Old Surehand/Tom I/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Old Surehand |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
W licznych moich podróżach i dalekich wędrówkach spotykałem, szczególnie wśród dzikich lub napół cywilizowanych ludzi, często takich, którzy zostwali moimi przyjaciółmi, którym wiernie dochowuje pamięci i którym jej dochowam aż do śmierci. Nikt jednak nie posiadł mej miłości w tym stopniu, co słynny wódz Apaczów, Winnetou. Wszyscy moi czytelnicy znają tego szlachetnego Indyanina i wiedzą, jak się z nim zapoznałem, oraz to, że przywiązanie moje do niego gnało mnie nawet z dalekiej Afryki i Azyi na prerye, lasy i Góry Skaliste Ameryki północnej.
Wówczas nawet, kiedy spotkanie się nasze nie było z góry umówione i nie oznaczyliśmy schadzki, umiałem go zawsze odszukać. W takich wypadkach jechałem zwykle nad Rio Pecos, do tego szczepu Apaczów, do którego należał, i tam mówiono mi, gdzie się znajdował, albo dowiadywałem się o tem od myśliwców z Zachodu lub od Indyan, z którymi się spotykałem.
Często jednak mogłem mu przed rozstaniem oznaczyć dokładnie miejsce i czas przyszłego spotkania. Kierowałem się przy tem datą, on zaś posługiwał się indyańską rachubą czasu, a jakkolwiek ta rachuba wydawałaby się niepewną, przybywał zawsze na oznaczoną minutę. Nie zdarzyło się nigdy, żebym czekał na niego.
Tylko raz wydawało mi się, że nie był punktualnym, ale to zdawało się tylko. Musieliśmy się rozstać wysoko na północy na tak zwanem Couteau i mieliśmy się w cztery miesiące potem spotkać na południu, w Sierra Madre. Winnetou spytał mnie wtenczas:
— Czy mój brat zna wodę, zwaną Clear Brook[1]?
— Tak.
— Polowaliśmy tam razem. Czy przypominasz sobie odwieczny dąb, pod którym wtedy rozłożyliśmy się na noc obozem?
— Doskonale.
— A zatem nie możemy się minąć. Korona tego drzewa uschła już i nie rośnie. Gdy w południe cień tego drzewa będzie miał pięciokrotną długość mojego brata, Winnetou nadejdzie. Howgh!
Musiałem oczywiście przetłómaczyć to na naszą rachubę czasu i zjawiłem się tam o czasie oznaczonym. Nie było widać ani Winnetou, ani śladu jego, chociaż długość cienia dębu przenosiła moją pięciokrotnie. Czekałem przez kilka godzin, ale on się nie stawił. Wiedziałem, że tylko coś ważnego mogło go powstrzymać od dotrzymania mi słowa, i zacząłem się już niepokoić o niego, kiedy przyszło mi na myśl, że on mógł już być tu, lecz że nie mógł czekać na mnie. W takim razie musiał mi zostawić jakiś znak. Zbadałem pień dębowy i rzeczywiście znalazłem na wysokości człowieka małą zeschłą gałązkę świerkową. Ponieważ na dębie niema świerkowych gałązek, s musiał ją tu ktoś wetknąć naumyślnie i to już dość dawno, gdyż była całkiem już zeschła. Wyciągnąłem ją, a wraz z nią owinięty na końcu jej papier. Rozwinąwszy go, znalazłem na nim słowa:
„Niechaj mój brat przybywa czemprędzej do Bloody Foksa, na którego chcą napaść Komancze. Winnetou śpieszy, ażeby go ostrzedz zawczasu.“
Ci z moich czytelników, którzy już znają Winnetou, wiedzą, że umiał dobrze czytać i pisać i że zawsze miał papier przy sobie. Wiadomość, jaką w ten sposób otrzymałem od niego, nie była pomyślna; zaniepokoiłem się o niego, chociaż wiedziałem, że podoła każdemu niebezpieczeństwu. Zatrwożyłem się także o Bloody Foksa, gdyż byłby prawdopodobnie zgubiony, gdyby Winnetou nie udało się dotrzeć do niego przed nadejściem Komanczów. Co do mnie samego, to położenie moje także bynajmniej nie było bezpieczne.Bloody Foks mieszkał na jedynej oazie pustego Llano Estakado, a droga tam wiodła przez terytoryum Komanczów, z którymi niejednokrotnie zetknęliśmy się wrogo. Gdybym się im dostał w ręce, przeznaczyliby dla mnie pewnie pal męczeński, zwłaszcza, że plemię to „wykopało topory wojenne“ i przedsięwzięło kilka wypraw rozbójniczych, które przyniosły im łup obfity.
W tych warunkach każdy inny człowiek pomyślałby przedewszystkiem o własnem bezpieczeństwie i wolałby prawdopodobnie nie pójść za wezwaniem Winnetou; mnie to jednak ani przez myśl nie przeszło.
Winnetou narażał się przede mną bez namysłu na te same niebezpieczeństwa, które i mnie czekały, gdybym za nim poszedł. Czy miałem być mniej odważny, niż on? Wtykając wezwanie w pień drzewa, był pewien, że go w tej chwili posłucham. Czyż miałbym zdradzić to zaufanie? Czy mógłbym kiedy popatrzeć mu śmiało w oczy, gdybym teraz uciekł tchórzliwie? Nigdy!
Byłem sam jeden i zdany tylko na siebie, ale miałem dobrą broń i znakomitego konia, któremu mogłem zaufać. Zarazem znałem te okolice dokładnie i powiedziałem sobie, że doświadczonemu „westmanowi“ łatwiej przejechać samemu, aniżeli w towarzystwie ludzi, na których nie można zdać się w zupełności. Gdyby zaś oprócz tego były jeszcze jakie wątpliwości, to musiałyby upaść wobec świadomości, że Bloody Foks w niebezpieczeństwie i że musi się go ocalić. Wsiadłem zatem na konia i ruszyłem naprzód wedle życzenia przyjaciela i brata.
Dopóki znajdowałem się we właściwej Sierze, było mniej powodu do obaw; miałem gdzie ukryć się tutaj i przywykłem do uważania na wszystko. Potem następowało nagie płaskowyże, gdzie było się już z daleka widocznym, a przecinały je strome parowy i głębokie keniony, porosłe rzadkimi aloesami i kaktusami, za którymi jeździec nie mógł się ukryć. W takim kenionie mogłem się natknąć na Komanczów i ocalić się tylko wtedy, gdybym czemprędzej zawrócił i powierzył się rączości i wytrwałości konia.
Najniebezpieczniejszym z tych parowów był tak zwany Mistake-Canon[2], ponieważ tworzył najwięcej uczęszczaną drogę indyańską miedzy górami a równiną. Nazwę swoją zawdzięczał nieszczęsnemu qui pro quo, gdyż opowiadano sobie, że pewien biały myśliwiec zastrzelił tutaj swego najlepszego przyjaciela, Apacza, zamiast nieprzyjacielskiego Komancza. Kto był ten biały i kto owi dwaj Indyanie, nie wiedziałem podówczas i nie mogłem się dowiedzieć o ich nazwiskach. Ten to, już skądinąd niebezpieczny kenion, był odtąd omijany nadto dzięki zabobonności „westmanów“ — mówiono bowiem, że mało kiedy udało się białemu przejść przezeń bez szkody. Duch zabitego Apacza miał każdego prowadzić do zguby.
Tego ducha nie bardzo się bałem i, gdybym tylko nie natknął się na ludzkich wrogów, niechby się był ze mną spotkał. Zanim jednak dotarłem do niego, zauważyłem ślady większej liczby jeźdźców, idące z boku, a potem dalej w moim kierunku. Nie mogły to być luźne konie, mustangi, gdyż nie było ich w tych stronach. Zsiadłszy z konia i zbadawszy trop, spostrzegłem ku mojemu zdumieniu i uspokojeniu, że konie były podkute. Jeźdźcy nie należeli zatem do rasy czerwonej; ale kim byli i czego tu chcieli?
Nieco dalej zsiadał jeden z nich z konia, prawdopodobnie celem poprawienia popręgu, a reszta jechała dalej. Zbadałem dokładnie to miejsce i zauważyłem przy lewej nodze kilka krótkich wązkich wcięć, jakby od grzbietu noża. Skąd to? Czyżby ten jeździec miał pałasz? Miałżebym przed sobą żołnierzy, konnicę? Czyżby wojsko wyruszyło przeciw Komanczom, by ich ukarać za owe rozbójnicze wyprawy? Ciekawy odpowiedzi na to pytanie, ruszyłem cwałem za tropem, przyczem, im dalej jechałem, tem więcej znajdowałem śladów, zbiegających się z różnych stron i wiodących potem w jednym kierunku. Nie było już wątpliwości, że przede mną byli żołnierze — a kiedy po pewnym czasie objechałem odnogę gęstego lasu kaktusowego, ujrzałem przed sobą obóz. Zauważyłem też na pierwszy rzut oka, że nie rozbito go na czas krótki. Pas kaktusów zabezpieczał przed napadem z tyłu i z boków, a ku przodowi mogło oko objąć tak daleką otwartą płaszczyznę, że niespodziany napad był niemożliwy. Prawda, że nie zauważono mego zbliżenia się od zachodu; nawet w biały dzień należało tu straż postawić, a zaniechanie tego było niedbalstwem. Co byłoby, gdyby zamiast mnie nadciągnęła gromada Indyan! Po tamtej stronie opadał teren ku kenionowi, gdzie prawdopodobnie musiało być wody podostatkiem. Konie leżały lub chodziły wolno. Dla osłony przed żarem słonecznym porozciągano nad kaktusami prześcieradła; jeden wielki namiot był przeznaczony dla oficerów, a w cieniu jego przechowywano także zapasy żywności. W pobliżu leżało kilku ludzi, nie należących do wojska, lecz chcących z niem przenocować, gdyż dzień miał się już ku schyłkowi. Postanowiłem zrobić to samo. Mogłem wprawdzie jechać dalej, lecz musiałbym potem sam przenocować i nie spać dla własnego bezpieczeństwa. Tutaj znalazłem spoczynek, potrzebny mi do dalekiej jazdy jutrzejszej.
Skoro mnie spostrzeżono, wyszedł naprzeciwko mnie podoficer i zaprowadził mnie do komendanta, który, zauważywszy okrzyki, wyszedł z oficerami z namiotu. Kiedy zsiadałem z konia, przypatrzył się mnie i koniowi, a potem spytał:
— Skąd, sir?
— Z Sierry.
— A dokąd?
— Nad Rio Pecos.
— Przyszłoby wam to z trudnością, gdybyśmy nie byli przepłoszyli tych łajdaków Komanczów. Czy znaleźliście gdzie ich ślady?
— Nie.
— Hm! Zwrócili się widocznie ku południowi. Siedzimy tutaj już prawie od dwu tygodni i nie widzieliśmy z nich ani nosa.
„Ośle!“ byłbym mu chętnie powiedział w oczy, gdyż, chcąc mieć czerwonych, musiałby ich był szukać. Ani im się śniło wpadać mu tutaj w ręce. Jeśli on nie mógł się dowiedzieć, gdzie byli, wiedzieli oni dokładnie, że on tu się znajdował. Należało być pewnym, że nocami podchodzili pod obóz. Jak gdyby odgadł część moich myśli, dodał:
— Brak nam tęgiego skuta[3], któremu mógłbym zaufać i któryby mi ich wytropił. Old Wabble nocował tutaj i on byłby dla mnie odpowiednim człowiekiem, lecz dopiero po jego odejściu dowiedzieliśmy się, kto to był. Ten łotr przeczuł pewnie coś podobnego i nazwał się Cutter. Przed tygodniem natknął się patrol na Winnetou; ten byłby jeszcze lepszy, lecz zabrał się czemprędzej. Gdzie on się pokaże, mówią, że Old Shatterhand niedaleko. Chciałbym, żeby on mi wpadł w sidła. Jak się nazywacie, sir?
— Charley.
Powiedziałem mu imię chrzestne, które mogło być także nazwiskiem. Ani mi się śniło powiedzieć, że to ja właśnie jestem Old Shatterhand. Nie miałem ani czasu, ani ochoty zostawać tutaj i wysługiwać się im, jako szpieg. Przypatrzyłem się przytem leżącym na ziemi cywilistom i ku memu uspokojeniu nie znalazłem pośród nich twarzy znajomej. Mógł mnie tylko zdradzić koń i broń moja. Wiedziano o tem, że Old Shatterhand posiadał rusznicę na niedźwiedzie i sztuciec Henryego, oraz jeździł na czarnym ogierze, darowanym mu przez Winnetou. Szczęściem, komendant był tyle skromny na duchu, że nie wpadł na to. Wrócił do namiotu, nie pytając o nic więcej.
Na co on nie wpadł, to mógł odgadnąć któryś z cywilistów, będących prawdopodobnie myśliwcami z Zachodu. To też wsunąłem sztuciec nieznacznie do skórzanego futerału, żeby nie było widać osobliwego zamku; rusznica mniej wpadała w oko. Rozsiodłałem ogiera i puściłem go wolno. Trawy tu wprawdzie nie było, ale pomiędzy wielkimi kaktusami rosło mnóstwo kaktusów „melo“, które dostarczały podostatkiem soków i pożywienia. Mój karosz umiał te rośliny obierać z kolców, nie kalecząc się wcale. Kiedy potem poprosiłem cywilistów, ażeby mi pozwolili przysiąść do nich, odrzekł jeden z nich:
— Chodźcie tylko, sir, i jedzcie z nami, jeśli łaska. Nazywam się Sam Parker, a gdy ten człowiek posiada jeszcze kawałek mięsa, może każdy uczciwy człowiek jeść, dopóki się nie skończy. Macie apetyt?
— Przypuszczam.
— To ukrójcie sobie, ile chcecie. Jesteśmy sami westmani, sir. A wy?
— Ja tułam się też czasami po tej stronie Mississipi, ale nie wiem, czy mógłbym się nazwać westmanem. Dużo potrzeba, aby nim módz być.
Odkrząknął z zadowoleniem i rzekł:
— Macie słuszność, sir, wielką słuszność. Cieszy mnie, że spotykam człowieka skromnego, który zostawszy stróżem nocnym, nie uważa się zaraz za prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mało teraz takich ludzi. Jaką macie robotę tu na Zachodzie? Myśliwiec? Nastawiacz sideł? Zbieracz miodu?
— Poszukiwacz grobów, mr. Parkerze.
— Poszukiwacz grobów? — zawołał zdumiony. — To znaczy, że... wy... szukacie... grobów.
— Yes.
— Czy drwicie z nas, sir?
— Ani mi przez myśl nie przeszło.
— Więc bądźcie tacy dobrzy i wytłumaczcie się, jeśli wam nie mam noża wbić między żebra. Nie pozwolę się wodzić za nos.
— Well. Chce zbadać, skąd pochodzą teraźniejsi Indyanie. Słyszeliście m że już kiedy, że to, co się w grobach znajduje, oddaje pod tym względem wielkie usługi.
— Hm! Czytałem o tem rzeczywiście, że są ludzie, którzy rozkopują dawne groby, aby z nich studyować historyę, czy coś podobnego. To głupstwo! I takim właśnie jesteście?
— Yes.
— A więc uczonym?
— Yes.
— Niech was Bóg wspiera, sir! Możecie łatwo paść nosem w grób i zostać tam bez życia. Jeśli szukacie zwłok umarłych, to czyńcie to w okolicach, gdzie jesteście pewni waszego życia. Tutaj kule i tomahawki świszczą w powietrzu. Komancze w drodze. Czy umiecie strzelać?
— Trochę.
— Hm, wyobrażam sobie! Mnie się także kiedyś zdawało, że umiem strzelać. Może wam to kiedy opowiem. Jak widzę, macie starą rusznicę, którą można mury walić. To ma głębokie znaczenie. A tam w etui to pewnie taka strzelbka na niedzielę.
— Ja nie wiem.
— Musi tak być! Powiadam wam, sir, że tu niebezpiecznie szukać trupów. Zabierajcie się stąd. Przyłączcie się do nas, to wam będzie bezpieczniej, aniżeli samemu.
— W jakim kierunku stąd pojedziecie?
— Także nad Pecos, tam gdzie i wy, jak słyszeliśmy przedtem
Powiódł po mnie napół łaskawym a napory ironicznym wzrokiem i mówił dalej:
— Wyglądacie wcale nieźle, jak obłuskane jajo, ale to nie przyda się na nic w tych stronach, sir. Prawdziwy westman wygląda całkiem inaczej. Mimoto podobacie mi się i zapraszam was do pójścia z nami. Obronimy was, gdyż tak, sam jeden, nie zdołacie się przebić. Macie, zdaje się, konia, jak to nazywają we wschodnich stronach. Czy wasz dyszlowiec jest tutaj z wami?
— Tak, musi być podobnie, mr. Parkerze — odrzekłem, ubawiony wewnętrznie, że mego rasowego indyańskiego ogiera, z którym tylko karosz Winnetou mógł się porównać, uważał za konia do zaprzęgu. Podobał on mi się przynajmniej tak, jak ja jemu. Gdybym się do niego przyłączył, a on dowiedziałby się później, kim byłem, należało się spodziewać scen bardzo komicznych. Przytem towarzystwo to mogło mi się przydać, jeśli nie później, to przez Mistake-Canon, więc postanowiłem zgodzić się na tę propozycyę.
— Spodziewałem się tego — mówił dalej. — Koń wygląda tak samo gracko, jak wy. Widać po nim, że także szukał dawno zmarłych ciał i że nie miał nic innego do roboty. Powiedzcie zatem, czy jedziecie z nami? Wyruszamy jutro wczesnym rankiem.
— Przyjmuję z wdzięcznością waszą propozycyę i proszę wyraźnie o waszą opiekę.
— Będziecie ją mieli — i sądzę, że wam będzie potrzebną. Ucieszę się, gdy już stąd odjedziemy, gdyż komendant gotów któregoś z nas zatrzymać tu, jako skuta. Nieprawdaż, Jozie?
Pytanie to było zwrócone do starszego mężczyzny, którego sympatyczna twarz miała melancholijny wyraz, jak gdyby miał jakieś wewnętrzne zmartwienie. Joz, to skrócenie z Jozue, a jak się później dowiedziałem, nazywał się ten człowiek Jozue Hawley.
— Jestem tego samego zdania — odrzekł. — Tego jeszcze brakowało, żeby za te mundury wyciągać z ognia kasztany i popiec sobie przytem przednie łapy. Gdybyż jeszcze byli zatrzymali Old Wabblego; to był człowiek do tego. Mnie nie dostaną. Będę szczęśliwy, kiedy mnie już tu nie będzie i kiedy będę miał za plecyma Mistake-Canon.
— Czemu? Czy obawiasz się ducha zabitego Indyanina?
— Obawiać się? Nie, ale mi z myśli nie schodzi. Ten kenion to dla mnie bezecne miejsce. Przeżyłem tam coś, co nie każdy przeżył i znalazłem przytem złoto.
— Złoto, w Mistake-Canon?
— Yes.
— To nie może być. Tam go niema.
— A przecie musiało być, skorośmy je tam znaleźli.
— A więc istotnie? Odkryliście je tam przypadkiem, stary Józie?
— Nie. Pokazał nam Indyanin.
— Trudno uwierzyć. Czerwony nigdy nic takiego nie wyjawi białemu, żeby nawet był najlepszym jego przyjacielem.
— W takim razie wypadek ten był wyjątkiem. Był to nawet ten sam czerwony, którego tam zastrzelono. Opowiem wam może tę historyę, gdy jutro zobaczymy ten kenion. Teraz nie mam ochoty i wolę o tem zamilczeć. Daj mi mięsa, bo jestem głodny. To wprawdzie tylko antylopa, ale musi smakować, bo niema czego innego. Wolałbym kawał bawolego garbu, albo polędwicę z łosia.
— Łosiowej? Ach łoś, to słuszne! — zawołał Parker, mlaskając językiem. — To najdelikatniejsza i najsoczystsza pieczeń, jaka tylko być może. Ilekroć tylko pomyślę o łosiu, przychodzi mi na myśl westman, który właściwie zrobił ze mnie myśliwca.
— Kto to był taki?
— Imię jego wymieniono przed chwilą. Mam na myśli Old Wabblego.
— Co? Jak? Old Wabblego? Tego, zarówno osobliwego, jak słynnego starca? Więc go znałeś?
— Czy go znałem? Cóż za pytanie! Pod jego to kierunkiem przeżyłem na zachodzie pierwszą przygodę. Opowiem wam ją, chociaż potem wyśmiejecie się ze mnie porządnie. Szło tam mianowicie o mojego pierwszego łosia.
Otrząsnął się, zrobił wielce obiecującą minę i zaczął w sposób następujący.
„Nazywał się on właściwie Fred Cutter, lecz z powodu chwiejnego kroku i wiszącego na chudem ciele ubrania, nazywano go stale Old Wabble. Był dawniej w Teksas cowboyem i tak przywykł do tamecznego stroju, że tu, na północy, nikt nie zdołał go nakłonić do zmiany ubrania.
„Widzę go jeszcze, jak stał przede mną, długi i strasznie cienki, z nogami w niesłychanych ciżmach i legginach. Na koszuli, o której barwie wolę nie wspominać, wisiała bluza, a jedyną jej zaletą była ogólna otwartość. Pierś i szyja były nieodziane, zato nosił zawsze pod zmiętym kapeluszem owiniętą na czole chustę, a końce jej zwisały mu na plecy. Za pasem miał długi nóż myśliwski, w uszach ciężkie srebrne kolczyki, a w wielkiej, brunatnej, kościstej ręce palące się nieodstępne cygareto. Inaczej nikt go chyba nie widział.
„Najcenniejszem było jego stare, ogorzałe, pomarszczone a zawsze gładko wygolone oblicze z grubemi, jak u murzyna, wargami, z długim, śpiczastym nosem i z ostremi, szaremi oczyma, którym nic ujść nie mogło, chociaż powieki były zawsze napół przymknięte. Czy twarz ta była spokojna, czy też znajdowała się w ruchu, miała zawsze wyraz wyższości, której niczem niepodobna było wyprowadzić z równowagi. Ta wyższość była zupełnie uzasadnioną, gdyż Old Wabble był pomimo swojego zaniedbania nietylko mistrzem w konnej jeździe, w używaniu strzelby i lariatu, lecz niebrak mu było żadnej z właściwości, jakie musi posiadać prawdziwy westman. „Th’ is clear“ — zwykł był mawiać stale, co dowodziło, że nawet najtrudniejsze rzeczy były dlań czemś rozumiejącem się samo przez się.
„Co do mnie, byłem tam w Princeton czemś w rodzaju budowlanego pisarza i zarobiłem tam sobie tyle, że mogłem wykonać plan pójścia do Idaho, jako poszukiwacz złota. Byłem greenhorn, zupełny nowiczyusz i, ażeby zdobytymi skarbami nie dzielić się z wielu ludźmi, wziąłem tylko jednego towarzysza, Bena Needlera, który tak samo znał dziki Zachód, jak ja. Gdy w Eagle-Rock wysiedliśmy z wozu, byliśmy wyszykowani, jak dandysi, a obładowani, jak juczne osły, samemi pięknemi, dobremi i świecącemi rzeczami, mającemi niestety tę zaletę, że były nie do użycia. Kiedy zaś po tygodniu przybyliśmy nad Payette Fork, wyglądaliśmy, jak prawdziwe wagabundy; marliśmy prawie z głodu i porzuciliśmy po drodze zbyteczne przedmioty, to znaczy wszystko z wyjątkiem broni i amunicyi. Przyznam się wam jednak otwarcie, że za dobry chleb z masłem byłbym oddał całe moje uzbrojenie, a Ben Needler myślał pewnie tak samo.
„Siedzieliśmy na krawędzi zarośli, trzymaliśmy obtarte aż do krwi stopy w wodzie i rozmawialiśmy o różnych delikatesach, o których nie mówilibyśmy wcale w innych warunkach, a więc o sarniej łopatce, o polędwicy bawolej, o łapach niedźwiedzich i łosiowej pieczeni. W tej okolicy miały się znajdować łosie i bawoły. Właśnie rzekł Ben, mlaskając językiem:
„Good lack! Gdyby teraz takie bydlę podeszło blizko, wpakowałbym mu z prawdziwą rozkoszą obie kule pomiędzy rogi...
„A potem byłoby po was! — zabrzmiał głos jakiś pomieszany ze śmiechem tuż za nami w zaroślach. — Łoś zrobiłby z was rogami ciasto. Do takiego zwierzęcia nie strzela się między rogi. Wylecieliście chyba, jako uczniacy ze szkoły w Nowym Yorku i spadliście tutaj, moi panowie?
„Zerwaliśmy się i spojrzeliśmy na mówcę, wydobywającego się teraz z zarośli, w których nas podsłuchał. Oto stał przed nami Old Wabble, taki, jakim go opisałem poprzednio, z niezbyt szanującym nas wyrazem twarzy i pobłażliwem spojrzeniem w pół przymkniętych oczach. Pominę rozmowę, która potem nastąpiła. Wyegzaminował nas, jak nauczyciel swoich chłopców, i zawezwał, żebyśmy za nim poszli.
„Mniej więcej o milę od rzeki stała chatka strażnicza na preryi, otoczonej lasem dokoła. Nazywał on to swojem rancho. Za nią było kilka otwartych bud, przeznaczonych w niepogodę dla koni, mułów i bydła, które teraz pasły się na wolnem polu. Old Wabble został mianowicie z cowboya samoistnym hodowcą bydła. Służba jego składała się z białego dozorcy Willa Littona i z kilku Indyan z plemienia Wężów, nazywanych przez niego wakerami i przywiązanych bardzo do niego. Widzieliśmy tych ludzi zajętych pakowaniem na lekki wóz płótna namiotowego i innych przedmiotów.
„— To jest coś dla was — rzekł starzec. — Chcecie strzelać łosie, a tam właśnie czyni się przygotowania do wyprawy myśliwskiej. Zobaczę, co potraficie; pójdziecie ze mną. Jeśli się na co przydacie, to możecie zostać u mnie. Przedtem jednak chodźcie do domu, gdyż, th’ is clear, głodny strzelec strzela w powietrze.
„Well, to nam było na rękę. Zjedliśmy, wypiliśmy i ruszyliśmy w drogę, ponieważ Old Wabble’owi ani się śniło odwlekać wycieczki dla nas. Otrzymaliśmy konie i pojechaliśmy najpierw ku rzece. Znaleźliśmy tam bród, przez który przejść należało. Na czele pochodu jechał stary, który chciał, żebym jechał obok niego. Prowadził obok siebie za uzdę luźnego muła. Przeprawiwszy się, widzieliśmy resztę orszaku idącą za nami: Ben Needler jechał na gniadym koniu, Will Litton na siwym, a za nimi toczył się wóz, zaprzężony w cztery konie; prowadził go jeden z Indyan. Nazywał on się Pakmuh czyli Krwawa Ręka, lecz w swojem cywilizowanem ubraniu nie wyglądał wcale tak krwawo, jak brzmiało jego miano. Współplemieńcy jego, na których stary mógł zdać się ze wszystkiem, pozostali w ranchu.
„Po drugiej stronie brodu jechaliśmy przez pewien czas rzadkim lasem, a następnie wjechaliśmy na zieloną bezdrzewną dolinę, wychodzącą na trawiastą sawannę. Gdy po kilku godzinach dostaliśmy się na drugi koniec, gdzie teren zaczął się wznosić, rozłożyliśmy się obozem. Zdjęto z wozu ładunek i rozbito namiot. Za nim przywiązano konie, a przed nim rozniecono ognisko. Tu mieliśmy się zatrzymać przez jeden dzień, ażeby zapolować na widlaste antylopy, albo natknąć się na bawoły. Poznaliśmy bowiem po rozrzucanych szkieletach, że tu przychodziły bizony. Wybielała ode słońca czaszka leżała tuż obok namiotu, w którym miał zostać Krwawa Ręka, my zaś, biali, mieliśmy się udać na wyżej położone bagnisko, gdzie, jak twierdził Old Wabble, było mnóstwo łosiów.
„Niestety, ani tego, ani następnego dnia nie pokazało się zwierzę, nadające się do polowania, co starego bardzo rozzłościło, mnie jednak było na rękę, gdyż spodziewałem się ostrego sądu in puncto moich strzeleckich zdolności. Byłem pewien, że na trzydzieści kroków trafię w wieżę kościelną — że jednak wystrzeliłbym wielką dziurę w przyrodzie, gdyby odemnie zażądano dosięgnąć na sześćdziesiąt kroków szybkonogą antylopę, tego byłem całkiem pewien.
„Wtem wpadł Old Wabble na niefortunną myśl spróbowania naszej strzeleckiej zdolności i zażądał od nas, żebyśmy zmierzyli do sępów. Ptaki te pousiadały o jakich siedmdziesiąt kroków od nas na szkielecie i ja miałem pierwszy pokazać swoją sztukę. No, i powiadam wam, że sępy musiały być ze mnie zadowolone, gdyż stało się tak, jak przewidziałem. Wystrzeliłem cztery razy, nie trafiłem, a żadnemu ze ścierwożerców nie przyszło nawet na myśl uciekać po strzałach. Zwierzęta te wiedzą mianowicie dobrze o tem, że nikomu rozsądnemu nie przyjdzie na myśl strzelać do nich. Strzał je znęca, zamiast odstraszyć, ponieważ z każdej ubitej zwierzyny zostają dla nich przynajmniej wnętrzności. Ben chybił dwa razy i dopiero trzecia kula trafiła jednego sępa, a resztę spłoszyła.
„— Eximious incomparable! — śmiał się Old Wabble, potrząsając niedbale zwisającymi członkami. — Moi panowie, th’ is clear, że jesteście właśnie jak stworzeni dla dzikiego Zachodu. Nie boicie się o siebie i jesteście już gotowymi ludźmi, gdyż, cokolwiekby z was być mogło, tem wszystkiem jesteście już teraz. Wyżej dojść nie możecie!
„Ben przyjął ze spokojem ten wyrok, ja jednak wybuchnąłem gniewem, co oczywiście miało tylko ten skutek, że mi Old Wabble odpowiedział:
„— Milczcie, sir! Wasz kolega trafił przynajmniej za trzecim razem, można się więc po nim czegoś spodziewać, wy zaś jesteście dla Zachodu straconym. Nie mogę was użyć i daję wam jedyną dobrą radę, żebyście się czemprędzej wynieśli.
„Zgryzło mnie to potężnie, gdyż nikt mistrzem się nie rodzi, a proch, jaki wystrzelałem aż po ów czas, nie ważył pewnie całego funta. Postanowiłem sobie w każdym razie wymusić dla siebie szacunek starego.
„Nazajutrz rano wyruszyliśmy na bagna w górach Salmon Riwer. Żywność, naczynia do gotowania, koce i inne rzeczy wpakowano na muła, a wóz, którego nie można było użyć na górskich bezdrożach, został przy namiocie. Znacie ten kraj i nie będę wam opisywał drogi. Była ona wprost niebezpieczną dla życia, szczególnie tam, gdzie Snakes-Canon tworzy kąt ostry i gdzie musi się zjeżdżać stromo w głąb, aby się po drugiej stronie dostać na ścieżkę Wihinasht. Na prawo skała niebotyczna, na lewo czarna otchłań, a w środku droga o szerokości zaledwie dwu łokci. Szczęście, zaiste, że nasze konie przywykły do takich dróg i że nie cierpiałem nigdy na zawrót głowy. Przedostaliśmy się szczęśliwie, lecz wkrótce okazało się nowe niebezpieczeństwo, którego tylko ja jeden nie uznawałem.
„Gdy mianowicie zaraz potem wjechaliśmy na ścieżkę Wihinasht, spotkaliśmy się z oddziałem z ośmiu Indyan, z których czterej byli ozdobieni piórami wodzów. Nie przestraszyli się widocznie nagłem ukazaniem się naszem i przypatrywali się nam, przejeżdżając obok nas cicho, owym melancholijnie niedbałym wzrokiem, właściwym rasie czerwonej. Pierwszy z nich, jadący na płowym siwku, trzymał w lewej ręce jakiś szczególny podłużny przedmiot, ozdobiony frendzlami z piór. To milczące, posępne spotkanie z dawnymi panami tej krainy wzruszyło mnie niezwykle. Nie wydali mi się bynajmniej niebezpieczni, zwłaszcza, że nie mieli barw wojennych i że nie mieli, jak się zdawało, żadnej broni. Zaledwie jednak objechaliśmy najbliższe wzgórze i zniknęliśmy im z oczu, zatrzymał się Old Wabble i rzekł, rzucając za siebie groźne spojrzenie:
„— Damm them! Czego tu chcą te łotry? To są Panaszci, żyjący w niezgodzie z właściwymi Wężami, do których należą moi wakerowie. Dokąd zmierzają? Droga ich musi prowadzić obok mego rancha. Co za niebezpieczeństwo, że mnie w domu niema...
„— Nie byli uzbrojeni! — wtrąciłem.
„Old Wabble łypnął na mnie pogardliwie z pod przymkniętych powiek i rzekł:
„— Już po naszem polowaniu na łosie przynajmniej na dziś i na jutro. Musimy wracać do namiotu, a może nawet do rancha i uprzedzić ich koniecznie. Szczęściem znam ścieżkę opodal, która prowadzi na dół; nie dla jeźdźców wprawdzie, lecz dla dobrych piechurów po górach. Naprzód, boye! Powziąłem postanowienie. Musimy wziąć ich na cel; th’ is clear!
— Wjechaliśmy cwałem pomiędzy skały na lewo i po pięciu minutach dostaliśmy się na małe płaskowzgórze o gruncie, utworzonym przez bagnistą łąkę. Na skalistym brzegu rosły wysokie jodły, a środkiem płynął strumyczek. Old Wabble zeskoczył z konia i powiedział:
„— Tam, na końcu tej doliny, schodzi droga w dół. Jeśli się pośpieszymy, to będziemy przy namiocie przed czerwonymi. Jeden musi tu zostać przy zwierzętach, a mianowicie ten, bez którego najłatwiej nam się obejść. Jest nim ten osławiony Sam, który chybił cztery razy. On trafiłby prędzej któregoś z nas aniżeli czerwonoskórca.
„Tym osławionym Samem byłem oczywiście ja, Sam Parker, dawniej pisarz budowlany w Princeton. Sprzeciwiałem się temu z gniewem, lecz musiałem się zgodzić. Następnie popędzili wszyscy trzej, przedczem stary nakazał mi nie opuszczać doliny, dopóki on nie powróci.
„Byłem wściekły z gniewu, że musiałem na to przystać. Tych biednych Indyan miano zastrzelić, chociaż nie wyglądali niebezpiecznie. Czy miałem do tego dopuścić? Nie! Byli tak samo ludźmi, jak my, a przytem zemsta — za obrazę! Nie znałem dzikiego Zachodu i posłuchałem mego nierozsądku. Przywiązałem muła i trzy luźne konie do drzew, a sam wróciłem cwałem drogą, którą przybyliśmy tutaj. Chciałem spełnić polecony mi obowiązek, lecz pierwej ostrzedz Indyan. Zjechałem, jak mogłem, najszybciej ścieżką Wihinasht i wjechałem w Snakes-Canon. Tu ujrzałem przed sobą czerwonych, którzy mnie posłyszeli i stanęli. Parów był tu jeszcze dostatecznie szeroki. Osadziłem konia i zapytałem, czy który z nich umie po angielsku. Ten, który jechał na płowym siwku i miał w ręku ów podłużny przedmiot, odpowiedział:
„— Jestem To-ok-uh, Szybka Strzała, wódz Panasztów. Mój biały brat powrócił, by przynieść mi wiadomość starego męża, którego trzód pilnują Węże tam na dole.
„— A więc ty znasz go? — spytałem. — On uważa was za wrogów i poszedł prędzej piechotą, by was pozabijać. Jestem chrześcijaninem i uważam za swój obowiązek ostrzedz was przed tem.
„Spojrzenie ciemnego oka wświdrował mi formalnie w twarz i zapytał:
„— Gdzie wasze zwierzęta?
„— Stoją tam, po drugiej stronie ścieżki Wihinasht, na zielonej dolinie.
„Rozmawiał przez chwilę po cichu z towarzyszami, poczem zapytał mnie z przyjaznym wyrazem na twarzy.
„— Mój brat dopiero niedawno w tym kraju?
„— Dopiero od wczoraj.
„— Czego chcą blade twarze tam w górach?
„— Chcemy polować na łosia.
„— Czy mój brat jest słynnym myśliwcem?
„— Nie; strzelam zwykle obok celu.
„Dopytywał się dalej z uśmiechem, dopóki nie dowiedział się wszystkiego. Musiałem mu nawet wymienić swoje nazwisko, poczem rzekł do mnie:
„— Samuel Parker, to trudno sobie zapamiętać czerwonemu mężowi. Nazwiemy cię At-pui, Dobre Serce. Skoro tu dłużej zabawisz, zrobisz się ostrożniejszy. Dobroć twoja mogła się stać zgubą dla was. Ciesz się, że nie idziemy ścieżką wojenną! Przypatrz się temu wampum — przytem pokazał mi ów długi, ozdobiony frendzlami, przedmiot — zawiera wieść pokojową do wodzów wszystkich Szoszonów. Jesteśmy bez broni i wieziemy je do rancha starego męża, a jego Indyanie poniosą je dalej. Nie boimy się zatem niczego, lecz wdzięczność nasza jest taką samą, jak gdybyś nas od śmierci ocalił. Jeśli będzie ci potrzeba przyjaciół, przybądź do nas. At-pui będzie u nas zawsze mile widziany. Howgh! Powiedziałem.
„Podał mi rękę i ruszył dalej ze swoimi ludźmi. Zawołałem jeszcze za nim, żeby mnie nie zdradził, i wróciłem zadowolony z wyniku, chociaż nie dałem dowodu roztropności. Przeciwnie, byłem wielce nieostrożny.
„Przybywszy na dolinkę, zdjąłem z muła ciężary i odwiązałem konie, żeby się pasły. Wolny czas poświęciłem ćwiczeniom w strzelaniu. Miałem pełny rożek, a z rzeczami była jeszcze cała puszka. Wypróżniwszy rożek, mogłem już sobie powiedzieć, że trafiłbym w wieżę kościelną już z odległości dwustu kroków. Pod wieczór nadszedł Old Wabble z Benem i Willem. Spotkali się z czerwonymi koło namiotu i opowiedzieli mi jako coś całkiem nowego, że dzicy mieli całkiem pokojowe zamiary: oddali wampum Krwawej Ręce celem zaniesienia go dalej i wrócili natychmiast. Oczywiście, że zataiłem to, co uczyniłem.
„Przenocowaliśmy na dolince, a nazajutrz pojechaliśmy do położonego opodal bagna górskiego.
„Leżało ono na większej dolinie, aniżeli wczorajsza. W pośrodku znajdowało się jeziorko z bagnistymi brzegami, dalej zarośla i las ze zwodniczym gruntem, a potem następowały wysokie, nagie, porozpadane masy skał, otaczające dolinę. Miała ona ze dwie godziny drogi długości i szerokości.
„Rozjuczywszy muła, urządziliśmy obóz i roznieciliśmy ognisko, a ja miałem zostać, ażeby pilnować koni. Następnie udali się oni na poszukiwania. Aż do południa panowała cisza. Nagle usłyszałem huk kilku strzałów, a później wrócił Ben Needler sam jeden. Strzelił za wcześnie do łosicy, a rozgniewany Wabble napędził go za to. Nadszedł z Littonem dopiero o zmroku, rozłoszczony niepowodzeniem, jakiego doznał.
„— Tropów dość było — rezonował, — ale nietylko łosi, lecz i czerwonoskórych, którzy musieli tu być przed nami i przepłoszyli zwierzynę. Th’ is clear! Natknęliśmy się tylko na jedną krowę, wtem huknął ten Needler z obydwu luf równocześnie, i uciekła. To się ma z zadawania się z greenhornami. Nie chcę jednak, żeby droga była daremna i zostanę jeszcze z dzień, dwa, albo wogóle dopóki nie rozciągnę ciężkiego starego łosia.
„Nie rzekł do żadnego z nas dwu ani słowa i zachował ten sam nastrój także nazajutrz rano. Wyruszając, oświadczył, że będzie polował tylko z Littonem, a greenhorny zostaną w obozie, żeby czego nie popsuli. Miał prawo zrobić, jak mu się podobało, ale my przyznaliśmy sobie po cichu to samo prawo. Skoro obaj odeszli, wykonaliśmy to, o co umówiliśmy się w nocy. Jeśli łosie wypłoszono, to nie było ich już w dolinie, lecz poza jej obrębem. Tam ich należało szukać. Ponieważ to polowanie nasze mogło potrwać do wieczora, zabraliśmy z sobą muła do niesienia potrzebnych rzeczy, a ewentualnie i zdobyczy.
„Wyszliśmy z tej doliny na drugą. Nie było tu ani jeziora ni bagna, ale także i łosi, gdyż znajdowali się tutaj ludzie, mający ze sobą osła. Nie widzieliśmy ludzi, lecz tem wyraźniej osła, który bez uzdy i siodła używał sobie na trawie w pewnej odległości. Gdzie byli ludzie? Musiałem ich odszukać. Kiedy Ben poszedł powoli do osła, ruszyłem z naszym mułem dalej. Domniemany osioł pasł się dalej, dopóki Ben nie zbliżył się doń na sto kroków. W tem zwietrzył go, podniósł głowę, odwrócił się błyskawicznie i pobiegł w wielkich susach ku mnie, jakby wiedziony sympatyą dla stojącego obok mnie swego krewnego. Ale co to? To dalibóg nie był osioł, lecz dzikie zwierzę. Poznałem to, chociaż byłem greenhorn. Ukląkłem czemprędzej za mułem, złożyłem się, wymierzyłem i pociągnąłem za cyngiel. Nieznana kreatura skoczyła jeszcze raz, drugi i trzeci i padła. Pobiegłem na miejsce, a Ben nadszedł także. Strzał poszedł pod łopatkę, my zaś zgodziliśmy się, że zabiłem „łanię“. Przywiązaliśmy ją do juków na mule i ruszyliśmy dalej, ale nie długo, gdyż dolina już się skończyła. Na prawo i na lewo były niebotyczne ściany, a przed nami dość strome wzgórze w rodzaju przełęczy, za którą musiała być druga dolina. Ponieważ muł nasz dobrze się piął po górach, postanowiliśmy pójść prosto.
„Dostaliśmy się z pewnym wysiłkiem na górę i przekonaliśmy się, że nie popełniliśmy pomyłki, gdyż przed nami opadał znowu teren ku dołowi. Ale stamtąd dochodził szczególny zgiełk, utworzony z ludzkich głosów. Musieliśmy się dowiedzieć, co to było; szukaliśmy więc miejsca, z którego moglibyśmy wyglądnąć. Po obu stronach przełęczy znajdowały się wysokie wprawdzie, ale o tyle dostępne wzniesienia, że łatwo było wyjść na nie. Wygramoliliśmy się z lewej strony, aby rzucić stamtąd okiem na dalszą dolinę. Przybywszy na górę, chciał Needler wychylić się daleko, żeby lepiej widzieć — ponieważ jednak mógł go ktoś zobaczyć z powodu zbyt jasnego ubrania, a ja miałem ciemniejsze, odsunąłem go i spojrzałem na dół.
„Nie mogłem dostrzedz, co się działo na pierwszym planie doliny, ponieważ stanowisko moje nie było dostatecznie wysokie — w głębi jednak ujrzałem siedmiu indyańskich jeźdźców, którzy jechali tworząc rozwlekłą linię i krzycząc na całe gardło. Wrzaski te zbliżały się i wzmogły tak, że stojący na dole muł zaczął bardzo niespokojnie grać uszyma i obracać ogonem. Toteż posłałem Bena nadół, ażeby go uspokoił.
„Wtem rzuciłem okiem na przeciwległe wzniesienie, oddalone mniej więcej o pięćset kroków. Ku mojemu zdumieniu ujrzałem siedzącego tam Indyanina. Był to To-ok-uh, Szybka Strzała, który skinął na mnie znacząco i położył prawą rękę na ustach, co u Indyan jest znakiem milczenia. Skąd się tu wziął, dlaczego miałem milczeć i o czem? Onegdaj nie był uzbrojony, a teraz leżała mu strzelba na kolanach. Kiedy nad tem rozmyślałem, zgiełk zbliżył się jeszcze bardziej; usłyszałem pod sobą łoskot spadających kamieni i spojrzałem na dół. Nieba, a to co za potwór! Z głośnem gniewnem parskaniem wspinał się z tamtej doliny na przełęcz. Mając do łopatek ze dwa metry wysokości, krótkie niezgrabne cielsko, długie nogi, szeroko zwisającą górną wargę i najeżoną brodę, wynurzył się z iskrzącemi oczyma na brzeg przełęczy. Ujrzawszy stamtąd tuż przed sobą muła i Bena Needlera, rzucił wstecz brzydką głowę z potężnemi, szerokiemi łopatami i popędził w moją stronę. Needler, ujrzawszy potwora o sześć kroków od siebie, wyrosłego, jakby z pod ziemi, wrzasnął ze strachu, odrzucił strzelbę i pobiegł, a raczej stoczył się na łeb na szyję w dolinę po tej stronie. Muł nie okazał także więcej odwagi od swego pana: dał susa w tył i — zjechał, szczęściem, na wszystkich czterech nogach, jak na saniach, z przełęczy.
„Nie miałem czasu uważać, czy obydwaj szczęśliwie dostali się na dół, bo zwierz zwrócił się w moją stronę, nie spostrzegłszy, że miał już wolną drogę przed sobą. Pędził w górę w potężnych susach wprost na mnie. Przeraziłem się niemniej, jak Needler; strzelba wypadła mi z ręki, i zacząłem uciekać. Skakałem z kamienia na kamień po skalistem zboczu, a potwór za mną. Naraz rozwarła się przede mną wielka dziura w skalnej ścianie, więc wlazłem w nią tak szybko, jak jeszcze nigdy przedtem nie znikałem w dziurach. W otworze się ściemniło, gdyż zwierz włożył weń głowę, o ile mu tylko rogi na to pozwoliły. Parskał, jak dyabeł, i czułem na twarzy gorący jego oddech. Ale strach ściganego zwierzęcia był większy od jego gniewu; wyciągnął głowę i pobiegł dalej. Przytem odwrócił się lewym bokiem do wodza, siedzącego naprzeciwko i czekającego na to z zimną krwią. Wymierzył krótko i wypalił, a łoś runął równocześnie na ziemię.
„W jednej chwili zbiegł To-ok-uh z tamtej strony i wszedł na tę. Kiedy ja wysunąłem ostrożnie głowę, przypatrywał się olbrzymiemu zwierzęciu i zawołał do mnie z uśmiechem:
„— Niech mój brat wyjdzie! Ten peere[4] padł od jego kuli, więc jest jego własnością.
„— Od mojej kuli? — zapytałem zdumiony, wyłażąc z dziury.
„— Tak — rzekł, skinąwszy chytrze głową. — Jesteś At-pui, Dobre Serce i chciałeś nas ocalić, zato zbieraj sławę u swoich. Wojownicy Panasztów oddali wampum i przybyli przed wami na dolinę łosi, gdzie ukryli broń swoją. Nie mogliście znaleźć tam innej zwierzyny oprócz dziecka łosia, które widzę na grzbiecie waszego muła. Byłeś na tyle otwarty, że powiedziałeś mi, iż trafiasz obok celu, lecz musisz o tem milczeć, gdyż życzę sobie, żeby towarzysze szanowali cię tak, jak ja cię miłuję. Usiadłem na skale i kazałem pędzić na siebie to niezwykle ogromne zwierzę, wtem spostrzegłem ciebie i postanowiłem natychmiast ci je darować. Niechaj będzie, jak gdybyś ty je trafił, ażebyś miał sławę, dopóki rzeczywiście nie trafisz. Twój brat nie widział mnie i odchodzę, ażeby mnie jeszcze nie zobaczył. Oko moje życzy sobie zobaczyć ciebie. Powiedziałem. Howgh!
„Uścisnął mi rękę i pobiegł na dół, aby zniknąć po tamtej stronie przełęczy, w
„Oto była wdzięczność tak zwanego dzikiego człowieka. Odstąpił mi własną sławę. Czy miałem ten dar odepchnąć? Nie; byłem na to za słaby i za młody, a Old Wabble mnie wydrwił. Był to wprawdzie błąd z mojej strony i kłamstwo, że chciałem się stroić w cudze pióra, lecz stary westman miał zazdrościć mnie, greenhornowi.
„Zeszedłem na dolinę po tej stronie. Daleko, bardzo daleko stał Ben Needler obok nieuszkodzonego muła!
„Skinąłem nań i zaprowadziłem go tam, gdzie leżał łoś. Podniosłem oczywiście strzelbę, a Indyanina nie widział, był więc pewien, że to ja zabiłem łosia. Można sobie wyobrazić jego zdumienie, podziw i radość.
„Żal mi go było. Dlatego to, a także, jak otwarcie przyznaję, dla ulżenia własnemu sumieniu, zaproponowałem mu, żeby powiedział Old Wabble’owi, iż to on zabił „dziecko łosia“. Był z tego powodu taki szczęśliwy, że mnie uściskał. Musiałem zostać przy moim łupie na straży przed drapieżnemi zwierzętami, a Needler ruszył z mułem na bagno po Old Wabble’a i Littona. Sprowadził ich dopiero po południu. Nie widzieli ani kępki kudłów z łosia. Stary stał oniemiały nad moim łupem, a wkońcu przyznał, że rzadko widywał takie wielkie okazy. Zazdrość wstrząsała jego niedbałą postacią, potem zmierzył mnie groźnem niemal spojrzeniem przymkniętych oczu i powiedział:
„— Well, ja wiem o co idzie, sir. Gdy onegdaj cztery razy wystrzeliliście dziurę w naturze, żartowaliście sobie. Th’ is clear, lecz mam nadzieję, że nie stanie się już nic podobnego, jeśli mamy być nadal przyjaciółmi.
„Zostaliśmy też nadal przyjaciółmi i daliśmy potem razem niejeden dobry strzał. Zdawało się, że dar wodza przysporzył mi odrazu dobrego wzroku i pewnej ręki. Od owego dnia latały moje kule tak szczęśliwie, że staremu nigdy na myśl nie przyszło, żeby to była blaga z owym łosiem. Z Szybką Strzałą spotykałem się jeszcze często, a jego ludzie nazywają mnie dziś jeszcze At-pui. Dochował mi wiernie tajemnicy, i dziś poraz pierwszy ją zdradzam. Tak, panowie, przyznaję się wam z całą myśliwską pokorą, że mój pierwszy łoś nie był moim pierwszym, ale też i nie ostatnim. Powiedziałem. Howgh.“
Zamilkł, a drudzy zaczęli robić uwagi o tem, co słyszeli. Każdy westman musiał przebyć nowicyat; nikt się mistrzem nie rodzi. Ja miałem także nauczycieli: najpierw zabawnego, małego Sama Hawkensa, a potem Winnetou, niezrównanego mistrza we wszystkiem, czego dziki Zachód wymaga.
Co do Old Wabble’a, to słyszałem o nim wiele, bardzo wiele, lecz nie widziałem go dotychczas. Wiedziano, że istniał rzeczywiście, a mimo to żył w podaniach. Opowiadano sobie setki jego konceptów i czynów, dowodzących, że był oryginałem, jakich mało. Nie wiedziano, gdzie się znajdował i co robił, a ilekroć wynurzył się nagle tu lub ówdzie, było to zawsze na krótki czas; mimo to opowiadano znowu o jakimś szybkim i śmiałym czynie, lub o jakiejś niesłychanej osobliwości.
W młodości był „królem cowboyów“, a teraz dosiągł lat dziewięćdziesięciu, mimo to miał być rzeźki, jak młodzieniec, i tylko długie, białe, jak śnieg, włosy, powiewające za nim podczas jazdy, jak grzywa, świadczyły o długości niezwykle burzliwego życia.
Podczas opowiadania Parkera zapadł wieczór, a ponieważ dzięki Komanczom nie można było rozniecać ognisk, nie było dalszej rozmowy, i położyliśmy się spać. Kiedy chcieliśmy wyruszyć nazajutrz rano, pokazało się, że obawy Parkera były uzasadnione. Komendant chciał absolutnie zatrzymać jednego z myśliwców, jako skuta, lecz spotkał się z takim zatwardziałym uporem, że uznał wkońcu, iż lepiej się tego wyrzec. Przymuszony do tego wywiadowca przyniósłby mu raczej szkodę, aniżeli pożytek. Wobec tego zażartowałem sobie i ofiarowałem mu swoje usługi. Odmówił mi pogardliwym ruchem ręki i powiedział:
— Jedźcie tylko, mr. Charleyu! Człowiek z zawodem poszukiwacza zgniłych kości i szczątków nie potrafi zrobić tego, czego wymagam od skuta. Dłubajcie sobie dalej po starych grobach; ja nie chcę brać sobie z wami na kark ciężaru.
Dowiedział się zatem widocznie, co mnie wrzekomo przygnało na Zachód. Well, mnie było to rozstanie na rękę. Żeby mnie jeszcze przed odjazdem nie poznano, wisiałem na koniu tak nieporadnie, jak mogłem, i zachowałem to przez całą dzisiejszą jazdę, żeby towarzysze nie zmienili o mnie zdania.
Tych dziesięciu ludzi pozbierało się w drodze z nad Rio de la Plata. Udawali się teraz do Teksas, jeden w takim, drugi w owakim zamiarze, i nie tworzyli jednym celem połączonego towarzystwa.
Od obozu wojskowego do Mistake-Canon mieliśmy konno cztery godziny drogi, które przeszły bez żadnego wypadku. Jozuemu Hawleyowi przypomniano wczorajszą obietnicę, a on przyrzekł powtórnie, że jej dotrzyma. Tych kilka słów, które wczoraj z jego ust usłyszałem, wystarczyło mi zupełnie. Wiedziałem już, że to on był owym białym, który zastrzelił przyjaciela przez pomyłkę. To nurtowało mu w duszy dotychczas, i stąd pochodziła melancholia, którą spostrzegłem na pierwszy rzut oka.
Znajdowaliśmy się dotychczas na skalistem płaskowzgórzu, opadającem zwolna ku dołowi. Następnie zatrzymaliśmy się nad głęboką czeluścią, do której prowadziła stroma droga, jak gdyby pięścią gigantów wyrąbany rów, ciągnęła się w nieskończoność ku wschodowi, między stromemi ścianami, na kilkaset stóp wysokiemi. Na dole szemrała woda, wyglądająca z góry jak atrament. Tam, gdzie zatrzymaliśmy się, rosły na krawędzi skały rozrzucone kaktusy. Był to Mistake-Canon, a raczej jego początek, którym musieliśmy się puścić. Kto rzucił okiem w groźnie zionącą czeluść, ten musiał doznać uczucia, jakoby tam na dole znajdowała się siedziba nieuniknionego nieszczęścia. Widziałem już i przejechałem wiele kenionów, ale, że użyję takiego wyrażenia, nie odrzucało mnie tak, jak od tego.
Zjechaliśmy na dół stromą drogą i dostaliśmy się na dno, gdzie jechaliśmy dalej nad wodą, wyglądającą teraz inaczej. Gdy dojechaliśmy do wielkiego nadbrzeżnego głazu, na którym woda załamywała się, zatrzymał Joz swego konia, zlazł zeń, usiadł na kamieniu i powiedział:
— Otóż i miejsce, na którem chcę dotrzymać obietnicy, Zsiądźcie, panowie, a dowiecie się, w jaki sposób powstało podanie o duchu tego kenionu.
— Duchu? Pshaw! — roześmiał się Sam Parker. — Tylko głupiec wierzy w takie widma i duchy. Biały myśliwiec zastrzelił przez pomyłkę przyjaciela Apacza, zamiast wroga Komańcza. Ale nikt nie może powiedzieć, kto to był i jak mogło się stać coś takiego.
— Ja, ja to mogę powiedzieć, ja jeden — rzekł Joz, przecierając sobie oczy rękoma.
— Ach, ty? Ty wiesz, jak się odbyła ta nieszczęsna, historya?
„Czy ja to wiem? Tu z tego kamienia, na którym siedzę, dałem wówczas ten fatalny strzał. Miałem oczy o trzydzieści lat młodsze, aniżeli teraz, nie były jednak dość bystre, by odróżnić prawdziwego od fałszywego. Miałem przyjaciela, wiecie, prawdziwego, a był nim Apacz i nazywał się Tkhlisz-lipa, grzechotnik. Zawdzięczając mi życie, przyrzekł mi pokazać miejsce, na którym, jak powiedziałem, miało być mnóstwo nuggetów. Znalazłem więc sobie czterech dzielnych boyów, nadających się do takiego przedsiębiorstwa. Musieliśmy być bardzo ostrożni, ponieważ miejsce to leżało na terytoryum Komanczów. Toteż nie wzięliśmy ze sobą koni; tylko Apacz nie chciał się wyrzec swojego mustanga. Aby uniknąć wstępu, powiem, że przybyliśmy tu, do kenionu. Widzicie na krawędzi te kaktusy? Dawniej był tam cały las kaktusowy, gdzie zbudowaliśmy sobie chatę dla gospodarstwa, a tu nad wodą był teren pracy.
„Tkhlisz-lipa nie skłamał, i zdobycz była nadspodziewanie obfita, chociaż pracować mogły tylko cztery osoby, bo jeden musiał stać na straży a jeden polować i starać się o mięso. Musiało się to dziać z największą rozwagą, gdyż Awat-kuts, „wielki bawół“, wódz mieszkających tutaj Komanczów, był nietylko krwi chciwym człowiekiem, lecz wirtuozem w tropieniu. Rozumie się samo przez się, że każdy z nas oprócz motyki i łopaty miał zawsze broń przy sobie.
„Byliśmy tu już ze trzy tygodnie, kiedy pewnego dnia Apacz miał stać na straży przy chacie, a jeden z towarzyszy, długi Winters, włóczył się za zwierzyną. My pracowaliśmy raźno na dole, a czerwonoskóry nudził się na górze, siedząc na spiekocie. Zdjął wierzchnie ubranie i nacierał sobie zwyczajem indyańskim ciało tłuszczem niedźwiedzim dla ochrony przed robactwem. Wtem słyszy za sobą szelest; ogląda się i widzi strasznego wodza Komanczów, rozmachującego się do uderzenia kolbą. Zanim zdołał się usunąć, spada mu cios na głowę z taką siłą, że traci przytomność. Że głowy mu nie roztrzaskał, temu winien jedynie rodzaj czapki, ozdobionej ogonami lisimi i skórami z grzechotników.
„Amat-kuts zostawia go na razie w spokoju i wchodzi do chaty, by ją przeszukać. Znalazłszy worki napełnione nuggetami, przywiesza je sobie do pasa. Wróciwszy, zrzuca z siebie stary koc kaliko i zamienia ją na nowy koc santillo, zrzucony przez Apacza. Wpada mu w oko także czapka ogłuszonego, i wkłada ją sobie na czub. Następnie przywołuje gwizdem swego silnokościstego konia, którego zostawił był w kaktusach, lecz widzi, że mustang Apacza, pasący się w pobliżu, wart o wiele więcej. Teraz ma wróg być oskalpowany i to żywcem. Komancz staje, nad nim z rozstawionemi nogami, chwyta go lewą ręką za włosy, ażeby mu podnieść głowę, bierze nóż w prawą rękę, nacina mu skórę nad uszami przez czoło i tył głowy i próbuje silnem szarpnięciem skalp oderwać, co mu się jednak nie całkiem udaje. Grzechotnik ocuca się pod wpływem okropnego bólu i chwyta Komańcza za ręce. Zaczyna się mocowanie, z którego Wielki Bawół musi wyjść zwycięzcą, gdyż tamtemu krew oczy zalewa.
„Tymczasem Wintersowi udało się polowanie; objuczony zdobyczą powraca do domu. Znalazłszy trop Komancza, zląkł się i skrada się nim dalej. Wyszedłszy zza rogu kaktusowego lasu, widzi walczących ze sobą Indyan i bierze z powodu santillowego koca i czapki Komańcza za Apacza. Składa się czemprędzej i strzela do ociekającego krwią przyjaciela, ale nie trafia go dzięki wielkiej odległości. Komancz odwraca się na odgłos strzału, spostrzega nowego wroga, rzuca się, zostawiwszy strzelbę na ziemi, na apaczowego mustanga, wskakuje nań i ucieka. Grzechotnik, oszalały niemal z bólu i z wściekłości, wyciera sobie krew z oczu i spostrzega umykającego przeciwnika i zostawionego przezeń konia. W tej chwili dosiada go i pędzi za nim, zrywając sobie z bioder lasso, a długi Winters patrzy na to w osłupieniu, gdyż nie może sobie wytłomaczyć tego, co się dzieje. Ponieważ biały zamykał drogę na prawo, a na lewo nie można było uciec z powodu kaktusów, pędzi Komancz ku kenionowi, wiedząc, że prostopadłą prawie ścianą prowadzi w głąb niebezpieczna, co prawda, ale zawsze ścieżka. Nie przeczuwa, że tam na dole znajdują się trzy blade twarze.
„Widzicie tam za wodą wyskok skalny, wązką, ciągnącą się w dal krawędź? To wspomniana ścieżka. Uciążliwa dla pieszego, jest wprost niebezpieczną dla jeźdźca — więc zdziwiliśmy się niemało, kiedy z góry doleciał nas tętent cwałujących koni. Z powodu wysokości ujrzeliśmy najpierw głowy obu jeźdźców, lecz im niżej zjeżdzali, tem dokładniej widzieliśmy ich postacie. Przodem biegł mustang Apacza, a jeźdźca na nim wzięliśmy.z powodu koca i czapki za Grzechotnika. Za nim pędził na nieznanym nam koniu jeździec, któremu zwisała z głowy skrwawiona czupryna i który z powodu ściany wysilał się napróżno, ażeby ściganemu zarzucić lasso na głowę. Słyszeliśmy ustawicznie głos Apacza: „Hatatitla aguan, hatatitla aguan“, zastrzelcie go, zastrzelcie go. Zwracało się to do nas, więc porwałem strzelbę. W tej chwili pierwszy jeździec dosięgnął dna parowu, tam za wodą i pędził dalej. Zaraz po nim nadjechał drugi, a mogąc teraz swobodniej władać lassem, zamachnął się do rzutu. Wypaliłem, on krzyknął i spadł w tył z konia, który pognał dalej bez jeźdźca. W kilka sekund byliśmy przy nim. Wyobraźcie sobie nasze przerażenie, gdy poznaliśmy czerwonego przyjaciela! Moja kula trafiła aż nadto dobrze. Wskazał przed siebie i rzekł słabnącym głosem: „Darteh liczane Awat-kuts, ten pies to Wielki Bawół!“ W chwilę potem już nie żył.“
Opowiadający umilkł i wpatrzył się ponuro we wskazane miejsce. Uszanowaliśmy to milczenie i nie mówiliśmy także. Dopiero po dłuższej chwili dodał:
— Tak odpłacono mu kulą za darowane nam złoto. Nazwaliśmy ten parów Mistake-Canon i nazwa ta pozostała do dzisiaj. Tą historyę opowiadano często w mojej obecności, ale nigdy nie przyszło mi na myśl powiedzieć, że to ja sam jestem nieszczęśliwym jej bohaterem. Próbowałem sam załatwić się z tem po cichu. Dziś jednak, kiedy znajdujemy się na tem samem miejscu, niechaj ciężar spadnie mi z serca, a wy powiedzcie, czy można mnie nazwać mordercą.
Nie, nie! — zawołano dokoła. Jesteś całkowicie niewinny. Ale co się stało z Komanczem. Czy umknął?
— Nie. Znaleźliśmy go opodal w zwaliskach skalnych, gdzie koń mu się potknął i zrzucił go na ziemię. Łatwo pojąć, że zamiast jednego były dwa trupy. Takie już prawo dzikiego Zachodu; nie mówmy o tem.
— A złoto? A nuggety? Chcemy oczywiście wiedzieć, jakie to skarby zabraliście z kenionu.
— O wiele mniej, aniżeli można było przypuszczać po świetnym początku. Zdawało się, że anioł zemsty kazał złotu zginąć w głębi ziemi; a rezultat pracy zmniejszał się z każdym dniem, aż wkońcu całkiem złota zabrakło. Kopaliśmy i pracowaliśmy jeszcze przez całe tygodnie, ale napróżno. To, co wzięliśmy ze sobą, nie wystarczyło na długo i wyczerpało się wkrótce przy grze i winie. Jedno mi tylko zostało i nie opuści mnie nigdy, a mianowicie wspomnienie chwili, kiedy mój ołów zrzucił z konia Apacza. Ten obraz unosi się ciągle przede mną, a ucho rozdziera mi ciągle jego okrzyk śmiertelny. Mam dreszcze. Jedźmy; ja nie chcę dłużej widzieć tego miejsca.
Wstał powoli, ociężale i wstrząsnął się, jak gdyby się chciał pozbyć przygniatającego go duchowego ciężaru. Kiedy potem sięgnął ręką do cugli, by dosiąść konia, zatrzymałem go i rzekłem:
— Wasi towarzysze wypowiedzieli już swoje zdanie, że jesteście niewinny, więc posłuchajcie także tego, co ja powiem, mr. Hawleyu.
— No? — zapytał, jak gdyby się i z mojej strony nie spodziewał najmniejszej ulgi.
— Opowiem wam historyę, prawdziwą historyę, która zdarzyła się w mojej ojczyźnie.
— Naco mi się sprzyda wasza historya?
— Może przecież; tylko wysłuchajcie! Dwaj dachówkarze mieli na szczycie bardzo wysokiej wieży kościelnej postawić chorągiewkę od wiatru. Odpowiednie drabiny przyłożono już dnia poprzedniego, zanim zdjęto starą chorągiewkę. Jednym z dachówkarzy był stary, doświadczony majster, a drugim jego syn, który miał żonę i czworo dzieci. Zaczęli się wspinać ze szczebla na szczebel coraz to wyżej i wyżej; ojciec przodem, a syn za nim! Trzymając się jedną ręką, nieśli w drugiej ciężką chorągiew. Na dole stał tłum i w ciszy z zapartym oddechem przypatrywał się karkołomnej robocie. Wtem słychać z góry okrzyk przerażenia. To syn go wydał, a ojciec napomina go spokojnie. W tem syn woła po raz drugi, a zaraz potem wydaje tłum jeden, z wielu głosów złożony, okrzyk przerażenia, stary bowiem strącił syna, który go pochwycił za nogę, tak, że runął w dół i roztrzaskał się, tworząc bezładną kupę kości i mięsa.
— Czy coś takiego być może? Morderca własnego syna! — zawołał Hawley.
— Niezbyt pośpiesznie, sir; słuchajcie dalej! Na dole pod wieżą odbywają się sceny rozdrażnienia, których niepodobna opisać, stary natomiast pnie się dalej i sam niesie chorągiew. Dostawszy się na szczyt, staje na kuli i z nieprawdopodobnym, rzeczywiście olbrzymim wysiłkiem przytwierdza chorągiew. Następnie schodzi tak spokojnie i z zimną krwią, jak gdyby się nic nie stało, powoli i pewnie na dół, zdejmując z haków drabinę po drabinie i wsuwając je przez otwory w dachu do środka. Wkońcu znika w otworze dzwonnicy. Przed wrotami wieży czeka tłum, gotów go zlynchować natychmiast; ale on nie wychodzi. Ludzie wciskają się do wnętrza wieży i znajdują go w dzwonnicy, gdzie padł nieprzytomny w chwili, gdy poczuł pewny grunt pod nogami. Zaniesiony do domu, budzi się, ażeby całymi miesiącami majaczyć w gorączce o tym okropnym momencie, kiedy to musiał syna pchnąć w objęcia śmierci. Sztuka lekarska i silna, mimo podeszłego wieku, natura ocaliły go — ale, zaledwie poczuł nieco siły w nogach, idzie do sądu i oddaje się prokuratorowi. Jak, waszem zdaniem, brzmiał wyrok, mr. Hawlerze?
— Jakżeż miał brzmieć? Jest tu tylko jedna kara: za synobójstwo śmierć — odpowiedział.
— Czy to rzeczywiście wasze zdanie, sir?
— Oczywiście. Wszak innego mieć nie można.
— O, i owszem!
— Nie. On z wyraźnym zamiarem strącił z góry syna.
— Nie w rozdrażnieniu?
— A czy ono zamiar wyklucza?
— W tym wypadku nie, ale wypadek można osądzić inaczej.
— Chciałbym też wiedzieć, jak!
— Wywołał on ogromne poruszenie i omawiano go wszędzie, ustnie i po gazetach. W kołach prawniczych wyrażono zapatrywanie, że należy bezwarunkowo podtrzymać oskarżenie o morderstwo i skazać starego, lecz polecić go potem łasce monarszej. Publiczność odmawiała z początku oskarżonemu wszelkiego usprawiedliwienia, nauczyła się jednak niebawem, po poznaniu pobudek działania, myśleć inaczej. Tak; on czyn ten popełnił z namysłem, lecz co skłoniło go do tego? Oto syn zawołał z dołu, że dostał zawrotu głowy i że wszystko zaczyna się z nim kręcić. „Zamknij oczy i trzymaj się, dopóki nie przejdzie; ja czekam“, rzekł ojciec, który myślał, że to krótki przejściowy atak. „Ja nie mogę nic trzymać, ja nic nie czuję“, krzyknął syn, puszczając chorągiew i chwytając ojca za nogę. Stary poznał teraz z przerażeniem, że tu nie było na co czekać, że nic nie miało przeminąć. Był to jeden z owych ataków, które ofiarę całkiem pozbawiają siły, gdzie żadna pomoc na nic się nie przyda, a pomagający sam naraża się na pewną zgubę. W krótkiej chwili przedstawił sobie położenie. Z ciężką chorągwią w lewej ręce, trzymał się prawą drabiny, a u nogi wisiał mu syn. Poczuł olbrzymi ciężar, ciągnący go z drabiny w przepaść; zrozumiał, że tego długo nie wytrzyma i że potem będzie musiał runąć. Gdyby się znajdował pod synem, byłby go mógł podeprzeć i jakoś ocalić, ale tak był bezwarunkowo zgubiony. Czy ten nieszczęsny zawrót miał kosztować życie dwu ludzi zamiast jednego? Czy biedna rodzina, zamiast jednego żywiciela miała dwu stracić? Czy nie byłoby to samobójstwem dać się porwać w dół, skoro choć sam mógł się utrzymać? Wtem krzyknął syn: „Boże, ja już nie czuję drabiny i spadam!“ Wisiał już tylko na nodze ojca, który zrozumiał, że okropność nie da się obejść i stać się musi. Silnem kopnięciem odepchnął syna od siebie i od drabiny. Usłyszał wrzaski widzów, ale nie spojrzał na dół. W oczach zaczęło mu migotać, serce bić przestawało, lecz musiał zapanować nad sobą i zebrał wszystkie siły. Jakby we śnie, w jakiemś stępieniu duchowem, wylazł na górę i dokonał swego zadania. W ten sam sposób zszedł potem, pochował drabiny jedną za drugą, ale skoro tylko znalazł się w dzwonnicy, opuściły go siły i padł nieprzytomny. Czy teraz macie o jego czynie to samo zdanie, co przedtem, mr. Hawleyu?
— Hm! Tak, jak to opowiadacie, brzmi to rzeczywiście inaczej.
— Tak samo czuli wszyscy, którzy go przedtem skazywali. Dostał znakomitego obrońcę, który spełnił swoją powinność. Uczeni, rzeczoznawcy i profesorowie uniwersyteccy mieli podać swoje zapatrywania na zawrót głowy, i jego skutki. Cały szereg dachówkarzy, cieślów, robotników budowlanych, kominiarzy, a nawet linoskoczków zgłosił się dobrowolnie, aby wydać swój sąd na korzyść oskarżonego. Wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że nie mógł działać inaczej i że syn był bezwarunkowo zgubiony. Jednem słowem, uwolniono go i wypuszczono z więzienia śledczego. Ci sami, którzy w chwili rozdrażnienia chcieli go zlynchować, przyjęli go teraz z radością w bramie więziennej. Żył potem jeszcze przez szereg lat w poważaniu u wszystkich, którzy go znali. Mówiono tylko, że nigdy potem nie śmiał się już, ani nawet nie uśmiechnął; nie mógł przemódz w sobie czynu, do którego był zmuszony; nie było jednak nikogo, komu przyszłoby na myśl robić mu z tego powodu wyrzuty. Cóż wy na to, sir?
— Że uwolnienie go było zupełnie słuszne — odrzekł Joz. — Ale co mój wypadek ma wspólnego z dachówkarzem?
— Nie widzicie tego?
— Nie.
— A to przecież takie blizkie. Ten człowiek zabił syna, jak sami mówiliście przedtem, z namysłem, gdy tymczasem wy zastrzeliliście Apacza przez pomyłkę. Dachówkarza uwolniono, a jak osądziłoby jury wasz wypadek?
Spojrzał zadumany na ziemię i wydało mi się, że po twarzy przemknął mu blask weselszy. Podał mi rękę i rzekł:
— Teraz już wiem, co macie na myśli, mr. Charleyu. Leżało to we mnie przez tak długie czasy, że nie tak łatwo się tego pozbyć, jak sądzicie. Ale dziękuję wam! Namyślę się nad waszem opowiadaniem; może ono dokona tego, co zamierzacie. Stąd jednak pędzi mnie coś, nie mogę patrzeć na to miejsce. Wyjedźmy prędzej z tego nieszczęsnego kenionu!
Tak, miałem względem niego dobre zamiary i później dopiero miałem się przekonać, jaką korzyść przyniosło to jemu i mnie. Zdobyłem wdzięcznego przyjaciela.
Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Kenion był taki długi, że dopiero po upływie godziny dostaliśmy się do wylotu. Tam stało kilka olbrzymich kaktusów w formie kolumn, a na nich wisiały owoce. Zaledwie Parker to spostrzegł, zatrzymał konia i rzekł do drugich, wskazując na mnie:
— Przyznajcie moi panowie, że zawsze dobrze jest wiedzieć, o ile można liczyć na człowieka, z którym się podróżuje. Ten mr. Charley przyłączył się do nas i pewnie nie opuści nas tak rychło. Możemy każdej chwili spotkać się z Komanczami i być zmuszeni do chwycenia za strzelby. Czy nie sądzicie, że byłoby słusznem zażądać od niego kilku strzałów na próbę?
— Tak, tak, niech strzela, niech pokaże, co umie! — wołano, zgadzając się z Parkerem. Tylko Joz Hawley milczał.
— Czy słyszeliście, sir? — mówił Parker dalej, zwracając się do mnie. — Mamy nadzieję, że nie będziecie się wzbraniali dać nam próbę swojej zręczności.
— Nie — odpowiedziałem. — Ale wymagam wpierw, żebym nie sam jeden składał egzamin.
— No, a któż jeszcze?
— Oczywiście, że wy.
— Ja? — zapytał przeciągle.
— Wy i tamci gentlemani; to się rozumie samo przez się.
— Rozumie się samo przez się? Nie wiem, czemu miałoby się to tak rozumieć. Prawdopodobnie nie strzelacie lepiej, aniżeli ja wówczas, kiedy przybyłem do Old Wabble’a. Byłbym chętnie już wczoraj zobaczył kilka waszych strzałów, ale nie chciałem was zawstydzać przed żołnierzami. Teraz jesteśmy sami i nie mamy świadków, którzyby się z nas śmiali.
— Well, do jakiego celu mamy strzelać?
— Tam, może o sto pięćdziesiąt kroków stoją kaktusy, a na nich wiszą owoce. Ciekawym, czy też stąd strącicie kulą takie jabłko kaktusowe?
— A czy wy to potraficie, mr. Parkerze?
— Do pioruna, co za pytanie! Czy wątpicie o tem?
— Czy ja wątpię, czy nie, to obojętne.
— Oho! Nie jesteście westmanem, bo musielibyście wiedzieć, że takie powątpiewanie jest obrazą.
Cała sprawa zaczynała mnie bawić. Old Shatterhand miał pokazać, że umie strzelać. Odpowiedziałem z uśmiechem i spokojnie:
— Więc i wy, jak się zdaje, nie jesteście westmanem.
— Ja i nie westman? All devils? Sam Parker nie westman! Skąd wam ta całkiem nadzwyczajna idea?
— Ponieważ, jak widać, nie wiecie także, iż takie powątpiewanie obraża. Czyż żądalibyście próby ode mnie?
— Pshaw! To całkiem co innego. Jeździcie na koniu zaprzęgowym i szukacie starożytności, a my jesteśmy westmani.
— Nie wiem, czy rzeczywiście jesteście. Żądacie ode mnie próby strzelania, bo mnie nie znacie. Ja was także nie znam i mam tak samo prawo dowiedzieć się, jak umiecie się z bronią obchodzić. Będę strzelał, tak, lecz tylko wtedy, jeśli wy także pokażecie mi, czegoście się nauczyli.
Patrzył mi przez pewien czas w twarz ze zdumieniem, poczem wybuchnął śmiechem, któremu drudzy zawtórowali, i zawołał:
— Czego nauczyliśmy się! To nieocenione! Nieprawdaż, moi panowie? Sam Parker ma pokazać, czego się nauczył. To nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy w życiu!
— Oho! — zaprzeczyłem. — Opowiadaliście wczoraj, że musieliście przed Old Wabblem złożyć egzamin wtedy, kiedy na trzydzieści kroków umieliście trafić w wieżę, lecz nie w sępa.
— Tak, wtedy! Ale teraz inaczej. Teraz Sam Parker nie potrzebuje zdawać egzaminów, jak szkolarz. Ale słyszeliście może, że nikt z westmanów nie omija sposobności do dobrego strzału, dlatego zgadzamy się na waszą propozycyę, chociaż bardzo szczególna. Czy przystajecie, moi panowie?
Ponieważ wszyscy przystali, zsiedliśmy z koni. Postanowiłem źle strzelać i dać się wyśmiać porządnie. Później ja mogłem z nich się wyśmiać. Jeżeli z powodu mego udawania uważali mnie rzeczywiście za oryginała, szukającego „starych grobów“, to, jako westmani, powinni mieć na tyle oczu, żeby mego karego ogiera nie uważać za konia powozowego.
Zaczęło się marnowanie prochu. Parker i Hawley nie strzelali po mistrzowsku, ale zawsze dobrze, reszta zaś znośnie. Moje trzy kule chybiły i trafiły w skałę tak daleko od celu, że przypadł mi w udziale powszechny śmiech, a Parker rzekł do mnie tonem nagany:
— Tak przypuszczałem! Kto miota kulami o dwadzieścia kroków w bok, ten nie powinien być taki gębaty i kazać strzelać Samowi Parkerowi! Nie bierzcie mi tych słów za złe, sir, ale zblamowaliście się w najwyższym stopniu. Nie traficie ani zwierzyny, ani Indyanina, i bądźcie zadowoleni, że spotkaliście się z nami. Podobacie mi się mimo to wszystko i nie mamy nic przeciw temu, żebyście zostali z nami, dopóki nie dojedziemy do okolic, gdzie będziecie mogli jechać bezpiecznie sami.
Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Ani mi przez myśl nie przeszło brać mu za złe „gębatego“. Był to tylko niezbyt delikatny sposób wyrażenia się, ja zaś nic innego nie chciałem.
Z początku musieliśmy przejechać przez kilka płaskowzgórzy, potem pojechaliśmy w dół ku Rio Pecos, gdzie, jadąc tak szybko jak dotychczas, mogliśmy się dostać nazajutrz wieczorem. Niebawem pokazały się tu i ówdzie miejsca, pokryte trawą, potem zieleń liści rozmaitych jagód, a popołudniu przybyliśmy nad wodę, nad którą stały zrazu rzadkie, a potem coraz gęściejsze zarośla. Właśnie kiedy słońce zajść miało, przepływała ta rzeczka przez dolinę, na której była tłusta pasza dla koni i kilka miejsc nadających się na nocleg. Nawet drzewa tu rosły.
Parker, będący na podstawie milczącej umowy naszym dowódcą, wybrał miejsce, otoczone krzakami, a tam, gdzie w nich była wyrwa w zaroślach, zamykał ją potok. Wybór był wcale niezły, zwłaszcza, że obszar tego miejsca na obóz wystarczył także i dla koni; dzięki temu mogliśmy mieć je przez całą noc przy sobie i nie potrzebowaliśmy ich pilnować. Kiedy zsiedliśmy z koni i porozkładaliśmy się wygodnie, poszedł Parker z Hawleyem po dziczyznę. Wróciwszy nad wieczorem, przynieśli kilka kur dzikich, które potem upieczono. Chrustu na ogień było podostatkiem. Otrzymałem swoją porcyę jedzenia, a spożywszy ją, cofnąłem się na skraj zarośli, gdzie przywiązałem konia i położyłem się obok niego.
Tamci rozmawiali, jak zwyczajnie westmani, a że rozmowa ich nic mi nie dawała nowego, wolałem być sam. Od próby w strzelaniu trzymałem się zwykle w odosobnieniu, i tylko Joz zwracał swego konia, by przemówić do mnie kilka słów uprzejmiejszych, niż to zwykle u niego bywało. Teraz siedział cicho obok towarzyszy, wtrącając tylko czasem krótkie uwagi do rozmowy. Widać było po nim, że zaprzątał się jedną myślą, którą łatwo mi było odgadnąć. Po jakimś czasie wstał, przyszedł powoli do mnie, usiadł obok i rzekł:
— Czy wolno mi przyjść do was, sir, czy też wolicie być sami?
— Zostańcie, mr. Hawleyu!
— To mnie cieszy. Wyglądacie na człowieka milczącego, i nie będę wam się naprzykrzał słowami, bo także wolę być cichy niż głośny, ale podziękować wam muszę.
— Za co?
— Za waszą dzisiejszą historyę. Myślałem nad nią ciągle podczas jazdy. Do teraz nie uporałem się z nią jeszcze, czuję już jednak, że mi ulgę przyniesie. Być mordercą przyjaciela, to dyabelnie nędzne uczucie.
— Powiedziałem wam już przedtem, że nim nie jesteście, a to samo miała wam potem powiedzieć i udowodnić moja historya.
— Well! Jestem wam winien wdzięczność i mam wrażenie, że was polubię. Nie jesteście wprawdzie wielkim geniuszem na Zachodzie, lecz macie w sobie coś, co mnie do was ciągnie, coś... coś... no, tak, jak się ma porządne pragnienie i zobaczy się połysk jasnej wody. Takie czyste i jasne jest wasze oblicze. Chętnie człowiek w nie patrzy. Toteż złościła mnie ta próba w strzelaniu, ale tylko ze względu na was. Byłbym wolał, żeby lepiej wypadła i żebyście się tak nie ośmieszyli. Czy was to także nie gryzie?
— Nie.
— Nie? To szczególne! To przecież chyba nie zaszczyt tak daleko w bok strzelić.
— Ale także nie hańba.
— Owszem — tylko, że mała.
— Dary nie są równo rozdzielone. Kto nie jest dobrym strzelcem, ten prawdopodobnie w czemś innem zdoła więcej dokazać.
— Niech i tak będzie, zachodzi jednak pytanie, czy to coś innego przyda się tu na Zachodzie. Nie chcę was jednak urazić tem, że mówię o czemś, czego nie umiecie; przeciwnie, życzę wam wszystkiego dobrego i chciałbym się wam na coś przydać. Ale przestańmy; nie jestem zwolennikiem frazesów.
Położył się i wyciągnął, jak długi.
Tamci przy ognisku rozmawiali tak głośno, że kiedyindziej nie byłbym tego dopuścił; ponieważ jednak nie wiedzieli, kim byłem, nie przyjęliby ode mnie rozkazów ani wskazówek. Nie było bynajmniej wykluczone, że Komancze znajdują się w pobliżu; wiedzieli o tem, a ja wiedziałem jeszcze lepiej po przeczytaniu kartki Winnetou. Głośna ich rozmowa była jeszcze większym dowodem nierozwagi, aniżeli rozniecenie ogniska. Blask jego mógł się przedostać przez zarośla i zdradzić nas w ten sposób. A gdyby nie to, to wprawny nos Indyanina mógł zwietrzyć o kilkaset kroków woń ognia. Postanowiłem więc mieć otwarte oczy i uszy, dopóki się ogień nie wypali.
Leżałem tak, by jednem uchem słyszeć w dal, a wzrok zapuszczałem ciągle w zarośla. Wtem zauważyłem, że koń mój przestał się paść i w znany mi szczególny sposób zwrócił w bok głowę. Wciągał powietrze, parskał z cicha i odwrócił się potem do mnie. Ktoś zbliżał się z tej strony, a ten ktoś musiał być białym. Gdyby to był Indyanin, kary nie byłby parskał. Należało to do jego indyańskiej tresury.
— Isz hosz! — rzekłem półgłosem.
Koń zrozumiał rozkaz i położył się na ziemi; ostrzegł mnie i pewnie nie okazałby już niepokoju. Ten, kto nadchodził, nie poznałby po koniu, że zbliżanie się jego zostało zdradzone.
Był to najprawdopodobniej jeden człowiek. Musiał zwęszyć ognisko i zostawił konia na boku, aby nas podejść. Obawy przed nim nie było, gdyż, przeciwnie, każda blada twarz musiała się ucieszyć spotkaniem się z białym. Należało przypuszczać, że nas podsłucha, a potem wróci po konia i przyłączy się do nas.
Znałem już zatem stronę, w której się znajdował. Zwróciłem się tam i przymknąłem oczy, ażeby z pomiędzy zamkniętych prawie powiek przypatrywać się tej części zarośli. Nie powinien był spostrzec, że wzrok zwróciłem na niego.
Blask ognia przedzierał się przez krzaki, obramiając jasno ich cienie. Zauważyłem lekki ruch wśród gałęzi. Jakiś człowiek lazł powoli i bardzo ostrożnie przez krzaki. Słychać nie było nic, zwłaszcza,że moi towarzysze rozmawiali wciąż jeszcze głośno. Nareszcie dostał się na skraj zarośli, gdzie trudno mu je było przebić wzrokiem, gdyż listowie było zbyt gęste. Musiał coś z nich usunąć, przynajmniej jakąś gałązkę. Złamać jej nie mógł, gdyż wywołany tem odgłos mogliśmy z łatwością posłyszeć. Przypuściłem więc, że ją utnie. I rzeczywiście w pół minuty zaledwie zobaczyłem, że zniknęła mała część liści.
Kiedy ze zdwojoną bystrością zwróciłem wzrok w to miejsce, ujrzałem dwa fosforyzujące punkty. Były to oczy, które mógł poznać tylko westman o wzroku, wprawnym przez długie ćwiczenie. Na zachodzie żyją setki myśliwców, którzy nigdy nie doprowadzą do tego, żeby spostrzegli oczy wywiadowcy. Samo ćwiczenie tego nie da; jest ono wprawdzie konieczne, ale należy do tego także dar wrodzony. Nad oczyma jego leżał jasny pas jakby od białego welona. Musiał to być człowiek stary i mieć śnieżno białe włosy. Wtem krzyknął głośno, poderwał się i wyskoczył z krzaków.
— Parker! Tu jest Sam Parker! — zawołał. — To stary znajomy i nie mam potrzeby się chować.
Siedzący przy ogniu zerwali się z przestrachem, a Joz zerwał się także. Ja nie wstałem.
— Old Wabble, Old Wabble! — krzyknął Parker, lecz spostrzegłszy się, że wymienił nazwę żartobliwą poprawił się i dodał: — Fred Cutter! Przebaczcie, że mi się wymknęło to słowo, mr. Cutterze! Temu winna niespodzianka.
Był to zatem Old Wabble, którego już od tak dawna chciałem zobaczyć i o którym mówiliśmy wczoraj. Tak, stał tutaj w blasku ognia, zupełnie taki, jakim mi go przedstawiono. Miał postać nadzwyczajnie długą i cienką. Na nogach nosił ostrogi o ogromnych kółkach, a chude nogi tkwiły w legginach, mających sto lat przynajmniej. Bardzo brudna koszula nie osłaniała mu szyi i piersi, a na niej zwisała w szerokich fałdach bluza o trudnej już do oznaczenia barwie. Stary kapelusz miał bardzo szerokie kresy i siedział mu prawie na karku, a pod nim była chustą, której końce zwisały mu prawie na plecy. W uszach zobaczyłem duże srebrne kolczyki. Za pasem tkwił stary nóż, a w kościstej prawej ręce strzelba, której konstrukcyi nie mogłem teraz rozpoznać, Twarz była zupełnie taka, jak Parker wczoraj powiedział. Na tym „królu cowboyów“ wpadały najbardziej w oko włosy, wymykające się z pod kapelusza i chusty, jak srebrna, dosięgająca prawie do pasa grzywa.
Spojrzał dokoła szybko badawczym wzrokiem, potrząsnął ruchem wyższości członkami ciała i odrzekł na usprawiedliwienie Parkera:
— Pshaw! Ja wiem, że mnie tak nazywają i nic nie mam przeciwko temu, że i wy to czynicie. Jesteście dyablo nieostrożni. Palicie ogień, co czuć na dwadzieścia mil, a krzyczycie tak, że słychać to jeszcze dziesięć mil dalej! Gdyby na mojem miejscu było pół tuzina czerwonych, mogliby was w minucie pogasić. Th’ is clear. Są ludzie, którzy nigdy w życiu nie zmądrzeją. Skąd wy właściwie idziecie, boye?
— Z Gila — odrzekł Parker.
— A dokąd zmierzacie?
— Nad Rio Pecos.
— To się dobrze składa. Mogę was tam potrzebować. Czy otarliście się może o wojskowy obóz, leżący tam o kilka godzin drogi za Mistake-Canon?
— Nocowaliśmy tam.
— Czy mundurowcy są tam jeszcze?
— Tak.
To dobrze, to bardzo dobrze! Muszę się do nich udać, chociaż tam już raz byłem.
— Słyszeliśmy o tem.
— Well, mam do nich pilną prośbę; potrzeba mi ich pomocy. Powiem wam o tem, ale wpierw pójdę po konia, stojącego tam dalej. Zostawiłem go, zwęszywszy wasze ognisko, aby was podejść. Zaraz powrócę.
Przeskoczył przez potok i zniknął, towarzysze zaś moi stali sztywni ze zdziwienia. Gdy odszedł, zaczęli się rozpływać w wyrazach podziwu, ja zaś milczałem, jak dotychczas. Koń leżał jeszcze na ziemi, a że w ten sposób nie mógł się paść, zawołałem nań „sziszi!“. Zerwał się natychmiast i zaczął skubać trawę.
Po jakimś czasie wrócił Old Wabble, prowadząc konia za cugle. Przeskoczywszy z nim potok, puścił go wolno a sam usiadł przy ognisku i rzekł:
— Ten ogień właściwie za duży, ponieważ jednak dopiero przyszedłem i wiem, że okolica bezpieczna, możemy pozwolić mu się palić. Jak długo chcecie tu zostać?
— Tylko przez tę noc.
— Zostaniecie tu jeszcze przez jutro i przez noc następną.
— To trudno!
— Na pewno! Zaraz się dowiecie, dlaczego. Chciałbym jednak dowiedzieć się przedtem, kto wy wszyscy jesteście. Sama Parkera znam, bo zastrzelił ze mną pierwszego łosia. Kto są tamci?
Parker wymienił nazwiska, a potem wskazał na mnie i rzekł lekceważąco:
— A tamten, to mr. Charley, uczony, szukający czegoś po grobach indyańskich.
Old Wabble zwrócił wzrok na mnie, leżącego spokojnie dalej i rzekł:
— Po grobach indyańskich? To szczególne zajęcie! Ale to także westman.
— Nie — mówił dalej Parker. — Musiał dzisiaj wystrzelić trzy razy na próbę i chybił o dwadzieścia kroków.
— Hm, znam to, widziałem takich badaczy, którzy przybyli na sawannę, by robić książki o mowie i pochodzeniu tego lub owego plemienia. Bywałem ich przewodnikiem i chorowałem ze złości. Żaden z nich nie umiał dobrze wziąć w rękę noża ani strzelby. Uczoność psuje ludzi; th’ is clear. A teraz ważne dla was pytanie. Czy chcielibyście mieć kilka tuzinów skalpów indyańskich?
— Czemu nie? Z jakiego szczepu?
— Komanczów.
— I owszem, mr. Cutterze. Czy to łatwe?
— Niezbyt. Można przytem zaryzykować własną skórę. Czy się boicie?
— To nie, lecz zwykłem grać dopiero wtenczas, kiedy znam karty. Uważam za słuszne, żebyście nam powiedzieli, o co chodzi.
— Czy słyszeliście nazwisko Old Surehand?[5]
Na dźwięk tego nazwiska zawładnęło wszystkimi uczucie niespodzianki, a Parker zapytał prędko:
— Old Surehand? O niego idzie?
— Yes. A więc go znacie?
— Oczywiście, wszyscy, chociaż nie widzieliśmy go. To najlepszy strzelec na całym dzikim Zachodzie.
— To byłoby może za wiele powiedziane. Kula jego wprawdzie nigdy nie chybia, ale Winnetou i Old Shatterhand strzelają co najmniej tak samo pewnie. Poznałem Old Surehanda niedawno i nabrałem dla niego respektu. Rozstaliśmy się, gdyż ja musiałem się udać w okolicę fortu Santon, on zaś dążył nad Rio Pecos, ażeby odszukać tam Winnetou i poznać się z nim i z Old Shatterhandem. Wkrótce po rozłączeniu się naszem dowiedziałem się, że Komancze wykopali wojenne topory. On nie wiedział o tem, a że droga jego prowadziła przez ich rutę, znalazł się w wielkiem niebezpieczeństwie. Zawróciłem więc czemprędzej, aby go ostrzedz, co nie było zbyt trudne, gdyż znałem drogę. Doścignąłem go też, ale szatan wszedł tu w grę. Byliśmy ze sobą nie dłużej aniżeli kwadrans, kiedy zaskoczyła nas gromada Komanczów.
— Do stu piorunów! A czy dużo ich było?
— Przeszło stu.
— A was dwu tylko?
— Yes.
— I mimo to zdołaliście umknąć?
— Ja, ale nie on — odrzekł Old Wabble, układając twarz w przebiegłe zmarszczki.
— Zostawiliście go samego?
— Yes.
— Do dyabła! Czy to dobre z waszej strony?
Napo wyprostował starzec górną część ciała, zrobił minę nieskończonej wyższości i zapytał:
— Czy macie zamiar mnie, Fredowi Cutterowi, zwanemu Old Wabble, czynić wyrzuty? No, wy nie do tego; zapamiętajcie to sobie. Gram chytrości wart często więcej od kilograma prochu. Tak, zabrałem się; dlaczegożby nie? Opór był na nic i Old Surehand poddał się dobrowolnie. Widziałem, że nie był skaleczony. Czy miałem się także poddać? Wówczas bylibyśmy obydwaj w niewoli, jeden nie pomógłby drugiemu i nikt nie wiedziałby o naszym losie. Komancze zarznęliby nas na palu męczeńskim i dopiero po śmierci naszej rozeszłaby się wieść, że dostaliśmy się w ich ręce i że otrzymaliśmy od nich ticket[6] do wiecznych ostępów. Nie, takich bąków nie strzela Old Wabble. Wolałem uciec. Kule ich leciały wprawdzie za mną, lecz nie trafiały mnie, bo byłoby widać dziury. Teraz ja jestem wolny i mogę dopomódz Old Surehandowi do wydobycia się z matni. Czy to nie lepsze, niż gdybym się był dał pojmać z nim razem?
— Być może, mr. Cutterze, lecz będą opowiadali, że Old Wabble uciekł przed Komanczami. Czy wam to miłe, sir?
— Tylko głupiec może mi to zarzucić. Rozumny i doświadczony westman wie, co i jak ma o tem myśleć. Co łatwiejsze: czy poddać się bez oporu, czy też utorować sobie drogę przez setki czerwonych?
— Pewnie, że nie to drugie.
— A zatem czemu mówiliście przedtem głupstwa? Ja wydobędę Old Surehanda.
— Spodziewam się po was tego, ale jak sobie poczniecie? To sprawa trudna i niebezpieczna.
— Wiem to dobrze, ale czy mam zostawić tam tego dzielnego i słynnego myśliwca? Przyszli mi od razu na myśl dragoni, obozujący tam za Mistake-Canon, i pojechałem zaraz w tę stronę, by ich sprowadzić na pomoc.
— Czy pójdą?
— Domyślam się, że się będą wzbraniali, gdyż mają na celu inny szczep Komanczów, lecz będę prosił i groził, dopóki nie zastosują się do mojej woli.
— A czy będzie jeszcze czas?
— Well, to prawda, że sprawa nagła. Napad nastąpił o brzasku dnia. Muszę tu dać koniowi przez noc wypocząć i dotrę do żołnierzy dopiero jutro wieczorem. Gdyby nawet zgodzili się zaraz, potrwa ze dwa dni, zanim przybędziemy na miejsce, gdzie Komanczów pewnie już nie zastaniemy. Będziemy musieli ich ścigać i to znów zabierze nam ze dwa dni. Tymczasem mogą skończyć z Old Surehandem, ale, niestety, nie znam innej drogi ocalenia. Liczę przytem na was, mr. Parkerze.
— Jakto?
— Komendant żołnierzy da mi pewnie tylko część ich. Proszę was tedy, żebyście tu zostali, dopóki tu pojutrze z nimi nie przybędę; potem przyłączycie się do nas. Dziesięciu Westmanów i dziesięć dobrych strzelb, to wielka pomoc.
— Nie powiem nic, o ile zaś znam towarzyszy, wszyscy będą gotowi do tego. Obawiam się właśnie, czy nie przybędziemy za późno. Czy nie moglibyśmy spróbować tej sztuczki sami, bez wojska? Zyskalibyśmy na tem przynajmniej dwa dni. Namyślcie się nad tem, sir.
Old Wabble potoczył dokoła badawczym wzrokiem i wynik musiał być nieszczególny, gdyż twarz pokryły mu zmarszczki wątpliwości i rzekł:
— Z wszelkim szacunkiem dla waszej gotowości, sir, ale tu idzie o niebezpieczne przedsięwzięcie. Czy ci ludzie gotowi zaryzykować życie dla nieznajomego, choćby nim był Old Surehand?
— Hm! Zapytajcie ich sami mr. Cutterze.
— Gdy następnie Old Wabble zaczął pytać każdego z osobna, odpowiedzieli tylko Parker i Hawley pewnie i z radością. U reszty widać było, że chociaż powiedzieli tak, życzyliby sobie, żeby przygoda mogła być mniej niebezpieczną.
— Well — rzekł stary, skinąwszy głową. — Wiem, na czem stoję. — A wskazawszy na mnie, dodał: — Ten starożytnik tam, strzelający w bok o dwadzieścia kroków, dopiero na nic nam się nie przyda. Gdybyśmy mieli tylko garść zdecydowanych a doświadczonych zuchów, nie byłoby to wielkiem zuchwalstwem; trzeba tylko, żeby módz ludziom zaufać. Pomyślcie tylko, jak to Old Shatterhand i Winnetou, bez żadnej innej pomocy, wykonywali rzeczy o wiele niebezpieczniejsze! Wpadło mi najpierw na myśl odszukać Winnetou, ale nie wiem, nad którą częścią Rio Pecos należy szukać szczepu Merkalerów i...
Zatrzymał się. Mój ogier lubił trzymać się osobno i nie znosił w pobliżu obcego konia. Teraz zbliżył się do niego zanadto koń Old Wabble’a, więc ukąsił go, tamten mu się odgryzł, i zwarły się ze sobą.
— A to co za impertynencka szkapa maltretuje tam mojego konia — zawołał stary, zrywając się z miejsca.
Przybiegł i chwycił karego za cugle, by go oderwać od swego słapaka — ogier jednak stanął dęba prosto jak świeca, poderwał go z sobą w górę i rzucił go na bok tak, że padł na ziemię. Zerwał się czemprędzej z przekleństwem na ustach i chciał konia chwycić na nowo, lecz ostrzegłem go:
— Chwytajcie swojego konia, ale nie mego; słucha tylko mnie i gotów was kopytami zdruzgotać!
Ogier stanął istotnie w postawie wojennej, gotów w razie ponownego ataku uderzyć go kopytami w pierś albo w głowę. Podczas tego zwrócił ku niemu wstecz przepiękną głowę i przedstawiał w świetle ognia widok zdolny zachwycić każdego znawcę koni. Old Wabble nie przypatrzył się przedtem temu przepysznemu stworzeniu, więc teraz odskoczył wstecz o kilka kroków i zawołał:
— Thunder-storm! A to co za zwierzę! Trzeba się temu dokładniej przypatrzyć.
Trzymając się z respektem w pewnem odddaleniu, obszedł ogiera dokoła. Jako były „król cowboyów“, musiał być dobrym znawcą koni, i twarz jego zaczęła nabierać wyrazu coraz większego zachwytu.
— Nie widziałem jeszcze nigdy takiego konia! — przyznał. — Jest tylko jeden taki ród, a hodują go u Meskalerów. Z niego to pochodzą dwa czarne ogiery, których właściciele...
Naraz urwał, przystąpił do mnie, leżącego wciąż jeszcze na trawie, przypatrzył mi się dokładnie, podniósł z ziemi rusznicę i sztuciec Henryego, tkwiący jeszcze w futerale, obejrzał obie strzelby, położył je napowrót i zapytał:
— Czy to wasz ogier, sir?
— Tak — potwierdziłem.
— Czyście go kupili?
— Nie.
— Otrzymaliście w darze?
— Tak.
Na to przemknął niewypowiedzianie szelmowski uśmiech po zmarszczkach jego starej twarzy! skinął głową, oczy zaświeciły mu radością i zapytał w dalszym ciągu:
— Czy bluzę myśliwską i legginy, które macie na sobie, także wam darowano?
— Tak.
— I poszukujecie rzeczywiście starych grobów?
— Tak, czasami.
— I nazywacie się Charley?
— Napewno.
— Well! Znałem pewnego białego, a raczej słyszałem o takim, którego brat po krwi nazywa Charley, i życzę wam szczęścia w szukaniu starożytności. Wybaczcie, że omal nie zmaltretowałem waszego konia; nie uczynię już tego, th’ is clear!
Powrócił do ogniska i usiadł tam na ziemi. Przejrzał mnie i nie chciał zdradzić mego incognita. Reszta nie zrozumiała jego zachowania się i jego słów i patrzyła ze zdziwieniem. Widząc jednak u niego obojętne oblicze, przestali się mną zajmować i podjęli na nowo przerwaną rozmowę. Ja natomiast powstałem i przeszedłem obok nich, aby wyjść z obozu, a uczyniłem to z miną, jak gdybym nie miał do tego żadnego ciekawego powodu. Nie chciałem zwracać ich uwagi.
Miałem jednak powód do odejścia i to bardzo słuszny. Old Surehand i Old Wabble dostali się do niewoli, a drugiemu z nich udało się umknąć. Był to jeden z najtęższych i najprzebieglejszych westmanów, więc dziwiłem się jego pewności siebie. Byłem pewien, że Komancze będą go ścigali. Musieli przypuścić, że pójdzie po sukurs dla Old Surehanda i musieli go doścignąć, aby go uczynić nieszkodliwym. Jechał wprawdzie bardzo prędko, domyślałem się jednak, że Komancze musieli do pościgu wybrać jeźdźców na najlepszych koniach. Odległość między nim a nimi nie mogła być zatem zbyt wielka. Być może, że z nastaniem nocy rozbili obóz, ponieważ jednak musieli przypuścić, że tą, łatwo dostępną, doliną pojechał dalej, mogli też bardzo łatwo uczynić to samo. W takim razie byliby niedaleko od nas. Zresztą, czy domysł mój był słuszny, czy nie, chciałem wyjść na poszukiwanie.
Przeskoczywszy przez potok, zwróciłem się w dół biegu. Oczy moje, przywykłe do ciemności, ułatwiały mi oryentowanie się. Wybierałem takie miejsca, których jeździec musiałby unikać, więc czułem się dość pewnym siebie. Mimo to trzymałem nóż ciągle w ręku, gotów w każdej chwili do obrony, gdyż czerwoni mogli zwęszyć ogień i skradać się pieszo.
Tak szedłem cicho dalej, stawiając krok za krokiem dopiero wtedy, kiedy byłem pewien, że w bezpośredniem pobliżu niema nieprzyjaciela. Kiedym wreszcie odszedł tak daleko, że nie było już czuć dymu, zatrzymałem się. Jeśli ścigający rozłożyli się obozem, to nie przyjdą i dopiero nazajutrz rano musielibyśmy się z nimi spotkać — gdyby zaś jechali dalej, to muszą tu zwęszyć dym, zatrzymać się i naradzić. W tym wypadku chciałem ich podsłuchać.
Wyczekawszy tak z godzinę, myślałem już, że zabiegi moje były daremne i że spotkanie nastąpi dopiero jutro. Powstałem, ażeby wrócić. Wtem wydało mi się, że z dołu usłyszałem jakiś szmer. Stanąłem i jąłem nadsłuchiwać. Tak, ktoś się zbliżał. W tej chwili przykucnąłem za krzakiem.
Szmer się zbliżał, a po chwili rozpoznałem głuchy tętent kopyt po miękkiej trawie. Mogło ich być najwyżej trzech. Wtem ujrzałem jeźdźców; byli to dwaj Indyanie. Ponieważ siedzieli wysoko w siodłach, widziałem dobrze ich postacie, rysujące się na tle nieba. Przejechali obok mnie, nie zatrzymując się, więc pomknąłem poza zaroślami, za nimi. Szelest, jaki tem wywoływałem, przygłuszał odgłos stąpań końskich. Zresztą niedaleko miałem iść za nimi, gdyż jeden z nich zatrzymał się nagle, wciągnął głośno w nos powietrze i rzekł w znanym mi języku Komanczów, podobnym narzeczu Szoszonów:
— Uff! Czy tu nie czuć dymu?
Drugi powąchał także i odrzekł:
— Tak, to jest dym.
— Biały pies był tyle nieostrożny, że rozpalił ogień.
— Skoro to uczynił, nie może być wielkim wojownikiem, gdyż nie popełniłby tak wielkiej nieostrożności.
— Tak, to całkiem zwykły, niedoświadczony wojownik, a ja i brat mój z łatwością zabierzemy skalp jego.
— A zatem wystarczyło, że tylko my dwaj ruszyliśmy za nim. Mój brat chciał rozbić obóz, skoro ciemność nastała. Jak to dobrze, że mnie usłuchał i pojechał ze mną dalej. Zabierzemy skalp i wrócimy zaraz do Saskuan Kui[7], dokąd ruszyli przodem nasi wojownicy. Ale tutaj musimy zsiąść z koni.
— Niepotrzebnie mi to brat mówi. Ja wiem, że nie podchodzi się konno, gdy się chce nieprzyjaciela zaskoczyć.
Zeskoczyli z koni i przywiązali je do palików, wbitych w ziemię, poczem jęli się skradać dalej, a ja za nimi. Zwracali uwagę tylko przed siebie, ja zaś byłem tylko o ośm kroków za drugim z nich. Czy miałem zaczekać, dopóki nie wpełzną w krzaki przy naszem ognisku? To byłoby wielkim błędem. Musiałem ich zaatakować zaraz i nie wahałem się ani chwili. Schowałem nóż, a wydobyłem rewolwer. W trzech lub czterech długich susach dopadłem bliższego i uderzyłem go rękojeścią w głowę tak mocno, że padł na ziemię. Pierwszy usłyszał to, stanął oglądnął się i zapytał:
— Co to było? Co mój brat...
Nie zdołał skończyć, gdyż przyskoczyłem doń, chwyciłem go lewą ręką za szyję a prawą pięścią tak go palnąłem, że także runął. Mieli przy sobie lassa, więc położyłem obu, nieprzytomnych, plecyma obok siebie i obwiązałem ich tym nie do rozerwania rzemieniem od góry do dołu tak mocno, że po przebudzeniu się pewnie nie mogli się poruszyć. Ponieważ jednak mogliby się potoczyć, zawlokłem ich do najbliższego drzewa i przywiązałem do niego. Teraz nie mogli się już w żaden sposób uwolnić — więc powróciłem do obozu.
Przybywszy tam, nie powiedziałem nic; przeskoczyłem przez potok i położyłem się na tem samem miejscu, co poprzednio. Old Wabble spojrzał na mnie badawczo, ale reszcie towarzyszy nie wpadła w oko moja nieobecność.
— Nie było was tutaj, sir, więc nie wiecie, co uradzono tymczasem. Oto nie pojadę już do wojskowego obozu — rzekł.
— Przyszła wam inna myśl — zapytałem. — Może jaki nowy plan?
— Tak, zapomniałem o czemś, co odrazu powinno mi było przyjść na myśl. Słyszeliście przecież o Old Shatterhandzie.
— Zapewne.
— Otóż ten myśliwiec znajduje się w pobliżu Rio Pecos, więc postanowiłem odnaleźć go i poprosić o pomoc. Czy sądzicie, że nam jej udzieli?
— Jestem tego pewien.
— Pshaw! — wtrącił Parker lekceważąco. — Skąd mr. Charley ma wiedzieć, co uczyni taki człowiek, jak Old Shatterhand. On nie ma pojęcia o tem, że Old Shatterhand może, jeśli zechce, sam jeden uwolnić jeńca.
— No, tak źle ze mną nie jest, jak sądzicie — broniłem się. — Chociaż nie całkiem należę do słynnych westmanów, nie popełniłbym pewnie waszych błędów.
— Naszych błędów?
— Tak.
— Jakież to?
— Daliście się zaskoczyć mr. Cutterowi, nie zauważywszy zbliżenia się jego.
— A wy zauważyliście je może?
— Tak.
— Nie gadajcie byle czego.
— Pshaw! Mogę to udowodnić.
— Prosimy!
— Bardzo chętnie. Powiedzcie, mr. Cutterze, czy, leżąc tam w krzaku, nie ucięliście gałązki, ażeby lepiej widzieć?
— Tak, słusznie. A zatem widzieliście to, sir? To dowód, bo nie moglibyście o tem wiedzieć.
— Skoroście wiedzieli, czemu nie powiedzieliście nam o tem? — spytał Parker.
— Uważałem to za zbyteczne.
— Oho! A gdyby to był czerwonoskóry?
— Wiedziałem, że to biały.
— To nie może być!
— Chcecie uchodzić za westmana, a nie wiecie, jak można w ciemności, nie widząc nikogo, rozróżnić białego od czerwonego!
— No, nauczylibyście mnie tego?
— Przydałoby się, gdyż popełniliście błąd jeszcze większy od tego. Taki błąd można życiem przypłacić.
— Do pioruna! Powiedzcież mi, jeśli jesteście tak dobry, co to za błąd.
— Spełnię wam i to życzenie. Czy możecie mi naprzykład powiedzieć, co dzicy czynią, gdy ucieknie im biały?
— Oczywiście, że mogę. Jadą za nim, by go pochwycić. O tem wie każdy.
— Ale wy nie wiecie widocznie.
— Jakto? Zaczynacie obrażać, sir.
— Nie obrażam, ale przestrzegam. Mr. Cutter umknął Komanczom. Czy sądzicie, że nie będą go ścigali?
— Zounds! O tem nie pomyślałem.
— Ale o takich rzeczach powinno się myśleć. Indyanie musieli się już dla samego Old Surehanda puścić w pogoń za mr. Cutterem, by go uczynić nieszkodliwym.
— Thunder-storm! — zawołał Old Wabble, uderzając się ręką w czoło. — To bardzo słuszne, sir. Jak mogłem tak zupełnie zapomnieć o tem niebezpieczeństwie? Ścigają mnie z pewnością i spróbują wszystkiego, by mnie pochwycić.
— A wy nie rozstawiliście nawet czat tutaj.
— To się stanie natychmiast.
— Ale to nie wystarczy.
— Co jeszcze, sir? Powiedzcie prędzej. Uczynię zaraz wszystko, co uznacie za potrzebne.
Użyłem sobie teraz naprawdę, widząc twarze reszty towarzyszy. Spoglądali ze zdumieniem to na mnie, to na niego, ą Parker spytał go, zrobiwszy wielkie oczy:
— Co ten master uzna za potrzebne? Czy sądzicie, że mr. Charley wie, co czynić w takiem położeniu, jak nasze?
— Tak sądzę — odrzekł zapytany. — Słyszeliście przecież, że bardziej troszczył się o nasze bezpieczeństwo, niż my sami. A zatem, mr. Charleyu, co nam radzicie?
Na to oświadczyłem:
— Skoro ścigający nadejdą, będą musieli zwęszyć nasze ognisko. Może już nas podchodzą. Na waszem miejscu wysłałbym kilku ludzi na zwiady, którzy zbadaliby drogę tak daleko, jak czuć nasz dym.
— Well, sir, very well! Nie ociągajmy się z tem ani chwili. Mr. Parkerze, każcie trzem lub czterem z waszych ludzi wyjść i zobaczyć. Przekonacie się, że to rzeczywiście bardzo potrzebne.
— Yes — oświadczył wezwany. — To zaiste dziwne, że sami dawno nie przyszliśmy na to. To szczególne, że dopiero taki starożytnik musiał nam to powiedzieć, a nie westman. Pójdę sam i wezmę z sobą czterech ludzi.
— Ale niech dobrze otworzą oczy i uszy, bo nic nie zobaczą, ani nie usłyszą; th’ is clear.
Parker wybrał sobie czterech ludzi i poszedł z nimi natychmiast. Spodziewałem się, że znajdą skrępowanych Komanczów i ich konie, i cieszyłem się już naprzód widokiem ich twarzy. Pozostali przy ognisku rozmawiali półgębkiem, ja zaś leżałem cicho w cieniu krzaków i czekałem na powrót wywiadowców.
Upłynęła przeszło godzina, zanim wrócili. Naprzód szedł Parker, za nim dwu ludzi z końmi indyańskimi, a dwaj prowadzili po jednym z Komanczów, których poodwiązywano od siebie. Parker zawołał, zanim doszedł do ogniska:
— Mr. Cutterze, zobaczcieno, kogo i co mamy!
Old Wabble poderwał się, wpatrzył się w obu przytomnych już czerwonóskórych i zawołał:
— Dwaj Indyanie, dwaj Komancze, jak widać po barwach wojennych. Skądże ich macie?
— Znaleźliśmy.
— Co? Znaleźliście?
— Tak.
— Ależ nieprzyjacielskich Indyan nie znajduje się, lecz trzeba ich pochwycić!
— Ja sam tak dotychczas myślałem, lecz to nieprawda. Znaleźliśmy ich naprawdę, znaleźliśmy ich dosłownie, przywiązanych do siebie i do drzewa, a wkrótce potem ich konie.
— Trudno temu uwierzyć.
— Tak, trudno uwierzyć; trudno jednak wątpić w coś, co się widziało własnemi oczyma. Kto ich mógł pokonać i związać? Gdzieś blizko muszą być biali, którzy uczynili to, nie wiedząc, że tu jesteśmy.
Na to rzucił stary na mnie okiem, skinął głową i powiedział:
— Tak, biali, ale nie było ich więcej; tylko jeden to uczynił.
— Jeden?
— Yes.
— Jeden? Skąd wam to na myśl przyszło?
— Czy są zranieni?
— Nie. Żadnej rany nie widać.
— A zatem walki przedtem nie było; pokonano ich, nie dopuszczając do obrony. Tylko jeden człowiek mógłby tego dokazać. Zgadnijcie!
— Do pioruna! Macie na myśli Old Shatterhanda?
— Yes.
— Powalił ich i skrępował?
— Nie może być inaczej.
— W takim razie musi być tu gdzieś blizko.
— Jestem tego pewien.
— Czegóż się nie pokazuje?
— Musi mieć swoje powody; przecież powiadają, że nic nie czyni bez powodu.
— A więc mieliście słuszność, mówiąc, że musi być w tych stronach. Poszukajmy go!
— Poszukać? Poco?
— Bo potrzeba nam go już jutro rano, dłużej bowiem pie możemy zwlekać z wyruszeniem.
— Tego chyba nie będzie potrzeba, żebyśmy go szukali. On wie już pewnie, że czekamy tu na jego pomoc. Możecie w to wierzyć, że w sam czas się pokaże.
— Tak mówicie, jak gdyby był wszechwiedzącym. Opowiadają wprawdzie o nim rzeczy, brzmiące nieprawdopodobnie, a jednak prawdziwe, ale to także tylko człowiek i może — wiedzieć tylko to, co widzi i co słyszy.
— O, co do tego, to założyłbym się, że wie o wszystkiem, co robiliście wczoraj i dzisiaj, i o tem, co się tu stało.
— Pshaw!!
— Nie bądźcież niedowiarkiem, lecz zaczekajcie!
— Nie sprzeczajmy się, sir. Powiedzcie nam lepiej, co się ma stać z tymi jeńcami.
— Na razie nic.
— A kiedyż?
— Gdy nadejdzie Old Shatterhand.
— To zbyt nieokreślone, to wogóle nic nie mówi. Nie jestem taki pewny, jak wy, że nadejdzie, i musimy bezwarunkowo wiedzieć, co zrobić z tymi hultajami. Nie zabierzemy ich chyba ze sobą. To byłoby nam ciężarem, i to niebezpiecznym.
— Hm! Nie mogę temu zaprzeczyć.
— Puścić wolno nie możemy ich także.
— To byłoby głupotą; th’ is clear.
— A zatem kula w łeb; to najlepsze. Pozbędziemy się ich, a oni na to zasłużyli.
— Tylko nie działać zbyt pośpiesznie, sir! Musieliście słyszeć o tem, że Old Shatterhand tylko wtenczas zabija czerwonego, kiedy jest do tego bezwarunkowo zmuszony.
— To mnie nic nie obchodzi. Po pierwsze niema wcale pewności, że on się tu znajduje, powtóre te łotry nie są jego jeńcami, lecz naszymi, a po trzecie... no, po trzecie, naradzimy się co do nich i niech mówią prawa preryi.
— Czyńcie, co chcecie!
— Wy przecież także.
— Nie. Ci Indyanie nic mnie nie obchodzą.
— Przecież to was ścigali.
— Owszem, ale dotychczas nic mi złego nie uczynili.
— Słuchajcie, sir: ktoby chciał czekać, aż mu te łotry coś zrobią, byłby zgubiony. A zatem, czy przystąpicie do jury?
— Nie, lecz posłucham, jeśli mi będzie wolno.
— Nic nie mam przeciwko temu. Niech się więc zacznie!
Obaj Komancze leżeli skrępowani na ziemi obok ogniska, przy którem siedzieli biali, by się naradzić. Czy czerwonoskórcy rozumieli po angielsku i wiedzieli, o czem mówiono, tego nie można było po nich poznać. Narada trwała kilka minut, a rezultatem jej było postanowienie, żeby jeńców zastrzelić i to natychmiast. Tylko Joz Howley głosował przeciwko temu. Parker załatwił się też krótko. Polecił trzem ze swoich ludzi wykonać w pobliżu egzekucyę i nakazał im zabrać jeńców. Wobec tego uznałem za właściwe odezwać się także nareszcie.
— Stać, mr. Parkerze! Zaczekajcie jeszcze chwileczkę.
— Czego chcecie, sir? — spytał.
— W waszym sądzie preryowym zaszła pewna niewłaściwość, która wyrok ten czyni nieważnym.
— Co wy wiecie o sądzie preryowym?
— Widocznie więcej od was, bo nie bylibyście popełnili tego błędu.
— Jaki błąd macie na myśli?:
— Jest ich właściwie więcej. Po pierwsze nie brał w nim udziału ktoś, kto miał prawo wypowiedzieć swoje zdanie.
— Przecież mr. Cutter nie chciał.
— Nie jego to mam na myśli.
— Nie? A kogóż?
— Siebie.
— A, wy? To chyba żart. Wy przecież nie jesteście myśliwcem preryowym.
— Czem ja jestem, a czem nie, to nie należy tutaj do rzeczy. Należę do tego towarzystwa i nie wolno mnie wykluczać z takiej ważnej rozprawy.
— Co mówicie! — roześmiał się. — Nie należycie do naszego towarzystwa, lecz jesteście pod jego osłoną; w tem cała rzecz, sir. Jeśli wypuścimy was z ręki, nie będziecie ani chwili pewnym życia.
— To rzecz zapatrywania, mr. Parkerze, o którą nie spieram się z wami. Dajmy więc spokój mojej osobie! Drugim błędem jest to, że nie mówiliście z czerwonymi ani słowa. Nie skazuje się nikogo na śmierć, nie przesłuchawszy go poprzednio!
— Przesłuchiwać? Tych drabów? Tego jeszcze brakowało!
— Cóż takiego oni zrobili?
— Niepotrzebne pytanie. Chcieli zabić Old Wabble’a.
— Czy możecie to twierdzić? Czy przyznali się do tego? Czy jesteście pewni, że to oni ścigali mr. Cuttera?
— Czyż nie widzicie barw wojennych, któremi się pomalowali?
— To nie dowód; tyle i ja rozumiem z dzikiego Zachodu.
— Nic a nic nie rozumiecie, sir!
— A przecież. Wiem naprzykład, że jeniec i jego życie należą tylko do zwycięzcy, do nikogo innego. Kto z was twierdzi, że tych Komanczów zwyciężył i pojmał?
— Nie mówcie głupstw. Ci ludzie należą do nas, chyba, że nam powiecie, kto jest ów tajemniczy człowiek, który ich zwyciężył, a teraz się nie pokazuje.
— Mogę to powiedzieć; on wcale się nie ukrywa i można go zobaczyć, mr. Parkerze.
— Gdzie?
— Tutaj.
— A więc pokażcie mi go! — wezwał mnie, rozglądając się dokoła z uśmiechem.
— Leży przed wami, to ja nim jestem.
— Wy? Do stu piorunów! Wy mielibyście pokonać i związać tych dwu czerwonych?
— Tak.
— Ta finta jest wprost śmieszna. Nie ocalicie nią tych opryszków od śmierci. Jeśli dokażecie tego, że jesteście w stanie zwyciężyć w walce choćby jednego Indyanina i związać go żywcem, to chyba nie byłem nigdy westmanem.
— Well, to nie byliście nim nigdy.
— Oho! Do tego potrzebna siła Old Shatterhanda. Czy twierdzicie, że ją posiadacie?
— Nie twierdzę, lecz udowodnię. Uważajcie!
Podczas tej sprzeczki leżałem spokojnie na ziemi.
Teraz dopiero podniosłem się, pochwyciłem go prawą ręką za pas, zawinąłem nim kilka razy dokoła głowy, że krzyknął głośno, poczem postawiłem go na nogi i zapytałem:
— Czy to wystarczy, czy też mam wam pokazać, jak to będzie, gdy dostaniecie ode mnie pięścią po czaszce?
Zanim jeszcze zdołał odpowiedzieć, zawołał jeden z jeńców donośnym głosem:
— Old Shatterhand! To jest Old Shatterhand! Pomyślałem to sobie!
Nie mógł mnie przedtem zauważyć, ponieważ leżałem w cieniu — teraz jednak, gdy się podniosłem, zobaczył mnie w blasku ognia. Przystąpiłem doń i zapytałem.
— Czy zna mnie pojmany wojownik Komanczów?
— Tak — odpowiedział.
— Gdzie mnie widziałeś?
— W obozie Komanczów Racurroh, kiedy wystrzeliłeś ku niebu dusze ich wodzów z lufy twojej rusznicy. Najwyższym z nich był Tokejchun; życie jego syna było w twym ręku, lecz ty mu je darowałeś.
— To się zgadza. Mówisz językiem bladych twarzy dość dobrze, a więc zrozumiałeś, co dotychczas mówiono.
— Tak.
— Słyszeliście zatem, że byliście blizcy śmierci.
— Słyszeliśmy. Słyszeliśmy także i to, że Old Shatterhand przemawiał za naszem życiem.
— Zawsze to czyni. Jestem przyjacielem czerwonych wojowników i żałuję zawsze, ilekroć podnoszą tomahawki wojenne przeciw bladym twarzom. Wiem, że raz mogą zwyciężyć, ale będą tem rychlej zgubieni. Wy dowiedzcie się także, iż nie pożądam śmierci czerwonych mężów.
— Jesteśmy waleczni wojownicy i nie obawiamy się śmierci.
— Wiem o tem, ale życie zawsze lepsze od śmieci i nie byłoby to dla was chwałą, gdyby się wasz szczep dowiedział, że zwyciężono was bez żadnego oporu, a potem zastrzelono. Od waszych odpowiedzi zależy, czy daruję wam życie. Jak się nazywa wódz, któremu szczep twój podlega?
— To Vupa Umugi[8], którego jeszcze nigdy nie zwyciężono.
— Gdzie stoją wasze namioty?
— Tego nie powiem.
— Czy wasi wojownicy wyruszyli na wojnę?
— Tak.
— Ile głów liczą?
— Milczę.
— Gdzie znajdują się teraz?
— Nie wiem.
— Przeciwko komu wyruszyli?
— Wiem, ale tego nie zdradzę.
— Milczysz, więc jesteś dzielnym wojownikiem, który prędzej życie narazi, aniżeli zdradzi swoich. To musi się podobać każdemu dzielnemu mężowi, a więc i mnie. Idźcie do domu i powiedzcie waszym wodzom i wszystkim mężom, że Old Shatterhand umie cenić męstwo i milczenie.
Schyliłem się, by ich z więzów uwolnić. Gdy się to stało, poderwali się, a ten, który mówił dotychczas, spytał:
— Old Shatterhand rozwiązuje nas i powiada, żebyśmy poszli. Czy jesteśmy wolni?
— Tak.
— Możemy iść dokąd chcemy?
— Tak.
— Co się stanie z naszą bronią i końmi?
— Otrzymacie je teraz z powrotem. Old Shatterhand nie jest złodziejem ani zbójem, zabierającym cudze mienie.
— Uff, uff! Czy będziecie nas śledzili, by się dowiedzieć, dokąd jedziemy?
— Nie. Daję wam na to słowo.
— Uff, uff! Old Shatterhand jeszcze nigdy nie złamał słowa; jest najszlachetniejszym z bladych twarzy. Opowiemy to, przybywszy do naszych namiotów.
— Jest jeszcze wiele, wiele bladych twarzy tak samo myślących. Oto leży broń wasza, a tam stoją konie. Jedźcie, ale my będziemy ostro strzedz tego miejsca. Gdybyście tu zostali i chcieli nas podejść, dosięgłyby was pewnie nasze kule!
— Odjedziemy, nie oglądnąwszy się poza siebie.
Z białych nikt nie sprzeciwił mi się dotychczas ani słowem; teraz dopiero przystąpił do mnie Parker i zapytał:
— Czy to na seryo, sir?
— Oczywiście!
— Chcecie im naprawdę dać wolność?
— Tak.
— Nie bierzcie mi tego za złe, lecz muszę wam powiedzieć, że to błąd, który...
Przerwałem mu krótkiem surowem zapytaniem:
— Czy wiecie już teraz, kto jestem?
— Yes.
— A więc już nie mr. Charley, którego uważaliście za pół idyotę a za całego głupca?
— Nie, lecz Old Shatterhand, sir.
— A więc milczcie i nie próbujcie mi dawać przepisów, lub krytykować tego, co czynię. Możecie być dobrym człowiekiem i pożytecznym westmanem, ale usunąłem się z pod waszej krytyki jeszcze, zanim nogę postawiłem poraz pierwszy na dzikim Zachodzie. Kto słynnego ogiera Old Shatterhanda, hatatitlę[9], może wziąć za konia dorożkarskiego, ten nie śmie dawać mi nauk. Basta!
Po tem napomnieniu odwróciłem się od niego. Miałem powód przemawiać doń w ten sposób. Był dla mnie wprawdzie wczoraj uprzejmy, potem jednak okazał, że myśli o sobie bardzo wiele, chociaż nie mógł się porównać z pierwszorzędnymi westmanami. Gdybyśmy mieli pozostać razem, a on chciał mieć nadal to poczucie, mógł nas łatwo wprowadzić w wielkie kłopoty. Stąd pochodził ten sposób nagany, wyglądający na samochwalstwo, obce zresztą mojej naturze.
Komancze dosiedli koni, skinęli mi z podziękowaniem głową i odjechali, nie zaszczyciwszy nikogo pożegnalnem spojrzeniem. Tego było nawet dla Old Wabble’a za wiele, który nic nie powiedział, choć nie całkiem zgadzał się ze mną.
— Harde kozły — mruknął. — Jakby nas wcale nie było... Czy nie sądzicie, że postąpiliście z nimi zbyt dobrotliwie, mr. Shatterhandzie?
— Nie.
— Nie myślę wydawać sądu o waszem postępowaniu. Wy zawsze wiecie, co czynicie, choć czasem drudzy tego nie pojmują — ale może nie powinniście byli przyrzekać, że nie będziemy ich śledzili. Jeśli mamy oswobodzić Old Surehanda, to musimy się dowiedzieć, dokąd go powleczono.
— Ja wiem to; podsłuchałem ich, zanim ich powaliłem. Zabrali go do Saskuan-Kui, nad Błękitnę Wodę.
— To dobrze, ale ja nie znam tego. Czy wiecie może, gdzie to leży, sir?
— Tak; byłem tam już dwa razy.
— Obawiam się jednak, że doniosą tam, co się stało i że przyjdziemy.
— Przeciwnie! Czyż byłbym w takim razie jeńców wypuścił? To właśnie pociągnięcie szachowe, które nam korzyść przyniesie. Zresztą nie wspomniałem ani słowem o Old Surehandzie. Przypuszczą, że albo o nim nic nie wiem, albo nie mam powodu troszczyć się o niego. Wierzcie mi, mr. Cutterze, nie popełniłem żadnego błędu. Mamy jeszcze tę korzyść, że pozbyliśmy się tych Komanczów; byliby nam bardzo niewygodni, a na śmierć ich nie byłbym się nigdy zgodził.
— Macie słuszność, sir, th’ is clear. A czy sądzicie, że nam tu rzeczywiście bezpiecznie i że nie wrócą tutaj podstępnie?
— Nie wrócą. Żeby jednak nie zaniedbać żadnej ostrożności, porzucimy to miejsce, zagasimy ognisko i poszukamy sobie nowego. Zrobimy to natychmiast.
Zadeptawszy ognisko, podjechaliśmy kawałek dalej, gdzie znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Tam położyliśmy się spać, zostawiwszy dwu ludzi na czatach. Nie spałem jeszcze długo i słyszałem, że towarzysze także długo jeszcze szeptali pomiędzy sobą.
Mogłem sobie wyobrazić przedmiot ich rozmowy. Opowiadali sobie o szczególnym, nieprzeczuwanym przez nich wypadku, że ten mr. Charley pozwolił sobie z nich zażartować i że był właściwie Old Shatterhandem. W każdym razie doznawał Old Wabble zadowolenia z tego powodu, że to on pierwszy mnie poznał.
Nazajutrz rano należało się przedewszystkiem dowiedzieć, kto z nich miał jechać do Saskuan-Kui, a kto nie. Gdy się o to pytałem, prosili wszyscy usilnie, żebym ich wziął ze sobą. Teraz, skoro wiedzieli, kto jestem, ustąpiły wszelkie poprzednie wątpliwości, a każdy był przekonany, że jazda będzie zajmująca i że dobrze się skończy. Nawet Sam Parker okazywał pomimo wczorajszej nagany zapał, szczery zapewne — natomiast Joz Hawley skorzystał ze sposobności, ażeby mi powiedzieć w cztery oczy:
— Ktoby to myślał, sir, że wy jesteście Old Shatterhand! Ale skoro już tak jest, cieszy mnie to w dwójnasób, że uspokoiliście serce moje waszem opowiadaniem. Jestem stary, całkiem zwykły mieszkaniec Zachodu, ale postawcie mnie tam, gdzie mogę się na coś przydać, a zobaczycie, że nie zrobię wam wstydu.
Po wyruszeniu w drogę trzymałem się najpierw rzeczki, nad którą leżał nasz obóz. Po godzinie drogi zbaczała jej dolina od dotychczasowego kierunku wschodniego ku południowi. W tem miejscu trawa była pognieciona i stratowana; Old Wabble z siadł z konia, żeby zbadać te ślady.
— Może dalibyście temu pokój mr. Cutterze — poprosiłem go. — Uważam to za zbyteczne, a przytem nie wolno nam tego czynić.
— Nie wolno? — spytał. — Któż nam może zabronić zbadać znaczenie tego tropu?
— Dałem Komanczom słowo, że nie będziemy ich śledzić.
— Więc sądzicie, że to ich ślady?
— Tak.
— Hm! Wątpię.
— Dlaczego?
— Gdyby byli tędy jechali, musielibyśmy widzieć ślady; kopyt po drodze.
— Nie. Między ich wyruszeniem a naszem upłynęło tyle czasu, że trawa się już znowu podniosła, ale tu, gdzie obozowali i skąd prawdopodobnie dopiero niedawno odjechali, leży jeszcze na ziemi.
— Ten argument wydaje mi się słuszny, ale myślę, że nie byłoby rozważnie ze strony tych Indyan spędzać noc o godzinę drogi od naszego obozu. Przypuściłbym raczej, że bez przerwy jechali dalej.
Sam Parker przyznał mu racyę, a reszta także zgodziła się na to — więc oświadczyłem:
— Trzeba wejść w położenie tych Indyan. Jechali wczoraj przez cały dzień, a drugi dzień muszą jechać, zanim się dostaną do Saskuan-Kui. Aby tego dokazać, musieli ludzie, konie przynajmniej raz dłużej wypocząć.
— Tak, ale nie tak blizko od miejsca naszego pobytu — wtrącił Old Wabble.
— Czemu nie? Dałem im wolność i obiecałem ich nie ścigać. Oni wiedzą, że Old Shatterhand nie jest kłamcą, i czuli się tutaj bezpieczni. Do tego należy uwzględnić jeszcze i tę okoliczność, że we dnie jedzie się szybciej aniżeli w nocy. Człowiek rozumny nie będzie więc spoczywał za dnia, lecz w nocy, a nie mam powodu do przypuszczenia, aby ci Komancze nie mieli na tyle rozumu. Oddaliwszy się od nas o dwie mile, mogli się bez obawy zatrzymać, aby do dnia zaczekać. Potem ruszyli dalej, jak widzicie po tym tropie, który wiedzie w dół rzeczki i taki jest wyraźny, że nie może pochodzić, z dzisiejszej nocy lub nawet z wczoraj.
— Zbadajmy go — rzekł Parker.
— Nie, bo chcę dotrzymać obietnicy, a widzę już z daleka, że się nie mylę. Ślady te zostawiły dwa konie, ani mniej, ani więcej, a więc to byli Komancze.
Na to przybrał Old Wabble minę wyższości i rzekł z uśmiechem:
— Mówicie, że chcecie dotrzymać słowa, ale mnie się zdaje, że to niemożliwe.
— Czemu nie?
— Ponieważ jedziemy tą samą drogą i musimy patrzeć na trop. A może mamy oczy zamknąć?
— Nie, gdyż nie pojedziemy za tropem.
— Tylko z powodu waszego przyrzeczenia?
— To byłby nonsens; jest inny powód, daleko słuszniejszy. Czerwoni prawdopodobnie dla pojenia koni jeżdżą wzdłuż rzeczki. Prowadzi ona wprawdzie do Rio Pecos, ale szerokim łukiem. My natomiast odjedziemy tutaj od rzeczki i ruszymy prosto we wschodnim kierunku ku rzece Pecos. Pożegnamy się z tym tropem i osiągniemy tak mój cel, t. j., że przybędziemy do Saskuan-Kui przed nimi. Że to się nam przyda, tego chyba nie potrzeba wam objaśniać.
Na to zniknął uśmiech wyższości z twarzy Old Wabble’a.
— Ha, skoro tak, mr. Shatterhandzie — rzekł — to oczywiście jestem już cicho. Myślałem sobie, że jestem, Bóg wie, jaki mądry — widzę jednak, że mogę uczyć się od was; th’ is clear. Ale powiedzcie, czy droga, którą macie na myśli, jest bardzo uciążliwa?
— Wcale nie. Prowadzi ciągle w dół przez okolice przeważnie równe; czasem trochę skał i piasku, tylko wody niema. Pod tym względem musimy być cierpliwi, dopóki nie dojedziemy do rzeki Pecos.
— Ale nad nią znajdują się Komancze. Czy nam to nie przeszkodzi dostać się do wody, której po takiej jeździe będzie nam bardzo potrzeba?
— Nie. Znam położenie Saskuan-Kui, nad którem mamy ich szukać. Do rzeki dojedziemy w całkiem innem miejscu i konie napoimy całkiem bezpiecznie.
— Well! W takim razie jestem spokojny. Obawy te były wogóle zbyteczne; skoro bowiem jesteście naszym przewodnikiem, możemy być pewni, że stanie się wszystko, czego wymaga nasze bezpieczeństwo. Old Shatterhandowi można się powierzyć, i dlatego powiem wam coś, co wam sprawi radość, nawet wielką radość.
— Cóż to takiego?
— Jestem od was o wiele starszy, i dlatego rozumiałoby się samo przez się, żebyście mnie obrali dowódcą. Mimo to jednak chcę... chcę... hm, tak, chcę...
Niełatwo było mu widocznie wypowiedzieć, co postanowił. Połykał ślinę, zaczynał i znów połykał; nie mogąc wydusić odpowiednich słów, poruszał rękami i nogami, kręcił i obracał wychudłem ciałem, jak gdyby mu się kości porozlużniały, trząsł wszystkimi członkami, aż na końcu wybuchnął:
— Tak, chcę się tego wyrzec i zostać waszym podwładnym. Bądźcie naszym komendantem, któremu mamy być posłuszni. Czegoś takiego Old Wabble jeszcze nigdy nie zrobił. I co wy na to, he? Przyjmiecie to z uznaniem i wdzięcznością, mr. Shatterhandzie, th’ is clear.
Tak, ten człowiek nie był nigdy w życiu nikomu podporządkowany. Wiedziałem o tem — i widać było po nim, ile kosztowało go to przezwyciężenie. To też spodziewał się ode mnie pochwały. Pełen oczekiwania patrzył na mnie szeroko rozwartemi oczyma i ustami, ale nadzieja zawiodła go, ponieważ odpowiedziałem:
— To bynajmniej nie takie jasne, jak sądzicie. Myśmy wolni westmani, a nie żołnierze, u których zawsze jedna szarża stoi nad drugą. Nie może tu zatem być mowy o komendancie w wojskowem tego słowa znaczeniu, lecz jeden ma takie same prawa i obowiązki, jak drugi.
— Ależ, sir, nie możecie wymagać, żebyśmy wszyscy zawsze byli tej samej myśli.
— Pewnie, że nie.
— No, a co będzie, jeśli się posprzeczamy?
— Posprzeczamy? To nie może się zdarzyć wśród rozumnych mężczyzn. W razie różnicy zdań naradzimy się, mr. Cutterze.
— Well, naradzimy się. A potem?
— Potem postąpimy wedle zdania słusznego.
— A jeśli drudzy nie uznają tego właśnie zdania za słuszne?
— W takim razie okażą się głupimi, a z głupimi ludźmi nie zwykłem obcować.
— Co... ja... jaaak? — spytał.
Mina, jaką przybrał teraz była wprost nieoceniona: częścią mina chytrego lisa, częścią owcy, mającej zabeczeć. Stał jakiś czas bez ruchu, a potem potrząsnął wszystkimi członkami ciała i rzekł:
— Głupimi zatem, głupimi, a z głupimi nie obcujecie. Sądzicie zatem, że to tylko my możemy być głupi.
— Twierdzę tylko, że nigdy nie wystąpię przeciw dobremu i słusznemu zdaniu.
— Aha, tak! A jeśli wasze zdanie będzie słuszne, my zaś tego nie uznamy i nie zechcemy uczynić tego, czego żądacie?
— W takim razie zostawię was i pójdę swoją drogą.
— Sam?
— Tak jest, sam!
— Ale w takim wypadku nie będzie można wykonać tego, co się będzie miało wykonać!
— Owszem, bo ja sam wykonałbym to. Człowiek rozumny dokaże więcej sam i bez pomocy, aniżeli mając przy sobie trzech lub dziesięciu psujących mu jego dzieło.
— A więc to znaczy: Old Shatterhand nie myśli nigdy głupio, więc wszystko musi iść za jego wolą, a jeśli się tak nie stanie, to ucieknie?
— Tak mniej więcej, choć nie tak ostro.
— Ależ to zupełnie tak samo, co, gdybyśmy was obrali komendantem!
— Nie, ponieważ nie macie mnie słuchać zawsze i bezwarunkowo, lecz każdemu wolno objawić swoje zdanie. A co się tyczy was osobiście, mr. Cutterze, jestem pewien, że postąpicie zawsze słusznie, a nie przewrotnie.
Na te słowa przebiegł przez twarz promień zadowolenia; głosem, pełnym radości i zgody, zawołał:
— Oto mi słowo, sir, słowo, mające zawsze znaczenie; th’ is clear! Nie mamy komendanta, ale, jeśli drudzy nie uznają, że macie słuszność, to zostawimy ich. Chodźcie ze mną naprzód, ruszymy dalej.
Wjechaliśmy na zbocze doliny, a wydostawszy się na górę, skręciliśmy pod kątem prostym. Tu na górze teren był równy, więc, napoiwszy w dolinie konie, mogliśmy je puścić cwałem. Old Wabble trzymał się ze mną na przedzie i zwracał od czasu do czasu spojrzenie podziwu na mego karosza, którego ta szybka jazda widocznie radowała.
Stary był znakomitym jeźdźcem i mimo podeszłego wieku siedział na siodle, jak młodzieniec. Jego długie białe włosy latały mu dokoła głowy, jak srebrna grzywa. Tam, w dole, nad potokiem nie spełnił on wprawdzie moich oczekiwań, gdyż uwagi jego nie były dowodami tego bystrego i niezawodnego wzroku, właściwego myśliwcom pierwszej klasy. Wytłómaczyłem to sobie w ten sposób, że co innego było jego specyalnością. Jako były „król cowboyów“, działał tylko w otwartem polu, na sawannie, i nie mógł nabyć tych właściwości, których jedyną szkołą są gęste lasy i góry, pełne przesmyków. We wszystkiem jednak, co uważałbym za należące do jego fachu, mogłem mu na pewno zaufać.
Jechaliśmy obok siebie godzinami, i nie przemówił ani słowa. Kiedym to głośno zauważył, rzekł:
— Ja chętnie rozmawiam i opowiadam, sir, ale wiem, że z wami tak nie wolno.
— Czemu nie?
— Ponieważ wolicie czyny, niż słowa. Każdy to słyszał, że bywacie z Winnetou razem całymi dniami i nie mówicie ani słowa, któreby nie było koniecznem. Nawet wobec niebezpieczeństwa, nad którem inni westmani naradzaliby się długo, porozumiewacie się jednem skinieniem albo spojrzeniem. Milczę zatem, żebyście nie uważali mnie za gadatliwego, th’ is clear.
— Winnetou ma rzeczywiście zwyczaj mówić więcej czynami, aniżeli słowami — ja zaś jestem taki sam, jak on. Ucieszy mnie to, gdy się przekonam, że z wami tak samo się zrozumiem, jak z nim, mr. Cutterze.
— Nie obawiajcie się, sir! Nie jestem tak całkiem bez doświadczenia i będę się starał dowieść wam, że mogę się wam przydać.
Okolice, któremi przejeżdżaliśmy teraz, były takie, jak je opisałem: częścią skaliste równiny, częścią pustkowia piaszczyste. Dopiero po południu dotarliśmy do urodzajniejszego, trawą porosłego gruntu. Zbliżyliśmy się do jednego z dopływów rzeki Pecos, o brzegach, pokrytych zielenią zarośli. Znałem tę rzeczkę z czasów dawniejszych i jechałem już wzdłuż niej aż do ujścia. Kiedyśmy się do niego dostali, brakowało jeszcze dwu godzin do wieczora. Stąd mieliśmy jeszcze do Saskuan-Kui godzinę drogi.
Ta „Błękitna Woda“ było to małe stawowate zagłębienie ze źródłami na dnie, a zbytek wody odpływał do Rio Pecos. Nad brzegiem rosły gęste krzaki leszczyny i cottonwoodu, z których sterczały w górę cieniste pekany i dęby. Woda miała niezwykle intenzywną błękitną barwę, i dlatego Indyanie nazwali ją Saiskuan-Kui. Poniżej miejsca, na którem byliśmy teraz, znajdował się odpływ tego jeziorka do Rio Pecos, przez który musieliśmy się przeprawić. Jeszcze dalej w dół rzeki był bród; nie mogliśmy go jednak użyć, gdyż z dołu musieli przybyć obaj Komancze i byliby znaleźli nasze ślady. Trzeba więc było przepłynąć przez dość szeroką tu rzekę, co, wobec gorąca dzisiejszego dnia, było nam raczej miłe, niż przykre.
Przybywszy na drugi brzeg, zbadaliśmy, czy niema na nim śladów, i uspokoiliśmy się, nie znalazłszy ich wcale. Jechaliśmy ostrożnie pod szerokiemi koronami rosnących tutaj osik w dół rzeki, aż do ujścia odpływu z jeziorka. Byliśmy tedy na jego stronie północnej — i tutaj także nie znaleźliśmy śladów. Zsiadłem z konia, przywiązałem go do krzaka, którego liście mógł sobie Obgryzać. Old Wabble poszedł za moim przykładem, nie mówiąc ani słowa. Chciał naśladować Winnetou i nie uchodzić wobec mnie za „gadatliwego“. Ale reszcie towarzyszy okoliczność ta, że się położyłem, nie wydała się tak zrozumiałą. Zostali na koniach, a Parker spytał: Zsiadać, sir? To jeszcze dzień!
— Właśnie dlatego, że jeszcze dzień, zsiadłem z konia — odrzekłem.
— Czy nie pojedziemy aż nad Błękitną Wodę?
— Nie.
— Więc udacie się tam w ciemności?
— Tak.
— Czemu nie za dnia? Moglibyśmy ewentualnie zobaczyć jakie ślady, mr. Shatterhandzie,
— Bo widzielibyśmy wprawdzie ślady, ale i nasby widziano.
— Sądzę, że gdybyśmy ostrożnie...
Old Wabble nie dał mu skończyć i przerwał mu surowym głosem:
— Bądźcie cicho i nie wrzeszcie tu, jak wielbłąd o piętnastu garbach! Czy ja powiedziałem choć słówko? Mr. Shatterhand wie chyba, co czyni. Jeśli wam pilno na targ z waszym skalpem, to jedźcie sobie dalej; ja tu zostaję.
Na to wszyscy pozsiadali z koni, a Parker mruczał przy tem.
— Oho, oho, tylko nie tak gburowato, Old Wabble! Gentleman, jak ja, nie przyzwyczajony do tego, żeby go traktowano takimi wielbłądami.
— Prawdziwy gentleman trzyma przedewszystkiem gębę na wodzy, zrozumiano? Trafiliście wprawdzie dobrze wówczas waszego pierwszego łosia, lecz strzeliliście pewnie tyle bąków, że nie uchodzi wam przemawiać przeciw Old Shatterhandowi, gdy wam się nie podoba coś, co on uczyni. Bądźcie więc cicho, bo odejdziemy, a was zostawimy.
Więc to do tego zmierzało. Zostawimy was; zapamiętał to sobie. Chciał okazać surowością względem Parkera, że poczuwa się do jedności ze mną. Byłem jednak pewien, że nie wytrwa długo w tem milczeniu i że zacznie mnie interwiewować tak samo, jak to teraz Parker uczynił.
Gdy zaczęło się ściemniać, i przyszedł czas na mnie, powstałem z ziemi i rzekłem:
— Teraz odchodzę, by poszukać Komanczów. Zostawiam wam tu moje strzelby i proszę, żeby się nikt z was nie oddalał. Czerwoni mogliby być gdzieś blizko i zobaczyć.
— Całkiem słusznie — potwierdził Old Wabble. — Przypuszczam, że niebawem nadejdą obaj Komancze, których puściliśmy wolno. Prawdopodobnie będą gdzieś blizko przechodzili tędy.
— Tędy nie, mr. Cutterze — zaoponowałem. — Oni skorzystają pewnie z położonego poniżej brodu i nadejdą z tamtej strony wody.
— Tak sądzicie?
— Tak. Dlatego też wybrałem do odpoczynku brzeg z tej strony. Tu nie mogliby nas zauważyć.
— Well. A więc chcecie odejść. Czy mogę pójść także z wami?
— Powiem wam szczerze, że wolę sam.
— Czy uważacie mnie za tak niedoświadczonego, że mógłbym wam popsuć sprawę?
— Nie, a przynajmniej nie tak dosłownie, jak wyście to powiedzieli.
— Ale przecież, do pewnego stopnia. Powiadam wam, sir, że uczyłem się podchodzenia tak samo, jak wszyscy inni. Dowiodłem wam tego wczoraj.
— Hm, ale ja was dostrzegłem.
— Nie mnie, tylko gałązkę, ponieważ się poruszyła.
— Pshaw! Na długi czas przed ucięciem tej gałązki zobaczyłem wasze oczy.
— Moje oczy? Good lack! Czy to być może?
— Nie tylko może, lecz było rzeczywiście.
— Ależ ja siedziałem w zupełnej ciemności! Czy można tak oczy zobaczyć?
— Możliwe to tylko dla bardzo bystrego i wprawnego oka. Przyznacie, że oczy błyszczą, a wy mieliście je szeroko rozwarte.
— Przecież musiałem! Kto chce zobaczyć cośkolwiek, musi oczy otworzyć.
— Tak się wam zdaje? Ostrożny wywiadowca zamyka je, jak może, ażeby ich nie pokazać. Ja na przykład, skoro dość już widziałem i chcę tylko słyszeć, zamykam je zupełnie, gdyż, po pierwsze, nie widać ich w ten sposób, a po wtóre z zamkniętemi oczyma słyszy się daleko lepiej, jak to wiecie zapewne.
— Sir, to prawda. Od was można się jeszcze wiele nauczyć.
— Skoro to przyznajecie, to zwrócę jeszcze na jedną rzecz waszą uwagę. Oto widziałem nie tylko wasze oczy, lecz także włosy.
— I włosy także?
— Czy dziwicie się temu? Macie włosy białe, jak śnieg, więc wpadają w oko jeszcze łatwiej, niż oczy.
— Do pioruna! Przed wami trzeba się mieć na baczności.
— Nie tylko przede mną, mr. Cutterze. Radzę wam włosy schować, ilekroć zechcecie kogo podejść, bo moglibyście utracić te piękne włosy razem z głową.
— Zrobię tak, zrobię. Spodziewam się, że zaraz będę w tem położeniu. Nieprawdaż?
— Czy dlatego, że mam was wziąć ze sobą?
— Yes.
— Powtarzam, że wolę być sam.
— Być może, ale wy także jesteście tylko człowiekiem i może wam się przytrafić nieszczęście. Potem siedzielibyśmy tutaj i nie wiedzielibyśmy, gdzie tkwicie, i jak wam dopomódz.
— Nie jest to pozbawione słuszności, i wziąłbym was ze sobą, gdyby sprawa nie była taka niebezpieczna. Najmniejszy błąd może nas zdradzić i o śmierć przyprawić.
— Daję wam słowo, że nie popełnię żadnego błędu.
— Słowo? Hm. No, niech i tak będzie. Spodziewam się, że go dotrzymacie.
— Dziękuję wam. Najpierw posłucham waszych wskazówek, a potem możemy iść.
Zwinął włosy na głowie i obwiązał je chustką. Czyniąc to, mówił dalej:
— Czy znacie Błękitną Wodę i jej otoczenie tak dokładnie, że spodziewacie się znaleźć czerwonych nawet w ciemności?
— Tak. Możecie być pewni, bo gdyby tak nie było, obrałbym do podchodzenia ostatnią godzinę dnia i nie leżałbym tutaj bezpotrzebnie.
— Brawo, brawo! — zawołał Parker.
— A wy co tu tak wrzeszczycie, he?
— Krzyknąłem brawo — odparł zapytany.
— To słyszałem, nie jestem głuchy. Ale chcę wiedzieć, dlaczego tak krzyczycie!
— Z radości, że wam Old Shatterhand dał takiego znakomitego szczutka w nos.
— Szczutka? Jakto!
— Najpierw jesteście gburem dla mnie i każecie mi milczeć i nazywacie mnie niewiadomo ilogarbnym wielbłądem za to, że pozwoliłem sobie wypowiedzieć całkiem skromne zapytanie, d teraz pleciecie sami takie niedowarzone rzeczy, że was Old Shatterhand musi za to pociągać do odpowiedzialności. „Możecie być pewni“ — powiedział, a ja jeszcze raz zawołam: Brawo!
— Zamkijcie dziób, czcigodny sir! Moje pytanie było całkiem rzeczowe.
— Moje także.
— To się wam tylko zdaje. Zresztą tu na dzikim Zachodzie i w pobliżu Indyan nie krzyczy się tak głośno brawo, że aż płuca pękają. Chodźcie mr. Shatterhandzie; zostawmy go.
— Na zawsze? — zapytałem z uśmiechem.
— Nie, tylko dopóki nie wrócimy.
Oddałem Parkerowi moje strzelby, poczem poszliśmy obaj.
Zarośla, otaczające odpływ jeziora, tworzyły wązki pas, do którego przytykała całkiem otwarta równina. Trzymaliśmy się ich skraju, a wysunięte krzaki dawały nam taką osłonę, że nie obawialiśmy się spotkania, gdyż mogliśmy się bardzo prędko ukryć. Gdy zmrok przeminął i nastała zupełna ciemność, nawet i o to już nie było obawy.
Nauczka, jaką dostał Old Wabble od Parkera, nie na długo poskutkowała. Nie doszliśmy jeszcze daleko, kiedy spytał mnie całkiem cicho:
— Jaki kształt ma Błękitna Woda, sir?
— Koła. Jest to jezioro, które nazwałbym raczej stawem albo sadzawką, gdyż przez jezioro rozumie się większą płaszczyznę wody.
— Jakież ono wielkie?
— Potrzebowałem dwudziestu minut, by je przepłynąć po średnicy.
— W takim razie nie jest zbyt małe, gdyż słyszałem, że jesteście znakomitym pływakiem. Opowiadają, że u Siouksów musieliście kilka razy pływać za cenę życia.
— Nawet więcej razy.
— A najlepsi pływacy tej czerwonej bandy mieli zostać w tyle za wami.
— Pewnie, bo nie żyłbym już. A wy jak pływacie, mr. Cutterze?
— Jak ryba.
— Rzeczywiście?
— Tak. Może nie wierzycie?
— Skoro tak mówicie, to musi to być prawdą. W takim razie pływacie lepiej ode mnie, gdyż ja nie ośmieliłbym się powiedzieć, że pływam, jak ryba. Zresztą nie jesteście zbyt mięsistym.
— Tak, bardzo dużo kości, a na nich sama skóra i zmarszczki, nic więcej. Ale czy sądzicie, że to przeszkadza w dobrem pływaniu?
— Tak przynajmniej sądzą zazwyczaj.
— Oho! Kto wypowiada to twierdzenie, ten się nie rozumie na rzeczy. Tłusty jest szeroki i gruby, i musi go to kosztować wiele pracy, gdy się przez wodę przepycha, ja zaś jestem wązki i długi i mknę przez wodę, jak wystrzelony pocisk. To zupełnie tak, jak z grotem u strzały. Jeśli jest długi i cienki, to wbije się prędzej i głębiej w mięso, aniżeli, gdyby był krótki i gruby. Th’ is clear.
Dla mnie ta sprawa nie była tak clear, jak dla niego — mogłem jednak przypuścić, że pływał dobrze, choć może nie tak, jak ryba. Zresztą miałem niebawem poznać się dokładnie z jego sprawnością. Na razie uwierzyłem mu jednak, chociaż cowboy zwykł się więcej poruszać na lądzie aniżeli w wodzie.
— Czy na Błękitnej Wodzie są wyspy? — pytał dalej po chwili.
— Tylko jedna, położona niedaleko północnego brzegu.
— Jeśli dalej będzie tak ciemno, a czerwoni nie rozniecą ognisk, trudno będzie ich znaleźć.
— Gwiazdy zaczną wkrótce świecić jaśniej, i pewien jestem, że Komancze rozniecili ogniska. Nie mają powodu przypuszczać, że nieprzyjaciele w pobliżu; czują się bezpieczni, więc nie będą siedzieli w ciemności.
— W jaki sposób ich podejdziemy?
— Nad jeziorem, naprzeciwko wspomnianej wyspy, znajduje się miejsce, nadające się na obóz, jak żadne inne. Ja sam spędziłem tam dwa razy po kilka nocy i spodziewam się, że Indyanie także się tam znajdują. Zarośla są gęste, a z nich wznoszą się wysokie drzewa.
— To nie dobrze, bo trudno będzie się przedostać. Czy nie tak, mr. Shatterhandzie?
— Niestety, tak jest, ale mimo to musimy się przedostać. W dodatku zajdzie tu jeszcze jedna okoliczność, która nam prawdopodobnie podwójnie utrudni wykonanie naszego przedsięwzięcia.
— Co takiego?
Między wodą a zaroślami nie ma dość paszy dla koni, przypuszczam więc, że nie stoją one nad wodą, lecz po tej stronie pasu leśnego, gdzie trawy jest podostatkiem.
— Heigh-ho! Tam będą strażnicy.
— Oczywiście! Będziemy mieli obóz przed sobą, a konie ze strażnikami za sobą, i znajdziemy się w położeniu, wymagającem wielkiej ostrożności, zwłaszcza, że konie Indyan są prawie tak czujne, jak ich panowie. Ale nie mówmy już dalej; musimy skupić uwagę.
Uszliśmy już prawie pół drogi; im bliżej znajdowaliśmy się jeziora, tem łatwiej mogliśmy się spotkać z krążącymi jeszcze Indyanami. Szczęściem nie wydarzyło się nic podobnego, i bez przeszkody dostaliśmy się tam, gdzie woda odpływała z jeziora.
Pas lasu wrzynał się tu wielkim łukiem w trawiastą równinę. Szliśmy wzdłuż niego przez pewien czas, aż nagle powstrzymaliśmy kroki, gdyż tuż przed sobą usłyszeliśmy głosy ludzkie.
— Pa-gu — zawołał ktoś. — Hetet-sha enuka?
To znaczy: „Pagu, gdzie jesteś?“
— Eiwe, tu — odrzekł drugi.
— Bete omi! Chodź tutaj!
— Szaj katu lel — nie mam czasu.
Potem nastała cisza, ja zaś szepnąłem do Old Wabble’a:
— To dyalekt podobny do tonkawy Komanczów Racurroh. Mamy zatem przed sobą tych, których szukamy. Czy znacie to narzecze?
— Tak.
— A więc zrozumieliście słowa?
— Tak, jeden wołał drugiego, a ten drugi nie ma czasu.
— Dobrze! Bardzo mi przyjemnie, że rozumiecie ten język, bo możecie razem ze mną podsłuchać Komanczów. Moje przypuszczenie sprawdziło się; mamy przed sobą konie, i strażnicy się nawoływali. Idźcie teraz za mną, ale tak cicho i ostrożnie, jak tylko można.
Pomknęliśmy skrajem zarośli dalej, dopóki nie skręciliśmy poza wystający róg lasu. Wtem ujrzeliśmy ognisko, płonące przed nami w oddaleniu może sześciuset kroków, a dokoła siedziało kilku Indyan, pilnując koni, pasących się dokoła.
Całkiem tak, jak myśleliście, sir — rzekł Old Wabble. — Oto są konie, a za krzakami i drzewami będą obozowali ich właściciele nad Błękitną Wodą.
— I także na miejscu, o którem mówiłem. Są tam, gdzie ja już dwa razy obozowałem. Teraz musimy się położyć, bo nas zobaczą.
Poczołgaliśmy się skrajem zarośli tak daleko, jak było możliwe. Przed nami znajdowała się w zaroślach luka,, przez którą przechodziła otwarta ścieżka, łącząca obóz z pastwiskiem. Byłaby ona dla nas bardzo wygodna, gdybyśmy mogli jej użyć, ale czerwoni chodzili tą drogą tam i napowrót, więc nie mogliśmy się narażać na to, że nas odkryją. Zwróciliśmy się zatem w prawo, ażeby równolegle z tą ścieżką przecisnąć się przez zarośla.. Ponieważ, jak już wspomniano, były one bardzo gęste, a musieliśmy unikać wszelkiego szmeru, więc kosztowało nas to sporo trudu i trwało bardzo długo, zanim dostaliśmy się na drugą stronę wązkiego pasu, leśnego i zanim ujrzeliśmy przed sobą obóz.
Był to obóz wojenny. Indyanie nie mieli wprawdzie na sobie wojennych barw i zamierzali się tu dłużej zatrzymać, ale w obozie nie było ani jednego namiotu, co oznaczało, że to nie była wyprawa myśliwska. Musieli czuć się tu w zupełnem bezpieczeństwie, gdyż było ni mniej, ni więcej jak ośm ognisk. Przy ich blasku naliczyliśmy około stu pięćdziesięciu czerwonoskórych. Robili sobie zapas mięsa, które w długich, cienkich kawałkach suszyło się na rozciągniętych rzemieniach. Wybierali się na daleką wyprawę wojenną, podczas której nie było czasu polować, albo zmierzali w okolice, w których nie było bawołów ani innej zwierzyny. Znałem takie strony; było to puste, podobne do gorącej i piaszczystej Sahary, Llano estacado.
Obok leżało jeszcze kilka zabitych bawołów, a Indyanie zajmowali się krajaniem na części, oddzielaniem mięsa od kości i przecinaniem w pasy. Drudzy siedzieli przy ognisku i piekli mięso. Upieczone kawałki leżały kupami obok, przeznaczone pewnie na ogólną wieczerzę. Przy dwu małych ogniskach, położonych, niestety, daleko od siebie, siedziały postacie nie pracujących, lecz rozmawiających i palących fajkę; każdy z nich pociągał z niej kilka razy i podawał ją dalej. Musiały to być szarże, o ile można tu użyć tego wyrażenia. Powiedziałem, że ogniska leżały „niestety“ daleko od siebie, bo, gdyby były bliżej siebie, albo tworzyły jedną grupę, moglibyśmy podsłuchiwać obaj razem, a tak musieliśmy się podzielić. Nie mogliśmy odejść, nie usłyszawszy, o czem rozmawiają.
Wyspa, o której wspominałem Old Wabble’owi, leżała, jako ciemna plama, po drugiej stronie, na jaśniejszej nieco wodnej płaszczyźnie. Gdyby nie ta jasność, nie bylibyśmy jej dostrzegli; pochodziła ona prawdopodobnie od ognia, płonącego wśród znajdujących się tam zarośli. Uderzyło mnie to, i zadałem sobie pytanie: Naco ten ogień na wyspie? Powiodłem okiem po obozie od grupy do grupy i znalazłem odpowiedź. Tu byli tylko Indyanie — białego nie było nigdzie widać.
Leżeliśmy tuż obok siebie pod krzakiem bawełny, który nas całkiem zasłaniał; ani jedno oko nie zwróciło się w tę stronę.
— Damm! — szepnął stary. — Policzyłem tych drabów; jest ich stu pięćdziesięciu czterech, ale białego przy nich niema. Chyba nie zgasili jeszcze Old Surehanda!
— Nie.
— Nie? Skąd o tem wiecie?
— On tu jeszcze jest.
— Gdzie?
— Tam, na wyspie,
— Na wyspie? Aha! To ten ciemny punkt tam na wodzie, na której leży; jakby odblask od ogniska.
— Tak.
— I sądzicie, że tam jest Old Surehand?
— Na pewno.
— To mnie uspokaja, choć mi to dziwne, że nie trzymają go w obozie.
— Mnie nie. Tam jest pewniejszy.
— Jakto? Tu mogłoby go pilnować przeszło trzysta ócz!
— Ależ, mr. Cutterze, czy nie pojmujecie, że jeńcowi trudniej umknąć z miejsca oblanego wodą, aniżeli stąd, chociaż tam mniej ócz go pilnuje?
— Hm, zdaje mi się, że tu byliby go równie pewni, bo musi być skrępowany.
— Skrępowany jest pewnie, ale oni muszą się liczyć z wszystkiemi możliwościami, a więc i z tem, że przypadek może sprowadzić ludzi, którzy odkryliby obóz, a więc i jeńca. Tego właśnie pragną uniknąć.
— Jeśli to słuszne, to nie mamy się czem cieszyć, mr. Shatterhandzie.
— Czemu nie?
— Przecież go chcemy uwolnić.
— Zapewne.
— Tutaj, moglibyśmy może zakraść się do niego — ale w obecnych warunkach to niemożliwe.
— Pshaw! Ja Wolę, że nie trzymają go tu, w obozie. Przyznacie mi niebawem.słuszność. Najpierw chciałbym podsłuchać Indyan.
— Aby usłyszeć, o czem mówią?
— Tak.
— Pozwólcie powiedzieć sobie, że narażamy się tu na niebezpieczeństwo, i nic nam może z tego nie przyjdzie. Nie jestem trwożliwy i odważę się na to Wszystko, co i wy, ale jeśli nam się nawet uda ich podsłuchać, to czego ważnego się dowiemy?
— Ważnego, czy nie — ja spróbuję. Wiele, bardzo wiele razy podchodziłem nieprzyjaciół, a zawsze dowiadywałem się czegoś, co mi się potem przydało. Twierdziłbym nawet, że ten sposób zbierania wiadomości przyczynił się niemało do moich i Winnetou sukcesów; nauczyłem się tego od niego. Pytacie, co usłyszymy? Oczywiście, że ich rozmowę; ale o czem będą mówili? O tem, co się tu stało, co się stanie, co zamierzają, a więc prawdopodobnie o jeńcu i o wyprawie, na którą się wybrali. Narażamy się bardzo, to prawda, i, chociaż wierzę, że się nie boicie, to wolałbym, powiedziawszy otwarcie, samemu wziąć na siebie niebezpieczeństwo, o którem mówicie.
— Czemu?
— Bo nie wiem, czy dorośliście do tego.
— Oho! Czy popełniłem dotąd błąd jaki? Czy nie dowiodłem, że umiem podchodzić?
— Dotychczas tak, ale to było stosunkowo łatwe; teraz nadchodzą rzeczy trudniejsze.
— Pshaw! To także potrafię.
— Rzeczywiście? W takim razie wam zaufania Czy widzicie te dwa małe ogniska, przy których wojownicy rozmawiają? Musimy się do nich, dostać. Dla was to, bliższe. Zarośla sięgają prawie do niego, i osłona ich ułatwi wam zbliżenie się, tymczasem to drugie, płonące tuż nad wodą, jest o wiele trudniejsze do podejścia. Czy się zgadzacie?
— Tak, chociaż niewielki to dla mnie zaszczyt, że obieracie sobie większe niebezpieczeństwo.
— Wstydu dla was w tem niema. Zapamiętajcie dobrze, co mówię. Wrócimy tutaj; kto przyjdzie pierwszy, da drugiemu znak, że już gotów. Znak ten nie śmie zwrócić uwagi Indyan. Słyszycie głosy ropuch; taki głos nie wzbudzi podejrzenia. Czy potraficie go naśladować?
— Myślę.
— Więc zawołacie, wróciwszy tutaj, cztery razy, a drugi i trzeci okrzyk szybciej po sobie, aniżeli pierwszy i czwarty. Rozumiecie?
— Yes. Dla odróżnienia od rzeczywistych ropuch.
— Słusznie. Ja zrobię tak samo, gdybym tu był przed wami. Gdyby was odkryto...
— Odkryto? — wtrącił. — Będę się miał dobrze na baczności, żeby się im nie pokazać.
— Tego nie mówcie! Najchytrzejszy, i najostrożniejszy westman może mieć przy takiej sposobności nieszczęście. A więc, gdyby was odkryto, przedrzecie się, nie zważając na mnie, przez zarośla i wrócicie tutaj do naszego obozu. Ja przyjdę później.
— A jeśli was zobaczą?
— To także umknę, a wy przybędziecie za mną, jak będziecie mogli najprędzej. Czy macie może jeszcze o coś zapytać?
— Nie. Otrzymałem zadanie i spełnię je; th’ is clear.
— Niech się wam uda! A teraz naprzód!
— Tak, naprzód, sir! Będziecie ze mnie zadowolony. Za chwilę mnie nie zobaczycie.
Spełnił te słowa, gdyż wlazł na lewo w krzaki i zniknął. Czy też błędu nie zrobi? Nie byłem co do tego zupełnie spokojny.
Zadanie moje było, jak powiedziano, daleko trudniejsze, aniżeli jego. Ognisko, do którego chciałem się dostać, płonęło w pobliżu wody; między mną a niem nie było nic, co mogłoby mi posłużyć jako osłona. Jak tam dojść i leżeć tam niepostrzeżenie przez czas dłuższy? A nie tylko chciałem, lecz musiałem się tam dostać, gdyż jeden z siedzących tam Indyan miał w czuprynie pióro białego orła, więc uważałem go, choć nie widziałem jego twarzy, za wodza Wupa Umugi.
Wiodła tam droga tylko jedna, mianowicie przez wodę. Była ona, jeśli nie niemożliwa, to przecież taka trudna, że zrozumiałem, iż jeszcze nigdy nie ryzykowałem tyle przy podchodzeniu. Brzegi zarosłe były sitowiem — musiałem skorzystać z tej okoliczności. Trzeba się było rozebrać, a w tym celu musiałem z powodu jasnej barwy mego ciała wyszukać jakieś osłonięte miejsce. Po prawej ręce, niedaleko od najdalszego ogniska, dochodziły krzaki aż do wody. Zaczołgałem się tam, rozebrałem się, wziąłem ze sobą kilka rzemieni, które nosiłem w kieszeni, i nóż, a ubranie schowałem w krzakach. Następnie wyciąłem odpowiednią ilość sitowia, związałem je tak, żeby wyglądało jak naturalna kępka, i włożyłem je sobie na głowę tak, że sięgało aż na barki. Zrobiwszy dziurę w snopie, żebym mógł przez nią widzieć, wszedłem do wody i puściłem się w niebezpieczną drogę.
Czy to idąc, czy płynąc, musiałem się starać o to, żeby snop na głowie był ciągle w równej wysokości z nadbrzeżnem sitowiem. Tak poruszając się wzdłuż brzegu ku ognisku — a musiałem to czynić powoli, aby nie zwrócić na siebie uwagi — wyglądałem z moim czubem na stojącą w wodzie kępę sitowia i miałem nadzieję, że uda mi się szczęśliwie dojść do celu i wrócić. W razie — nie wykluczonego wcale — odkrycia postanowiłem przepłynąć jezioro wpoprzek, a potem skrycie znowu powrócić, ażeby zabrać ubranie.
Z początku była woda płytka; musiałem się położyć i czołgać się mułem. Wśród ostrego sitowia musiałem bardzo uważać, żeby się nie skaleczyć. Wszedłszy w głębszą wodę, mogłem już iść. Potem straciłem grunt pod nogami, co zmusiło mnie do pływania. Cała droga, jaką miałem do przebycia, nie wynosiła więcej niż sześćdziesiąt metrów, ale upłynęło pół godziny, zanim przebyłem połowę. Czerwoni nie śmieli zauważyć ruchu mojej maski z sitowia. W ten sposób mogły upłynąć całe godziny, zanim zszedłbym się z Old Wabblem.
Szczęściem przyszła mi z pomocą nowa okoliczność. Usłyszałem głośne wołania, a kiedy rozejrzałem się za ich przyczyną, zobaczyłem dwu Indyan, którzy wyszli z zarośli i ukazali się na placu obozowym. Byli to ci dwaj Komancze, których powaliłem wczoraj wieczorem. Wódz wysłał ich był za zbiegłym Old Wabblem, a teraz powracali; oczywiście wszyscy chcieli wiedzieć, z jakim wynikiem. Zwrócili na się powszechną uwagę, a więc i uwagę wodza. Chociaż nie pobiegł naprzeciwko nich, jak drudzy, powstał jednak i zwrócił się ku nim. Twarz jego, zarówno jak oczy wszystkich innych, odwróciła się teraz od wody. Skorzystałem z tego tak szybko, że w przeciągu minuty dostałem na na miejsce, do którego dążyłem. Wkopałem moje jasne ciało w mułowate dno płytkiego brzegu, położyłem się na łokciach i z twarzą nad wodą mogłem przypatrywać się dokładnie wszystkiemu, co się działo na brzegu. Pęk sitowia, stojący mi na barkach, wyglądał, jak gdyby stał we wodzie, a ponieważ i dokoła rosły szuwary, mogłem się czuć całkiem pewnym.
Był też już najwyższy czas, gdyż w chwili, kiedy zająłem opisaną pozycyę, doszli obaj Komancze do ogniska wodza, który przyjął ich słowami:
— Nie widzę u pasa żadnego z was skalpu tego, którego mieliście zabić. Czyście oślepli, że straciliście ślad jego? A może konie wasze połamały sobie nogi, że nie mogliście go doścignąć?
Jeden z nich nie odpowiedział i popatrzył z zakłopotaniem na ziemię, ale drugi był śmielszy. Spojrzał wodzowi otwarcie w twarz i odpowiedział:
— Zachowaliśmy oczy, a konie nasze są zdrowe.
— Ale gdzie skalp?
— Znajduje się jeszcze na głowie tego, któremu mieliśmy go zabrać.
— A więc ta blada twarz nie zginęła?
— Jeszcze żyje.
— Pozwoliliście mu więc umknąć?
Oczy zabłysły mu groźnie, kiedy głosem donośnym rzucił ostatnie pytanie:
— Umknął nam — odrzekł Indyanin, wytrzymując spokojnie wzrok wodza.
— A więc jesteście kulawe psy, których nie można posłać za żabą, bo zbyt rącza jest dla nich! Odeślę was do namiotów starych bab, gdzie, wasze miejsce.
— Jesteś Wupa Umugi, nasz dowódca na wojnie, i my mamy być posłuszni twoim rozkazom — ale skoro wydajesz rozkazy niewykonalne, nie wolno ci lżyć tych, którzy zadawali sobie trudu na próżno. Myśmy nie psy kulawe, lecz waleczni i doświadczeni wojownicy, bo nie byłbyś nas wybrał do ścigania bladej twarzy. Nie pójdziemy do starych bab. Czy człowiek ma usta wyżej, niż uszy? Dlaczego mówisz i sądzisz, zanim usłyszałeś, z jakiego powodu nie przynieśliśmy skalpu?
Było to powiedziane śmiało — i człowiek ten z pewnością nie był tchórzem. Opowiadano sobie wiele historyi o okrucieństwach Wupa Umugi. Właściwości tej dowiódł nietylko względem białych, lecz często nawet względem współplemieńców, obchodząc się z nimi bezwzględnie. Szanowano go jako wojownika, ale go nie lubiano. Nagromadziło się przeciwko niemu sporo rozgoryczenia, które wybuchało przy takich sposobnościach, jak obecna. Zachowanie się dzielnego podwładnego było odważne, ale nie zuchwałe. Wódz indyański nie jest bynajmniej absolutnym władcą. Szczep obiera go, a on dzierży tę godność, dopóki doświadczeniem, rozsądkiem i odwagą nad nim góruje. Każdej chwili jednak może go „rada starszych“ złożyć z urzędu, a wtedy jest znowu czemś mniej, aniżeli był przedtem. Wupa Umugi wiedział o tem i zauważyłem, że zarzut wojownika wprawił go we wściekłość, a ręka drgnęła ku nożowi w stronę pasa; przezwyciężył się jednak i rzekł tonem niezupełnego panowania nad sobą:
— Opowiadaj, a ja będę słuchał — potem zaś powiem, czy zaliczać was jeszcze do wojowników Komanczów.
Usiadł, a za nim ci, którzy przedtem siedzieli obok niego. Gdy się to stało, zaczął Komancz opowiadać przebieg pogoni. Przysłuchiwano mu się, dopóki nie doszedł do słów:
— Wtem ugodziło nas uderzenie w głowę i upadliśmy martwi. Kiedy powróciliśmy do życia, byliśmy skrępowani i przywiązani do drzewa.
— Skrępowani i przywiązani? I nie broniliście się wcale?
Czy wódz Racurrohów obroni się przed wrogiem, którego nie widzi? —
Nie, ale zobaczyłbym każdego wroga, który chciałby mnie zaatakować!
— Tego nie.
Tego? A zatem wiesz, kto to był?
— Tak.
— Wymień jego imię.
— Old Shatterhand.
— Uff! — zawołał wódz, zrywając się i usiadając napowrót.
— Uff, uff, uff! — — zawołali także drudzy.
— Old Shatterhand! — wybuchnął. — Ten blady pies, którego wojownicy Komanczów już nieraz mieli w ręku, a on im się zawsze wymyka! O, gdybym ja był na waszem miejscu!
— Poszłoby ci tak samo, jak nam.
— Milcz! Jestem Wupa Umugi i nie dałbym się tak podejść!
— Nikt nas nie podszedł, ani na nas nie napadł. To my chcieliśmy podejść bladą twarz. Czy mogliśmy wiedzieć, że stanie się inaczej? Czy mogliśmy przypuszczać, że nigdy niezwyciężony Old Shatterhand znajduje się z białymi?
— Nie, ale powinniście być ostrożniejsi.
— Byliśmy. Zwęszywszy dym, zostawiliśmy zaraz konie i poczołgaliśmy się bez szmeru, aby zobaczyć, kto siedzi przy ognisku. Nikt nie byłby nas spostrzegł ani pochwycił — bylibyśmy zabrali wszystkie ich skalpy, gdyby nie Old Shatterhand. On wszystko wie; spodziewał się, że przyjdziemy i wyszedł naprzeciw nas. Siedział w gąszczu i nadsłuchiwał. Kiedy doszliśmy do niego, wyskoczył i powalił nas na ziemię. Moi czerwoni bracia słyszeli wszyscy o sile jego pięści.
Zwrócił się z tem pytaniem do wszystkich, którzy stali dokoła.
— Hehe, hehe — tak tak, tak tak — odpowiedziano mu.
— I że każdy, kogo ugodzi, musi paść martwy na ziemię.
— Hehe, hehe!
— Czy sądzicie, że poszłoby wam inaczej, niż nam? Zobaczylibyście go i zdołalibyście mu umknąć?
— Aga, aga — nie, nie!
Okazał spryt w obronie swojej sprawy, zapytując o sąd stojących z nim na równi. Ich przyznanie tworzyło dlań mur ochronny przeciwko cholerycznemu gniewowi wodza. Opowiadał dalej, a Wupa Umugi nie przerywał mu już aż do końca. Potem zapytał:
— Tak postąpił Old Shatterhand, którego Komancze nazywają swym wrogiem. Czy kto się domyśla, kim była ta druga blada twarz, którą ścigaliśmy?
Zaprzeczyli.
— A jednak wszyscy słyszeliśmy już nieraz o tym białym.
— Widziałem go, kiedy przejeżdżał przez nasze szeregi, jak gdyby żadna kula nie mogła go dosięgnąć, ani żadna broń zranić, ale go nie poznałem W zauważył. wódz.
— Włosy miał długie i białe, jak śnieg na górach; czy nie widziałeś tego?
— Widziałem.
— Na jego twarzy dziewięćdziesiąt zim wyryło zmarszczki. Jest tylko jedna blada twarz, licząca tyle lat, mająca takie białe włosy i będąca takim dobrym jeźdźcem, że nienaruszony przecisnął się przez dziesięć razy po pięćdziesiąt nieprzyjaciół.
— Uff, uff! — zawołał wódz. — Mój czerwony brat ma widocznie Old Wabble’a na myśli.
— Tak, jego mam na myśli.
— To on był?
— Tak.
— To on był, on! Kiedy nam umykał, opuścił nas dobry duch. Nikt z żyjących jeszcze bladych twarzy nie przelał tyle krwi czerwonych mężów, co ten pies długo-białowłosy. Gdyby był wpadł nam w ręce, podniósłby się radosny krzyk, jak daleko sięgają namioty Komanczów. Ale na ten raz wymknął się nam. Zobaczymy go jeszcze i pochwycimy na pewno, może jutro, albo już w dniach najbliższych.
— Czy chcesz wysłać za nim innych i więcej wojowników, aniżeli nas było?
— Nie.
— A cóż?
Na to, w każdym razie nieodpowiednie pytanie odpowiedział wódz lekceważąco, czyniąc przytem prawie pogardliwy ruch ręką:
— Mój czerwony brat jest tylko zwykłym wojownikiem, a mimo to śmie pytać najwyższego wodza wojennego Racurrohów, co zamierza uczynić. Nie przystoi ci takie pytanie, ale mimo to gotów jestem ci odpowiedzieć, ażeby ci pokazać, że zamyślam przebaczyć wam nieudały wasz pościg. Nie mamy powodu ścigać Old Wabble’a, bo on sam przyjdzie.
— On nie przyjdzie — stwierdził wojownik, pomimo udzielonej mu nagany.
— Przyjdzie! — zawołał wódz tonem głębokiej pewności.
— Ale my wiemy, że nie przyjdzie.
— Chciał sprowadzić pomoc, aby wyswobodzić tę bladą twarz, która leży skrępowana tam na wyspie. — Znalazł dziesięć bladych twarzy, któremi dowodzi Old Shatterhand. Oni tu przyjdą.
— Zachorowaliby chyba na umyśle, gdyby sądzili, że jedenastu białych może nas zwyciężyć.
— Old Shatterhand jest z nimi. Blade twarze, któremi on dowodzi, odważą się na wszystko.
— Oni nie wiedzą, gdzie się znajdujemy.
— To się dowiedzą.
— Kto im to zdradzi?
— Wasz trop, za którym pójdą.
— Old Shatterhand przyrzekł nam nie śledzić za naszym tropem.
— Mimo to tak uczyni.
— Nie; to nie kłamca. Nikt jeszcze nie słyszał, żeby kiedy złamał słowo.
— Memu młodemu czerwonemu bratu przystałoby bardziej milczeć, aniżeli w obecności starych wojowników sprzeciwiać się wodzowi.
Była to surowa nagana, ale Wupa Ufnugi nie lubiano, więc cieszono się z jego gniewu. Młody wojownik widział spojrzenia wojowników, zwrócone do siebie z zachętą, i rzekł:
— Ja wiem, że moje lata nie sięgają lat starych i mądrych mężów, ponieważ jednak nikt z nich, lecz tylko ja byłem u Old Shatterhanda, mówiłem z nim i otrzymałem słowo od niego, to będzie mi wolno powiedzieć, co tam i od niego słyszałem.
Na to odrzekł siwowłosy Indyanin, który siedział obok wodza i był pewnie najstarszy ze wszystktch.
— Niech mój młody brat mówi śmiało. Skoro topór wojenny raz wykopano, może wszystko posiadać wielką wagę, co kiedyindziej byłoby zbytecznem. Najważniejszem tu byłoby spotkanie Old Shatterhanda. Gdzie jego widać, tam bywa i wódz Apaczów, Winnetou.
— Czy był tam także?
— Nie było go — odparł wojownik, uradowany widocznie tem, że starszy wziął go w obronę.
— Ani w pobliżu?
— Nie dostrzegliśmy ani znaku.
— Jakich słów użył Old Shatterhand, dając wam przyrzeczenie?
Zapytany namyślał się przez chwilę, a potem odrzekł:
— Powiedziałem do niego tak: „Czy będziecie nas śledzić, ażeby się dowiedzieć dokąd pojedziemy?„ On odrzekł na to: „Nie; daję wam na to słowo“. Oto dokładna rozmowći, o której mój starszy brat chciał się dowiedzieć.
— Jeśli Old Shatterhand tak powiedział, znaczy to tyle, co gdyby wypalił fajkę przysięgi. On dotrzymuje przyrzeczeń i nie śledził was pewnie. Howgh! Młodzi bracia mogą się oddalić; wiemy już, co chcieliśmy wiedzieć.
Obaj Komancze oddalili się, a zarazem z nimi wszyscy, którzy z ciekawością, lecz i uszanowaniem zbliżyli się do ogniska. Także ci, którzy siedzieli przy ognisku, przeznaczonem dla Old Wabble’a, opuścili je przedtem, ciekawi wieści o pościgu, i, ponieważ nie było nic do podsłuchania, spodziewałem się, że stary odszedł z powrotem. Pokazało się też zaraz, że miałem słuszność, gdyż w tej chwili odezwała się cztery razy ropucha w umówiony przez nas sposób.
— Czy miałem miejsce moje opuścić? Chwila obecna nadawała się do tego, gdyż podczas powrotu czerwonoskórych do ognisk powstała krętanina, podczas której nie było obawy, aby mój poruszający się piuropusz z sitowia ściągnął na siebie uwagę. Spodziewałem się jednak, że przy tem ognisku dalej jeszcze będą mówili o tym przedmiocie, i chciałem to usłyszeć. Co do powrotu, to spodziewałem się jeszcze znaleźć chwilę sposobną. Czerwoni jeszcze nie jedli, i czekano prawdopodobnie, aż się napiecze dostateczna ilość mięsa. Potem musiało znowu nastąpić zamieszanie, podczas którego powinienem znaleźć stosowną chwilę. Leżałem więc dalej w wodzie, a raczej w błocie.
Wódz rozgniewał się widocznie na to, że stary się wmięszał, gdyż powiedział doń po odejściu młodych wojowników:
— Czy mój brat nie zauważył, że musi to drażnić godność wodza, gdy bierze się młodego wojownika przeciw niemu w obronę?
Stary odpowiedział mu na to:
— Godności wodza uwłacza najwięcej to, jeśli przeciw niej postępuje. Wszyscy sądzimy, że Old Shatterhand dotrzyma słowa, i tylko ty twierdzisz przeciwnie.
— Bo znam tego białego psa.
— My znamy go także. Na języku u niego nie mieszkało jeszcze nigdy kłamstwo.
— Tak, lecz ten język umie mówić tak sprytnie, jak żaden inny. On jest najuczciwszą bladą twarzą, ale jeśli go się chce wywieść w pole, wtedy staje się najchytrzejszym z lisów, a język jego podobnym do świtu, po którym może nastąpić światło słoneczne, lecz także i niepogoda. On nie kłamie, to prawda, i co obieca, tego dotrzyma, ale tylko tak, jak sam myśli, nie tak, jakby się tego sobie życzyło. Słowa, jakie on powie do nieprzyjaciela, są jako ziarnka prochu, które należy dobrze odważyć, zanim się je wsypie do lufy.
— Więc Wupa Umugi sądzi, że można jeszcze inaczej rozumieć przyrzeczenie, dane wojownikom, że ich śledzić nie będzie?
— Nie, on nie chciał śledzić i nie będzie, ale nie byłby dał tego przyrzeczenia, gdyby nie wiedział o innej drodze dowiedzenia się o tem.
— Niema innej.
— Tak myśli mój starszy brat, ale nie ja, chociaż sam o niej nie wiem. Jak często opowiadano o tem, że Old Shatterhand wie wszystko, o czem chce wiedzieć. Czy jest w przymierzu z dobrym, czy ze złym Manitou[10], który mu mówi o wszystkiem — nie wiem, lecz jestem pewien, że wie, iż obozujemy nad Saskuan-Kui.
To być nie może, gdyż nikt mu tego nie powiedział. A gdyby to nawet wiedział, to w tem jeszcze nie powód, żeby miał tutaj przybyć.
— Zechce pojmanego uwolnić.
— Czy on go zna?
— Nie wiem tego.
— A jeśli go zna, to czy go kocha tak bardzo, żeby narażał życie na niebezpieczeństwo?
— On ujmuje się za każdą bladą twarzą.
— Czy nawet wtedy, kiedy może tylko jedenastu ludzi przeciwstawić stu pięćdziesięciu wojownikom?
— On nie liczy nieprzyjaciół i nie potrzebuje ich liczyć, gdyż ma zaczarowaną strzelbę, z której może strzelać bez przestanku. A czy wie mój starszy brat, że on chętnie unika walki, nie ze strachu, lecz dlatego, że nie chce przelewać krwi ludzkiej? Wtedy chwyta się podstępu, a chytrości jego należy się bardziej obawiać, aniżeli strzelby zaczarowanej. On przyjdzie, nie, ażeby z nami walczyć, lecz ażeby podstępem wydrzeć nam jeńca.
Starzec się zamyślił, pokiwał głową w jedną i drugą stronę i rzekł po chwili:
— Słowa Wupa Umugi nie mogą zmienić myśli moich, ale skoro topór wojenny już raz wykopany, należy wszystko, co się zwykle tylko raz rozważa, dziesięć razy rozważyć, i nie wolno spodziewać się dobrego, lecz złego. Ja powiadam, że Old Shatterhand nie przyjdzie, — a ty, że przyjdzie. Przypuśćmy, że należy go nam oczekiwać — tem lepiej w takim razie, jeśli go tu nie będzie.
— Lepiej? Czy mój brat go się obawia? Ja bardzo sobie życzę, żeby nadszedł. Pochwycilibyśmy go i przygotowalibyśmy dlań słup, przy którym zginąłby z Old Wabblem.
— Czy chcesz pochwycić wiatr, przemykający ci między palcami?
— Czy Old Shatterhand to powietrze? Czy nie był już kilka razy jeńcem Komanczów?
— Wiem o tem dobrze, ale czy nie wywiało go zawsze z rąk waszych?
— Jeżeli ja go pochwycę, to go już pewnie zatrzymam!
— W takim razie otwórz ręce, gdy nadejdzie, i patrz, jak ci w nie wpadnie.
— On wpadnie. Wiem nawet o którym czasie.
— Kiedy?
— Nasi wojownicy wyjechali nocą od niego, a on wyruszył stamtąd dopiero nazajutrz. Wyprzedzili go zatem, a ponieważ przybyli dzisiaj wieczorem, on nadejdzie jutro.
— Tutaj?
— Nie, bo nie pozwolę mu dojść tak daleko i pochwycę go nad Rio Pecos.
— A czy znasz miejsce, którędy się tam przeprawi przez wodę?
— Tak. Tam jest bród, który zna prawdopodobnie. Jeśli go nie zna, to będzie szukał i znajdzie go.
— Old Shatterhandowi nie potrzeba brodu; to niedościgły pływak.
— O tem także myślałem. Każę obsadzić długą przestrzeń brzegów, to nie będzie mógł mi umknąć. Gdyby Nale Masiuf[11] był już tu ze swoją setką wojowników, to moglibyśmy rozciągnąć ich na jeszcze dłuższej przestrzeni, ale on nadejdzie dopiero za trzy dni.
W tej chwili zabrzmiał okrzyk „yakha“[12] i wszystko pośpieszyło do ognisk, przy których pieczono mięso. Wódz wstał, odpowiednio do swej godności, powoli, ażeby poszukać sobie tego, co chciał jeść. Była to dla mnie najlepsza sposobność oddalenia się. Rzuciłem jeszcze raz badawcze spojrzenie na obozowisko. Nikt nie parzył na brzeg ani ku miejscu, na którem leżałem. Wszyscy zwrócili uwagę na mięso. Wsunąłem się w głębszą wodę i odpłynąłem czemprędzej, nie starając się nawet o to, by mnie nie dostrzeżono. Przybywszy szczęśliwie na miejsce, gdzie się rozebrałem, wyszedłem na brzeg, wdziałem ubranie i poszedłem tam, gdzie czekał na mnie Old Wabble. Pióropusz z sitowia wziąłem ze sobą.
Zbliżyłem się tak cicho, że stary wcale nie słyszał, i zerwał się przerażony, gdy go dotknąłem.
— A do wszystkich piorunów! To wy, sir, czy to jaki czerwony? — spytał.
— To ja — odrzekłem.
— Well. Gdyby to nie wy, wpakowałbym drabowi nóż w ciało.
— Nie zrobilibyście tego, mr. Cutterze.
— Nie? Czemużby nie?
— Bo nie moglibyście, mając już dawno jego nóż w brzuchu.
— Oho!
— Tak jest! Jakie wy macie uszy?
— Patentowane; th’ is clear.
— No, to szkoda pięknego patentu, bo uszy nic nie warte! Leżeliście cicho, dokoła nic się nie ruszało, a jednak nie słyszeliście mego nadejścia. A gdyby to zamiast mnie był który z Komanczów?
— To usłyszałbym go, gdyż nikt inny nie mógłby tak bez szmeru się zbliżyć. Czy zrobiliście dobry interes, sir?
— Jestem zadowolony.
— Ja także.
— Coście podsłuchali?
— Na pozór mało, ale właściwie bardzo wiele. Old Surehanda strzegą tylko dwaj ludzie.
— Gdzie?
— Aha; chcielibyście to wiedzieć?
— Oczywiście.
— Bardzo wierzę. Ale, gdyby mnie nie było, nie dowiedzielibyście się o tem.
— Nie wmawiajcie tego w siebie, mr. Cutterze! Nie potrzebuję was do tego, bo wiem o tem tak samo dobrze, jak wy.
— No, to gdzie on jest?
— Tam, na wyspie.
— Domyślaliście się tego już przedtem, ale to właśnie tylko domysł.
— To pewność, bo słyszałem to z ust wodza, Wupa Umugi.
— Mówił o tem?
— Tak.
— To osioł! Myślałem, że zrobię wam wielką przyjemność, gdy wam powiem, że przypuszczenie nasze jest słuszne.
— Nie martwcie się tem, sir. Czego dowiedzieliście się jeszcze ponadto?
— Nic. Zdawało mi się, że powiem wam, Bóg wie, co ważnego, ale skoro podsłuchaliście to sami, to tak samo, jak gdybym się niczego nie dowiedział. To mnie złości. Prawdopodobnie byłbym więcej usłyszał, ale nadeszli właśnie nasi wczorajsi Komancze, i wszystko odbiegło od ogniska, przy którem leżałem. Podsłuchaliście więcej ode mnie?
— Tak.
— Co?
— O tem potem. Tu nie miejsce na rozmowę. Odejdźmy stąd.
— Dokąd?
— Najpierw na wolne pole i to tą samą drogą, którą przyczołgaliśmy się tutaj.
— A więc przez wertepy i gąszcze. I to ten człowiek nazywa drogą!
Musieliśmy w powrocie zachować taką samą ostrożność, jak w przybyciu, i równie szczęśliwie wydostaliśmy się z terenu Indyan. Gwiazdy świeciły dość jasno, i minąwszy wspomniany pas zarośli, mogliśmy powstać i bez obawy iść dalej tak, jak gdyby ani jednego Komancza nie było w pobliżu.
— Zdaje się, że dążycie do naszego obozu — rzekł Old Wabble.
— A dokądby?
— Hm! Wyśmiejecie mnie prawdopodobnie, ale myślałem, że zaraz przyprowadzimy ze sobą Old Surehanda.
— To był istotnie śmiały pomysł.
— Ponieważ położenie jest inne, aniżeli sądziłem. Gdyby pojmany nie leżał na wyspie, lecz na brzegu, poszłoby jego uwolnienie paz-dwa-trzy.
— Nie rozumiem tego.
— W takim razie wyrażę się inaczej: Podejść — przeciąć więzy — zerwać się — uciec — Indyanie za nami — my pędzimy do naszego obozu — wskakujemy na konie — cwałujemy precz — i po wszystkiem.
— To brzmi tak, jakby było czemś niesłychanie łatwem do wykonania. Czy uwolniliście już kiedy jeńca w ton sposób?
— Nie, ale wy! Dokonaliście już nawet więcej takich sztuczek.
— To nie powód, żeby zawsze miało pójść tak mimiko. Należy się stosować do okoliczności, które rzadko kiedy są takie same.
— To szkoda. Przyznam się wam szczerze i uczciwie, że chętnie stanąłbym przed naszymi towarzyszami, którzy nie są prawdziwymi westmanami, z gotowym czynem.
— To znaczy, że chcielibyście pochełpić się nieco.
— Nazwijcie to, jak chcecie. To nie wstyd przecież wydobyć, z wami tylko, z pośród stu pięćdziesięciu Indyan jeńca, przeznaczonego na śmierć męczeńską.
— Wstyd — nie.
— A zatem. Ale ta uciecha mi przepada.
— Jakto?
— Bo prawdopodobnie będą nam pomagali ten Sam Parker, Joz Hawley i inni.
— Nie można tego nazwać pomocą. Utworzą tylko linię naszego odwrotu; to wszytko.
— Rzeczywiście?
— Tak. Uwolnimy Old Surechanda tylko my obaj; ja i wy.
— To mi bardzo przyjemne!
— Przypuszczam oczywiście z góry, że jesteście dobrym pływakiem, jak mi to powiedzieliście sami.
— Jak ryba — powiadam wam, że jak ryba — th’ is clear. A więc trzeba będzie pływać?
— Tak, bo musimy się dostać na wyspę.
— Słusznie; czółen tam niema.
— Czółno nie przydałoby nam się na nic; spostrzeżonoby nas. A zatem ufacie sobie, że przepłyniecie z tamtego brzegu wpoprzek jeziora na wyspę i z powrotem?
— A to pytanie! Powiadam wam, że dopłynąłbym do księżyca, gdyby między nim a ziemią było dość wody.
— Well! W takim razie rzecz bardzo prosta. Popłyniemy na wyspę, unieszkodliwimy obydwu strażników, uwolnimy Old Surehanda z więzów i popłyniemy z nim napowrót.
— Co?... Jak?... Co?
Stanął, wziął mnie za ramię i rzekł:
— To idzie u was tak szybko, jak zjeść kromkę chleba z masłem.
— A u was szło przedtem także na raz-dwa-trzy.
— Tak, to było coś zupełnie innego. Ja chciałem go uwolnić na lądzie, a nie przez wodę. Tu trzeba przedewszystkiem wiedzieć, czy Old Surehand umie także pływać.
— Wiecie chyba o tem najlepiej; przecież go znacie.
— Ale nie widziałem go jeszcze w wodzie.
— Tak? To niepotrzebne, bo taki westman, jak Old Surehand, jest pewnie dobrym pływakiem.
— Ależ on skrępowany — a z tego człowiek drętwieje. Czy będzie tak dobrze władał rękami i nogami, żeby mógł z nami zaraz przepłynąć jezioro?
— Przypuszczam, gdyż powiadają, że to bardzo silny mężczyzna.
— Tak, to prawda. A więc rzecz załatwiona; płynie zaraz z nami. Ale gwiazdy, te gwiazdy!
— Cóż takiego?
— Czy nie uważacie, że coraz bardziej jaśnieją?
— Rzeczywiście.
— A więc będą się razem z niebem odbijały we wodzie; to niedobrze!
— Chcieliście niedawno płynąć aż do księżyca. On was nie irytuje tak, jak gwiazdy?
— Zdaje mi się, że dowcipkujecie, ale wiecie dobrze, co mam na myśli. Odbicie gwiazd we wodzie zdradzi nas.
— Przed kim?
— Przed strażnikami na wyspie.
— Nie zdaje mi się.
— Owszem! Rozważcie tylko: Woda jeziora z gwiazdamileży spokojnie przed nimi, za każdym zaś ruchem naszym powstawać będą fale, i gwiazdy zaczną się trząść tędy i owędy. Gdy będziemy dopływali, powstanie taka rewolucya na całym odbitym w wodzie firmamencie, w strażnicy będą musieli zwrócić na nas uwagę.
— A cóż to szkodzi?
Przystanął znowu, zatrzymał mnie i zapytał:
— Co?... Jak?... Co to szkodzi? I tak pyta Old Shatterhand! Takie pytanie nie zdziwiłoby mnie tylko u greenhorna[13] Co to szkodzi! Te draby zaczną oczywiście natychmiast ryczeć o pomoc; a potem rzucą się wszyscy Komancze w wodę i zaczną się łowy, w których zginiemy. Żebyśmy nie wiem jak dobrze pływali, to przecie zbyt wiele psów — śmierć dla zająca.
— Nie zawołają chyba o pomoc — odrzekłem, zmuszając go do dalszej drogi.
— Oczywiście, że tak! Zobaczą przecież, że nadpływają dwaj ludzie i to dwaj biali. A jeśliby nawet rzeczywiście nie krzyczeli, to poślą pewnie za nami kilka kul.
— I tego nie uczynią.
— Ależ, sir, ja was nie pojmuję.
— Nie zobaczą nas wcale.
— Co?... Nie zobaczą nas, gdy cały firmament będzie trząsł się i mrowił?
— Nie, bo się zamaskujemy.
— Zamaskujemy? To coraz większe szaleństwo! Jak się zamaskujemy? Czy może wy jako domino, a ja jako arlekin? Dziękuję wam za taki karnawał!
— Zrozumiejcież mnie dobrze, mr. Cutterze! Pod zamaskowaniem rozumiem ukrycie się,
— Także dobrze! Gdzież ukryjecie się w wodzie?
— Za sitowiem.
— Na jeziorze go niema, tylko na brzegu.
— Weźmiemy je ze sobą.
— Nonsens! Nikt z czerwonych nie da się tem otumanić.
— Mogę wam dowieść, że tak.
— Jakże to?
— Przed chwilą urządziłem taką maskaradę, nie mogąc w żaden inny sposób dopiąć swojego celu.
— Rzeczywiście?
— Tak.
Opowiedziałem mu, jak było, a kiedy skończyłem, odrzekł:
— Hm, to przecież nie takie całkiem głupie, jak myślałem. Ale jeden snop sitowia to ujdzie — dwa jednak? Niełatwo nam się uda płynąć całkiem równo, więc oba snopy raz będą w kupie, to znów się rozejdą, co będzie musiało wpaść im w oko i wzbudzić podejrzenie.
— Zapewne, ale my nie weźmiemy dwu snopów, lecz urządzimy sobie wyspę z sitowia, pod którą będziemy pływać.
— Niezłe!
— Z początku popłyniemy szybko — kiedy jednak dostaniemy się w zakres ich wzroku, popłynie nasza kępa powoli, bardzo powoli.
— A nasze jasne ciała? Ażeby płynąć obok siebie, potrzebujemy przynajmniej ośm łokci miejsca. Czy może ta kępa być taka wielka? Dozorcy nas zobaczą, bo mamy jasną skórę.
— Zostaniemy w ubraniu.
— Hm — mruknął.
— Czy sądzicie, mr. Cutterze, że utrudni wam to pływanie?
— Wcale a wcale nie! Pytanie tylko, czy strażnicy, jeśli wszystko szczęśliwie się uda, pozwolą wylądować naszemu sitowiu na wyspie.
— Ono nie wyląduje.
— Nie? A więc i my nie? A przecież musimy się dostać na wyspę. To wprost niezrozumiałe.
— Bardzo łatwo. Czy umiecie nurkować?
— Jak żaba, powiadam wam, jak żaba, th’ is clear; tak głęboko w dół, jak chcecie!
— To dobrze, bo tu trzeba będzie nurkować. Gdy ubliżymy się do wyspy, i dozorcy zauważą sitowie, pójdą na tę stronę wyspy, którą ono zechce przepłynąć.
— Tego należy się spodziewać, ale wylądować chyba mu nie pozwolą.
— Nie. A teraz główna sprawa. W chwili, kiedy nasza osłona będzie najbliżej wyspy, porzucimy ją, zanurzymy się i popłyniemy popod wodą dokoła wyspy, ażeby wynurzyć się po drugiej stronie. Gdy dozorcy będą spoglądali na sitowie, wyjdziemy poza ich plecyma na wyspę, a, ja przyskoczę do nich, by ich dwoma silnemi uderzeniami pięści unieszkodliwić.
— Świetnie, mr. Shatterhandzie! A ja?
— Dla was najpierwsze rozciąć więzy jeńcowi, ażeby mógł ujść czemprędzej, gdyż, chociaż tego nie przypuszczam, może zajść wypadek, że będziemy musieli zaraz powracać. Być może, że nie od razu dobrze ugodzę któregoś z dozorców i że będzie miał czas zawołać o pomoc.
— To byłoby szkaradnie!
— Tak. Widzicie chyba, że mamy wiele dokazać i że wszystko musi się dobrze złożyć, żeby się sztuczka udała. Sądzę zatem, że nie weźmiecie mi za złe, skoro was poproszę zbadać siebie jeszcze raz, czy zdołacie rzeczywiście wykonać tog czego muszę od was wymagać.
— Z łatwością, sir, z największą łatwością.
— Proszę nie odpowiadać, tak prędko. Nie wolno nam być lekkomyślnymi. Powiadam wam otwarcie, że nie przedstawiam sobie tego łatwo. Siebie znam dobrze i wiem, że to potrafię wykonać, jeśli wszystko pójdzie gładko i nic, jak przypuszczam, nie stanie mi w drodze. Mimo to jednak uważam całą sprawę za trudną, nawet za bardzo trudną.
— Nie mówcie o lekkomyślności, sir! Czy widzieliście kiedy, jak Old Wabble pływa?
— Nie.
— Albo nurkuje?
— Tem mniej.
— Więc bądźcie cicho i czekajcie spokojnie;. kiedy wszystko się skończy, powiecie, że nie mogliście mieć lepszego i zręczniejszego pomocnika ode mnie. Th’ is clear.
— Bardzo mnie to ucieszy, ponieważ idzie tu bardziej o nasze życie, aniżeli kiedybądźkolwiek indziej.
Nie wiedziałem rzeczywiście całkiem dobrze, czy mogę mu zaufać, czy też nie. Jego koścista postać nie pozwalała domyślać się w nim dobrego pływaka, a zapewnienia jego miały w sobie pewną chełpliwość. Wiadomem jednak było, że był to człowiek odważny i doświadczony, a mówił tak głębokim tonem przekonania, że trudno mu było nie wierzyć. Zresztą nie było już czasu na dalsze wyjaśnienia, bo doszliśmy do obozu.
Towarzysze niepokoili się z powodu długiej naszej nieobecności. Opowiedzieliśmy im, cośmy widzieli, o czem dowiedzieliśmy się — i objaśniliśmy im nasz plan. Parker i Hawley żałowali, że nie mogli w tem odegrać roli bezpośredniej, ale reszta nic nie powiedziała. Byli całkiem zadowoleni, że nie żądałem od nich narażenia życia. Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy na drugą stronę jeziora.
Przybywszy tam, musieliśmy w ciemności przeciskać się przez zarośla, ażeby z otwartej, trawą porosłej preryi dostać się nad wodę, gdzie pozsiadaliśmy z koni i przywiązaliśmy je do drzewa. Po drugiej stronie płonęły obozowe ogniska.
Rosło tu także sitowie. Nacięliśmy go, ile nam było potrzeba, a kilka grubych konarów utworzyło fundament tratwy. Po skończeniu było to dla naszego celu małe arcydzieło. Pod spodem miała tratwa otwory na głowy i cztery skórzane pętle na ręce. Postaraliśmy się także oczywiście o to, ażeby, siedząc pod spodem, można się było swobodnie rozglądać.
Trzeba było zaczynać. Wypróżniliśmy kieszenie i odłożyliśmy wogóle wszystko, co musiałoby ucierpieć przez wodę, a nie było koniecznie potrzebne. Z broni zabraliśmy tylko noże. Kiedyśmy już byli prawie gotowi, zapytał Parker:
— A więc my nie mamy przy tem nic a nic do czynienia, mr. Shatterhandzie?
— Nie — ale nie uważajcie się mimo to za zbytecznych. Może zajść wypadek, w którym będziemy was bardzo potrzebowali.
— Jaki?
— Jeżeli nas odkryją i zaczną ścigać, co może nastąpić tylko na wodzie. Nadpłyniemy stamtąd w prostej linii. Gdyby nas ścigano, będzie waszym obowiązkiem nie dopuścić do nas pościgu.
— Strzałami?
— Tak.
— W takiej ciemności? Płynącemu widać zaledwie głowę; kto tak zdoła odróżnić białego od czerwonego? Moglibyśmy was łatwo ustrzelić.
— Nie wolno wam właśnie strzelać, dopóki nie rozpoznacie dokładnie, do kogo macie strzelać. Zresztą damy się wam poznać głośnymi okrzykami. Gdyby który z nas zaczął we wodzie walkę z którymś z czerwonych, nie będziecie strzelali, chociażby to było tak blizko, że rozpoznawalibyście twarze. Stać każdego z nas na pokonanie jednego czerwonego.
— Tak jest, stać nas, th’ is clear! — potwierdził żywo Old Wabble.
— O sobie wiem to — a co do was, wierzę w to — odpowiedziałem. — Mimo to zapytuję raz jeszcze: Czy to, czego macie dokonać, nie będzie dla was za trudne? Bo w takim razie wolę to wziąć na siebie samego.
— Nie. A więc naprzód i daj Boże szczęście!
— Yes, go on! Za pół godziny będziemy tu szczęśliwie i zwycięsko z powrotem.
Z tem śmiałem zapewnieniem na ustach strząsł się Old Wabble do wody, a ja ruszyłem za nim z mniejszą pewnością siebie.
Pod tratwą chować się nie było potrzeby, dopóki nie byliśmy straży na widoku; z początku płynęliśmy wolno i popychaliśmy kępę przed sobą. Obserwowałem zrazu Old Wabbla, ażeby się przekonać, czy rzeczywiście pływa tak dobrze, jak twierdził; szło jako tako. Po jakimś czasie dopiero zauważyłem, że tratwa zanurzyła się po jego stronie głębiej aniżeli po mojej.
— Opieracie się zanadto — rzekłem. — Nie jesteście chyba zmęczony, mr. Cutterze.
— Zmęczony? A wam co znowu? — odparł. — Temu winny tylko przeklęte braces, które mnie cisną.
— A któż pod pasem nosi jeszcze szelki?
— Tego nie rozumiecie. Pas jest na Zachodzie niezbędny, a ja prócz tego muszę mieć szelki, bo nie mam bioder. Trzymają ont i pas. Gdzie na mnie mogą być biodra?
Nie mogłem wprawdzie pojąć, skąd u szelek tęn impertynencki zamiar przeszkadzania mu właśnie w pływaniu — lecz byłem cicho. Niebawem jednak zaczął tak przechylać tratwę, że z mojej strony wychyliła się z wody. Wobec tego poprosiłem go:
— Wróćcie się lepiej, mr. Cutterze; teraz jeszcze czas, a wam widocznie coraz trudniej.
— Nonsens! Czyż nie widzicie, że mknę, jak ryba?
— Bo ja tratwę popycham, a wy na niej wisicie.
— Tak się tylko zdaje! Te szelki! Zdejmę je, to pójdzie lepiej.
Trzymając się jedną ręką tratwy, odpiął drugą szelki i schował je do kieszeni. Musiały go przecież uciskać, gdyż teraz szło rzeczywiście lepiej. Słyszałem wprawdzie, że sapał z wysiłku, a kiedy zrobiłem na ten temat uwagę, zapewnił mnie:
— To tylko jedna strona płuc robi się czasem taka głośna; druga jest dobra.
Płynęliśmy teraz z pięć minut, nie mówiąc ani słowa, poczem zauważyłem znowu, że zanurzał się w wodzie głębiej aniżeli przedtem.
— Robicie się coraz cięższy, sir? — zapytałem.
— Czy to takie dziwne? Ubranie nasiąka wodą, a tam w tyle... all devils, co to?
Zatrzymał tratwę i sięgnął rękę za siebie.
— Czego tam szukacie, sir?
— Szukam... no!... Słuchajcie, mr. Shatterhandzie, ja muszę bezwarunkowo przypiąć szelki napowrót.
— Dlaczego?
— Bo gubię spodnie. Już do połowy spadły ze mnie; płyną za mną. Czy mi dopomożecie?
Dopomogłem mu w przyprowadzeniu do porządku napół zbiegłych już spodni. Następnie popłynęliśmy dalej, lecz ku memu zaniepokojeniu zauważyłem, że nie był takim pływakiem, za jakiego się uważał. Musiałem popychać nietylko tratwę, lecz także i jego.
— Zdaje mi się, że zawrócimy, mr. Cutterze — powiedziałem. — Jesteście już naprawdę zmęczony, a nasze przedsięwzięcie wymaga pełnej siły. Pomyślcie o niebezpieczeństwie, na które się narażamy.
— Myślę o tem i dlatego nie wysilam się teraz, ażeby potem mieć siłę. Wracać? Co za myśl! To byłby dla mnie blamaż!
Zblamować nie chciałem go rzeczywiście, ale czy miałem nadal ryzykować? Być mogło, że oszczędzał się na razie, ażeby potem być au fait, i potwierdził to na następne pytania. Zresztą mieliśmy już połowę drogi za sobą, a więc trzeba było przeć naprzód, jakkolwiekby być miało. Postanowienie to nie zmniejszyło moich obaw, i po upływie pięciu minut spytałem znowu: —
— Czy nie położylibyście się górną połową ciała na tratwie? Odpoczniecie i będziecie mieli świeże siły.
— To słuszne, ale czy nie będzie to wam za ciężko?
— Nie; zróbcie tak.
Poszedł za moją radą i kiedy popędziłem dalej nasz wehikuł, powiedział:
— Przyszła mi pewna myśl, sir. Strażnicy nabiorą podejrzenia, chociaż nas nie zobaczą.
— Czemu?
— Bo zadadzą sobie pytanie, skąd sitowie ma ten ruch. Przecież jezioro spokojne.
— Mylicie się. Woda odpływa tędy do Rio Pecos i dlatego ma pewien, choć nieznaczny, ruch ku odpływowi. Oderwane od brzegu sitowie spływałoby także powoli, i czerwoni wytłomaczą to sobie. Pod tym względem nie mam żadnej obawy.
— Tylko pod innym?
— Tak.
— O cóż takiego?
— O was.
— Pshaw! Nie chcę się teraz wysilać, ale skoro się tylko zacznie, zobaczycie mnie przy robocie.
— Hm! O pływaniu nie chcę teraz nic mówić. Wrócę do tego jeszcze, zanim ruszymy z powrotem. Teraz idzie raczej o nurkowanie. Jeśli wam się to nie uda, możemy być zgubieni.
— Nie mówcie, sir! Nie mam nic więcej do zrobienia, jak tylko puścić tratwę w odpowiedniej chwili, zanurzyć się i wynurzyć po drugiej stronie wyspy. To dzieciństwo, zwłaszcza przy mojej budowie ciała. Kto ma tyle kości, a tak mało ciała, temu łatwo być mistrzem w nurkowaniu.
Miał istotnie słuszność, a pewność siebie, jaką okazywał, uspokoiła mnie w pewnej mierze, chociaż widziałem, że lepiej było zostawić go i samemu wykonać zamiar.
Zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy, a ja zwróciłem tratwę z dotychczasowego kierunku nieco w górę, gdyż potem mieliśmy się dać znosić w dół. Ogniska Komanczów świeciły jasno, lecz nas nie oświecały, a to, które płonęło na wyspie, było za krzakami i dlatego nie widzieliśmy ognia. Kilka gwiazd świeciło z firmamentu na wodę i odbijały się w niej. Płynąłem równo i spokojnie, żeby fal nie wywoływać, w których chwiałoby się odbicie gwiazd, ponieważ to można widzieć z daleka. W ten sposób przybyłem bez pośpiechu tak blizko wyspy, że mogliśmy tratwę puścić z prądem wody. Zwróciłem na to uwagę Old Wabble’a.
— Teraz nadszedł czas, mr. Cutterze. Musimy teraz wleść pod sitowie.
— Well, to zaraz się stanie — odrzekł.
— Jeszcze chwileczkę! Gdy będziemy mieli głowy w otworach a zechcemy sobie coś powiedzieć, to może to się stać tylko szeptem.
— Rozumie się samo przez się.
— Chociaż puścimy tratwę z prądem, musimy ją jednak kierować; zostawcie to mnie.
— I owszem. Powiedzcie mi tylko, kiedy się mam zanurzyć. Zaraz to zrobię.
— Rzeczywiście?
— Powiadam wam całkiem seryo, nie bójcie się o mnie. Daję wam na to słowo, że wcale, ale to wcale nie będę dla was ciężarem!
Był to zupełnie inny ton, niżeli przedtem. Czyżby tylko udawał? Byłby rzeczywiście dobrym nurkiem?
Wsunęliśmy się pod tratwę i wystawiliśmy głowy przez otwory. Potem włożyliśmy ręce w pętle i wisieliśmy prostopadle, jak gimnastycy na wiszących pierścieniach. Sitowie nas niosło; nie pływaliśmy wcale i tylko mały ruch ręką lub nogą wystarczał do kierowania. Szło to bardzo powoli, a w oczekiwaniu czas dłużył się jeszcze bardziej.
— To pośpieszna żegluga — szepnął stary. — Czy widzicie dobrze, sir?
— Tak.
— Teraz powinienby nadpłynąć rekin i ukąsić w nogę. Thunder, a to poruszyłby się nasz steamer. Jak to dobrze, że tutaj nie ma tych bestyi ani krokodyli! Patrzcie!
— Widzę go.
— A on nas widzi. Co on zrobi?
Byliśmy o sześćdziesiąt kroków może od wyspy. W zaroślach była szeroka przerwa, a przez nią widać było ogień. W świetle jego dostrzegliśmy Indyanina, czerpiącego wodę. Zauważył nas, patrzył ku nam przez chwilę i wrócił potem do ogniska.
— Doskonały! — szepnął Old Wabble. — Nie chce o nas nic wiedzieć.
— To nam bardzo na rękę, ale zaczekajmy, czy przecież nasze sitowie nie wpadnie mu w oko.
Upływała minuta za minutą, zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy, ale strażnik już się nie pokazał. Brakowało jeszcze czterdzieści, potem trzydzieści — dwadzieścia — a wreszcie dziesięć kroków. Przesunęliśmy się mimo.
— Teraz, mr. Cutterze — szepnąłem do starca. — Wy popłyniecie nurkiem w prawo, a ja w lewo dokoła wyspy, ażebyśmy sobie nie przeszkadzali, gdybyśmy się zderzyli. Po tamtej stronie wyjdziemy i będziemy na tyłach straży. Ale proszę was, zadajcie sobie trudu! Czy macie ręce w pętlicach?
— Nie.
— Czyście gotowi?
— Yes. Możemy zaczynać.
— A więc precz z tratwą!
Puściłem ją, zanurzyłem się głęboko, opłynąłem połowę wyspy i wychyliłem się ostrożnie po drugiej stronie. Po dwu uderzeniach rąk byłem na brzegu. Old Wabble’a nie było tutaj widać. Musiał wyjść na wyspę w innem miejscu. Nie mogłem się troszczyć o niego i musiałem przedewszystkiem śpieszyć do strażników. Położywszy się na ziemi, zacząłem się czołgać przez krzaki. Siedzieli przy niewielkiem ognisku, gdzie płonęło kilka polan. Jeden z nich zwrócony był do mnie plecami, a drugi lewym bokiem. Opodal leżał pojmany w cieniu zwieszającego się krzaka. Nie widziałem jego twarzy, tylko nogi leżały w świetle ognia; były skrępowane. A więc prędzej do dzieła!
Podniosłem się i w dwu szybkich skokach byłem przy ogniu — poczem jedno uderzenie tu a drugie tam powaliły na ziemię obu czerwonych. Pochyliłem się nad nimi; byli ogłuszeni.
— Haevens, to biały! — zabrzmiał głos jeńca. — Przychodzicie po mnie....
— Tak — przerwałem mu. — Pomówimy później;, teraz do dzieła! Precz z więzami!
Ukląkłem nad nim i dobyłem noża, kiedy za mną powstał szmer jakiś.
— Czy to wy, mr. Cutterze? — zapytałem, nie oglądając się, gdyż kto mógłby być inny?
— Uff, uff, uff, uff! — odpowiedziały mi zamiast niego dwa obce mi głosy.
Zerwałem się błyskawicznie i odwróciłem się. Dwaj Indyanie, ociekający wodą, stali i patrzyli na mnie, jak na widmo. Później powiedział mi Old Surehand, że straż luzowała się co dwie godziny i że luzujący przypływali na wyspę. Dlatego to pokazały się w tak niestosownej dla mnie chwili te ociekające wodą postacie, ażeby zastąpić ogłuszonych. Ale zdumienie moje trwało tylko przez chwilę. W następnej pochwyciłem jednego z czerwonych lewą ręką za gardło a prawą powaliłem go na ziemię. Potem chciałem chwycić drugiego, lecz nie zdołałem, gdyż z przeraźliwym krzykiem o pomoc wskoczył w wodę i, rycząc ciągle, popłynął ku obozowi.
Nie było czasu do stracenia. Poskoczyłem do Old Surehanda i przeciąłem mu więzy na rękach i nogach. Oprócz tego przywiązano go dwoma rzemieniami do wbitych w ziemię palików.
— Czy możecie się ruszać, sir? — spytałem go, skoro powstał. — Powiedzcie prędzej!
Widziałem tego człowieka po raz pierwszy, ale nie miałem czasu przypatrzyć mu się. Wyprostował swoje potężne członki, schylił się, ażeby zabrać nóż jednemu z ogłuszonych i odrzekł tak spokojnie, jak gdyby nie miał żadnego powodu do obawy o siebie.
— Mogę wszystko, co chcecie, sir.
— A pływać także?
— Tak. Dokąd?
— Wprost na drugą stronę; tam czekają na nas biali.
— To chodźcie! Już najwyższy czas. Za minutę będą czerwoni tutaj.
— Miał słuszność. Zaalarmowani Komancze podnieśli zgiełk iście piekielny. Nie mogliśmy ich zobaczyć, ale słyszeliśmy po plusku i bryzganiu wody, że rzucili się w jezioro i płynęli ku wyspie. Musieliśmy się oddalić. Ale gdzie był Old Wabble?
— Mr. Cutterze, mr. Cutterze! — ryknąłem głośniej niemal od Indyan. — Mr. Cutterze, czy jesteście tutaj?
Old Surehand skoczył na brzeg, aby spojrzeć ku obozowi. Zwrócił się do mnie i zapytał, ale nie spokojnie już, lecz z pośpiechem:
— Mr. Cutter? Macie na myśli Old Wabble’a?
— Tak. Przypłynął ze mną na wyspę, by was ocalić, ale go nigdzie nie widać.
— Czy tu jest więcej białych?
— Nie.
— To nie myślcie o nim! Ja znam starego; on ma swoje sposoby.
— Ależ on zgubiony!
— Nie myślcie, sir! Jego szatan nie zgładzi. On pewnie teraz bezpieczniejszy od nas. Zostawcie go i chodźcie. Wszyscy czerwoni w wodzie, a pierwsi prawie już tu. Naprzód, czemprędzej naprzód!
Pochwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą.
Z brzegu zobaczyłem powód pośpiechu. Woda pomiędzy mną a obozowiskiem roiła się od głów czerwonych z pootwieranemi w ryku ustami. Płynący na przedzie miał jeszcze kilkanaście susów wykonać, by się dostać na wyspę. Nie mogłem już myśleć o Old Wabble’u, lecz o sobie i Old Surehandzie.
— Tak, do wody — odpowiedziałem. — Chodźcie za mną, jak możecie najszybciej!
Wskoczyliśmy i zaczęliśmy się posuwać w rzutach powolnych, lecz silnych, jak czyni dobry pływak, nie chcąc się rychło zmęczyć. Ryki Indyan zdwoiły się i stały się wprost okropne. Zobaczyli nas i starali się nas koniecznie doścignąć.
Nie obawiałem się o siebie; mnie byłby pewnie nikt nie doścignął, ale Old Surehanda! Taki westman, jak on, musiał pewnie doskonale pływać, ale osłabiła go niewola, a sam wiedziałem najlepiej, jak indyańskie więzy odbierają siłę rękom i nogom. Płynąc obok niego, obserwowałem go. Posuwał się naprzód z zimną krwią, zapomocą owych podwójnych ruchów, rozdzielających pracę równomiernie na ręce i nogi. To mnie uspokoiło na razie. Wkrótce jednak zauważyłem, że ruchy jego straciły pewność.
— Czy was to nuży, sir? — spytałem.
— Nie — odrzekł, — ale straciłem czucie w rękach i w nogach; ścierpły.
— To skutek więzów. Czy wytrzymacie do drugiego brzegu?
— Mam nadzieję. W zwykłych warunkach nie doścignąłby mnie żaden Indyanin, ale gdy się leżało z tak skrępowanymi członkami, że krew przestała krążyć, nie można twierdzić niczego.
Po jakimś czasie poczuł szarpanie w mięśniach u rąk. Znałem ten objaw, wysoce niebezpieczny dla człowieka, mającego pływaniem życie ratować, i wezwałem go:
— Połóżcie się na plecach i płyńcie tylko nogami; tak wypoczną wam ręce.
Posłuchał mojej rady, i szybkość nasza zmniejszyła się znacznie. Płynąłem także na plecach, ażeby widzieć ścigających. Płynęli za nami wszyscy jeszcze, ale w rozmaitych odstępach. Cała leżąca za nami część jeziora była tak pokryta płynącymi Indyanami, że chyba wszyscy Komancze musieli powskakiwać w wodę. W każdym razie niewielu z nich zostało na brzegu. Jeden z płynących był od nas oddalony o sto kroków. Old Surehand zobaczył go i powiedział:
— Musimy płynąć prędzej; to za powoli. Spróbuję znowu przodem.
Uczynił to, lecz przyznał mi się:
— Ręce mi całkiem ścierpną, sir. Płyńcie dalej, a mnie zostawcie!
— Zostawić Old Surehanda? Ani mi się śni! Połóżcie się na mnie wpoprzek; ja was poniosę.
— Jestem za ciężki.
— Nie dla mnie.
— Ale to pójdzie powolnie i czerwonoskórcy nas dościgną.
— Zaczekajmy! No, proszę!
Spełnił moje życzenie dopiero po kilkakrotnem powtórzeniu go. Nie był rzeczywiście lekki, ale szło jakoś. Mimo to zbliżał się do nas pierwszy Indyanin coraz to bardziej. Musiał się bawić dotychczas i posuwał się teraz naprzód z taką siłą, gibkoścą i wytrwałością, że widziałem, iż nas doścignie. Ale był też sam jeden, gdyż reszta zostawała coraz to dalej. W mroku wieczornym byłoby go trudno zobaczyć, gdyby po drugiej stronie nie paliły się obozowe ogniska. Światło ich nie dosięgało wprawdzie ani nas ani jego, ale tworzyło jasne punkty, które od czasu do czasu sobą zasłaniał. Musiał mieć oczy doskonałe, skoro nie stracił nas na tej szerokiej płaszczyźnie.
Kiedy mieliśmy za sobą ze trzy czwarte drogi, zbliżył się do nas na trzydzieści najwyżej kroków i wydał przeraźliwy okrzyk wojenny.
— Dopędza nas! — rzekł Old Surehand. — To ja jestem winien. Jesteście pływak, jakiego jeszcze nie widziałem, ale nieść na wodzie ciężar dwu cetnarów, to zatrzyma najsilniejszego olbrzyma.
— Pshaw! Woda unosi nas przecież także, a tego jednego czerwonego się nie boję.
— Ja także nie. Skoro się zbliży, będzie zgubiony; mam nóż, a w rękach wraca mi czucie.
— Zostawcie go mnie! Ja nie byłem skrępowany.
— Czy chcecie go zakłuć? Nie lubię przelewać krwi bez absolutnej potrzeby.
— Tak samo i ja. Uderzę go po głowie i zabiorę ze sobą na brzeg.
— Sir, tego tylko jeden myśliwiec dokaże, a nazywa się Old Shatterhand. Mam chyba także mięśnie i ścięgna, ale muszę kilka razy uderzyć, zanim ogłuszę.
— To nie tylko sama siła; jest przytem fortel. Czy możecie już płynąć?
— Tak, spuśćcie mnie. Prawdopodobnie pójdzie.
— Prawdopodobnie! I wy chcecie walczyć z tym Indyaninem! Na to może się tylko Old Surehand odważyć.
— Znacie dobrze moje nazwisko. Czy mogę się dowiedzieć o waszem?
— Zaraz wam pokażę, jak się nazywam. Spróbujcie tylko, czy możecie płynąć sami.
Próba się udała; ręce nie odmawiały mu już służby. Była to zaiste szczególna sytuacya. Dwaj biali płyną po jeziorze — gromada Indyan ściga ich — a oni rozmawiają ze sobą, jak gdyby w jakimś nowojorskim parlour kołysali się na krzesłach z biegunami. Ale też tylko westmanów stać na coś podobnego.
Podczas próby sił Old Surehanda nie posuwaliśmy się naprzód, a czerwony dopłynął do nas szybko i wydał ponowny okrzyk zwycięstwa.
— Pozostawcie go zatem mnie i przypatrujcie się, jeśli chcecie — poprosiłem towarzysza, poczem odwróciłem się.
Nieprzyjaciel poznał, że chcę mu dotrzymać placu, i zatrzymał się. Podnosząc wysoko rękę z nożem, zawołał:
— Tu jest wódz Komanczów, Wupa Umugi! Nóż jego pożre obu białych psów!
Aha, to on! Ucieszyłem się. Dotychczas nie mogłem rozpoznać jego rysów.
— A tu jest Old Shatterhand, o którym sądzisz, że ujść ci nie zdoła — odrzekłem. — Spróbuj, czy masz słuszność.
— Old Shatterhand, Old Shatterhand! — zawołali równocześnie Old Surehand i czerwony, poczem drugi z nich dodał:
— Skoro jesteś tym parszywym kujotem, to musisz zginąć w tej chwili.
Po tych słowach zanurzył się szybko. Czekała nas więc walka na życie i śmierć, nocą i we wodzie. Wódz chciał się przy mnie wynurzyć i pchnąć mnie nożem, ale ani mi przez myśl nie przeszło czekać na to. Zanurzyłem się także, lecz przypuszczalnie głębiej od i niego. Woda zatrzymuje, jak dyament, wessane za dnia światło, i dlatego dobry nurek widzi pod wodą tak samo dobrze, jeśli nie lepiej, aniżeli nad nią. Unosząc się w głębi pięciu może metrów, spojrzałem w górę. Tak, tam był wódz trochę obok nade mną. Wyprostował ręce do ruchu, mającego wyrzucić go na powierzchnię; zrobiłem to samo i wynurzyłem się z wody tuż za nim. Dostał pięścią po głowie, poczem pochwyciłem go za czuprynę, żeby nie poszedł na dno.
— Old Shatterhand, naprawdę Old Shatterhand! Oto zaraz i dowód! — zawołał Old Surehand.
— Tak, sir, nie przedstawiłem wam się całkiem salonowo i musicie mi to wybaczyć!
— Obie strony ten sam błąd popełniły — zaśmiał się. — Ale, sir, nie uwierzycie, jak mnie to cieszy...
— I tak dalej, i tak dalej! — wpadłem mu w słowo.
— O tem potem, może aż jutro rano! Teraz nie możemy myśleć o grzecznościach. Cieszyłoby mnie, gdyby wam przeszła już parestezya w rękach.
— Zdaje się, że jest.
— Spróbujcież przynajmniej. Ja muszę nieść czerwonoskórca. No, płyńmy dalej!
Poszło istotnie! Ruch rąk przy pływaniu nastąpił zbyt nagle po poprzedniem przymusowem położeniu tych członków. Teraz widocznie przeszło. Popłynęliśmy powoli, żeby się oszczędzał, ku lądowi i dostaliśmy się na brzeg. Tam związaliśmy wodza, któremu właśnie powróciła przytomność.
Przedsięwzięcie miało zatem przebieg szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem. Ocaliłem Old Surehanda a w dodatku wziąłem do niewoli wodza Komanczów, lecz utraciłem za to Old Wabble’a. Co się z nim stało? Old Surehand nie wierzył w jego śmierć i twierdził:
— Poznajcie panowie pierwej tego starego boya, moi panowie! To oryginał pierwszej próby i nie do zabicia w żaden sposób. Założę się, że siedzi gdzieś w bezpiecznem miejscu i śmieje się w kułak. Takiego hultaja trzeba studyować, zanim się go sprawiedliwie osądzi. On umie z największego nieszczęścia zrobić jeszcze większe szczęście, i nie dziwiłoby mnie to wcale, gdyby teraz nadszedł nagle i przyprowadził jeszcze jednego lub więcej jeńców.
— Jeśli sam nie jest w niewoli — wtrąciłem.
— W takim razie można mu dopomódz. Wymienimy go za wodza.
— Więc nie nastajecie na jego życie?
— Broń Boże! To nie moja metoda okazywać się mordercą. Co do mnie, nie zasłużył sobie na to, ale jeśli staremu Wabble’owi nic się nie stało, to puścimy wolno tego czerwonoskórca.
— Zupełnie zgadzam się, sir. Ale patrzcie no; tam widać głowy na wodzie.
— Tak było rzeczywiście. Większość Komanczów odstąpiła od pogoni, ale niektórzy ścigali nas w dalszym ciągu i nadpływali teraz właśnie. Odpędziliśmy ich okrzykami groźnymi i kilkoma strzałami. Następnie musiałem towarzyszom opowiedzieć, w jaki sposób dostaliśmy się na wyspę i potem we dwu przypłynęliśmy tutaj.
Nie dokończyłem był jeszcze tego opowiadania, kiedy doleciał nas szmer jakiś z zarośli. Zaczęliśmy nadsłuchiwać. Gałęzie szeleściły i trzeszczały, jak gdyby pod ciężarem wielkich zwierząt n. p. koni. Wkońcu zabrzmiał głos rozkazujący:
— Schyl się ładnie na konia, czerwonoskórcze, bo nos sobie rozbijesz, th’ is clear!
— Old Wabble! — rzekł Old Surehand. — Zobaczycie panowie, że dosłownie spełni moje proroctwo.
I rzeczywiście wyszedł z zarośli, prowadząc za sobą konia, do którego był przywiązany Indyanin. Do tego konia przyczepione były jeszcze dwa obładowane jukami.
— Otóż jestem z powrotem — rzekł, śmiejąc się.
— Przyniosłem wam coś, co bardzo się nawet przyda. Ah, good evening, Old Surehand! Także już tu? Myślałem sobie, że przy tem nie byłem koniecznie potrzebny. Na uwolnienie wystarczył taki mąż, jak Old Shatterhand.
— Gdzież siedzieliście, mr. Cutterze? — spytałem. — Niepokoiliśmy się o was.
— Niepokoili? Chciałbym wiedzieć czemu, i coby mi się stać mogło. Ja sam troszczę się o siebie, a i o drugich, jak to zaraz zobaczycie.
— Nie przyszliście przecież na wyspę!
— Ani mi się śniło.
— Czemuż nie?
— Bo byłem wielki osioł, th’ is clear. Zdawało mi się, że umiem Bóg wie jak pływać i nurkować, ale wam nie mogłem nadążyć. Pływanie odbyłem jakoś szczęśliwie, choć tylko tam. Wracać tak samo i znów gubić spodnie, to nie dla mnie interes; a w dodatku nurkować! A jeśli się już nie wypłynie? Można przecież żywcem utonąć. Zostałem więc pod tratwą i zostawiłem rzeczy własnemu biegowi. Wtem zerwały się nagle ryki, że aż mój parowiec się zatrząsł, a czerwoni powskakiwali do wody. Ani jeden nie został na lądzie; nawet dozorcy koni puścili się za wami. Jeden z nich musiał zostać i tego postanowiłem sobie zabrać. Pożeglowałem więc ku lądowi, wylazłem z pod mego baldachimu, poskoczyłem ku czerwonemu i dałem mu takiego klapsa, że siadł, nie spytawszy mnie o pozwolenie. Związałem go jednym z rzemieni, na których wisiało mięso. Przyszło mi na myśl, że nam potrzeba żywności, jeśli... aha, nie chcę powiedzieć, dokąd się udamy. Pobiegłem więc na pastwisko i zabrałem dwa konie; jednego dla czerwonego boya, a dwa pod mięso. Siodła leżały obok. Musiałem się nieco śpieszyć, ażeby się uporać zawczasu, ale wszystko poszło tak, jak sobie tego życzyłem. Właśnie, kiedy pierwsi Indyanie nadpływali, nic nie wskórawszy, podyrdałem precz z boyem i z mięsem. Oto mnie macie! Co się stanie z mięsem, to mogę sobie łatwo wyobrazić, ale co zrobimy z boyem, nad tem niech sobie inni łamią głowy.
— Puścimy go jutro wolno — rzekł Old Surehand.
— Nie mam nic przeciwko temu. Skoro tutaj przyjechał, to niech pójdzie napowrót piechotą! Ale wódz jego! Jak on się wam dostał w ręce?
— Mr. Shatterhand go pochwycił.
— Czy może na wyspie?
— Nie, podczas pogoni na jeziorze.
— A zatem bitwa morska. Musicie mi potem opowiedzieć, jak to się odbyło. Czy tego także wypuścicie?
— Tak.
— Szkoda! On nadaje się lepiej do wiszenia, niż do chodzenia. Ale nie puśćcie go na wolność, zanim Indyanie nie wydadzą wam broni i wszystkiego, co wam zabrali. Nie byłem nigdy przyjacielem Indyan; oni wszyscy do niczego i uważają to za słabość, jeśli się dla nich jest pobłażliwym. Gdyby był razem ze swoimi stu pięćdziesięciu Indyanami utonął w jeziorze, to reszta ludzkości nie byłoby nic straciła; th’ is clear!
- ↑ Jasny potok.
- ↑ Wąwóz zawodny, Parów przeoczenia.
- ↑ Odnajdywacz tropów, wywiadowca.
- ↑ Łoś w języku Szoszonów.
- ↑ Wymawia się Old Szurhend, a znaczy: pewna ręka.
- ↑ Bilet jazdy.
- ↑ Woda błękitna.
- ↑ Wielki Grzmot.
- ↑ Błyskawica. Brat jego, ogier wodza Winnetou, nazywał się ilczi — wiatr.
- ↑ Bóg.
- ↑ Czteropalczysty.
- ↑ Jedzenie.
- ↑ Dosłownie: Zielony rożek chrabąszcza — nowicyusz.