypełnianie mych obowiązków).
Próbowała sama leczyć te wrzodziki synka na podudziach maściami, które kupowała — ale cóż — widocznie brak jej kwalifikacyj lekarskich i oto jest znowu u pana doktora.
Oglądam te wrzody — są to nie „wrzodziki“, ale dość głębokie wrzody — i od razu poważnieję. Te wrzody zupełnie mi się nie podobają i mam wrażenie, że nawet moje maście niewiele tu pomogą.
— Takie nieszczęście — myślę zupełnie przybity — czyżby los jeszcze mało tę sympatyczną kobietę ukarał? Bodaj bym się pomylił, niech moje rozpoznanie okaże się fałszywe, niech moja diagnoza tym razem się nie sprawdzi — modlę się w duchu zupełnie nie po lekarsku.
Ale działać muszę jak lekarz. W jak najostrożniejszej formie proponuję pani S. udanie się z synkiem do przychodni przeciwwenerycznej. Możliwe, że wrzodziki te to błahostka, ale ze względu na chorobę ojca należy sprawę wyświetlić.
Twarz pani S. wyrażała największe przerażenie, gdy usłyszała moje słowa. Była już zanadto doświadczona w tych sprawach, by można ją było wywieść w pole. Jej piękny, cudowny chłopaczek miałby być chory, cierpieć za winy niepopełnione! Nie, to byłoby za okropne, za ohydne! Nie, to niemożliwe!
Było to jednak nie tylko możliwe, ale zupełnie pewne. Poświadczyła to reakcja Wassermana u chłopca. Na żądanie wenerologa zbadano także krew pani S., ale tu analiza nie wykazała nic złego. Tym niemniej doktór radził przeprowadzenie kuracji przeciwkiłowej także pani S., bo — jak twierdził — przy kile nigdy nie można być zupełnie pewnym. Tak więc matka i synek przeprowadzają teraz razem kurację w przychodni przeciwwenerycznej.
Nie ulega kwestii, że odcinek frontu do walki z chorobami wenerycznymi, rozbudowany przez Ubezpieczalnię Społeczną, jest silny i dobrze oszańcowany. Na innych odcinkach frontu dają się zauważyć duże luki, a przede wszystkim brak jednolitego, konsekwentnego i dobrze przemyślanego planu centralnego do walki z tak groźnym i podstępnym wrogiem. Ustawodawstwo o zwalczaniu chorób wenerycznych musi ulec gruntownej zmianie, aby idee, które stały się już dziś wspólnym dobrem wszystkich myślących lekarzy, mogły zostać urzeczywistnione.
Zasada przymusowego leczenia chorób wenerycznych, ostre sankcje wobec opornych, przymusowe badanie skupień ludzkich o znacznym nasileniu kiły musi zostać wcielone w życie, jeśli w ogóle walka z kiłą ma być uwieńczona sukcesem trwałym. — Chory wenerycznie musi przestrzegać skrupulatnie przepisów lekarskich, a zarażający świadomie swego partnera powinien być uważany za pospolitego zbrodniarza i ponieść surową karę.
28. V. Jakkolwiek wyjazdy do obłożnie chorych zmniejszyły się znacznie, ambulatorium jest wypełnione po brzegi. Takiej masy chorych nawet w najgorszych miesiącach zimowych moja poczekalnia nie gościła. A przecież nareszcie zawitała do nas wiosna. Jest ciepło, niebo pogodne, powietrze wonne — należało by raczej spodziewać się znacznego spadku liczby chorych.
Powód tak licznej frekwencji w przychodni jest jednak raczej natury psychologicznej. Przede wszystkim przychodzą do doktora ci wszyscy, którzy z rozmaitych powodów leczyć się w porze zimowej nie mogli — ludzie starsi, którzy może podczas zimy mieszkania nie opuszczali, a nie byli znowu tak chorzy, by mieć prawo zawezwać lekarza do domu.
Matki z dziećmi bladymi i wychudzonymi, które niekiedy całą zimę spędziły w mieszkaniu pod pierzyną z braku odpowiedniego obuwia lub odzieży. Dzieci, które przechodziły kolejno wszystkie panujące epidemie i jeszcze niezupełnie wróciły do zdrowia.
Stroskani rodzice przyprowadzili dzieci do przychodni celem pokazania ich doktorowi, by dał jakieś środki i uzdrowił je jak najrychlej.
Wreszcie chorzy, których dolegliwości nie są może tak intensywne, którzy jednak teraz, w obliczu radosnej wiosny, otrzęśli się z apatii zimowej, cierpienia, z którym się w zimie oswoili, wydają się im nie do zniesienia obecnie, nabierają tężyzny życiowej, chcą być silni, weseli i zupełnie zdrowi, by móc w całej pełni korzystać z rozkosznych, życiodajnych promieni słońca.
Większość pacjentów stanowią chorzy na tzw. reumatyzm. W bujnej rozmaitości, a jednak gdy się z tym oswoimy, z nużącą jednostajnością, przewijają się przed lekarzem chorzy z bólami krzyża, tzn, postrzałem, bólami mięśniowymi karku, pleców i piersi — „kołek stanął ml w płucach“, „kuje na przestrzał“ — podają chorzy w ludowej gwarze swe dolegliwości.
Jeszcze bardziej uporczywe i nieznośne, często przerywające sen w nocy są nerwobóle, przede wszystkim nadzwyczaj bolesna i długotrwała lwa kulszowa, nerwobóle międzyżebrowe, splotu ramiennego oraz nerwu trójdzielnego. Często skarżą się chorzy na bóle w ustach, w kolanach, kostkowych, oraz barkowych. — Jednakowóż zdjęcia tych stawów nie wykazują najczęściej żadnych uchwytnych zmian, można więc mówić i dolegliwościach, którym brak chwilowo wyraźnego anatomicznego podłoża.
Chorzy ci jednak mało troszczą się o podłoże, oni cierpią i za wszelką cenę chcą być wyleczeni.
Oczywiście w tym kotle reumatycznym warzy się wiele chorób, które z gośccem bardzo mało mają wspólnego. Trzeba przyznać, że medycyno oficjalna nie wiele się tym problemem zajmowała. Owszem, dobrze określona jednostka chorobowa, jak zakaźny gościec wielostawowy lub dna były przedmiotem częstych i pilnych badań, uwieńczonych częściowo sukcesem. Ale do innych, rzekomo mniej ważnych chorób z kotła reumatycznego, nie dających komplikacji i nie prowadzących do inwalidztwa przystąpiono późno — dopiero w ostatnim czasie, nic tak dziwnego, że przyczynowo naświetlenie tych spraw, rozpoznanie różniczkowe, a wreszcie, co jest nieuniknioną konsekwencją tego stanu, leczenie — pozostawiają wiele do życzenia.
Do niedawna w oficjalnej medycynie zajmowano się scholastycznym sporem, czy zimno jako takie może wywołać patologiczne skutki w zdrowiu człowieka. Słynny patolog czeski, człowiek liczący 63 lat i cierpiący na przewlekły nieżyt oskrzeli, celem udowodnienia, że zimno nie wywiera żadnego szkodliwego wpływu na organizm, wyszedł z gorącej kąpieli i wystawił się na silny przeciąg na czas dłuższy — bez żadnego ujemnego wpływu na stan swego zdrowia.
Nie wszyscy jednak ludzie są tak odporni jak czeski patolog. Większość ludzi reaguje na zimno, połączone zwłaszcza z wilgocią, najrozmaitszymi dolegliwościami, tzw. reumatycznymi, jak nas o tym codziennie doświadczenie poucza.
Jakże często stwierdza lekarz u chorego, który był wystawiony na silny przeciąg na przykład w pociągu przy otwartych naprzeciw sobie oknach, lub otwartym aucie, obwodowe porażenie nerwu twarzowego, najrozmaitsze bóle mięśniowe lub nerwowe. Fakt, że większość ludzi reaguje ujemnie na zimno i wilgoć, tłumaczy się ostatnio ich specjalną konsystencją reumatyczną, wyrażającą się w tym, że pewne zakończenia nerwowe okazują małą odporność i zwiększona wrażliwość wobec tych szkodliwych bodźców.
Osobnicy ci odznaczają się też pewnymi zmianami lub nawet nieznacznymi czasem odchyleniami w gruczołach o wewnętrznym wydzielaniu, a co za tym idzie w ściśle z nimi związanym systemem nerwowym wegetatywnym. Dominujący zaś wpływ systemu roślinnego no stany allergiczne rozmaitych narządów, na zmiany wsteczne i reakcje zapalne w stawach, na podrażnienia w nerwach czuciowych obwodowych zdają się nie ulegać dziś wątpliwości.
Ubezpieczeni w swych warsztatach pracy są narażeni na zimno i wilgoć, a zwłaszcza na przeciągi i szybkie zmiany ciepłoty powietrza tak, że tzw. gościec śmiało można zaliczyć do chorób zawodowych, rozumie się w szerszym znaczeniu tego słowa. Powietrze warsztatów powinno posiadać ciepłotę do 20°C, ale w odlewniach stali, cukrowniach, cegielniach temperatura często dochodzi do 50°C. W wielu wypadkach robotnicy pracują w kolosalnych przeciągach i to nie przez krótki okres, ale stale przez cały czas pracy są na nie wystawiani.
Robotnicy „na placu“, zatrudnieni przy wyładowaniu wagonów w fabryce, pracują czysto podczas najgorszej pogody pod ulewnym deszczem na „wolnym“ powietrzu, co z pewnością, jeżeli wziąć pod uwagę ich niedostateczną odzież i nieszczelne czysto obuwie — przyczynia się do wzmożonej zapadalności na tzw. choroby gośccowe.
Robotnice w cegielniach po pracy w rozpalonych warsztatach idą myć zabrudzone nogi w lodowatej wodzie studziennej, co tłumaczy tak często spotykano u nich zapalenie stawów nóg. Robotnicy zziajani i spoceni po pracy, zupełnie nie odpocząwszy i nie zmieniwszy odzieży, siadają na rowery, by szybko popędzić kilka kilometrów, dzielących ich od domu. Nic dziwnego, że niektórzy z nich zapadają co miesiąc lub nawet częściej na najrozmaitsze dolegliwości gośccowe, o czym mogłaby wiele opowiedzieć karta choroby danego ubezpieczonego.
Z powodu kolosalnego gorąca przy pracy wielu robotników nie może się powstrzymać od picia zimnych płynów, co u wrażliwych prowadzi do zapaleń gardła — a często w konsekwencji do ostrego goścca wielostawowego. — Suche zapalenie opłucnej — choroba rzadko spotykana w praktyce prywatnej — należy do bardzo częstych w praktyce lekarza domowego.
Specjalnie często zapadają na dolegliwości gośccowe służące. Obowiązki ich i zajęcia z natury rzeczy niehigieniczne z braku urządzeń mechanicznych prowadzą z konieczności do chorób, w których znowu dominuje tzw. gościec. Mycie okien przy mokrej i zimnej pogodzie w niedostatecznym przyodziewku, mycie podłóg w prymitywny sposób, gdzie pracownica domowa wyciąga się na mokrej podłodze, wybieganie z gorącej kuchni boso na kamienne i zimne schody celem przyniesienia czegoś, prowadzi rychło do gruntownego zrujnowania zdrowia, które nie tak łatwo da się naprawić.
Leczenie t. z. goścca nie należy do rzeczy łatwych, bo i różniczkowanie w tych stanach chorobowych wymaga niemałej wiedzy, dużego doświadczenia i indywidualnego traktowania chorego, co zawsze wymaga dużo czasu. Niekiedy stany t. z. gośccowe maskują jakieś poważne schorzenie ogólne, tak na przykład za uporczywym nerwobólem splotu ramiennego może ukrywać się nowotwór lub przerzut, umieszczony w kanale lędźwiowym, jakieś przewlekło zapalenie opon mózgowych na tle kiłowym, jakiś tętniak lub żebro szyjne. W innych wypadkach kryje się za nimi nierozpoznana niedomoga gruczołów o wewnętrznym wydzielaniu, pod — lub nadtarczyczność, z osłabieniem czynności jajników. Czasem chodzi tu o wyraźne stany allergiczne, objawiające się obrzękami stawów lub o skurcze naczyniowo występujące na przykład przy nadciśnieniu samoistnym.
Młodzi lekarze niewiele o tych sprawach słyszą w klinikach. Starsi i doświadczeńsi mają może tendencję do zbytniego szematyzowania i przepisywania zastrzyków, zabiegów fizykalnych i kąpieli liczniczych zbyt szczodrą ręką.
Jeśli mowa o kąpielach, to niewątpliwie jedną z przyczyn kolosalnej frekwencji reumatyków w maju jest perspektywa otrzymania kąpieli. Ubezpieczeni i członkowie rodzin niewiele zdają sobie sprawy z możliwości finansowych Ubezpieczalni. Każdy chciałby wyjechać i to do jak najlepszego sanatorium, każdy chciałby choć na krótki czas zmienić swe kiepskie warunki życiowe, każdy dąży do zmiany, do urozmaicenia swego jednostajnego życia.
Niewątpliwie większość petentów wierzy, że wraz z wyjazdem nastąpi radykalna poprawa w chorobie, każdy spodziewa się, że wróci zdrów, zupełnie wyleczony z dokuczających mu i uprzykrzających życie dolegliwości.
W gabinecie lekarza domowego panuje gorączkowy ruch. Petenci, którzy złożyli podania o wyjazd, zostają badani, wypełnia się im karty chorobowe. Po pewnym czasie zostają wezwani przed komisję lekarską i znowu badani — i w efekcie najczęściej otrzymują odpowiedzi odmowne.
Wiele stąd sarkań i narzekań na Ubezpieczalnię, że nie dba o swych chorych i zostawia ich swemu losowi. Ludzie ci nie mogą zrozumieć, że w pierwszym rzędzie Ubezpieczalnia jest zmuszona wysłać na kurację balneologiczną niezdolnych do pracy z powodu na przykład uporczywej rwy kulszowej lub przewlekłego goścca wielostawowego. W wielu przypadkach kuracje balneologiczne w ogóle nie dają żadnego efektu — ma to miejsce przede wszystkim u neuro — i psychopatów, których dolegliwości rzekomo-reumatyczne są tylko cząstką w zespole ich cierpień prawdziwych lub urojonych. Pieniądze, wyłożone na kurację balneologiczną tego rodzaju chorych, idą na marne.
Chorzy ci wracają po przeprowadzonej kuracji w stanie częstokroć gorszym niż wyjechali, a przekonawszy się, że nawet „kąpiele“ im nie pomogły, dochodzą do przekonania o nieuleczalności swych chorób. To im oczywiście nie przeszkadza w następnym roku wnosić na nowo podania o wysłanie ich do „kąpieli“, od których spodziewają się, nie bacząc na doświadczenie zeszłoroczne, znowu jakichś nadzwyczajnych skutków dla zdrowia.
Jeżeli zważymy, że kontyngent chorych tzw. reumatycznych w poczekalniach lekarzy domowych jest bardzo znaczny i stanowi wysoki procent ogółu chorych, że leczenie tych „reumatyków“ Ubezpieczalnię bardzo dużo kosztuje, nie dając odpowiednich wyników, że gościec jest chorobą społeczną o bardzo doniosłym znaczeniu, wydaje się racjonalnym postulat utworzenia przynajmniej w wielkich miastach Centralnych Przychodni Przeciwreumatycznych.
Zadaniem tych przychodni byłoby dokładne zbadanie tego olbrzymiego materiału chorych przez specjalnie wyszkolonych lekarzy, wyłącznie przypadków rzekomo-reumatycznych, skierowanie odpowiednio dobranych chorych do kuracji balneologicznej, do terapii fizykalnej lub do stosownego leczenia zachowawczego.
Byłoby to z pewnością połączone z pożytkiem dla obu stron: praw dziwie chorzy mieliby odpowiednie leczenie, Ubezpieczanie zaś wolne kapitały do innych inwestycyj.
5. VI. Już na zewnętrznym wyglądzie robotnika wybija jego praca zawodowa wybitne piętno. — Gdy zabrudzony i spocony rozbiera się do badania i zarazem nieco szorstkim głosem, za którym wyczuwa się nieśmiałość, przeprasza, że z powodu odległości, nie mógł umyć się „jak człowiek“ i zmienić brudnego ubioru, w którym pracuje w fabryce, obserwuję go dyskretnie z boku.
Zaglądam do karty chorobowej: ledwie przekroczył czterdziestkę a wygląda już jak starzec. Pomylić się o 15 — 20 lat w ocenie wieku tych pacjentów nie należy do rzeczy rzadkich. Bardzo często robotnicy fabryczni źle słyszą, a nawet są zupełnie głusi.
Zalecenia lekarskie trzeba im kilkakrotnie powtarzać, powoli i wyraźnie i raczej z układu ust odgadują treść słów. Wystawieni przy pracy, na silne, ostre hałasy, jak uderzenia młotów, turkot tłoków, gwizdanie maszyn parowych lub na silne dźwięki o charakterze przeciągłego szumu, powoli a systematycznie głuchną, nie dostrzegając nawet stopniowego pogarszania się ich słuchu.
Zatrudnieni przy elektrycznym lutowaniu lub palacze, będąc pod bezpośrednim działaniem bardzo silnego światła, cierpią na stan zapalny spojówek i powiek, że nie wspomnę o poważniejszych cierpieniach oczu, wywołanych promieniami pozafiołkowymi.
Po całym ciele robotnika spotkać można następstwa urazów mechanicznych, traumatycznych. Jednemu brakuje jeden lub dwa palce u ręki, drugiemu u nogi, ten miał złamaną rękę, ów „przytłuczoną“ nogę, jeden miał złamane żebro, drugi „przetrącony“ krzyż lub dostał przepuklinę przy podnoszeniu zbyt wielkiego ciężaru.
W ostatnich latach ilość wypadków przy pracy ogromnie wzrosła, wzmogła się też liczba wypadków ciężkich prowadzących do trwałego inwalidztwa a nawet do śmierci.
Skóra robotnika jest często nieczysta, pokrywają ją wypryski lub wrzody, które z powodu niedbalstwa lub braku czasu opatruje byle jak domowym sposobem. Dopiero gdy sprawa staje się poważniejsza, zaczyna się szerzyć i boleć, przerywając mu sen lub uniemożliwiając pracę, zgłasza się po skierowanie do chirurga lub sali opatrunkowej. Na rękach widać modzelowatości i odciski, niekiedy bardzo bolesne, powstałe przez stały ucisk narzędzi na skórę rąk.
Ciężka, nieprzerwana praca fizyczna robotnika działa bardzo szkodliwie na jego organizm. Już w bardzo młodym wieku spotykamy się ze znacznym obniżeniem dolnych granic płuc, gdy zaś czynnik szkodliwy działa dalej nieprzerwanie, prowadzi to w końcu do nieodwracalnej już rozedmy płuc.
Serce pod wpływem ciężkich wysiłków przy pracy ulega przerostowi, a w dalszym rozwoju — rozszerzaniu. Gdy robotnik mimo ostrzeżenia lekarza nie przerywa pracy albo nie ma możności jej zmienić, w krótszym lub dłuższym czasie dochodzi do niedomogi mięśnia sercowego z powiększeniom i obrzękiem wątroby, z obrzękami na nogach i krzyżu.
Przerwanie pracy w tym pożałowania godnym stadium nie na wiele choremu już przyda się, przeważnie jest on już nieuleczalnie chory i no stałe niezdolny do pracy.
Niektórzy pracownicy fizyczni są specjalnie uczuleni na pył fabryczny i zapadają na dychawicę oskrzelową. Szczególnie łatwo zapadają na nią piekarze (pył mączny), fryzjerzy (włosy).
Cały bogaty arsenał leczniczy w wielu wypadkach jest zupełnie bezsilny wobec tej przykrej choroby i czasem jedyna rada, jaką lekarz może dać takiemu choremu jest: zmienić zawód, co oczywiście łatwiej da się powiedzieć niż wykonać w dzisiejszych warunkach.
Brak zębów — niewielu robotników dba o dobre uzębienie — nie systematyczne odżywianie się produktami suchymi i niekoniecznie pierwszej świeżości i jakości, które zabiera ze sobą do pracy, lub w które zaopatruje się po drodze — prowadzi w ciągu lat do najrozmaitszych dolegliwości żołądkowo-jelitowych.
W pierwszym rzędzie są to zaburzenia wydzielania: nadkwaśność, podkwaśność lub nawet zupełna bezsoczność żołądkowa. Dalej spotykamy się z bardzo częstym nieżytem żołądkowo-dwunastnicowym i wreszcie z wrzodami żołądka lub dwunastnicy. Z przewlekłym natomiast nieżytem żołądka spotykamy się o wiele rzadziej, niżby się należało spodziewać.
Cierpienia żołądka lub jelit są dla robotnika prawdziwie fatalne. Jeśli już dla człowieka zamożnego lub dla pracownika umysłowego utrzymanie tak często koniecznej ścisłej diety połączone jest z wielkimi trudnościami, dla robotnika stają się one przeważnie nie do przezwyciężenia. Już zwykły rozstrój żołądka trwający kilko dni, a wymagający 2 — 3 dni ściślejszej diety wyprowadza robotnika z równowagi i w wielu wypadkach zwalnia się on z pracy, bo „jakże będzie pracował, gdy nie może najeść się do syta“.
Nie należy bowiem zapominać, że nie jest to żadna praca biurowa albo umysłowa, spokojne zajęcie, ale ciężka fizyczna praca, która rzeczywiście wymaga dostatecznego odżywiania. Cóż dopiero mówić o konieczności utrzymania diety przez całe tygodnie, miesiące lub nawet przez całe życie, jak to ma miejsce przy wielu przewlekłych chorobach żołądkowo-jelitowych.
Nie wspominam już o tym, że każda dieta jest kosztowna, że przy groszowych zarobkach robotnika najczęściej nie stać go na „dietę“, że żona nie ma na tyle obznajomienia z kuchnią, by mu ugotować „dietetyczne“ jedzenie. Że podczas 8 — 10 godzinnej pracy nie ma możności zachowania dietetycznych przepisów, nie może ulegać wątpliwości.
Leczenie zaburzeń żołądkowo-jelitowych jest ze wspomnianych względów niewdzięczne. W wielu wypadkach robotnik nie chce poprostu utrzymywać diety, cała jego natura buntuje się przeciw temu. Niech mi pan doktór zapisze jakieś „dobre“ lekarstwo, by mi „ulżyło“.
Diety nie bierze na serio. Taki dobry kawałek kiełbasy przyniosła żona z miasta, albo przyprawiła kwaśną kapustę — poprostu palce lizać, albo leży na stole kawał świeżo upieczonego, pachnącego razowca — i jak tu nie skosztować!
W innych wypadkach robotnik nie może utrzymać diety mimo najlepszej chęci, sprawa chorobowa pogarsza się z biegiem lat, robotnik dostaje prawdziwą fizjognomię żołądkowca, traci zaufanie do Ubezpieczalni, kupuje lekarstwa „prywatne“ w aptece, przeważnie bezużyteczne zioła lub środki przeczyszczające — wreszcie ląduje u znachora, który wyłudza od niego ostatni grosz.
Ustawodawstwo przemysłowe powinno uwzględnić nie tylko higienę pracy według ostatnich wyników badań w tej dziedzinie, nie tylko zająć się higieną robotnika zdrowego, ale także chorego, jakkolwiek zdolnego jeszcze do pracy.
Higieniczne stołownie przy fabrykach, w których uwzględniałoby się w jak najszerszej mierze przepisy dietetyczne ułożone przez lekarzy dla chorych na żołądek lub jelita robotników, przyczyniłyby się w znacznej mierze do rozwiązania choć częściowego tego tak palącego problemu.
12. VI. I kobiecie jako pacjentce należy poświęcić kilka słów. Jeśliby zapytać się lekarzy domowych, jak zapatrują się na kobietę jako na pacjentkę, zdania byłyby niejednolite. Podczas gdy jedni, mając na uwadze wielką ilość kobiet nerwowych, histeryczek lub poprostu neuropatycznych, uważaliby, że kobieta leczy się za dużo, z byle błahostką „leci“ do lekarza, bo ją to nic nie kosztuje — twierdziliby drudzy, może z większą dozą słuszności, że kobieta leczy się za mało. Podkreślaliby, że nie lubi leczyć się, a zwłaszcza systematycznie, że często doprowadza chorobę do takiego stanu, iż w chwili, kiedy się zgłasza do lekarza, choroba jest już trudniejsza do wyleczenia, a czasem zmiany chorobowe są już nawet nieodwracalne.
Ażeby jednak sąd był sprawiedliwy, nie należy chorej kobiety rozpatrywać w oderwaniu od podłoża, na którym żyje, rodzi, wychowuje dzieci i pracuje, jako gospodyni domu.
Niedługo trwają u kobiety, żony robotnika, nastroje poweselne. Nie upływa kilka tygodni, a już zaszła w ciążę, podczas której oczywiście aż do ostatniej chwili musi wykonywać najcięższe roboty, bo któż ugotuje mężowi, sprzątnie izbę i utrzyma wszystko w porządku.
Później następuje poród. Jeśli tylko przeszedł normalnie i kobieta czuje w sobie resztkę sił, nie trzyma się oczywiście rad ani lekarza ani akuszerki, ale na drugi lub co najwyżej trzeci dzień, wstaje z łóżka i zabiera się do ciężkiej roboty.
Okres karmienia niemowlęcia, o pielęgnacji którego najczęściej matka nie ma żadnego pojęcia, jest specjalnie trudny dla niej. Wszechobecne babki i sąsiadki swymi nierozsądnymi radami pogarszają tylko jeszcze sytuację. Dziecko nieracjonalnie karmione, często w niemożliwy sposób przekarmiane sztucznym pokarmem bez żadnej potrzeby, „drze się“ w niebogłosy w dzień, a zwłaszcza w nocy.
Zaniepokojona młoda matka jest w stałym pogotowiu w dzień i w nocy, co ją wyczerpaną i wykrwawioną doprowadza do stanu ciągłego podrażnienia i napięcia nerwowego. Tu niemowlę nie chce „bejać“ (nie ma stolca) i za poradą babek i mądrych sąsiadek pakuje się w dziecko najrozmaitsze środki przeczyszczające, co z kolei doprowadza biedne niemowlę do niestrawności i nie kończącego się rozwolnienia.
Na szczęście wiele się zmieniło pod tym względem w ostatnich latach na korzyść, matki nawet z dalszych okolic noszą dzieci do poradni dla niemowląt, wiedząc, że nabędą tam wiedzy racjonalnej o pielęgnacji dziecka, co wyjdzie tak jemu jak też im na pożytek i uwolni je od wielu zbędnych kłopotów.
Mija kilka miesięcy, a tu kobieta ani się obejrzy, jest znowu w ciąży. W tych stronach płodność ludności robotniczej jest kolosalna, prawie nie mija rok, by u kobiety nie było porodu lub poronienia. Po kilku latach ze zdrowej, czasem pięknej kobiety tylko cień dawnej świetności pozostaje.
Zniszczona, przedwcześnie zestarzała, z całym balastem chorób i dolegliwości, przepracowana i zahukana — taki oto ma wygląd kobieta po kilku latach małżeństwa, ciężkiej pracy i codziennego borykania się z obowiązkami i niedostatkiem.
Ciężkie warunki, w których kobieta żyje, z konieczności prowadzą do chorób, prawie że dla niej specyficznych. Za wczesne wstawanie po porodach prowadzi do zwiotczenia ścian brzusznych, do obniżenia ciśnienia wśródbrzusznego, do opuszczenia żołądka i jelit i do zaparcia o charakterze skurczowym.
Chorób kobiecych w t. zw. trójkącie ginekologicznym jest cały legion — wszystkie niemało uprzykrzające życie kobiecie. Już zwykłe tyłozgięcie macicy prowadzi czasem do uporczywych, niczym nieusuwalnych bólów krzyża — dopiero zabieg chirurgiczny pomaga tutaj. Częste utraty krwi przy porodach lub zbyt obfite miesiączkowanie wywołują mniej lub więcej ciężkie anemie, połączone z uporczywymi zawrotami i bólami głowy.
Czuwanie nocne prowadzi do utrzymującej się bezsenności, a w następstwie do nerwic rozmaitych narządów, z których szczególnie dokuczliwą i przykrą jest nerwica serca. Zaburzenia narządów o wewnętrznym wydzielaniu są u kobiet na porządku dziennym. Obfite periody równie wyczerpują kobiety, jak skąpe lub nieregularne miesiączkowanie. W wypadkach niektórych spotykamy wole, nadtarczyczność lub prawdziwego Basedowa.
Kobiety są więcej niż mężczyźni uczuleni na rozmaite allergeny, często spotykamy u nich pokrzywki, migreny, nieżyty nosa naczynio-ruchowe lub prawdziwą dychawicę oskrzelową. Na tak zwany gościec kobiety zapadają częściej niż mężczyźni, one też 3 — 4 razy częściej chorują na kamicę żółciową.
U tych ciężko pracujących kobiet, które w jednej osobie muszą być żonami, matkami i pracownicami domowymi spotykamy się z ciekawym zjawiskiem, które nazwałbym „kryzysem wewnętrznym“.
Kobieta tak wytrwale i uporczywie ciągnie taczkę swego żywota, aż pewnego dnia z błahego wydawałoby się powodu załamuje się, nerwy odmawiają posłuszeństwa.
Przywołany na prędce lekarz domowy znajduje już całe grono usłużnych sąsiadek, które ratują „kumę“. Jedna grzeje flaszki z gorącą wodą i przykłada, gdzie może, druga biegnie właśnie po zimną wodę do studni i przygotowuje okład na serce i głowę, inna jeszcze rozciera nogi i krzyż naftą z braku innego nacierania — jednym słowem nie byle jaki ruch.
Sama chora leży z przymkniętymi oczami, biernie daje ze sobą wszystko robić — jest przekonana, że jest ciężko chora, iż nadeszła jej ostatnia godzina.
Lekarz tymczasem przystępuje do badania, rychło osłuchuje serce i płuca, bada żołądek i jelita, a nie zauważywszy żadnych patologicznych zmian trochę niepewnie spogląda na otaczających, oczekujących od niego rozpoznania choroby.
Jeszcze raz więc szczegółowo wypytuje się o objawy chorobowe — i tu ku swojemu zdumieniu słyszy z rozmaitych ust najróżnorodniejsze zapodania. Jedna słyszała, że „kumie“ niedobrze zrobiło się i upadła przy pracy, druga znowu przybiegła, by rozetrzeć jej kurcz w nogach, żadna jednak faktycznie nie wie, co się stało.
Chora sama jest tak przestraszona swym stanem, że trudno z niej coś wydobyć.
W rzeczywistości nic się nie stało, tylko wyczerpany i do ostatecznych granic napięty organizm, odmówił posłuszeństwa — pragnie spokoju i odpoczynku za wszelką cenę, choćby za cenę choroby urojonej.
Jakieś uspakajające lekarstwo, kilka łagodnych słów pocieszenia, że wszystko się poprawi po kilku dniach i że nic złego nie będzie — i rzeczywiście, po jakimś czasie wita przejeżdżającego lekarza uśmiechnięta twarz kobiety, trochę jakby zażenowanej wywołanymi przez nią niedawno wypadkami.
Niektóre kobiety bardzo ciężko przechodzą okres przekwitania. Dotychczas zawsze pilne i obowiązkowe nagle pewnego dnia zaczynają zaniedbywać swe obowiązki, kładą się do łóżka, uważając się za ciężko chore. Zwykłe wyjaśnienie stanu, niezupełnie zresztą patologicznego, czasem terapia substytucyjna prowadzą do celu. Ale nie zawsze.
Czasem osobowość chorej jest jakby zmieniona, równowaga psychiczna na długi czas zachwiana — a są wypadki, w których przekwitanie staje się okresem wylęgiwania się różnych chorób, na które dotychczas dana kobieta zupełnie nie cierpiała.
Szczególnie ciężki los ma kobieta pracująca. Przeważnie pracują młode dziewczęta, które nędza, panująca w domu, wypędza. Nieraz chleba szukają i wdowy, których mężowie młodo umarli, a które muszą utrzymać czasem kilkoro dzieci. Trudno sobie wyobrazić, jaki żywot pędzi taka kobieta, która po całodziennej pracy w cegielni musi po powrocie do domu jeszcze ugotować strawą dla dzieci i załatwić wszystkie domowe roboty.
Wątły organizm wyczerpuje się rychło przy nadmiernej eksploatacji, kobiety te zapadają na zdrowiu, o obawiając się stracić pracę, idą do roboty chore, aż jakaś poważniejsza choroba nie przykuje ich na dłużej do łóżka.
Często też przepłacają swą ciężką pracę życiem, zostawiając nieletnie sieroty bez najmniejszego zaopatrzenia.
10. VI. Okropny zapach w pokoju mimo otworzonych na oścież okien i drzwi! Rak piersi lewej, rozpadający się.
Już prawie minął rok od chwili, gdy poraź pierwszy zgłosiła się do mnie starsza kobieta — Maria S. Natychmiast rozpoznałem początki raka piersi, bezzwłocznie skierowałem ją do chirurga, który też z miejsca zaproponował jej operację.
Odmówiła: boi się noża, twierdziła, spróbuje jeszcze domowych środków, a może wrzód sam się rozejdzie.
Uświadomiono ją co do istoty choroby. Rak sam się nie wygoi, jeśli go się nie wytnie, da przerzuty, wtedy będzie już nieuleczalny. Czekała cały rok na poprawę, aż cała pierś zamieniła się w jedną okropną, cuchnącą ranę, aż zjawiły się przerzuty w różnych ważnych dla życia organach.
Obecnie rodzina zareagowała: własna córka nie chce jej trzymać w domu, dzieci nie mogą spać w nocy w tym okropnie zanieczyszczonym powietrzu. Chce ją oddać do szpitala. Ale który szpital przyjmie ją w tym beznadziejnym stanie, zwłaszcza, że faktycznie nic jej już pomóc nie można. Szkoda miejsca dla nieuleczalnie chorej, dla skazanej na niechybną śmierć.
Bez granic jest tępota ludzka, ogłupienie i niedołęstwo. Bardzo żal mi tej nieszczęsnej, okropnie cierpiącej kobiety — ale przecież własnymi rękoma wykuła sobie straszny swój los.
18. VI. Czas jednak szybko mija. Nie uwierzyłbym, że już 2 miesiące minęły od chwili, gdy przywlókł się do gabinetu Ch. w tym okropnym stanie. Na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą, w jaki sposób przebył w tak silnych bólach przestrzeń prawie 2 km, dzielącą mój gabinet od fabryki. Tu jednak opuściły go już zupełnie resztki sił i jak długi runął na podłogę. Dotykam tętna: nitkowate. Zapaść! Szybko rozpinam koszulę: brzuch jak deska, specjalna obrona mięśniowa w okolicy nadbrzusza. Wiadomo mi, że Ch. cierpi na wrzód dwunastnicy i to mi wystarcza dla ustalenia rozpoznania: przebicie wrzodu do jamy otrzewnowej.
Łączę się z Ubezpieczalnią i za chwilę karetka pogotowia zabiera ciężko chorego do szpitala. Szybko dokonane prześwietlenie potwierdza moje rozpoznanie. Wszystko jest już przygotowane do operacji. Za chwilę Chamerski leży na stole operacyjnym.
Ch. młody, smagły brunet, nadzwyczaj ugrzeczniony, ruchy i mowa trącą trochę aktorstwem. Jest on „dozgonnie“ wdzięczny wszystkim. W pierwszym rzędzie oczywiście panom lekarzom, a dla pana chirurga brak mu poprostu stów. Proszę, co zostało po całej operacji: stosunkowo niewielka blizna. Lekki błędzik kosmetyczny, nieprawdaż? A panu doktorowi za „błyskawiczne“ rozpoznanie, także należy się pełne i zasłużone uznanie. Gorzej, że trzeba stale jeszcze zachowywać dietę, tak pan chirurg zalecił, czy może pan doktór będzie łaskaw trochę ją rozszerzyć, bo naprawdę ciężko przy tak ścisłej diecie pracować.
Na szczęście, pan chirurg był tak łaskaw i osobiście porozumiał się z szefem jego wydziału, który przyrzekł, że Chamerski dostanie lżejszą pracę.
Robimy jednak znaczne postępy w medycynie. Jeszcze przed kilku laty choroba taka jak przebicie wrzodu żołądka lub dwunastnicy była prawie, że śmiertelna. Rozpoznanie bez prześwietlenia żołądka i jelit było prawie niemożliwe, a gdyby nawet rozpoznanie ścisłe zostało postawione i lekarz ustalił bezwzględne wskazanie do operacji, to zanim przetransportowanoby ciężko chorego do najbliższego szpitala na prymitywnym wozie lub trzęsącej się dorożce, zanim załatwionoby kwestię materialną w szpitalu, nie byłoby właściwie już kogo ratować.
Szybce rozpoznanie, wygodny i rychły transport, wyszkolenie i doświadczenie chirurga zdecydowały tutaj o życiu człowieka.
Ch. nie bez powodu mógł być „dozgonnie“ wdzięczny. Szybkość rozpoznania, transportu i zabiegu chirurgicznego nie pozostawiały lnic do życzenia.
20 VI. Dzisiaj miałem no badaniu prawdziwego symulanta. Robił to jednak tak naiwnie, że naprawdę można było uśmiać się. Pokazywał na krzyż jako na siedlisko bólu, ale równocześnie nachylał się, podnosił przedmioty z ziemi, jak wytrenowany lekkoatleta. W międzyczasie zapomniał, gdzie go boli i podał ból w łopatce i to po przeciwnej stronie, niż rzekomy ból w krzyżu. Gdy trochę ostrzej na niego natarłem, przyzna się do winy.
Ma bardzo pilne roboty w polu — pan doktór wie, ma tam kilka morgów pola, coś tam majstruje koło stodoły i koniecznie musi zostać w domu — a fabryka — jak fabryka. Opuści pracę przez kilka dni bez usprawiedliwienia, wystawią go „za bramę“ — i pożegnaj się człowieku! z pracą na długie lata.
Te powody natury raczej gospodarczej nie mogły naturalnie być wystarczające do uznania go za niezdolnego do pracy. Także Komisjo Lekarska nie chciała uznać jego niezdolnośći do pracy i biedny „symulant“ musiał na inny czas odłożyć swe pilne prace w polu.
Symulacja jest dzisiaj tak rzadkim zjawiskiem, że ten naiwny symulant utkwił mi w pamięci. Kiedyś, w dobrych czasach ogólnego dobrobytu, kiedy roboty było dużo, fabryki miały masę obstalunków, płace robotników były stosunkowo wysokie — zjawisko symulacji choroby było bardzo rozpowszechnione.
Robotnik, otrzymawszy wypłatę, wesoło spędzał noc, lejąc w siebie „wódzię“ ile wlazło tak, że nazajutrz faktycznie był niezdolny do pracy. Ktoś z domowników zamawiał lekarza kasowego i nasz rozpity i rozbity jegomość prosił choć o tydzień zasiłku, bo „panie doktorze — język mu się jeszcze plątał — naprawdę... chory jestem... jak mi Bóg miły... nie mogę... tego... pracować“ — tu następywała obowiązkowa czkawka. Było z nimi dużo kłopotu w owych „dobrych“ czasach, gdy trzeba było utrzymywać specjalny sztab kontrolerów, by odwiedzali w domach tych „obłożnie“ chorych i zdawali relacje, czy czasem nagle nie wyzdrowieli i nie ulotnili się z domu, by w wesołej kompanii zalać robaka — choroby.
Zjawisko to minęło chyba bezpowrotnie, prawdziwego symulanta lekarz domowy w ostatnich latach prawie nie spotyka. Z czym lekarz domowy ma do czynienia to zjawisko diametralnie przeciwstawne symulacji, które bym może niezupełnie ściśle nazwał „dyssymulacją“.
Takim „dyssymulantem“ jest np. Tomasz B. Już przed rokiem skonstatowałem u niego rozszerzenie serca, jakkolwiek jeszcze nieznacznych rozmiarów, zwyrodnienie mięśnia sercowego jeszcze miernego stopnia i w dłuższej rozmowie wyjaśniłem mu jego stan bez ogródek, wiedząc, że ostrożne przedstawienie sprawy nie doprowadzi do celu. Jeśli nadal będzie pracował przy tej samej robocie, co dotychczas — a Bełczewski miał bardzo ciężką pracę fizyczną, jak podnoszenie i dźwiganie ciężarów, wyładowywanie wagonów i t. p. — to niezadługo serce zupełnie odmówi posłuszeństwa, stanie się obłożnie chorym i już w ogóle żadnej pracy nie będzie mógł wykonywać.
Radzę więc, albo przejść na lżejszą pracę, o ile to będzie możliwe, albo w ogóle przerwać pracę na dłuższy czas, leczyć się systematycznie, najlepiej w szpitalu. Dopiero gdy nastąpi definitywna poprawa można znowu będzie wrócić do lżejszej pracy — ciężka w każdym razie jest i na przyszłość wykluczona. Zaznaczyłem mu dobitnie, aby nie było żadnych wątpliwości, że środki lekarskie przy obecnej ciężkiej pracy albo w ogóle mu nie pomogą, albo przyniosą mu tylko chwilową ulgę — po czym choroba znowu się pogorszy, o ile nie porzuci ciężkiej pracy.
B., brunet o typie raczej południowca o wielkich czarnych oczach, grubym, mięsistym, nieregularnym nosie, słuchał cierpliwie moich wywodów. Odpowiedź jego wypowiedziana cichym głosem, była krótka i dosadna. — Panie doktorze, co ja zrobię z moimi dziećmi, a mam ich dziewięcioro — przecież fabryka wystawi mnie za bramę!
Zaczęła się martyrologia tego człowieka i ciągnie się już od roku. Gdy tylko czuł pewną poprawę, zgłaszał się do mnie i prosił o „wypisanie“ do pracy. Wszelkie perswazje nie pomagały — B. wracał do pracy z obawy przed redukcją. W jaki sposób właściwie pracował, pozostało dla mnie tajemnicą, kiedy już sama droga do miasta i wejście na schody wywoływały u niego tego rodzaju duszność, że zmuszony byłem wstrzykiwać mu środki nasercowe.
Ostatnio B. leży: serce „wołu“ zajmuje prawie całą przednią powierzchnię piersi, uderzenia koniuszkowe w linii pachowej przedniej. Wątroba obrzękła i powiększona, na 5 palców poniżej prawego łuku żebrowego. Obrzęki na nogach, na krzyżu, ataki duszności bardzo gwałtowne występują nawet bez wysiłku, po każdym jedzeniu wzmagają się, zwłaszcza zaś w nocy. Tym razem, mam wrażenie jest u kresu.
B. ma już wszystko za sobą: także długotrwałą, intensywną kurację w szpitalu, z którego wypisano go z pieczątką „niezdolny do pracy“. B. jednak uparł się znowu wrócić do pracy na własną odpowiedzialność — nie chciałem mu na to pozwolić. Obawiałem się poprostu katastrofy: nagłej śmierci przy wysiłku fizycznym z powodu pęknięcia chorego serca.
Postawiłem go przed komisją lekarską, która zajęła stanowisko, że właściwie nie ma prawa zabronić mu powrotu do pracy.
Na własną odpowiedzialność może podjąć pracę na nowo. I znowu B. na krótki czas wracał do fabryki, krótki czas remisji przed ostatecznym załamaniem się.
Drugim takim „dyssymulantem“ jest W. Wysoki, chudy, wygląda jak starzec, jakkolwiek napewno jeszcze nie ma sześćdziesiątki. Cierpi na kolosalna rozedmę płuc, powikłaną przewlekłym nieżytem oskrzeli oraz na przerost i zwyrodnienie mięśnia sercowego. Jest to prawdziwy inwalida pracy, przeszło 30 lat pracuje na swym oddziale w fabryce.
W lecie trzyma się jeszcze na powierzchni, pracuje nieprzerwanie i rzadko tylko się leczy. Natomiast na jesieni i zimą dostaje okropnych ataków duszności, trwających czasem kilka dni, na które żadne środki wewnętrzne ani zastrzyki nie pomagają.
Jest to okropny widok — zmagania tego człowieka o zdobycie za wszelką cenę choć trochę powietrza do płuc. Wystarczy jednak, by mu nieco ulżyło, a już zgłasza się, ciężko dysząc w mym gabinecie i prosi o kartę do pracy. Powtarza się ta historia kilka lub nawet kilkanaście razy przez okres zimowy. W. pracuje przez kilka dni, aż znów atak duszności nie przykuje go do łóżka.
Gdy czasem łagodnie mu perswaduję, by został jeszcze w domu i odpoczął trochę dłużej, W. patrzy na mnie swymi zmęczonymi oczyma, ciężko przez los doświadczonego człowieka i cichym głosem stara się mnie przekonać, że właściwie cała jego choroba to głupstwo.
— Trochę astmy, przecież pan doktór wie, że to przechodzi, żeby nie ta przeklęta duszność, to bym się czuł całkiem zdrów, zresztą praca moja nie jest znowu tak ciężka. Trzeba dorobić do emerytury, panie doktorze — usprawiedliwia się jakby przede mną.
Największym chyba „dyssymulantem“ jest G. Rok czy półtora brakuje mu jeszcze do emerytury i za wszelką cenę chce do niej dociągnąć. Z nim jest jednak sprawa jeszcze gorsza: cierpi na zwapnienie tętnic wieńcowych serca, przy najmniejszym wysiłku ręka mu drętwieje i od czasu do czasu dostaje prawdziwych ataków dusznicy bolesnej. Puścić takiego człowieka do pracy z tak groźną chorobą, mogącą każdej chwili spowodować śmierć, byłoby karygodną lekkomyślnością, nigdy też bez decyzji komisji lekarskiej nie wraca do pracy. Karta choroby jego jest bardzo gęsto upstrzona pieczątkami komisji lekarskiej. G. pracuje najwyżej 2 — 3 dni w tygodniu, aby po tej „pracy“ znowu stanąć przed komisją lekarską i uzyskać zwolnienie na miesiąc. Ale G. nawet tygodnia w domu nie wytrzyma. Znowu staje na komisji i wesoły wychodzi z karteczką „na własną odpowiedzialność wraca do pracy“.
Tym razem zapewnia mnie, że nie zobaczymy się tak prędko. Czuje się lepiej i zamyśla pracować bez przerwy. Ale za 2 — 3 dni odwiedza mnie znowu w gabinecie. — Panie doktorze — skarży się — tym razem to już naprawdę źle ze mną. Głowa mi się zawraca, a lewa ręka boli okropnie. Chyba już teraz będzie koniec ze mną. Trza będzie do szpitala — jego oczy błagalnie wpatrują się we mnie.
Wybrałem kilka rażących wypadków „dyssymulacji“. Jest jednak ich dużo w praktyce lekarza domowego. Dają mu one bogate pole do rozmyślań nad ciężkim losem człowieka pracy.
22. VI. Kwestia „wiecznie“ leczących się albo powiedzmy ściślej dużo leczących się nie jest problemem łatwym. Nie wszystkich można potępić w czambuł jako neurasteników lub chcących nabrać Ubezpieczalnię na leki.
Przeciwko zasadzie systematycznego badania się ubezpieczonych w pewnych, nie zanadto długich okresach czasu, żaden myślący lekarz, którego nie tylko zajmuje leczenie chorób, ale przede wszystkim zapobieganie im, nie wystąpi. Przecież nawet ubezpieczenia prywatne na życie zachęcają swych ubezpieczonych do badania się u lekarzy, płacąc za nich odpowiednie honorarium lekarskie. Czynią to w dobrze zrozumianym interesie własnym, bo w ten sposób ubezpieczony dowiedziawszy się o swej chorobie zawczasu, może się łatwiej i rychlej wyleczyć i ma więcej szans dożycia wieku objętego ubezpieczeniem.
Tylko przez dokładne badanie człowieka, nawet pozornie zdrowego, można u niego wykryć zarodki ciężkiej, czasem wprost zagrażającej życiu, choroby. Za niewinnymi guzami krwawnicowymi może się kryć niebezpieczny rak prostnicy, za błahą grypą czająca się gruźlica, za lekkimi bólami w stawach, przebiegającymi bez gorączki lub co najwyżej ze stanami podgorączkowymi niebezpieczna forma gośćca wielostawowego z ciężkim schorzeniem serca, za niepozornym guzkiem na piersi — rak sutka, pakiet gruczołów na szyi może być początkiem białaczki lub innej złośliwej choroby krwi.
Jeszcze gorzej przedstawia się sprawa w wieku dziecięcym. Ileż razy matka podaje dziecku przy rzekomo błahych bólach brzuszka środek przeczyszczający, co prowadzi do przebicia chorego wyrostka robaczkowego i śmiertelnego rozlanego zapalenia otrzewnej. Za zwykłym, banalnym nieżycie nosa u niemowlęcia może się kryć groźna błonica, która, przeskakując przez gardło, usadawia się w krtani, wywołując bardzo niebezpieczny krup krtani.
Za wymiotami, które są przecież u niemowlęcia zjawiskiem częstym i nie wywołującym zaniepokojenia oraz za krótkimi atakami bólu, szybko ustępującymi, może się kryć niebezpieczne wgłobienie jelit, które nierozpoznane w początkach i nie leczone operatywnie prowadzi niechybnie do śmierci.
Przykłady te możnaby mnożyć bez końca — jasnym jednak jest, że tylko doświadczony lekarz potrafi odróżnić chorobę ciężką, wymagającą natychmiastowego leczenia od błahej, w której wystarczy uspokojenie chorego lub lekceważące machnięcie ręką. Laik tego rozróżnienia uczynić nie potrafi i w zasadzie zupełnie słusznym jest by udał się do lekarza dowiedzieć się, czy dolegliwość na którą zwrócił uwagę, nie przedstawia się groźnie dla jego zdrowia.
Czy były i czy są jeszcze nadużycia w korzystaniu ze świadczeń Ubezpieczalni?
Niewątpliwie były. W zaraniu Kas Chorych masy oszołomione poprostu możnością leczenia się i bezpłatnymi świadczeniami, rzuciły się do leczenia, nadużywały świadczeń, chcąc sobie jakby powetować niemożność leczenia się dawniej.
Dochodziło do zabawnych scen: ubezpieczeni i członkowie rodzin chodzili do „Kasy“ jak na rynek zaopatrywać się w „produkty“, które, choć chwilowo zbędne, mogą się kiedyś przydać. Wystarczyło, by przy sąsiedzkiej pogawędce jeden ubezpieczony pochwalił przed drugim jakąś tubkę z maścią lub lekarstwo, „to takie czarne, mocne“, a już sąsiad biegł do „Kasy“ zaopatrzyć się w te cudowne środki.
W przychodniach był kolosalny ruch: ubezpieczony, a jeszcze więcej członkowie rodzin odwiedzali jednego lekarza po drugim, na skutek zapisanego lekarstwa nie chcieli dłużej czekać jak godzin, a w ciągu tego czasu nie następowała poprawa w ich zdrowiu, złorzeczyli lekarzowi, wyrzucili lekarstwo i szukali szczęścia u drugiego lekarza.
Gdy ktoś obłożnie zachorował mógł w tym samym dniu mieć lekarza, który zwykle objeżdżał ulice, w których chory mieszkał, za dwie godziny mógł mieć lekarza z pogotowia, gdy zgłaszał wizytę „nagłą“, nagłości której nikt nie kontrolował, mógł wreszcie wieczorem prosić lekarza dyżurnego nocnego.
Każdy zapisywał lekarstwa, aby jak najrychlej ulżyć choremu, a w rezultacie nagromadziły się całe masy lekarstw, których zużycie naraz mogło doprowadzić do ciężkiej choroby.
Były więc nadużycia już to z braku uświadomienia, co może dać porada lekarska, kiedy może zacząć działać lekarstwo, jaki jest przebieg najczęstszych chorób — już to z braku lojalnego stosunku do ubezpieczeń społecznych, które uważano nie jako potężnego sojusznika w walce z wypadkami losu, ale jako coś obcego, narzuconego z zewnątrz, które należy wykorzystać jak najwięcej, by nie uronić nic z wyłożonego grosza. Czy są jeszcze nadużycia obecnie?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy sobie uzmysłowić, że w każdym rejonie znajduje się kilkanaście lub kilkadziesiąt osób ciężko lub przewlekle chorych, które potrzebuję stałej opieki lekarskiej, którym ta opieka po prostu przedłuża życie.
Weźmy np. taką panią Z. Przed 7 czy 8 laty zostałem do niej wezwany w porze nocnej, miała wtedy bardzo silny krwotok płucny, który trwał kilka dni i tylko z trudnością dał się zatamować. Za moją poradą przeniosła się wówczas chora na przedmieście do stosunkowo zdrowszej okolicy. Przez kilka następnych lat straciłem ją z oczu. Sądząc po ówczesnym stanie płuc, po krwotoku, który wskazywał na czynny proces, po wątłej budowie chorej, nie byłbym się spodziewał panią Z. po kilku latach zastać jeszcze w stosunkowo dobrym zdrowiu.
Od dwóch lat mam ją w stałej opiece. W płucach toczy się obecnie stosunkowo łagodny proces. Temperatura jest podgorączkowa, stwierdza się naciek raz w lewym polu podobojczykowym raz w prawym, który jednak ulega powolnemu wessaniu. Choroba płuc nie gra jednak teraz u pani Z. pierwszorzędnej roli.
Na pierwszym planie stał przez długi czas wrzód dwunastnicy, który wywoływał u niej gwałtowne bóle w nocy, zmuszał ją do utrzymywania diety, czym oczywiście wpływał źle na ogólny stan jej zdrowia. I wrzód dwunastnicy wykonuje dziwną fluktuację w swym przebiegu. Są tygodnie, podczas których chora prawie nic przyjęć nie może, bóle są gwałtowne, próba na krew tajoną jest dodatnia i znowu tygodnie, a nawet całe miesiące, podczas których wrzód pozwala pani Z. zupełnie o sobie zapomnieć.
Chora, korzystając z moich rad, jada wtedy prawie wszystko, odżywi się bardzo intensywnie i poprawia się z dnia na dzień — aż znowu wrzód nie daje znać o sobie. W antraktach, gdy wrzód jest spokojny, a w płucach nic nowego nie zachodzi, występuje na widownię serce. Pani Z. cierpi na niedomykalność zastawki dwudzielnej, serce w Rentgenie wykazuje wyraźną konfigurację mitralną, tętno utrzymuje się prawie stale na 120 uderzeniach na minutę. Podczas ataków, które występują prawdopodobne w związku z osłabieniem mięśnia sercowego, tętna prawie zliczyć nie można.
Chorej robi się ciemno przed oczyma i przede wszytkim skarży się na niesamowity ból głowy, zwłaszcza po stronie lewej.
Z tą głową pani Z. były już poważne kłopoty. Gdy te bóle głowy jednostronne utrzymywały się przez długi czas i były niezwykle gwałtowne i uporczywe, gdy do tego dołączyły się wymioty i bóle w lewym uchu, chora gorzej słyszała na to ucho a zarazem gorzej i niewyraźnie jakoś widziała na lewe oko, byłem zmuszony skierować ją do szpitala Ubezpieczalni, gdyż podejrzewałem proces specyficzny w mózgu.
Po dokładnym zbadaniu przez specjalistów i dłuższej obserwacji szpitalnej moje obawy okazały się, na szczęście, płonne i pani Z. znowu wróciła do domu. Oczywiście nadal potrzebuje stałej opieki lekarskiej, bo oprócz wymienionych chorób często zapada na anginy, grypy i t. p. mniejszej wagi dolegliwości.
Z wyjątkiem 6 — 7 tygodni w lecie, pani Z. stale znajduje się pod obserwacją lekarską i mam wrażenie, że jest ona dla niej konieczna.
Ta mała, o woskowej cerze kobietka, prawdziwa bohaterka w walce ze swymi chorobami, zarządza domem, utrzymuje przy tym maleńki sklepik spożywczy, pomagając mężowi w walce o byt. Zasługuje ona bezsprzecznie na to, by jej pomóc w jej zmaganiu się z losem.
Weźmy np. panią W. z jej plejadą ciężkich chorób, z których tylko jedna z nich właściwie wystarczy, by pozbawić człowieka radości życia.
Jestem w kłopocie od której zacząć: czy od kamicy nerkowej, występującej dość często z szalonymi atakami bólów, czy kamicy żółciowej, czy od rwy kulszowej prawostronnej, która przeszła u niej prawie w formę przewlekłą, uniemożliwiając jej prawidłowe chodzenie, czy wreszcie od bardzo uporczywych seriami występujących ataków migreny, które czynią ją niezdolną do wszelkiej pracy; jeśli dodamy, że kobieta ta cierpi jeszcze na przewlekły gościec stawowy i mięśniowy w wilgotnych porach roku, dający się jej dotkliwie we znaki, że ma pięcioro dzieci, że musi cały dzień ciężko pracować — nawet chleb piecze sama — i że od czasu do czasu zachodzi jeszcze w ciążę — może potrafimy sobie zobrazować ciężki żywot tej przez los srodze doświadczanej kobiety.
Do stale leczących się należą „inwalidzi pracy“, ludzie którzy właściwie powinni w zimie wylegiwać się za piecem, a w lecie na ciepłym słoneczku, a nie pracować.
Są to robotnicy, którzy mają za sobą niekiedy po kilkadziesiąt lat pracy w fabryce, organy ich wewnętrzne są zupełnie zużyte, którym żadne leczenie radykalne już nie pomoże. — Jakaś kolosalna rozedma płuc lub zwyrodnienie mięśnia sercowego, z zaznaczającymi się już objawami zastoinowymi lub okresowo się powtarzającą niewydolnością. Są oni stałymi bywalcami lekarza domowego, który przyjmuje ich jak starych, dobrych znajomych z dobrotliwym uśmiechem.
Od czasu do czasu zapisuje się im jakieś lekarstwo lub ordynuje zastrzyki, czasami przy widocznym pogorszeniu ich stanu namawia do przerwania pracy i choć kilkudniowego odpoczynku — w każdym razie wizyty te u lekarza domowego, choć z pewnością nie uzdrowią chorego i nie zwrócą mu zużytych, młodych sił, nie mogą być uważane za zbyteczne.
Do innej kategorii należą chorzy, którzy mają jakąś organiczną wadę, których jednak zbytnia ochota do leczenia może już być zakwestionowana.
Pan K. np., wysoki, chudy robotnik o niespokojnie biegających oczach jest bezwzględnie chory. Przed laty przechodził gościec wielostawowy, który mu pozostawił wadę serca, mianowicie niedomykalność zastawek tętnicy głównej. Gościec nadal nie daje mu spokoju, dokucza mu bardzo przy każdej zmianie pogody, zwłaszcza bolą go kręgi lędźwiowe, w których nawet Rentgen wykazuje zmiany organiczne o charakterze zwyrodnieniowym.
To wszystko daje oczywiście powód do leczenia, pan K. leczy się jednak prawie przez przerwy i bez względu na porę roku. Przyczyną jest tu nie tyle słuszne w zasadzie dbanie o siebie i swe zdrowie, ile raczej nadzwyczajne przeczulenie nerwowe chorego, który przy każdej najmniejszej dolegliwości w rodzaju kataru lub jakiejś banalnej infekcji wietrzy „serce“ albo „reumatyzm“, albo te dwie choroby naraz i od razu czuje się „niebezpiecznie“ chorym.
Faktycznie jednak wada serca jest dobrze wyrównana i można mieć nadzieję, że pan K. przy lekkiej pracy, jaką ma — jest dozorcą fabrycznym i pracy fizycznej nie wykonuje — może sobie z nią żyć do późnej starości.
Reumatyzm także nie daje powodu do ustawicznego, nieprzerywanego leczenia. Pan K. był już wysłany przez Ubezpieczalnię do Buska czy Iwonicza, kurację przebył dobrze mimo swej wady serca, co lato bierze kąpiele solankowe w zakładzie kąpielowym Ubezpieczalni, a w okresie przejściowym i podczas dżdżystej pogody dostaje „lampy“ albo salicylaty. Zdawałoby się, że to powinno starczyć — ale nie wystarcza. Jakaś nić nierozerwalna łączy go z lekarzem, bez którego, zdaje się, egzystować nie może.
Gdy lekarz spodziewa się, że dzięki skutecznie przeprowadzonej kuracji K. będzie przez pewien przynajmniej czas czuł się zdrowszy, nagle ten wysoki, nerwowy jegomość znowu wyrasta w jego gabinecie. Jego ręka spoczywa po lewej stronie klatki piersiowej na bolącym sercu, jego niespokojne oczy są błagalnie zwrócone na lekarza. Jakże często wystarcza zwykłe zbadanie serca i kilka słów otuchy, by K., który całą noc nie spał i przestraszony przyszedł do lekarza z zamiarem przerwania pracy, po uspakajającym zapewnieniu lekarza, że „nic złego się nie stało“ wesoło opuścił gabinet lekarza i szedł prosto do pracy.
Czyż można mu tych kilku słów otuchy poskąpić?
Albo Cz. Wychudzony o niezdrowej cerze, z zapadłymi policzkami, z niespokojnymi, nerwowymi ruchami robotnik, którego sam wygląd budzi współczócie i politowanie. Z początku przypuszczałem jakąś tajemnicza, groźną chorobę, która w podstępny sposób podkopuje jego organizm. Ale najskrupulatniejsze badania, poparte analizami i prześwietleniami nie wykazały nic patologicznego, nic takiego, co by usprawiedliwiało jego niezliczone skargi na bezsenność, na stałe złe samopoczucie, na ucisk w głowie, na niemożność kontynuowania pracy.
Że te skargi są prawdą, jego subiektywną prawdą, nie ulegało dla mnie wątpliwości. Sam jego wygląd je potwierdzał. Zacząłem go leczyć energicznie środkami wzmacniającymi jego system nerwowy, naświetlałem go lampami kwarcowymi, starałem się wpłynąć na jego samopoczucie — wszystko bez wybitniejszego efektu.
Zacząłem się zastanawiać nad istotą zagadnienia, któremu na imię „Cz...“. Czy nie ma tu zakłócenia lekkiego, a jednak decydującego harmonii gruczołów o wewnętrznym wydzielaniu? Czy nie stoi jego choroba w związku przyczynowym z pewnymi zaburzeniami układu roślinnego, tak ważnego dla ustroju ludzkiego? Czy wreszcie nie ma tu po prostu dysproporcji sił człowieka do jego pracy — ciężkiej, nocnej — czy nie należy szukać źródła jego dolegliwości w życiu rodzinnym Cz...?
Rozmyślania te doprowadziły do pewnych rezultatów: praca nocna została zmieniona na dzienną. Gorzej było ze stosunkami rodzinnymi, przewaga żony zdrowej, jędrnej chłopki, popartej jeszcze przez kłótliwa i mało wyrozumiałą teściową, nad naszym biednym, wychudzonym, stale cierpiącym Cz... była zbyt widoczna.
Jednak wypowiedzenie się Cz... przede mną w tej sprawie przyniosło mu pewną ulgę. Bądź co bądź ostatnio Cz... trochę się poprawił: jego samopoczucie się wzmogło, jego skulona wiecznie postać jakby się wyprostowała, zaczyna rzadziej do mnie zaglądać. Mam zamiar wysłać go na kolonie odpoczynkowe, zorganizowane przez Ubezpieczalnię. Mam nadzieję, że przez wyrwanie go z otoczenia domowego, choćby na krótki czas, od jego trosk, kłopotów i swarów codziennych, z nim nieodłącznie związanych, przyczyni się znacznie do wzmożenia i utrwalenia jego zdrowia.
Typów takich, jak wyżej opisałem, jest naturalnie więcej. U niektórych można stwierdzić wyraźnie jakąś chorobę organiczną, dookoła której jako jądra kompleksu wyrasta nadbudowa psychiczna, w której wyobrażenia o treści depresywnej grają dominującą rolę. U innych mimo skrupulatnych badań znaczniejszych odchyleń od normy stwierdzić się nie daje. Pewne banalne dolegliwości jak zaparcie lub wytrysk nasienia przy defekacji urastają do rozmiarów niebezpiecznych i groźnych chorób.
Przykładem może służyć K, który przeszedł nerwicę urazową i którego system nerwowy jest nadal chwiejny i szczególnie pobudliwy.
Charakterystycznym typem neurastenika jest W, młody, rumiany chłopak, którego żadne wyjaśnienia co do istoty jego „choroby“ nie potrafią odwieść od myśli, że „coś złego z nim się dzieje“.
Argument, że leczenie tych ludzi jest zbędne, bo „prywatnie“ z pewnością nie leczyliby się, nie jest poważny. „Prywatnie“ nie leczyliby się, bo nie mieliby możności materialnej, co nie przeszkadzałoby im kupować groszowe lekarstwa po aptekach i składach aptecznych lub śledzić w dziennikach za ogłoszeniami reklamowymi rozmaitych bezwartościowych środków i wydawać na nie ostatnie pieniądze.
Moim zdaniem opieka lekarska nad tego rodzaju chorymi jest konieczna, dążeniem jednak lekarza domowego powinno być zdobycie sobie zaufania tych chwiejnych pod względem psychicznym chorych, co nota bene nie jest zadaniem łatwym — nie szafować zbytnio lekarstwami, co ujemnie działa na chorego i demoralizuje go, ale raczej psychicznie podziałać na niego swoim autorytetem, wiedzą i znajomością duszy ludzkiej.
W wielu wypadkach wyniki będą wówczas dodatnie i z ludzi chorych, wiecznie leczących się, uginających się pod ciężarem życia, mogą oni stać się ludźmi, chętnymi do pracy, pogodnymi i będą oni po latach wspominali swe dawne stany chorobowe z pewnym politowaniem.
Do ostatniej wreszcie kategorii zaliczam chorych, którzy dużo się leczą nie z tego powodu, że leczenie to jest niezbędne ze względu na ciężki stan ich zdrowia, ale raczej z powodu łatwego dostępu do lekarza, z powodu nieznajomości przebiegu choroby i czasu jej trwania, z powodu niecierpliwości w znoszeniu drobnych czasem dolegliwości.
Leczenie to jest nieracjonalne, wizyty wtórne najczęściej zbędne. Przyszedł taki chory wieczorem do lekarza, został zbadany, dostał receptę, a już nazajutrz zjawia się znowu z klasycznym: „nic mi nie jest lepiej, zamiast lepiej czuję się jeszcze gorzej“.
Byłoby to fałszywe posunięcie ze strony lekarza, gdyby zniecierpliwiony ofuknął pacjenta, że „przecież nie wypił pan jeszcze lekarstwa, jak może już być lepiej?“ Uważam, że pacjenta należy bezwzględnie i to gruntownie zbadać, a o ile od poprzedniego badania nie zaszły żadne obiektywne zmiany, stanowczo zażądać od niego zużycia przepisanego mu lekarstwa i dopiero wtedy w razie braku wyraźnej poprawy, nakazać mu ponowne zgłoszenie się.
Należy jednak w tym wypadku być stanowczym i przez dopisywanie jakichś nacierań nie pokpić sprawy. Chory musi odnieść wrażenie, że lekarstwa, za pierwszym razem mu przepisane, były celowe i wystarczające, i że niepotrzebnie drugi raz fatygował siebie i lekarza. Przez tego rodzaju stanowcze postępowanie wychowuje się nawet opornych pacjentów i przyzwyczaja się ich do racjonalnego i systematycznego leczenia.
Ostatnia kategoria chorych zmniejsza się raptownie przy systemie lekarza domowego i już dzisiaj właściwie utrzymuje się na niskim poziomie. Wszelkie próby lekkomyślnego, niecelowego leczenia się muszą natrafiać na energiczną postawę i stanowczy sprzeciw lekarza domowego, który przecież także z racji swego stanowiska powinien być przynajmniej w swej dziedzinie wychowawcą ubezpieczonych.
I podobnie jak lekarz domowy musi uczyć powierzonych jego pieczy ubezpieczonych, że należy usta zasłonić ręką przy kaszlu, że nie należy pluć na podłogę, że nie należy lokować książeczek, rozmaitych torebek lub chusteczek na stole gabinetu lekarskiego, że nie należy odwiedzać zakaźnie chorych w ich domach (z dziećmi na rękach!), tak też jest jego obowiązkiem uświadomić ich o konieczności dalszego leczenia lub o zbyteczności tegoż.
W każdym razie należy pamiętać, że szafowanie lekarstwami jedynie w celu szybkiego pozbycia się pacjenta lub skaptowania sobie jego przychylności nie należy stanowczo do metod szczęśliwych.
Groźne memento, ponura groźba dla całej cywilizowanej ludzkości. Niezapomniane, niezatarte zostało to potężne wrażenie, gdy poraz pierwszy, jako młody student, zobaczyłem tego tajemniczego, potężnego wroga, w jego purpurowej zbroi — uwięzionego pod mikroskopem. Więc ten mały, pod kolosalnym powiększeniem ledwo widoczny prątek, podjął walkę z całą ludzkością, jest przyczyną niezliczonych mąk i cierpień, z jego winy sale szpitalne całego świata wypełnione są „żywymi trupami“ — chorymi, przechodzącymi gehennę bólów, bez promyka nadziei na wyleczenie.
Więc ten mały, mikroskopowy twór triumfuje — a potężna myśl ludzka nie potrafi unicestwić go, znaleźć radykalnego środka przeciw niemu.
Czytałem raz, że młodzi lekarze wiedeńscy przydzieleni do szpitali i klinik gruźliczych, po kilku miesiącach pracy prosili o przeniesienie ich na inne oddziały, bo praca na oddziałach gruźliczych jest zbyt jednostajna, zbyt nudna.
Nie wiem, ile w tym prawdy — nawet z punktu widzenia czysto klinicznego gruźlica nie jest znowu tak monotonna i mało interesująca — w każdym razie lekarzowi-praktykowi pokazuje ona w całej pełni swe groźne, tragiczne oblicze.
Przed kilku dniami, gdy odbywałem swój przepisowy spacer wieczorny — był to jeden z rzadkich dni, w których miałem nieco wolnego czasu — zauważyłem młodą kobietę w towarzystwie pięknego, może 4-letniego chłopczyka, życzliwie się do mnie uśmiechającą. Twarz wydała mi się znajoma, i po chwili wydobyłem z mroków pamięci taki oto obrazek.
Godzina 11-ta w nocy. Dyżur nocny z ramienia Ubezpieczalni. Przeglądam nadesłane dziś pisma naukowo-lekarskie. Czuję już ogarniająca mnie senność, oczy mi się kleją, z trudem tylko orientuję się w przeczytanym. W tym donośny odgłos dzwonka. Za chwilę służąca wprowadza do poczekalni młodą kobietę z dzieckiem na ręku i towarzyszącego im młodego mężczyznę.
Wypadek jest ciężki, jeden z tych wypadków na prawdę nagłych. Już jeden rzut oka lekarza starczy, by się o tym przekonać. Niemowlę 3 miesięczne, nieprzytomne, oczy w słup, piana cieknie z ust, co chwila powtarzające się drgawki mięśni twarzy i kończyn, tylko mimochodem zauważam pobladłą twarz matki, nadmiernie rozszerzone źrenice jej oczu, pochylona postać ojca, zaciśnięte palce dłoni — wyraz najwyższej rozpaczy — jak przez mgłę dochodzi do mych uszu prośba — biadanie: — panie doktorze, proszę ratować, na litość Boską — jedyne dziecko! Kładę dziecko na kozetkę, zbieram błyskawicznie wywiad, badam dziecko — i już stosuję zwykłą w takich wypadkach lewatywę leczniczą.
Pierwsza pomoc udzielona i czekając na wynik zabiegu, uzupełniam wywiad. Dziecko zachorowało dziś nagle, choć całkiem zdrowe nie było już od tygodnia. Było jakieś niespokojne, gorzej ssało, źle spało — sąsiadki twierdziły, że może na ząbki choruje.
Nagle wieczorem dostało konwulsji, przybiegli więc szybko do doktora. Wywiady u matki nie przyniosły nic nowego.
— No, a pan? — zwracam się do milczącego mężczyzny. — Zdrów jestem, panie doktorze, nie czuję się chory, ja tam z byle czym nie lecę do „kasy“. — Nie kaszle pan nigdy? nie pluje pan? — kontynuuję me badania. — No, żebym tak nie kaszlał, nie powiem — przyznaje. — Czasami kaszlę i pluję.
— Co mówisz „czasami“ — przerywa mu żona — ostatnio przecież dużo kaszlesz, a plujesz bez końca. Muszę się na niego poskarżyć — zwraca się do mnie — już od kilku tygodni posyłam go do lekarza, ale cóż zrobić z takim upartym człowiekiem — przejdzie mi — powtarza swoje — nic mi nie będzie. Z byle głupstwem latać do doktora to nie jego natura.
Minęło pół godziny. U dziecka nie widać poprawy. Drgawki, które na chwilę ustały, wzmogły się obecnie z jeszcze większą siłą. Dziecko nadal zupełnie nieprzytomne. Dzięki wywiadom podejrzenie moje, które powziąłem w pewnej chwili co do ciężkości choroby, nabrało konkretniejszych podstaw.
Zaczynam ostrożnie tłumaczyć rodzicom. — Nie mogę ukryć — sprawa jest bardzo ciężka. Jeśliby to były zwykłe drgawki na podłożu krzywiczym lub skurczowym, napewno ustałyby po lewatywie. Drgawki te jednak trwają, sprawa więc jest z pewnością poważna. Moim zdaniem najlepiej byłoby dokonać teraz nakłucia lędźwiowego. Wkłuje się w to oto miejsce małą igiełkę, nadmierny płyn wypłynie, co sprawie niewątpliwie dziecku ulgę, bo ucisk na mózg ustanie. Ponadto zobaczy się, co to za płyn, mętny czy przezroczysty, co ułatwi rozpoznanie choroby i co na i ważniejsze — racjonalne leczenie.
Rodzice po krótkim wahaniu zgodzili się na nakłucie, przystąpiłem więc mimo spóźnionej pory i braku odpowiedniej asysty do zabiegu.
Po wbiciu małej, cienkiej igły do kanału lędźwiowego trysnęła z niego prawdziwa fontanna. Płyn przezroczysty, pod kolosalnym ciśnieniem! Może dla klinicznej diagnozy brakowało jeszcze niektórych ogniw: jak mikroskopowego badania płynu, wykazania prątku Kocha w odwirowanym osadzie lub w wytworzonej pojęczynce — dla mnie nie było wątpliwości. Dziecko jest stracone — choroba jego to gruźliczne zapalenie opon mózgowych.
I gdy po dwu dniach ojciec zupełnie załamany przyszedł po świadectwo śmierci dla dziecka, poprosiłem go, by w wolnej chwili pofatygował się do mnie, mam mu coś ważnego do zakomunikowania.
Po dwu tygodniach przyszedł. Przystąpiłem oględnie do sedna sprawy. — Właściwie jest to zaniedbaniem swego zdrowia, jeśli kaszle się kilka tygodni i nie odwiedza lekarza, zwłaszcza, że badanie jest bezpłatne. Wiadomo jest powszechnie, że chorobę najłatwiej jest zwalczyć w jej zaczątkach, gdy jeszcze nie osłabiła całego organizmu, gdy jeszcze zbytnio nie zapuściła swych korzeni.
To było tym bardziej jego obowiązkiem, że miał dziecko, które specjalnie jest wrażliwe na ujemne wpływy choroby. Czy sądzi on, że przebywanie w jednym pokoju z takim maleństwem — przy jego ustawicznym kaszlu — nie wpłynęło ujemnie na dziecko?
Muszę mu wyjawić całą prawdę, a czynię to jedynie ze względu na dobro jego i jego przyszłych dzieci. On sam — tak — on sam jest przyczyną śmierci swego dziecka, on sam je zakaził, kaszląc na dziecko i rozsiewając miliardy prątków razem z kropelkami swej plwociny.
Nie wątpię, że gdyby był przewidział, jakie nieszczęście na siebie i swą rodzinę sprowadzi, niewątpliwie byłby dołożył wszelkich starań, by wyleczyć się i nie narażać dziecka na niechybną śmierć. Niestety, śmierć jest nieodwracalna — stało się wielkie nieszczęście, które nie da się odrobić.
Niech przynajmniej z tej gorzkiej nauki, którą mu dało życie, wyciągnie należyte konsekwencje na przyszłość. Niech nie marnuje zdrowia swego i swej rodziny. Niech się leczy, aż do zupełnego wyleczenia — do tego czasu lepiej nie dawać życia istocie, już w zarodku skazanej na straszną chorobę i śmierć.
Skierowałem uważnie słuchającego mnie człowieka do przychodni przeciwgruźliczej. Jakkolwiek straciłem go potem z pod mej obserwacji, byłem jednak pewny, że wypełni me zlecenia, widziałem, że słowa me trafiły na podatny grunt.
I oto teraz po kilku latach młoda, pogodnie uśmiechnięta kobieta, prowadząca za rękę zdrowego, ładnego chłopczyka przekonały mnie ostatecznie o tym, że słowa moje nie poszły na marne.
Dzisiaj przed południem wypisałem z poradni dla niemowląt chłopaczka dwuletniego, (nasza poradnia opiekuje się z powodu skromnych funduszów tylko dziećmi do 2 lat), którego matka z niezwykłą serdecznością dziękowała mi za opiekę.
Kto by zobaczył tę młodą, nieco otyłą blondynę o pogodnym obliczu, nie przypuszczałby, ile tragedii już w swoim młodym życiu przeszła, jak srodze ją los doświadczył.
Przed kilku laty, było to jeszcze za czasów systemu ambulatoryjnego dawnej „kasy chorych“ — przyniosła mi do przychodni dla dzieci niemowlę 7-io miesięczne z prośbą o zbadanie. Był to chłopiec, o wadze i wzroście odpowiadającym mniej więcej normie, u którego przy badaniu czaszki stwierdzało się nadmiernie wielkie, wypięte ciemiączko.
Przy dalszym badaniu, oprócz oznak krzywicy, nie stwierdzało się większych odchyleń od normy. Dziecko miało źrenice równe, dobrze reagujące na światło, nie miało żadnej sztywności karku, śledziło dobrze oczkami za ruchami matki — słowem nic, co wskazywałoby na poważniejszą chorobę.
To wypięte ciemiączko jednak nakazywało ostrożność w rozpoznaniu. I oto niespodzianie przy pytaniu, czy ma jeszcze dzieci, kobieta wybuchła spazmatycznym płaczem. Wśród ciągłego łkania opowiedziała mi, że miała dwóch synków, obaj chowali się dobrze do 8-go miesiąca życia, a potem umarli obaj w ciągu kilku dni zaledwie.
Właśnie dlatego przyszła dzisiaj do przychodni, bo serce jej mówi, że i ten jej synek nie będzie się chował, jakkolwiek żadnych oznak choroby u niego nie zauważyła. Drży więc cała o niego.
Bez większego trudu udało mi się wydostać dane co do choroby jej męża. Był on chory „na płuca“ od kilku lat, leczył się w sanatorium w Bystrej, dokąd „Kasa“ go wysłała, leczył się u lekarzy „kasowych“ i prywatnych, ale bez widocznej poprawy.
Kilkakrotnie miał krwotoki, często odpluwa z flegmą i krew. Ostatnio przestał pracować, stale gorączkuje, opada coraz bardziej z sił i prawie stale przebywa w domu.
Dane te były dla mnie wystarczające, by postawić niewątpliwe rozpoznanie. Dziecko to, u którego oko laika z trudem tylko rozpoznałoby jakieś cechy chorobowe, było niewątpliwie skazane na śmierć. Była to skryta, powolna forma zapalenia opon mózgowych gruźliczego.
Nieszczęście nie dało długo na siebie czekać. W połowie ósmego miesiąca życia, podobnie jak u rodzeństwa, wystąpiły gwałtowne drgawki, nagłe podniesienie temperatury, dziecko straciło przytomność i po krótkim a gwałtownym przebiegu choroby — zmarło. Ale tu nie koniec tragicznych przejść nieszczęsnej kobiety.
Choroba męża dotychczas raczej o charakterze przewlekłym, nagle przeszła w stan ostry. Wystąpiły wysokie temperatury, gwałtowne ataki kaszlu, plwocina była ciągle krwawa — dołączyło się do tego jeszcze nagłe osłabienie mięśnia sercowego i po pewnej bardzo burzliwej nocy, po silnym ataku duszności — zakończył życie w jej ramionach.
Podczas mych częstych odwiedzin u ciężko chorego męża, miałem sposobność podziwiać harf i pogodę ducha młodej kobiety, które mimo tragicznych przejść potrafiła zachować.
Gdy po jakichś dwu latach zjawiła się znowu u mnie w gabinecie, poznałem ją natychmiast. Przyszła w towarzystwie młodego mężczyzny, starannie ubranego i po pewnym zażenowaniu w jej zachowaniu domyśliłem się, że stała wobec doniosłego zwrotu w swoim życiu. Tak też było istotnie. — Ma zamiar wyjść za mąż za tego młodego mężczyznę, ale przedtem prosi mnie, bym zbadał ich oboje, czy są zupełnie zdrowi. Dość już nacierpiała się w swym życiu i chciałaby, aby drugie jej małżeństwo było szczęśliwsze od pierwszego. Dokładnie pamięta me słowa, że mniej byłoby małżeństw nieszczęśliwych, gdyby wstępujący w związki małżeńskie dali się badać u lekarzy, czy stan ich zdrowia zezwala na zawarcie małżeństwa.
Prosi uprzejmie o dodatkowe prześwietlenie płuc swoich i narzeczonego. Pamięta, jak doktór tłumaczył jej ważność prześwietlenia, które wykazuje często nawet drobne zmiany chorobowe, innym sposobem badania nieraz zupełnie nieuchwytne.
Jeśli nie są zdrowi, nie pobiorą się, chyba, że istnieje możliwość pełnego powrotu do zdrowia. Rodzić chore dzieci, przyszłe ofiary gruźlicy, nie ma zamiaru — zakończyła rezolutnie.
Badanie, skrupulatnie przeprowadzone, uzupełnione jeszcze prześwietleniem płuc, nie wykazało żadnej choroby, tak, że i z tej strony nie było żadnej przeszkody do zawarcia małżeństwa. Serdecznie dziękując, odeszli rozpromienieni.
Znów potoczyło się koło czasu.
I oto pewnego poranku wiosennego zjawiła się w poradni dla niemowląt moja blondyna, niosąc tęgiego chłopaczka na ramieniu. Tym razem przybyła, by oddać skarb swój pod moją stałą opiekę, ma do mnie pełne zaufanie, będzie przestrzegać pilnie wszystkich moich wskazówek. Jest pewna, że dziecko będzie się pod moim okiem dobrze chować. Zbadałem chłopaczka, który prócz usterek drobnych żadnych cech chorobowych nie wykazywał. Zaordynowałem mu soki witaminowe, odpowiednio skorygowałem dokarmianie i poleciłem zgłaszać się do poradni w regularnych odstępach czasu dla kontroli.
Podczas badania dziecka, gdy przy obmacywaniu czaszki dotknąłem się palcami ciemiączka, zauważyłem, że kobieta zbladła raptownie, jakby jej cała krew wypłynęła nagle. Pewnie ogarnęło ją instynktowne przerażenie na myśl, że i to jej dziecko mogłoby paść ofiarą tej strasznej, nieuleczalnej choroby, jak troje jej dzieci poprzednich. Pośpieszyłem z wyjaśnieniami i zapewnieniem, że może być całkiem spokojna, żadne niebezpieczeństwo takiego rodzaju więcej dziecku nie grozi, będzie się ono chować zdrowo — a w razie zwykłych niedomagań dziecka niech nie omieszka mnie odwiedzić, dołożę starań, by dziecko uleczyć. Podniesiona na duchu opuściła poradnię ze swym skarbem na ramieniu.
Dziecko rozwijało się dobrze. W czas dostało ząbki, z końcem pierwszego roku zaczęło biegać, przed upływem drugiego roku już mówiło. Rozpromieniona matka nie posiadała się ze szczęścia. Uspokoiła się, stała się pogodna, jakby odmłodniała o wiele lat. Zgroza i gorycz minionych dni poszły jakby w niepamięć. Uśmiech małego aniołka zaczarował cały jej świat.
A przy pożegnaniu, gdy matka dziękowała mi serdecznie za opiekę i zapewniała mnie o swej dozgonnej wdzięczności — byłem prawie wzruszony. Wiedziałem, że nic wielkiego nie zrobiłem — taki zwykły, codzienny, „szary“ obowiązek lekarza — kilka słów uświadamiających, kilka zaleceń niezbędnych — a jednak zdawało mi się, że w tym wielkim, nieprzebranym szczęściu matki mam także prawo uczestniczyć, bo i ja przyczyniłem się, choć w skromnej mierze, do tej wielkiej radości życia — do niewysłowionego szczęścia matki chowającej swe dziecko na zdrowego, dzielnego człowieka.
Byłem dziś wezwany do St...... Źle z nim. Biedny człowiek!
Dziś znowu odwiedziłem St. Piękny majowy dzień, prawdziwa wiosna. St. leży w obszernym, jasnym pokoju, w swym własnym, estetycznie zbudowanym domku, lekki, rozkoszny wietrzyk majowy wpada przez otwarte okno. Bez w starannie pielęgnowanym ogródku zaczyna już kwitnąć — dolatuje śpiew ptaków — a chory, blady jak chusta, z odcieniem sinawym dookoła warg, leży nieruchomo, z szeroko rozwartymi oczyma i rozmyśla.
Może przypomina sobie, ile trudu włożył, ile lat pracy kosztowało go wystawienie swojej „chałupy“. Jak musiał zaciskać pasa, oszczędzać na najniezbędniejszym, by dojść po latach do swego „dachu nad głową“ — a teraz, właśnie teraz, gdy osiągnął już swój cel, gdy życie we własnym domku mogło by być lżejsze i piękniejsze, musi zostawić wszystko i odejść tam, skąd nie ma już powrotu.
St. jest za mądry i za inteligentny — tą prawdziwą, wrodzoną inteligencją — by nie zdawać sobie sprawy ze swego stanu. Wyprowadzić w pole chorego, zwłaszcza ciężko chorego, zastrzyknąć mu odpowiednią dawkę optymizmu, by łatwiej zniósł swój beznadziejny stan, jest czasami nawet bardzo łatwo. Ale ze St..... trzeba inaczej, jego nie tak łatwo „nabrać“.
Popatrzy się na ciebie swym poważnym wzrokiem, drążącym jakby w głąb duszy, a człowiekowi robi się wstyd, jakby popełnił wielkie przestępstwo.
A może instynkt życia jest silniejszy nawet od najsilniejszego człowieka, może i on chwyci się zbawczej nadziei wyzdrowienia, gdy mu się ją w ostrożny i delikatny sposób podsunie.
— Jakże tam, panie St. z pańskim reumatyzmem — pytam możliwie pogodnym, prawie wesołym głosem, jakby dostrojonym do dzisiejszego przepięknego dnia majowego — czy bóle już trochę ustąpiły? Bo na ogół wygląda pan dzisiaj lepiej, nawet znacznie lepiej — blaguję zawzięcie.
Naturalnie, nie chodzi tu o żaden reumatyzm. St. cierpi na gruźlicę i to w ostatnim stadium. Dołączyło się do tego osłabienia krążenia i zmiany stawowe.
Gdy wezwany do niego ostatnim razem stwierdzałem tę komplikację, musiałem użyć całej mej przytomności umysłu, by nie zdradzić się z tym rozpoznaniem. W ostatniej chwili wpadłem na pomysł „reumatyzmu“ i gdy chory jakoś nie bardzo dowierzająco na mnie spoglądał, zacząłem sam niby zastanawiać się i analizować głośno tę chorobę.
Może mógłbym się dowiedzieć, skąd się właściwie ten reumatyzm do niego przyczepił? Płuca — wiadomo, stara historia — ale reumatyzm! Przecież nigdy na nic takiego nie chorował. A może pan St. pozwolił sobie na szklaneczkę zimnej wody albo lemoniady. A może usłużna żona przyniosła mu szklankę zimnego piwa z gospody. Bo jakże inaczej wytłumaczyć ten nagły reumatyzm?
Okazało się, że doktór potrosze zgadł. Zachciało się choremu bardzo pić, ostatnio przecież silnie gorączkuje, no i posłał po lemoniadę. Ale taka zimna ona nie była, prawie letnia.
W ten sposób skierowałem uwagę St..... na łagodny i niewinny reumatyzm. Jest to choroba, jak wiadomo, uleczalna, co w danej chwili jest najważniejsze.
— Boli to pana piekielnie, trzeba przyznać, ale wysmaruje się to maścią, na wierzchu zrobi okład, do wnętrza da się lekarstwo, a za kilka dni sprawa się zlikwiduje, ani śladu po niej nie będzie. Trzeba tylko leżeć zupełnie nieruchomo, nie ruszać się w ogóle, bo przy reumatyzmie spokój jest najważniejszy.
Tak nabrałem St. na „reumatyzm“, a przy tym ogniu upiekłem jeszcze i drugą pieczeń. Udało mi się odwrócić wewnętrzny wzrok chorego od jego narządów nieuleczalnie chorych i skierować w stronę choroby, nie budzącej poważnych obaw.
Pochylam się nad chorym, dotykam stawów łokciowych, przegubów u rąk. Starannie badam serce.
Myślę, lecz nie zdradzam się ze swymi myślami. Choremu ukazuję nadal pogodną, uśmiechniętą twarz, jak gdybym nie stał nad łożem nieuleczalnie chorego, nieuchronnie skazanego na śmierć.
— Lepiej jest — panie St. — i będzie jeszcze lepiej. Za kilka dni sprawa się zupełnie zlikwiduje, a gdy pan trochę dojdzie do sił, trzeba będzie wstawać, panie St. Ale narazie spokój, nie ruszać się — bo reumatyzm wymaga spokoju.
Żegnam się, a chory patrzy za mną swym zagadkowym, nieprzeniknionym spojrzeniem.
St. umarł. Wystawiłem dziś świadectwo śmierci. Umarł nagłą śmiercią. Gdy oparł się na łokciach, by obrócić się na drugą stronę, głowa nagle opadła mu bezwładnie na piersi. Nie żył.
Dziś długo myślałem o St., którego pogrzeb odbył się właśnie. Był to niezwykły chory. Każdego lekarza, który leczył St., uderzało jedno: jego stalowa wola, jego niezwykły upór, jego nieprzeparte dążenie do zwalczenia choroby, do pokonania jej za wszelką cenę.
Był to inteligentny robotnik, jeden z tych, którzy więcej obserwują i myślą, niż mówią, którego rozważny, zdrowy sąd, szeroka skala zainteresowań, wybitna intuicja i głęboka znajomość natury ludzkiej czyniły nieodparte wrażenie na rozmówcy.
Gdy przed pięciu laty niespełna zachorował, także choroba, jakby licząc się z niezwykłym przeciwnikiem, uderzyła na niego znienacka, w zdradziecki sposób. St. musiał czuć się już bardzo źle, gdy zdecydował się pójść do lekarza. Był wtedy na „dorobku“, budował „chałupę“, w fabryce było huk roboty, trzeba było odrabiać godziny nadliczbowe — nie było poprostu czasu na taki zbytek, jak wizyta u lekarza. Przy tym ten w sile wieku, barczysty, o silnie rozwiniętych mięśniach mężczyzna, aż kipiał od nadmiaru energii.
St. i choroba, St. i gruźlica — to poprostu nie zgadzało się. Przy pierwszym badaniu niewiele klinicznie dało się stwierdzić: trochę kaszlu rano, nieco gorsze łaknienie, pewne zmęczenie przy pracy i lekkie poty — a obiektywnie może trochę zaostrzone szmery nad jednym szczytem. W rażącym przeciwieństwie do klinicznych danych było jednak zdjęcie płuc, które wykazało dość wielką jamę pod lewym obojczykiem, jamę t. zw. „niemą“, bo nie dawała żadnych klinicznych objawów. Także badanie skąpej plwociny wykazało obecność prątków Kocha. Rozpoznanie: gruźlica rozpadowa — było dostatecznie uzasadnione.
St. został prawie natychmiast wysłany do sanatorium, gdzie przebywał przeszło 3 miesiące. Wrócił prawie wyleczony. Prątków w plwocinie nie było; zdjęcie płuc wykazało na miejscu dawnej jamy zgęszczoną i zwapniałą tkankę. St. czuł się doskonale i pełen świeżej anergii wrócił do pracy.
Trzeba było pospłacać zaciągnięte długi, trzeba było się „po ludzku“ urządzić — wszystko to własnymi rękami wypracować. Ale obecnie St., który przeszedł w sanatorium prawdziwą szkołę higieny i profilaktyki, często odwiedzał lekarza.
Tej podstępnej bestii, której na imię gruźlica, nie można przecież wierzyć, jak raz schwyciła człowieka w swe szpony, nie tak łatwo go z nich wypuści. Podejrzenia St. okazały się niestety zupełnie uzasadnione. Czy to było skutkiem wyjątkowo ciężkiej zimy, czy też wytężonej pracy w godzinach nadliczbowych, już w niespełna pół roku po powrocie z sanatorium St. znowu zaniemógł.
Tym razem gorączkował wysoko, odpluwał sporo, a klinicznie można już było wypukać zmiany naciekowe pod prawym obojczykiem.
Po pewnych staraniach, przy których wszyscy lekarze byli mu zresztą bardzo pomocni, znowu udało mu się pojechać do sanatorium i znowu przez 3 miesiące poddawał się zabiegom lekarskim, uparcie a zawzięcie walcząc o swe zupełne wyzdrowienie.
Wrócił wprawdzie ze znaczną poprawą, ale stany podgorączkowe utrzymywały się uporczywie, tak że prątki Kocha w plwocinie były ciągle obecne.
Za usilną namową lekarza przychodni przeciwgruźliczej, gdzie St. systematycznie się leczył, przerwał pracę na kilka tygodni, pocieszając się, że gdy stan jego choroby poprawi się, natychmiast znowu podejmie pracę.
Ale tygodnie przeszły w miesiące a stany podgorączkowe i męczący kaszel nadal utrzymywały się. Gdy zbliżał się koniec świadczeń St. stanął przed alternatywą: albo wyczerpać świadczenia w Ubezpieczalni i być zdanym później na łaskę losu — albo wrócić do pracy jeszcze niezupełnie wyleczony. Na dalsze leczenie prywatne nie mógł sobie w żaden sposób pozwolić z braku środków materialnych.
Zdecydował się więc podjąć na nowo pracę i leczyć się dalej — pracując.
Za pośrednictwem lekarza przychodni udało mu się dostać przydział do lżejszej pracy w fabryce. St. zaczął pracować i jakby wracał powoli do swego dawnego trybu życia. Zaprowadził jednak w nim doniosłe zmiany, niezbędne w życiu gruźlika: nie pił, nie palił, okna trzymał szeroko otwarte w dzień i uchylone w nocy, ustawił kryte spluwaczki w mieszkaniu, wypełnione płynem odkażającym. Jedyną córkę odesłał do swych rodziców z obawy przed zakażeniem.
Spał w osobnym pokoju, jadł w naczyniach specjalnie dla niego przeznaczonych — i systematycznie a uparcie się leczył.
A tymczasem gruźlica, jakby zajęta polowaniem na inne ofiary, wypuściła St. ze swych krwawych szpon — i mógł nieco swobodniej odetchnąć. Częste badania kliniczne i systematycznie dokonywane zdjęcia płuc wykazywały, jeśli nie znaczną poprawę, to w każdym razie stabilizacją i zatrzymanie się procesu chorobowego.
Wyjazd — po raz trzeci — do sanatorium w znacznym stopniu przyczynił się do utrwalenia uzyskanych wyników. Stan względnego zdrowia przeciągał się, już prawie 2 lata nie było pogorszeń ani ostrych nawrotów choroby.
Zdawało się, że harda natura chorego nie ugnie się — pokona w końcu swego skrytego a zdradzieckiego przeciwnika.
Katastrofa przyszła zupełnie niespodzianie.
Ciężka praca, do której go z powrotem przydzielono, przyczyniła się niemało do załamania się St. Tym razem atak był bardzo gwałtowny. Wielki naciek w okolicy podobojczykowej i prawię natychmiastowy rozpad, przerzuty do drugiego płuca, wysoka, septyczna gorączka, męczący w dzień i w nocy nie ustający kaszel, wielkie masy plwociny, ogólne wyniszczenie — wszystko zwiastowało nieuchronną katastrofę.
Przy tym St. został przykuty na stałe do łóżka, czego przez cały czas choroby unikał w jakimś panicznym strachu.
Minął krótki stosunkowo czas i chory zmienił się nie do poznania. Policzki mu zapadły, kroplisty, lepki pot pokrył mu czoło, ceglaste rumieńce wystąpiły na twarz, stracił zupełnie łaknienie, wychudł straszliwie, tylko dwoje oczu w wychudłej twarzy żarzyło się gorączkowym płomieniem.
A gdy do tego wszystkiego dołączyło się jeszcze toksyczne uszkodzenie serca i naczyń — los St. był przypieczętowany.
Długotrwałą epopeję bohaterskich a tragicznych zmagań, niewymownych cierpień nieszczęsnej ludzkiej doli zakończył — jak gdyby sam okrutny a groźny wróg miał dość tej zabawy i pragnął raz skończyć, dobijając powalonego i zwyciężonego już przeciwnika.
D. jest byłym urzędnikiem tutejszej cegielni. Już jednak półtora roku nie pracuje. Mieszkał przedtem z rodziną w mieście, teraz przeniósł się na peryferie. Ma tu podobno być lepsze powietrze, a zresztą mieszkanie, nie będzie go tutaj kosztowało, domek bowiem należy do teścia.
Podczas swej długotrwałej choroby D. wyczerpał już oczywiście wszelkie świadczenia: brał zasiłki z Ubezpieczalni przez okres ustawowy, następnie leczył się na podstawie świadczeń należnych pracownikowi umysłowemu, a gdy i te się wyczerpały, wniósł podanie do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, skąd dostał przedłużenie i prawo leczenia się na tę samą chorobę aż do jej „zakończenia“.
D. leczy się u mnie, gdyż rejon, w którym mieszka obecnie, należy do mnie.
Przyjeżdżam do niego raz lub dwa razy na tydzień. Już przy mej pierwszej wizycie doszedłem do przekonania, że sprawa jest przesądzona — i że chyba choroba nie przeciągnie się długo. Należało się właściwie dziwić, jak człowiek o dwu kolosalnych jamach w obu płucach, na których doskonale można było studiować wszystkie klasyczne objawy wypukowe i osłuchowe jam — jak człowiek ten mógł oddychać, spać, jeść — jednym słowem żyć.
Jeszcze dziwniejszym mogło się wydawać, jak mimo swego rozpaczliwego stanu D. nie tracił nadziei wyzdrowienia, bal nawet przyzwyczaił się do niego, jak gdyby to był najnaturalniejszy stan pod słońcem.
Mijały tygodnie względnego spokoju. D. leżał w niewielkim pokoiku przy otwartym w dzień i w nocy oknie, wychodzącym na mały ogródek. Leżał najczęściej na wznak, bo najmniejsza próba zmiany pozycji wywoływała gwałtowne ataki kaszlu, kończące się wykrztuszeniem — prawdopodobnych ilości plwociny. Ponieważ pozycja ta spowodowała trudno gojące się odleżyny na grzbiecie i pośladkach, poleciłem mu krążek gumowy, który choć w części mu ulżył.
Drzwi do sąsiedniego, obszernego pokoju były otwarte, na najmniejsze skinienie chorego przybiegała natychmiast żona, jeszcze piękna, choć wyniszczona kobieta, której życie w ostatnich latach było poświęcone w całości mężowi. Była pielęgniarką, kucharką i pokojówką w jednej osobie, zawsze spokojna i zrównoważona, łagodna i wyrozumiała, jak cień na końcach palców przesuwająca się po pokoju.
W ostatnim czasie i ona schudła straszliwie — i miałem poważne obawy, by bezsenne noce, całodzienne nie ustające krzątanie się, bliski kontakt z zakaźnie chorym mężem i złe odżywianie się nie strawiły jej i tak wątłego zdrowia.
Najstarsza córka rzadko tylko pomagała matce, najczęściej siedziała na kozetce, czytając książki o dalekich egzotycznych podróżach lub powieści detektywistyczne.
Dwoje młodszych dzieci uczęszczało do szkół i rzadko tylko przebywało w domu. Przy mej wizycie witały mnie wesoło, nie zdając sobie widocznie sprawy z tragicznej sytuacji ich ojca.
Gdy rozbierałem się w obszernym pokoju, chrząkanie D. w sąsiednim pokoiku wskazywało mi jego wzruszenie.
— Co też ten doktór dziś nowego znajdzie? — Przy moim wejściu do pokoju chorego czasem to chrzękanie przechodziło w ostry, długotrwały paroksyzm kaszlu, lepki pot pokrywał twarz D., prawie oczy wychodziły mu z orbit. Żona słysząc ten kaszel, jakoś dziwnie kurczyła się, oczy spuszczała ku ziemi, cera jej twarzy przybierała jakby odcień popiołu.
Nareszcie D. skończył — był to kaszel nadzwyczaj przykry i dla mnie, nawykłego przecież w swej praktyce do najrozmaitszych rodzajów kaszlu — i przystępuję do badania.
Jakkolwiek stan obiektywny D. już od szeregu tygodni nie ulega najmniejszej zmianie, to jednak opukuję go najskrupulatniej, licząc się z dodatnim wpływem tego „zabiegu“ na psychikę chorego.
D. przy tym z miną znawcy informuje mnie, że np. pod lewą łopatkę coś mu „chrupocze“, a gdzieindziej wyraźnie czuje przelewanie, a pod prawą łopatką już bólu nie odczuwa, może pan doktór stwierdzi tam „zabliźnienie“.
Podczas badania jego przenikliwy wzrok śledzi mój wyraz twarzy z ledwo zamaskowanym niepokojem — kto wie, może znów otworzyła się jakaś nowa jama w płucach.
Kończę badania płuc, osłuchuję długo serce, badam tętno i jak zwykle podkreślam, zwracając się do żony w przesadnym nieco podziwie: „prawdziwy chronometr“.
Rzeczywiście serce D. to prawdziwy fenomen. Mimo stanów podgorączkowych, a nawet gorączkowych, mimo wybitnego zatrucia całego organizmu, mimo stanów bardzo silnego podniecenia nerwowego; serce D., jakby nie troszcząc się zupełnie o organizm swego właściciela, jakby było eksterytorialne, wybija sobie niestrudzenie swój miarowy takt: 66 na minutę
D. zna mój pogląd na jego serce, a „chronometr“ wzbija go w nie małą dumę. Przypuszczam, że niejednokrotnie wspomnienie „chronometru“ pozwala mu wyjść obronną ręką z niejednej ciężkiej sytuacji.
Opowiadała mi żona, że podczas ataków ciężkiej duszności, które go chwytają czasem nocami, bierze się za tętno i oblicza kilkakrotnie. Przekonawszy się, że tętno jest miarowe i wybija 66 na minutę, uspakaja się momentalnie. Świadomość posiadania „chronometru“ działa na niego uspakajająco, jak najlepszy środek łagodzący.
Ale oprócz serca posiada D. jeszcze drugi narząd, którego mógłby mu pozazdrościć niejeden zdrowy człowiek: żołądek.
Siła trawienna żołądka i jego apetyt są wprost nadzwyczajne. Po zbadaniu więc chorego moje pierwsze pytanie jest zawsze jednakowo a jak tam z apetytem, panie D.?
I z prawdziwa przyjemnością słucham szczegółowego jego sprawozdania. Okazuje się, że chory skonsumował dzisiaj śniadanie, złożone z dwu szklanek czekolady i trzech bułek z masłem, następnie na drugie śniadanie zjadł trochę szynki niezbyt tłustej, dwie bułeczki z masłem, nieco owoców. Obiad miał dziś wyjątkowo obfity i bardzo mu smakował — a obecnie — jest godzina 4 po poł. — odczuwa znowu lekkie gniecenie w okolicy dołka sercowego i właśnie kazał sobie przygotować jajecznicę z trzech jaj.
Dobrnęliśmy w ten sposób do końca oficjalnego wizyty. Pokrótce jeszcze zdaję sprawę choremu z wyników mego badania, po największej części sprawozdanie moje jest zabarwione skrajnym optymizmem. Proces choroby już od dawna się ustabilizował, nie widać od miesięcy żadnych oznak pogorszenia. Raczej w pewnych miejscach wyczuwa się wyraźną poprawę — następuje zbliznowacenie chorej tkanki i zwapnienie. Główna rzecz, by się dobrze odżywiać, nie denerwować byle czym, utrzymywać się w pogodnym usposobieniu, a sprawa nasza będzie górą, w to nie wątpię.
Następuje jeszcze kilka rzeczowych wskazówek, jak walczyć z potami, jak pielęgnować odleżyny itp. Wreszcie zapisuję lekarstwa i chory chrząka — wyczuwam w tym chrząkaniu jakby znaczną ulgę — oficjalna część wizyty skończona.
Utarł się już zwyczaj, że muszę zatrzymać się u chorego choćby na krótką pogawędkę. Ponieważ jestem bardzo zajęty i nie mam literalnie chwilki czasu, usiłowałem z początku po zbadaniu chorego nie zatrzymywać się u niego dłużej. Ale D. odczuł to jako osobistą obrazę.
Wie on wprawdzie, że mam dużo roboty z chorymi, ale raz czy dwa razy na tydzień powinien dla niego znaleźć wolną chwileczkę. On się tak cieszy z wizyty doktora i tak lubi z doktorem porozmawiać.
Nolens volens siadam więc w fotelu i gawędzimy sobie. Najczęściej rozmowa toczy się o polityce. D. pilnie czyta gazety i doskonale orientuje się w aktualnych sprawach i na wszystko ma ustalone poglądy. Najwięcej interesują go zagadnienia polityki kolonialnej wielkich mocarstw. Japonia, Chiny i ta chytra Anglia. Polska także musi mieć kolonie, jest to jedno z zagadnień najżywotniejszych dla niej. Musimy tyle płacić za surowce, a nasz przemysł potrzebuje rynków zbytu. Czy nie tak, panie doktorze? W pewnej chwili wstaje. Sytuacja jest zbyt niesamowita. Ogarnia mnie ogromna litość dla tego nieszczęsnego człowieka, który sam żółty jak wosk rozprawia o dalekich Chinach, a którego los jest może nędzniejszy od tragicznego losu milionów obywateli państwa „Żółtego Smoka“.
Odprowadza mnie do drzwi pani D. Szeptem pyta mnie o stan chorego. Biedaczka, łudzi się jeszcze.
— Czy jest jakaś poprawa? — pyta. I jej nie pozbawiam nadziei. Bo i poco? Z nadzieją w sercu łatwiej zniesie ciężki swój los. Nie ma wy bitnej poprawy — odpowiadam — ale nie ma też pogorszenia. Przy po prawie pogody może i stan jego ulec poprawie. Wychodzę przez kuchnię Na patelni smaży się jajecznica dla chorego.
Po tygodniach względnego spokoju następuje ostre pogorszenie sytuacji — wybucha gwałtowna burza. Jej zwiastunem jest starsza córka D. która zjawia się cała zdyszana w przychodni i prosi o rychły przyjazd, bo ojcu jest gorzej. Przyjeżdżam. W przedpokoju czeka już na mnie p. D., załamuje ręce w rozpaczy, a z ust jej wydobywa się błagalny szept: co będzie, panie doktorze, co będzie?!
Wydaje się, jakby już z góry przepraszała za to, co nastąpi. Znam już paroksyzmy chorego i trudno przychodzi mi ją pocieszyć. Wchodzimy. D. siedzi na łóżku. Wychudły jak szkielet, nie golony z gęstym zarostem, zapadłe policzki, niespokojnie biegające, zaczerwienione, krwią nabiegłe oczy, żółta z sinawym odcieniem cera, wychudłe, upiorne ręce.
Gwałtowny i ostry kaszel rozsadza mu pierś, jeden paroksyzm następuje po drugim, piana toczy mu się z ust. Odnosi się wrażenie, że wybiła godzina chorego — że wreszcie przyszedł kres.
Po długiej chwili kaszel urywa się. Chory, ledwo przytomny, cały pokryty lepkim potem, chwyta za małą spluwaczkę, pluje i charka, charka i pluje, krztusi się, rzęzi, wreszcie robi gwałtowny wdech, resztkami płuc chwyta powietrze — i łapczywie pije ciepłe mleko przyniesione mu przez żonę.
Ledwo skończyło się, a oto już zwraca się do mnie swym chrapliwym, ale donośnym głosem. — A co pan doktór na to powie, właśnie, co powie doktór na to wszystko? A co powie szanowna i ceniona medycyna? Znowu doktór przyszedł postukać i popukać, zapisać lekarstwa — i znowu odjedzie — a ja leżę tu i gniję, rozumie pan, gniję!!! Niechże szanowna medycyna ma odwagę — przynajmniej odwagę niech ma powiedzieć prawdę! Nic ci człowieku pomóc nie możemy, choroba cię już zeżarła do cna — wypij więc te oto kropelki — i do widzenia!
A tych kropelek, tych ostro działających trucizn, ma szanowna medycyna dość, czyż nie tak doktorze?
Dlaczego żałuje się ich biednemu człowiekowi? Czy chory musi konać tak z dnia na dzień, z godziny na godzinę, a wy, przedstawiciele medycyny będziecie przyjeżdżali i oglądali moją mękę i pocieszali, że będzie lepiej. Albo ratujcie na prawdę, zlitujcie się nad dziećmi i żoną, jeśli nade mną nie macie litości, wyślijcie mnie gdzieś — bym wyzdrowiał i mógł pracować — albo zróbcie raz koniec! Bo nie wytrzymam dłużej, mówię wam, tych cierpień nie zniosę więcej!...
A teraz następowało najgorsze.
Naprzód jakiś piskliwy charkot, przypominający raczej ironiczny śmiech — przechodzący następnie w szloch, długi, beznadziejnie długi, rozpaczliwy nieludzki płacz.
I siedział chory z głową pochyloną na piersi, obraz nędzy i rozpaczy, a paroksyzmy płaczu wstrząsały całym jego ciałem — szkieletem — raz po raz.
Rola lekarza nie była tu do zazdroszczenia. Wiedziałem, że w takich razach chory zbadać się nie da, także wszelkie słowa pociechy, litości czy wyjaśnień, jeszcze pogorszyłyby sytuację, wprawiając chorego w jeszcze większe zdenerwowanie.
Nie pozostawało nic innego, jak wyjść cichaczem do sąsiedniego pokoju i po cichej konferencji z zakłopotaną i stale przepraszającą żoną zapisać choremu lekarstwo na uspokojenie, które jednak przyjmował mimo swego negatywnego w tym nastroju stosunku do wszystkiego i wszystkich.
Przez kilka dni D. leżał nieruchomo, oczy wlepione w jeden punkt na suficie, nie odzywał się do nikogo, mało jadł i pił i to tylko na usilne prośby żony, lekarstwa nie przyjmował, nie golił zarostu, nikogo prócz żony nie wpuszczał do siebie. Na pytania nie odpowiadał, często sam w pokoju głośno złorzeczył i wymyślał.
Zwykle jednak po kilku dniach zdenerwowania, depresja i rozpacz chorego mijały i znowu powracał do swego dawnego stanu.
Apetyt poprawiał się, zainteresowanie światem wracało, zaczynał czytywać gazety, golił zarost i znowu zaczął liczyć tętno. A serce działało jak „chronometr“ — z zadziwiającą precyzją wybijało 66 uderzeń na minutę.
— Zawołajcie mi doktora — mówił do żony udobruchany — ciekaw jestem, co też doktór znajdzie. Coś czuję się teraz lepiej.
Dziś odwiedziła mnie pani D. ze starszą córką Heleną i prosiła o zbadanie płuc córki. Helena od kilku tygodni podkaszluje, jest także możliwe, że gorączkuje wieczorami, bo ma rozpalone policzki, ale nie da sobie zbadać temperatury, ta dzikuska. Także do gabinetu doktora ledwo ją przyprowadziła, nie chciała pójść, bo się okropnie wstydzi. W ogóle niemało ma z nią kłopotów, tylko leżałaby na kozetce i zaczytywała się romansami.
Badanie płuc Helenki wykazało daleko posunięte zmiany specyficzne: znaczny naciek z rozpadem pod lewym obojczykiem. Wysłałem pod jakimś pretekstem Helenkę z pokoju, a gdy zostałem sam z nieszczęśliwą kobietą siedziałem i milczałem, nie znajdując słów na zakomunikowanie jej hiobowej wieści, ale serce matki przeczuło nieszczęście.
— Źle panie doktorze, prawda że źle? Może już jama w płucach w tak młodym wieku! Mój Boże!
Nie znalazła więcej słów na wyrażenie swego strasznego nieszczęścia ta skamieniała z bólu kobieta, tak srodze biczem losu smagana.
Litością zdjęty, pocieszałem ją jak mogłem i znowu kłamałem wiedząc dobrze, że jama w wieku pokwitania — to prawie wyrok śmierci. Biedna Helenka! taka młoda, taka lekkomyślna, nieświadoma swego tragicznego przeznaczenia.
D. żyje, jeśli jego nędzną wegetację można jeszcze nazwać życiem. Ale najgorszy czas, miesiące luty i marzec, ma za sobą. Miesiące te były w tym roku fatalne, mrozów prawie nie było, ciągle lało jak z cebra, jakaś lepka, obrzydliwa mgła unosiła się w powietrzu.
Prawie wszyscy obłożnie chorzy gruźlicy nie mogli znieść tego duszącego, wilgotnego powietrza, które okazało się dla nich zabójcze, jedynie D..... trwał na posterunku nie pokonany.
Gdy nadszedł kwiecień i przyniósł ze sobą pierwsze łagodne powiewy wiosny uwierzyłem sam, że fenomen — D...... „człowiek bez płuc“ — jest niezniszczalny.
Niezadługo, panie D. — mówiłem wesoło, bawiąc u niego na wizycie w końcu kwietnia — gdy wszystko się zazieleni dookoła, a w ogródku zakwitną bzy, każę łóżko pańskie wynieść na cały dzień na świeże powietrze, będzie pan leżakował nie gorzej jak w Otwocku, i czerpał pełną piersią wonne, łagodne powietrze.
Ani się obejrzymy a wszystko zabliźni się jak należy.
Mówiłem i prawie sam wierzyłem w to, co mówiłem.
D. umarł. Był przepiękny majowy dzień, słoneczko świeciło łagodnie, ptaki śpiewały, serce radośnie biło w piersi, jakby odświeżone.
W tym wpadła Helenka do przychodni, ciężko dysząc i głośno płacząc. Ojciec umarł. Okazało się, że nagły krwotok z płuc zalał drogi oddechowe, powodując prawie natychmiastową śmierć z uduszenia. W pierwszej chwili osłupiałem. Wydawało mi się po prostu niewiarygodnym, że D nie żyje — fenomen D..... przestał istnieć. A jednak należało uwierzyć. Wszystko ma swój kres: i „chronometr“ i rozmówki o „poetyce kolonialnej“.
8. VIII. I znowu minął urlop wypoczynkowy — jak sen jakiś złoty.
Wpadłem w wir pracy. Upały są szalone — dzieci chorują na biegunki i wymioty. Cała poczekalnia pełna matek z niemowlętami, także sporo dzieci starszych z podobnymi dolegliwościami.
Wśród niemowląt przeważają dzieci sztucznie odżywiane i oczywiście nieprawidłowo karmione.
Dzieci „drą się“ w niebogłosy, co chwila inna matka, cała czerwona z upału i emocji musi zmieniać pieluszki swej pieszczotce i nie może doczekać się już chwili przyjęcia przez lekarza.
Szablonowa ordynacja na nic się tu nie zda. Każdy wypadek należy tu możliwie indywidualnie potraktować, zorientować się, czy mamy tu do czynienia z zakażeniem pozajelitowym, czy z niestrawnością wskutek podawania niemowlęciu pokarmów nieodpowiednich pod względem ilościowym lub jakościowym, czy stany niestrawności nie zawdzięczają swe powstanie konstytucjonalnym właściwościom niemowlęcia, czy wreszcie nie wchodzi w rachubę w danym wypadku zapalenie jelita grubego.
Rzeczą pierwszorzędnej wagi jest jednak rozpoznać, albo przynajmniej intuicyjnie wyczuć — co czasem jest niezbędne przy niesystematycznej obserwacji — czy nie wywiązuje się groźny stan zatrucia organizmu, co wymaga natychmiastowej, bardzo energicznej — o ile nie jest możliwe umieszczenie dziecka w odpowiednim szpitalu — kontrakcji.
Leczenie tych stanów chorobowych było dawniej połączone z wielkimi trudnościami. Podobnie jak kultura odżywiania starszych, tak też odżywianie dzieci niemowląt stało na bardzo niskim poziome. O racjonalnym odżywianiu niemowląt lub dzieci nie było mowy.
Zdarzały się wypadki, że dzieci były karmione do 2-ch lat wyłącznie piersią — chęć uniknięcia zajścia w ciążę była może główną przyczyną tego nadmiernie przedłużonego czasu karmienia.
W innych wypadkach niemowlę 4 lub 5 miesięczne, pozostawione na opiece starszego rodzeństwa, dostawało np. śliwkę do jedzenia, co często doprowadzało do stanu zatrucia, kończącego się śmiercią.
Jednostronne żywienie mlekiem — czasem do 6 szklanek dziennie i więcej! — bez dodatku witamin i soli mineralnych doprowadzało do wykwitów spornych na tle skazy wysiękowej bardzo rozległych, jak również do uporczywego zaparcia, któremu starano się zaradzić po domowemu olejkiem rycynowym i codziennym robieniem lewatywy.
W tych warunkach zadanie lekarza było bardzo ciężkie.
Dziś — wszystko zmieniło się na lepsze. Poradnie dla niemowląt, przychodnie przy Ubezpieczalniach przeprowadziły w terenie wielką akcję uświadamiającą — i lekarz napotyka już dzisiaj coraz częściej na zdyscyplinowane matki, którym dieta wodna (głodowa), nawet przedłużona, już zbytnio nie imponuje, a w każdym razie nie wywołuje z ich strony okrzyków protestu lub przerażenia.
Oczywiście zalecenia powinny być jak najprostsze i jak najłatwiej zrozumiałe, mieszanki lecznicze bardziej skomplikowane powinny być dostarczane przez „Kroplę Mleka“, w których budżecie zwykle Ubezpieczalnie w mniejszej lub większej mierze uczestniczą.
W lżejszych stanach niestrawności wielkie usługi oddaje mi mleko zakwaszone, którego przygotowanie jest bardzo proste i może być powierzone matkom samym.
W nieżytach jelita grubego posługuję się jabłkami tartymi lub — u ludzi zamożniejszych miazgą bananową, co wraz z innymi celowymi zabiegami często w rekordowo szybkim czasie likwiduje stan chorobowy.
10. VIII. Dyżur nocny. Już dwa dyżury minęły prawie bez wezwań nagłych, mam więc nadzieję, że i dzisiejszy dyżur będzie spokojny.
Spaceruję obok domu, mimo nocy powietrze jest duszne tak, że i na dworze trudno oddychać.
Przed północą wracam wreszcie do domu i rzeczywiście, mimo upalnego powietrza w pokoju, natychmiast usypiam.
Nie wiem jak długo spałem — obudziłem się nagle. Jakieś — jak mi się wydawało — niesamowite głosy dochodziły z ulicy przez otwarte okno. Zeskoczyłem z łóżka i przy jasnym świetle księżyca widziałem furmankę wiejską. Jakiś człowiek, stojący przy niej, usiłował zdjąć z niej chłopaczka, może 5-letniego, kurczowo trzymającego się oparcia i przy tym bez przerwy i bez związku paplającego. Ten bełkot, potok słów nie powiązanych ze sobą, przeskakujących z przedmiotu na przedmiot z błyskawiczna szybkością, przypominających mowę pijanego, w stadium silnego podniecenia, zwrócił moją uwagę.
Nareszcie udało się człowiekowi na dole zdjąć chłopca z furmanki, zwrócił się w stronę mego mieszkania. Za chwilę usłyszałem w poczekalni ten sam bełkot — paplaninę.
Chłopczyk był niespokojny, ani chwili nie mógł na tym samym miejscu usiedzieć, biegał z jednego kąta pokoju w drugi, śmiał się głośno, bił rękami we wszystkie drzwi i w żaden sposób nie dał się przez ojca uspokoić.
W międzyczasie zbudziła się moja żona, nie przywykła do tak głośnych pacjentów o północy — i jak zwykle żona lekarza zaciekawiona, co by to mogła być za choroba. — Nagły obłęd czy zapalenie mózgu? — spytała po cichu.
U mnie już przy obserwowaniu dziecka przez okno ustaliła się przypuszczalna diagnoza, którą chciałem teraz jak najszybciej sprawdzić. — Wiesz — powiedziałem ostrożnie do żony — mam wrażenie, że będzie to zatrucie wilczą jagodą.
Rozpoznanie było trafne.
Rozszerzone do maksymalnej granicy źrenice, widoczne nawet przy sztucznym świetle zaczerwienie skóry całego ciała, a przede wszystkim twarzy, niezwykłe zachowanie się chłopczyka, jego halucynacje, ruchy nieopanowane — a przy tym stan bezgorączkowy — kierowały rozpoznanie w tym kierunku.
Dowodu spożycia wilczych jagód nie dało się wprawdzie z zupełną pewnością przeprowadzić, gdyż chłopak był cały dzień bez kontroli, łatwo mógł więc zjeść, co mu wpadło pod rękę. Zresztą nie było czasu na przeprowadzanie tego dowodu, trzeba było zabrać się przy asyście ojca do energicznego przepłukania żołądka.
Był to już czwarty wypadek zatrucia podczas mojej praktyki, wszystkie dotychczasowe miały zejście pomyślne. Słusznie mogłem się więc spodziewać, że i tu sprawa skończy się na niezwykłym przerażeniu ojca.
12. VIII. Ubezpieczalnia nasza rozwinęła w tym roku niezwykłą akcję zapobiegawczą. Półkolonie dla dzieci w lesie za miastem, kolonie w zdrowej, lesistej okolicy, w bezpośredniej bliskości rzeki, kolonie wypoczynkowe dla wyczerpanych lecz zdrowych zresztą robotników.
Dużo kłopotu jest nie z doborem dzieci, bo decyzja w tym względzie jest łatwa — ale z rodzicami. W żaden sposób nie można tym ludziom wytłumaczyć, że wszystkich dzieci Ubezpieczalnia wysłać nie jest w stanie, że pierwszeństwo muszą mieć dzieci, zamieszkujące w fabrycznej, zadymionej części miasta, dzieci źle odżywiane, z liczniejszych i biedniejszych rodzin, zakwalifikowane przez lekarza.
Rodzice mają to już do siebie, że uważają, że tylko ich dzieci źle wyglądają, chociażby wyglądały kwitnąco, że właśnie ich dzieci należy wysłać, jakkolwiek mieszkają daleko za miastem w zdrowej, lesistej okolicy. Gdy lekarz jest sumienny i sprawiedliwy i nie ustępuje przed naciskiem, są narzekania i „kwasy“.
14. VIII. Dziś znowu odwiedziłem chorego w tej dziwnej ruderze na Targowej. Wśród budynków o znośnym wyglądzie zewnętrznym na tej ulicy, ten dom przedstawia się jak prawdziwa rudera, z którą w średniowieczu można byłoby łączyć najbardziej niesamowite historie o wiedźmach i czarownicach.
Niezwykle wąski i długi dom, o zapadających się, przesiąkłych wilgocią ścianach, dach dziurawy, pokryty starymi, zgniłymi gontami, jakieś dziwaczne, niesymetryczne przybudówki, również walące się w gruzy. Złe języki twierdzą, że kiedyś przed laty był tu dom publiczny.
W ruderze tej gnieździ się kilka rodzin zdegenerowanych i zgniłych, jak te zgniłe walące się w gruzy ściany.
W małym pokoju, służącym zarazem za kuchnię i pokój mieszkalny o wąskim małym oknie gnieździ się rodzina Cz. — Sam Cz. pracuje w fabryce, bardzo często jednak „świętuje“, zarabia bardzo mało.
Często zapada na zdrowiu, z powodu złych i nieświeżych potraw, cierpi na nieżyt jelit oraz na żółtaczki nawrotowe.
Żona ma stwierdzoną kiłę, Wasserman we krwi i w płynie mózgordzeniowym jest wybitnie dodatni. Cierpi ona na bardzo silne bóle głowy, jest nadmiernie podniecona, niezwykle napastliwa i niesforna — prawdopodobnie w związku ze swą kiłą mózgową. Odesłana do wenerologa tylko przez krótki czas poddawała się kuracji specyficznej, aby nagle ją przerwać i mimo wszelkich namów odmówić kontynuowania jej.
Prawie codziennie zgłasza się na wizyty, aby zażądać jakichś reklamowanych środków na ból głowy, których — „rozumie się“ — Ubezpieczalnia nie posiada. Udać się do szpitala, by poddać się systematycznej kuracji malarią, albo przynajmniej poddać się kuracji specyficznej u specjalisty, stanowczo odmawia, nie szczędząc słów ubliżających instytucjom ubezpieczeniowym.
Ma dwoje dzieci. Starsza dziewczynka, Ucząca około 6 lat, z zaznaczonymi cechami kiły wrodzonej, bardzo wątła, często zapadająca na zdrowiu, cierpi na zapalenie stawów i mięśni. Młodszy chłopczyk ma zaledwie 9 miesięcy, chowa się na razie dobrze. Wyraźnych cech kiły wrodzonej nie stwierdza się dotychczas u niego. O kuracji specyficznej nie ma zresztą co mówić, bo matka dostaje wtedy po prostu ataku szału.
Jedno dziecko zginęło w wieku niemowlęcym na zapalenie opon mózgowych gruźlicze, zaraziła je własna matka, odwiedzając z dzieckiem na ręku sąsiadkę, cierpiącą na otwartą rozpadową gruźlicę.
Przejdźmy do drugiego „mieszkania“.
Gospodyni domu, mała szczupła kobietka cierpi na otwartą gruźlicę. Mąż rumiany, barczysty mężczyzna i dwoje pięknych, bladych dzieci cudem dotychczas uniknęli, mimo ścisłego kontaktu w jednopokojowym mieszkaniu, zarażenia.
Następne mieszkanie: sezonowiec, pracujący dorywczo 4 — 6 tygodni w roku na robotach publicznych, pięcioro dzieci. — Okropna nędza, ojciec rodziny przy tym nałogowy pijak. Rodziny utrzymać nie może i nie ma zresztą wcale ochoty do tego — ale pieniądze na wódkę jakoś zawsze się znajdują. Gdy pracuje, zagląda czasem do mnie do gabinetu, aby się trochę podleczyć na serce.
Jest ciekawy, czy alkohol źle działa na organy wewnętrzne, choć właściwie wszystko mu jedno i jest gotów nawet natychmiast „z miejsca“ umrzeć — zapewnia mnie z całą powagą — jeśli tylko włożą mu do trumny kilka flaszek wódki, jako zapas na „przyszłe życie“.
Do „najporządniejszych“ mieszkań w tej ruderze należy mieszkanie M., składające się przynajmniej z pokoju i kuchni. Ale i tu uderza w kuchni nieprzyjemna woń, jakby smażących się tłuszczów, i to w każdej porze dnia, a w pokoju panuje stęchłe, duszne powietrze, jakby od lat nie był wietrzony.
Mimo stosunkowo wielkiego okna w pokoju panuje półmrok, olbrzymie figusy, oleandry i kaktusy, ustawione na stole i na oknie, przesłaniają światło dzienne. Przy każdej wizycie — a jest ich w roku niemało pani M. dostaje wskazówki jak należy wietrzyć pokój, tłumaczy się jej na rozmaite sposoby, że kwiaty należy zdjąć z okna, by nie zasłaniały go, bo światło i słońce potrzebne jest wszystkim żyjącym istotom — wszystko napróżno. Przy następnej wizycie znowu ten sam dokuczliwy swąd w kuchni, w pokoju powietrze jest po prostu nie do zniesienia, a kwiaty królują w swych wazonach na dawnym miejscu.
Pani M. ma już swą specyficzną logikę i zwykłą ludzką argumentacją do niej nie dotrzesz. Swym zezowatym okiem spogląda na człowieka nieufnie, jakby jej radził nie według swej najlepszej wiedzy, ale miał jakieś ukryte zamiary.
Wiecznie zajęta nie może sobie jednak poradzić z gospodarstwem ani z dziećmi. Częste ciążę wytrącają ją zupełnie z równowagi.
Pani M. rodzi często — bo dzieci często jej umierają. Niedawno umarł jej chłopczyk 3-letni na gruźlicę płuc po odrze.
Właściwie nie było z tym dzieckiem tak źle i przy dobrej pielęgnacji i lepszym powietrzu może byłby wyszedł z tej choroby. Pani M. nie uznaje jednak potrzeby wietrzenia pokoi, lecząc po swojemu wlewała w dziecko kilka szklanek mleka dziennie, nie podawała zupełnie jarzyn ani świeżych owoców — a o umieszczeniu w sanatorium, o co chciałem robić starania u naczelnego lekarza nie chciała nawet słyszeć.
— Ja swego dziecka nie oddam — krzyczała namiętnie, jakby ktoś na prawdę chciał ją pozbawić dziecka.
Drugie dziecko, niemowlę 7 czy 8 miesięczne umarło na zapalenie płuc odoskrzelowe. Nieszczęsne to niemowlę mogło być doskonałym przykładem, jak nie należy chować niemowlęcia.
Przykryte pierzynką w kołysce, umieszczonej obok pieca, wiecznie spocone, z kolosalną głową, olbrzymim brzuchem, z krzywicą rozwiniętą do najwyższego stopnia, ze skazą wysiękową, objawiającą się specjalnie na głowie w formie cuchnącej, ropiejącej powłoki, nie myte ani kąpane, rzadko tylko przebierane — łatwo padło ofiarą infekcji — może nawet zupełnie banalnej, jakiegoś kataru przyniesionego z zewnątrz przez członka rodziny.
Jedna dziewczynka starsza chowa się — chodzi już do szkoły. Niedawno przechodziła ciężką wędrującą różę twarzy i głowy.
Infekcję sama sobie rozprowadziła, dłubiąc brudnymi paznokciami w małej rance w nosie. Było z nią wtedy dużo kłopotu, bo pani M. za żadną cenę nie chciała pozwolić na przetransportowanie jej do szpitala epidemicznego i mimo bardzo złych warunków lokalnych trzeba było zostawić ją w domu.
Pani M. oczywiście nie omieszkała pojechać do znachora, który jakąś czarną farbą nasmarował dziewczynce na twarzy „Róża“, co naturalnie w żaden sposób nie chciało przerwać choroby...
Oto jest dom na Targowej pod Nr 2 i jego lokatorzy.
Ciemnota, nędza i przesąd znalazły tu swe siedlisko — i jak oporna skała przeciwstawiają się pieniącemu się nurtowi postępu.
17. VIII. Dziś zostałem wezwany do staruszki, która zdaje się, przekroczyła już 80-tkę. Dotychczas jeszcze chodziła, nawet pomagała w gospodarstwie — teraz leży już od kilku tygodni.
Choroby w zwykłym znaczeniu trudno się u tej staruszki doszukać — jest to już niedołęstwo starcze. Gdy skończyłem badanie, syn zwrócił się do mnie z prośbą o umieszczenie matki w szpitalu. Trudno przyszło mi wytłumaczyć mu, że szpital Ubezpieczalni nie jest przytułkiem dla starców, że ilość miejsc w nim jest ograniczona, że głównie umieszczamy w nim wypadki chirurgiczne, wymagające operacji albo wewnętrzne, rokujące nadzieję na rychłą poprawę, i że staruszki żadnym wypadku w nim umieścić nie mogę.
Gdy skończyłem ponowił swą prośbę. Promotorem tych usilnych starań była synowa, która, jakkolwiek sama nie ukazała się na scenie, kierowała wszystkim z poza kulisów. Ludzie ci w łatwy i wygodny sposób chcą pozbyć się troski o swych bliskich, którzy z powodu starości i niedołęstwa stali się dla nich ciężarem.
Zapominają o tym, że stosunek do starszych jest probierzem wartości wewnętrznej człowieka.
Przypomina mi się wypadek, który miałem jeszcze przed kilku laty.
Zostałem wówczas wezwany podczas bardzo ostrej zimy do chorej, mieszkającej 8 km za miastem. Chora, staruszka około 70-letnia, leżała w nieopalonej komórce na drzewo — w obszernym mieszkaniu syna nie było dla niej kąta.
Jak się okazało nie była nawet chora, jedynie syn chciał się jej pozbyć i umieścić ją w szpitalu, dlatego wezwał do niej lekarza. Godne napiętnowania barbarzyństwo, które na szczęście należy jednak do wyjątków.
20. VIII. Przejeżdżaliśmy znowu dzisiaj koło domu M. Mały Janek M. stoi przed domem i kłania się w pas. Właściwie nie jest już taki mały — piękny dorodny chłopak z bujną czupryną liczy już dzisiaj 9 lat.
Wojciech śmieje się po swojemu. Zaczyna basem, a kończy cienkim chichotem. — Wychowanek pana doktora!
Rzeczywiście — dawne to dzieje.
Już może 7 lat temu zgłosiła się M. ze swym półtorarocznym synkiem, który nie ważył więcej jak 5 kg. Prawdziwy głodomór, starzec o pomarszczonej i pofałdowanej skórze, o minimalnej tolerancji dla pokarmów, odżywiany prawie wyłącznie przez swą matkę herbatą, rumiankiem i jakimś rozcieńczonym klejem.
Nic zresztą dziwnego, bo wszelka próba wprowadzenia jakiegoś nowego pokarmu spotykała się stale u małego starca z jednakową reakcją: wymiotował więcej jak jadł.
Zadałem sobie dużo trudu, z tym nędznym malcem, zanim dobrałem mu odpowiednie dla niego mieszanki. Odbudowałem jego tolerancję i po długich tygodniach „reparacji“, podczas której oczywiście nie przybierał na wadze, uzyskałem wreszcie ku mej i matki niezmiernej radości, pierwszy przyrost wagi.
M. — nie jest to rzecz zanadto częsta u ubezpieczonych — zachowali dla mnie niezwykłą wdzięczność za uratowanie życia ich dziecka. Jestem prawdziwie zażenowany przy mej bytności u nich nadmierną ich czołobitnością.
Mały Janek jest dokładnie poinformowany, komu „zawdzięcza swe życie“ i stara się swymi ukłonami w pas wyrazić swe podziękowanie.
Gdy widzę tego dorodnego, zdrowego chłopaka, pełnego radości życia, gdy wyobrażam sobie pociechę rodziców ze swego udanego dziecka, jestem prawdziwe uradowany.
Wojciech ma pod pewnym względem rację: jest to na prawdę mój wychowanek.
24. VIII. Dziś przyszła pani S. ze swą dziewczynkę na wizytę. Jak zwykle zjawiła się tuż przed oficjalnym terminem zakończenia ordynacji, spodziewając się, że już nikogo nie zastanie, ale musiała jeszcze sporo czasu czekać na swą kolej.
Mała Halinka jadła przed dwoma dniami lody, teraz boli ją trochę w gardle i jakoś czuje się nieswojo. Wprawdzie pani Smużyńska sama zaglądała już do gardła, żadnych nalotów tam nie stwierdziła, a przecież „pan doktór wie, że na sobie samym nie można znowu tak bardzo polegać“. Przy sposobności prosiłaby jeszcze, by pan doktór zechciał jeszcze skontrolować stan płuc jej Halinki, jak tam z tymi gruczołami. Pani S. chciałaby bardzo wysłać Halinkę tego roku do Rabki i napisała nawet podanie do Ubezpieczalni, ale nic z tego nie wyszło.
Komisja lekarska nie widziała potrzeby wysłania Halinki, ale inne dzieci, zdrowsze od niej, pojechały na koszt Ubezpieczalni. — Cóż robić — kończy pani S. — moja Halinka ma już takie szczęście.
Pani S. jest żoną urzędnika fabryki i jako taka niedobrze czuje się we wspólnej poczekalni lekarza domowego.
W ogóle stosunki między inteligencją a lekarzami domowymi nie są, mam wrażenie, najidealniejsze.
Przepracowany, wiecznie śpieszący się lekarz domowy nie może sobie przy pełnej poczekalni pozwolić na półgodzinną bezstroską pogawędkę. Ma on obowiązek rzeczowo załatwić chorego, ale na zbytek rozwlekłej rozmowy towarzyskiej, nie mającej czasem z rzeczowością nic wspólnego, nie może sobie najczęściej pozwolić.
A już te wizyty domowe i to z najbłahszych powodów!
Pewien lekarz, wesołek, lubi w szerokim gronie opowiadać o przebiegu takiej wizyty w domu inteligenta.
— Naprzód trzeba sporą chwilkę poczekać, aż służąca ulituje się nad tobą i otworzy ci drzwi wejściowe. Później następuje nieodzowna uwaga ze strony służącej, by pan doktór zostawił kalosze w przedpokoju. Następnie — ceremoniał mycia się. Jeszcze dobrze, że nie żądają od ciebie, byś nagi stanął pod zimnym tuszem albo wziął kąpiel aromatyczną. A po wszystkim dopiero znienacka zadane pytanie pani domu: — czy pan doktór nie był czasem u chorych zakaźnych?
Inteligencja ma sporo zarzutów wobec Ubezpieczalni i lekarzy domowych. Nie można odmówić im pewnej dozy słuszności.
Główny zarzut dotyczy niehigienicznych poczekalni. Bez boksów, najczęściej bez osobnej ubikacji — natłoczy się w nich masa ludzi i dzieci, w liczbie których są z pewnością zakaźnie chorzy, nie wiedzący o tym. Czy do takich poczekalni można sprowadzać dzieci lub niemowlęta bez obawy narażenia ich na niebezpieczeństwo groźniejszych może chorób, niż te, na jakie w danej chwili chorują?
Tym tłumaczy inteligencja częstość wezwań do domu w błahych nawet chorobach.
Bo ostatecznie, czy można wiedzieć, czy za anginą nie kryje się jakaś złośliwa błonica lub czy stan podgorączkowy nie jest początkiem jakiejś poważnej, skrycie rozwijającej się choroby?
Jest też dużo zarzutów i narzekań niesłusznych. W porze letniej nie można się opędzić od niezliczonych podań o wysłanie np. dzieci do Rabki. Odnosi się wrażenie, że rodzice bez względu na potrzebę chcą za wszelką cenę mieć swe dzieci w Rabce, bo przecież naco my płacimy, żeby dzieci nie mogły wyjechać do Rabki na koszt Ubezpieczalni?
Czy to jest z punktu widzenia lekarskiego niezbędne, to nie przedstawia dla nich żadnej kwestii.
Następnie zwraca uwagę lekarza brak zaufania do lekarstw w Ubezpieczalni. Należałoby się spodziewać od ludzi inteligentnych z pewnym cenzusem wykształcenia krytyczniejszego ustosunkowania się do spraw.
Dlaczego np. lekarstwo z apteki „prywatnej“ ma być lepiej zrobione aniżeli w aptece Ubezpieczalni? Czy może dlatego, że tam często pracują siły niedostatecznie wykwalifikowane?
— Proszę pana doktora, co ta Ubezpieczalnia już może dać: trochę zabarwionej wody, aqua destillata z małowartościowymi dodatkami, żadnych dobrych preparatów, żadnych środków zagranicznych — już wolę, by mi pan doktór zapisał coś z apteki prywatnej.
Jeśli lekarz ma czas i jest pogodnie usposobiony, pokaże leżący na biurku lekospis Ubezpieczalni, należący do jednego z najbogatszych lekospisów w Europie, pokaże ceny niektórych preparatów krajowych i zagranicznych, a wówczas „inteligent“ stanie jak wryty i nie będzie wiedział co odpowiedzieć. Może odejdzie przekonany, a może — nieufność jej cechą niskiej kultury wewnętrznej — pomyśli: — ja ich już znam, pewnie wydaja takie książeczki, by ludzi otumanić.
Stosunkowo znaczne świadczenia Ubezpieczalni potrafi ocenić urzędnik, który z jakichkolwiek powodów np. po utracie posady — te świadczenia utraci i zmuszony jest korzystać w chorobie z opieki lekarza prywatnego.
28.VIII. Masa wypadków skórnych, prawdziwego świerzba i rozmaitych spraw ropnych, umiejscowionych specjalnie na rogach i podudziach. Przyczyna: gorsze warunki materialne, stanowczo mniejsza dbałość o czystość jak dawniej, u dzieci wchodzi w rachubę jeszcze chodzenie boso, drapanie ranek brudnymi paznokciami. Nic dziwnego, że można też skonstatować wzrost wypadków ciężkiej róży.
6. IX. W poradni dla niemowląt, której jestem kierownikiem, nadzwyczajny ruch. Młoda, szczupła pielęgniarka uwija się w białym płaszczu, waży małe, wrzeszczące bobasy, mierzy temperatury, matki znowu są zajęte częstym przewijaniem pieluch.
Cisza! — Doktór będzie miał pogadankę o sokach owocowych, będzie mówił o myciu owoców przed jedzeniem.
Czerwonka już się szerzy dookoła, a jesień z jej bogactwem owoców sprzyja jej rozszerzaniu. Cisza!
Łatwiej żądać niż wykonać. — Oto jeden większy bobas skrzywił usteczka w podkówkę i za chwilę wrzeszczy w niebogłosy. Matka z płaczącym dzieckiem wychodzi do’ ogródka — i pogadanka się rozpoczyna.
Temat pogadanki rozmaity, zależnie od pory roku i okoliczności. W lecie o przegrzaniu niemowląt na palącym słońcu, o przechowywaniu mieszanek w chłodnym miejscu, o ochronie mieszkań przed zbytnim przegrzaniem — w jesieni o krzywicy, o błonicy i szczepieniach przeciwbłoniczych, o chorobach zakaźnych i w jaki sposób chronić wynoszenia niemowląt na świeże powietrze, o ochronie niemowląt przed przeziębieniem w jednopokojowych mieszkaniach, służących zarazem za kuchnię, gdzie umieszczać kołyskę, by nie wiało przez otwieranie drzwi z zewnątrz i jak unikać żaru z palącej się kuchni — te itp. tematy.
Trzeba wiedzieć, że słuchaczki rekrutują się z najuboższych sfer, przeważnie żony bezrobotnych i sprawy te są dla nich bardzo aktualne.
Po pogadance następują porady, miła i wdzięczna, gdybym nie obawiał się przesady, powiedziałbym rozkoszna praca.
Przy pierwszej lub drugiej wizycie trzeba jeszcze pokonać nieufność matek — mężowie najczęściej nie pracują, cierpią one niedostatek, maja bardzo ciężkie życie — niełatwo więc pozyskać ich zaufanie — ale gdy widzą skutki zaleceń lekarza, gdy się do nich całkowicie zastosują — nabierają nieograniczonego zaufania i z nabożeństwem słuchają jego porad, starając się z nich nic nie uronić.
Drobne, minimalne środki — kolosalne skutki.
Przylepiec, zaaplikowany na przepuklinę pępkową przez szereg tygodni, chroni przed — nieuniknioną operacja. Wczesne rozpoznanie zwichnięcia wrodzonego stawu biodrowego chroni dziecko przed kalectwem, gdy się je na czas odda w ręce chirurga. Trochę tranu, ewentualnie witaminy „D“, dużo świeżego powietrza chroni przed krzywicą, w wypadkach ze szczególna predylekcją do niej, zrobią to doskonale kilkakrotnie powtarzane naświetlania lampą kwarcową.
Znikają garby, skrzywienia kręgosłupa, płaskie miednice, olbrzymie czaszki, o tyłogłowach miękkich jak pergamin, wielkie, napęczniałe brzuchy, zdeformowane klatki piersiowe — jak niesamowite jakieś zmory.
Nie obfita, małomleczna dieta tam, gdzie chodzi o skłonność do skazy wysiękowej, wybornie chroni niemowlę przed tą szpecącą choroba.
U zdrowego niemowlęcia podstawą odżywienia musi pozostać pierś matki — cały wysiłek poradni koncentruje się w tym kierunku. Racjonalne odżywienie, nie za małe przerwy między posiłkami wprowadzają doskonałą dyscyplinę w bezładne odżywienie świeżo zapisanego niemowlęcia.
Wcześniaki i bliźnięta dostają kwalifikowaną, systematyczną pomoc, której tak potrzebują, krople mleka dostarczają w stanach dyspeptycznych mieszanki lecznicze, z których ostatnio niemałą rolę odgrywa mleko zakwaszone.
Niemowlęta z rodzin gruźliczych zostają starannie badane, gdzie zachodzi możliwość szczepi się im B. C. G. z późniejszą przynajmniej dwumiesięczną izolacją. Kiła wrodzona lub gdy zachodzi tylko najmniejsze podejrzenie w tym kierunku — zostaje skierowana do przychodni przeciwwenerycznej.
Pielęgniarka szczepi niemowlętom ospę — gdy dostajemy materiał szczepimy dzieciom w II-im roku życia szczepionkę błoniczo-płoniczą.
Ostatnio noszę się z zamiarem założenia przy poradni dla niemowląt ośrodka szczepień zapobiegawczych przeciw ksztuścowi, mam wrażenie, że rezultaty tych szczepień będą doskonałe.
Dużo, bardzo dużo rozkosznej pracy, dającej wiele zadowolenia, o której ten krótki szkic może dać tylko nikłe wyobrażenie.
10. IX. Frekwencja w przychodni mniejsza — dużo za to sezonowców. Wiele z nimi jest kłopotów: pracując przez bardzo krótki czas, ma taki sezonowiec właściwie tylko wtedy możność leczyć się.
Gdy zjawia się u lekarza, chciałaby za jednym razem wszystko załatwić, dostać lekarstwa na wszystkie, trapiące dolegliwości, i nie może zrozumieć, że wtedy po spożyciu wszystkich lekarstw mogłaby powstać w jego żołądku mieszanka, która raczej mogłaby mu zaszkodzić jak pomóc.
Fabryka także przyjmuje trochę nowych robotników, którzy jeszcze nie pracowali, i ci też prędko znajdują drogę do Ubezpieczalni, aby coś „dostać“, bo przecież ściąga się im z wypłaty.
Z nimi napływa nowa fala nieufności do Ubezpieczalni, nowa seria żądań lub próśb, niemożliwych do spełnienia. Wszystko wynika z braku uświadomienia ubezpieczonych co do zadań ubezpieczeń społecznych, z obowiązków Ubezpieczalni i granicy jej świadczeń.
Znam robotnika, jego ciężkie życie, jego ustawiczną walkę z brudem, która zasługuje na najwyższe słowa uznania, jego mimo ciężkiej fizycznej pracy stosunkowo żywą umysłowość, jego zainteresowanie zagadnieniami dnia — a jakże często stwierdzam w stosunku do ubezpieczeń społecznych lub lecznictwa zupełną ignorancję, zupełny brak uświadomienia, bezkrytyczność i dziecięcą wprost naiwność.
Przeczyta sobie taki ubezpieczony w swojej gazecie w dziale ogłoszeń reklamowych o wodzie Franciszka Józefa, o jej działaniu na zaparcie i „przemianę materii“. — Już drugi dzień zgłasza się u swego lekarza z prośbą o zapisanie mu tego cudownego leku, „a jeśli Ubezpieczalnia nie ma, to kupię sobie to prywatnie, niech pan doktór będzie łaskaw mi to zapisać“.
Albo — „Togal“. — Co? Ubezpieczalnia nie ma Togalu? No tak, co w ogóle ta Ubezpieczalnia ma? Jeden znajomy, którego już prawie „wykrzywiło“ zażył kilka tabletek Togalu i od razu, jakby mu ręką odjął. — Pan doktór mówi, że zapisze mi lekarstwo, które z pewnością dobrze podziała na moją chorobę — pan doktór twierdzi, że moja choroba nie jest znowu tak ciężka, że łatwo można sobie z nią poradzić — może być. Ale ja chciałbym zażyć Togalu, memu sąsiadowi tak dobrze zrobiło. No, jeśli Ubezpieczalnia tego nie daje, to ja sobie kupię prywatnie. Szkoda tylko, że się tyle płaci na tę Ubezpieczalnię! — powtarza się znany refren.
Z robotnikami, dłużej ubezpieczonymi, wytworzył się już „modus vivendi“ w nowym systemie lekarza domowego. Czasem przyzwyczajają się tak do swego lekarza, że kilkudniowa choroba tegoż wyprowadza ich już z równowagi i gotowi są czekać dłuższy czas ze swoimi chorobami na wznowienie przyjęć przez niego. Ale i ci nie są w stanie przy dłuższym trwaniu choroby lub cyklicznym jej zaostrzeniu się zrozumieć pewnych przyrodniczych praw, panujących z nieubłaganą koniecznością także w przebiegu chorób.
— Panie doktorze — skarży się chory na wrzód dwunastnicy, cyklicznie się zaostrzający — już mi było tak dobrze, wszystko mogłem jeść i żadnych bólów nie czułem — a teraz znów „nic mi jeść nie da“. Czy nie ma już takiego lekarstwa, co by chorobę nie tylko „zaleczyło“, ale tak zupełnie uleczyło, by nie trzeba było ciągle wracać do tej przeklętej diety.
Najczęściej nie mogą zrozumieć związku między swymi zajęciami a chorobą z nich wypływającą.
Pewien młody czeladnik piekarski, cierpiący na przewlekłą dychawicę ze znaczną już rozedmą płuc, nie może zrozumieć, że do zupełnego wyleczenia jest niezbędna możliwie szybka zmiana zajęcia. Ten brak zrozumienia ma tu oczywiście dostateczne umotywowanie psychologiczne. Bo jak „zrozumieć“, to konieczną konsekwencją tego zrozumienia jest opuszczenie pracy w piekarni, a wówczas wyłania się dla niego groźna kwestia: z czego będzie żył?!
Pewien robotnik, pracujący „na placu“, zapadający periodycznie przy zmianach pogody na gościec mięśniowy, chciałby dostać takie „mocne“ nacieranie, które by raz tę „wściekłą“ chorobę wypędziło z „tych“ pleców.
I ten nie chce zrozumieć, że jeżeli terapia salicylowa, kombinowana z fizykalną, a ponadto dłuższe leczenie kąpielami siarkowymi nie przyniosły radykalnej ulgi, widocznie ma skłonność do tego rodzaju chorób i tylko unikanie wichury i wilgoci, a więc znowu zmiana zajęcia, mogłaby mu przynieść radykalne wyleczenie.
Z ogólno-ludzkiego punktu widzenia narzekania te i skargi są dobrze zrozumiałe. Co obchodzą takiego robotnika przyrodnicze prawa lub rada zmiany zajęcia — on chce być zdrów i pracować właśnie w tym samym zajęciu, bo innego nie znajdzie.
Inna rzecz, że sprawa jest trochę przykra dla lekarza, który ma przepisać to „radykalne“ lekarstwo, które ma „gruntownie“ uleczyć czy to wrzód na dwunastnicy czy przewlekłą dychawicę oskrzelową i dla Ubezpieczalni, która ma tego „cudownego“ lekarstwa dostarczyć...
17. IX. Dziś na widok K. ledwo mogłem powstrzymać się od wybuchu śmiechu. A zapewnić mogę, że wcale nie było rzeczowego powodu ku temu, chyba, że ten wysoki, a chudy jak szkielet mężczyzna, coś w rodzaju Patachona z filmu, już przez swe samo ukazanie się i trochę niezdarne ruchy wywołuje nieodparte uczucie komizmu.
Stan tem wzmagał się jeszcze przy wysłuchiwaniu jego nieco przydługiego opowiadania.
Wracał wczoraj „trochę“ podpity w towarzystwie „kumpanów“ do Fortuny, było to, zdaje się późno w nocy, ale kiedy, to dalibóg nie wie — dość, że gdzieś niedaleko Fortuny, w kartoflach ktoś na niego napadł, ale nie wie, czy to „kumpany się wściekły“, czy to jakiś obcy — dość, że dziś nad ranem zbudził się w kartoflach, a tu widzi, że cały leży we kroi i ani rusz, przewrócić się nawet nie może. Chciał krzyczeć, a tu język jak kołek, a w szczęce tak boli, że ledwo można wytrzymać.
Szczęście, że jakiś człowiek natknął się na niego i dał znać żonie. Żona, jak żona — pan doktór wie. Kijem to sprała, jak należy — no i teraz wozem przywiozła go do „szpitala“.
Stan jego subiektywny właściwie doskonały można było odnieść do trwającej jeszcze euforii alkoholowej. Miał ciężkie uszkodzenie ciała, szczękę prawię złamaną w dwu miejscach, krwawiącą ranę na głowie, a ponadto tak był pobity na całym ciele, że właściwie przedstawiało ono jeden zbiór guzów i siniaków.
Beznamiętność i spokój, z jakimi przedstawiał swe przejścia, wywołały uczucie najwyższego komizmu, tak, że z trudem tylko można było nad sobą zapanować.
K., chroniczny alkoholik, przy tym niesystematycznie leczący się luetyk, należy na szczęście w moim rejonie prawie do wyjątków. Nałogowych alkoholików jest w moim rejonie bardzo mało, można ich na palcach policzyć. Nie znaczy to, by mieszkali w nim sami abstynenci, jeden lub drugi przy okazji nie odmówi „poczęstunku“ i potrafi porządnie „pociągnąć“ — nie przechodzi to jednak w nieodparty, rujnujący zdrowie nałóg.
22. IX. Przykra historia. Przed tygodniem była u mnie W. z dzieckiem, liczącym półtora roku, chorym na czerwonkę. Z W., zupełnie prawie głuchą, trudno się było porozumieć, zadałem sobie jednak dużo trudu, by jej wszystkie me zalecenia dokładnie wytłumaczyć. Kazałem sobie dać znać na trzeci dzień o stanie dziecka, które ze względu na powagę choroby zamierzałem odwiedzić w domu — o umieszczeniu w szpitalu epidemicznym nie było nawet mowy ze względu na wiek dziecka, którego by matka za żadną cenę nie zgodziła się oddać w obce ręce.
W. nie zgłaszała się przez cały tydzień, aż pewnego dnia zgłosił rano W. mąż i prosi o nagły wyjazd do dziecka, bo „z dzieckiem źle“.
Pojechałem na miejsce i rzeczywiście zastałem już dziecko w stanie beznadziejnym. Za dużo widziałem już tego rodzaju wypadków, aby nie rozpoznać u nieszczęsnego dziecka stanu zatrucia i odwodnienia organizmu. Zupełnie nieprzytomne, oczy w słup, kolosalnie powiększona wątroba, ciche tony serca wyraźnie przerywane i niemiarowe — wszystko to przy wywiadach nie dopuszczało innego rozpoznania. Byłem wyraźnie zbędny, nawet podjęcie jakiejkolwiek próby leczenia było zupełnie bezcelowe.
Cała sprawa wydała mi się jednak zagadkowa i za wszelką cenę starałem się ją wyjaśnić. Zapytany W. nie starał się nic ukryć. Wszystkiemu winna jego żona. Gdy nazajutrz po wizycie u mnie zobaczyła, że u dziecka nie ma poprawy, zamiast mnie o tym zawiadomić, wzięła dziecko i udała się do miejscowego felczera.
Trzykrotnie u niego byli, robił jakieś zastrzyki, polecił robić lewatywy, zapisał jakieś lekarstwo — ale dziecku pogarszało się coraz bardziej, nikło po prostu w oczach. Wreszcie, pan doktór widzi, co z niego zostało.
On tam jest nieuczony w tych sprawach, mieszka daleko za miastem i rzadko kiedy udaje się do Ubezpieczalni. Wczoraj mu dopiero robotnicy w fabryce mówili, by nie zwlekał i zaraz z dzieckiem pobiegł do pana doktora, co jest znany na takie choroby.
Ale cóż! Widać już zapóźno i pan doktór też nie pomoże. Żona mu dziecko „zbawiła“, sama głupia, usłuchała głupiej sąsiadki — i koniec z dzieckiem. Widać przecież, że trupek — ot co!
Postęp posuwa się jednak żółwim krokiem! Tyle lat już działają ubezpieczenia, tyle lat ofiarnej i ciężkiej pracy wyszkolonych lekarzy — a jednak ciemni, nieufni ludzie utartym starym szlakiem dążą do felczera, by leczyć ciężką chorobę, wymagającą dużo wiedzy i doświadczenia nawet od wyszkolonego fachowca.
24. IX. Gdy syn wprowadził go do gabinetu ledwie poznałem mego dawnego pacjenta. Błędne oczy, coś tam plecie piąte przez dziesiąte, niezorientowany w czasie i przestrzeni — robi wrażenie obłąkanego.
— Cóż panie S. nie poznaje mnie pan? — pytam. Nie poznaje. Uważa mnie za księdza, szepce cichym, ledwie dosłyszalnym głosem, monotonnie: — „o Lwów! o Kraków! coście wy ze mnie zrobili!“ i znowu „o Lwów! o Kraków! coście wy ze mnie nieszczęsnego zrobili“!
S. to stary, wypracowany robotnik fabryczny — niezdolny już do pracy. Jest tam i daleko posunięte zwapnienie naczyń wieńcowych serca i przepuklina obustronna i nieżyt przewlekły żołądka i ataki dusznicy bolesnej — jednym słowem — prawdziwy inwalida pracy.
Z fabryki żadnego odszkodowania otrzymać nie mógł, mimo że tam przez długie lata pracował, w Ubezpieczalni wyczerpał leczenie i ustawowy czas zasiłku — został więc na lodzie, na łasce niebardzo dbałych o ojca synów.
Do renty inwalidzkiej nie miał prawa, nie miał bowiem przepisanej ustawą ilości tygodni składkowych. Synowie wpadli więc na pomysł, by wystąpić o rentę wypadkową.
S. miał podobno mieć wypadek w fabryce, po którym wystąpiła przepuklina, synowie więc uradzili, by oddać sprawę adwokatowi, który poprowadziłby proces o rentę wypadkową.
Sprawa nie szła gładko, co było zresztą do przewidzenia. Jeśli nawet związek przepukliny z wypadkiem zostałby stwierdzony, to i wtedy renty byłaby z tego tytułu niewielka, nieudolność bowiem S. do pracy bytu skutkiem spraw chorobowych przewlekłych, toczących się w jego organiźmie niezależnie zupełnie od wypadku.
S. tak się procesem przejął, że o niczym innym nie myślał, przestał w nocy sypiać, w dzień nachodził ludzi i każdemu opowiadał, jak chcą go skrzywdzić i nie chcą wypłacić należnej mu renty.
Ostatnio rozwinął się u niego ze»pół paranoiczny, z cechami prześladowczymi i stąd jego biadanie „o Lwów! o Kruków! coście wy ze mnie zrobili“.
Sytuacja takiego inwalidy pracy, pozbawionego zewsząd pomocy, a zdanego na łaskę nieczułej i brutalnej rodziny, jest doprawdy godna pożałowania.
27. IX. Nie ulega kwestii, że działalność ubezpieczeń społecznych byłaby o wiele więcej owocna, gdyby warunki, wśród których działają, były dogodniejsze, gdyby trudności, które piętrzą się na ich drodze, nie były czasem nie do przezwyciężenia.
Cóż z tego, że Ubezpieczalnie wpisały do swego programu dział tak niezmiernie doniosły, jak profilaktyka, kiedy akcja zapobiegawcza w terenie napotyka na nieprzezwyciężone czasem przeszkody.
Czy mieszkania jednoizbowe z rodzinami bardzo licznymi nadają się do tej akcji i czy ona w ogóle w takich warunkach jest możliwa? Albo wczesne poznawanie chorób.
Wyszkoleni i bogaci w doświadczenie lekarze Ubezpieczalni bardzo często stawiają wcześnie diagnozę poważnych chorób, ubezpieczeni jednak rzadko tylko są w stanie wykorzystać to dla swego dobra i wyciągnąć należyte konsekwencje dla poprawy stanu swego zdrowia.
Ubezpieczony robotnik z początkową, ledwo zaznaczoną niedomogą mięśnia sercowego albo w ogóle nie przerywa pracy, albo przerywa ją na czas niedostateczny, nie wystarczający dla zupełnej poprawy zdrowia. Przyczyna zawsze ta sama: trosko o rodziny, obawa utraty pracy.
Albo powrót chorego z sanatorium, gdzie został umieszczony na koszt Ubezpieczalni.
Tam ostatni komfort pod każdym względem: piękne, jasne, suche sale z centralnym ogrzewaniem, z windami, osobnymi jadalniami i czytelniami, z odrębnymi balkonami do werandowania — tu nędzne warunki bytowania i powrót do pracy, gdzie dawna szkodliwość działa nadal z równą intensywnością.
Czy możliwe są większe kontrasty?
A dalej tempo pracy.
Jest ono, co się tyczy personelu lekarskiego, iście amerykańskie. Było już z tego powodu wiele narzekań i sarkań, ale nie da się zaprzeczyć, że przyjęcia chorych w przychodniach odbywają się sprawnie, szybko i sprężyście.
Jednak już przy wyjazdach do chorych, zwłaszcza dalszych, tempo to amerykańskie zmienia się na żółwie. Auto po roztopionych drogach dojechać nie może, trzeba się wlec bryczką i tracić czasem godzinę lub dwie na załatwienie jednego wyjazdu. Oczywiście Ubezpieczalnia Społeczna nie może odpowiadać za stan dróg w kraju, ale złe drogi stanowią poważną przeszkody dla ich działania, bo np. przy dobrych drogach mógłby lekarz używając auta, więcej chorych obsłużyć, a co ważniejsze poświecić im więcej czasu.
W wielu wypadkach przedstawiają ubezpieczenia krótkoterminowe dla przeciętnego ubezpieczonego komfortowy pociąg.
Jest bardzo miło, przyjemnie i ciepło, dają dobrze jeść, wagony szpitalne są wygodne, jest nawet bogata czytelnia i kino, ale gdy skończy się krótki stosunkowo okres jazdy, trzeba zejść z pociągu i dreptać po błocie do nędznej, lichej lepianki.
29. IX. Często w rozmaitych kołach, wśród lekarzy i laików, czasem nawet w poczekalni lekarskiej — jak to sam miałem możność podsłuchać — toczą się dyskusje co do wartości i użyteczności rozmaitych systemów leczenia masowego.
Każdy system ma swych zwolenników i gorących przeciwników, wszyscy prawie jednak są zgodni co do tego, że wydać definitywny sąd nad systemem lekarza domowego, który trwa zaledwie kilka lat i ciągle jeszcze znajduje się w stadium eksperymentalnym — jest przedwcześnie.
Niewątpliwą zaletą tego systemu — jest terenowość. W żadnym innym systemie lekarz nie może tak zapoznać się z warunkami, w których żyje ubezpieczony, poznać jogo stosunki materialne, zarobkowe, warunki mieszkaniowe, życie rodzinne.
Choroba, jak wiadomo, nie jest czymś oderwanym, abstrakcyjnym, zależy ona niewątpliwie od cech konstytucjonalnych chorego, ale kolosalne znaczenie mają i czynniki pozaustrojowe.
Poznać je może lekarz domowy jak najdokładniej, mając ścisły kontakt z całą rodziną chorego, odwiedzając go w wypadku obłożnej choroby w domu, znając warunki, w których zarobkuje, otoczenie, w który żyje. Zna z racji swego zawodu — czasem intymne szczegóły życia chorego, niezbędne dla trafnego rozpoznania choroby, które jest pierwszym warunkiem celowego i skutecznego leczenia.
Drugą ważną zaletą tego systemu — szczególnie doniosłą ze stanowiska społecznego — jest położenie tamy nadużyciom ze strony mniej uświadomionych ubezpieczonych.
Lekarz domowy, z którym ubezpieczony z jego rejonu ma stałą styczność — w wyjątkowych bowiem tylko wypadkach ma prawo zgłoszenia się wprost do specjalisty — zna swego pacjenta bardzo dobrze.
Wie, że ten robotnik jest może hardy, ale uczciwy, zgłasza się tylko w razie prawdziwej choroby, lekarstw nie marnuje, nie wylewa, nie daruje lub sprzedaje — i takie wypadki bywają — sąsiadom nieubezpieczonym. Wie, że drugi jest nawet trochę za ugrzeczniony, jego słowa są za gładkie, lubi nawet trochę schlebiać, ale przy bytności u niego w domu zauważył w otwartej szafce cały skład lekarstw, z którymi właściwie nie wiedział co począć. Zwykłe trwonienie grosza publicznego.
Ubezpieczony, który w systemie ambulatoryjnym z byle drobnostką latał od jednego lekarza do drugiego, ledwo zażywszy łyżkę przepisanego mu lekarstwa już je wyrzucał, bo „nic mu nie pomogło“, w systemie lekarza domowego wstydzi się po prostu zgłaszać z jakąś banalną dolegliwością.
Ma bowiem ciągle przed sobą „swego“ lekarza, z ust którego może nie usłyszy wyraźnego zarzutu, ale w oczach zapracowanego wyczyta cichą niechęć.
A przede wszystkim nic nie dostanie: drobnostka — powie lekarz — samo przejdzie — nic panu nie jest potrzebne.
Rozumie się, że w systemie lekarza domowego, tak jak obecnie jest wprowadzony, jest dużo ważnych usterek, może nawet wad, które z samym systemem niekoniecznie są związane, ale które będzie trudno natychmiast usunąć. Poczekalnie lekarzy domowych nie są przysposobione do przyjmowania takiej masy chorych, jaką się w nich widzi, szczególnie w czasie epidemii.
Nie ma w nich boksów dla dzieci, nie ma ubikacyj odpowiednich, czasem brakują konieczne urządzenia i w gabinecie. Poczekalnie są stanowczo za małe, gdyż potrzebne są tutaj obszerne, dobrze wentylowane, jasne przedpokoje i korytarze. Klatki schodowe są za ciasne i wąskie — w wielu wypadkach brudne.
Kto zna stosunki na prowincji wie, że braki te usunąć jest w wielu wypadkach niemożliwe w dzisiejszych warunkach.
Rejony są często za rozległe, ilość ubezpieczonych w nich za wielka, by mogła być należycie obsłużona przez jednego lekarza.
Każdy lekarz domowy powinien mieć do swej dyspozycji fachowa pomoc — mam na myśli wykwalifikowaną pielęgniarkę, która byłaby mu pomocna w prowadzeniu — niemałej zresztą — administracji rejonu, a przede wszystkim wyjeżdżała w teren i pomagała mu w prowadzeniu na szerszą skalę zakrojonej akcji profilaktycznej.
Najważniejszy jednak zarzut, który podnoszą przeciwnicy systemu lekarza domowego, jest brak wolnego wyboru lekarza.
— Proszę pana — słyszę często — ja osobiście przeciw temu lekarzowi nic nie mam, każdy lekarz jest dobry pod pewnym względem, niektórzy go nawet chwalą, ale ja osobiście — mam przekonanie do doktora X.
Przed kilku laty, wie pan, zachorowałem na pewną chorobę, nawet dość ciężką. Chodziłem od jednego doktora do drugiego. Każdy stukał i pukał, zapisywał lekarstwa — i jak groch o ścianę — nie nie pomagało. Aż szczęśliwy przypadek przyprowadził mnie do doktora X i co pan po wie — zapisał lekarstwo — i jak ręką odjął.
Przed pewnym czasem — będzie już ze 2 lata — był znowu wypadek z żoną — znowu następuje długie opowiadanie, którego kwintesencją jest, że znowu doktór X pomógł, co jeszcze bardziej wzmogło zaufanie do niego.
Każdy chory ma swego doktora X. Każdy chory jest właściwie dzieckiem, kierującym się raczej irracjonalnymi popędami, aniżeli rozsądkiem.
Każdy chory ma swe intymne sprawy, których nie może odkryć „pierwszemu lepszemu“ lekarzowi, z których jednak zwierzy się „swemu“ lekarzowi.
Z tym nastawieniem chorych, które należy do wiecznych cech rodzaju ludzkiego, trzeba się poważnie liczyć — i z tego punktu widzenia wolny wybór lekarza byłby z pewnością najodpowiedniejszym systemem leczenia.
Inna rzecz, że w leczeniu masowym i przy niskiej kulturze ludzi wolny wybór lekarza prowadziłby do śmiesznych paradoksów.
Jakże często słyszy się od ludzi, którzy jeszcze przed niedawnym czasem w ogóle nie korzystali z dobrodziejstw medycyny, albo co najwyżej szukali pomocy u znachora wiejskiego, a którzy przy systemie lecznictwa ambulatoryjnego nauczyli się korzystać z leczenia „kasowego“, że doktór X jest znany na choroby serca, ale głowę należy już leczyć u doktora Y, a specjalnością od nagniotków — i tacy się znajdują — jest doktór Z, który posiada jakąś specjalną receptę na te przykre dolegliwości, które za jednym zamachem usuwa.
Tak pojęty wolny wybór lekarza prowadziłby do chaosu i w żaden sposób nie może być pomyślany jako idealny system leczenia masowego.
30. IX. Kilka słów o karcie choroby.
Karty te pośpiesznie wypełniane, zawierają czasem bardzo ciekawy materiał. Banalne choroby, z którymi klinika ani nawet przychodnie kliniczne nie mają żadnej styczności, rzucają często dyskretne światło na zespół konstytucyjny danego osobnika, pozwalają łatwiej wniknąć w jego strukturę fizyczną, zrozumieć podłoże, na którym powstają choroby.
Zapracowany lekarz domowy nie jest w słanie tego materiału opracować, jest on tylko jak gdyby kronikarzem, spisującym fakty w chronologicznym porządku.
Naukowiec, który zadałby sobie trud opracowania tego bogatego materiału, rzuciłby jasny snop światła na wiele aktualnych w medycynie zagadnień.
5. X. Ciepłe, słoneczne dnie. Piękna polska jesień.
Frekwencja niska, najniższa może w ciągu roku.
Już minął rok, gdy zacząłem robić me zapiski. Rok ciężkiej, nieustannej pracy, rok masowych epidemii.
Jednak — nie mogę się skarżyć. Jestem szarym, bezimiennym żołnierzem wielkiej armii zdrowia, która wypowiedziała wojnę na śmierć i życie mikroskopowo-małym, prawie nieuchwytnym wrogom ludzkości — i muszę na małym odcinku frontu, który został mi wyznaczony robić to, co do mnie należy — w szarym, codziennym trudzie.
W miarę możności staram się przynieść ulgę cierpiącemu człowiekowi, a gdy mi się to udaje, mam wielką, wewnętrzną satysfakcję.
To nic, że nie ma chwili wytchnienia, że srebro zaczyna przypruszać włosy na skroniach, że sieć zmarszczek na twarzy się powiększa. Taka jest praca lekarza — taki jego los!
Piękne słoneczne dnie miną wkrótce. Zacznie się szaruga jesienna — a za nią nowe epidemie. Należy w dniach odpoczynku naładować energię wewnętrzną, by móc sprostać zwiększonym wysiłkom, gdy czas nadejdzie.