Sąd Boży (May, 1930b)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Sąd Boży
Wydawca Wydawnictwo Powieści Karola Maya
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KAROL MAY
SĄD BOŻY
1POWIEŚ9CI KARO3LA MAY0A
POWIEŚCI KAROLA MAYA



I
WYWIADOWCY

Kiedy rozpoczynam niniejszą opowieść, nasuwa mi się z nieodpartą siłą wspomnienie z dzieciństwa, które dziś jeszcze żyje w mej pamięci tak wyraźnie i jasno, jak gdybym je dopiero wczoraj przeżył.
Było nas pięciu czy sześciu malców, Staliśmy na placu rynkowym mego miasta rodzinnego i przyglądali się jakiemuś woźnicy, którego konie nie mogły podźwignąć z miejsca ciężkiego wozu. Nielitościwy człowiek smagał je z całej siły, wreszcie zawrzał gniewem i zaklął siarczyście dodając do przekleństwa tak tęgie baty, że zwierzęta ruszyły.
— Tak, kiedy nic już pomóc nie chce, wówczas pomaga kantyczka do pioruna! — rzekł woźnica, roześmiał się i odjechał. Przechodnie wtórowali mu śmiechem, co się zaś tyczy nas, dzieci, to przekleństwo tak nam zaimponowało, że z rzadką gorliwością zaczęliśmy je stosować w naszej zabawie. Piorunowaliśmy z całą rozkoszą przez dłuższy czas, póki ojciec mój tego nie usłyszał. Wówczas bowiem skinął na mnie ruchem sobie właściwym, który mnie zawsze wprawiał w żałosny humor. Jak trafnie przewidywałem „piorun“ pozbawił mnie obiadu, a nadobitek musiałem przyglądać się, jak ryż na mleku, moja ulubiona potrawa, smakuje mocno moim siostrzyczkom. Ta przymusowa prywacja tak mi się dała wówczas we znaki, że postanowiłem święcie nie piorunować już nigdy. Umocniło mnie w tej chwalebnej decyzji postępowanie mojej zacnej osiemdziesięcioletniej babki. Mianowicie po obiedzie wzięła mnie na stronę, otarła mi usta ręcznikiem tak mocno, że łzy pociekły mi z oczu, i rzekła:
— Fuj, fuj! Przekleństwo kala usta, i dlatego muszę ci je mocno otrzeć. Rozważ to sobie i nie powtarzaj już nigdy przekleństw, jeśli chcesz, abym cię nadal kochała!
Jeśli mam być szczery, to muszę przyznać, że to ofuknięcie odczułem silniej, niż poprzednio post przymusowy, albowiem każde słowo staruszki było dla mnie święte. Zaszyłem się więc w kąt i własną ręką kontynuowałem oczyszczanie ust. Uprzytomniłem sobie tymczasem, że nie ja sam kląłem. Potajemnie więc zabrałem wspomniany ręcznik, wykradłem się I zwołałem wszystkich współwinnych. Wyjaśniłem, jakie powinny nastąpić konsekwencje ich dzisiejszego występku, i zaprowadziłem ich do wielkiej studni na rynku. Tam oddaliśmy się dziełu „oczyszczenia“ z takim płomiennym zapałem, że zmokliśmy do suchej nitki i musieliśmy się położyć w słońcu, aby wyschnąć.
Aczkolwiek zakończenie przygody bardzo nas bawiło, to jednak sama sprawa była dla mnie tak poważna, że odtąd właściwie datuje się moja odraza do klątw i przekleństw. Nawet człowiek, skądinąd najsympatyczniejszy, lecz który klnie, działa na mnie odstręczająco; jeśli się zaś dowiaduję, że jest nałogowym przeklętnikiem — mogę mu okazać co najwyżej obojętność.
Jak daleko potrafi człek zabrnąć w tak grzeszny nawyk, przekonałem się po osobniku, o którym zamierzam opowiedzieć, ponieważ jego przykład wyraźnie dowodzi, że nie należy zbytnio igrać z cierpliwością i pobłażliwością Najwyższego.
W czasie, kiedy się rozegrał niniejszy epizod, bawiłem wraz z Winnetou u Nawajów, którzy, zaliczając się poniekąd do wielkiego narodu Apaczów, uważali mego czerwonego brata za swego najwyższego wodza. Obozowali wówczas pośród wyżyn miejscowości, zwanej Agna Grande, i zamierzali podążyć stąd do Colorado, czekali jednak przybycia pewnej ilości białych myśliwych, z którymi miałem się u nich spotkać.
Tymczasem nasze czerwone straże przyprowadziły do obozu dwóch obcych Indjan, których zdybali śród bardzo podejrzanych okoliczności. Oczywiście, że odrazu poddano ich badaniom, atoli nie można było z nich dobyć ani jednego słowa. Twarzy nie mieli umalowanych, a że nie nosili także oznak plemiennych, więc niepodobna było określić, do jakiego szczepu należą. Wiedząc, że Utahowie w ostatnich czasach wrogiem okiem patrzeli na Nawajów, rzekłem do Winnetou:
— Sądzę, iż muszą to być wojownicy Utahów, gdyż plemię to posuwa się coraz bardziej na południe i wydaje się planować napad na Nawajów. Przypuszczam, iż wysłali tych dwóch drabów na przeszpiegi.
Sądziłem, że Winnetou przyzna mi słuszność. Lecz on, który znał wszystkie szczepy czerwonych lepiej ode mnie, odpowiedział:
— To Pa­‑Utes, mimo to brat mój ma słuszność, uważając ich za wywiadowców.
— Czyżby Pa­‑Utes zwąchali się z Utahami?
— Winnetou jest tego pewny, gdyż inaczej obaj Indjanie nie odmówiliby odpowiedzi.
— W takim razie zalecona jest najwyższa ostrożność! W takiej miejscowości jak tutejsza trzeba sądzić, że wywiadowcy oddalili się od swoich najwyżej o trzy dni drogi. Stąd można wnosić, iż blisko są wrogowie.
— Uff! Poszukamy ich.
— Kto?
— Ty i ja.
— Nikt więcej?
— Czworo dobrych oczu widzi lepiej niż sto złych, a przytem im więcej nas będzie, tem łatwiej narazimy się na odkrycie.
— Słusznie, ale może będziemy musieli wysłać gońca do obozu.
— A więc zabierzmy ze sobą jednego Nawaja, nikogo więcej. Howgh!
To ostatnie słowo powstrzymało mnie od dalszych propozycji. Wiedziałem bowiem, iż przyjaciel mój powziął ostateczną decyzję.
Oddział Nawajów, który nas podejmował, składał się, nie wliczając kobiet, dzieci i starców, z trzystu dzielnych wojowników pod wodzą Nitsas Kera, bardzo zdolnego naczelnika. Starczyło więc sił do odparcia wroga, który, według naszych przypuszczeń, nie mógł się zjawić w licznym zastępie. Wszelako byliśmy tak przezorni, iżeśmy wysłali gońca do najbliższego oddziału, aby zawiadomić o niebezpieczeństwie. Na krótkiej naradzie z Nitsas Kerem zapadła uchwała zgodna z życzeniem Winnetou. Apacz, ja i młody ale wypróbowany wojownik pojechaliśmy na zwiady. Nawaje zaś, pozostali na miejscu, zaciągnęli podwójne straże, pieczołowicie strzegąc obu jeńców i oczekując naszego powrotu lub co najmiej gońca.
Było bardzo wcześnie, kiedyśmy wyruszyli; mieliśmy cały dzień jazdy przed sobą. Wiedzieliśmy jedynie, że Utahowie obozują na południu tego samego terytorjum, Pa­‑Utes zaś siedzą u zbiegu Uteh, Colorado, Arizony i New­‑Mexicu. Była to wiadomość dosyć mętna, tem bardziej, iż należało sądzić, że, skoro wrogowie zamierzali napaść na Nawajów, to opuścili dawne swe stanowiska. Dokąd więc mieliśmy się zwrócić? — Tak zapytałby tylko ten, kto nigdy nie był westmanem; my natomiast mieliśmy drogowskaz, na którym mogliśmy polegać, mianowicie trop obu wywiadowców. Znaleźliśmy go, skoro tylko opuściliśmy obóz.
Działo się to w jednej z najbardziej płodnych miejscowości Arizony. Kraj ten posiada nader ubogie źródła; nieliczne rzeki mają swe łożyska w bardzo, bardzo głębokich wąwozach; główna rzeka Colorado płynie między skałami, wznoszącemi się miejscami zupełnie pionowo na przeszło dwa tysiące metrów, stanowiącemi łyse płaskowzgórza, wystawione na spiekotę słoneczną i szalejące huragany. Potoki, niezbyt głęboko położone, tutaj są rzadkością. Oazy te, zarośnięte trawą lub zagajnikiem i zadrzewione gęsto, cieszy przeto swym widokiem oko podróżnika. Tam gdzie się takie małe potoki schodzą, wznoszą się nawet lasy i ciągną soczyste prerje. Taki błogosławiony zakątek stanowiła właśnie miejscowość, którą jechaliśmy obecnie. Nietrudno więc było znaleźć ślad obu schwytanych wywiadowców.
Ponieważ schwytano tych ludzi natychmiast po ich przybyciu, ślady były jeszcze tak świeże, iż potratowana trawa nie zdążyła się podnieść. Mogliśmy więc jechać galopem, nie spuszczając oka z odcisków. Wywiadowcy zdawali się mknąć przez całą noc — w każdym razie nie znaleźliśmy nigdzie śladu obozu. Wkrótce jednak teren przybrał charakter skalisty; musieliśmy zwolnić biegu, aby z tropu nie zboczyć. Wszelako w mroku nocnym wywiadowcy nie mogli przestrzegać zaleceń ostrożności, to też, aczkolwiek na twardej skale nie mogło być mowy o śladach kopyt, nie brakowało jednak innych drogowskazów.
Dopiero wieczorem przybyliśmy do strumienia, nad którym poprzedniego dnia odpoczywali. Znaleźliśmy tu zakopane leki i garnki z farbą, które przekonały nas naocznie, iż wywiadowcy istotnie są Pa­‑Utesami i że znajdują się na ścieżce wojennej. Spędziliśmy tu noc całą, a następnego dnia rano pojechaliśmy dalej.
Niestety niepodobna było już poznać śladów; aliści to nas nie wprowadziło w zakłopotanie, gdyż dość tylko było trzymać się kierunku na Rio San Juan, aby znów na nie natrafić. Pomknęliśmy więc na północo­‑wschód, z początku przez sawanę, im dalej, tem rzadszą, a potem przez równinę skalną, tak gładką i łysą, jak gdyby była ulana z cementu.
Koło południa zauważyliśmy na dalekim horyzoncie punkty ruchome, które się do nas zbliżały.Ponieważ nie było nigdzie dookoła kryjówki, a nie wiedzieliśmy, czy mamy przed sobą czerwonoskórych, czy białych, przeto, zeskoczywszy z koni, kazaliśmy im się położyć, poczem ułożyliśmy się przy nich na kamieniu. Dzięki temu przybywający nie mogli nas zdaleka dojrzeć.
Ruchome punkty tak się powiększyły, iż wkrótce ujrzeliśmy wyraźnie trzech jeźdźców. Winnetou przysłonił oczy ręką, natężył wzrok i zawołał:
— Uff! Dick Hammerdull, Pitt Holbers i trzeci biały, którego nie znam!
Hammerdull i Holbers zaliczali się do owych myśliwych, których oczekiwaliśmy w obozie. Ja także poznałem ich teraz i podniosłem się z ziemi. Ponieważ Winnetou i Navaj poszli za moim przykładem, trzej jeźdźcy zobaczyli nas i z miejsca osadzili rumaki. My natomiast kazaliśmy koniom skoczyć na nogi, dosiedliśmy ich i pomknęli naprzeciw. Hammerdull i Holbers poznali nas teraz i pogalopowali na spotkania z radosnemi okrzykami.
Trzeba wiedzieć, że ci obaj westmani byli oryginałami całą gębą, jacy się wylęgują jedynie na Dzikim Zachodzie. Wszyscy znajomi przezywali ich „odwróconemi toastami“. „Toast“ oznacza złożone razem dwa kawałki chleba z masłem. Dick i Pitt zwykli byli w walce opierać się plecami, aby łatwiej się obronić przed napastnikiem; a więc byli złożeni, ale nie „stronami posmarowanemi masłem“, stąd też nazwa „odwróconych“ toastów.
Hammerdull był małym i, co się rzadko na Zachodzie zdarza, niezwykle tęgim mężczyzną. Twarz miał pokancerowaną i napiętnowaną licznemi szramami, a zawsze gładko ogoloną. Chytrość jego dorównywała odwadze, co go czyniło pożądanym towarzyszem, aczkolwiek ja osobiście nieraz pragnąłem, aby działał bardziej rozważnie, niż śmiało. Posługiwał on się stale zwrotem „czy... czy nie, to na jedno wychodzi“ i prawie zawsze budził nim uśmiech na twarzach swoich towarzyszy.
Pitt Holbers był, w przeciwieństwie do niego, nader długi i szczupły. Jego chude oblicze było — już miałem powiedzieć, iż było zawinięte w brodę, ale skłamałbym bardzo, gdyż cała broda składała się z niespełna setki włosów, które w rozsypkę obrastały oba policzki, podbródek i górną wargę, i zwisały stąd aż do samego pasa. Wyglądało to tak, jak gdyby mole wyżarły mu dziewięć dziesiątych zarostu. Pitt był bardzo skąpy w słowie, bardzo rezolutny, nader użyteczny jako towarzysz, a odzywał się tylko wtedy, gdy go pytano.
Trzeciego jeźdźca nie znaliśmy; był dłuższy niż Holders, a przytem zastraszająco wyschnięty. Zdawało się prawie, że słychać klekotanie jego kości. Z pierwszego wejrzenia odczułem, iż nie będę mógł się z nim zaprzyjaźnić: twarz miał nerwową, spojrzenie zaś wyzywające. Był to z pewnością człowiek twardy, bezwzględny.
Dick Mammerdull zawołał na przywitanie:
— Winnetou, Old Shatterhand! Czy widzisz, Pitt Holbers, stary coonie, czy widzisz ich?
„Coon“ jest skrótem od „racoon — szop. Było to w tym wypadku pieszczotliwe przezwisko. Stary coon, mimo żywej radości, odpowiedział:
— Jeśli myślisz, Dicku, że ich widzę, to masz najzupełniejszą słuszność.
Schwycili nasze ręce i potrząsali z całej siły. Hammerdull krzyczał:
— Nareszcie, nareszcie mamy was!
— Nareszcie? — zapytałem. — Nie mogliście Się przecież spodziewać, że nas już tutaj spotkacie, bo umówiliśmy się w Agna Grande, odległem o półtory dnia drogi. Czyż to tęsknota do nas była aż tak wielka?
— Naturalnie! Nieskończenie wielka!
— Dlaczego? Gdzie są pozostali?
— W tem sęk! Dlatego właśnie tęskniliśmy do was i dlatego wypędzaliśmy ostatnie siły z naszych wierzchowców. Musimy czem prędzej mknąć do Agna Grande po przyzwoity oddział Nawajów.
— Poco?
— Aby napaść na Pa­‑Utesćw, którzy schwytali naszych towarzyszy. Naprzód, naprzód zatem mes’surs, bo możemy się spóźnić z pomocą.
Chciał popędzić konia. Lecz zdążyłem go uchwycić za cugle i rzekłem:
— Nie tak gorąco, Dicku! Przedewszystkiem musimy wiedzieć, co się zdarzyło. Zejdźcie z koni i opowiedzcie.
— Zejść z konia? Ani mi się śni! Mogę opowiedzieć podczas jazdy!
— Ale ja chcę wysłuchać w spokoju. Znacie moje usposobienie. Zbyteczny pośpiech może tylko zaszkodzić. Zanim się działa, trzeba sobie całą rzecz rozważyć.
— Ale skoro niema czasu do rozważań?
— Mówię wam, że mamy dosyć czasu. Najpierw musicie opowiedzieć, kim jest wasz towarzysz!
Winnetou zsiadł już z konia; nie omieszkałem go naśladować. Trzej przybysze musieli zatem iść za naszym przykładem.
— No, Pitt Holbers, stary coonie, musimy więc tracić nasz cenny czas — mruknął Hammerdull. — Co o tem sądzisz?
— Skoro Old Shatterhand i Winnetouu tego pragną, musi to być słuszne, — odpowiedział zapytany.
— Słuszne, czy nie, to na jedno wychodzi; trzeba śpieszyć z pomocą; ale cóż, nie możemy się sprzeciwiać!
Przysiedli się zatem do nas. Nieznajomy podał mi rękę w taki sposób, jak gdybyśmy się już oddawna dobrze znali; ja zaś uścisnąłem ją bardzo lekko, gdyż nie przywykłem ściskać ręki człowieka, do którego nie poczuwam sympatji. Skoro chudzielec wyciągnął rękę do Winnetou, ten udał, iż nie spostrzega tego gestu Apacz zatem czuł w stosunku do tego człowieka tę samą antypatję, co i ja.
— Chcecie wiedzieć, kim jest ten gentleman, — oświadczył Dick Hammerdull. — Nazywa się Fletcher; od trzech dziesiątków lat hasa na Dzikim Zachodzie i przyłączył się do nas wraz z czterema kolegami, pragnącymi zarówno jak i on nareszcie poznać Old Shatterhanda i Winnetou.
— Tak, mes’surs, to prawda, co powiedział mr. Hammerdull, — w trącił Fletcher. — Włóczę się już prawie lat trzydzieści na Far­‑Wast i podjąłem się zmusić tych przek.... czerwonych, ażeby djabła poszukali na innym.... gruncie. Takie.... kanalje, jak oni, niech ich.... porwie, a ponieważ ufam, że panowie podzielacie moje zdanie, więc będą musieli...., jeśli ci.... hultaje nie zechcą wynieść swoich.... gnatów tam, gdzie szatan przemiele je w.... mąkę!
Mówka ta poprostu mnie przeraziła. To były słówka, których nie mógłbym opowiedzieć, a tem bardziej napisać! Każdy wielokropek odpowiada przekleństwu. Osiem przekleństw w takiej krótkiej oracji! A potem przyjrzał się nam, jak gdyby spodziewając się najwyższego uznania! Ja zaś odczułem te klątwy, jak osiem ciosów w głowę. Lecz teraz wiedziałem dobrze, kogo mam przed sobą, wiedziałem lepiej, niżby mi to mógł powiedzieć Hammerdull. Nieraz opowiadano o tym człowieku, którego każdy mógł poznać z jego brudnych wyrażeń. Tak, to był westman, ale najniższego gatunku! Nie było czynu, do którego nie byłby zdolny. Stryczek już nieraz zawisnął nad jego głową. Jego nienawiść do Indjan przewyższała wszystko, co można sobie było wyobrazić, a kiedy się słuchało o niektórych jego czynach, to nieraz włosy formalnie stawały dębem. Dodajmy do tego, iż delektował się i lubował w przekleństwach, tak że wkońcu nawet ludzie ordynarni oddalali się od niego. Jakieś niezwykłe szczęście musiało mu dopisywać, że dotychczas nie zetknął się z paragrafami prawa i uchodził zemście Indjan, aczkolwiek każdy, kto go poznał, twierdził, że ten nikczemnik zasługuje na śmierć okrutną. Niezwykła kościstość i przekleństwa zyskały mu przezwizko Old Cursing­‑Dry; atoli wiadomo było, że każdy, kto śmiał go tak nazwać w twarz, podrwiwał głową.
— No, czy aby nie jesteście niemi mes’surs? — zapytał, nie otrzymawszy odpowiedzi. — Zdaje się przecież, że umiecie mówić!
Winnetou siedział z nieruchomą twarzą i opuszczonemi powiekami. Gdyby zechciał odpowiedzieć, uczyniłby to nożem, a nie wargami. Dlatego wolałem go uprzedzić:
— Powiedz mi pan, czy się nie mylę, uważając pana za Old Cursing­‑Dry!
Zerwał się na równe nogi, wyciągnął nóż: i huknął:
— Jak... co... kim jestem... jak mnie pan nazwał?! Czy mam tem żelazem przebić pańskie.... mięso? Uczynię to natychmiast, jeśli mnie pan nie poprosi o wybaczenie i...
— Milcz! — przerwałem mu, wyciągając rewolwer i mierząc w przeklętnika. — Przy najmniejszym ruchu nożem dostanie pan kulę w łeb! Old Shatterhand nie pozwala się tak prędko zarżnąć, jak się panu wydaje. Zobacz wreszcie, że i Winnetou trzyma swój rewolwer gotowy do strzału! Przybyliście dziś do ludzi, którzy zwykli nie robić długich ceregieli. Widzicie przecież, że mój palec spoczywa na cynglu. Odpowiadajże, czy jesteś pan Old Cursing­‑Dry, czy nie?
Oczy Fletchera rozbłysły gniewem; ale, widząc, że westmani mają przewagę, schował z powrotem nóż, usiadł i rzekł z pozornym spokojem.
— Nazywam się Fletcher; jak mnie inni.... huncwoci nazywają, ty ani mnie, ani was nie obchodzi!
— Oho! Obchodzi nas chyba, kto się do nas przyłącza! Dicku Hammerdull, czy wiedział pan, że ten człowiek jest Old Cursing­‑Dry!
— Nie — odpowiedział zakłopotany Dick.
— Jak dawno przebywacie razem?
— Może z tydzień. Jak myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że tak długo, to sądzisz słusznie, — odpowiedział Holbers.
— Czy słusznie, czy nie, to na jedno wychodzi, atoli jest dokładnie tydzień — ani dłużej, ani krócej.
— A więc musiały zwrócić waszą uwagę jego przekleństwa? — dodałem.
— Jego przekleństwa? Hm, tak! Myślałem chwilami, że mógłby się Inaczej wyrażać, ale nie wiedziałem, że jest to Old Cursing­‑Dry!
— Nie chcę nic powiedzieć; ale gdybyście wiedzieli, kogo sprowadzacie... wiecie zresztą, co mam na myśli. W naszej obecności mówi się przyzwoicie; nie znosimy przekleństw, a komu to nie przypada do gustu, ten może jak najprędzej się ulotnić, jeśli nie chce, abyśmy mu pomogli. Na teraz dosyć! Mamy coś ważniejszego do omówienia. Oczekiwaliśmy was oraz innych ludzi. Czyż wpadli w ręce Pa­‑Utesów?
— Tak.
— Kiedy?
— Wczoraj wieczorem.
— Gdzie?
— Nad Rio San Juan.
— W jaki sposób?
— Czy w ten, czy w inny, to na jedno wychodzi; nie wiem, w jaki sposób.
— Nie pojmuję! Wszak musisz, kochany Dicku, wiedzieć, co się zdarzyło? — Byłoby to słuszne, gdyby się zdarzyło w naszej obecności, mr. Shatterhand.
— Ach, a więc was przy tem nie było?
— Nie. Oddaliliśmy się po mięso, a ponieważ nie odrazu znaleźliśmy zwierzynę, więc uszliśmy dosyć daleko od obozu. Skoro wróciliśmy, było już zupełnie ciemno i wpadlibyśmy na pewno w ręce Pa­‑Utes, gdyby nie mr. Fletcher, który wyjechał na nasze spotkanie, aby nas ostrzec.
— Dalej. Dosiadaliście wierzchowców?
— Tak, ponieważ wyruszyliśmy na antylopy.
— Fletcher również dosiadał konia?
— Naturalnie! Skoro więc spotkaliśmy się z nim, zsiedliśmy z rumaków i podkradli do obozu. Udało nam się tak zbliżyć, że zobaczyliśmy ośmiu towarzyszy; leżeli spętani śród czerwonoskórych.
— Wszyscy żywi?
— Tak. Nawet nie ranni.
— Hm, to bardzo dziwne! Czyście nie słyszeli żadnych strzałów?
— Nie; byliśmy zbyt oddaleni od obozu.
— Czy nie było śladu walki?
— Dwaj martwi Indjanie leżeli wpobliżu ogniska.
— To jeszcze dziwniejsze! Czy podsłuchiwaliście?
— Czy podsłuchiwaliśmy, czy nie, to na jedno wychodzi: nie przemówiono ani słowa. Wogóle zaś zbytnio się narażaliśmy i musieliśmy dbać o własne bezpieczeństwo. Dlatego czem prędzej pośpieszyliśmy do naszych koni i pomknęli.
— Dokąd?
— Oczywiście do was, gdyż nic innego nam nie pozostawało, jak odszukać was i przy pomocy Nawajów odbić jeńców. Dlatego proponuję natychmiast ruszyć do Agna Grande i...
— Cierpliwości! — przerwałem. — Jeszcze daleko do tego! Musimy wszystko dokładnie poznać przed powzięciem decyzji. Przedewszystkiem chodzi o obu zabitych Indjan? Kto ich zabił? Może pan wie, mr. Fletcher?
— Zostaw mnie pan w spokoju! — odparł. — Co mnie tam obchodzą czerwoni hultaje!
— Czy nie obchodzą pana także biali koledzy, których schwytano?
— Gdyby tam nie był mój syn i mój bratanek, mógłby ich.... zabrać!
— Słuchaj pan, wyrażaj się pan inaczej, bo cię przepędzimy i zobaczy pan, jak uwolnią się pana krewni! Jesteśmy gotowi im pomóc, ale musimy znać całą prawdę! A zatem nie wie pan, w jakich okolicznościach zostali zabici obaj Indsmans?
— Nie.
— A więc opowiedz pan, jak nastąpił napad?
— I tego nie mogę opowiedzieć, ponieważ nie byłem obecny.
— A więc i pan wyszedł z obozu? Dokąd?
— Po mięso.
— To i na pana wypadł los?
— Nie; ale czas mi się dłużył, więc pojechałem sobie. Kiedy wróciłem, po zapadnięciu zmierzchu, usłyszałem okrzyki wojenne czerwonych, dobiegające z obozu. Hic mi innego nie pozostało, jak jechać mr. Hammerdullowi i mr. Holbersowi na spotkanie. To wszystko, co wiem o tej.... historji.
— Ilu było Pa­‑Utesów?
— Mogło ich być trzystu. Jeżeli będziemy mieli połowę tej ilości Nawajów, to podejmuję się wyrwać tym.... włóczęgom życie z ich.... cielsk, tak że....
— Zamilcz! — zgromił go Apacz, dotychczas milczący. — Toś ty zastrzelił obu Pa­‑Utes!
— Nie, nie ja!
— Kłamstwo! Tyś ich mordercą!
Oczy obu wświdrowały się w siebie. Bronzowe rysy Apacza były zimne i dumne, prawdziwie królewskie, podczas gdy twarz Fletchera zapłonęła rumieńcem niepowstrzymanego zakłopotania; nie mógł dłużej niż kilka sekund wytrzymać spojrzenia Winnetou. Musiał opuścić powieki, ale podniósł palce jak do przysięgi i zawołał:
— Pragnę oślepnąć lub ulec zmiażdżeniu, jeśli jestem mordercą! To wystarczy chyba, abyście mi dali spokój z.... czerwonymi djabłami!
Zimny dreszcz mną wstrząsnął. Ja także uważałem go za mordercę. A teraz ta przysięga! Poprzysiągł zemstę Bożą z bezprzykładną bezbożnością i zuchwałością! Nie mogłem dobyć słowa. Lecz Winnetou podniósł się i rzekł tonem proroka, który przenika spojrzeniem przyszłość:
— Ten przeklęty biały odrazu na przywitanie przeklął całą czerwoną rasę, a więc wszystkich moich braci oraz mnie samego. Winnetou milczał, ponieważ wie, że dobry Manitou obraca przekleństwo złego człowieka w błogosławieństwo. Teraz jednak przeklętnik bluźnił przeciwko samemu Wielkiemu i Sprawiedliwemu Mannitou, i sprowokował jego zemstę. Założył się z Wszechmogącym o światło swoich oczu i o całość swoich członków, Winnetou widzi, jak sprawiedliwość Boża spada nań, i nie chce mieć w tem udziału. Wielki Manitou wie, podobnie jak ja i Old Shatterhand, że on jest mordercą, i zapłaci mu tak, jak tego żądał. Howgh!
Skoro Apacz usiadł, nikt inny nie powinien był odrazu przemówić. Wszakże Fletcher podskoczył i powtórzył swoje bluźnierstwo w taki sposób, że formalnie nie mogłem usiedzieć; podszedłem doń, podniosłem pięść i huknąłem:
— Milcz, człowieku, bo zmiażdżę cię zmiejsca jak gada, którego śmierć jest dla innych błogosławieństwem! Ja także wyrzekam się ciebie. Niech się stanie wola Boża! Od nas nie może się pan spodziewać pomocy!
Załamał się, ale miał jeszcze tyle czelności, że powiedział półgłosem szyderczo:
— Wyrzekaj się mnie pan w.... imieniu. Ja pana pomocy nie potrzebuję, bo nie chodzi o mnie, ale o jeńców. Tylko dla nich spodziewaliśmy się pomocy wielce znakomitych panów westmanów. Teraz dziękuję bardzo.
— Nie dziękuj, gdyż niczego od nas nie możesz żądać. Co się tyczy jeńców, uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy. Jeśli ratunek jest możliwy, na pewno będą uratowani.
— Aie w takim razie musimy się śpieszyć! — prosił Dick Hammerdull. — Zrozum pan, że nie powinniśmy tracić ani chwili czasu, mr. Shatterhand! Jak sądzisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Hm — odburknął z namysłem zapytany. — Jeśli dobrze rzecz rozważyć, nie możemy nic lepszego uczynić, jak zdać się na mr. Winnetou i mr. Shatterhanda. Są rozsądniejsi od ciebie, stary Dicku, nie mówiąc już o mnie!
— Lepiejbyś zrobił, gdybyś wcale nie mówił! Taki coon, jak ty, nie powinien mówić!
— Well! Ponieważ masz bezsprzeczną słuszność,, więc proszę cię, abyś na przyszłość nie zadawał mi pytań. A wówczas stary coon będzie mógł zamknąć na zawsze dziób.
Oczywiście żartowali, gdyż nigdy w życiu jeszcze na serjo się nie pokłócili. Sprzeniewierzyliby się swemu przezwisku toastów. Harmmerdull musiał opisać nam dokładnie miejsce obozu. Na zakończenie dodał:
— Prawdopodobnie jednak nie zastaniemy już tam czerwonych; jestem przekonany, że nas ścigają. Dlatego nalegam bardzo, abyśmy szybko podążyli do Nawajów.
— Jesteś w błędzie Dicku, — odpowiedziałem. — Nie ścigają was bynajmniej. Gdyby Pa­‑Utes wiedzieli, że trzej biali zbiegli, widzielibyśmy ich tu już dawno. Są bezwzględnie przeświadczeni, że wszyscy biali wpadli w niewolę.
— Ale nasze ślady! Wszak z nich musieli wnosić, żeśmy pojechali na polowanie!
— Jakeś mówił, napad nastąpił wczoraj wieczorem po zapadnięciu zmroku, a dziś rano ślady wasze były już tak nieznaczne, że niepodobna określić, czy powstały po napadzie, czy przed nim. Wasi zaś towarzysze będą się stanowczo wystrzegać, zdradzić was, gdyż od waszej ucieczki zawisło ich ocalenie. Dodajmy do tego, że Indjanie znajdują się na ścieżce wojennej, i że przeto nie mogą taszczyć ze sobą trupów. Zagrzebią ich więc na miejscu. Wprawdzie skrócą tradycyjny ceremonjał, mimo to przed jutrzejszem południem nie będą jeszcze gotowi. Poza tem nic ich nie nagli — czekają powrotu swoich wywiadowców, nie wiedząc, że wpadli w ręce naszych Nawajów. Widzicie więc, że mamy dosyć czasu!
— Czy dosyć czasu, czy nie, to na jedno wychodzi; zastosuję się jednak do pana decyzji, ponieważ jest pan istotnie mądrzejszy od Pitta Holbersa, starego coona, który to sam przyznał.
— Nie mówiąc już oczywiście o tobie, drogi Dicku, — odciął się Holbers.
— Zamilknij! Powiedziałeś, że nie chcesz więcej mówić. Co pan zamierza czynić, mr. Shatterhand?
— Winnetou postanowi. Ja prowadziłem badania; resztę pozostawiam memu czerwonemu bratu.
Winnetou i ja znaliśmy się lepiej, niż jacykolwiek inni dwaj ludzie. W chwilach, kiedy należało powziąć decyzję, mogło się zdawać, że posiadamy jedną duszę, jedną myśl. Co jeden wypowiadał, to drugi już w milczeniu ważył w myślach. Tak się też obecnie stało. Apacz bowiem badawczo spojrzał mi w twarz i, skoro skinąłem, zwrócił się do Nawaja, który z nami przybył, a który przez cały czas rozmowy był milczącym świadkiem, albowiem, kiedy mówią wodzowie, zwyczajny wojownik musi milczeć.
— Czy mój młody czerwony brat zna dokładnie Deklil­‑Naszla[1] rzekł Juan?
Zapytany skinął w milczeniu, pełnem poszanowania. Apacz ciągnął dalej:
— Z obu jego wylotów prowadzą wąskie ścieżki, które znają tylko wojownicy Nawajów. Nitsas­‑Ker, ich dobry wódz, niechaj zaprowadzi swoich wojowników do kanjonu, jedną połowę dzielnych Nawajów niechaj umieści u górnego wylotu, drugą zaś u bliższego, ale niezupełnie na dole, aby ich nie dostrzeżono, pragniemy bowiem zwabić Pa­‑Utes do kanjonu. Dopiero, kiedy wrogowie Wejdą, bliższy oddział może podejść aż do samej wody i pokazać się nieprzyjaciołom. Wówczas Pa­‑Utes, zamknięci przez dwa oddziały, będą musieli się poddać, jeśli nie zechcą wszyscy polec, ponieważ znajdą się pomiędzy wysokiemi, gładkiemi ścianami kanjonu, gdzie niesposób się schować. Wojownicy zaś Nawajów, osłonięci przed strzałami, zagrażać im będą zewsząd. Będą bowiem ukryci za blokami skalnemi. Czy mój brat zrozumiał?
Znowu odpowiedziało mu skinienie.
— A więc niechaj natychmiast siada na koń i szybko pomknie!

W kilka chwil później młody Nawaj, nie wymówiwszy ni słowa, odjechał. Poczem i my dosiedliśmy rumaków i pomknęli ku San Juan, którego wybrzeża znaliśmy obaj bardzo dobrze. A gdybyśmy nawet nie znali, to Hammerdull i Holbers byliby wyśmienitymi przewodnikami. Na Fletchera nie zwracaliśmy najmniejszej uwagi; zachowywano się tak, jak gdyby go wcale nie było. Wszelako on, po chwili namysłu, pojechał za nami. Wolelibyśmy, aby pozostał. — — —
II
NAD RZEKĄ

Winnetou, podobnie jak i ja, był przeświadczony, iż Pa­‑Utesowie przebywają jeszcze w miejscu, gdzie napadli na białych. Jednakże przez ostrożność nie obraliśmy drogi prostej, ponieważ podążali nią do Nawajów, a mogło się zdarzyć, iż wyruszyli w drogę wcześniej, niż sądziliśmy, lub też że wysłali nowych wywiadowców, przed którymi kryć się wypadało.
Jechaliśmy tedy na prawo, na wschód, a drugiego dnia w południe, skoro stanęliśmy na takiej samej wysokości, na jakiej znajdował się obóz, pojechaliśmy dalej, aby następnie skręcić na lewo i zbliżyć się do miejsca ich postoju ze wschodu, a nie z zachodu. Było rzeczą pewną, że czerwoni nie spodziewali się wroga z tej strony. Wszakże musieliśmy być przezorni, gdyż tak liczny oddział potrzebuje wiele mięsa, to też zapewne sporo wojowników udawało się na polowanie.—
Dotarliśmy do rzeki daleko wdole jej biegu i rozłożyliśmy się obozem wpobliżu małej polany, zewsząd okrążonej zagajnikiem. Teraz należało się zająć Pa­‑Utesami i gromadą ich jeńców. Było to przedsięwzięcie nietylko trudne, ale także bardzo niebezpieczne. Ofiarowałem się do roli wywiadowcy, Winnetou jednak obstawał przy tem, że sam pójdzie, wobec czego musiałem ustąpić. Skoro się oddalił, poczęliśmy zacierać ślady kopyt koni.
Następnie trzeba było Old­‑Cursing­‑Dry udzielić upomnienia. Wprawdzie niechętnie z nim rozmawiałem, ale niechęć musiała ustąpić, skoro w grę wchodziła całość naszych głów. Jechał wciąż za nami, a skoro zeskoczyliśmy z koni, poszedł za naszym przykładem i położył się w trawie opodal. Od czasu wczorajszej przeprawy nikt z nas nie odezwał się doń ni słowem; widać było, że jest na nas w najwyższym stopniu rozgoryczony. Może nawet knuł w duszy zemstę. Gdyby między jeńcami nie było jego syna i bratanka, mógłbym przypuścić, że zamierza nas wydać w ręce Indsmanów. Kto mógł wiedzieć, jakie myśli i rachuby zaprzątały jego mózg! Dlatego uważałem za stosowne przełamać uporczywe milczenie. Musiałem z nim sam się rozmówić, ponieważ słowa, wypowiedziane przeze mnie, większe nań musiały wywrzeć wrażenie, niż gdybym przesłał je za pośrednictwem Dicka Hammerdulla lub Pitta Holbersa. Podszedłem przeto do niego i zapytałem:
— Jechał pan za nami od wczoraj, mr. Fletcher, aczkolwiek pana nie prosiliśmy. Zdaje się, że pan nadal zamierza dotrzymać nam towarzystwa. Czy nie?
— To pana nie obchodzi! — brzmiała odpowiedź.
— Sądzę, że to nas bardzo obchodzi, i upominam pana, abyś przemawiał do mnie innym tonem. Nie zwykłem wysłuchiwać grubjaństwa bez odpowiedniej reakcji! Widział pan i słyszał, że nie chcemy o panu nic wiedzieć; jeśli mimo to jedziesz pan za nami i obozujesz wraz z nami, to moglibyśmy ostatecznie znieść to, o ile według naszego przekonania nie narazi nas pan na szkodę.
— Na szkodę? — parsknął złośliwie. — Pshaw! Wam już nic nie może ani pomóc, ani zaszkodzić!
Ledwie zdążył to powiedzieć, zerwałem z najbliższego krzewu gałązkę grubości palca, zdarłem z niej liście i smagnąłem go kilkakrotnie naukos przez twarz.
— Tak! Kto nie chce słuchać, ten poczuje. Nauczę pana uprzejmości!
Wydał nieartykułowany okrzyk wściekłości, podskoczył i wyrwał rewolwer, aby we mnie wycelować, ale, nim zdążył skierować lufę, uderzyłem go po ramieniu tak, że broń upadła na ziemię; wnet potem uderzyłem go pięścią w skroń; runął jak martwy kloc. Gruby Hammerdull stał już przy mnie i zawołał zachwycony:
— Hergh — day! Nareszcie, nareszcie widzę znów słynne uderzenie Shatterhanda! Thank you, sir! Drab się doigrał. Czy go nie spętamy odrobinkę, aby po oprzytomnieniu nie palnął jakichś głupstw?
— Dobrze, drogi Dicku! Kilka rzemieni dokoła nóg i rąk nie zawadzi.
— Podejdź tu, Pitt Hollbers, stary coonie! Ozdobimy chude gnaty tego Old­‑Cursing­‑Dry pół tuzinem skromnych kokard. A może myślisz, że nie?
Pitt podszedł z uśmiechem na twarzy i odpowiedział jak zwykle:
— Jeżeli sądzisz, że tak przystoi, możemy to zrobić, stary Dicku!
— Czy zrobimy, czy nie zrobimy, to wychodzi na jedno; ale w każdym razie będzie to zrobione.
Nietylko go spętali, ale nadomiar przywiązali do tęgiego krzewu, aby nie mógł ukradkiem ruszyć się z miejsca. Skoro skończyli, Dick otarł swe tłuste ręce i rzekł z zadowoleniem:
— Przy panu wcale inaczej się żyje, sir! Zajeżdżamy szkapy od miesięcy, a nie zdarzyło się nic godnego uwagi; ledwo zaś pana spotkaliśmy, a już tkwimy po szyję w przygodach.
— A przedwczorajszy napad? Czy to nie była przygoda? — zapytałem.
— Była dla innych; nas nie dosięgła. A gdyby nawet, zawszeć czuwaliście wpobliżu. W ciągu jednego tygodnia przeżywa się z wami więcej, niż z kim innym w ciągu roku. Wiadoma to rzecz. Teraz trzymamy mocno starego przeklętnika i możemy o czem innem pomyśleć. Co pan powie o potrawie rybiej? Nasze mięso już prawie na wyczerpaniu.
— Czy macie aby wędki?
— Co za pytanie? Co też panu po głowie się błąka, sir! Jest Dick Hammerdull, a niema wędek? Spytaj pan raczej, czy w naszej miłej San Juan znajdziemy ryby. A może chcesz w yłowić i wysmażyć pijawki, Pitt Holbers, stary coonie?
— Hm! Jeśli myślisz, że są tak tłuste jak ty, Dicku, to można. Milsze mi jednak ryby, mój przysmak umiłowany. Żołądek mój nie zniósłby dzisiaj pijawek.
Tak długą mówkę rzadko kiedy palił Pitt Hollbers; ta przecież wystawiła jego ulubioną potrawę! Mogłem ich na szczęście zapewnić z własnego doświadczenia, iż połów będzię pomyślny; poszli więc nad brzeg, a tam się schowali, aby nis spostrzegł ich jakiś przechodzący Pa­‑Utes. Wyciągnąłem się w trawie i zamknąłem oczy, aczkolwiek nie byłem zmęczony. O śnie nie mogło być mowy. skoro oczekiwałem Apacza. Prawdziwy jednak westman, kiedy leży, zwykł przymykać oczy, gdyż wówczas słuch ma znacznie czulszy.
Upłynęła może godzina, kiedy wreszcie obaj rybołówcy wrócili. Połów był tak obfity, że mógł starczyć na obiad i wieczerzę. Niestety, nie mogliśmy zapalać ogniska przed przybyciem Apacza, ponieważ nie byliśmy pewni bezpieczeństwa. Nos indjański wyczuwa zdaleka zapach ogniska, a jeszcze dalej zapach pieczonego mięsa czy ryb.
Czas mijał; nadeszło południe. Upłynęły jeszcze dwie godziny; obaj „odwróceni toasts“ niepokoili się się o Apacza. Aby uspokoić ich, musiałem im uprzytomnić, jak wielka odległość dzieli nas od obozu, a jak powoli odbywają się za dnia wywiady. — Old­‑Cursing­‑Dry już dawno ocknął się z omdlenia, ale miał oczy zamknięte i wcale się nie poruszał. Było to nam tylko na rękę.
Wreszcie, wreszcie zaszemrało w zagajniku. Ukazał się Winnetou. Twarz jego była równie nieruchoma jak poprzednio; ale znałem go zbyt dobrze, abym miał nie poznać, że przynosi radosną nowinę. Skoro zobaczył ryby, objaśnił nam sytuację na swój sposób: nie mówiąc ni słowa, poszukał trawy, zgarnął ją, wyciągnął punks i podpalił zielsko. Dick Hammerdull zrobił wesołą minę, trącił łokciem Pitta Holbersa i rzekł:
— Wszystko zdaje się być w porządku; możemy spokojnie smażyć nasze pijawki. Co o tem myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Jeśli myślisz, że cieszy mnie zgóry przysmak, to masz słuszność, stary Dicku.
Podzielono ryby na dwie porcje: jedna była przeznaczona do natychmiastowego spożycia, druga pozostawała na wieczerzę. Potem każdy dostał swoją część, nawet Fletcher. Winnetou widział, że stary przeklętnik jest spętany, ale nie pytał o powód.
Podobnie i ja nie pytałem go o wynik wywiadu, albowiem wiedziałem, że sam wszystko opowie, kiedy uzna to za stosowne. Natomiast dwaj pozostali towarzysze nie mogli usiedzieć cierpliwie. Dick Hammerdull, ledwo przełknął ostatni kęs, wytarł usta zatłuszczonym do połysku, rękawem i rzekł:
— Tak, teraz jesteśmy syci i możemy popomyśleć o Pa­‑Utesach. Mam nadzieję, że jeszcze nie wyruszyli?
Ponieważ Winnetou nie odpowiadał, Dick dodał:
— A może się mylę, i wrogowie już opuścili obóz?
Łagodny uśmiech drgnął na męskiej twarzy Apacza, kiedy odpowiedział wymijająco:
— Rosa spada w swoim czasie, a słońce świeci w swoim. Dlaczego brat mój nie czeka, aż nadejdzie pora opowiadania?
— Poprostu dlatego, żem ciekawy, — odpowiedział grubas z komiczną szczerością.
— Squaw może być ciekawa, a nie mężczyzna, tem bardziej, kiedy jest takim wojownikiem, jak Dick Hammerdull. Jednakże ciekawości brata mego zadość się stanie. Pa­‑Utes jeszcze nie wyruszyli.
— Gdzież są?
— W obozie, na który uprzedniego dnia dokonali napadu. Winnetou zliczył ich dokładnie; jest tam dwakroć po stu mężczyzn i sześćkroć po dziesięciu. Przywodzi im Pats­‑avat[2], wódz Pa­‑Utesów.
— A jeńcy?
— Leżą spętani, ale całkiem zdrowi i niezranieni. Uwolnimy ich w najbliższą noc.
— Uwolnimy? — spytał grubas z radosnem zdziwieniem. — Sądziłem, że lepiej będzie poczekać z tem, póki Pa­‑Utes nie wpadną w ręce Nawajów; wówczas biali i tak będą wolni.
— Winnetou wierzy, że jego biały brat się myli. Kiedy zamkniemy Pa­‑Utes w canonie, nie zwolniwszy uprzednio jeńców, to wrogowie będą mogli nam stawiać warunki, i grozić, że zabiją białych. Jeśli zaś ci będą już wolni, wrogowie będą zmuszeni przystać na wszystkie nasze warunki.
— Słusznie, zupełnie słusznie! Ja także wolę, abyśmy już dzisiaj uwolnili naszych przyjaciół, gdyż będzie to nielada fortel. Ale w jaki sposób ich uwolnimy?
— Brat mój dowie się w chwili stosownej. Winnetou podsłuchał rozmowę wielu Pa­‑Utes; dowiedział się, dlaczego jeszcze nie wyruszyli, i w jakich okolicznościach napadli na białych. Między dwoma zabitymi jest syn wodza; uroczystość pogrzebowa potrwa zatem do jutra rano. Grób jego bowiem musi być bardzo wysoki. Jeszcze po północy będą musieli nad nim pracować. Wódz jest wściekły, i, bardzo być może, zabije jeńców, aby ich dusze obsługiwały go w Wiecznych Ostępach.
— All devils, to byłoby przeraźliwe!
— Byłaby to tylko zemsta, której czerwonych nauczyli biali. Byłaby to tylko kara tem bardziej sprawiedliwa, że podwójnie ugodziłaby w mordercę, którego syn i bratanek znajdują się pomiędzy jeńcami.
— A więc jednak Old Cursing­‑Dry?
— Tak, to on.
Fletcher leżał dosyć blisko, aby słyszeć każde słowo. Oczy otworzył już poprzednio, kiedy mu dano jeść. Usłyszawszy teraz ostatnie słowa Apacza, zawołał:
— To nie ja; to nie ja; nie mam najmniejszego wyobrażenia! Te.... łotry są najniegodziwszymi.... jacy istnieją na świecie. Przysięgam na.... że mówię prawdę!
Znowu więc trzy przekleństwa, których niepodobna powtórzyć. Winnetou nie zwrócił na tę odpowiedź uwagi i kontynuował:
— Pa­‑Utes nie zamierzali właściwie tam obozować. Nie odkryliby obecności białych, gdyby nie dokonano morderstwa. Syn wodza wraz z dwoma innymi wojownikami wyprzedzali wojsko; naraz padły szybko jeden po drugim dwa strzały, i syn wodza zwalił się z konia martwy, a wraz z nim jeden z obu towarzyszy. Obie kule przebiły im głowy.
— Czy to dowód, że ja ich zabiłem? — ryknął wściekle Fletcher.
Winnetou zwrócił się go Hammerdulla i Holbersa:
— Jeśli ten człowiek jeszcze raz ośmieli się podnieść głos, to niech moi bracia wsadzą mu knebel do ust i zwiążą go w kabłąk. Następnie rzucimy go do rzeki, aby powoli zatonął.
Po chwilowej pauzie wrócił do wątka poprzedniej rozmowy:
— Drugi towarzysz, który uszedł cało, skierował konia ku miejscu, skąd padły zdradzieckie wystrzały. Wówczas ujrzał jeźdźca. Ponieważ niezupełnie się jeszcze ściemniło, mógł dokładnie obejrzeć tego człowieka i jego rumaka. Jeździec nosił na głowie słomkowy kapelusz, a pod nim chustkę, jaką noszą często vaquerzy lub cowboy‘e. Niestety, wojownik nie mógł go doścignąć. Koń napastnika był ciemnej maści, na boku, z prawej strony, miał jasną plamę. Moi bracia wiedzą przecież, kto nosi taki kapelusz i taką chustkę, i czyj rumak ma taką jasną plamę. Winnetou słyszał to dokładnie z rozmowy dwóch Pa­‑Utesów.
Oczywiście, wszystkie te oznaki dotyczyły Fletchera. Mimo to ważył się zaprzeczać, i syknął ze złością:
— Kłamstwo, czysta blaga! Co taki czerwony.... powiada, nie ma żadnej.... wartości. Przysięgam na...., że jestem niewinny, ja....! Znowu cztery wyrażenia, za którebym skórę mu wyłoił! Apacz mówił dalej zimnym, dobitnym głosem:
— Czy bracia moi przypominają sobie jeszcze okrutne słowa, jakiemi ten człowiek przy spotkaniu z nami wyraził się o Indjanach, chociaż wiedział, iż ja sam jestem czerwonym? Ile słów powiedział, tylu jest świadków i sędziów przeciwko niemu; on, a nikt inny jest zabójcą, lubo przysięgał, że nim nie jest!
Oid Cursing­‑Dry szarpnął więzami i krzyknął:
— A ja ponawiam swoją przysięgę przy wszystkich... Niechaj oślepnę, niechaj kości mam zmiażdżone, jeśli jestem zabójcą! Jesteście tak głupi, że...
Nie mógł dokończyć — to ja klęczałem przy nim. Trzymając go prawą ręką mocno za gardło, lewą urwałem mu z poły kawał sukna i zgniotłem w pięści. Nacisnąłem mocno na krtań, a wówczas usta przeklętnika rozwarły się szeroko. Po chwili knebel tkwił mocno. Hammerdull postarał się o drugą szmatę, którą zawiązał Fletcherowi usta, aby nie mógł językiem wypchnąć knebla. Teraz, zabezpieczeni przed jego bluźnierstwami, wróciliśmy na swoje miejsca.
Długo siedzieliśmy w milczeniu; każdy znał myśli i uczucia swych towarzyszów. Hańba rodu Judzkiego! Bestja ukryta w ciele człowieczem! Czy istotnie może istnieć ludzkie stworzenie, zasługujące na takie miano? Dotychczas przeczyłbym temu; teraz musiałem to przyznać, aczkolwiek sprzeciw dyktowało mi serce. Co mieliśmy począć z tym człowiekiem? Zwrócić mu wolność, to znaczy rozpętać wściekłe dzikie zwierzę przeciwko wszystkim, których ludźmi nazwać można, i wszystkiemu, co ludzkie? Nie nie! Wydać go Pa­‑Utesom? Tak, i znowu tak! zasłużył na to, gdyż on to był zabójcą — i tylko śmierć mogła go unieszkodliwić.
Winnetou położył mi rękę na ramieniu I rzekł, jak gdyby czytając w moich myślach:
— Niech brat mój nie natęża myśli! Jeśli mu żal nawet tak złego człowieka, to wódz Apaczów sam będzie sędzią. Old Cursing­‑Dry zostanie wydany Pa­‑Utesom. Powiedziałem. Howgh!
— Czy uważasz mnie za słabego?
— Nie, ale za miłosiernego.
— Masz rację, nawet ten człowiek budzi we mnie litość, choć nie jego ciało, lecz dusza. Czyż ma stąd odejść na wieczne zatracenie nie zwróciwszy ku Niebu ani jednego spojrzenia skruchy?
— Nie troszcz się na próżno! Czy masz władzę otwierania mu oczu? Jeden tylko jedyny posiada ową moc, wielki, dobry Manitou. Nauczyłeś mnie zawierzać mu we wszelkich okolicznościach życia. Czy sam się temu sprzeniewierzyłeś? Nie frasuj się! Ziemskie życie tego bluźniercy i zabójcy podpada pod nieubłagalne prawa sawany; ale dusza jego należy do Manitou. Odtąd nie będzie naszym towarzyszem, lecz jeńcem, którego mamy wydać Pa­‑Utesom. Dlatego nie powinien być świadkiem naszych rozmów.
I dodał już półgłosem:
— Winnetou powie wam teraz, w jaki sposób zdołamy uwolnić ośmiu jeńców. Dick Hammerdull i Pitt Holbers znają miejsce, gdzie obozują Pa­‑Utesowie. Rozciąga się tam mały półwysep, połączony z brzeg em wąskim przesmykiem. Na tym półwyspie umieszczono jeńców, ponieważ jest to najbardziej bezpieczne miejsce.
— Znam ten półwysep — skinął Hammerdull. — Chcieliśmy tam rozbić obóz, ale zrezygnowaliśmy z powodu obfitości komarów. Brzegi są bowiem zarośnięte krzewiną.
— To nam właśnie na rękę. Jeńcy są, oczywista, spętani; o ucieczce drogą wodną ani marzyć. Dlatego wystarczy jeden strażnik, stojący na przesmyku. I jeśli nawet byli tak ostrożni, że wystawili dwóch, czy trzech wojowników, i to nie szkodzi. Możemy ich wszak unieszkodliwić w ciągu jednej minuty.
— Well! Jestem przeświadczony, że samotrzeć damy radę więcej niż trzem strażnikom; równie szybko przetniemy więzy jeńców, ale co później? Na brzegu obozuje przeszło dwustu pięćdziesięciu Indsmanów, pomiędzy którymi nie będziemy mogli się przekraść.
— Nie mamy tego zamiaru, ponieważ umkniemy wodą.
Hm! Czy nie łatwiej to powiedzieć, niż wykonać? Jestem wprawdzie pewny, że wszyscy koledzy umieją pływać, atoli przez pewien czas nie będą mogli poruszać członkami, ponieważ długo leżeli w pętach. Niepodobna też, aby wszyscy pływali równomiernie; dlatego oddalimy się od siebie, a później trzeba będzie czekać na powolniejszych. Tymczasem zaś Indsmans zdołają nas pojedyńczo wywędzić, lub nawet zgasić.
— Mój biały brat nie zwrócił uwagi na moje słowa; powiedziałem, że umkniemy wodą, a nie we wodzie. Nie popłyniemy, lecz sklecimy tratwę. Jeśli trzeba będzie komu pływać, my to obaj uczynimy, ja i Old Shatterhand.
— Ach, tratwa! Ale tratwa, która ma zmieścić osiem osób, musi być tak duża, że Indsmans ją bezsprzecznie zobaczą, mimo że dziś nów i w nocy będzie bardzo ciemno. Jak sądzisz, Pitt Holbers, stary coonie!
— Jeśli myślisz, że dziś jest nów, to masz słuszność, stary Dicku, — brzmiała odpowiedź — atoli Winnetou wie dobrze, czego pragnie.
— Czy wie, czy nie wie, to nietylko na jedno wychodzi, ale nie zmienia nawet postaci rzeczy; ja także jestem najzupełniej przeświadczony, że musi mieć jakiś dobry pomysł. Co pan o tem sądzi, mr. Shatterhand?
— Domyślam się zamiaru naszego czerwonego brata. Tratwa — odrzekłem — powinna ujść niepostrzeżona. A Pa­‑Utesowie, gdyby zostali na wybrzeżu, ujrzeliby ją niechybnie; dlatego przypuszczam, że Winnetou zamierza ich odciągnąć.
— Mój biały brat odgadł słusznie — skinął Apacz. — Trzeba wywabić Pa­‑Utesów.
— Ale w jaki sposób? — zapytał Dick Hammerdull.
— Zapomocą ogniska.
— Dobrze! Ale gdzie je rozpalimy? Nie możemy podpalić lasu; byłby to grzech, zwłaszcza tutaj, gdzie tak mało drzew.
— Las jest święty dla wodza Apaczów. Nie powinien zginąć. Ale musimy podpalić coś co jest święte dla Pa­‑Utesów, aby ich przerazić; jeśli się nie przerażą, to nie popełnią nieprzezorności i nie opuszczą obozu.
— Jestem naprawdę ciekaw, jaką rzecz Winnetou wybierze na spalenie?
— Nowy grobowiec.
— Świetnie! Ta myśl jest warta dziesięciu tysięcy dolarów! Wszelako grobowiec nie zapali się, bo jest kamienny!
Nie trzeba wcale spalić samego grobowca; skoro nagromadzimy na nim trochę trawy i paliwa, a następnie podłożymy ogień, czerwoni przerażą się i pośpieszą na ratunek.
— Tak, lecz dopiero go wnoszą, a więc musimy czekać. A nawet później będzie to dosyć niebezpieczne, gdyż wrogowie zostawią tu strażników.
— Mój brat Dick Hammerdull niech sobie uświadomi zwyczaje czerwonych narodów! Skoro grobowiec będzie gotów, złoży się nieboszczyka i wszyscy się wycofają oprócz ojca; trzeba go bowiem zostawić samego, aby mógł zaintonować treny, których tylko dusza zamordowanego powinna wysłuchać.
— Czy zabijemy go?
— Nie, Old Shatterhand i Winnetou nie zabijają nikogo, chyba, że zmuszają ich okoliczności.Dostanie uderzenie od Old Shatterhanda, aby milczał. Ponadto nic mu się złego nie stanie.
— Ale nie możemy jednocześnie znajdować się przy grobowcu i na tratwie! Czerwonoskórzy zgaszą ognisko, zanim będziemy gotowi, a wówczas nasz plan będzie pod znakiem wielkiego zapytania.
— Dick Hammerdull niech się nie martwi. Będzie w porządku. Tak dokładnie obliczymy czas, aby powodzenie było pewne. Teraz przystąpimy do pracy i sklecimy tratwę; musi być gotowa, nim się zmierzchnie.
— Czy jesteśmy pewni, że nikt nas nie będzie obserwował?
— Winnetou wie dobrze, że Pa­‑Utesowie nie przybędą tutaj.
— Czy przybędą, czy nie, to na jedno wychodzi; ale zawszeć to lepiej, jeśli się nie dowiedzą, że tu bawimy, i z jakim nosimy się zamiarem. Zawsze i we wszelkich okolicznościach jest lepiej, jeśli staje się to, co jest najlepsze. Jak myślisz, Pitt Holbers, stary coonie?
— Jeśli myślisz, że lepiej jest lepiej, drogi Dicku, to ani mi się śni mieć coś przeciwko temu, — odparł Pitt.
Zaczęliśmy ścinać cienkie konary; robota z powodu braku pił szła powoli, ale cicho i sprawnie. Nie brakło również świeżych, giętkich rózeg do wiązania pieńków. Zanim upłynęły dwie godziny, mieliśmy gotową tratwę. Sporządziliśmy dwa stery, na przodzie i ztyłu, a poza tem cztery wiosła, aby w razie potrzeby szybciej jechać, niż prąd będzie tratwę unosił.
Następnie zabrano cztery wiązki suchego drzewa i trawy, i złożono na tratwie. Teraz trzeba się było zająć końmi; musieliśmy je gdzieś bezpiecznie ulokować. Znajdowaliśmy się, jak już rzekłem, nad obozem Pa­‑Utesów; wypadało więc na tratwie jechać wciąż naprzód, nawet po uwolnieniu jeńców, poczem skierować się do drugiego brzegu, aby wrogowie, ścigając nas, musieli się przeprawić przez rzekę. Dlatego należało ukryć konie w miejscu odpowiedniem, za obozem wrogów. Oczywiście, dotyczyło to także zabezpieczenia Old Cursing­‑Dry.
Przeprawiliśmy konie tratwą na drugi brzeg. Fletchera przytroczyliśmy do jego siodła. Pitt Holbers musiał zostać przy tratwie. Pojechaliśmy wzdłuż rzeki, nie przy brzegu, lecz w takiej odległości, że mogliśmy być pewni, iż nikt nas nie zauważy.
Aby wykorzystać światło dzienne, jechaliśmy galopem. W pół godziny później od obozu dzieliło nas zaledwie pół mili angielskiej. Prowadził stąd mały, ciasny zadrzewiony wąwóz. Przywiązaliśmy konie do drzew, jak również jeńca, aby nie mógł się uwolnić; nie tając wściekłości, kopał nas nogami, nim spętaliśmy go ponownie. Gdyby nie knebel, obrzuciłby nas na pewno długą serją przekleństw.
Byliśmy zmuszeni zostawić go samego bez nadzoru i udać się zpowrotem pieszo. Tymczasem zapadła noc; mrok nie przeszkadzał nam jednak — wkrótce wróciliśmy do Pitta Holbersa.
Stanęliśmy na tratwie i puściliśmy ją wpław. Ja zająłem się tylnym sterem; Winnetou stał koło przedniego, szeptem rzucając mi komendę. Było tak ciemno, iż greenhorn nie ujrzałby własnej ręki przed oczami; ja jednak mogłem rozróżnić każde orzewo, na brzegu, a Winnetou na pewno widział lepiej ode mnie. Dick Hammerdull i Holbers siedzieli pośrodku tratwy i polegali na nas.
Pa­‑Utesowie obozowali po lewej stronie rzeki; dlatego trzymaliśmy się blisko prawego brzegu. Prąd był silny. Jechaliśmy więc szybko. Skoro Winnetou uznał, że zbliżyliśmy się dostatecznie do obozu, wylądowaliśmy na lewem wybrzeżu, w miejscu, gdzie można było ukryć tratwę między zwisającemi gałęziami. Zaznaczam, że na lewym; wprawdzie chcieliśmy następnie uciec na prawy brzeg, ale uprzednio, na lewym, oczekiwało nas ciężkie zadanie.
Winnetou oddalił się na przeszpiegi. Wrócił po dwóch godzinach i zameldował, że sytuacja pomyślna. Grobowiec będzie skończony około północy, i od tej chwili tylko wódz będzie się tam znajdował. Budowla wznosi się w oddaleniu niespełna trzystu kroków od obozu. Śmiały Apacz dotarł nawet prawie do samego półwyspu, aby później pewnie i dokładnie kierować tratwą.
Leżeliśmy cicho wśród gęstych krzaków, aż do północy. Naraz Winnetou szepnął:
— Mój brat niechaj wyjmie lont z ładownicy.
Nasza robota miała się więc rozpocząć. Każdy westman nie zapomina zaopatrzyć się w kłębek cienkiego sznurka lontowego, ponieważ mu się taki lont przydaje. Odciąłem spory kawał tego sznura i włożyłem do kieszeni, aby go mieć pod ręką. Następnie opuściliśmy tratwę, dźwigając cztery wiązki trawy i chróstu. Prowadził nas Winnetou.
Poszliśmy na lewo do lasu. Apacz szukał miejsc rzadziej porośniętych, łatwiej dostępnych. Przed nami ujrzeliśmy niebawem ognisko obozowe, a na lewo światło małego płomienia przy grobowcu. Nieco później poznaliśmy przy nim Pats­‑avata, wodza Pa­‑Utesów, siedzącego samotnie nad ciałem syna. Wkrótce usłyszeliśmy jego treny. Ułożyliśmy wiązki. Dick i Pitt musieli pozostać: ja i Winnetou podkradliśmy się prawie aż do pleców wodza, poczem Winnetou wystąpił naprzód. Pats­‑avat spojrzał. Zobaczywszy Apacza, podskoczył i zawołał przerażony:
— Uff! Winnetou, wódz Apaczów!
Nazwany podniósł rękę, wskazał na mnie i rzekł:
— Tak, to ja. A tu oto stoi mój biały przyjaciel i brat, Old Shatterhand.
Pa­‑Utes odwrócił się szybko; wyłupił na mnie oczy. Otworzył usta, aby zawołać na pomoc, gdy, uderzony moją pięścią, runął, tracąc przytomność. Teraz Hammerdull i Holbers szybko przynieśli paliwo. Zasypaliśmy niem grobowiec, założyli lont, zapalili go u końca i oddalili się z taką szybkością, że nie minęła minuta, kiedy już znowu staliśmy na tratwie. Odwiązaliśmy ją i puścili blisko brzegu, wiosłując bardzo powoli.
Rozjaśniło się przed nami; zobaczyliśmy ognisko obozowe i w jego świetle półwysep. Tymczasem na lewo, w lesie, powstała łuna, która zwróciła uwagę Pa­‑Utesów. Słyszeliśmy ich okrzyki i ujrzeliśmy, jak wielu pobiegło do grobowca.
— Zaczyna się! — rzekł Winnetou.
— Trzymajcie strzelby wpogotowiu, a także noże, aby szybko przeciąć więzy jeńców.
Naraz z lasu doleciał głośny, przeraźliwy okrzyk:
— Neaw­‑äkwe, neaw­‑äkwe! — Wódz nie żyje, wódz nie żyje!
Wszyscy zerwali się z miejsc i pomknęli do lasu. Widzieliśmy wyraźnie, że również dwaj czerwoni z półwyspu przyłączyli się do biegnących.
— Szybko wiosłujcie do półwyspu, szybko! — poleciłem. — Holbers zostanie na tratwie, aby ją utrzymać!
Tratwa pomknęła z szybkością łodzi. Ledwie uderzyła o brzeg, gdy Winnetou, HamerdulI i ja skoczyliśmy na ląd. Zobaczyliśmy trzeciego wartownika, który nie opuścił posterunku. Spoglądając w kierunku lasu, do nas był odwrócony tyłem. Usłyszawszy szmer kroków, wykręcił się... Zobaczył nas, krzyknął i wycelował w Winnetou. Skoczyłem doń i uchwyciłem za strzelbę, Nie mogłem zapobiec wystrzałowi, który wszakże chybił. Wyrwać mu broń z ręki, odwrócić ją i uderzyć go kolbą w głowę — to było dziełem jednej chwili. Następnie ruszyłem ku jeńcom. Po minucie wszyscy byli wolni i siedzieli na tratwie. Skoczyliśmy za nimi, uchwycili za wiosła i skierowali tratwę ku przeciwnemu brzegowi.
Stało się to o wiele szybciej i wypadło pomyślniej, niż przewidywaliśmy. Tymczasem jednak wystrzał i krzyki nie przebrzmiały bez echa; czerwoni pobiegli zpowrotem do obozu. Zobaczyli, co się święci, gdyż padło na nas właśnie światło ogniska, i podnieśli straszliwy wrzask. Lecz po chwili zapanował nad wrzaskiem silny głos Winnetou:
— Pats­‑avat, wódz Pa­‑Utes, nie jest martwy; ocknie się wkrótce, albowiem Old Shatterhand oszołomił go tylko. Uwolniliśmy białych jeńców i nawet tysiące Pa­‑Utesów nie zdołają ich odzyskać. Howgh!
Wrzask wzmógł się; padły strzały, nie trafiły nas jednak, gdyż jechaliśmy w milczeniu. Długo jeszcze słyszeliśmy głosy wrogów, którzy biegali tam i sam po brzegu, nie mogąc nic złego nam zrobić.
Uwolnieni i ocaleni biali dowiedzieli się ze słów Apacza, komu zawdzięczają życie. Chcieli wyrazić swoją wdzięczność, atoli Winnetou nakazał im milczenie:

— Cicho, nie jesteśmy jeszcze pewni. Kto wie, czy wszyscy macie się z czego cieszyć. Upłynie tylko krótki czas, a odbędzie się sąd, który może mieć poważne następstwa. Powiedziałem. Howgh! — — —
III
SĄD BOŻY

Winnetou stał, podobnie jak poprzednio, przy przednim sterze; skierował teraz tratwę ku prawemu wybrzeżu, ponieważ znajdowaliśmy się wpobliżu miejsca, gdzieśmy umieścili konie i Fletchera. Ośmiu uwolnionych sądziło, że mają wysiąść, lecz Winnetou rzekł:
— Zostańcie na miejscu! Pojedziemy dalej!
— Czemu więc przybijacie tutaj, skoro nie wylądujemy? — zapytał jeden z uwolnionych.
— Ponieważ zostawiliśmy tu konie.
— Otóż to! A my nie mamy wierzchowców! Do pioruna! Czy nie macie czasu, czy też ochoty uwolnić i naszych koni? Jesteśmy bezbronni. Jakże poradzimy sobie na Dzikim Zachodzie, nie posiadając ani strzelb, ani noży! Do licha, powinniście byli wszak o tem pomyśleć!
Nastąpiła krótka pauza, poczem Apacz zapytał:
— Czy ten młody, biały człowiek, który teraz mówił, nie nazywa się Fletcher?
Znałem dobrze ton, jakim wypowiedział to pytanie. Używał go w stosunku do ludzi, dla których odczuwał pogardę, a nie chciał zaś im okazać swego gniewu.
— Tak — odpowiedział zapytany.
— A więc jest synem starego białego, zwanego Old Cursing­‑Dry?
— Do tysiąca djabłów! Kto pozwala sobie wymawiać tę obelgę?
— Winnetou pozwala sobie, i chciałby zobaczyć człowieka, któryby się za to ważył go karcić!
— Ja ważę się! To przezwisko jest obelgą, której nie mogę ścierpieć! A wogóle gdzie jest mój ojciec? Nie było go przy nas, kiedy nastąpił napad, a więc jest wolny. Nie chcę przypuszczać, mes’surs, że nas stąd wyprowadzacie, mego ojca wystawiając na sztych. W takim razie .... was i przysięgam wam, że...
— Stój! — przerwał mu Winnetou. — Żadnej przysięgi i żadnego przekleństwa więcej! Nie zniesiemy tego! Stary Fletcher jest bezpieczny i jutro się z wami zobaczy. Moglibyśmy pomyśleć o odbiciu waszych rumaków i broni tylko w tym wypadku, gdybyśmy nie mieli ni śladu mózgu w głowie. Winnetou powie wam, co nastąpi: Pa­‑Utersowie będą nas ścigać; zwabimy ich do pułapki, z której nikt nie potrafi się wydostać. A wówczas będą musieli wydać wam wszystko, co zabrali. Wojownicy bowiem Nawajów czatują już na nich. Kto nie ma konia, ten będzie musiał pozostawać na tratwie, dopóki nie dotrzemy do celu. Rzeka zakreśla stąd wielki łuk, prowadzący do miejsca, zwanego przez czerwonych Sitsu­‑to[3]. Czy mój brat Shatterhand dobrze pamięta to miejsce?
— Tak — odpowiedziałem. — Jeśli zaraz wyruszymy stąd, przybędziemy na miejsce skoro świt.
— Słusznie. My, tratwą, przybędziemy później. Mój brat Shatterhand rozporządza czterema rumakami. Niechaj wraz z bratem Hammerdullem, Pittem Holbersem i jednym z ich czterech towarzyszy pojedzie konno do Sitsu­‑to, aby tam nas oczekiwać. Co dalej nastąpi, to się wówczas okaże.
Uwolniliśmy ośmiu jeźdźców: czterech towarzyszów Hammerdulla i Holbersa i czterech starego Fletchera. Winnetou posłał ze mną jednego z pierwszych czterech, a nie z drugich. Fletcher był przecież naszym jeńcem Hammerdull wybrał sobie sam towarzysza; skoczyliśmy na ląd, a tratwa natychmiast odbiła. Była to niemała odwaga ze strony Winnetou, iż pojechał w towarzystwie czterech takich ludzi, jak młody Fletcher. Z jego bezczelnych uroszczeń i sposobu wyrażania się można było wnosić, że niedaleko jabłko padło od jabłoni. — —
Wraz z towarzyszami znaleźliśmy się wkrótce w wąwozie, gdzie zostawiliśmy konie. Zastaliśmy wszystko w porządku. Old Cursing­‑Dry, jak znać było, szarpał był więzy, ale daremnie. Wsadziliśmy go na koń i przytroczyli do siodła.
Towarzysz Hammerdulla był zdziwiony, że w ten sposób obchodzimy się z Fletcherem. Wyjaśniono mu powód w krótkich słowach. Następnie dosiedliśmy wierzchowców i pojechali. Oddalając się od rzeki, mknęliśmy po równinie, aby prostą linją przeciąć łuk Rio San Juan. Nie było tu osłony listowia nad nami; przy blasku gwiazd nie mogliśmy zmylić drogi.
Jechałem na czele, prowadząc za uzdę rumaka Fletchera, i nie zwracałem uwagi na rozmowę trzech towarzyszów. Tematem jej były zdarzenia, które się rozegrały tego wieczora.
Skoro noc zaczęła szarzeć, zobaczyliśmy w oddali zieloną krechę, okalającą wybrzeże; niebawem dotarliśmy do rzeki. Tu zsiedliśmy, oczekując przybycia tratwy. Oczywiście, przywiązaliśmy Fletchera. W drodze miał knebel w ustach; z litości wyjąłem go teraz; ledwo jednak to uczyniłem, obrzucił nas straszliwym potokiem przekleństw. Zagroziłem, że zaknebluję mu ponownie usta i na dodatek każę go wysmagać. To poskutkowało; umilkł zmiejsca.
Mieliśmy jeszcze sporo ryb, których poprzedniego dnia nie usmażyliśmy przez wzgląd na ostrożność. Teraz natomiast mogliśmy śmiało rozpalić ognisko i z zaniechanej kolacji przyrządzić śniadanie. Fletcher dostał swoją część. Podczas posiłku Hammerdull chciał zadać jakieś pytanie, które mu dotychczas ciążyło na sercu. Mrugnięciem nakazałem mu milczenie, gdyż nie chciałem, aby Fletcher słyszał o naszych zamiarach. Po posiłku zakneblowałem zpowrotem starego przeklętnika i umieściłem wraz z koniem w przyzwoitem oddaleniu. Wówczas grubas nie mógł się już powstrzymać i wypalił:
— Dlaczego Fletcher nie ma tu zostać, mr. Shatterhand? Dlaczego kazał go pan umieścić w zagajniku?
— Syn jego, skoro wyląduje, nie powinien go zobaczyć, gdyż targnąłby się na nas; natomiast, jeśli o niczem się nie dowie, będzie się spokojnie zachowywał.
— Well, to mądrze, rozumiem. Ale mam jeszcze sto pytań, które...
— Które pan najlepiej zachowa dla siebie! — przerwałem mu. — Bierz pan za wędkę i zobacz, czy są tu ryby. Winnetou i jego towarzysze przybędą wygłodzeni. Tymczasem chcę wam tylko to powiedzieć, że Pa­‑Utesowie, oczywiście, będą nas ścigać lądem i wodą. Ponieważ w ciemnościach nie mogą zobaczyć naszych śladów, muszą czekać świtu; wykorzystali jednak noc, by sklecić tratwy. Poza tem pogrzebali także obu zabitych, aby rano nic nie stawało na przeszkodzie pościgowi. Możecie zatem łatwo obliczyć, o ile ich ubiegliśmy.
— Nie dogonią nasi
— Nie; ale jeśli mamy Pa­‑Utesów zwabić do canonu, będziemy musieli ich dopuścić blisko do siebie.
— Czy Nawajowie nie będą na stanowiskach?
— Teraz ich jeszcze niema; my staniemy w canonie dopiero około wieczora, a do tego czasu nadciągnie Natsas­‑Ker ze swoimi wojownikami. To wszystko, co chwilowo musimy wiedzieć.
— Ale wszak nie mówił pan o tem z Winnetou! Być może, on ma inny plan?
— Nie. Zna mnie, a ja jego. A teraz postarajcie się o ryby!
Szczęście dziś również sprzyjało Hammerdullowi i Holbersowi. Krótki ich połów był znakomity. Przestano łowić dopiero, kiedy ujrzano zdaleka tratwę. Ryby zaczęły się smażyć na ognisku, aby głodni nie musieli długo czekać. Winnetou stał na przodzie i wpatrywał się w naszą stronę. Stwierdziwszy nieobecność Fletchera, skinął z zadowoleniem i skierował tratwę ku naszemu brzegowi. Zapach smażonych ryb tak podziałał na ośmiu przybyłych mężczyzn, iż po kilku chwilach pałaszowali je, siedząc wokoło ogniska.
Teraz, za dnia, mogłem się przyjrzeć twarzom nowych towarzyszów. Czterej, należący do kompanji Old Cursing­‑Dry, nie mieli zacnych twarzy; słownik ich składał też niezbyt dobre świadectwo.— Winnetou odprowadził mnie na stronę, aby omówić rzeczy najważniejsze. Byliśmy dosyć lakoniczni i już omówiliśmy wszystko, skoro młody Fletcher zawołał do nas:
— Co tam za tajemnice? Czy aby macie brudne sumienie, że nie możemy słyszeć waszej rozmowy?
Dick Hammerdull odezwał się:
— Zdaje się, że pan nie wie, z kim rozmawiasz, mr. Fletcher! Old Shatterhand i Winnetou nie są przyzwyczajeni do takiego tonu!
— Tak? A więc mam się rozpływać może w komplementach i podziękowaniach za to, że nie pozwalają mi otworzyć ust?
— Czy ust, czy nie ust, to na jedno wychodzi, ale ryzykuje pan dostać po pysku.
— Chciałbym widzieć, kto się odważy! Że nas uwolniliście, to rzecz podrzędna, gdyż nakazywał to wam ... obowiązek. Nie winniśmy wam wdzięczności Chcę poza tem bezwarunkowo wiedzieć, gdzie jest mój....!
Słowo, którem nazwał ojca, było wręcz oburzające. Dick odpowiedział:
— Skoro pan takiem wyrażeniem przezywa swego ojca, powiem panu, że mknie przed nami w drodze do Nawajów. Nieprawdaż, Pitt Hollbers, stary coonie?
— Tak, drogi Dicku, jeżeli jest przed nami, to nie może być za nami.
— Well, jeśli tak, to jestem chwilowo zadowolony — oświadczył Fletcher — Mam nadzieję, że.... Utesowie zwabią się w pułapkę, ale w takim razie będą....
Nastąpił potok wrednych słów, których niepodobna powtórzyć. Opowiedział teraz kilka swoich przygód, świadczących, iż obaj Fietcherowie uważali każdego Indjanina za stworzenie, co powinno ulec „zgaszeniu”. Iluż czerwonych mogli mieć na sumieniu!
Zabawiliśmy całą godzinę nad Sitsu­‑to, ponieważ chcieliśmy, aby nasi prześladowcy podeszli do nas jak najbliżej. Następnie Winnetou z ośmioma towarzyszami pojechali naprzód. My zaś postaraliśmy się, aby Pa­‑Utesowie zdala ujrzeli naszą tratwę i stwierdzili, że tu odpoczywaliśmy. Poczem opuściliśmy to miejsce, oczywiście, nie zapomniawszy zabrać ze sobą Old Cursing­‑Dry. W drodze uwolniliśmy go z knebla. Nie śmiał nas wprawdzie przeklinać, ale miotał wyrażenia, jakich nigdy w życiu nie słyszałem. Powtarzał zwłaszcza przysięgi, że nie on zamordował obu Indjan.
Droga to prowadziła nas do rzeki, to znów oddalała od niej. Dopiero późno po południu mogliśmy jechać wzdłuż brzegów bez przerwy. Za nami ciągnęła się daleka, strzelista równina, z lewej strony potok, a przed nami wznosiły się wyżyny, tworzące pionowe ściany, między któremi znikała Rio San Juan. To był ów canon, w którym chcieliśmy schwytać Pa-Utesów. Czy wejdą?...
Ażeby zwabić ich tutaj, umówiłem się z wodzem Apaczów, iż zatrzymamy się na tak długo, dopóki wrogowie nas nie zobaczą. Zeskoczyliśmy zatem z koni i czekaliśmy. Nie minął kwadrans, gdy z przeciwnej strony ujrzeliśmy zbliżającego się jeźdźca. Był to młodszy przywódca Nawajów. Zameldował, że jego wojownicy są u celu, i że ustawili się zgodnie z rozkazem Winnetou. Skorzystałem z jego przybycia, aby oddać starego Fletchera pieczy Nawaja. Otrzymawszy dalsze instrukcje, przywódca zawrócił do swoich, by Nitsas­‑Kerowi zdać sprawę ze spotkania.
Wkrótce potem przypłynęła nasza tratwa. Dałem umówiony sygnał. Winnetou przybił do brzegu, aby, podobnie jak my, oczekiwać wroga. Rzeka ciągnęła się linją prostą, więc Winnetou już zdaleka mógł zauważyć swoich prześladowców, podobnie jak i my swoich. Kiedy Dick Hammerdull wyraził wątpliwość, czy Pa­‑Utesowie wogóle ruszyli w pościg, Pitt Holbers wskazał w dal i rzekł:
— Obejrz­‑no się, stary Dicku, a zobaczysz, że mr. Shatterhand, jak zawsze, ma słuszność.
Istotnie, przybywali! Oddział spory jeźdźców, może nawet dwustu. Nie ruszyliśmy się z miejsca. Skoro nas zobaczyli, zatrzymali się. W tej chwili spojrzeliśmy na rzekę: zdala płynęło cztery czy pięć tratw. Winnetou spostrzegł je i odbił od brzegu, aby się im pokazać. Rzeczywiście, zobaczyli go i wzięli większą szybkość. Jednocześnie jazda za nami puściła się w galop. Wszystko zdawało się zapowiadać powodzenie planu.
Pojechaliśmy więc, równolegle do tratwy Winnetou. Obejrzawszy się wkrótce, spostrzegliśmy, że jeźdźcy dotarli do miejsca, przy którem myśmy się poprzednio zatrzymali, i że stamtąd zobaczyli tratwę Winnetou i własne tratwy. Wysoko wzniesione ręce wskazywały, że wrogowie wydawali okrzyki triumfu. Po chwili podjęli przerwaną jazdę; my także. Rzeka płynęła węższem korytem, wskutek czego szybkość prądu była znacznie większa, Winnetou mógł zatem swą tratwą dotrzymywać nam kroku.
Skały wznosiły się coraz wyżej i wyżej, a niebawem tak się do siebie zbliżyły, że między niemi a wodą był pas szeroki na niespełna pięć metrów, zresztą coraz węższy. Było to wejście do kanjonu. Badawcze spojrzenie powiedziało mi, że część Nawajów zajęła już swoje stanowiska. Jechaliśmy dalej w galopie między nadzwyczaj wysokiemi ścianami skalnemi, blisko rzeki, poprzez rysy i głazy, w coraz głębszym półmroku. Lecz naraz się rozjaśniło przed naszemi oczami — naturalnie, to mury opuściły się raptem wstecz.
Przed nami ciągnął się chaos głazów, z poza których wychynęły wnet postacie Nawajów. Zatrzymaliśmy się, aby zsiąść z koni i poprowadzić je przez wąskie przejście między blokami. Wódz Nawajów pozdrowił nas. Stwierdziłem z zadowoleniem nieobecność starego Fletchera. Nawajowie trzymali go na uboczu. Wkrótce potem Winnetou nadjechał tratwą na ukośny skarp brzegu i przyłączył się do nas ze swoimi towarzyszami. Odbyło się to szybciej, niż można się było spodziewać, i oto już w „rurze”, którą canon zdawał się tworzyć, ujrzeliśmy tratwy i jazdę Pa­‑Utesów. Weszli w pułapkę.
Wymierzyłem z dalekonośnej niedźwiedziówki I zastrzeliłem dwa konie. Wystrzały odbiły się od ścian canonu, jak wystrzały armatnie. Nawaje wyskoczyli z kryjówek. Roiło się od nich na wszystkich skałach, na wszystkich rafach; zalegli krawędzie z bronią wpogotowiu. Ujrzawszy ich, jeźdźcy Pa­‑Utesów osadzili rumaki i skinęli na swoich towarzyszów z tratw, aby bezzwłocznie przybyli do brzegu, co się też stało, mimo znacznych trudności terenowych Teraz padły salwy, które nikogo z nas nie trafiły. Wrogowie, przekonawszy się, że nie przebrną, zawrócili; kiedy znikli, wyminęły nas właśnie opuszczone w pośpiechu puste tratwy. Teraz czekaliśmy, i niedługo, a Utesowie zawrócili, nie ważąc się podejść na odległość kuli. Odparci przez nasz przedni oddział, przekonali się, że są w pułapce. Podczas kiedy my mieliśmy dosyć miejsca, aby się szeroko i wygodnie ustawić w szyku bojowym, oni byli stłoczeni w wąziutkiej gardzieli skalnej, wskutek czego tylko na przodzie stojący mogli posługiwać się bronią. I długo mieli tkwić w tej niebezpiecznej cieśninie, może nawet noc całą? Nie można było o czemś podobnem myśleć. Byliśmy przeświadczeni, iż niezadługo wypadnie nam oczekiwać rozstrzygnięcia.
Istotnie, niebawem jeden z nich zbliżył sie do nas, na znak pokojowych zamiarów machając chustką czy czemś podobnem. Pozwoliliśmy mu podejść. Oznajmił, iż wódz jego pragnie się rozmówić z naszym przywódcą. Pozwoliliśmy wodzowi Pats­‑avat przyjść do nas, zapewniając mu całkowite bezpieczeństwo i nietykalność.
Stało się to, czegośmy się spodziewali: wódz Pa­‑Utesów zaufał naszemu zapewnieniu i przyszedł do nas. Pertraktacje, iście po indjańsku, posuwały się naprzód niezmiernie powoli; w międzyczasie zapadł zmrok i trzeba było zapalić ognisko. Wódz Nawajów zażądał pokoju i pięćdziesięciu strzelb; naczelnik Pa­‑Utesów godził się na pokój, ale nie chciał dawać strzelb, ponieważ zastrzelono jego syna i jednego wojownika. Wówczas wtrącił się Winnetou, w następstwie czego Pats­‑avat dał broń i dostał mordercę syna. Ugoda została zapieczętowana obustronnem wypaleniem kalumetu, poczem Pa­‑Utes wrócił do swoich, aby im oznajmić nowinę. Tylko dobroci Winnetou zawdzięczał, iż, lubo osaczony, tak łatwo się wyminął.
Posłano gońca do naszego przedniego oddziału, w następstwie czego wszyscy Nawajowie wycofali się z canonu na wysoki brzeg. Pa­‑Utesowie przybyli za nimi. Rozbito obóz. Rzecz interesująca: natychmiast po zawarciu pokoju wygasł wszelki ślad nieufności.
Obie partje obozowały w sąsiedztwie. Pats­‑avat miał ciężkie zadanie: nie wiedział których wojowników skazać na utratę strzelb. To też około północy dopiero wydał okup; teraz przybył do nas po mordercę syna. Rozumie się także, iż zwrócił wszystko, co zabrał ośmiu jeńcom. Pa­‑Utesowie przynieśli te rzeczy, a także przyprowadzili konie wraz ze strzelbami. Okazało się, że niczego nie brak. Wraz z dowódcą przybył ów Pa­‑Utes, który był świadkiem zamordowania obu Indjan i widział uciekającego zabójcę. Miał stwierdzić tożsamość podejrzanego.
Naturalnie, zanim wydano Old Cursing­‑Dry, trzeba mu było dowieść zabójstwa. Złożono tedy jury z obu wodzów, z Winnetou, Dicka Hammerdulla i ze mnie.
Fletcher był tak izolowany, że syn jeszcze go dotychczas nie widział. Teraz, ujrzawszy w więzach ojca, którego sprowadzono do ogniska, zbliżył się do nas i z wściekłością niepohamowaną zażądał uwolnienia starego. Nastąpiła scena, którą wolę pominąć milczeniem; skończyła się spętaniem Fletchera juniora i wystawieniem przy nim strażnika.
Dokoła nas utworzył się obszerny okrąg słuchaczy. Zanim nastąpiło przesłuchanie, zdjęto, starym zwyczajem sawany, oskarżonemu więzy. O uwolnieniu nie mogło być mowy. Świadek zmiejsca poznał w nim uciekającego zabójcę. Skoro mu pokazano konia Fletchera, oświadczył z całą stanowczością, że to ten sam, na którym siedział skrytobójca. Dowód był przeprowadzony. Kiedy udzielono słowa Fletcherowi, klął tylko i powtarzał znaną już przysięgę, że chce oślepnąć i ulec zmiażdżeniu, jeśli jest mordercą. Musieliśmy go wysłuchać, chociaż uszy nam puchły. Dodajmy do tego jego wygląd! Twarz przypominała raczej maskę wściekłej bestji, niż oblicze człowieka!
Pats­‑awat, ojciec zamordowanego, siedział nawprost mnie. Broń jego leżała przy nim. Nóż, tomahawk i stary dwururkowy pistolet sterczały mu za pasem, przy którym także wisiała torba do prochu. Zapewne, aby czemś się zająć i zamaskować podniecenie, wyciągnął pistolet i zaczął ładować; nie zważałem na to, ponieważ cała moja uwaga była skierowana na Old Cursing­‑Dry, który wyrzucał z siebie bluźnierstwa. Zkolei Winnetou powtórzył punkty oskarżenia — dla obrony nic się nie znalazło. Musieliśmy wydać wyrok. Skoro jednomyślnie zapadło orzeczenie: „winien“, Apacz podniósł się i rzekł:
— Tak więc sprawiedliwy sąd sawany uznał, że Old Cursing­‑Dry zamordował obu wojowników Pa­‑Utesów, a ponieważ przyrzekliśmy wydać mordercę, przeto wydajemy go wodzowi Pa­‑Utesów, który może z nim zrobić, co mu się podoba. Howgh!
Zkolei podniósł się Pats­‑avat. Trzymając w lewej ręce pistolet, wyciągnął prawą w kierunku Fletchera i zawołał:
— Ten biały drapieżnik należy odtąd do mnie. Zmiejsca zostanie przywiązany do pala i dozna takich mąk, że przez trzy dni i trzy noce będzie wył, a nie zdechnie, gdyż nietylko popełnił dowiedzione mu podwójne morderstwo, ale ponadto jest znanym mordercą i dręczycielem wielu innych czerwonych, Howgh!
Fletcher stał przez chwilę jak skamieniały. Ale wnet ryknął do wodza:
— Ja zdechnąć? Na palu męczeńskim? Pragnę oślepnąć, jeśli ja to byłem! Czerwony.... psie! Jeśli dla mnie niema ratunku, ty również giń! Uważaj!
Wyrwał pistolet z ręki Pats­‑avata, wycelował w niego i strzelił; w oka mgnieniu przyłożył go do własnej skroni i opuścił kurek. Wystrzały rozległy się jeden po drugim. Przy pierwszym wódz uskoczył na stronę, a przy drugim wyciągnął rękę po pistolet. Wszyscy zerwaliśmy się z miejsc. Sądziliśmy, że obaj runą martwi na ziemię. Atoli wódz stał nienaruszony i rzekł:
— Nie trafił mnie, ponieważ odtrąciłem jego rękę nabok i ponieważ broń była nabita dopiero prochem, a nie kulą. Lecz spójrzcie na tego białego psa! Co mu się stało? Tak, co się stało z Fletcherem? Pistolet wypadł mu z ręki. Stał nieruchomo, przyciskając obie dłonie do oczu; po chwili odjął ręce i podniósł głowę, jak gdyby pragnąc zobaczyć gwiaździste niebo, i... wydał straszliwy, do szpiku kości przenikający krzyk. W następnej chwili rzucił się na ziemię i, lam entując, walił ją pięściami.
— Uff, uff, uff! — zawołał Winnetou. — Mówił, że chce oślepnąć, jeżeli jest winien, a istotnie wypalił sobie oczy prochem! Sąd prerji go skazał; ale Wielki Manitou osądził go sprawiedliwiej. Stało się temu przeklętnikowi i bluźniercy tak, jak sam żądał od Wielkiego Ducha. Winnetou, wódz Apaczów, widział i przeżył wiele, czego inni nie mogli widzieć. Atoli ten sąd przejmuje go zgrozą. Howgh!
Żachnął się jak od zimna i odwrócił. Było, jak powiedział: Fletcher chciał sobie strzelić w skroń, ale że Pats­‑avat złapał go za rękę, więc wystrzał trafił w oczy. Podobnie jak Winnetou, wstrząsnęła mną zgroza. Odszedłem precz od obozu, aby nie słyszeć krzyków dotkniętego karą Boską. Skoro po dłuższym czasie wróciłem, bluźnierca znajdował się u Pa­‑Utesów, których wódz zaniechał obecnie myśli przywiązania go nadomiar do pala męczeńskiego.
Jakkolwiek złaknieni byliśmy wypoczynku, nie mogłem zmrużyć oka i przewracałem się z boku na bok. W uchu brzmiały mi wciąż słowa Apacza: „...Ale Wielki Manitou osądził go sprawiedliwiej!“ Kiedy się wreszcie zdrzemnąłem, zdawało mi się we śnie, że słyszę oba wystrzały z pistoletu.
Ale czy naprawdę we śnie? A może czuwałem? Istotnie, padły strzały, poczem usłyszałem bieganinę i okrzyki. Zerwałem się na równe nogi. Cały obóz był obudzony. Dowiedziałem się wnet, że Old Cursing­‑Dry zbiegł.
Byłoż to możliwe? On, oślepły i jednocześnie spętany, czyż mógł uciec? Trudno mi było uwierzyć. A może nie oślepł, albo tylko częściowo? Przybiegł Dick Hammerdull i Pitt Holbers i zawołał mi zdaleka:
— Czy wie pan, że stary Fletcher umknął, sir?
— Słyszałem, ale nie chce mi się wierzyć.
— Czy pan wierzy, czy nie, to na jedno wychodzi, ale tak jest w rzeczy samej, mr. Shatterhand!
— Czy nie był spętany?
— Yes, spętany. — A więc Pa­‑Utesowie nie strzegli go dosyć pilnie?
— Właśnie, że to prawda. Ale był ślepy i spętany, można więc było sądzić, że nie umknie.
— Ale jak mógł uciec? Musiał mu ktoś pomóc!
— Naturalnie; syn mu pomógł, gdyż także znikł gdzieś jak kamfora. Jeden z wartowników widział dwóch białych na jednym koniu.
— Nie mieli czasu zdobyć drugiego rumaka. A czy syn nie był spętany?
— Czy spętany, czy nie, to nie zmienia postaci rzeczy, wszelako uwolniono go z więzów, ponieważ bardzo o to błagał i przyrzekł zachowywać się grzecznie. Nie widziano zresztą powodu do podejrzeń, stary bowiem był już wydany Pa­‑Utesom i tkwił pewnie w ich rękach, jak amen w pacierzu.
— Co za nieostrożność! — W jakim kierunku zbiegli?
— Chcieli się przekraść koło wartownika, stojącego na południu. Okrzyknął ich; skoro nie odpowiedzieli, wystrzelił dwukrotnie. Miał przy sobie dubeltówkę, gdyż był to jeden z moich towarzyszów.
— Chodźmy! Chcę iść do miejsca, gdzie wartownik spostrzegł zbiegów. Być może, mimo ciemności, odkryjemy ślad jaki.
Poszliśmy. Wielu udało się za nami. Wkrótce usłyszeliśmy za sobą donośny głos Winnetou, który zabronił się zbliżać, aby uchronić ślady uciekinierów. Kiedy podszedłem doń, rzekł:
— Mój brat słyszał, co się zdarzyło. Musimy...

Urwał i wsłuchał się w noc. Usłyszeliśmy tętent konia, który się do nas powoli zbliżał. Poszliśmy naprzeciw z wycelowanemi rewolwerami. Wszakże ta ostrożność była zbyteczna: koń biegł bez jeźdźca. Był to wierzchowiec młodego Fletchera. Skoro sprowadziliśmy go do zapalonego ponownie ogniska obozowego, zauważyliśmy na nim świeżą krew, mimo że nie był ranny. Jeden z jeźdźców został chyba trafiony kulą wartownika. Koń pozbył się obu i wrócił do biwaku. Teraz nie ulegało wątpliwości, że znajdziemy uciekinierów. Mogliśmy spokojnie czekać dnia.

∗             ∗


Skoro zaczęło świtać, udaliśmy się na poszukiwania. Nie uszliśmy daleko. Z miejsca, gdzie stał wartownik, ślad ciągnął się najwyżej przez tysiąc kroków. Tam leżał młodszy Fletcher martwy i już zimny. Kula trafiła go w serce poprzez plecy, mógł się zatem najwyżej przez kilka sekund utrzymać na koniu, który następnie pomknął dalej pod starym Fletcherem. Wskutek ślepoty, starzec prowadził konia fałszywie, mianowicie ku skale, która opadała na trzydzieści metrów w qłąb. Koń nie chciał dalej jechać i strącił jeźdźca. Wyjrzawszy przez krawędź, zobaczyliśmy go na dole. Żył jeszcze. Widzieliśmy, jak się poruszał, i słyszeliśmy słabe jęki.

Nie jestem skłonny do zawrotów głowy, a jednak doznałem zawrotu na samą myśl, że i druga część bluźnierstwa nie omieszkała go również dosięgnąć: „Chcę oślepnąć i ulec zmiażdżeniu“ rzekł, a teraz oto leżał zmiażdżony!
Sprowadziliśmy pomoc i zjechaliśmy nadół po łagodniejszem zboczu. Wreszcie znaleźliśmy się obok Fletchera. Jęczał, przymykając napuchnięte powieki. Ukląkłem przy nim i zapytałem:
— Mr. Fletcher, czy słyszy mnie pan? Czy rozumie pan?
Powoli podniósł powieki. Centkowane prochem gałki oczu spojrzały na mnie martwo. Nie dostałem jednak odpowiedzi.
Ponowiłem zapytanie, z tym samym skutkiem. Zaczęliśmy go badać. Głowa nie była uszkodzona, ale ręce i nogi miał zdruzgotane.
— Zmiażdżony, jak pragnął! — szepnął Apacz.
Na pewno doznał wewnętrznych uszkodzeń. Skoro spróbowaliśmy go podnieść, wydał krzyk, przypominający przeciągły ryk tygrysa. Straszliwy ból wrócił mu przytomność. Kiedy go bowiem znowu zapytałem, czy mnie słyszy i rozumie, przestał ryczeć, a odpowiedział:
— Któż to? Kto to?
— Old Shatterhand i Winnetou.
— Gdzie jest mój syn?
— Nie żyje.
— Zastrzelony?
— Tak.
— Za...strze...lo...ny! To...ja...jestem wi...nien!
— Tak, to pan winien jest wszystkiemu, własnemu straszliwemu końcowi i także tragicznej śmierci syna!
Stęknął głęboko i zawarł oczy. Leżał tak przez chwilę nieruchomo, w najgłębszem milczeniu. Zapytałem go znowu:
— Czy jest pan przytomny? Czy słyszysz mnie?
— Tak... — szepnął.
— Już niewiele minut pozostało panu życia, pomyśl o śmierci! Pomyśl o swoich grzechach i o Sądzie Ostatecznym! Pomyśl także o Bożem miłosierdziu, które nie ma granic!
— Bo...że mi...ło...sier...dzie!
— Wyznaj wreszcie prawdę! Czy pan zastrzelił obu Pa­‑Utesów?
— Tak.
— Czy żałuje pan tego grzechu i wszystkich grzechów poprzednio popełnionych?
Ża...łu...ję! Módl... się... za... mnie... Oj...cze... Nasz...
— Posłuchaj, co panu powiem! Jeśli pańska skrucha jest prawdziwa, to możesz skonać w przeświadczeniu, iż Najmiłosierniejszy będzie dla pana litościwym Sędzią. Przejdź z tą nadzieją do wiecznego życia! — A teraz módlmy się!
Spróbował złożyć dłonie bezwładnie zwisających rąk, ale nadaremnie. Pomogłem mu i głośno zmówiłem „Ojcze Nasz“, a następnie i inne modlitwy, których potrzebę w tej chwili żywo odczuwałem. Na twarzy nieszczęsnego ukazał się lekki, niemal radosny uśmiech... Powolny, znużony ruch głową, jak przy zasypianiu, i wszystko się skończyło. Old Cursing­‑Dry nie żył. Oby żadne jego przekleństwo nie poszło za nim do lepszego życia!

∗             ∗

Winnetou podniósł mnie i rzekł:
— Teraz spełniło się życzenie mego brata Charley: dusza tego człowieka odeszła do Wielkiego Dobrego Manitou. Jego ciało zaś spoczywać będzie w ziemi obok ciała syna, póki w jasny, promienny dzień nie połączy się ponownie z duszą. Powiedziałem. Howgh! — — —



Czytelnicy przypominają sobie zapewne mego wiernego sługę hadżi Halefa Omara, gotowego zawsze do ofiar dla mnie swego „pana i władcy“. Coprawda mianował się wobec ludzi mym „obrońcą i przyjacielem“. Tej fanfaronady nie brałem za złe dowcipnemu hadżi; była to drobna słabostka wobec wielkich zalet jego osoby. List, który nadesłał mi po ostatniej rozłące, może służyć za niezrównany wzór stylu wschodniego. Przytaczam go w całości, aby czytelnicy wyrobili sobie dokładne pojęcie o charakterze Halefa. —

Kochany mój Sihdi[4]

Niechaj spłynie na Ciebie łaska i błogosławieństwo Boże! Przybyliśmy, ja i Omar. Wszędzie radość i szczęście! Pieniądze! Sława! Zaszczyty! Rozkosz! Błogosławieństwo, miłość, tęsknota, modlitwa — emirowi Kara ben Nemzi[5]. Hanneh[6], najsłodsza córka Amszahi, córki Maleka Abteibeh, jest zdrowa, piękna, zachwycająca. Kara ben Hadżi Halef[7], mój ukochany syn — to bohater! Jednym tchem połyka czterdzieści suszonych daktyli! O nieba! Omar ben Sadek[8] zaślubi Sahamę, córkę Hadżi Szukara es Szamain ben Mudal Hakuram ibn Saduk Wesilegh es Szammar, bogatą i uroczą dziewczynę. Niechaj Allah Ci ześle piękną pogodę i słoneczne niebo! Ogier Rih śle uniżone pozdrowienie. Omar ben Sadek ma dobry namiot i miłą teściowę. Ożeń się również! Allah Cię weźmie w opiekę! Bądź zawsze zadowolony z losu i nie narzekaj! Moje serce należy do Ciebie. Zapomnij o pieczęci; — brak mi jej, jako też laku! Bądź cnotliwym, omijaj grzech i przestępstwo! Przybądź na wiosnę! Pij mało, jedz umiarkowanie i niechaj uprzejmość będzie twoją cnotą.

Pełen poważania, szacunku, pokory i podziwu —
— twój wierny przyjaciel, obrońca
i głowa rodziny
Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul
Abbas ibn Hadżi Dawud
al Gossarah.

Opowiadałem już niejednokrotnie o moich przygodach nad górnym Tygrysem. Tym razem powrócę do wspomnień, łączących się z Bassrą i pustynią arabską. — —
Po przybyciu do Bassry, zamierzałem udać się w dalszą drogę okrętem do Abuszehr w Persji, następnie zwiedzić słynny Sziraz. — Bassra, czyli Bassora leży w okolicy błotnistej, niezdrowej, nad deltą Eufratu Tygrysu, zwaną Szait el Arab. Aby nie narażać się na febrę, postanowiliśmy wyruszyć stąd jak najprędzej. Karawana nasza składała się, oprócz mnie i Halefa, z Omara ben Sadek i dwóch Haduddinów. Towarzysze odprowadzili mnie z pastwisk swego szczepu do Bagdadu, gdzie mieliśmy się rozstać. Halefowi i Omarowi przychodziło to zazwyczaj z trudnością, dlatego i tym razem postanowili pożegnać mnie dopiero w Bassorze. Osłaniali się pretekstem, który musiałem uznać za wystarczający. — Mianowicie Haddedinowie, hodowcy wielbłądów, wysłali większą ilość kelleków[9] z wełną do Bassory; stąd rozchodziła się ona po całym wschodzie i docierała nawet do Indji. — Otóż prowadził tratwy młody lecz doświadczony Mesud ben Hadżi Szukar. Wyraz ben oznacza syna; Mesud był synem hadżi Szukara. Halef pisał w swym liście, że Omar zaślubił córkę tego hadżi Szukara; a więc Mesud był szwagrem Omara ben Sadeka. Wspominam o tem, gdyż okoliczność ta odegra dużą rolę w późniejszych wypadkach. —
Mesud wyruszył zatem, jak wspomniałem, na tratwach z paroma Haddedinami do Bassory, co posłużyło za pretekst Halefowi i Omarowi, aby mnie tam odprowadzić i, spotkawszy się z ziomkami, wrócić razem do rodzinnych namiotów.
W Bassorze odnaleźliśmy Mesuda bez wielkich trudności, bowiem miasto, niegdyś tak ludne, liczyło obecnie niespełna dziesięć tysięcy mieszkańców; odszukanie więc człowieka było rzeczą stosunkowo łatwą. — Mesudowi udało się nader korzystnie sprzedać wełnę wielbłądzią i właśnie nazajutrz po naszem spotkaniu miał otrzymać należną mu znaczną kwotę.
Udałem się do portu, leżącego w północnej dzielnicy miasta, aby się dowiedzieć, kiedy odchodzi okręt do Abuszehr; usłyszałem, że przybędzie dopiero za kilkanaście dni. Co miałem począć z czasem? Dla człowieka, nieznającego wschodu, pobyt w tem mieście byłby może ciekawy, ja jednak nie znalazłem nic godnego uwagi. — Niezbyt zachęcającą perspektywę obijania bruków Bassory ominąłem szczęśliwie; postanowiłem bowiem towarzyszyć Haddedinom, którzy wybrali się w pielgrzymkę do szczątków Manen ibn Risaa w miejscowości Kubbet el Islam, celem uczczenia tego świętego dla muzułmanów miejsca.
Kubbet el Islam, kopułą Islamu, zwie się stara Bassora, leżąca około piętnaście kilometrów na północo-zachodzie od właściwej Bassry. W czternastym wieku miasto to uważane było za czwarty raj świata muzułmańskiego. Występuje ono równie często, jak Bagdad, perła miast, w bajkach z tysiąca i jednej nocy; w Bassorze założył w czwartym wieku słynny uczony Ibn Risaa jedną z pierwszych mahometańskich akademji. Każdy z „wiernych“, skoro znajdzie się w nowej Bassorze, uważa za obowiązek swój odwiedzić Kubbet el Islam, co w każdym razie będzie mu poczytane za zasługę. —
Aby skrócić sobie czas oczekiwania okrętu, przyłączyłem się do tej wycieczki. Miano wyruszyć natychmiast po ukończeniu interesów Mesuda. — Przybyliśmy do Bassory bez koni, bo na tratwie; w mieście zaś chcieliśmy nająć osły, których było tutaj mnóstwo, jak zresztą wszędzie na wschodzie. Nie spieszono tedy z wynajęciem, czego niestety musieliśmy później żałować.
Zamieszkaliśmy prywatnie wpobliżu Markhil, inaczej zwanego Kut-i-Frengi; tak mianują konsulat angielski, mieszczący się w najlepszym budynku Bassory. —
Nazajutrz udał się Mesud do kupca wełny po pieniądze, z któremi miał niebawem powrócić. Radziłem mu uczynić to później, gdyż nie były mu jeszcze potrzebne; w dodatku na tak krótkim dystansie, na jaki się udawaliśmy, groziło niemiłe spotkanie z koczowniczymi Beduinami. — Mesud mnie jednak nie posłuchał.
Chciałem wyjść na miasto, by wynająć hamiry[10], lecz Mesud temu się oparł:
— To zbyteczne, effendi[11]. Nawet zwykły Arab niechętnie używa osła, a ty, słynny emir Kara ben Nemzi, miałbyś dosiąść marnego hamira? Nie, pojedziemy konno!
— Tak? — Czy postarałeś się o konie?
— Tak, effendi!
— U kogo?
— Wziąłem je u Abd el Kahira, słynnego szeika szczepu Muntefik.
— Jest on znakomitym i godnym zaufania mężem, lecz dziwi mnie, że zajmuje się tego rodzaju interesami. Zwykle tak dzielny wojownik nie wynajmuje obcym swoich koni.
— Słusznie, sindi! To też nie wynajął ich nam, tylko pożyczył, nawet za darmo. Czuł się zaszczycony, że wyświadczyć ci może tę skromną usługę.
— Co takiego? Jestem tutaj obcym i nie rozumiem, skąd miałby mnie znać!
Lecz tu wtrącił Halef swoje trzy grosze, korzystając ze sposobności, by pod niebiosa podnosić nasze wielkie, w jego pojęciu, czyny.
— Jak możesz o to pytać, sihdi? Czyżbyś już doprawdy zapomniał o naszych bohaterskich postępkach? Czy znasz kogokolwiek, ktoby nam dorównał? Jesteśmy olbrzymami męstwa i odwagi, reszta zaś ludzi to, w porównaniu z nami, — marne karły! Imiona nasze brzmiały we wszystkich krajach, a o czynach naszych układają pieśni we wszystkich namiotach. Dlaczegóż więc miałby Abd el Kahir nie wiedzieć, że jesteś niezwyciężonym emirem Kara ben Nemzi, którego wziąłem w moją mocarną opiekę?
— Halefie, nie przesadzaj! Może nawet słyszał coś niecoś o naszych przygodach, ale skąd wie o naszej obecności w Bassorze i o tem, że zamierzamy udać się do Kubbet el Islam?
— Dowiedział się ode mnie, — odparł Mesud.
— Gdzie go spotkałeś?
— U kupca, który płacił mi za wełnę.
— A więc widział, że otrzymałeś pokaźną sumę?
— Tak!
— To wiele daje do myślenia! Mesudzie, bądź ostrożny i nie zabieraj ze sobą pieniędzy!
— Effendi, to przecież Abd el Kahir, człowiek tak uczciwy, że nigdzie nie bylibyśmy bardziej bezpieczni, niż w jego domu! A zresztą, komu mam powierzyć tę sumę na czas mej nieobecności?
— Jeden z was powinien zostać; temu wręczyłbyś pieniądze!
— Nikt z nas zostać nie zechce. Sposobność pielgrzymki nie nadarza się tak często.
— Hm! — Czy znasz Abd el Kahira osobiście?
— Nie.
— Nie możesz więc wiedzieć, czy istotnie jest tym, za kogo się podaje! — Kiedy ma przybyć z końmi?
— Za godzinę!
— Hm. Pójdę więc tymczasem do owego kupca, aby się dowiedzieć, czy Arab, który był u niego z rana, jest rzeczywiście Abd el Kahirem!
— To zbyteczne! Kupiec nazywał go tak i mówił z nim o szczepie Muntefik. Gdy wyszedłem z Abd el Kahirem, wdaliśmy się w małą pogawędkę. Między innemi, powiedziałem mu, że do Kubbet el Islam z braku koni jedziemy na osłach. Wówczas zaproponował mi bez namysłu swe konie, mówiąc, że nie wypada, by emir, tak słynny w dodatku jak ty, dosiadał podłego zwierzęcia; z chęcią użyczy ci swojej cennej klaczy!
— Tak? — Czy mówił ci, gdzie ma konie?
— We wsi El Nahit, leżącej niedaleko bramy El Mirbad. Naturalnie, tylko klacz jest jego własnością; pozostałe konie należą do ludzi, przybyłych z nim do Bassory. Lecz i oni nie będą mieli nic przeciwko temu, byśmy je przez krótki czas dosiadali.
— A czy, wie, gdzie mieszkamy?
— Tak; odprowadził mnie aż pod dom.
— Dlaczegóż więc nie sprowadziłeś go na górę?
Moje zachowanie się w stosunku do niego poczęło Mesuda napoły martwić, napoły gniewać, gdyż odpowiedział mi teraz:
— Dotychczas nie zwracałeś się do mnie, jak do dziecka, lecz zdaje mi się, że teraz zaczynasz mię tak traktować! Pamiętaj, że kelleki wraz z ich ładunkiem mnie zostały powierzone. A więc nie mam chęci wysłuchiwać tych nieuzasadnionych podejrzeń!
— A ja zapewniam, że nie miałem zamiaru cię obrażać! Zwykłem wszystko czynić z namysłem i ostrożnością. Mam nadzieję, że tym razem okaże się ona zbyteczna!
Na tem urwała się nasza ożywiona wymiana zdań. Sądziłem, że przypuszczenia moje posunąłem za daleko. — Któż ośmieliłby podawać się za Abd el Kahira, nie będąc nim? Szeik, którego imię oznaczało „sługa cnoty“ był człowiekiem nader poważanym i cenionym. Więc powinienem był za zaszczyt sobie uważać, że miałem jechać na jego klaczy. —
Po upływie godziny usłyszałem tętent kopyt końskich i w otwartych drzwiach ukazał się czarnobrody człowiek, który obrzucił nas krótkiem spojrzeniem i pozdrowił, skłoniwszy się w moim kierunku:
— Sabah el cher, ia emir — dzień dobry, o emirze! Oczy moje napawają się dumą, że wreszcie mogły cię ujrzeć!
Bose jego nogi były obute w sandały: ciało miał owinięte zwykłym haikiem[12], opasywał się sznurem z wełny wielbłądziej. Kapiszon burnusa opadał mu na plecy, odsłaniając głowę. Bardzo rzadko widywałem tak charakterystyczne rysy. Ciemne włosy, zaplecione w mnóstwo warkoczyków, powiewały swobodnie za lada podmuchem; dwie równolegle blizny przecinały ukośnie jego nizkie a wydatne czoło; nie pochodziły z zadanych ran, lecz były umyślnie wywołane cięciami noża. Niektóre szczepy wojownicze naznaczają swych członków takiemi właśnie bliznami. Nie wiedziałem wszakże dotychczas, że i Muntefikowie mieli ten zwyczaj. — Broda szeika była gęstsza, niż spotyka się zazwyczaj u szczepów arabskich. Wzrok miał ostry, kłójący prawie, co zresztą nie było dostatecznym powodem do nieufności, tem bardziej, że powitał nas tak uprzejmie. Okoliczność, że wspominał o dumie, doznanej na mój widok, należało złożyć na karb zwykłej przesady, cechującej mowę Wschodu. Dlatego wstałem, skłoniłem się równie uprzejmie na jego powitanie, i rzekłem:
— Sabah el cher, ia szeik. — Bądź pozdrowiony szeiku. — Racz spocząć!
Podałem mu rękę i usiedliśmy naprzeciw siebie, aby pogawędzić. Była to, jak zwykle, wymiana zdań zdawkowa, lecz nakazana przez etykietę. Potem wstaliśmy i wyszli na ulicę, by przygotować się do drogi. —
Było nas dwanaście osób; przed domem czekał też tuzin koni. Nie były związane i nikt ich nie pilnował. Szeik przybył tutaj na jednym z nich, a pozostałe, posłuszne jak psy, podążyły za nim aż do naszego mieszkania; nic w tem dziwnego, gdyż konie Beduinów powolne są, jak baranki. Z pomiędzy wierzchowców wyróżniała się klacz złotawej maści; uprzęż jej i siodło były kunsztownego wyrobu, który Pers nazywa reszma. Abd el Kahir wskazał ją i rzekł:
— Siadaj, emirze. Klacz tę przeznaczyłem dla ciebie i sądzę, że będziesz z niej zadowolony!
Posłuchałem, jakgdyby była to rzecz przesądzona, że powinienem dosiąść najlepszego konia, i wyruszyliśmy stępa poza miasto. Gdy zostało już za nami, pognaliśmy kłusem — i wtedy przekonałem się, jaką wartość posiadała klacz, chociaż nie mogłem jej coprawda, porównać z moim nieocenionym Rih.
Nieco później z kłusu przeszliśmy w galop i, z prawdziwą przyjemnością, po długiej jeździe tratwą, gnaliśmy z wiatrem w zawody. —
Nie byłem jeszcze nigdy w tej okolicy, lecz wiedziałem, że Kubet el Islam, leży na południo-zachodzie od Nowej Bassry. Jechaliśmy jednak w kierunku wyłącznie południowym. Z początku nie zwróciłem na to uwagi, sądząc, iż uprzednio źle mnie poinformowano; lecz kiedy przeszła godzina i nie widać było ani śladu Starej Bassory, począłem nabierać nieufności. Przejechaliśmy co najmniej z piętnaście kilometrów!
Haddedinowie rozmawiali ze sobą w czasie drogi. Halef i ja jechaliśmy naprzedzie, całkowicie zajęci swoimi końmi. Po pewnym czasie odwróciłem się do szeika, który jechał nakońcu. Uczyniłem to tak szybko i niespodzianie, że zdążyłem pochwycić jego błyszczący wzrok, zwrócony na mnie z dziwną zaciekłością. Gdy spostrzegł, że spojrzałem na niego, opuścił natychmiast powieki i twarz okrył maską obojętności. Zatrzymałem konia, zaczekałem, aż szeik się zbliży do mnie, i jechałem dalej — zwolna przy jego boku. Zapytałem:
— Czy wiesz dokładnie, gdzie leży Stara Bassora?
— Naturalnie, że wiem! — odpowiedział.
— Może się jednak mylisz? Jechaliśmy tak prędko, że powinniśmy już dawno być na miejscu!
— Jak ci się podoba moja klacz?
Pytanie zdawało się nie mieć żadnego związku ze Starą Bassorą, dlatego też odparłem ździwiony:
— Klacz jest bardzo dobra; nie mówiłem jednako niej, tylko o Kubbet el Islam!
— Wiem o tem; spostrzegłem, że moja klacz ci się podoba i że z przyjemnością na niej kłusujesz, dlatego też zboczyłem nieco z drogi, lecz tak niewiele; że niedługo będziemy na miejscu. — Wracajmy!
Zawrócił konia i ruszył w stronę północno-zachodnią. Jasne więc było, że minęliśmy Starą Bassorę. Okoliczność ta budziła we mnie niepokój, choć wykręt Araba był bardzo zręczny. —
— Mam nadzieję, szeiku, że jesteś uczciwym przewodnikiem! — ostrzegłem go.
Na to wybuchnął gwałtownie:
— Czy chcesz mnie obrazić, emirze?!
— Nie, lecz zamierzaliśmy zwiedzić Kubbet el Islam, nie zaś udać się na przejażdżkę! Dlaczego nas nie zawiodłeś tam odrazu?
— Wyjaśniłem ci już uprzednio! Poprostu chciałem ci sprawić przyjemność! Pożyczyłem wam naszych koni, nic wzamian nie żądając, a ty zamiast dziękować, obrażasz mnie jeszcze! Powinieneś się czuć szczęśliwym, że nie mam przy sobie broni, inaczej zmusiłbym cię do walki ze mną, i to natychmiast!
— Czy doprawdy nie jesteś uzbrojony?
— Nie! Zostawiłem nóż i strzelbę i pojechałem bezbronny, by dowieść wam, że nie mam nic złego na myśli i że wszystko czynię tylko przez szacunek dla słynnego emira Kara ben Nemzi! Spójrz!...
Rzeczywiście nie miał broni, i, gdy przy ostatnich słowach rozsunął haik, nie spostrzegłem nawet noża. Nieufność moja poczęła ustępować.
— Wybacz, jeśli słowa moje cię dotknęły! Nie chciałem cię obrażać!
— Dziwię się twej podejrzliwości! Gdyby podążało za mną stu uzbrojonych wojowników, nawet wtedy nie moglibyśmy wam nic złego uczynić! Wiadomo bowiem, że Kara ben Nemzi posiada niejedną Bunduk es Sihr[13], z których może strzelać bezustanku. Nawet gdybym żywił względem was złe zamiary, ta strzelba uniemożliwiłaby je w zupełności!
A więc nawet do tego odległego zakątka, zamieszkałego przez szczep Muntefik dotarła wieść o sztućcu Henry’ego! Nie było to właściwie nic dziwnego, skoro przypomniałem sobie o najrozmaitszych przygodach wśród Arabów nad Tygrysem, w których sztuciec ten grał niepoślednią rolę. —
— Niezadługo przybyliśmy do wyschniętego łożyska, zwanego Dżarri Caade, przy którym leżą ruiny starej Bassory. Właściwie powinniśmy byli nadjechać z północo-wschodu, ale wskutek zboczenia z drogi, znaleźliśmy się na południo-wschodzie. —
Jak już wspominałem, nieufność moja znikła, teraz jednak poczęła się budzić na nowo, gdy zobaczyłem, że Abd el Kahir błądzi swoim ostrym wzrokiem po ruinach, wyczekując kogoś, lub czegoś. Któż miałby się tu zjawić? Kto to mógł być? Jeden z jego ludzi, czy też kilku? Od chwili, gdy zaproponował swe usługi Mesudowi, minęły już przeszło dwie godziny — czas wystarczający aż nadto, aby Muntefikowie zdążyli, choć pieszo, nadejść. Jeśli zgadłem, szli najprostszą i najkrótszą drogą, gdy tymczasem szeik wodził nas umyślnie naokoło, abyśmy nie zobaczyli ich śladów. Teraz postępowanie jego spostrzegłem w innem świetle. Mogłem już sobie wytłumaczyć to nieopamiętałe spojrzenie, którem mnie obrzucał; — nie odnosiło się do mojej osoby, lecz do strzelb — „czarodziejskich karabinów“, które już niejednemu wpadły w oko! —
Mogłem się mylić i dlatego postanowiłem nic przeciw temu nie przedsiębrać, dopóki nie zdobędę przekonywujących dowodów zdrady. Gdybym go znowu zbyt pochopnie obraził, mógłbym łatwo ściągnąć na głowy naszą zemstę tego potężnego szeika. —
— Ponieważ znasz tak dokładnie Kubbet el Islam, — rzekł do niego Mesud, — więc może nam powiesz, gdzie leży Beit Ibn Risaa? Chcielibyśmy pomodlić się na jego grobie.
Zapytany wskazał na kupy gruzów w południowej stronie:
— Tam! Zaraz was zaprowadzę. — Konie zostaną tutaj!
— Dlaczego? — zapytałem. — Możemy wszak pojechać!
Oczy jego błysnęły groźnie, gdy odpowiedział:
— Konie nie należą do was, lecz do mnie, i zostaną tam, gdzie zechcę!
— W takim razie ja zostanę również!
— Rób, co chcesz! Wy chodźcie ze mną!
Poszedł, a oni za nim tak pospiesznie, że zaledwie zdążyłem szepnąć Mesudowi, by się miał na baczności, i ostrzec wzrokiem Omara. Halef został przy mnie.
— A ty nie idziesz? — spytałem.
— Nie! Należę do mojego sihdi i nie mam powodu czcić tego Ibn Risaa. Czczę Isa[14], a nie Risaa! Mam wrażenie, że ten szeik ci się nie podoba?
— Tak! Podejrzewam go o nieuczciwe zamiary! — Zostań przy koniach, ja zaś sprawdzę, czy moje przypuszczenia są słuszne!
— Jakie przypuszczenia?
— Że Muntefikowie są wpobliżu.
— Jakto? Rozłożyli się we wsi El Nahit!
— Oby tak było! Dotychczas podejrzenie moje nie ma trwałych podstaw i, byłbym bardzo rad, gdybym się mylił! — Zostań więc tutaj i nie oddalaj się od koni! Za żadną cenę nie powinniśmy ich stracić!
— Dokąd zamierzasz się udać?
— W stronę północną. Jeśli tam nie znajdę śladów, to znaczy, że się pomyliłem i szeik jest uczciwym człowiekiem!
— Zostaw mi strzelby, przeszkodzą ci się wspinać!
— Nie! Wezmę je ze sobą. Muntefikom chodzi o nie przedewszystkiem!
Poszedłem. — Halef mówił o wspinaniu się i miał rację: Coprawda mogłem spełnić swój zamysł, obchodząc ruiny dokoła, lecz zajęłoby to zbyt wiele czasu, a moja obecność mogła być potrzebna w każdej chwili. Dlatego skręciłem natychmiast pomiędzy kupy gruzów. Tu nie mógł ujść mego oka żaden ślad, prowadzący z zachodu! — Ruiny były rozleglejsze, niż sądziłem. Coraz głębiej zapuszczałem się pomiędzy gruzy i resztki murów, nie znajdując żadnego śladu. Podejrzliwość moja była zatem bezpodstawna! — Chciałem już wrócić do Halefa, gdy, stojąc między szczątkami dwóch glinianych murów, zobaczyłem za nimi małe płaskie grudy, pokryte ziemią, sypką, jak kurz — jakiś niewyraźny trop! Mógł to być, coprawda trop jakiegoś zwierzęcia! W mgnieniu oka stałem na piasku i schyliłem się — nie, nawet się nie schylałem, by zobaczyć zupełnie wyraźnie, że tędy przechodzili ludzie; — prawdopodobnie było ich około dziesięciu!
Moje przypuszczenie okazało się słuszne! — W pierwszej chwili chciałem wrócić do Halefa, lecz jemu nie groziło niebezpieczeństwo. Szło tu przedewszystkiem o Mesuda, który wszak wziął ze sobą pieniądze! Dlatego zwabiono go wraz z innymi Haddedinami do miejsca, gdzie ukryli się Muntefikowie, aby ograbić, a może i zamordować. Do tego właśnie miejsca musiały mnie zaprowadzić ślady! Wobec tego nie zawróciłem, a ruszyłem za odciskami stóp tak prędko, jak tylko pozwalał uciążliwy teren. Trop szedł z góry nadół, by za chwile zniknąć w kupie gruzów, lub spadzistym skręcie. Czasami musiałem uciekać się do karkołomnych skoków, by nie stracić śladu. Biegłem więc, to wspinając się, to zeskakując, coraz dalej, dopóki nie znalazłem się na wzgórzu, naniesionem przez rumowisko, by stamtąd spojrzeć wokoło, i jednocześnie nabrać tchu. —
Wtem, obróciwszy się na lewo, gdzie zdala widniały konie, spostrzegłem Halefa, siedzącego na trawie; przy nim stał... szeik! Zdawali się być zatopieni w przyjacielskiej rozmowie. Czyżbym więc ciągle się mylił? Abd el Kahir byłby człowiekiem prawym? Już miałem z ulgą odetchnąć, gdy ujrzałem, że szeik podnosi kamień z ziemi i, trzymając go we wzniesionej do ciosu ręce, staje za Halefem.
— Halef! ati balak! ati balak! — Halefie, uważaj! uważaj! — zawołałem co tchu w płucach, lecz... za późno! — Poczciwy hadżi, uderzony w głowę, runął na ziemię!
Opanowała mnie dzika wściekłość, wściekłość — jakiej dotychczas nigdy nie zaznałem! Zbiegłem, a raczej zsunąłem się ze wzgórza. Na dole zawróciłem do koni. Po drodze musiałem przebyć wysoki, bronzowy od słońca i nawskroś przepalony mur, sypki jak mak. Gdy już dotarłem do niego, chciałem zejść, lecz... — spostrzegłem ludzi, którzy niestety nie byli Haddedinami! Właśnie przechodzili pode mną. W tejże chwili usłyszałem ztyłu przeraźliwy krzyk! Przeczułem nieszczęście! Zastanawiałem się nad tem, co czynić, gdy... mur, na którym stałem, a raczej wisiałem, załamał się pode mną — i runąłem jak kłoda nadół, prosto w ramiona drabów, którzy błyskawicznie rzucili się na mnie!
— Co było później, nie pamiętam. Zdawało mi się, że otulony kłębami kurzu i przygnieciony dziesiątkiem ramion rzucałem się, jak wściekły, biłem wokoło rękoma i nogami, by uwolnić się od krępującego uścisku. — Potem otoczyła mnie ciemność i straciłem przytomność. — —
Gdy powróciłem do siebie, ujrzałem pochyloną nade mną twarz Omara ben Sadeka.
— Czy naprawdę otworzyłeś oczy, effendi? — zawołał. — Hamdulillach, więc żyjesz! Czy mnie widzisz? Czy słyszysz, co mówię?
Chciałem odpowiedzieć, lecz nie mogłem wykrztusić ani słowa. Miałem wrażenie, że moje gardło zamieniło się w spłaszczony flet, a głowa — w dużą, lecz pustą beczkę od wody!
— Zbudź się, sihdi, zbudź się! — prosił Omar. — Czy nie rozumiesz tego, co mówię? Przecież masz oczy otwarte!
Przy nim stało siedmiu Haddedinów, którzy z równą obawą spoglądali na mnie; ja jednak nie mogłem ani wydobyć głosu, ani się poruszyć.
— O Allah! Umarł, pomimo, że jego oczy otwarte! — mówił dalej Omar. — Gdzie jest Halef? Czemu nie pilnował naszego kochanego effendi? —
Halef! Mój wierny mały hadżi! Co się z nim stało? Niepokój o niego wrócił mi mowę i władzę w członkach. Skoczyłem na równe nogi, wołając:
— Chodźcie! Chodźcie prędzej! Halefa zamordowano!
Chciałem pobiec, — zachwiałem się i runąłem na ziemię; podniosłem się wprawdzie natychmiast, lecz poto jedynie, by runąć po raz drugi.
— Halefa zabito? Gdzie się to stało, jak? — wołali Haddedinowie.
— Przy koniach! Prędzej! prędzej!
— Biegnijcie! Gońcie! — wołał Omar. — Ja muszę pozostać przy moim sihdi, który nie może stać ani chodzić!
— Mogę, bo muszę! — odpowiedziałem, podczas gdy inni pobiegli.
— Spróbuj, mój drogi, mój kochany effendi! Ja cię, podeprę!
Podniósł mnie i przy jego pomocy mogłem się, zwolna coprawda, poruszać. Im dłużej chodziliśmy, tem bardziej polepszał się mój stan. Głowa przestała mnie boleć, w nogach odzyskałem władzę. —
Gdy dotarliśmy do miejsca, na którem zostawiłem Halefa przy koniach i widziałem go później rozmawiającego z szeikiem, — ujrzeliśmy biednego hadżego; leżał na ziemi z zakrwawioną głową! Koni przy nim nie było. — Fakt ten przywrócił mi momentalnie duchowe i fizyczne siły! Oswobodziłem się z pod opieki Omara i rozkazałem jednemu z Haddedinów:
— Pobiegnij natychmiast na północny kraniec ruin i zobacz, czy Muntefikowie z końmi bardzo się oddalili?
Posłuchał wezwania, a ja ukląkłem przy Halefie, by go zbadać. Leżał nie martwy, lecz ogłuszony; rana, silnie krwawiąca, nie była na szczęście niebezpieczna. Mogliśmy więc bez troski czekać na ocknięcie się nieboraka. Teraz dopiero spostrzegłem, że brakło jednego z nas.
— Gdzie jest Mesud? — zapytałem. — Nie widzę go tutaj!
— Sihdi! Miałeś rację, ostrzegając kilkakrotnie! — odpowiedział Omar. — Mesud, brat mojej żony, nie żyje! Zakłuły go i obrabowały te psy przeklęte, Muntefikowie!
— Boże! Czy to prawda?
— Tak! Znaleźliśmy jego trupa!
— Przeczułem to, gdy usłyszałem wasze krzyki. Niestety, nie zwrócił zatem uwagi na moją przestrogę!
— Na nieszczęście! Podczas, gdy klęczeliśmy zatopieni w modlitwie do Ibn Risaa, — bodaj był się nie narodził. — szeik zwabił biednego Mesuda pod jakimś pozorem na ustronie. Usłyszawszy nagle jego głos wzywający pomocy, pospieszyliśmy natychmiast. Szukaliśmy go, aż wreszcie znaleźli w kałuży krwi. Serce miał przeszyte nożem! Pieniędzy nie było! Poczęliśmy krzyczeć, ile tchu w piersiach, i pospieszyliśmy ku koniom. To spłoszyło morderców i uratowało ci życie! — Oni jednak uciekli!
— Tymczasem, lecz nie na zawsze; — możesz mi ufać! Pierwej nie opuścimy Szatt el Arab, zanim nie wyrównamy rachunku z szeikiem Abd el Kahirem! Gdzie leży Mesud ben Hadżi Szukar? — Prowadźcie mię do niego! —
Dwaj Haddedinowie usiedli przy Halefie, pozostali poszli za mną. Minęliśmy miejsce, na którem mię znaleziono bez ducha, i tutaj przyszło mi raptem na myśl, że zostawiłem swe strzelby. Lecz cóż to: nie było ich! Zniknęły jak kamfora! Muntefikowie z rozkoszą skorzystali z przypadku, który im rzucił w ręce „czarodziejskie“ strzelby! Była to dla mnie ciężka strata, a jednak, miast biadać, zacisnąłem zęby i postanowiłem nie cofać się przed niczem, byle je tylko odzyskać; stało się to dla mnie kwestją życia i śmierci! Nic innego nie zdążyli Muntefikowie zabrać, gdyż spłoszyły ich kroki Haddedinów, biegnących ku mnie.
Doszliśmy do miejsca, gdzie leżał Mesud. Jakże prędko odpokutował za zbytnią ufność i fałszywą ambicję, dla których wzgardził mojemi przestrogami! Leżał martwy; cios przeszył mu serce! Kieszenie naturalnie opróżnili Muntefikowie. Omar ben Sadek spoglądał ponuro na trupa; umaczał palce prawej ręki we krwi zabitego, podniósł ją wgórę i rzekł:
— Effendi, wiem, iż zwykłeś łagodniej postępować, niż inni. I ja złożyłem przysięgę, że nigdy już nie zabiję mordercy! Było to na solnej powłoce szottu[15], pod którą na wieki zniknął mój nieszczęśliwy ojciec. Zemstę swą ograniczyłem wtedy do zabrania światła oczom zbrodniarza; życie mu darowałem! Teraz jednakże nie dam przystępu miłosierdziu! Muszę zanurzyć swą rękę we krwi Abd el Kahira, jak umoczyłem ją we krwi Mesuda! Czy chcesz mi pomóc, sihdi?
Pomóc w zemście, w morderstwie? — Ja, chrześcijanin? — Nigdy! — Pomoc swą jednak mogłem mu przyrzec, wiedziałem bowiem, że nie szeik był zbrodniarzem; Mesuda zabili jego ludzie; coprawda na rozkaz wodza. Dlatego odpowiedziałem:
— Dobrze! Szeik umrze, jeśli jest mordercą. Muszę go odnaleźć! Chętnie narażę życie, byle odebrać karabiny! — — —


Wróciwszy do Halefa, zastaliśmy go już przytomnym. Trzymając swą zbolałą głowę w dłoniach, zawołał do mnie:
— O sihdi, cóż się stało! Fraszka to, że mi w głowie szumi i mruczy, jak mruczał duży niedźwiedź, zastrzelony przez nas przy chałupie węglarza — fraszka i marność nad marnościami, gdyż wiem, że to przejdzie; lecz Mesud nie żyje, a ciebie prawie zabito! Skonałbym z bólu po twojej stracie; Hanneh najlepsza z kobiet zostałaby smutną wdową, a Kara, syn mój, biednym sierota! I temu wszystkiemu winien jedynie szeik, morderca i rabuś! Allach ześle go do tej części Gehenny, gdzie upał jest silniejszy, niźli żar słońca w południe, a roztopiony ołów — tak zimny, że go muszą gotować!
— Gorzej jest, niż sądzisz, Halefie! Ci zbóje zabrali mi sztuciec i niedźwiedziówkę!
Skoczył jak oparzony, zapomniawszy o bólu, i poprostu ryknął:
— Twoje karabiny, którym tyle razy zawdzięczaliśmy ocalenie? Tę broń nieporównaną? Czy to być może, sihdi?
— Niestety, tak jest!
— Niech Allah zaczeka z wysłaniem szeika do Gehenny tak długo, dopóki nie odbierzemy naszych strzelb! Wszakże nie zostawisz ich tym łotrom?
— Naturalnie, że nie!
— Słusznie, słusznie, sihdi! Niedźwiedziówka i sztuciec Henry’ego towarzyszyły nam w wędrówkach po wszystkich krajach i wszystkich ludach świata! A kiedy zagrzmiał ich głos, zawsze uśmiechało nam się zwycięstwo! Czemże jesteśmy bez nich? Kalekami bez rąk, bez nóg, — ptakami bez skrzydeł, — fajkami bez ognia! Musimy je odebrać, musimy! Wydostaniemy je choćby z pod ziemi! A skoro będą w naszych rękach, uraczę tego Abd el Kahira sztuchańcem, nieco mocniejszym od tego, którym mnie poczęstował! Nie ocknie się po nim tak prędko, jak ja po jego upominku!
— Dlaczegoś nie czuwał baczniej, Halefie? Wiedziałeś przecież, że mu niedowierzam!
— O, ten psi syn był tak życzliwy i usłużny, że poprostu zabolała mnie twoja podejrzliwość w stosunku do niego!
— Rozumiem teraz jego postępowanie! Oddał Mesuda w ręce swych ludzi, a sam powrócił, niezauważony przez zatopionych w modlitwie Haddedinów, aby złowić ciebie i mnie w te same sidła. Zastał ciebie tylko i natychmiast skorzystał ze sposobności; — mnie chciał zastrzelić, gdy będę powracał, z twojej własnej strzelby! Uniknąłem śmierci jedynie przez upadek z muru w sam środek Muntefików, a potem Haddedinowie pokrzyżowali jego zamiary. — Ale zato nie mamy koni i musimy powrócić do Bassory pieszo!
— To bardzo źle! Gdybyśmy mieli konie, nicby nam nie stało na przeszkodzie ruszyć natychmiast śladami tych łotrów. Dopędzić ich byłoby sprawą kilku godzin.
— I tak ich znajdziemy, nie ruszając się z miejsca! Wiemy, jak się nazywają i kim są; a szeik Muntefików wszak zbyt znany, aby mógł zniknąć bez śladu. Skoro tylko staniemy w Bassorze, udamy się do mutessaryfa[16] i powiemy mu o wszystkiem. Musi nam pomóc!
— Pomoże, jeśli zechce. Allah raczy wiedzieć!
— Musi zechcieć! Wykażę mu, że stoję w cieniu padyszacha! — Czy powróciłeś do sił na tyle, by móc ruszyć z nami?
— O, wyzdrowiałem natychmiast, gdy posłyszałem o kradzieży twych strzelb! Możemy iść!
— Dobrze, lecz przy trupie zostawimy wartę. Mutessaryf przyśle swych urzędników, żeby zbadać sprawę. Powrócimy więc z ludźmi wielkorządcy, by wyprawić pogrzeb.
Omar ben Sadek odpowiedział:
— Mesud był moim krewnym; ja ponoszę obowiązek krwawej zemsty i powinienem tu zostać! — Oddalił się, nie czekając na moją zgodę, a my wyruszyliśmy zpowrotem do Bassory.
Muszę wyznać otwarcie, że strata karabinów dotknęła mnie równie głęboko, jak śmierć Mesuda. Halef miał rację, mówiąc, że wszystkie nasze czyny, a nawet częstokroć życie, zawdzięczaliśmy tej broni. Zwłaszcza nieocenione usługi oddał mi sztuciec Henry’ego. Postanowiłem przeto ważyć się na wszystko, byle go odzyskać. —
Minęło już popołudnie, gdyśmy osiągnęli Bassorę. Nie tracąc czasu na posiłek, udaliśmy się natychmiast do rezydencji mutessaryfa. Wiedziałem, że był to przyjaciel słynnego Midhat Paszy, który jako wielkorządca Bagdadu, wiele dobrego zdziałał w swej prowincji. Mutessaryf należał więc do postępowych muzułmanów, to też sądziłem, że moje chrześcijaństwo nie przeszkodzi mi w uzyskaniu jego pomocy.
Jednakże służba chciała odprawić mnie z kwitkiem, każąc przyjść kiedy indziej, jutro, pojutrze, lub za kilka dni, czy tygodni — jeśli taka będzie „wola Allaha“, gdyż władca jest teraz zajęty ważną rozmową. Nie wpadło mi nawet na myśl pożegnać się z nimi po turecku, to znaczy, odejść pokornie i bez szemrania. Posłałem przeciwnie moje legitymacje do wielkorządcy i czekałem na rezultat. Już po kilku minutach, zaproszono mnie z głębokiemi ukłonami do selamliku[17].
Siedział tu, paląc fajkę i pijąc kawę z misternej, filiżanki, wysoki urzędnik. Rozmawiał z jakimś człowiekiem, opalonym na bronzowo. Człowiek ten, odziany jak Beduin, musiał być nielada tuzem, skoro spotkał go zaszczyt zasiadania po prawicy mutessaryfa. Gospodarz przyjął mnie łaskawym skinieniem ręki i, przyłożywszy moje papiery, opatrzone pieczęcią sułtańską, do czoła, ust i piersi, poprosił, bym spoczął. Mówił po francusku, kalecząc język z takim zapałem, że słów właściwie zrozumieć nie mogłem, a sens musiałem zgadywać.
Gdy usiadłem, klasnął w dłonie i kazał, aby podano filiżankę kawy i fajkę; siedzieliśmy tedy w milczeniu, pijąc i paląc. Dostojnik czuł się w niemniej sytuacji. Wiedział, że jego francuszczyzna jest dla mnie niezbyt zrozumiała; nie mając jednak innej rady, począł znowu mówić, tym razem tak się zaplątał, że zmuszony byłem przyjść mu z pomocą i zakomunikować, iż władam językiem jego kraju.
— Allahowi niechaj będą dzięki! — zawołał z radością. — Mowy Zachodu, są jak koła wozu; słyszy się ich dźwięk, lecz słowa milczą. Padyszach — oby mu Allah użyczył tysiąca lat — otoczył cię szczególną opieką. Wyczytałem twe imię w papierach; jak się je wymawia?
— Imię moje brzmi obco w twym kraju. Bądź łaskaw używać imienia, nadanego mi przez mieszkańców Wschodu.
— Jak ono brzmi?
— Kara ben Nemzi.
Siedzący obok niego Beduin; wydał okrzyk zdziwienia i zapytał, zwróciwszy na mnie wzrok zaciekawiony.
Czy jesteś tym Almani[18], któremu Mohammed Emin podarował wspaniałego ogiera, Rih?
— Tak, jestem nim!
— Maszallah! Słyszałem o tobie wiele! — Począł coś mówić zcicha do mutessaryfa, okazując w stosunku do mnie brak grzeczności, choć zapewne wbrew intencjom. Twarz wielkorządcy rozjaśniała się coraz bardziej, aż wreszcie zatonęła w dobrodusznym uśmiechu:
— Ja również słyszałem o tobie! Jesteś tym cudzoziemcem, który tak zręcznie zmusił mutessaryfa Mossulu, aby dał dymisję własnemu makredżowi[19] i uwolnił jego podsądnych?
— Tak, — odpowiedziałem, chociaż pytanie było dla mnie, z rozmaitych względów, których nie mogę tutaj wyłożyć, niezbyt przyjemne.
Dotychczas uśmiechał się tylko, teraz począł śmiać się na całe gardło:
— Nie lękaj się! Tamten mutessaryf był moim zajadłym wrogiem, który mnie i wielu innym wyrządził mnóstwo przykrości. Kucharz wydał tajemnicę tego zdarzenia, a pan jego wkrótce został zwolniony z obowiązków wielkorządcy. — Jestem twoim przyjacielem! Jeśli masz do mnie jaką prośbę, spełnię ją z przyjemnością!
— Tak. Mam do ciebie prośbę!
— Mów śmiało!
— Jestem zmuszony prosić o twą opiekę.
— Przeciw komu?!
— Przeciwko Abd el Kahirowi, szeikowi szczepu Muntefik.
— Abd el Kahir? czy dobrze słyszę?
— Abd el Kahir? — zapytał również Beduin.
Obydwaj spojrzeli po sobie zdziwieni i potrząsnęli głowami.
— Co zarzucasz temu szeikowi? — zapytał mutessaryf.
— Bardzo wiele.
— Powiedz wreszcie!
— Abd el Kahir jest mordercą i zbrodniarzem! Proszę o ukaranie go z całą surowością prawa!
— Zbrodniarz, morderca? — zawołali obydwaj, jakby niedowierzając własnym uszom.
Zdawało mi się, że uważali szeika za człowieka z gruntu uczciwego, niezdolnego do popełnienia zarzucanego mu przeze mnie przestępstwa. Dlatego nie zwlekałem z wyjaśnieniami. Mutessaryf słuchał spokojnie, lecz gościem owładnęło rozgorączkowanie. Co chwila przerywał mi, wtrącając dosadne wyrazy. Zaledwie skończyłem, zawołał w niepohamowanym gniewie:
— Nie przypuszczałem nigdy, aby mogło się zdarzyć coś podobnego! Biada temu psu, jeśli mi kiedykolwiek nawinie się pod rękę!
Mutessaryf uśmiechnął się znowu, tym razem ironicznie:
— Czy możesz nas przekonać, że twoje opowiadanie jest zgodne z prawdą?
— Tak!
— Widzę, że jesteś pewien swego. A mimo to mylisz się; nie powiedziałeś prawdy; oskarżyłeś zupełnie niewinnego!
— Jeśli tak, to przeczucie mnie nie myliło! Zbrodniarz nie był Abd el Kahirem, szeikiem Muntefików!
— Abd el Kahir siedzi oto przy nas! Ta niespodziewana okoliczność niezbyt mię uradowała; lecz pomimo to nie zmieszałem się ani na chwilę; wszak szeik nie miał powodu obrażać się na mnie, skoro oskarżałem go w dobrej wierze! Tem bardziej oburzony był na człowieka, który pod przykrywką jego imienia popełnił rabunek i zbrodnię. Szeik skoczył i począł biec po selamliku tam i zpowrotem. Nie przestawał pytać, kim był ów łotr. Opisałem go, jak mogłem najdokładniej, i wspomniałem o bliznach.
— Ta okoliczność nic nam nie wyjaśnia, — odpowiedział. — Bliznami napiętnowani są wojownicy rozmaitych szczepów.
— Jednak to może dać podstawę do poszukiwań, trzeba tylko odnaleźć jego szczep!
— Czy tych śladów nie pozostawił cios przypadkowo zadany?
— Nie; jestem pewien, że wycisnęła je tradycja.
— W takim razie ludzie jego mieli takie same blizny.
— Nie wiem tego, niestety!
— Jakto? Musisz wiedzieć. Widziałeś ich wszakże; walczyłeś z nimi!
— Widziałem tylko przez chwilę, a podczas krótszej jeszcze walki, byliśmy otoczeni kłębami kurzu.
— Może twoi Haddedinowie ich widzieli?
— Zapytam o to.
— Jeśli pozwolisz, sam się do nich zwrócę!
Oddalił się: powróciwszy po chwili, rzekł:
— Wszyscy mieli te same blizny; była to więc oznaka plemienia. Dwie blizny, przecinające czoło równolegle z prawej strony na lewą, noszą niektóre szczepy Arabów Tamim.
— Gdzie koczują te szczepy?
— Na drodze karawanowej z Bassory do Mekki.
— Czy nie mógłbyś mi dokładniej określić miejsca ich pobytu?
— Musiałbym wprzódy wiedzieć, do jakiego szczepu Tamimów należeli ci łajdacy, którzy pohańbili moje uczciwe imię! Zapłacą mi krwawo! Przyłączę się do wojska, które wyślesz przeciw nim.
Mutessaryf, do którego były zwrócone te słowa, wzruszył ramionami i rzekł:
— Władza moja sięga tylko do El Hufeir, granicy Iraku; szczepy Tamimów mieszkają z drugiej strony. Tam już nie mogę rozkazywać! Tymczasem każę sprowadzić kupca, u którego spotkano fałszywego szeika. Wysłano żołnierza; niebawem powrócił z kupcem. Okazało się, że nie znał prawdziwego Abd el Kahira. Dlatego uwierzył człowiekowi, który się podszył pod imię szeika. Kupił od niego wiele różnych przedmiotów, prawdopodobnie łupy z jakiejś rozbójniczej wyprawy. —
Nie dowiedzieliśmy się zatem nic nowego. Poczęto zastanawiać się, naradzać, aż nareszcie doszliśmy do wniosku, że morderców należy szukać u Tamimów. Nie pozostawało nic innego, jak udać się spiesznie na drogę karawanową.
Żywiłem jeszcze nikłą nadzieję, że rabusiów zdradzą ślady. Gdyby udało się pójść za tropem — dowiedzielibyśmy się o nich czegoś bliższego. Powiedziałem to szeikowi; zachęcił mnie, by rozpocząć pościg natychmiast. Byłem gotów, lecz nie miałem konia. Wobec tego mutessaryf ofiarował mi wierzchowca ze swojej stajni; poczęto go spiesznie siodłać.
Szeik wyskakiwał ze skóry; chciałby już zapewne widzieć karę zbrodniarza. Był zdecydowany udać się w pościg ze mną i Haddedinami, dla których miał postarać się o wierzchowce. Z braku tych, nie mogli, niestety, udać się odrazu ze mną, a przytem musieli pogrzebać Mesuda. Tylko mój mały hadżi nie chciał zaczekać do jutra; mutessaryf był na tyle uprzejmy, że i dla niego kazał przyprowadzić konia.
Nie można było naturalnie wiedzieć, dokąd zaprowadzą ślady, to też mogło się zdarzyć, że jadący za nami, nie będą umieli nas znaleźć. Aby tego uniknąć, umówiliśmy się, że zostawię dla nich wskazówki, lub list w Mangaszania, miejscowości, niezbyt od Bassory odległej.
Konie stały już na podwórzu. Pożegnałem mutessaryfa i odjechałem z Halefem bez żadnej broni. Coprawda, mógłbym wziąć strzelbę od gubernatora, ale wolałem nie obarczać się starym gruchotem. Jechaliśmy galopem do Kubbet el Islam, gdzie mieliśmy pożegnać Omara, a potem podążyć śladami wrzekomych Muntefików. — Omar czuwał przy trupie szwagra; wetknął obok swój nóż. Zgodnie ze zwyczajem Haddedinów był to znak, że nic nie odwiedzie go od krwawej zemsty. Niezłomność tego postanowienia przebijała z ponurych rysów jego twarzy i wzroku, jakim nas przyjął. Opowiedziałem mu o tem, czego dowiedziałem się u wielkorządcy. Wysłuchał spokojnie i rzekł:
— Gdyby brat mojej żony posłuchał ciebie, emirze, nie szczezłby z pomiędzy żyjących; sam jest winien swej śmierci. Jednakże muszę go pomścić i nie wrócę do namiotu Haddedinów, póki nie zgładzę mordercy! Ed dem b’ed dem — krew za krew! Muszę spełnić swój obowiązek, jeśli nie chcę zwrócić na siebie wzgardy całego szczepu!
— Tak, ten krwawy czyn musi być pomszczony, — zgodził się Halef. — Jeśli nie uczynimy wszystkiego, co leży w naszej mocy, by znaleźć i ukarać zbrodniarzy, nie będziemy się mogli pokazać na oczy naszym wojownikom, a Hanneh, najpiękniejsza i najlepsza z kobiet, zwątpi o mnie!
Pożegnaliśmy się z Omarem. — Na północnym krańcu ruin natrafiliśmy na ślady morderców, tak wyraźne, że bez trudu można było iść niemi. Nieco dalej tropy prowadziły w kierunku południowo-zachodnim i, jeśli nie skręcały. — powinny były zawieść nas na drogę karawanową z Bassory do Mekki. Z okoliczności tej byłem i rad, i nierad: na drodze gęsto zaludnionej mogliśmy zasięgnąć potrzebnych wiadomości, ale znów mieszkańcy tej okolicy byli wszyscy fanatycznymi mahometanami i groziło mi wielkie niebezpieczeństwo, gdyby odkryto, że jestem chrześcijaninem. —
Trop był widoczny tylko w dzień, dlatego popędzaliśmy niemiłosiernie konie. Ujechaliśmy też duży szmat drogi przed zapadnięciem wieczoru. O zmroku udaliśmy się na spoczynek, a skoro świt — w dalszą drogę. Po dwóch godzinach dojechaliśmy do Mangaszania. Była to miejscowość, w której wódz arabski Keis, na długo przed narodzeniem Mahometa, kazał wybudować wieżę strażniczą. Obecnie mieszkali tutaj Beni Mazin, odłam wielkiego szczepu Tamimów. W tej nędznej norze miałem zostawić wskazówki dla towarzyszy. Wokół roiło się od brudnych drabów. Pozdrawiali nas z przyjaźnią zbyt wielką, abym mógł ich posądzać o szczerość. Zdawało mi się, że naszego przybycia oczekiwali oddawna, a badawcze spojrzenia, któremi nas obrzucali, nie budziły we mnie zachwytu. Spytałem, czy mogę pomówić z szechem el Beled[20]. Udałem się do niego natychmiast. Mieszkał w dość dużej lepiance. Ukazał się we drzwiach, gdy posłyszał głos naszych kroków. I tutaj zdawało mi się, że oddawna nas wyczekiwano. Zapytany, czy widział jeźdźców, tędy przejeżdżających, odpowiedział:
— Naturalnie, widziałem! Zatrzymali się przy studni, i napełnili wodą swoje wory.
— Dokąd pojechali?
— Tam, — odparł, wskazując palcem na zachód.
— A więc zboczyli z drogi karawanowej?
— Tak, bo tą drogą nie doszliby przecież do swojego duaru[21], a wszak zamierzali do domu!
— Do domu? więc wiesz, gdzie mieszkają?
— Tak!
— I kim są?
— Naturalnie!
— Mów-że więc!
— Był to Humam ben Dżihal, szeik Arabów Hadesz, z kilkoma wojownikami. Wracali z Kubbet el Islam, gdzie modlili się na grobie Ibn Risaa. Szeik wypełniał ślubowanie.
— A gdzie mieszkają?
— W wadi[22] Baszam, po drugiej stronie Wasit, dobre trzy dni drogi.
— Czy jesteś tego pewien?
— Jakże mam się mylić? Humam ben Dżihal jest moim bratem i przyjacielem; odwiedzam go często!
— Jak długo bawił w waszej wsi?
— Z pół godziny; bardzo się spieszył do domu, do wadi Baszam.
— Czy nie mówił, co go skłoniło do niezwykłego pośpiechu?
— Nie! nie pytałem o to! — Czy zejdziecie z koni i napełnicie wodą wasze wory?
— Tak, jeśli pozwolisz!
— Pozwalam, lecz nam za to zapłacicie.
Dałem mu pieniądze, — była to bardzo mała — sumka — i zsiadłem z konia. Kazałem Halefowi napoić wierzchowce przy studni i napełnić wory. Sam zaś udałem się na krótką przechadzkę, by zobaczyć dokąd prowadzą dalsze tropy ściganych. Szech el Beled powiedział prawdę; ślady szły we wskazanym kierunku. Pomimo to instynktownie nie dowierzałem Beni Mazinom. Dowiedzieliśmy się zatem, jakie są nazwiska ściganych. Pośpiech był zbyteczny; mogliśmy spokojnie czekać na szeika Muntefików, by udać się w dalszą drogę z nim i jego ludźmi. Halef był tego samego zdania, tem bardziej, że mogliśmy nie dbać o tropy, znając miejsce pobytu morderców. —
Mieszkańcy Mangaszanji przynieśli nam, za skromną opłatą, żywność. Okazywali niezwykłą uprzejmość. Mnie obchodzili wokoło z bojaźnią; zauważyłem kilkakrotnie, że spojrzenia ich kierują się głównie na moją twarz z dziwnym wyrazem. Czy opisano mnie, jako znanego Kara ben Nemzi? Mogli to uczynić jedynie mordercy, przekonani, że będę ich ścigał.
Wzrastała moja nieufność. —
Po południu przybył Abd el Kahir z Haddedinami i Muntefikami. Zdziwił się, zastawszy mię tutaj. Gdy wyjaśniłem przyczynę, zawołał:
— To bardzo możliwe! To prawda, oczywista prawda, emirze! Szeik Arabów Hadesz jest znanym rabusiem i mógł ten czyn popełnić! Allah wszechmocny zniszczy go za to, że śmiał shańbić moje nieskalane imię! Natychmiast wszyscy za nim! Chociaż nie byłem nigdy w wadi Baszam, znam drogę do tej miejscowości.
Ruszono lotem ptaka i jechano galopem, aż do zapadnięcia nocy. Wówczas rozłożyliśmy się w szczerej pustyni. Prosiłem szeika, by wystawił warty, on jednak zbył mię wyrozumiałym uśmiechem. Przyzwyczajony do tego niezbędnego na pustyni środka ostrożności, rozstawiłem moich ludzi na posterunkach. Czuwałem z jednym Haddedinem, jako pierwsza straż. Po dwóch godzinach zluzowali nas Halef i Omar, a my udaliśmy się na spoczynek. Nie trwał długo; wkrótce usłyszałem strzał. Skoczyłem na równe nogi, by sprawdzić, kto dał ognia. Uczynił to Omar. Zobaczył jakaś skradającą się postać, zawołał na nią, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wypalił. Nie wiedział nawet, czy wziął na cel człowieka, czy zwierzę.
Rozpoczęliśmy poszukiwania i znaleźli uzbrojonego Beduina, a właściwie trupa. Kula Omara roztrzaskała mu czaszkę. Przy świetle zapałek rozpoznaliśmy w nim, ku zdumieniu, jednego z morderców.
— Czy przyznajesz teraz, że miałem rację, rozstawiając warty? — zapytałem szeika. — Czekali i podkradli się pod obóz, by na nas napaść! Teraz musimy wystawić podwójne straże.
Nic nowego nie zaszło do rana. Gdy się rozwidniło, spostrzegliśmy na piasku liczne odciski stóp. Było jasne, że tylko strzał Omara pokrzyżował szyki mordercom, którzy zamierzali napaść obóz pod osłoną nocy. Nowy ich trop zbaczał na lewo.
— Chcą nas zwieść z drogi, — rzekł szeik — ale im się nie uda. Nie pójdziemy za nimi, lecz udamy się, jak postanowiono, do wadi Baszam!
Zgodziłem się i ruszyliśmy w obranym kierunku. Przez cały dzień jechano przez tak dziką pustynie, że odniosłem wrażenie, jakobym był na Saharze. Przed wieczorem znaleźliśmy się na drodze karawanowej, wiodącej z Wasit do Dsul Oszar. Rozłożyliśmy obóz przy studni, obfitującej w wodę, niezbyt odpowiednią do {{pk|pi|}cia}. Z rana ruszyliśmy w dalszą drogę. Chcieliśmy dojechać aż do wadi Baszam, by tam zaskoczyć morderców. Stało się jednak inaczej. —
Przed samem południem napotkaliśmy jeźdźców, którzy zbliżali się do nas z lewej strony pod ostrym kątem. Było ich czterech; być może należeli do tych, których tropiliśmy. Oddział nasz, z bronią w ręku, czekał, aż się zbliżą. Podjechali zwolna i wówczas spostrzegłem, że się mylimy. Muntefikowie jednak, którzy nie znali zbrodniarzy, zawołali:
— To oni, emirze, to oni! Ten jadący na czele, to Humam ben Dżihal, szeik szczepu Hadesz.
— Czy znasz go osobiście? — zapytałem.
— Tak!
— W takim razie szech el Beled z Mangaszanji oszukał nas, gdyż nie ci napadli nas w Kubbet el Islam.
— Jak? Co? To nie ci sami?
— Nie!
— Niech Allah potępi tego kłamcę! Ukarzę go bezlitośnie!
Tymczasem Arabowie Hadesz zbliżyli się i powitali nas. Przywódca zapytał, jaki jest powód i cel naszej podróży. Uważałem za najstosowniejsze powiedzieć mu całą prawdę. Wyglądał jak prawdziwy zbójca, lecz wszyscy tamtejsi Beduini są potrosze zbójcami.
Allah, ’l Allah! — zaśmiał się, wysłuchawszy. — Nie biorę wam za złe, że mieliście mnie za rabusia; ale powiadam, że zrobiłbym to lepiej, niż tamten. W każdym razie chciałbym wiedzieć, kim on jest; — czy nie zechciałbyś go opisać?
Spełniłem prośbę. Gdy wspomniałem o bliznach, zawołał nagle:
Maszallah! Czy szły przez czoło od lewej skroni ku prawej?
— Tak!
— Czy tylko ten jeden człowiek był niemi naznaczony?
— Nie, każdy z nich miał takie same blizny!
Bismillah! Wiem już, kto to był!
— Mów! Kto? — krzyknąłem prawie, opanowany gorączkową niecierpliwością.
— Był to... nie, — przerwał, a twarz jego skrzywił grymas podstępu; — czy będziecie ścigali tego człowieka?
— Tak!
— Nawet aż do jego obozu?
— Oczywiście!
— Przyrzeknij mi więc jedno!
— O co ci chodzi?
— Przyrzeknij, że pojedziecie drogą, którą wam wskażę!
— Nie mogę złożyć takiego przyrzeczenia, gdyż nieprzewidziane okoliczności mogą zmusić nas do obrania innej drogi.
Wtem odezwał się Abd el Kahir:
— Odmawiając Humamowi przyrzeczenia, tem samem zamykasz mu usta. Chcę wiedzieć, kim był wódz morderców! — Zgadzam się na żądanie szeika Hadesz!
— Dobrze, trzymam cię za słowo, — odparł Humam; — zresztą nie musicie wciąż iść za nimi; jeśli pojedziecie w mojem towarzystwie do wadi Baszam, to i tak morderca wpadnie wam w ręce. Bowiem i ja zaprzysiągłem mu zemstę krwi! Szczepy nasze są na stopie wojennej. Byłem w tamtej okolicy i wszystko tak zgotowałem, że musi mi wpaść w ręce. Dowiedziałem się, że pojechał do Bassory i pociągnąłem do jego duaru, by spłatać grubego figla. Jaki to był kawał, tego nie powinniście wiedzieć; — zepsulibyście wszystko, gdybyście nie udali się drogą, którą wam wskazałem. Wiem na pewno, że ten łotr po powrocie z Bassory wyruszy na walkę z moim szczepem. Nazywa się Abd el Birr, jest szeikiem szczepu Malik ben Handhala w wadi es Szagina!
Allah w’ Allah! To możliwe; tak, wierzę w to! Rozumiem również, dlaczego szech el Beled w Mangaszanja okłamał nas. Jest bowiem członkiem tego szczepu! Mangaszanję zamieszkują Beni Mazin, należący do wielkiego szczepu Tamim, a Malik ben Handhala również się do niego zaliczają. Abd el Birr wciągnął swego współplemieńca do zmowy.
— Masz rację! Powiadam wam — zabójcą, którego poszukujecie, jest Abd el Birr! Przysięgam na Koran!
— Za nim więc!
— Czy nie lepiej byłoby go oczekiwać w mym wadi, u mnie? Przybędzie na pewno.
— Nie; nie mamy na to czasu!
— Radzę więc powrócić do miejsca waszego ostatniego postoju i stamtąd udać się jego tropem. Pojechał drogą Wasit do Dsul Oszar, a potem podąży szosą Mekkańską. Czy posłuchacie mnie?
— Tak, przyrzekam ci! Zresztą najbliższa to droga do duaru tego łotra!
Byłem innego zdania, niż Abd el Kahir, lecz nie odezwałem się ani słowem, odkładając sprzeciwy na później. — Zamieniliśmy z Humamem jeszcze parę słów grzeczności i rozstaliśmy się. Humam ben Dżihal pozostał ze swymi ludźmi, aby sprawdzić, czy dotrzymamy przyrzeczenia. Kilkakrotnie odwracałam się, tak jednak, iż nie mógł tego zauważyć. Kiedy oddaliliśmy się na tyle, że znikli nam z oczu, skręciłem z dotychczasowej drogi na prawo.
— Co czynisz? — zapytał Abd el Kahir. — Jedziesz w złym kierunku!
— Mylisz się, to jest właśnie kierunek prawdziwy!
— Ale nadłożysz drogi.
— Wprost przeciwnie! Nasi nieprzyjaciele są na południo-zachodzie, a my jedziemy cały czas na południe; jak ich tedy dogonimy?
— Wszakże udamy się za nimi od miejsca ostatniego postoju!
— Tak, ale na tem krążeniu stracimy cały dzień, a będzie to strata niepowetowana.
— Być może; przyrzekłem jednak!
— Ty, ale nie ja! Wogóle cała ta sprawa nie ma dla ciebie wielkiej wagi. Nawet nie dotrzymawszy tego cokolwiek bezmyślnego przyrzeczenia, nie popełniasz grzechu. Jeżeli zaś chcesz koniecznie dotrzymać słowa, nie mam nic przeciw temu, abyś jechał w dalszym ciągu na południe. Jedź z Bogiem! Co do mnie, nikomu nic nie przyrzekałem i nie mam najmniejszego zamiaru nakładać drogi dla czyjegoś widzimisię. Muszę ich pojmać, zanim powrócą do swego duaru! Jeśli złoczyńcy zdążą się dostać do domu, zadanie nasze będzie połączone z daleko większem niebezpieczeństwem. Ponadto nie podoba mi się wcale postępowanie tych Arabów Hadesz; trąci od nich jakiemiś ciemnemi sprawami! Przedsięwzięli coś, czego nie powinniśmy wiedzieć, a ja zwykłem grać w otwarte karty; nie lubię zostawiać za sobą tajemnic. Muszę wiedzieć, z kim się stykam!
Jechałem nadal w obranym kierunku; Halef Omar i Haddedinowie ruszyli za mną; po pewnym namyśle i Muntefikowie poszli w nasze ślady, przekonawszy się, że nie zamierzamy bynajmniej zboczyć z obranego kierunku. Cóż mogło mnie obchodzić lekkomyślne przyrzeczenie ich szeika! Miałem spełnić podjęte zadanie, a nie życzenia Humama ben Dzihal!
Wkrótce natrafiliśmy na jego ślady; kierowaliśmy się niemi aż do wieczora. Po drodze nie nadarzyło się nic godnego uwagi. Okolica była ponura i sprawiała przygnębiające wrażenie; w dodatku odczuwaliśmy brak wody. Pomimo to nie chciałem zboczyć na południe do Wasit, by nie tracić czasu i nie narażać się na spotkanie ze szczepami wrogich nam Tamimów, zamieszkujących pobliskie okolice. Arabowie ci sprzyjali naturalnie Abd el Birrowi, który prawdopodobnie nie omieszkał poinformować ich o wszystkiem. Należało się ich wystrzegać, gdyż na pewno nastawaliby na nasze życie. Dopiero wgórze owej okolicy koczowały inne szczepy, którym można było snadniej zaufać. Dlatego popędzaliśmy co sił konie, by czem prędzej zostawić za sobą niebezpieczny kraj. Gnaliśmy tak, póki zmrok nie zapadł; konie i jeźdźcy padali prawie ze zmęczenia. Układając się do spoczynku, nie zapomnieliśmy o wartach. Nawet Abd el Kahir, po ostatnich przygodach, nie lekceważył tego środka ostrożności.
— I tej nocy zostałem niebawem zbudzony przez Omara. Potrząsał mnie za ramię i mówił szeptem, by nie płoszyć snu innych:
— Sihdi, wstań na chwilę i posłuchaj tych dźwięków! Nigdy jeszcze nie słyszałem głosu takiego zwierzęcia!
Posłuchałem go. Oddaliliśmy się trochę od obozu i począłem nadstawiać ucha. Wokoło panowała martwa cisza. Wtem przerwały ją jakieś dziwne dźwięki, których nie umiałem określić. W każdym razie nie wydawało ich zwierzę; odgłos powtórzył się kilkakrotnie.
— Dziwne! Jeśli to nie głos płaczącego dziecka, to nie wiem już, co to być może, — powiedziałem. — W każdym razie nie przypomina szczekania szakala lub feuneka, ani wycia hieny. Zbliżmy się powoli!
W miarę, jak skradaliśmy się, głos nabierał wyrazistości; rozróżniłem dwie sylaby: zar-ka, które wydawało jakieś płaczące dziecko. — Zarka jest to rodzaj żeński wyrazu arabskiego assrak, oznaczającego kolor niebieski; było więc użyte jako imię kobiety, lub dziewczyny. — Dziecko samotne, tutaj — na pustyni? Niemożliwe! — Wpobliżu musiały być jeszcze inne osoby; należało się mieć na baczności!
Skradaliśmy się coraz bliżej i bliżej, póki nie zobaczyliśmy ze zdumieniem, że dziecko leży samotnie na piasku. Mogła to być pułapka i dlatego postanowiłem przeszukać dokładnie całą okolicę.
Trwało to dosyć długo; gdy już przetrząsnąłem wszystkie krzaki i zarośla, powróciłem do Omara; siedział w piasku z dzieckiem na ręce. Malec szyję jego objął rączkami i spał.
— Pst, sihdi, nie budź go! — szepnął Arab. — Śpi. Wrócimy wolnym krokiem do swoich.
Wstał ostrożnie, aby nie obudzić dziecka gwałtownym ruchem, i zaniósł je do obozu. Tam usiadł i pozostał tak bez ruchu przez całą noc, on, surowy i dziki Beduin! — Ostatnią wartę pełnić miałem ja i dlatego mogłem zobaczyć przy brzasku nadchodzącego dnia niezwykłą czułość, okazywaną dziecku przez Omara. Był to chłopiec; miał może półtora roku. —
Nagle poruszył się i zawołał, jeszcze pogrążony we śnie:
— Zarka!
Podniósł powieki i ujrzałem cudowne oczy, błękitne — prawie lazurowe! Chłopiec arabski o niebieskich oczach! Omar krzyknął głośno ze zdziwienia i zachwytu. Okrzyk zbudził towarzyszy, którzy się szczerze zdziwili na widok dziecka. Śliczny chłopczyk zląkł się ich, objął Omara za szyję, jakby prosząc o obronę, i znowu nawoływał Zarki. Daliśmy mu trochę mleka i parę miękkich daktyli, poczem ucichnął. —
Co począć z dzieckiem? Zabrać ze sobą nie mogliśmy, a tem mniej zostawić na pustkowiu. Najbliższem osiedlem było El Achadid, na drodze Wasit; tam chcieliśmy je umieścić, sądziliśmy bowiem, że stamtąd pochodzi. Osiedle nie leżało na naszej drodze; musieliśmy zboczyć, nie mając innej rady. Ruszyliśmy więc w tym kierunku. Chłopczyk bał się i zanosił od płaczu, ilekroć podchodził kto do niego. Tylko Omarowi okazywał prawie serdeczność, z której poczciwiec był ogromnie zadowolony; rzecz szczególna u tego syna pustyni. — Posadził małe przed sobą na siodle i opiekował się niem troskliwie. Nie przypuszczałbym, że jest zdolny do takiej tkliwości.
— Sihdi, — rzekł — to prawdziwy klejnot takie dziecko Przysięgam na Allaha, że oddam je tylko w ręce ojca!
— A jeżeli nie znajdziemy tego człowieka?
— Zabiorę je ze sobą i przywiozę Sahamie, perle mojej miłości, która będzie zachwycona jego widokiem!
Przywiązanie Omara do chłopaka rosło z każdą chwilą i, gdy pod wieczór przybyliśmy w pobliże El Achadid, zwrócił się do mnie:
— Chciałbym, żeby nie znaleziono jego rodziców! Patrz, jak targa mnie za brodę i śmieje się rozkosznie! Mimo to będę musiał go oddać, choćby ojciec mieszkał na krańcach Arabji! Na Allaha! Przywrócę im utracone szczęście!
Nie przeczuwał, jakie skutki będzie miała jego przysięga. —
Ponieważ El Achadid nie był zamieszkany przez żaden oddział Tamimów, nie obawialiśmy się niechęci jego mieszkańców i śmiało wjechaliśmy do wsi. Lecz poszukiwania nasze nie miały powodzenia. Nikt nie znał znalezionego chłopca i nikt nie wiedział, czy w pobliskich duarach zauważono brak dziecka.
Zaproponowałem zostawić małego tutaj. Przeszkadzał w drodze, a mieszkańcy El Achadid mogli wszak zająć się poszukiwaniem rodziców; — lecz Omar oparł się temu:
— Za żadne skarby, sihdi! Ja go znalazłem, a jeżeli nie odszukamy rodziców, to należeć będzie do mnie i zostanie moim synem. Czy mam go nazwać Zarką?
— Przecież to imię żeńskie?!
— Dobrze, nazwę go więc El Lakit[23]. Nie znam dla niego lepszego imienia. — —


Mieszkańcy El Achadid byli nam chętni. Wodę ofiarowywali za darmo, a mąkę, owoce i inną żywność po bardzo niskich cenach. Jeden z nich powracał właśnie z okolicy Wasit, gdzie napotkał Abd el Birra i jego Arabów Handhala. Gdy o tem wspomniał, po wyrazie jego twarzy poznałem, że mówi o nich jak o wrogach; wywnioskowałem stąd, że pomiędzy osiedlem Achadid, a szczepem Handhala panuje nienawiść. Opowiedziałem więc tym poczciwcom o wszystkiem. Mowa miała ten skutek, że życzono nam z całego serca powodzenia; musieliśmy pozostać jako goście duaru i, gdy nazajutrz wyruszaliśmy, udzielono nam wszystkich potrzebnych wskazówek. To było najważniejsze, gdyż Muntefikowie nie mogli już nas prowadzić, zbytnio się bowiem oddalili od swego siedliska. —
Wiedzieliśmy więc, że Malik ben Handhala znajdują się w odległości pół dnia drogi od nas. Musieliśmy naglić, by wyrównać ten dystans. Na nieszczęście, przeszkadzało nam dziecko, które, pomimo całej troskliwości Omara, nie mogło wytrzymać takiej jazdy. Muntefikowie poczęli sarkać, lecz Omar nie zwracał na to uwagi. Błękitne oczy chłopca oczarowały go poprostu; myślał teraz więcej o dziecku, niż o zemście krwi, która nas wszakże tutaj sprowadziła. Paplał bezustannie ze swoim Lakitem, choć jedyną odpowiedzią, jaką otrzymywał, był wyraz Zarka. Czyżby nazywała się tak matka dziecka? —
Pod wieczór napotkaliśmy znowu tropy ściganych i postanowiliśmy nie zbaczać z nich więcej, chyba, że będzie trzeba okrążyć nieprzyjazny duar.
Ścigani kierowali się dotychczas drogą Wasit; nazajutrz jednak zaprowadziły nas ślady do Mawija, leżącego na szosie Mekkańskiej. Słyszeliśmy, że miejsce to zamieszkują Arabowie Anbara, których nie mieliśmy potrzeby się obawiać, gdyż nie należeli do wrogiego nam szczepu; dlatego więc postanowiono zasięgnąć u nich wskazówek Co do obecnego miejsca pobytu Handhala. Jednakże byłem na tyle ostrożny, że pozostawiłem towarzyszy poza duarem, a tylko sam z Halefem udałem się na przeszpiegi.
Kilku ludzi stało przy pierwszych chatach i namiotach. Spostrzegłszy nas, poczęli uciekać; być może, aby zawiadomić resztę mieszkańców o przybyciu dwóch obcych jeźdźców. Pomimo to, nikt nie wyszedł na spotkanie, nawet gdyśmy już wjechali między domostwa, prócz jakiejś starej kobiety, którą zapytałem o szecha el Beled. Wskazała duży namiot. Dojechaliśmy do niego i zawołali; natychmiast prawie odsunięto zasłonę, przykrywającą wejście, i ukazał się „władca duaru“. Nie czekając, aż wyłożymy cel swego przybycia, zaprosił nas do wnętrza na fajki i kawę. Odmówiłem grzecznie, tłumacząc się brakiem czasu, lecz gospodarz, nie słuchając usprawiedliwienia, powtórzył swą prośbę takim natarczywym tonem, że musieliśmy ulec jego gościnności. Odrzucenie powtórnego zaproszenia byłoby niesłychaną obelgą, a zmycie jej wymagałoby krwi. Nie mogliśmy sobie bynajmniej pozwolić na przysparzanie wrogów, tem bardziej, że droga powrotna prowadziła przez tą miejscowość; — przywiązaliśmy więc konie do żerdzi namiotu.
Gospodarz przyjął nas pozdrowieniem: Ahla wa sahla wa marhaba[24], co rozproszyło natychmiast moje nieokreślone obawy, gdyż nie wita się tak nigdy osoby, której się źle życzy. Usiedliśmy. Na palu wisiało mnóstwo fajek, z których wybrał dwie najlepsze; poczem przyniósł tytoniu i podpału. Przyjaźń okazywał w najwyższym stopniu; przysiadł się do nas, rozpoczął pogawędkę, nie pytając nawet o nasze zamiary i stosunki. —
Wtem wydało mi się, że słyszę odgłos wielu stop; zbliżały się lekkie kroki, co znowu obudziło moją czujność.
— O ile spostrzegłem, mieszkańców niema we wsi? Spotkałem zaledwie paru ludzi i jedną kobietę, — rzekłem.
Władca wioski wstał. Na twarzy jego wykwitł uśmiech ironiczny:
— Wszyscy są, nikogo nie brak. Czekali na was!
— Czekali? — spytałem, pozostając spokojnie na miejscu; — czyście wiedzieli, że przybędziemy?
— Wiedzieliśmy! Abd el Birr, szeik Handhala, ostrzegł nas o waszem przybyciu, psy chrześcijańskie! Znieważyliście świętą drogę pielgrzymek! Zapłacicie zato życiem! Nasi mężowie ukryli się, aby was, smrodnych szakali...
— Milcz! — krzyknąłem, zrywając się razem z Halefem. — Tak, jestem chrześcijaninem! Ale śmierdzącym szakalem jesteś ty!
— A twoi ludzie, są dziećmi suki! Tchórzliwe potomki psich wnuków! Mój bat oćwiczy te wywłoki! — przerwał mi odważny Halef, zerwawszy w okamgnieniu, Wiszący zawsze u jego pasa, gruby harap z plecionej twardej skóry krokodylej. Raz, dwa, trzy, cztery uderzenia — przecięły błyskawicznie twarz szecha!
Drab chciał krzyczeć; przeszkodziłem temu jednym ciosem pięści, zwalając go na ziemię. Odsunąłem zasłonę namiotu. Wokół stało przeszło stu uzbrojonych mężczyzn i chłopców, gotowych rozszarpać w kawały świętokradców, którzy ośmielili się znieważyć świętą drogę Mekkańską; za nimi wrzeszczała horda kobiet i dzieciaków, potrząsając groźnie przygodną bronią. Chciałem skoczyć na konia i przebić się, lecz mój mały chytry hadżi odsunął mnie na bok i zawołał, uprzedzając ryk fanatycznej tłuszczy:
— Cóżto wam na myśl wpada, o wierni wyznawcy proroka, bohaterscy wojownicy Mawija! Należymy do szczepu Handhala i zostaliśmy tu przysłani przez Abd el Birra, by zawiadomić szecha el Beled, że oczekiwani niewierni wkrótce przybędą! Za wcześnie opuściliście kryjówki! Mogą nadejść lada chwila, a skoro zobaczą was zebranych tutaj, nie wejdą do duaru i zdołają umknąć! Schowajcie się natychmiast, póki czas! Żywo! Biegnijcie! Spieszcie! Pędźcie! Precz! O Allah! Giaurowie gotowi nam ujść!
Aby im doreszty zamydlić oczy, zniknął w namiocie, a ja udałem się za nim. Szech leżał nieprzytomny na ziemi. Spojrzeliśmy przez szparę i stwierdzili z niemałem zadowoleniem, że tłuszcza poczęła się szybko rozchodzić!
Sprytny hadżi, patrząc na efekt swego pomysłu, zaśmiał się i rzekł:
— Widzisz, jak to pomaga, sihdi! Ty zabiłbyś ze dwudziestu, lub więcej jeszcze ludzi, pięściami, lecz mój język rozproszył ich wszystkich! Hamdulillah! Nikogo już niema! Jazda więc, naprzód!
Gdyśmy dosiedli wierzchowców, nie było przed namiotem ni żywej duszy, lecz w tej samej chwil wybiegło paru ludzi z poza długiej niskiej chaty; poznałem Abd el Birra i jego łotrów!
— Oszukano was, okłamano! okłamano! — ryczał z pianą na ustach; — na nich, głupcy, na nich! Prędzej! Ucieknie nam giaur przeklęty!
Halef mógł go z łatwością zastrzelić, lecz naturalnie nie uczynił tego. Harap miał jeszcze w dłoni; przeciął nim kilkakrotnie powietrze ze świstem; uderzenia te miały być dla Abd el Birra symboliczne. — Ruszyliśmy galopem, odprowadzeni wrzaskiem wściekłości, który można było porównać tylko z rykiem Indjan! —
Należało się spodziewać, że sfanatyzowana tłuszcza, nie poprzestanie na tych objawach wściekłości, lecz pobudzona żądzą krwi, rzuci się w pościg. Dlatego też nie przystanęliśmy, spotkawszy towarzyszy, a zawołaliśmy na nich, by podążyli za nami. Skierowaliśmy się na północ, ażeby zmylić prześladowców. Po chwili spostrzegłem tuż za sobą oddział jeźdźców, gnających pędem. Rychło jednak przekonali się naocznie, że nie może już być mowy o pogoni. Spuścili nosy na kwintę i wrócili stepa zpowrotem. Teraz zatoczyliśmy łuk, powracając do poprzedniego kierunku. Po drodze opowiedział Halef towarzyszom o naszej przygodzie, nie zapomniawszy naturalnie o swoich bohaterskich czynach. —
Dopędziliśmy zatem tych łotrów! I to dzięki temu, że pozostali w Mawija, aby nas pochwycić w zastawione sidła. Abd el Kahir radził napaść na nich, gdy wyruszą w drogę, lecz ja się oparłem, gdyż było rzeczą, więcej niż prawdopodobną, że właśnie teraz będą się mieli na baczności. — Najbliższem osiedlem było Rakmatan, należące do Arabów Handhala. Mogliśmy więc łatwo dostać się między dwa ognie; wobec tego odłożyłem atak na później. Nikt nie zaprotestował, uznając słuszność mego rozumowania.
Rakmatan leży na górnym końcu wadi Falg i słynie w świecie mahometańskim, jako miejsce pobytu wielkiego poety Maleka ben er Reib el Mazini. — Należało przypuszczać, że Abd el Birr, nie opuści tak szybko Mawiji po rozegranych w niej wypadkach; później zaś pozostanie w Rakmatan, W gościnie u współplemieńców. Sądził zresztą zapewne, że po niemiłej przygodzie nie powrócimy tak prędko, a może wogóle zaniechamy pościgu; mieliśmy więc czas do jutra. Nie spiesząc tedy, okrążaliśmy zaludnione miejscowości w obawie, aby nas nie poznano.
Zapadał już mrok, gdy wjechaliśmy na drogę, z tamtej strony Rakmatanu. Ukryliśmy się tutaj, poza skatami wadi Maskat el Raml, gdzie rozpoczyna się pustynia Sziha.
Omar zajmował się przez cały czas malcem, na nic innego nie zwracając uwagi. Był to widok doprawdy wzruszający, jak delikatnie opiekował się nim, jak łagodnie i miękko odzywał do niego; rodzona matka nie okazałaby więcej czułości. To też dziecko nie chciało się ani na chwilę z nim rozstać. —
Zależało mi teraz bardzo na wiadomości, czy Abd el Birr jeszcze jest w duarze, czy też, wbrew oczekiwaniom, minął już Rakmatan; postanowiłem więc udać się na zwiady. Halef chciał mi towarzyszyć, ponieważ jednak nie byłby mi pomocny, a wręcz przeszkadzał, kazałem mu zostać. Zdjąłem z siebie jasny haik, który mógł mnie zdradzić, i ruszyłem. —
Przyjrzałem się osiedlu już podczas przybycia do wadi Maskat el Raml. Duar był jakby przylepiony do krzywizny wadi Falg. Obliczałem odległość od naszej kryjówki, na jakieś pół godziny drogi. Po upływie tego czasu stałem też przed pierwszą chatą. W otworach, służących za okna, błyszczało światło świecy, czy knota lampy, napełnionej oliwą. Nie chcąc, by mnie spostrzeżono, musiałem zacząć wywiad od tyłu wioski. Skradałem się od jednego mieszkania do drugiego, dopóki nie dosiągnąłem końca duaru. Tam zawróciłem nieco, kierując uwagę na budynek, największy chyba w całem osiedlu; jeśli należał do najbogatszego mieszkańca, to zapewne do szecha el Beled. — Przed wejściem przywiązano kilkanaście koni. Tylna ściana miała cztery otwory okienne; trzy były oświetlone. Poczołgałem się do pierwszego i zajrzałem do wnętrza. Ujrzałem prymitywne pomieszczenie, w którem leżała na macie jakaś nieruchoma postać kobieca. Zdawała się nasłuchiwać; z sąsiedniego pokoju dochodziły niewyraźne głosy. Przez drugie okno, w izbie większej od poprzedniej, ujrzałem dwóch ludzi. Jeden kręcił się, zdenerwowany, tam i zpowrotem; był to szeik Handhala, nasz zacięty wróg!
— A więc moje dziecko, pociecha starości, moj jedyny syn — stracony! Zrabował go Humam ben Dżihal, przeklęty pies Hadesz! — wołał. — Czy to na pewno był on? — Kto go poznał?
— Twoja żona; zna go wszak dobrze! Była sama z dzieckiem na makbara[25] i tam została napadnięta.
— Przeklęta! Niech ją pochłoną czeluście piekielne! Zaraz się z nią porachuję! Natychmiast! A potem zgromadzę wojowników na wyprawę zemsty; zgotuję tym szakalom krwawą łaźnię! — Wyruszę, skoro tylko nasze konie nieco wypoczną! Zrównany z ziemią duar wadi Baszam, tego rabusia! Zemścił się na mnie straszliwie; nie mógł wynaleźć okrutniejszego odwetu! Wiedział, że kocham dzieciaka nad życie. — Zamordował je po drodze! — — Co warta ta kobieta, ta matka? Siedzi w domu i myśli zapewne, czy do twarzy jej będzie w żałobie! Na Allaha! zasłużyła na śmierć! Pierwszą kulę przeznaczam nie Humamowi, lecz jej; przysięgam na...
— Powstrzymaj się, nie przysięgaj! — przerwał gospodarz; — twojej żony niema w domu!
— Gdzież jest? — ryknął, pieniąc się, Abd el Birr.
— Pobiegła, jak lwica, której zabrano młode, za tym złodziejem dzieci!
— Zabił ją więc również; niestety, teraz ujdzie mej zemście! Co pomóc może tej kobiecie pościg za zbrodniarzem?! Czy dlatego nazywasz ją lwicą? Powinna była bronić dziecka do ostatniej kropli krwi, wówczas zasłużyłaby na to miano! Przysięgam na Allaha i wszystkich Kalifów, że jeśli ją znajdę...
— Nie przysięgaj!
Nie wyrzekł tego gospodarz, lecz kobieta, którą poprzednio widziałem w drugiej izbie. — Teraz nastąpiła scena, przed której opisem wzdraga się pióro!
Matka w obawie o dziecko przybyła, by prosić pokrewny szczep o pomoc, i znajdowała się tu zaledwie od kilku godzin, gdy tak niespodzianie napotkała męża. Ten, z pianą na ustach, obalił ją na ziemię, począł nie ludzko kopać i wlec za włosy po całej izbie, tłukąc jej głową o ściany. Zastrzeliłby biedną niechybnie, gdyż kilkakrotnie wyrywał broń z za pasa, gdyby mu towarzysz nie przeszkadzał. Wreszcie wywlókł ją, bijąc niemiłosiernie, z chaty, popchnął tak silnie, że zatoczyła się i upadła o kilka kroków dalej, i począł ryczeć w niebogłosy:
Euti talikah bit telateh!
Wyrazy te oznaczają: — trzykrotnie cię odpycham — są przepisaną formułą rozwodową. — Od tej chwili przestała być jego żoną. —
Okrążyłem, skradając się bezszelestnie, dom, aby zobaczyć, co się stało z nieszczęśliwą, choć przedsięwzięcie to było związane z dużem niebezpieczeństwem. — Ujrzałem ją, gdy, tkając głośno, stanęła u węgła chaty. Zadrżała z przestrachu zobaczywszy obcego.
— Czy nazywają cię Zarką? — spytałem szeptem.
— Tak; kim jesteś? — wyjąkała z trudem.
— Twoim przyjacielem. Przynoszę ci pomoc. Chodź za mną!
Ująłem ją za rękę i poprowadziłem. Szła bezwolnie, bez słowa protestu, za mną — obcym, któremu nie wolno było jej dotknąć. Wpadła bowiem w apatję i własny los jej zobojętniał. Cicho popłakując, wlokła się tak przez pół godziny, dopóki nie doszliśmy do wadi Maskat er Raml. Tam, z miejsca, gdzie ukryci byli towarzysze, doszedł nas łagodny głos Omara, któremu inny, dźwięczniejszy i delikatniejszy odpowiedział:
— Zarka!
Kobieta krzyknęła przeraźliwie i pobiegła z szybkością strzały. Nie umiem opisać radości, jaka ją opanowała; schwyciwszy dziecko, okrywała tysiącem pocałunków, oddalała je od siebie i zbliżała, jakby niedowierzając swym zmysłom.
Najmniej zadowolony z tego niespodziewanego obrotu rzeczy był naturalnie Omar, który zasypał mnie odrazu dziesiątkiem pytań. Wszyscy garneli się po wyjaśnienia, lecz nie miałem czasu zaspokoić ich ciekawości, gdyż Abd el Birr mógł wyruszyć natychmiast. Jeśli nie miał nam ujść i tym razem, musiano się spieszyć. Zarkę z dzieckiem umieściłem tak daleko w wadi, ze nic nie mogła słyszeć; przy niej pozostali dwaj Haddedinowie, otrzymawszy odpowiednie instrukcje. Potem przeciągnęliśmy przez całą szerokość drogi moje lasso, długości trzydziestu metrów. Konie powinny były paść, podcięte tą niespodzianą przeszkodą, a jeźdźcy tem łatwiej dostać się w nasze ręce. — Czekaliśmy. —
Upłynął kwadrans, zanim usłyszałem tętent kopyt. Arabowie jechali pomimo ciemności ostrym kłusem. Szeik klął, rzucał się bezustannie na siodle i przynaglał ludzi; znaleźli się wreszcie przy Haddedinach. Lasso tu wiele zdziałało, gdyż inaczej wyprzedziliby nas w prze—ciągu kilku sekund, a nie mieliśmy ochoty zatrzymywać ich strzałami; na szczęście okazało się to zbyteczne; — wszystkie konie runęły! Błyskawicznie rzucono się na zbrodniarzy; ja skoczyłem do szeika, którego poznałem po głosie. Początkowo leżał nieruchomo, jak głaz, opanowany panicznym strachem, lecz po chwili począł się bronić zaciekle. Chciał wstać, zachwiał się jednak i opadł z głośnym jękiem na ziemię. Złamaną miał prawą nogę. Ludzi jego powiązano i ułożono obok siebie. Milczenie, które towarzyszyło walce, wzmogło przestrach i obawę napadniętych. Kazałem zachować absolutną ciszę aż do mego powrotu; wyjąłem szeikowi obydwa pistolety z za pasa i udałem się w kierunku wioski.
Przybywszy, zakradłem się powtórnie do największej z chat, w której, jak się dowiedziałem później, mieszkał rzeczywiście szech el Beled. Wszedłem drzwiami przedniemi. W dużej izbie siedział samotnie szech, paląc fajkę; widocznie chciał uspokoić nerwy, stargane ostatniemi wypadkami. Zobaczywszy mnie, skoczył z miejsca, przerażony.
— Czy znasz tę broń? — spytałem, podsunąwszy mu pod nos pistolety.
Maszallah! Pistolety szeika Malik ben Handhala!
— Tak jest! Dał mi je, jako rozpoznawczy znak dla ciebie. Nie ujechał daleko. Tkwi w tem tajemnica, o której tylko ty dzisiaj się dowiesz. Czy masz parę fanamur?[26]
— Tak!
— Przynieś je prędko i chodź ze mną! Zdarzyło się coś bardzo doniosłego!
60 — Co się stało? Kim jesteś? Nie znam cię; nie widziałem nigdy!
— Dowiesz się o wszystkiem od samego szeika. Spiesz! Każda sekunda droga!
Zarówno pewny ton, w jakim do niego przemawiałem, jak pistolety szeika, wywarły pożądane wrażenie. Przyniósł kilka latarni, zapalił jedną z nich i pobiegliśmy. Chociaż zamęczał mnie po drodze pytaniami, nie odpowiadałem ni słowem; dopiero gdyśmy przybyli do celu, oznajmiłem, że jest moim jeńcem, lecz nie powinien się niczego obawiać, jeśli będzie zachowywał spokój aż do rana. Związano go również, zanim się zdołał zorjentować; zabrano teraz latarnie i zapalono je wszystkie tak, że starczyło światła, by oświetlić przestrzeń w promieniu paru metrów.
Szeik Muntefików począł obsypywać Abd el Birra stekiem obelg i złorzeczeń; pozwalałem na to przez pewien czas, lecz gdy trwało zbyt długo, a Abd el Kahir nie zamierzał bynajmniej poniechać jeńca, straciłem cierpliwość.
— Skończ-że wreszcie i zahamuj potoki swojej wymowy! Idzie w tym wypadku o obrazę, za którą możesz żądać przeprosin, lub co najwyżej błahej kary, nie zaś o zbrodnię, za którą się płaci śmiercią. Tutaj oto stoi mściciel, żądający życia jeńca. Pozwól i jemu dojść do słowa. Lawina twych obelg nie daje mu wyrazić swego zdania!
Wskazałem na Omara, który od czasu pojmania Abd el Birra, zachowywał grobowe milczenie. Teraz przystąpił i obrzucił jeńca wzrokiem, pełnym śmiertelnej nienawiści. Skinąłem skrycie na Halefa. Zrozumiał mnie w okamgnieniu i ruszył, wydostawszy się niepostrzeżenie, by sprowadzić Zarkę z dzieckiem.
— Zamordowałeś brata mojej żony, ukochanego jedynaka zgrzybiałych starców! — przemówił Omar syczącym szeptem, podnosząc stopniowo głos, a gdy doszedł do słów — stoję przed tobą, zbrodniarzu, jako mściciel niewinnie przelanej krwi; czy znasz prawo, które brzmi: ząb za ząb, oko za oko?! — bas jego rozległ się, jak ryk głodnego lwa.
— Zabij mnie! — odpowiedział dumnie szeik. — Allah oddał nas w twe ręce, przez tego oto emira, Kara ben Nemzi! — O Mahomecie! O wielcy Kalifi! Czemuż zabrał mi Allah jedyne szczęście mojego życia, dziecię jedyne, spadkobiercą mych czynów? Nie chcę żyć dłużej! Kula z twej strzelby położy kres moim cierpieniom Zabij! Będziesz dobroczyńcą!
Tego Omar nie oczekiwał; zmieszał się. Chciał! ukarać jeńca, a nie spełnić jego życzenie. — Spojrzał bezradnie na Abd el Birra, potem na mnie.
— Dlaczego nie strzelasz, Omarze? Może zakłujesz go nożem? — spytałem.
Zmieszanie jego rosło. Pożądał zemsty, lecz nie pociągała go rola kata, mordującego bezbronną ofiarę.
— Rozumiem, — ciągnąłem dalej, ze świadomym fałszem tłumacząc jego niezdecydowaną postawę, — zwykła śmierć jeńca nie wystarcza ci; może przypieczesz go płonącemi węglami, poczynając od głowy?
Nagle skrępowany szeik wyprężył się, jak struna, nie bacząc na ból gwałtowny złamanej nogi, i krzyknął przeraźliwie; z gardła wyrywały mu się chrapliwe, nieartykułowane dźwięki. — Zobaczył żonę, przybyłą wraz z chłopczykiem na ręce. — Uklękła przy mężu i podała mu dziecko do pocałunku. Szeika opanowało nie zwykłe, gorączkowe wzburzenie; na policzkach wykwitły mu krwiste plamy, a oczy zdawały się wyskakiwać z orbit. Ryknął głosem, w którym nie było nic ludzkiego:
— Żyje mój mały, żyje! Emirze, błagam, zwolnij mi choć na chwilę rękę, na jedno mgnienie oka! Objąć mą dziecinę, raz choćby dotknąć, pogłaskać! Allah! Allah! Allah!
Schyliłem się i rozwiązałem mu ramiona. Błyskawicznie pochwycił dziecko i przytulił do piersi. Począł je pieścić, dusząc w objęciach. Zachowywał się jak człowiek, który postradał zmysły z radości; — przyciągnął wreszcie żonę do siebie i zawołał:
Odepchnąłem cię, szalony! Teraz wracasz do mego serca! Jesteś znowu moją żoną, droga, jedyną! Czy mnie odrzucisz?
Zaprzeczyła ruchem głowy; mówić nie mogła, gardło ściskały łzy.
— Rozwiodłem się z tobą coprawda, ale to się naprawi — ciągnął dalej — pójdziemy do kadiego[27] i...
Umilkł nagle, jakby rażony piorunem; przypomniał sobie, że życie jego wisi na włosku, że przed chwilą jeszcze sam błagał, aby położono kres jego męczarniom. — Zadrżał; śmiertelna bladość pokryła mu oblicze.
— O najmiłosierniejszy Allahu, koniec wszystkiemu! — biadał. — Okup krwi! Okup! Zapłacę! Teraz nie mogę umrzeć; nie chcę!
— A jednak zginiesz! Krew za krew! — odpo—wiedział Omar.
Wziąłem z rąk ojca chłopczyka o błękitnych oczach i podałem Omarowi:
— Maleństwo wstawia się za złoczyńcą; to jego ojciec! Dwukrotnie przysiągłeś na Allaha, że uszczęśliwisz rodziców chłopca, jeśli tylko będzie to w twojej mocy. Pamiętaj o tem!
Chłopczyk objął szyję Omara rączkami i wtulił twarzyczkę w jego brodę. Omar, ten sam Omar, który przed chwilą gotów był zabić jego ojca, odwrócił się i zniknął z dzieckiem w ciemnościach nocy. Teraz nastąpiła naprężona cisza. Szeik skorzystał z niej, by spytać żonę, w jaki sposób odzyskała stracone dziecko. Zamiast odpowiedzi, wskazała niemym gestem na mnie. Opowiedziałem mu wszystko.
— Tamten człowiek go znalazł, mściciel krwi! Krewny zamordowanego przez nas! — zawołał Abd el Birr. — O Allah! Jak, ciężko mnie za ten czyn pokarałeś!
Omar powrócił; usłyszał ostatnie zdanie i twarz jego przybrała dziwnie łagodny wyraz. Oddał szeikowi chłopca i rzekł melancholijnie:
— Nie żądam twej śmierci, wystarczy mi okup... Podziękuj temu dziecku, które zabrało moja duszę! — wykrztusił, łkając prawie. — Wojownicy Haddedinów nie wzgardzą mną chyba!
Podałem mu rękę i uspokoiłem go.
— Nigdy jeszcze nie postąpiłeś tak wzniośle i szlachetnie, jak w tej chwili, gdy przezwyciężyłeś siebie! Powiedz twoim, że ja — emir Kara ben Nemzi — jestem tego zdania. Któż sądzi inaczej? — A teraz naznacz okup!
— Okup będzie wynosił tyle, ile zapłacił Abd el Mottaleb, dziadek proroka; — sto wielbłądów!
— To mój cały majątek! — zawołał szeik. — Nic mi nie pozostanie, zupełnie nic; obracasz mnie w żebraka. Lecz będziesz go miał! Zabieraj wszystko! — Pozostanie mi wszak największy skarb — dziecko i żona, dla których odtąd żyć będę! Nie moja jednak ręka zamordowała twego krewniaka; zabójcę zastrzeliłeś owej nocy, gdy zamierzaliśmy was napaść na drodze do wadi Baszam!
— Sprawa więc ułagodzona; jesteście wolni! — oświadczyłem.
Rozwiązaliśmy ludzi szeika. Abd el Birr nie mógł tutaj pozostać ze złamaną nogą; szech el Beled oświadczył, że udzieli z chęcią gościny rannemu, żonie jego i dziecku, a nawet i mnie zaprosił. Przysięgał wraz z resztą naszych dotychczasowych wrogów, zaklinał się na wszystkie świętości, że nie zamyślają nic złego; uważają nas za swych braci i przyjaciół i będą bronić przed wrogiem. Pociągnęliśmy więc jako goście całego duaru. —
Przybywszy do Rakmatan, udaliśmy się do chaty szecha; przewiązałem nogę szeikowi; złamanie nie było skomplikowane. Na drugi dzień chory czuł się tak dobrze, że zawołał kadiego, by ponownie zaślubić odtrąconą żonę. Gdybym nie był chrześcijaninem, dostąpiłbym zaszczytu drużby; Omar mnie wyręczył. Poczciwiec, był tak wzruszony, że po ceremonji odezwał się do powtórnego nowożeńca:
— Ofiaruję ci prezent ślubny, którego nie powinieneś odrzucać; jestem świadkiem waszego szczęścia i nie pozwolę, aby zdusiła je nędza. Wyrzekam się okupu; daję go twemu synkowi! Niech was Allach błogosławi!
Szeik ze wzruszenia nie mógł wydobyć głosu; Zarka również milczała; błękitne jej oczy zalane były łzami; — po niej to odziedziczył synek te piękne, jedyne może w całej Arabji, źrenice. —
Cóż mógł teraz uczynić szeik po tym nowym dowodzie wspaniałomyślności Omara? — Przynajmniej wyrzec się wszelkiej myśli o zemście. Rzecz dziwna, jak po chrześcijańsku postępowano w tym domu, leżącym na drodze pielgrzymek do Mekki, gdzie fanatyzm święcił swe dzikie orgje! —
Pozostaliśmy około trzech tygodni jako goście w Rakmatan; przez cały czas naszego pobytu nie ośmielił się nikt obrzucić mnie słowem zelżywem. Prawdziwa miłość zwycięża zawsze nawet nieprzebłaganą, najbardziej zaciętą nienawiść. — Odzyskałem strzelby, a Haddedinom zwrócono pieniądze, zrabowane Mesudowi w Kubbet el islam. — —




KYS-KAPTSZIJI

1. Armeni.

Jechaliśmy z Serdaszt prawym brzegiem małej rzeczułki Zab, aby dostać się do Arbil, miejscowości słynnej od czasów Aleksandra Macedońskiego, kiedy to zwano ją Arbelą. Mówię: jechaliśmy, gdyż było nas dwóch: ja, oraz mały, odważny Hadżi Halef Omar, który poprzednio był moim sługą, teraz zaś, otrzymawszy godność naczelnego szeika wszech Haddedinów stał narówni ze mną. Towarzyszył mi nie za zapłatą, jak uprzednio, lecz tylko i jedynie z przywiązania. — Chcieliśmy wypocząć w Arbil, czy Arbeli przez parę dni, a następnie przeprawić się przez rzekę Tygrys, by odwiedzić pastwiska Dżezireh, rodzinnego szczepu Halefa.
Spędziliśmy tylko dwa dni w Serdaszt, bowiem zastaliśmy tam wielkie wzburzenie. Przyczyna była następująca: na wiosnę znikły bez śladu trzy młode dziewczęta; dowiedziano się, że w innych miejscowościach stało się to samo, a ponieważ ginęły wszędzie najładniejsze dziewczyny, zrozumiano, że przyczyną uprowadzenia była ich uroda.
Zniknięcie zatem nieprzygodne; widocznie zachodziło tutaj porwanie uplanowane. Poszły słuchy, że Kys­‑Kaptsziji[28] grasuje po kraju, aby do haremów stambulskich paszów chwytać młode piękności arabskie. Starano się odnaleźć jego ślady, lub tropy nieszczęśliwych ofiar, — lecz wszystko napróżno. Nie był to zwykły niedozwolony handel niewolnicami, lecz rabunek kobiet, — zbrodnia karana śmiercią. Rabuś musiał być wygą i wytrawnym łotrem; musiał mieć wielu pomocników, skrytych i jawnych, gdyż jeden człowiek nie mógłby sobie dać rady z większą liczbą uprowadzonych dziewcząt. Wszak miał wysyłać je morzem, co nie należało wcale do rzeczy łatwych i mogło się, w razie przyłapania, skończyć dla niego bardzo tragicznie. —
Te zbrodnicze interesy przynosiły znaczny dochód. Od czasu zakazu handlu niewolnicami cena ich nadzwyczajnie wzrosła, a zapotrzebowanie przewyższało podaż. Pomimo drakońskich zakazów, nadal poszukiwano żywego towaru; czynili to nawet sami urzędnicy, którzy sprowadzali sobie niewolnice tajemnemi drogami; było więc rzeczą jasną, że patrzyli przez palce na sprawki handlarzy i nie myśleli prześladować, a cóż dopiero ścigać, tych łotrów. —
Zatem, jak wspomniałem, zniknęły na dwa dni przed naszem przybyciem do Serdaszt trzy młode dziewczyny; przepadły jak kamień w wodzie; poszukiwania nie dały rezultatu. A chociaż my nie mieliśmy o niczem pojęcia, schwytano nas natychmiast po przybyciu i zawleczono do sindan[29]; gdybym nie posiadał swych niezawodnych legitymacyj, — na pewno nie tak prędko moglibyśmy ze stóp otrząsnąć proch ulic tego miasteczka.
Halef, oburzony z głębi serca podejrzeniami, rzuconemi na nas, nie mógł ani na chwilę zapomnieć aresztu; ciągle do tego powracał i teraz zaczął na nowo:
— Jesteś tak cichy, sihdi! Pewnie myślisz o tem, co spotkało nas w Serdaszt, a gniew twój jest tak wielki, że nie znajduje ujścia w słowach. Lecz ja muszę mówić, bo mi dusza pęknie od nadmiaru żółci, a ciało rozleci się ze wściekłości! My mamy być łowcami niewolnic?! Czy moja Hanneh, najsłodsza i najwonniejsza z kobiet, nie jest najpiękniejszą z pachnących kwiatów Wschodu? Czyż mógłbym znaleźć ładniejszą? Pocóż miałbym kraść kobietę, która jest mi zbyteczna, żonę, z którą nie będę wiedział co począć? — Ja, słynny hadżi Halef Omar, najwyższy szeik wszystkich szczepów Haddedinów — obwiesiem i rabusiem! I ty, którego dusza nie jest jeszcze zaślubiona, serce nie zna, co to małżeństwo, a rozum ślubował dożywotni celibat — i ty przebywałeś ze mną w więzieniu! Maszallah! Toż ósmy cud świata, że dotychczas nie zrównaliśmy tego marnego Serdaszt z ziemią, aby moja satysfakcja tańczyła na ruinach! Ileż to lwów pustyni zakłuliśmy; ile czarnych panter? Walczyliśmy z mrowiem nieprzyjaciół i zawsze wychodzili zwycięsko! Posiedliśmy wszelką mądrość i wszystkie nauki świata; mieszka w nas wiedza najsłynniejszych filozofów; co najtężsi bohaterowie tarzali się u naszych stóp w prochu, skomląc o zmiłowanie, a najwyżsi dygnitarze i władcy korzyli przed nami, błagając o krztynę życzliwości. Zaledwie jednak dotarliśmy do tego miasteczka nędzy, ciemnoty i ogłupienia, do rezydencji móżdżków cielęcych, filozofów, nie sięgających końca swego nosa, — wpakowano nas do więzienia! Broniłbym się do ostatniej kropli krwi, lecz ty uważałeś za stosowne zachować boski spokój! Ścisnąłem więc zęby i pohamowałem lawinę swego gniewu. Niechaj Allah wykreśli te psią rezydencję z powierzchni świata i spali mieszkańcom brody wraz z wąsami, aby każdy, widząc Serdaszcyka, zawołał:
Di’ eb’alehk! — Hańba ci! — Czy nie mam racji, sihdi?
Godność osobistą Halef miał niezwykle czułą; niezależnie od tego, uważał mnie za najwybitniejszego człowieka naszej planety, z czego bynajmniej nie wynikało, że on — hadżi Halef — ustępuje mi pod względem wszechdoskonałości; stąd jego oburzenie na sprawców przykrości, które odnieśliśmy. — Nie chciałem mu zaprzeczać, wiedząc, że naraziłbym się na nieskończenie długi łańcuch napomnień i strofowań; dlatego rzekłem:
— Tak, słuszna racja, drogi mój hadżi, ale czyś zapomniał o tem, że główną podstawą twojej religji jest wiara w kismet? Przecież według was, wszystko, co przytrafia się człowiekowi, zawczasu jest zapisane w księdze żywota; nie mogliśmy ujść w żadnym razie aresztu, skoro było nam to przeznaczone! Widzisz więc że postąpiliśmy, jak na wiernych synów proroka przystało. Nie powinienem więc teraz zmieniać mego postępowania, ale iść dalej w tym duchu, to jest, zostawić w spokoju rzeczy, których już odmienić nie można.
— Słowa twe, o sihdi, to prawda wcielona; niech mi język przyschnie do podniebienia, jeśli wspomnę raz jeszcze o tym Serdaszt! — Koń mój jest spragniony, a słońce piecze bezlitośnie. Czy nie zechciałbyś zatrzymać się na krótki odpoczynek, dopóki nie mina skwarne godziny południa?
— Zgoda! Spróbujemy tym czasem nałowić parę ryb na wieczerze, gdyż nie sądzę, aby {{Rozstrzelony|ghazahl[30], prze—mknęła po tej okolicy.
Niezadługo znaleźliśmy odpowiednie cieniste miejsce na brzegu rzeczułki i zsiedliśmy z koni.
Halef uciął długą witkę, umocował na jej końcu sunnarę[31] i z zapałem oddał się ulubionemu zajęciu. Tym razem szczęście mu dopisało, gdyż po upływie kilkunastu minut połów był aż nader wystarczający.
Zajęci zawijaniem ryb w wilgotne liście, by uchronić je od zepsucia w tropikalnym upale, usłyszeliśmy od strony strumienia tętent kopyt. Po chwili wynurzył się jeździec, trzymając za uzdę drugiego konia, jucznego. Widocznie nie oczekiwał spotkania z ludźmi na tem pustkowiu, gdyż na widok nasz stanął, jak wryty; z rysów jego twarzy wyzierał przestrach. Natychmiast wszakże opanował się, podniósł prawą rękę do wysokości piersi i pozdrowił:
Sabahiniz hajr ola! — Dzieńdobry, moi panowie! Allah niech wam ześle pokój i pokrzepienie członków!
Odpowiedzieliśmy na jego pozdrowienie po turecku, gdyż posługiwał się tym językiem. Badał nas ostrem, świdrującem spojrzeniem i ciągnął dalej:
— Serce moje napełniło się radością na wasz widok. Jak się nazywa miejsce początku waszej podróży?
— Serdaszt, — odparłem.
— A dokąd zmierzacie?
— Do Arbil.
— Długa to i uciążliwa droga! Dobrze czynicie, wypoczywając zawczasu. — Co do mnie, udaję się do miejsca, z którego przybywacie. Konie moje są bardzo znużone. Czy pozwolicie mi odpocząć przy was?
— Każdy uczciwy człowiek będzie mile widziany!
— Mam nadzieję, że nie uważacie mnie za nieuczciwego!
Zsiadł z konia i przyłączył się do nas. Na pierwsze pytanie udzieliłem mu umyślnie odpowiedzi błędnej, gdyż bynajmniej nie przypadał mi do gustu. Był długi i chudy, a jednak krzepki, nawet barczysty; pomimo to garbił się cokolwiek i pochylał naprzód; sprawiał wrażenie, jakby strzygł uszami. Na głowie miał fez, zesunięty na ciemię, tak, że widać było jego wąskie i niskie czoło. U bladych, niebieskawych prawie warg, zwisała cienka, kosmykowata broda; na twarzy królował nos — garbaty dziób jastrzębi, ocieniający dwa małe chytre oczka, prawie niewidoczne pod przymkniętemi powiekami. Silnie rozwinięte szczęki i podniesiony podbródek zdradzały egoizm, brak skrupułów i przewagę zwierzęcych instynktów, podczas gdy górna połowa twarzy mówiła o wielkiej przebiegłości, ukrywanej pieczołowicie. Człowiek ten przedstawiał wybitny typ Ormianina. —
Żyd oszuka dziesięciu chrześcijan, Grek pięćdziesięciu Żydów, Jankes stu Greków, Ormianin wywiedzie w pole tysiąc Jankesów. — Jest to ogólnik, lecz przekonałem się, że choć mocno przesadzony, zawiera dużo prawdy. Wszędzie na Wschodzie, gdzie tylko planują jakąś zdradę, lub intrygę, nie obejdzie się bez garbatego nosa Ormianina. Kiedy nawet Grek bez krzty sumienia zawaha się wykonać jakiś plan łotrowski, na pewno znajdzie się Ormianin, który wyręczy go bez skrupułów, gotów na wszystko za judaszowe srebrniki. Lewantyńczycy przewodzą światowym mętom, prym między nimi trzymają Ormianie.
Nie znaczy to bynajmniej, że sąd mój o Ormianach dotyczy wszystkich bez wyjątku; spotykałem Ormian uczciwych i godnych zaufania. Lecz kto zna stosunki wschodnie, ten wie, że pomiędzy dziesiątkiem gotowych na wszystko najemników, znajdzie się zawsze sześciu, lub siedmiu Ormian. Najsmutniejsza to okoliczność, że są oni chrześcijanami. Niejednokrotnie już zdarzało mi się, że Mahometanie dlatego tylko wyrażali swą pogardę dla mnie, jako dla chrześcijanina, że uprzednio źle wyszli na stosunkach z Ormianami. —
Wogóle nie czuję ufności do typu ormiańskiego, a ponieważ przybysz posiadał wszystkie cechy tego rodu w najwyższym stopniu, nie chciałem wdawać się z nim w rozmowę o nas i naszych planach. Halef jednak, gadatliwy i żywy jak iskra, nie mógł usiedzieć spokojnie; widząc, że obcy ciągle się nam przygląda, Co wkońcu począło go złościć, zawołał:
— Gapisz się na nas, jak ptak na robaki, które ma zamiar pożreć. Ten oto mój sihdi jest słynnym emirem Kara ben Nemzi effendi, który może uczynić, co zechce; nie boi się lwa na pustyni, tysiąca zbrojnych wojowników, ani wogóle niczego na świecie! Jest najsilniejszym między silnymi, najmądrzejszym pomiędzy mądrymi i nigdy nie napotka przeciwnika, któryby go mógł pokonać! — Co do mnie, — jestem najwyższym szeikiem znakomitych Haddedinów; imię moje brzmi: Hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. Jeśli chcesz posłuchać o moich czynach, udaj się do ognisk obozowych i namiotów wszystkich Arabów, Kurdów, i Tuaregów; tam dowiesz się, kogo masz przed sobą!
Mieszkaniec Wschodu wyraża się kwieciście i z przesadą. Halef czynił to ze szczególnem upodobaniem, zwłaszcza, kiedy mowa była o mnie i o nim samym. Przybysz uśmiechnął się ironicznie i odparł:
Allah ’l Allah! Jakiż to wielki zaszczyt, że spotkała mnie rozkosz obcowania z tak słynnymi mężami! Jestem zachwycony, iż pozwalacie mi spocząć w cieniu swojej chwały!
— Otwórz więc usteczka i powiedz nam, kim jesteś i skąd twa droga prowadzi! Poznałeś nasze imiona, a grzeczność wymaga, byś nie zwlekał dłużej i wyjawił nam swoje!
— Przybywam z Diarbekr, a jestem zwykłym bazir ganem[32]. Zwę się Dawud Soliman.
— Muzułmanin?
— Nie, chrześcijanin ormiański; — wyznam ci jednak szczerze, że islam, wasza religja, bardziej mi się od naszej podoba!
— Tfu! — zawołałem. — Tylko łajdak może tak schlebiać! Precz stąd! Jestem również chrześcijaninem; nie chcę cię więcej widzieć!
— Nieba! Chrześcijanin?! — wyjąkał przestraszony. — Wybacz mi, effendi! My, biedni kupcy, bywamy tak często źle traktowani z powodu naszej religji, że zmuszeni jesteśmy zapierać się wiary!
— Ty nietylko zaparłeś się chrześcijaństwa, ale wzniosłeś nad nie islam! Tego nie powinien czynić chrześcijanin, nawet w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Gardzę tobą!
— Przestaniesz mną pogardzać, ujrzawszy, co mam dla ciebie, — co ci mogę sprzedać. Zaczekaj chwilę!
Wstał, podszedł do jucznego konia i powrócił ze skrzynką. Otworzywszy ją, usiadł zpowrotem na miejscu. Zawierała mnóstwo maleńkich flaszeczek; wyjął jedną i rzekł, zwróciwszy się do mnie:
— Obejrzyj tę flaszeczkę i zgadnij, co zawiera! Będziesz gotów ofiarować mi za nią dużo, dużo pieniędzy!
Właściwie nie chciałem z nim zamienić ani jednego słowa i byłem przekonany, że cała ta historja z butelkami jest zwykłem szalbierstwem; jednakże wykrycie jego machinacyj mogło mi się przydać. Dlatego wziąłem flaszeczkę do ręki. — Zawierała tłustawą ciecz; na nalepce widniały słowa:

JAGH KUDS

olej święty[33]; korek był zalakowany, a na laku napis odciśnięty w alfabecie Neskhi, to jest arabskim. Litery były tak misterne, że z trudnością udało mi się je odcyfrować. Brzmiały: Musa Wardan. — Spojrzenie moje pobiegło ku jego dłoniom; na prawej miał sygnet, kształt i wielkość którego odpowiadały w zupełności wyciśniętej pieczęci na flaszeczce. Czy wyryte litery zgadzały się z odciskiem, dojrzeć nie mogłem.
— No, jak tam? — zapytał.
— Olej.
— Ale jaki?
— Zupełnie zwykły!
— Mylisz się! To święty olej namaszczalny, od patrjarchy w Eczmiadzin, u podnóża góry Ararat, własnoręcznie przygotowany i opieczętowany!
— Doprawdy?! Przez niego samego?
— Tak; nawet z jego własną pieczęcią i podpisem.
— I ty to sprzedajesz?
— Tak, jestem jego ulubieńcem i wysłańcem; jedynym, któremu wolno sprzedawać te relikwje.
— Czy mogę nabyć flaszeczkę?
— Tak!
— Ile mi za nią policzysz?
— Każdy zmarły, namaszczony tym olejem, idzie prosto do nieba, dlatego jest tak bardzo drogi. Buteleczka kosztuje dwieście piastrów; tobie odstąpię za sto pięćdziesiąt!
Wynosiło to mniej więcej sto złotych za odrobinę zwykłego oleju, niewartego nawet złamanego szeląga. Oddałem mu flaszkę:
— Weź zpowrotem! Nie chcę tego!
— Dlaczego? Czy za drogie dla ciebie? Ile możesz mi dać?
— Nic, zupełnie nic!
— Nic? Boże! Za olej, otwierający wrota niebieskie!
— Czy posiada doprawdy taką moc?
— Naturalnie!
— Oszustwo!
— Ośmielasz się twierdzić?!
— Tak! Byłem czterokrotnie w Eczmiadzin i mieszkałem we wsi Wagharszabad. Wiem jak nazywa się Katolikos;[34] — mnie nie podejdziesz!
— Przecie to jego imię widnieje na pieczęci! — — Zdajesz się mniemać, że nie umiem czytać, albo też nie będę mógł napisu odcyfrować! Imię na flaszeczce brzmi Musa Wardan i jest twojem własnem!
— Czyś oszalał? Moje imię?
— Tak, — pokaż!
Schwyciłem go za rękę, przyciągnąłem bliżej; rzuciłem wzrokiem na sygnet i dodałem:
— Czy ten pierścień jest twoją własnością?
— Tak!
— Wszak tu wyryte to samo imię! Jesteś szalbierzem i łajdakiem, nie chcę cię widzieć! Precz!
— Effendi, nie posuwaj się za daleko! — zawołał groźnie, sięgnąwszy za pas. — Nadymaliście się jak indyki, z czego miało wynikać, że jesteście słynnymi na świat cały bohaterami, ale mnie nie zaimponujecie!
— Pah! Zostaw nóż w spokoju, bo inaczej rozwalę ci tak twój dziób jastrzębi, że wezmą go za boghatsza[35]. Nazwałeś się Dawudem Soliman, a w rzeczywistości jesteś Musa Wardan; historja z olejkiem, czyż to nie oszustwo? Sam Katolikos miałby wyryć pieczęć na tym woniejącym oleju — czy to nie kłamstwo bezczelne? Kościół twój pozwala tylko na namaszczanie ciał duchownych, nie zaś świeckich ludzi, a ty sprzedajesz ten tak zwany jagh kuds, pierwszym lepszym, których napotykasz! Czy to nie łajdactwo, a nawet coś gorszego jeszcze? Z tego co powiedziałem, mogłeś zauważyć, że znane mi są prawa i nauki twego kościoła, chociaż nic mnie nie obchodzą!
— Jak? Co takiego? Nic cię nie obchodzą?! Nie jesteś więc tjyrmaki[36], jak ja?
— Nie!
— Idź do djabła! ty psie, ty kacerzu! Będę zmuszony przez ciebie trzykrotnie się obmyć; obecność twoja zanieczyściła mnie! Bodajbyś...
Wstał, lecz w tej chwili uraczyłem go tak po—tężnym policzkiem, że usiadł, a właściwie upadł zpowrotem. Skoczył ponownie i wyciągnął nóż, ale równocześnie podsunął mu Halef pod nos pistolet z odwiedzionym kurkiem i zagroził:
— Precz z twym mizernym kozikiem, chłopczyno? Łajdaku! Jedno poruszenie, a wpakuję ci dwie kulki z takim zapałem, że zatrzymają się dopiero w twej podłej duszyczce. Jeśli sądzisz, żeś natrafił na kpów, którzy będą się namaszczać twoim tłuszczem wisielców, to nosisz barani łeb na karku! Myj się choćby trzykrotnie, trzydziestokrotnie, czy też stokrotnie, — brudu swojego i tak nie zmyjesz! Tyle go w sobie nosisz, że wylewa się przez wszystkie pory!
Ormianin schował nóż; chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Znowu usłyszeliśmy tętent, lecz tym razem z przeciwnej strony, to jest od strony miasta, skąd przybyłem. Ujrzałem ośmiu jeźdźców w perskich strojach; zdumieni, że napotkali nas tutaj, osadzili konie. Przywodził im wysoki, dobrze zbudowany, brodaty człowiek, liczący około czterdziestu do pięćdziesięciu lat; spojrzał na nas niechętnym, ponurym wzrokiem i spytał, nie pozdrawiając:
— Kto zacz jesteście, ludzie, i co tutaj robicie?
Ton jego brzmiał tak arogancko, że mnie aż traciło z miejsca, tem bardziej więc mego małego choleryka, który nie zwlekając odparł:
— Kim jesteś, że ważysz się żądać od nas tłumaczeń? Kim jest twój ojciec i ojciec twego ojca? Czy nie nauczono cię mówić z szacunkiem do ludzi, przywykłych do należnej im czci i grzeczności?!
Obcy zawołał, rozweselony:
— Spójrzcie na tego chmyza! Stroi miny, jakby co najmniej był olbrzymem, a sięgnie mi zaledwie łokcia, gdybym się chciał z nim zmierzyć! Czy nie zatkamy, tej próżniaczej gęby?
Jak już niejednokrotnie wspominałem, nie odznaczał się Halef bynajmniej cierpliwością i pobłażaniem; lecz gwałtowny temperament wyprowadzał go wprost z równowagi, gdy ktoś wytykał mu wzrost niski.
To też wyjął w mgnieniu oka swój nóż i wyzwał Persa:
— Zamknąć mi próżniaczą gębę? Nato trzebaby innych ludzi, niż wy! Złaz ze swego kozła, którego używasz zamiast konia i spróbuj! Jeśli twój animusz nie wlazł w pięty, to wyciągnij sztylet i walcz ze mną! Wtedy przekonasz się, kto kogo zmusi do milczenia!
— Już zsiadam! Wyglądacie mi podejrzanie i prawdopodobnie należycie do szajki tych łotrów, których szukamy! Jeśli nie wykażecie się dokumentami, nie dam za wasz żywot złamanego szeląga!
Zeskoczył z konia; ludzie jego uczynili to samo i za chwilę otoczono nas ciasnem kołem. Dowódca położył mi rękę na ramieniu, spróbował potrząsnąć mną i rozkazał dumnie:
— Powiesz mi natychmiast, jak się nazywacie. Muszę wiedzieć, kim jesteście i co was tu sprowadza!
Zachowałem się spokojnie; zostawiając ramię w jego uścisku, który nie był bynajmniej przyjacielski, odparłem:
— Zdajesz się być Persem! Mieszkańcy twego kraju słyną z grzeczności. Czy chcesz dowieść mi swojem postępowaniem, że sława ta jest fałszywa?
Nie tyle moje słowa, ile zachowanie się i stanowcze spojrzenie rzucone mu w twarz, sprawiły, że zdjął rękę z mego ramienia i powiedział już tonem bardziej minorowym:
— Poszukuję ludzi, których mam schwytać; posuwam się ich tropem, a ponieważ i was na niem znalazłem musicie mi powiedzieć, kim jesteście!
— Muszę? Ja muszę? Mylisz się! Niema człowieka, który może mnie do czegoś zmusić!
— Teraz więc poznajesz takiego!
— Może ty nim zamierzasz być?
— Tak!
— Spróbuj więc!
Nie sięgnąłem po broń, nawet nie poruszyłem się groźnie. Spoglądałem na niego z niezamąconym spokojem, a tak nieustępliwie, że mimowoli cofnął się o dwa kroki i raczej zdziwiony, niż rozgniewany, zawołał:
— Zachowujesz się, jakgdyby nikt na świecie nie mógł ci nic zrobić!
— Rzeczywiście nie znam człowieka, któregobym się obawiał! Usłyszawszy z ust twoich słowa grubiańskie, odpowiadałem uprzejmie i życzę sobie, abyś wzamian zachował formy obowiązującej grzeczności. Jest to pożądanem nie dla mnie, lecz dla ciebie! Byłem tu wcześniej; ty przyszedłeś później. Jeśli ktokolwiek ma prawo pytać o imię drugiego, to raczej ja ciebie! Zresztą przekroczyłeś granice Persji; jesteśmy na terytorjum Turcji. Kto ci pozwolił pytać o nazwisko mnie, posiadającego firman, teskereh i bujeruldu padyszacha!
— Jestem mirza Muzaffar, merd adalet[37] z Yaltemiru!
Mina, którą przybrał, świadczyła, że spodziewał się zaimponować mi swą godnością; ja — z obojętnymi gestem dłoni — odparłem:
— Nawet jako vezir adalet[38] państwa perskiego nie wywarłbyś na mnie wrażenia! Sam szach perski ma tutaj, w Turcji, mniej do powiedzenia, niż ja, stojący w cieniu sułtana. Powiedziałeś nam jednak, jak się nazywasz; dlatego usłyszysz nasze imiona. Człowiek, z którym uprzednio mówiłeś, to hadżi Halef Omar, odważny i niezwyciężony naczelny szeik wszystkich szczepów Arabów Haddedin. — Allah dał mu małą postać, aby tem bardziej uwidocznić zalety jego ducha i niezależność odwagi od jego wzrostu. — Co do mnie, to nazywam się Kara ben Nemzi effendi i...
— Kara ben Nemzi effendi? — przerwał mi prędko. — Czy byłeś teraz w Serdaszt?
— Tak!
— Mówiono mi o tobie! Czyś nie dowodził w czasie walki, w której miano zniszczyć Haddedinów, a tylko dzięki tobie wytraceni zostali wrogowie ich w Dolinie Stopni?
— Tak!
— Przebacz mi więc, emirze, jeśli cię obraziłem! Uczynisz to chętniej, gdy się dowiesz, dlaczego gniew napełnia moje zbolałe serce. — Dzięki niech będą Allahowi, że cię spotkałem; jesteś odpowiednim człowiekiem, twoja niezawodna rada przyniesie mi pomoc! — Muszę ci wyznać, że Kys-Kaptsziji, łowca niewolnic, był u nas i porwał mi najukochańszą córkę, światło i radość moich oczu. Jeden ze sług usłyszał od niego parę wyrazów, z których wywnioskowałem, że od nas uda się przez Serdaszt górą rzeki i dlatego w pościgu za nim jechaliśmy w tym kierunku. W Serdaszt usłyszałem, że porwał tam również trzy dziewczyny, i że popełniono omyłkę, podejrzewając o to ciebie, emirze. — Czy pozwolisz, byśmy spoczęli przy tobie, aby omówić straszny cios, który mnie dotknął?
— Proszę o to!
— Powiedz mi więc wprzódy, kim jest tamten człowiek, oparty o siodło konia; imienia jego nie wymieniłeś jeszcze!
— Nie należy do nas; przybył, aby tutaj wypocząć. Ponieważ nas okłamał i podał fałszywe nazwisko, kazałem mu iść precz. Jest to Ormianin, kupiec, udający się do Serdaszt i rzekomo przybyły z Diarbekr.
— Armeni[39]. więc giaur, pies chrześcijański?! Niech go Allah potępi! Natychmiast ma się zabrać precz, jeśli nie chce zakosztować naszych harapów! Ci chrześcijanie trącą zapachem padliny, a kiedy wierny wyznawca proroka znajdzie się w ich pobliżu, zanieczyszcza się i musi poddać ablucji, nawet jeśli nie został przez takiego psa dotknięty!
Ormianin stał przy swoim koniu i przyglądał się Persom dziwnie przenikliwym wzrokiem. Teraz usiadł na łęku, wziął jucznego konia za cugle i rzekł ironicznie:
— Jeśli doprawdy sądzicie, że chrześcijanie was zanieczyszczają, oddalę się stąd natychmiast; pomimo to musisz się obmyć i oczyścić, o mirzo Muzaffar, gdyż ten oto Kara ben Nemzi jest również giaurem, a ty nietylko stałeś w jego pobliżu, lecz nawet uścisnąłeś mu dłoń! Niechaj Allah zezwoli ci pojmać Kys-Kaptsziji, jeśli... on ciebie nie schwyta!
Te ostatnie słowa, po których handlarz pośpiesznie odjechał, brzmiały, jak groźba. Ale Pers nie zwrócił na to uwagi; poruszył się zdziwiony i spytał mnie:
— Czy to nie kalumnja z jego strony, emirze? Coprawda Haddedinowie nie są szyitami, jak my, ale bądź co bądź wyznają Mahometa; ten więc, któremu zawdzięczają ratunek i zwycięstwo, nie może być chrześcijańskim psem!
— Tak, psem nie może być, ale jest chrześcijaninem! — odpowiedziałem z uśmiechem.
Cofnął się o kilka kroków i zawołał:
— Czy to prawda? Żartujesz chyba?
— Najszczersza prawda. Jestem chrześcijaninem!
Afghan! — O boleści! Dotknąłem cię, jestem więc bardziej zanieczyszczony, niż gdybym wpadł do hufra el harah — kupy nawozu! — Dlaczegoś na to pozwolił? Czemu nie ostrzegłeś mnie?
— A czy ja cię prosiłem, byś mnie dotykał? Czy doprawdy sądzisz, że przeze mnie możesz się zanieczyścić? Czy nie widzisz, jaka obelga kryje się w twoich słowach, w twojem pytaniu? A jeśli kto kogo, to jedynie ty mnie mogłeś zanieczyścić!
Allah! Jaka bezczelność! My wam...
Tu przerwał Halef, przyłożywszy mu do piersi obydwa pistolety:
— Nie wy nam, lecz my wam! — zrozumiano?! Może przypuszczasz, że się natknąłeś na takich mizeraków, jak Ormianin, który wziął nogi za pas? Mój sihdi to nie tchórzliwy; podstępny Ormianin, lecz waleczny Almani, który nigdy jeszcze nie pokazał wrogom pleców! Jeśliś słyszał o nim, to wiesz chyba, że posiada czarodziejskie strzelby, przed któremi zmykają setki wrogów; strzela dziesięć tysięcy razy bez nabijania! Jeśli zechce, to za sekundę będzie się tarzało w trawie osiem waszych trupów! Jest nas tylko dwóch, ale aż zbyt wielu, aby was obezwładnić! Jeśli który ośmieli się sięgnąć po broń, zagrzmią nasze strzały; jeśli odezwie się słowem, które nie znajdzie naszego uznania, w jednej chwili otworzymy mu wrota do esz Sziret — mostu, prowadzącego nad śmiertelną przepaścią!
Podczas jego przemowy wziąłem oba rewolwery i odwiodłem kurki. — O niedźwiedziówce i sztućcu opowiadano sobie tutaj, na perskiej granicy, niestworzone rzeczy. Halef miał racje; ponieważ Persowie słyszeli o mnie, musiano im opowiedzieć również o karabinach. Pokazało się natychmiast, że tak było, bo zaledwie mały skończył oracje, mirza Muzaffar cofnął się jeszcze dalej i rzekł:
— Nie groź nam! Nie obawiamy się, lecz nie chcemy mieć z wami nic wspólnego. Na konie i precz stąd! Będziemy na tyle łaskawi, że nie przeszkodzimy wam odjechać!
— Łaska? — zaśmiał się Halef; — czy sądzisz, poto Allah dał ci tak wielką gębę, żebyś mógł mleć, co ci ślina na język przyniesie? My jedynie możemy mówić o łasce! Byliśmy na tem miejscu wcześniej, niż wy, i zostaniemy tak długo, jak się nam będzie podobało! Ale wy — precz stąd! Macie minutę czasu! Jeśli pozostaniecie o sekundę dłużej, pogadają z wami nasze kule; może wtedy zdołasz pojąć, że mój sihdi jest znakomitym bohaterem — psami zaś jesteście wy, jeśli wszystkie szczenięta na kuli ziemskiej nie zaprotestują przeciwko takiemu uwłaczaniu godności ich rodziców!
Kilkoma śmiałemi krokami rozbił koło okrążające nas, a ja naśladowałem jego szczęśliwy pomysł. Persowie widzieli skierowane na siebie lufy i byli przekonani, że natychmiast zasypiemy ich gradem kul. Wódz nie śmiał stawiać oporu. Podszedł do konia i skinął na swych ludzi:
— Jedźmy! Miejsca na spoczynek nie zbraknie nam gdzie indziej!
Wsiedli na konie i odjechali, miotając półgłosem przekleństwa, żegnając nas jadowitem spojrzeniem. Gdy tylko zniknęli za zaroślami, powrócił mirza Muzaffar i zatrzymawszy się w odległości, na którą nie poniosłyby nasze kule, zawołał:
— Tym razem udało się wam pierwej dostać broń do ręki! Musieliśmy ulec; rezultat naszego następnego spotkania będzie jednak inny. Niechaj Allah was potępi! Śmierć parszywym psom chrześcijańskim!
Ze strachu przed kulami popędził konia i odjechał daleko.
— Sihdi, czy mam doścignąć i zastrzelić tego draba, czy też posiekać go na perski proszek?
— Ani jedno, ani drugie!
— Przecież zwymyślał nas znowu!
— Zostaw go w spokoju; przekleństwa zwykle padają na głowę tego, który niemi miota. Chrześcijanin nie uznaje zemsty. — karę pozostawia Bogu!
Posłać kulę za Persem? Byłby to mord! On zapewne nie miałby tak humanitarnych poglądów. — Bywają szyici, którzy daleko bardziej nienawidzą chrze—ścijan i chrześcijaństwa, niż sunnici. —
Aby przekonać się, czy jeźdźcy perscy nie zamierzają nas napaść, uszliśmy szmat drogi od strumienia. Tam mogliśmy dojrzeć, jak pośpiesznie jechali w poprzednim kierunku, nie żywiąc chwilowo wrogich zamiarów. Halef się odezwał:
— Sihdi, wpada mi coś na myśl; nic nie ujdzie twym oczom, wiesz więc zapewne, o co mi chodzi.
— Co takiego?
— Czyś spostrzegł wzrok, jakim Ormianin patrzył na Persów?
— Zauważyłem i słyszałem jego groźbę przy odjeździe.
— Cóż ty na to?
— Bardzo podejrzana osobistość!
— Hm, może ma jakie stosunki z Kys-Kaptsziji?
— Możliwe, nawet bardzo prawdopodobne, inaczej nie groziłby Persom temi słowami!
— Może nawet sam jest łowcą niewolnic?
— Jeśli nie jest nim samym, to w każdym razie jego szpiegiem!
— Szpiegiem, — jakto?
— To kłamca i oszust! Człowiek, bez sumienia i religji! Taki waży się na wszystko. Kys-Kaptsziji potrzebuje ludzi, których mógłby posyłać na przeszpiegi. Któż lepiej wywiąże się z tego zadania i doniesie, gdzie jest najwięcej ładnych dziewcząt, niż taki handlarz?
— Ale Armeni udawał się do Serdaszt! Tam nie mają rabusie już nic do roboty; ogołocili przecież tę dziurę ze wszystkich dziewcząt, które nie były ani ślepe, ani kulawe! A zresztą — to zbyt niebezpieczne dla nich powracać do miasta, w którem wywołali takie zamieszanie!
— Czy wiesz na pewno, że udał się do Serdaszt? Jesteś może jego powiernikiem, przed którym nie ma tajemnic?! Czy nie mógł nas okłamać?
— Oddalił się wszak w tym kierunku!
— Aby zamydlić nam oczy! Jeśli jest tak, jak przypuszczam, to pojechał na wschód, by po pewnym czasie zatoczyć łuk.
— Poco?
— Został wysłany przez łowcę, aby się dowiedzieć, czy go nikt nie ściga. Teraz spotkał Persów i pośpieszył ostrzec towarzyszy.
— Musimy więc natychmiast wyruszyć!
— Dokąd?
— Za Persami.
— Poco?
— Ostrzec ich!
— Kochany Halefie, jakże chętnie grasz rolę zbawcy!
— Nauczyłem się tego od ciebie, sihdi!
— Czy zasłużyli na to, byśmy się dla nich trudzili?
— Nie, gdyż obrazili nas i obsypali niezasłużonemi obelgami, nie mówiąc już o docinkach co do mego wzrostu! Ale — wrogom należy przebaczyć i odpłacić dobrem za złe!
— Tak myślą i czynią chrześcijanie; lecz ty nim nie jesteś!
— Ach, zamilcz lepiej, dobry mój sihdi! Wiesz przecież jakie myśli i uczucia obrały sobie siedlisko w mem sercu. — Tak, był czas, wtedy, gdy byłem twym sługą na Saharze, kiedy to zadawałem sobie trud nielada, aby cię nawrócić na islam; wierzyłem święcie, że żaden chrześcijanin nie dostanie się nigdy do nieba; ja zaś tak bardzo, tak niewymownie cię kochałem, że nie mogłem zgodzić się na rozłąkę z tobą na tamtym świecie! Pomyśl tylko, ja w niebie, a ty w Gehennie! Dlatego mówiłem tyle o Mahomecie i naszych świętych księgach. Na słowa moje uśmiechałeś się tak łagodnie, jak ty jedynie potrafisz; nigdy nie przeczyłeś, nie spierałeś się o wyższość twojej religji nad moją. Stopniowo jednak dowiodłeś mi swem postępowaniem, że chrześcijaństwo stoi pod wszystkiemi względami wyżej od islamu. — Spełnisz więc na pewno moją prośbę, aby pośpieszyć za Persami; nieprawdaż, sihdi?
— Chętnie, tem bardziej, że nasza droga wzdłuż rzeki zaprowadzi nas i tak w ich kierunku; chociaż jestem przekonany, że nie posłuchają przestrogi. Być może, wyśmieją nas jeszcze.
— A niech tam! W każdym razie spełnimy swój obowiązek i będziemy mogli z czystem sumieniem udać się w dalszą drogę. — Czy już ruszymy?
— Tak, natychmiast!
Ruszyliśmy śladem Persów, wzdłuż brzegu rzek na północ. Ponieważ puściliśmy konie galopem, a ośmiu szyitów odjechało stosunkowo niedawno, więc niezadługo ujrzeliśmy ich przed sobą. Dojechaliśmy dosyć blisko, gdyż nie oglądali się poza siebie, dopóki nie usłyszeli oddechu naszych koni. Wtedy zatrzymali się i skierowali na nas, na rozkaz przywódcy, lufy swoich strzelb.
— Stójcie, bo strzelam! — zawołał mirza Muzaffar. — Wiecie już chyba, że nie pozwalamy, aby zbliżył się do nas taki parszywy pies, jakim ty jesteś, a tym razem przewaga po naszej stronie! Jeżeli któryś z was sięgnie po broń, dostanie kulą w łeb!
Miał rację! Byliśmy zdani na łaskę i niełaskę, coprawda dlatego tylko, że mieliśmy w stosunku do nich zbyt dobre zamiary, widocznie powzięte nie na miejscu. Mimo to nie zareagowałem na jego obelgę, a odparłem spokojnie:
— Właśnie dlatego, że jestem chrześcijaninem i dobrem za złe odpłacam, przybyłem was ostrzec.
— Przed kim?
— Przed Armenim, który spoczywał razem z nami.
— Dlaczego?!
— Podejrzewamy go. Prawdopodobnie jest szpiegiem Kys-Kaptsziji!
— Kłamstwo!
— Nie kłamię, być może tylko, że ulegam omyłce. Pomyśl o jego ostatnich słowach, — groził ci przecież!
— To mi obojętne!
— Kto grozi, ten wie, że groźbę jest w stanie spełnić; a ponieważ jeden człowiek wam nie podoła, przypuszczam, że ma pomocników!
— Gardzę nimi!
— Czy i samym Kys-Kaptsziji?
— Tak; śmieję się z niego! Dościgniemy go i poślemy ze wszystkimi ludźmi, których przy nim zastaniemy, do Gehenny! Wy zaś — precz stąd, bo kula w łeb!
— Nie bądź tak dufnym w swe siły, o mirzo! Kys-Kaptsziji jest w każdym bądź razie człowiekiem, który was przerasta pod każdym względem i jeśli Armeni ostrzegł go przed wami, nie natrafisz na nieprzygotowa—nego, lecz...
— Milcz psie! — przerwał. — Jak śmiesz giaurze prawić mi morały! Czy oczy twe oślepły z przestrachu? Nie widzisz, że lufa mej strzelby jest obrócona w twoją pierś? — Precz stąd, bo strzelam!
— Dobrze, stanie się, jak chcesz! Co się tyczy „psa“ i „giaura“, to pomówimy o tem jeszcze prawdopodobnie!
Popędziwszy wierzchowce ostrogami į przezornie objechawszy Persów łukiem, zwróciliśmy się w kierunku rzeki.
— Miałeś rację sihdi! — rzekł Halef. — Nie posłuchali nas, a nawet zelżyli! Spełniliśmy jednak swój obowiązek i możemy spokojnie czekać na wypadki, które wywoła ich głupota. —
Minęło pół godziny; nagle spostrzegłem trop, prowadzący do rzeki z prawej strony; zatrzymaliśmy konie, aby mu się przyjrzeć.
— Zupełnie świeży! — — skonstatował Halef. — Kto to być może?
— Ormianin! — odpowiedziałem.
Maszallah! Czy doprawdy sądzisz, że to on, sihdi?
— Tak; widzę wyraźnie.
— Znasz się na darb i ethar[40] lepiej ode mnie, sądzę więc, że się nie mylisz.
— Omyłka jest wykluczona! Czy widzisz odciski kopyt dwóch koni, które biegły bardzo blisko siebie? Kiedy dwaj jeźdźcy jadą razem, jeden z nich na pewno oddali się, choć na chwilę od drugiego, tymczasem te konie biegły ciągle obok siebie w jednakowej odległości. Tropy idą równolegle; — zostawił je więc jeździec, prowadzący ze sobą jucznego konia. A że koń drugi był juczny, poznaje po głębszych śladach, jakie pozostały po odciskach kopyt konia obładowanego, a zatem cięższego. — Jednem słowem, był to Armeni!
— Postąpił, jak przewidziałeś; pojechał na północ aby wnet zawrócić i, zatoczywszy łuk, udać się do rzeki.
— Co wnioskujesz z tego, Halefie?
— Że rzeczywiście jest szpiegiem Kys-Kaptsziji.
— Tak! — i jeszcze coś!
— Co takiego?
— Że Kys-Kaptsziji znajduje się niedaleko rzeki, lub też przy niej samej.
Allah! Musimy być ostrożni! Czy nie tak sądzisz?
— Bezwzględnie! — Myślę, że te draby, jeśli nas napotkają, nie będą chciały spokojnie przepuścić, chociaż nie jesteśmy dziewczętami.
— Naturalnie; grozi nam to samo niebezpieczeństwo co Persom. Ormianin łaknie zemsty; wie zaś, że udamy się wdół rzeki.
— Cóż więc poczniemy?
— Teraz jeszcze nic!
— Hm! Czy nie lepiej byłoby zboczyć z drogi?
— Nie; ustępować takim indywiduom? — nigdy!
— Słusznie! Czy najwyższy szeik słynnych Haddedinów ma skierować na bok swego konia z powodu kilku handlarzy żywym towarem? Nie! Ale musimy być ostrożni, bardzo ostrożni. Gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie obozują te łotry!
— To nam chwilowo zbyteczne.
— Jakto?!
— Chodzi tylko o to, aby uniknąć ewentualnego napadu.
— Ale właśnie dlatego, trzeba wiedzieć, gdzie się ukryli!
— Tak, musimy poznać miejsce ich ukrycia, lecz nie miejsce obozu.
— Czy to nie na jedno wychodzi?
— Nie!
— Nie rozumiem ciebie!
— Nie napadną ani na nas, ani na Persów wpobliżu miejsca, gdzie ukryli zrabowane dziewczęta. Nie dopuszczą nas tak blisko do swego obozu!
— Sądzisz, że wyruszą naprzeciw?
— Tak!
— Możemy więc lada chwila natknąć się na tych łajdaków?
— Tak jest! Tutaj rozgałęziły się krzaki nadmiernie, rosną od brzegu rzeki aż hen w step i zasłaniają nam widok; ale czy widzisz tam daleko wyłaniający się zielony zakręt? Osiągnąwszy go, ogarniemy wzrokiem horyzont ze wszystkich stron. Będziemy obserwować okolicę przez lunetę, — nas więc nie zaskoczą!
— Słusznie! — Mam jeszcze jedno pytanie, sihdi! Czy pozwalasz, abym je zadał?
— Naturalnie, słucham cię!
— O Persów nie powinniśmy się troszczyć; przyjęli nasze rady obelgami, lecz myśl o pojmanych dziewczętach nie daje mi spokoju.
— Mnie również!
— Pomyśl tylko, gdyby mi uprowadzono Hanneh moją żonę, najwonniejszy i najmilszy kwiat Wschodu, perłę Arabji, — jakże wielki byłby mój ból! Przeszukałbym świat cały, od końca do końca, byle ją uwolnić!
— Aha, roli zbawcy ci się znowu zachciewa?
— Tak!
— Hm! Nie trzeba nigdy wsuwać nosa w obce sprawy, kochany Halefie!
— Nie chcesz się więc zlitować nad temi słodkiemi, nieszczęśliwemi stworzeniami?
— Nie!
— Ale dlaczego?
— Po pierwsze, że mnie nie obchodzą i są tylko córkami szyitów, a powtóre — sprawa mogłaby przyjąć niebezpieczny dla nas obrót. Wiesz chyba, że ten Kys-Kaptsziji nie jest jagniątkiem, lecz łotrem, nieprzebierającym w środkach, a ma ze sobą ludzi, którzy się djabła nie zlękną!
Halef zatrzymał nagle konia i spytał, wybuchnąwszy gniewem:
— Ty tak mówisz, a wszak mianujesz się chrześcijaninem?! Pfe, sihdi! Od kiedy to hadżi Kara ben Nemzi obawia się czegokolwiek? Czy serce twoje opuściło swe zwykłe miejsce, by spocząć w głębiach twych bantaluhn[41]. że cofasz się...
Spostrzegłszy mój uśmiech, urwał w środku kazania. Uderzył ręką w czoło i zawołał nagle, rozweselony:
Allah ’l Allah! Jakim głupcem jestem! Czy nie znam mego sihdi? Udaje, że zakłada ręce, a w rze—czywistości aż się pali pomóc uwięzionym dziewczętom! — Córki szyitów! — To chyba dla ciebie najmniejsze! Czy chrześcijanin pyta o religję człowieka, któremu chce pomóc? — Nie obchodzi cię zupełnie?! — Bajki! Twoje serce bije dla wszystkich, którzy potrzebują pomocy! — Niebezpieczne? – Jakgdyby istniało niebezpieczeństwo, do którego nie dorośliśmy! — Kys-Kaptsziji jest człowiekiem przebiegłym? — Nie takich, jak on, waliłem harapem po pysku! — Jego ludzie, których nie ustraszy sam djabeł? — A czy my go się lękamy, nawet jego djabelskiej teściowej? Czy liczymy nieprzyjaciół przed walką, zamiast ich trupy po zwycięstwie? Myślę, że szczypta przebiegłości i podstępu więcej warta od tysiąca uzbrojonych wojowników, dźwigających w czaszce sieczkę, zamiast mózgu! — O, sihdi, dobrze udawałeś! Nieprawdaż, żal ci wszak tych dziewcząt porwanych nieszczęśliwym rodzicom?
— Tak jest, Halefie!
— I jesteś gotów im pomóc?
— Jeśli to możliwe.
— Musi być możliwe! Do najtrudniejszych wszak zadań można znaleźć klucz! — Nie chcę, by o nas mówiono, że pozostawiliśmy kogokolwiek swemu losowi, nie ruszywszy nawet małym palcem, by mu pomóc!
— Ale człowiek, który się niepotrzebnie pakuje naoślep w niebezpieczeństwo, łatwo szyję traci, kochany Halefie!
— Nie mów więcej, sihdi, nie mogę tego słuchać! Czy nie trzeba pomóc biednym dziewczętom, jęczącym w obozie tego opryszka? Nie, i jeszcze raz nie! A czy kiedykolwiek straciliśmy już życie w jakiemś niebezpieczeństwie? Też nie! Chciałbym wogóle zobaczyć niebezpieczeństwo, któremu ujść byśmy nie mogli! Niechby tylko spróbowało ono coś podobnego uczynić, a ukręciłbym mu szyję! Przebiegaliśmy przez ogień, nie parząc się; w wodzie pływaliśmy, jak kaczki; czarne pantery ubijaliśmy,jak muchy; jako jeńcy, potrafiliśmy zawsze zmylić czujność dozorców i wziąć nogi za pas; jesteśmy nieustraszeni... — Patrz! — przerwał sobie — nadchodzą jeźdźcy! Kim być mogą?
— Ludźmi Kys-Kaptsziji! — odparłem.
— Sądzisz?
— Tak; — widzisz, że nie omyliłem się: nie czekają na nas w swym obozie, lecz wyruszyli naprzeciw.
— Co uczynimy? Czy zjedziemy na bok?
— Nie; już raz ci mówiłem, że nie uczynię tego. Zresztą, gdybyśmy nawet zmienili kierunek, zamkną nam drogę!
— Pojedziemy więc spokojnie dalej?
— Zejdziemy z koni, weźmiemy do rąk strzelby i położymy się za wierzchowcami, które nas osłonią. Co potem będzie, zobaczę. Tylko bez strachu, Halefie!
— Strach? Czy chcesz mnie obrazić, sihdi? Chciałbym nawet, żeby nie przybywali w przyjaznych zamiarach; owszem, niech nam pokażą kły, abyśmy mogli powybijać je wszystkie pokolei!
Choć mały hadżi posługiwał się, jak zwykle, kwiecistym stylem Wschodu, jednak pewny byłem, że nie odczuwa strachu. —
Dzieliło nas może tysiąc kroków od owego rogu, gdyśmy ujrzeli jeźdźców, omijających krzaki. Naliczyłem dwudziestu pięciu ludzi; ośmiu czy dziesięciu nosiło zwykłe ubrania. Pozostali mieli olbrzymiej szerokości turbany o dwułokciowej średnicy; prawdopodobnie byli to Kurdowie. Gdy nas spostrzegli, zatrzymali się na chwilę, poczem ruszyli dalej. lecz znacznie wolniej, niż poprzednio. Czekaliśmy, używając wierzchowców jako osłony. Nie była to zbyt przyjemna sytuacja i skłamałbym, nie przyznawszy, że byliśmy niezwykle podnieceni. Niezadługo rozpoznałem ich twarze. Wtem zawołał Halef:
Maszallah! To Kurdowie i Ormianie! Nasz Armeni jest również z nimi! Jedzie przy boku starego, siwobrodego Kurda, który zdaje się jest ich przywódcą.
Maszallah! — zawołałem również. — Czy poznajesz siwobrodego?
— Nie, jeszcze nie!
— To Melef, zdradziecki szeik Kurdów Szirwani, który chciał nas niegdyś zamordować!
— Naprawdę, to on! Godzina kary nadchodzi! Za pierwszym wrogim odruchem, kula moja poszuka sobie kwatery w jego mózgu!
— Właśnie dlatego, że z nimi przybył, przypuszczam, iż nie dojdzie do przelewu krwi. Zna przewagę mego sztućca Henry’ego nad ich staremi flintami i na pewno nie zapomniał jeszcze dalekonośnej rusznicy niedźwiedziej. Wie również, że mogę strzelać, nie nabijając. Coprawda, sztuciec zawiera tylko dwadzieścia pięć naboi, lecz on jest przekonany, że mogę palić bez końca. Zobaczymy, czy to się nam nie przyda!
Wystąpiłem z poza konia, potrząsnąłem obydwiema strzelbami i zawołałem groźnie:
— Stać, ani kroku dalej, bo strzelam!
Stało się, jak przewidziałem. Stary szeik Kurdów poznał mię, podniósł ostrzegawczo rękę i, zwracając się do swych ludzi, zakrzyknął:
Katera peghamber! — Na proroka! Stać, stać! To on! Któżby to pomyślał! Jego strzelby niosą tak daleko, że kule idą poprzez góry i doliny. Nie potrzebuje nabijać broni i, zanim go dosięgniemy, powystrzela nas wszystkich. Zatrzymać się, stać!
Hamdulillah! — uśmiechnął się Halef. Dzięki Bogu! Przestrach siedzi mu jeszcze w gnatach od tamtego czasu. Uda nam się ujść niebezpieczeństwu!
Wycelowałem sztuciec do jeźdźców i zawołałem ponownie:
— Kto ruszy krokiem naprzód, dostanie kulą w łeb! Dusza moja łaknie pokoju; dwaj mogą tu przyjść bezbronni, — chcę z nimi pomówić. Nic im się nie stanie; będą mogli cało i swobodnie powrócić!
Draby naradzali się przez pewien czas, poczem szeik i Armeni zsiedli z koni, odłożyli broń, tak, abyśmy to widzieli, i podeszli zwolna. Zatrzymali się w odległości paru kroków, nie pozdrowiwszy nas jednak.
— Dlaczego zawracasz nas ze środka drogi? — spytał szeik, obrzuciwszy mnie ponurem spojrzeniem.
— Możecie sobie spokojnie jechać dalej. — odpowiedziałem.
— Jednakże groziłeś kulą w łeb temu, kto waży się wystąpić krokiem naprzód!
— Tylko dla naszego bezpieczeństwa! Jeśli udacie się w dalszą drogę, okrążając nas tak dużym łukiem, że postacie wasze zdaleka widoczne będą o połowę mniejsze od obecnych, to i my spokojnie pojedziemy dalej, zachowując kule w lufach.
— Skąd prowadzi wasza droga?
— Z Persji.
— Dokąd zamierzacie?
— Wdół Tygrysu.
— Czy dążą za wami wasi przyjaciele, lub towarzysze?
— Nie!
— Jesteście więc sami?
— Tak!
Chodieh[42], wiem, że twoje usta nigdy nie skalały się kłamstwem; znam cię dobrze! Czy i teraz mówisz prawdę?
— Tak! Odwrócił się i mówił o czemś długo i bardzo cicho z towarzyszem. Nie mogliśmy zrozumieć ani słowa; dlatego zważałem pilnie na ich miny i gęsty, by wywnioskować treść rozmowy. Armeni chciałby na pewno się zemścić; obrzucał nas przez cały czas spojrzeniami pełnemi jadu i śmiertelnej nienawiści i zdawał się nie dawać wiary przekładaniom starego. Oczy ich zwracały się bardzo często na moje strzelby; wszak to był główny powód obaw szeika. — Wreszcie udało mu się zapewne przekonać Ormianina, gdyż oświadczył:
Chodieh, chodzi ci o bezpieczeństwo, ale właśnie ten wzgląd zabrania, byś jechał dalej.
— Dlaczego?!
— Za nami obozuje cały szczep Kurdów Szirwani, a wiesz, że moi wojownicy są twoimi śmiertelnymi wrogami!
— Nie obawiam się ich; przekonałem cię o tem!
— To prawda; jeśli jednak pojedziesz dalej, popłynie krew! Czy nie mógłbyś podróżować drugą stroną rzeki?
— Nie!
— Dlaczego?
— Chcę udać się do Arbil.
— Czy koniecznie?
— Tak; bezwarunkowo!
Pomyślał parę chwil i ciągnął dalej:
— Więc zrobię ci pewną propozycję, by uniknąć walki. Jeśli się zgodzisz, wszystko pójdzie ładem!
— Mów; słucham cię!
— Przeprawicie się tutaj, w bród przez rzekę, i ujedziecie z tamtej strony półtora kuladża[43]; potem możecie znowu wrócić na ten brzeg i jechać dalej do Arbil. Ale przeprawiwszy się przez rzekę, nie wolno wam powracać tutaj natychmiast, a dopiero po przebyciu półtora mili.
— Hm, nie obawiamy się was i właściwie poco mamy sobie moczyć nogi? — Aby cię jednak przekonać, że pragniemy pokoju, jestem gotów zgodzić się na twoją propozycję!
— A więc przeprawisz się z tego miejsca na przeciwległy brzeg?
— Tak!
— Później przejedziesz półtora kuladża?
— Tak!
— A, dopiero potem powrócisz na ten brzeg?
— Tak jest! — Zgoda!
— Wiem, że dotrzymujesz słowa, jak świętej przysięgi! Czy dajesz mi słowo?
— Daję ci!
— Skończyliśmy więc; powrócimy do naszych ludzi!
Odwrócił się, odszedł bez pożegnania; Armeni jednak prychnął na mnie, jak dziki kot.
— Teraz uszłeś mi znowu; lecz nazwałeś mię kłamcą i oszustem, i, jeśli kiedykolwiek cię zobaczę, zapłacisz za to życiem!
Z temi słowy odszedł. —
— Sihdi, czy mam jego twarzyczkę przeciąć harapem i pozostawić pamiątkę na jastrzębim nosie? — zapytał Halef.
— Nie! Teraz musimy pospieszyć się, zanim nadejdą, przeprawić przez rzekę. Jeśli przybędą, a zastaną nas jeszcze w wodzie, będą mogli wystrzelać jak kaczki! Naprzód więc!
Zab był w tem miejscu dosyć szeroki, lecz płytki. Wpędziliśmy do wody wierzchowce. Orzeźwiająca kąpiel przyniosła im ulgę po skwarze południa i poczęty tak prędko płynąć, że niezadługo byliśmy na drugim brzegu. Podczas przeprawy siedziałem na siodle nieco odwrócony, trzymając sztuciec gotowy do strzału, aby zabezpieczyć się przed ewentualnym napadem. Lecz nic podobnego nie nastąpiło i, gdy dotarliśmy do brzegu, zobaczyłem dopiero jeźdźców, przybywających z tamtej strony. Zatrzymali się i krzyczeli gniewnie, potrząsając bronią. Potem pojechali dalej, nie przeczuwając, że ich policzyłem. Przebyliśmy zarośla i straciliśmy ich z oczu. Teraz Halef zatrzymał konia i rzekł, potrząsnąwszy głowa:
— Sihdi, nie pojmuje, jak mogłeś, taki mąż, jak ty, zgodzić się na podobne żądania! Teraz wszystko przepadło, wszystko!
— Co przepadło?
— Cała moja radość, że udamy się na pomoc uwięzionym!
— Jakto?!
— Jakto? — Jeszcze pytasz?! Zdaje się, że Allah przyciemnił promienie twego rozumu!
— Nie mojego, lecz twego, Halefie!
— O, — mój jest w zupełnym porządku, jak zwykle!
— Nie mogę jakoś tego spostrzec; — czy doprawdy sądzisz, że dam się podejść temu staremu szeikowi Szirwanich?
— Jestem zmuszony w to wierzyć!
— Doprawdy?!
— Musieliśmy przeprawić się przez rzekę; dobrze; dzięki temu uniknęliśmy walki! Ale teraz mamy jechać półtora kuladża dalej, to znaczy, że z tamtej strony rozbito obóz z brankami, które chcemy wszak wyswobodzić! Obóz jednak miniemy i nie wolno nam doń powracać!
— Słusznie!
— Po przejechaniu półtorej mili, wolno nam znowu zawrócić na tamten brzeg, lecz będziemy bardzo oddaleni od obozu! A ponieważ wracać nam nie wolno, żadną miarą nie oswobodzimy tych biedaczek z niewoli! O Allah! Biada!
— Tak, biada! — I ty, który znasz mnie tak dobrze, skąpisz mi zaufania? Czyż ja nie chcę dziewcząt uwolnić?
— Po przybyciu na tamten brzeg?
— Tak!
— Ależ nie będzie nam wolno powrócić?!
— Coprawda, tośmy to przyrzekli.
— Czy masz zamiar złamać słowo?
— Zawsze dotrzymuję danego słowa!
— Nie rozumiem więc ciebie!
— Niestety! — Dość, Halefie, że powrócimy na tamten brzeg!
— Ale musimy przecież udać się półtora mili wdół rzeki?
— Kto to mówił?
— Szeik! A ty zgodziłeś się na to!
— Nie wpadło mi nawet na myśl! Nie zgodziłbym się nigdy na takie żądanie, gdyż wówczas musiałbym zrezygnować z zamiaru oswobodzenia pojmanych.
— Sihdi, czy mogę ci coś powiedzieć?
— No?
— Coś, czemu nie uwierzysz?
— Co takiego?
— Rozum utkwił mi na miejscu i ani rusz nie chce dalej pracować!
— Coprawda, wyglądasz w tej chwili jakby ci mózg okoniem w głowie stanął! Otworzyłeś usta tak szeroko, że mógłbym przez nie przejechać z wierzchowcem!
— Nic dziwnego, skoro ty zaprzeczasz temu, co słyszałem na własne uszy!
— A więc nie przysłuchiwałeś się uważnie! Nie było mowy o tem, że drogę musimy odbyć wdół rzeki. Dokładna treść rozmowy i przyrzeczenia była następująca: — przeprawić się przez rzekę we wskazanem miejscu, a potem ujechać półtora kuladża dalej. — Jeśli teraz jeszcze mnie nie pojmujesz, to rozum ci wyparował na słońcu! Pomyśl trochę, Halefie!
Ciągle jeszcze nie rozumiał, o co mi chodzi, i powtarzał zwolna, rozciągając sylaby:
— Tutaj — przeprawić — się — przez rzekę, — a — potem półtora — kuladża — dalej — —!
Raptem na twarzy jego zajaśniał uśmiech odkrywcy:
— Sihdi, mam już, mam! O, jak mogłem zwątpić o tobie! Wywiodłeś w pole starucha! Nie postąpimy, jak chciał, a jednak spełnisz dane przyrzeczenie! — Pojedziemy przez rzekę, a potem półtora mili dalej. — Coprawda, szeik miał na myśli jazdę wdół rzeki, ale my pogodzimy to jakoś z naszem sumieniem...
— Pogodzimy? — przerwałem. — Niema mowy o niczem podobnem! Sumienie nakazuje mi wypełnić dokładnie brzmienie umowy: w bród przebyć rzekę i ruszyć dalej. A dalej — to nie znaczy jechać wdół rzeki, tylko przedłużyć kierunek naszej przeprawy! Ujedziemy więc półtora mili na południe, prostopadle od rzeki, wypełniając dosłownie nasze przyrzeczenie. Z miejsca, do którego wówczas dotrzemy, powinnibyśmy przeprawić się zpowrotem na tamten brzeg. Punkt ten będzie leżał w odległości półtora kuladża od rzeki, bo przecież taką przestrzeń przebędziemy; chcąc najkrótszą drogą dostać się do Zabu, aby wypełnić resztę przyrzeczenia, zawrócimy konie i znajdziemy się na tem samem miejscu, gdzie teraz jesteśmy! — No, czy twój Kara ben Nemzi jest takim głupcem, jak sądziłeś?
— O, sihdi, był tu coprawda jeden kiep, prawdziwy stary wielbłąd, ale, niestety, to ja we własnej osobie! Mojego effendi uważać za człowieka, pozbawionego rozsądku? — Sihdi, podnieś rękę i daj mi taki keff[44], żebym wyleciał z siodła! Będę ci za to dożywotnie wdzięczny!
— Głupstwo, kochany Halefie! Co się tyczy starego szeika, zamyśla naprawdę zdradziecki czyn. Porachowałem jego ludzi, gdy przechodzili z tamtej strony; brakło jednego. Ten powrócił do obozu z zawiadomieniem, że jedziemy lewym brzegiem Zabu. Kurdowie urządzą więc zasadzkę, by nas skrytobójczo zamordować!
— Łotr! — Ale, dlaczego nie zamieniłeś ani jednego słowa z Armenim?
— Chrześcijański łotr stoi o tyle niżej od mahometańskiego łajdaka, że tylko wtedy zaszczycę go słowem, jeśli będę do tego zmuszony. Teraz już wiem, co umożliwiało mu wykonywanie swych zbrodni. Jest przywódcą bandy Ormian i sprzymierzył się z osławionymi Kurdami Szirwani. Zagroził mi śmiercią w następnem spotkaniu; nie przypuszczał jednak, jaki będzie ono miało charakter. — Ale chodź już, naprzód, musimy dotrzymać słowa! — —



2. Śmierć handlarza niewolnic.

Pojechaliśmy na południe, przebyli półtora kilometra i powracali tą samą drogą. Okolica, górzysta, obfitowała w wodę. Dlatego latem często nawiedzali ją Kurdowie, którzy zimą trzymają się równin. Stąd też niezbyt bezpiecznie podróżować latem wzdłuż rzeki, bo Kurd, gościnny i ofiarny w stosunku do przyjaciół, — obcych uważa za pożądaną zdobycz; tak było zdawna, tak jest i będzie. I my musieliśmy pilnie baczyć wokoło. Niegdyś wyświadczyłem usługi pewnym plemionom kurdyjskim, podczas ich zatargu z innemi szczepami; jedni byli więc moimi przyjaciółmi, drudzy zaciętymi wrogami. Jeśli nieszczęście chciałoby oddać nas w ich ręce, bylibyśmy zgubieni bezpowrotnie! Do nich należał również szczep Szirwani, któremu niedawno szczęśliwie uszliśmy.
Słońce kryło się za górami; kończyliśmy prawie drogę powrotną; zapewne już niedaleko szumiał Zab. Przejeżdżaliśmy wąską doliną, której ściany wznosiły się stromo ku niebu; ujrzałem jakiegoś pasterza; siedział między odłamami skał, pilnując stada mizernych kóz. Człowiek ten musiał być bardzo ubogi; workowata odzież, podziurawiona jak sito, przykrywała go niedostatecznie; na spiętrzonych kudłach widniała jedna z tych obrzydliwych kurdyjskich czapek, podobnych do wielonogiej poczwary, z powodu mnóstwa przyczepionych rzemieni.
Aaleikun eselahm u rahmet, chodeh — pokój i miłosierdzie niechaj będą z wami! — zawołał do nas, wyciągając chudą, kościstą rękę po jałmużnę. — Obdarzcie mnie drobnym datkiem! Katera chodeh — na miłość boską!
Podjechałem do niego; sięgnąłem ręką do kieszeni i dałem mu kilka piastrów.
Chodeh da-uleta teh mehzin bikeh, ssoyuhle teh rahst bine — niech Bóg pomnoży twoje bogactwa i wspiera twe zamysły! — podziękował kornie.
— Czy jesteś Kurdem? — spytałem.
— Tak, chodieh.
— Z jakiego szczepu?
— Nie należę do żadnego; jestem stary i odtrącony!
Zrobiło mi się żal biedaka.
— Z czego żyjesz? — pytałem dalej.
— Żywię się korzonkami i mlekiem, które dają mi te trzy małe kozy. Żona moja leży, chora.
— Gdzie?
— Tam, wewnątrz!
Wskazał za siebie; ujrzałem otwór w skale.
— Boże, co za mieszkanie! Czy mogę ją zobaczyć? Być może, będę mógł jej pomóc.
— Wejdź do środka, panie, i niech Allah cię błogosławi!
Zsiadłem z konia, dałem Halefowi do trzymania strzelbę i podszedłem do otworu. Był wysokości człowieka, lecz bardzo wąski. Po przejściu kilku łokci, spostrzegłem szereg mniejszych otworów z prawej i lewej strony. Gdzież tu była kobieta? — Panowały egipskie ciemności. Zawołałem i usłyszałem odpowiedź, pochodzącą z niedaleka. Jeszcze kilka kroków i ujrzałem światło; pochodziło z maleńkiej lampki. W tej samej chwili potężne uderzenie w czaszkę obaliło mnie na ziemię; — grzmotnąłem głową o kamień.
Meded, meded, ya sihdi! — na pomoc, na pomoc, o sihdi! — usłyszałem jeszcze wołanie Halefa, poczem straciłem przytomność. —
Nie wiem jak długo leżałem. Gdy wróciłem do siebie, czułem, że mnie niosą. Byłem związany; ręce miałem skrępowane ztyłu, a kolana zgięte i podniesione. Widzieć nie mogłem, gdyż zawiązano mi oczy. Po chwili wydało mi się, że już nie noszą mnie, lecz odbywam tę miłą przejażdżkę, sądząc po charakterystycznem kołysaniu się, w koszu, na grzbiecie wielbłąda.
W głowie huczało mi jak w kontrabasie. Znowu pojmany! Ale przez kogo? Żebrak był w każdym razie przynętą. Spróbowałem, natężywszy wszystkie siły, rozerwać więzy, lecz po chwili poczułem, niestety, że nie dam rady; leżałem więc spokojnie. Kołysanie się i chwianie trwało nadal. Słyszałem kroki wielu ludzi i zwierząt; mówili po kurdyjsku; nie usłyszałem jednak niczego, coby mnie dotyczyło i mogło objaśnić o położeniu.
Wreszcie zatrzymano się; poznałem z tak dobrze znanych mi dźwięków i szmerów, że rozbijają obóz. Upłynęło wiele czasu; wkońcu poczułem, jak podnoszą mię czyjeś ramiona i po kilkudziesięciu krokach składają na ziemi. Podczas tej krótkiej przeprawy czułem na twarzy lekki powiew wiatru; teraz ustał. Czyżbym leżał w namiocie?
Po chwili nadeszło kilku ludzi, którzy zdawali się dźwigać jakiś ciężar. Może przynosili mego małego hadżi? Oddalili się i znowu zapanowała cisza wokoło.
— Halef? — spytałem szeptem.
— Sihdi, czy to ty? — usłyszałem odpowiedź.
— Tak! Jesteśmy sami?
— Allah to raczy wiedzieć, ja nie! Oczy mam zawiązane.
— Ja również! Jak się to stało?
— Niespodzianie! Żebrak skoczył nagle na mnie i złapał za szyję swojemi olbrzymiemi mackami. Jednocześnie nadbiegło mnóstwo drabów. Wołałem pomocy; przytłoczono mnie i skrępowano; potem owinęli mi szmatą oczy. Więcej nic nie wiem!
— Co to mogli być za Kurdowie?
— Jeżeli ty tego nie wiesz, to ja na pewno!
— Zamilknijmy więc; będę nasłuchiwał. Może coś wyłowię, co mi rozjaśni sytuację.
Słuchaliśmy przez dłuższy czas, lecz dochodziły nas tylko krzyki i nawoływania Kurdów, zwykłe w obozowym rozgardjaszu. Wreszcie, po upływie godziny, czy półtora, usłyszałem głos, który pobudził całą moją uwagę. Zabrzmiał niedaleko od nas; słowa nie były kurdyjskie, lecz arabskie:
— Może i ty weźmiesz flaszeczkę? Nie wiesz przecież, że mam do sprzedania damm el mukaddas[45] proroka, która popłynęła z rany, odniesionej przez Mahometa w bitwie pod Bedr. Dotychczas przechowywano ją tylko w świętej Kaabie Mekkańskiej; teraz jednak otrzymałem tę relikwię do sprzedaży wiernym. Na każdej flaszeczce możesz zobaczyć pieczęć szeika el Kaaba!
Był to głos Ormianina; widocznie znajdował się tu jako handlarz. Mnie, chrześcijaninowi, proponował kupno jagh kuds, świętego oleju; mahometańskiemu Kurdowi chciał wcisnąć fałszywa damm el mukaddas — świętą krew proroka! Właściwe jego interesa polegały i tutaj na szpiegowaniu. Halef poznał go również po głosie, gdyż szepnął do mnie:
— Sihdi, to przecież Armeni! Co ty na to? Czy i tutaj szuka młodych dziewcząt?
— Być może!
— A jeśli ci Kurdowie są jego sprzymierzeńcami?
— Nie myślę.
— Zresztą wszystko jedno; w każdym razie jego obecność pogarsza nasze położenie!
— Ja zaś sądzę przeciwnie!
— Doprawdy? — dlaczego?
— Jeśli przybył tutaj w nieuczciwych zamiarach, możemy pozyskać wdzięczność Kurdów, ostrzegając ich przed nim.
— To słuszne, sihdi, bardzo słuszne! A nawet i w najgorszym razie nie przyszłoby mi na myśl rozpaczać! Znajdowaliśmy się już w gorszych tarapatach, a zawsze wychodzili cało. Allah ześle nam swą pomoc, nie dopuści przecież, aby moja Hanneh, najlepsza z kobiet, i Kara ben Halef, syn mojego serca, nie ujrzeli mnie już nigdy!
Ze szmerów i dźwięków, rozlegających się woko—ło, wnioskowałem, że obóz nie był zbyt rozległy. Dolatywało nas skwierczenie ognia i czuliśmy zapach pieczonego mięsa. O nas nikt się nie troszczył. Przez dłuższy czas jeszcze dochodził nas głos Ormianina, proponującego kupno flaszek. Prawdopodobnie udawały mu się interesa; wreszcie zamilkł; może oddalił się na drugi koniec obozu.
Po pewnym czasie weszło do namiotu parę osób, które stanęły przy nas, milcząc.
— Czy jest tam kto? — spytałem.
— Tak! — brzmiała odpowiedź.
— Kto?
Nezanum[46], który was pojmał.
— Dlaczego to uczyniłeś?
— Nie pytaj, psie! Wiesz sam dobrze dlaczego. Musicie umrzeć; ale jeśliby choć włos z głowy spadł Szeface[47], to nawet w piekle nie zakosztujecie takich męczarni, jak u nas!
— Szefaka? — spytałem zdziwiony. — Czy mówisz o kobiecie tego imienia?
— Naturainie! O kobiecie, którą porwaliście, szakale!
— Znam wiele szczepów Kurdów, lecz tylko jeden, do którego należy kobieta imieniem Szefaka. Czy jesteście może Kurdami Zibari?
— Tak! — odpowiedział, z trudnością tłumiąc gniew.
— A mąż jej, czy nazywa się Hamza Mertal?
— Naturalnie, że się tak nazywa! Niby nie wiesz o tem?! Jeśli ośmielisz się nadal zadawać pytania tego rodzaju, łeb ci rozwalę!
— Zamilcz! Obelgi schowaj dla siebie! — krzyknąłem nie zważając na nasze położenie. — Nie wiesz, do kogo mówisz! Jeżeli odpowiesz spokojnie na kilka moich pytań, być może, zdołasz jeszcze uratować Szefakę! A więc mów, czy ojcem Hamzy jest stary, odważny Szeri Szir, najwyższy szeik Zibarich?
— Tak!
— Słuchaj zatem, co ci powiem, i uczyń, jak każę! Czy jest u was handlarz, który sprzedaje ed damm el mukaddas?
— Tak.
— Szefaka została porwana?
— Tak!
— On jest rabusiem, nie my! Przybył dzisiaj, by zobaczyć wasze dziewczęta i uprowadzić najładniejsze.
— Psie, czy doprawdy sądzisz, że...
— Milcz! — przerwałem. — Nie opowiadaj mu tego, o czem teraz mówimy. Czy wie, że pojmaliście nas?
— Nie!
— Czy słyszałeś cośkolwiek o hadżi Halefie Omarze?
— Był to mały, lecz bardzo odważny wojownik, szczepu Arabów Haddedin.
— A czy znasz człowieka, imieniem Kara ben Nemzi?
— To jego pan, słynny emir z kraju Nemcze.
— Czy ci ludzie są przyjaciółmi, czy też wrogami Kurdów Zibari?
— Przyjaciółmi! Kara ben Nemzi był u nich kilka razy i zawsze wspomagał ich w walce. Szeri Szir i Hamza Mertal wypili z nimi nawet braterstwo krwi, a Szefaka modliła się codziennie za zdrowie emira, gdyż jej przodkowie pochodzili z jego ojczyzny.
— Czy widziałeś go kiedy?
— Nie.
— A czy jest tu ktoś, kto ich widział?
— Należymy do innego odłamu Zibarich i nie widzieliśmy ani jego, ani Halefa; ale przed kwadransem przysłał Szeri Szir gońca do mnie. Siedzi on w obozie przy ogniu i zna zapewne Kara ben Nemzi i Halefa!
— Czy słyszałeś o broni tych mężów?
— Tak! Hadżi Kara ben Nemzi ma małe pistolety, o jednej tylko lufie, które jednak strzelają po sześć razy, prócz tego ciężką rusznicę, której jedna kula wystarcza, aby ubić lwa, panterę, tygrysa, lub niedźwiedzia; ma wreszcie flintę czarodziejską, z której może strzelać bezustanku. Dlatego nawet stu wojowników nie może zmierzyć się z nim jednym.
— Zabraliście nam broń. Kto ją ma teraz?
— Ja!
— Czy dokładnie się jej przyjrzałeś?
— Jeszcze nie! Byłem zajęty rozbijaniem obozu.
— Wyjdź więc i przypatrz się jej; radzę ci, aby nikt nie widział twojej miny podczas tej czynności. Zostaliśmy przez was zaskoczeni; gdybym miał, choć chwilę czasu, by użyć mojej broni, na pewno nie wzięlibyście nas tak łatwo do niewoli! A więc idź, lecz nie daj mi zbyt długo czekać na siebie!
Usłyszeliśmy oddalające się kroki; nie minęło pięć minut, gdy Kurd śpiesznie wbiegł do namiotu, wykrzykując gorączkowo:
Chodieh, widziałem strzelby i obawiam się... Czyżby Allah sprawił...
— Że wzięliście do niewoli swoich najlepszych przyjaciół! — Nie będę wymagał od ciebie zadośćuczynienia. Zawezwij gońca; jeśli nas zna, powie ci, kim jesteśmy. Wszystko to musi dziać się w największej tajemnicy!
Odszedł powtórnie. Po upływie kilku chwil usłyszeliśmy kroki dwóch ludzi. Dojmujące milczenie — i wnet zawołał przestraszony głos:
— Czy to możliwe?! To przecież nasz hemszer, mivan i malko-e-gund[48], hadżi Kara ben Nemzi, któremu tak wiele zawdzięczamy; a tuż obok leży jego przyjaciel i sługa, hadżi Halef Omar! Jak mogłeś ich pojmać, o nezanumie! Jak ośmieliłeś się targnąć na tak słynnych bohaterów, przyjaciół naszego szczepu?! Gdyby Szeri Szir, szeik nasz, który jeszcze dzisiaj przybędzie, dowiedział się o tem, ściągnąłbyś na siebie jego gniew i niełaskę! Precz, natychmiast precz z więzami i opaskami!
Rozwiązano nam rzemienie i oswobodzono oczy, Przed nami stał stary Kurd, nezanum, trzęsący się ze strachu, i jego młody współplemieniec, którego natychmiast poznałem. Podałem mu rękę i powiedziałem:
— Dziękuję ci, Hasinie! Gdyby nie ty, bylibyśmy jeszcze, Bóg wie, jak długo, skrępowani. Później pomówimy o tem; teraz jest ważniejsza sprawa. Czy ten obcy handlarz zamierza u was długo pozostać?
— Nie; musi odejść już przed północą!
— Czy są w obozie kobiety i dziewczęta?
— Tak! — odparł nezanum.
— Chce więc przed północą odejść, by napaść na was po północy. To Kys-Kaptsziji, a szeik Melef przybył ze swoimi Kurdami Szirwani, by mu pomóc!
Allah, Allah! Co słyszę!
— Nie tak głośno! Czy handlarz jest sam?
— Ma ze sobą pomocnika.
— Jak się nazwał ten zbrodniarz?
— Assad Benabi z Mekki.
— Wyjdźcie teraz i uprzedźcie swych ludzi o naszym pobycie, tak, by tego nie zauważył. Gdybyśmy wyszli razem z wami, wywołałoby to zdziwienie i zbiegowisko. Kilku silnych ludzi miejcie wpogotowiu; na moje skinienie mają skrępować handlarza wraz z towarzyszem. Nie powinien nam ujść, gdyż wówczas nie zobaczylibyście już nigdy ani jego, ani też Szefaki, synowej waszego szeika.
Oddalili się; przyniesiono teraz płonące pochodnie, przy których świetle ujrzałem, że znajdujemy się w płóciennym namiocie. Ogromna radość napełniła serce Halefa; ja zaś zachowałem, jak zwykle, równowagę.
— Masz oto nowy przykład, Halefie, — rzekłem — że dobre czyny wydają plony!
Nezanum przyniósł nam broń i zakomunikował, że wszyscy jego ludzie zostali powiadomieni, kim są jeńcy. Wyszliśmy z namiotu. Płonęło mnóstwo ognisk, przy których siedzieli Kurdowie, mężczyźni i kobiety, ukradkiem rzucając spojrzenia w naszym kierunku. Obaj Ormianie siedzieli przy drugiem z rzędu ognisku, licząc od nas; byli odwróceni plecami. Wyszliśmy zcicha i posunęli się zwolna naprzód, aby nie słyszeli naszych kroków. Przed Armenim stała skrzynka z małemi flaszeczkami. Kurdowie, siedzący przy nich, spostrzegli nas; milczeli jednak, nie zdradzając się najdrobniejszym odruchem twarzy. Przerwałem ciszę donośnym głosem:
— Słyszę, że jest tu do sprzedania ed damm el mukaddas, święta krew proroka. Czy mogę kupić flaszeczkę?
Mówiąc to, usiadłem wraz z Halefem przy Ormianach. Handlarz wlepił we mnie przerażone oczy i patrzył, jak na zjawę; ze strachu skamieniał. Sięgnąłem do skrzynki, wyjąłem flakonik i obejrzałem.
— Jak się nazywasz? — spytałem.
— Assad Benabi z Mekki, — odpowiedział, jąkając się.
— A dzisiaj po południu powiedziałeś mi, że nazywasz się Dawud Soliman i jesteś Armenim. Snać obfity masz zapas rozmaitych imion!
Całą siłą woli skupił się, spojrzał mi w twarz z arogancką czelnością i odparł:
— Kim jesteś, że ważysz się mówić w taki sposób do urzędnika świętej Kaaby? Nie znam cię i nigdy jeszcze nie widziałem!
— Tem lepiej ja znam ciebie! Jesteś Kys-Kapisziji, którego szukamy.
Allah akbar! I to muszę wysłuchać?!
— Nietylko wysłuchać, ale i odczuć! Patrz, te flaszeczki ze świętą krwią, rzekomo zapieczętował szeik Kaaby? Dlaczegóż więc widnieje na nich znowu imię Musa Wardan, to samo imię, które jest wyryte na twoim sygnecie?
Otworzyłem, bez żadnej próby oporu z jego strony, flakonik nożem, nabrałem trochę zawartości na drzazgę, obejrzałem, powąchałem i ciągnąłem dalej:
— Ta damm el mukaddas ma pochodzić z bitwy pod Bedr? Odbyła się ona w drugim roku Hedżiry; ta zaś krew ma tylko trzy, najwyżej cztery dni i po—chodzi najprawdopodobniej z żył owcy, albo kozy. Cóż by powiedział szeik-ul-Islam, gdyby doszło do jego wiadomości, że istnieje jeszcze krew proroka i że handluje nią ormiański giaur?
— Nie jestem Ormianinem, tylko...
— Milcz, łotrze! — zagrzmiałem. — Święta krew to takie same bezczelne oszustwo, jak dzisiejszego popołudnia święty olej. Może jeszcze poczniesz sprzedawać ma el mukaddas?
Ma el mukaddas? — spytał, zmieszany.
— Tak, ma el mukaddas, świętą wodę! Czy nie wiesz, że prorok Nahum, którego czczą również Mahometanie, wzniósł święty przybytek nad rzeką Zab? Leży on wpobliżu nas, a woda rzeki, u podnóża ruin, uważana jest za świętą i zwana ma el mukaddas. Tam znalazłbyś dość towaru dla swego pobożnego handlu; ja jednak, gdybym był w twojej skórze, wolałbym utopić się samemu w ma el mukaddas, niż siedzieć teraz w tym obozie!
— Możemy ułatwić mu topiel! — zabrzmiał groźny głos nezanuma. — Oszukał nas, sprzedając fałszywą ed damm el mukaddas; już za tę zbrodnię zasługuje na śmierć. Jeśli się okaże nadomiar, że jest Kys-Kaptsziji, utopimy go!
Armeni podniósł się, blady jak mur.
— Jeśli mnie tu podejrzewają i hańbią, muszę się oddalić! — wyjąkał, zduszonym głosem.
Lecz stał już przy nim Halef. Przysunął mu pistolet do nosa i zagroził:
— Czy sądzisz, że się wykręcisz sianem?! Jeden krok, a zastrzelę cię, jak psa! Groziłeś, że spotkanie z tobą przyniesie śmierć nemu sihdi, a wydałeś wyrok na siebie! — Wiązać go!
Nie uciekłem się nawet do umówionego skinienia; zaledwie Halef wypowiedział te słowa, rzuciło się dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu Kurdów kupą na Ormianina i jego pomocnika, obalili ich na ziemie, powiązali, przyczem nie obeszło się bez szturchańców.
Zaledwie upłynęła minuta od tego wypadku, usłyszeliśmy czyjeś głosy i tętent wielu koni. Przybywał szeik wraz ze swymi wojownikami; liczba ich nie przekraczała setki. Zsiadłszy z siodła, spostrzegł mnie natychmiast; stałem bowiem tuż przy ogniu; wydał okrzyk zdziwienia, dopadł mnie i, obejmując, zawołał radośnie:
— Ty tutaj, emirze! Możemy się więc spodziewać, że odnajdziesz ślady zaginionej! Odkąd porwano ją, dwa dni temu, szukamy napróżno. Lecz ty jesteś ulubieńcem Allaha; on odkryje przed tobą jej tropy!
Syn jego, Hamza Mertal, wyciągnął do mnie obydwie dłonie:
— Chciałbym radość swą z powodu twojego przybycia — rzekł — wyrazić okrzykiem; ale smutek i obawa o żonę mego serca, uciska mi duszę. — Uczyniłeś już dla nas tyle... lecz jeśli znajdziesz Szefakę, to...
— Porzuć biadania i rozpacz! — prosiłem — Jesteśmy na tropie! Być może, dzisiaj jeszcze będziesz ją trzymał w objęciach. Tam oto leży skrępowany Kys-Kaptsziji; musi nam powiedzieć, gdzie ją ukrył!
Słowa te wywołały nieopisane wrażenie. Opowiedziałem, gdzie spotkałem Ormianina i co się później zdarzyło. Wreszcie nadmieniłem, czemu go podejrzewam. Szeri Szir, stary szeik, zgodził się z mojem zdaniem. Żałował niezmiernie omyłki popełnionej w stosunku do nas, i powielekroć przyrzekał, że wynagrodzi nam doznane przykrości. Przy okazji dowiedziałem się, dlaczego uważano mnie i Halefa za sprawców porwania. Dwóch ludzi, jeden wysoki, drugi niski, pierwszy ubrany, jak ja, drugi prawie jak Halef, przybyło do Zibarich i zostali gościnnie przyjęci; nazajutrz znikli; Szefaka wraz z nimi. Szeri Szir i Hamza Mertal natychmiast ruszyli na poszukiwania z wojownikami, zebranymi naprędce; jednocześnie wysłano gońców do pozostałych oddziałów szczepu. Jeden z tych oddziałów znalazł się wpobliżu drogi, którą jechałem dzisiaj z Halefem. Jakiś Kurd spostrzegł nas i, sądząc z powierzchowności, wziął za poszukiwanych. Powiadomił o tem nezanuma; ten wysłał za nami wywiadowcę, który doniósł, żeśmy się nie zatrzymali, tylko powracamy tą samą drogą. Nezanum zastawił więc taką pułapkę, na jaką nadawała się najlepiej grota. Boczne rozgałęzienia były obszerniejsze od wąskiego głównego karceru, dlatego ukryli się w nich Kurdowie, by przepuścić mnie przodem, a następnie dopaść i powalić. Co do mnie, to dałem się nawet prędzej schwytać, niż przypuszczano; rzekomy pasterz miał zresztą w odwodzie dosyć przyczyn, aby nas zaciągnąć do groty. Halefa miano również tam zwabić, ale i tak dano sobie z nim rade. —
Teraz wzięto się naturalnie do obydwu Ormian; pomimo wszystko, nic z nich nie można było wydusić. Nie przyznali się do niczego, a handlarz pozostał przy swojem twierdzeniu, że jest Assadem Benabi z Mekki i nigdy nas nie widział. Ale nawet w tym zgoła nieprawdopodobnym wypadku, gdyby wierzono nie mnie, lecz jemu, łatwo było udowodnić mu kłamstwo. Miał ze sobą jucznego konia; pakunki poddano rewizji. Natrafiłem na flaszeczki z olejem, wrzekomo świętym, o którym wspomniałem dopiero co podczas swej rozmowy z Armenim w obecności wszystkich Kurdów; to świadczyło, że musiał nas już raz napotkać. Łotr jednak wszystkiemu wręcz zaprzeczał, oburzając mnie w najwyższym stopniu; Halef wskakiwał poprostu ze skóry.
— Człowieku, drabie, łotrze i łajdaku! — ryczał mały hadzi. — Nie składasz się, jak wszyscy inni, z krwi i kości, tylko z mieszaniny kłamstwa, podstępu i fałszu; ale ja zadam twojej duszyczce tak skuteczny munat tik[49], że wszystek z ciebie kłam wycieknie. Popatrz! — lekarstwo trzymam w ręce.
Wyciągnął z za pasa harap i zapytał szeika:
— Prawdopodobnie nic przeciwko temu nie masz, o Szeri Szir, abym tym ulubieńcom szeytana[50] wygładził fałdy na skórze! Czy pozwalasz na to?
Obwieś nie zwrócił się z pytaniem do mnie, gdyż wiedział, że takiego pozwolenia nie udzielę. Szeik zaś zgodził się natychmiast:
— Tak; każemy ich ćwiczyć, dopóki nie wyjawią prawdy, ale nie pozwolę, abyś ty się trudził, mój poczciwy Halefie: Mam tu dosyć ludzi, zaprawionych do harapa. Dostaną łajdacy cięgi! Weźmiemy się do ich stóp, które są czulsze, niż plecy, więc rezultat nastąpi prędzej. Niech przygotują degenek[51]!
Coprawda, był to jedyny sposób wydostania od Ormian niezbędnych wiadomości. — Przewidywałem, że poczną głośno krzyczeć; — wołaniem swojem mogli sprowadzić szpiegów, których zapewne wysłali Kurdowie Szirwani za Armenim, aby przekonać się o jego bezpieczeństwie; — dlatego skłoniłem szeika, żeby przedtem kazał przeszukać okolicę obozu, a potem wystawił warty. Uskuteczniono obydwa moje zarządzenia z największą pieczołowitością, sam zresztą pomogłem w poszukiwaniach; nie znalazłem jednak żywej duszy.
Teraz spytaliśmy powtórnie delikwentów, czy przyznają się do winy, uprzedzając, że zwracamy się do nich po raz ostatni; kiedy ponownie zaprzeczyli, rozpoczęło się to, co Turek nazywa: bir degenek urmak, to jest bastonada. Naturalnie, kazałem ich położyć w takiej od siebie odległości, aby jeden nie słyszał zeznań drugiego; w przeciwnym razie mogliby nas, pomimo bólu, okłamać. Prawdziwe będą zeznania, skoro się dadzą uzgodnić.
Jednakże zdawali się być nieczuli na uderzenia, gdyż przez długi czas nie wydali nawet jęku, chociaż, już po pierwszym kiju, popękały im podeszwy. Nie sądziłem nigdy, aby człowiek zdolny był do takiej wytrwałości! Handlarzowi nie wydarło się nawet westchnienie. Co się tyczy drugiego, nie umiał tak panować nad sobą; w każdym razie jęczeć począł dopiero po dwudziestym razie. Po pewnym czasie jęki zamieniły się w prawdziwy ryk; wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać bólu, poprosił, aby wstrzymano egzekucję. Szeik rzekł do mnie:
— Emirze, pomów z nim; wiesz lepiej ode mnie, o co pytać!
Uprzedziłem draba, aby mówił prawdę, w przeciwnym bowiem razie rozpoczniemy na nowo bastonadę:
— Gdzie rozbiliście obóz?
— W odległości kwadransa drogi, na drugim brzegu.
— Z ilu ludzi składa się oddział?
— Jest nas trzynastu Ormian i trzydziestu Kurdów Szirwani.
— Ile kobiet i dziewcząt macie ze sobą?
— Pięcioro.
— Kim są?
— Córka mirzy Muzaffara, trzy dziewczęta z Serdaszt i Szefaka, żona Hamzy Mertala.
— Czy to wy dokonywaliście poprzednich napadów?
— Tak.
— Czy napadliście dzisiaj ośmiu Persów?
— Tak
— Zostali zabici?
— Siedmiu. Mirzę Muzaffara zostawiliśmy przy życiu, aby dostać okup.
— Poco wam okup?
— Przypadnie Kurdom Szirwani; po otrzymaniu okupu mirzę jednak i tak zabiją.
— Jesteście niegodziwi łajdacy! Dziw, że ziemia was nosi! A najokropniejsze to, że z pośród was — trzynastu zwie się chrześcijanami!
Odpowiedzi nie padały tak jasno i skoordynowanie, jak je podaję, lecz chaotycznie i z przestankami. Gdy przerywano kije, milkły, dopiero świeża porcja uderzeń otwierała usta torturowanego. Dowiedziałem się jeszcze, że stary zdradziecki szeik Melef wysłał rzeczywiście jednego ze swych ludzi do obozu, aby uprzedzić, że znajduję się wraz z Halefem na lewym brzegu rzeki; miano nas zaskoczyć i pojmać. Ponieważ jednak nie znaleziono nas tam, wysłali dwóch wywiadow—ców, którzy coprawda nas nie wytropili, lecz zato wykryli obóz Zibarich. Wtedy Armeni udał się na przeszpiegi z towarzyszem, aby wywąchać, czy niema gyzel meta[52]. Ofiary upatrzone miano porwać po północy. —
Handlarz nie słyszał ani słowa z tego, co wyduszono z jego towarzysza; sam milczał, jak grób. Przeklinał i jęczał, wreszcie począł krzyczeć przy każdem uderzeniu:
— Bijcie, bijcie, kaci! Niech was Bóg wytępi! Nie wyciągniecie ze mnie ani słowa!
Było to okropne; kazałem zaprzestać. Sądziłem, że pomocnik jego mówi prawdę i poradziłem szeikowi Szeri Szir, aby udać się do obozu rabusiów. Jeśli delikwent oszukał nas, można było zawsze wyciągnąć z niego prawdę kijami. Mieliśmy się spotkać z 41 przeciwnikami, wystarczał więc oddział z sześćdziesięciu ludzi. Konie pozostawiliśmy. Nie zapomniałem o rzemieniach i sznurach. —
Szliśmy gęsiego wzdłuż rzeki; ja z Halefem naprzedzie, gdyż w każdym razie umiałem się lepiej skradać od Zibarich. Po upływie kwadransa podwoiliśmy czujność i wkrótce ujrzeliśmy wartownika, siedzącego na brzegu. Parę szybkich skoków i byliśmy przy nim. Schwyciłem go za szyję; Halef z kilkoma Kurdami związali mu ręce, nogi i wsunęli knebel do ust. Nie można było udać się do obozu ławą, wnetby nas spostrzeżono. Obraliśmy więc z szeikiem hasło, którem miało być dwukrotne kwakanie żaby. Oddaliłem się nieco i przepłynąłem rzekę, aby dostać się do obozu lądem. Draby musiały się czuć bezpiecznie, bo nie spotkałem po drodze nikogo. —
Szirwani leżeli pokotem wokoło; większa część chrapała głośno. Branki były przywiązane do drzew; pilnowało ich jedenastu Ormian, śpiących również. Nieopodal konie bądź pasły się, bądź leżały w trawie. Persa nie mogłem nigdzie dostrzec. Nie miałem czasu długo szukać, więc poczołgałem się do brzegu, aby dać znak umówiony. Wtem usłyszałem w wodzie dziwny plusk i bulgotanie; przyjrzawszy się uważnie, spostrzegłem na powierzchni coś okrągłego, coś, co przypominało ludzką głowę.
— Mów półgłosem, abym tylko ja słyszał; chcę cię uratować! — szepnąłem. — Czy jesteś mirza Muzaffar, merd adalet z Yaltemiru?
— Tak! Czy ty nie należysz do rabusiów?
— Nie!
Ya rab, o Boże, czyżby zbliżała się pomoc?! Wszystkich ludzi pomordowano mi, a moja córka jęczy w niewoli!
— Czy związano cię w wodzie?
— Tak! Skrępowano mi ręce na plecach, nogi przytroczono do dużego kamienia i zepchnięto wraz ze mną do wody, tak głęboko, że sięga mi prawie do ust. Kimkolwiek jesteś, o panie, zlituj się nade mną i ratuj!
— Jestem tym psem chrześcijańskim, parszywym, którego dzisiaj tyle razy obrzucałeś błotem! Chętniebym przeciął twe więzy, lecz musiałbym przy tem cię dotknąć, a dotknięcie giaura podobno zanieczyszcza!
— To ty, ty!! Emirze, przebacz mi, okaż swą łaskę! Rozwiąż mnie, a nigdy już w życiu nie będę szydził z żadnego chrześcijanina, lecz codziennie modlił się za wszystkich twoich współwyznawców!
— Uczyń tak, uzyskasz wtedy łaskę i błogosławieństwo Allaha! Nie zapominaj nigdy, że jest on ojcem wszystkich ludzi!
Wyjąłem nóż i zanurzyłem się do wody; dopiero po kilkakrotnem nurkowaniu zdołałem przeciąć rzemienie; potem oswobodziłem mu ramiona i wyciągnąłem bezwładnego z wyczerpania, na brzeg.
— Usiądź tutaj i zachowuj się spokojnie, bez względu na to, co się stanie!
Począłem dwukrotnie naśladować kwakanie żaby; po chwili ujrzałem skradających się Zibarich. Gdy stanęli już wszyscy przy mnie, wydałem rozkazy; — zaczęliśmy zcicha się skradać. Piętnastu ludzi okrążyło Ormian, a czterdziestu pięciu Kurdów; szli tak bezszelestnie, że nie obudził się nikt z uśpionych. Każdy upatrzył sobie ofiarę i napadł na nią; rozpoczął się ogłuszający hałas i bezsilne ryki wściekłości. Lecz po chwili krótkiego zmagania się, zostaliśmy panami obozu; wrogowie leżeli powiązani na ziemi — wszyscy żywi; kilku jedynie, którym nie można było podołać, odniosło rany.
Nie troszczyłem się o uwolnienie dziewcząt; uprzedził mnie stary szeik ze swym synem, który radośnie rozciął więzy Szeface, by ją utulić w ramionach.
Podczas ogólnej uciechy, pociągnąłem za sobą małego hadżi.
— Chodź, Halefie! Weźmiemy konie Szirwanich i pojedziemy zpowrotem do obozu zawiadomić pozostałych że napad się udał.
— Odjechać, sihdi? — zapytał ze zdziwieniem. — Czyś nie pomyślał o tem, że teraz nastąpi najważniejsze: ogólne uznanie dla nas i podziękowanie?!
— Dlatego właśnie chce odjechać! Sami musimy podziękować Bogu, że udało się nam ujść szczęśliwie wszystkim niebezpieczeństwom. Chodź więc!
Wsiedliśmy na konie Kurdów i chcieliśmy ruszyć.
— Stój, emirze! Dokąd! — zawołał głośno szeik, skoro to zauważył.
— Do naszego obozu!
— Zostań jeszcze, zostań! Szefaka chce cię widzieć!
— Później się ze mną zobaczy!
Ruszyliśmy i przebywszy rzekę, udali się do obozu, gdzie wkrótce zapanowała radość z powodu odnalezienia ulubionej żony wodza. Wszystko, co należało do zwyciężonych, nie wyłączając koni, dostało się teraz, jako prawna zdobycz, Zibarim. Hadżi Halef podszedł do Ormianina i drwił:
— Zwyciężyliśmy; żaden z twojej bandy nie uszedł! Co się stało z twoją wielką gębą i jeszcze większą zemstą?! Czyja śmierć nastąpi po naszem spotkaniu, — mego sihdi, czy też twoja? Pojedziesz ze wstydem do piekła, my zaś powiększyliśmy stokrotnie naszą sławę, będą o nas składać pieśni mężczyźni, kobiety, dziewczęta Turcji, Arabji i Farsistanu[53]. Ty jesteś zdychającym kretem, a ja najwyższym szeikiem Haddedinów i zwę się Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul Abbas ibn Hadżi Dawud al Gossarah! —
Nastał poranek. Zwinięto obóz i przeniesiono go na przeciwległy brzeg, — miejsce wczorajszego zwycięstwa. Teraz nie udało mi się ujść podziękom uratowanych. Co się tyczy małego Halefa, nie zachowywał się zbyt skromnie. Stanął przy moim boku, aby zebrać plon podziękowań i pochwał, na co spokojnie zezwoliłem, przysłuchując się, jak sam najgłośniej wysławiał swoją odwagę.
Mirza Muzaffar czuł się wobec mnie zakłopotany i zmieszany. Atoli ja traktowałem go tak serdecznie, jakby mnie nigdy nie obrażał. Był w siódmym niebie, odzyskawszy córkę, „gwiazdę swego życia“. Skoro poprosiłem go, by zechciał zabrać w powrotnej drodze również trzy dziewczęta z Serdaszt, zgodził się chętnie i odparł:
— Ciebie, emirze, pojmano tam i złem okiem na cię patrzono; teraz ja rozgłoszę twą chwałę i opowiem wszystkim, że trzy córki z Serdaszt tobie li tylko zawdzięczają wolność!
Podał mi rękę, nie pomyślawszy teraz, czy dotknięcie go zanieczyści. —
Starego, fałszywego szeika Szirwanich potraktowałem z pogardą, lecz wstawiłem się za nim i jego ludźmi. Zasłużyli na ciężką karę, jednakże udało mi się, ze względu na ewentualne następstwa, to jest zemstę krwi, przekonać Szeri Szira, by puścił ich wolno; naturalnie wszystko, co posiadali, musieli zostawić, jako łup. Udali się więc w drogę powrotną pieszo. Wpierw jednak musieli być świadkami kary, która miała spotkać Ormian.
Tych oczekiwał cięższy los, niż ich Kurdyjskich wspólników, gdyż oni to byli organizatorami porwania. Szeri Szir zwrócił się do mnie w tej sprawie:
— Co uczyniłbyś z nimi, emirze?
— Zgodnie z kanun ’ilm elhukuk[54] musiałbyś właściwie wydać ich w ręce mutessaryfa z Szehrsor.
— Tego na pewno sambyś nie uczynił! Co mnie mo—że obchodzić jakiś kodeks?! Jeśli zastosuję się do przepisów, to żadnego z tych psów nie dosięgnie najmniejsza kara; pomijam już trudność transportu i uciążliwość drogi. — Jesteśmy wolnymi Kurdami i sądzimy takich ludzi według naszych własnych praw! Proszę cię bardzo, tym razem nie wstawiaj się za nimi; pomimo serdecznego przywiązania do ciebie, nie mógłbym posłuchać!
— Jesteśmy wszyscy grzeszni i dlatego powinniśmy postępować łagodnie z innymi; tutaj jednak mamy do czynienia nie z błędami przyrodzonemi, lecz z recydywistą, zbrodniarzem godnym śmierci. Porywał kobiety na sprzedaż, a wczoraj ludzie jego zamordowali siedmiu Persów! Czyń z nimi, co ci się podoba!
— Wyjąłeś mi słowa z pod serca; dziękuję ci!
— Mam do ciebie jednak prośbę! Nie męcz ich niepotrzebnie i spróbuj dowiedzieć się, dokąd sprzedali uprzednio porwane dziewczęta. Gdybyśmy mogli donieść o tem ich krewnym, byliby może w stanie odzyskać uprowadzone branki.
— Uczynię, jak mówisz! Teraz zgromadzę starszych na sąd. Czy chcesz wziąć w nim udział?
— Nie! Lecz przywołajcie mnie, zanim wypełnicie wyrok! Chcę pomówić z nimi raz jeszcze przed śmiercią. Są chrześcijanami; być może, uda mi się obudzić w nich sumienie!
Oddaliłem się ku rzece. Nie chciałem być członkiem sądu, na którym Mahometanie występują w pełni praw przeciwko chrześcijanom. Przypuszczałem, że potrwa to z godzinę, lecz w każdym razie powróciłem już po trzydziestu minutach; zanim jednakże doszedłem do obozu, usłyszałem odgłos strzałów. Począłem biec z najwyższą szybkością. Gdy przybyłem, zastałem już stygnące trupy dwunastu Ormian!
— Kazałeś ich zastrzelić?! — zawołałem na szeika. — Chciałem wszak z nimi przedtem pomówić!
— Powiedziałem im o tem! Wtedy poczęli przeklinać ciebie, mnie, twoją religię, świat i Boga! Opanował mnie gniew i kazałem ich powystrzelać. Allah zmiłuje się nad ich duszami!
— Widzę tylko dwanaście trupów. Gdzie przywódca, Kys-Kaptsziji?
— Chodź, pokażę ci go!
Podprowadził mnie do brzegu, na którym stali jego ludzie, zapatrzeni w wodę. Ujrzałem pośrodku rzeki małą tratwę z trawy; leżał na niej związany handlarz.
— Co to ma znaczyć?!
— Jest to wyrok, który sam wydałeś! Myśmy go tylko wykonali. Sprzedawał fałszywy jagh kuds, oszukiwał nas rzekomym damm el mukaddas, pokryje mu zato głowę święta woda proroka Nahuma! — Ma el mukaddas weźmie go w swoje lodowate objęcia! Szkoda dla niego kuli! Siedzi na tratwie z trawy, która nie unosi się na powierzchni wody, ale zanurza stopniowo, aż zatonie w rzece. Sam zapowiedziałeś, że najlepsza będzie to dla niego kara!
Dreszcz mię, przebiegł; musiałem jednakże spełnić swój obowiązek i zawołałem do nieszczęśliwego:
— Umrzesz od kuli, nie zaś utopisz się jak szczenię, jeśli...
Przerwał mi klątwą, która nie nadaje się do powtórzenia. Odwróciłem twarz, aby nie być świadkiem tak marnego szczeznięcia. —
Szeik wiedział już, dokąd sprzedano poprzednio porwane dziewczęta. Mieliśmy wszyscy trzej, ja, Pers i szeik, zawiadomić krewnych o miejscu ich pobytu. —
Kurdowie Szirwani opuścili obóz przed południem. Potem pożegnał się z nami Pers wraz z towarzyszkami; ściskał mi ręce i nazywał swoim przyjacielem. — Tymczasem tratwa z handlarzem zniknęła pod wodą. Pogrzebaliśmy trupy Ormian i pociągnęli również do jilaku[55] Zibarich, gdyż stary szeik prosił nas tak długo, że wreszcie zgodziliśmy się zabawić u nich przez tydzień. —
Od tej pory nie słyszano już o Kys-Kaptsziji. — —




MARJA CZY FATYMA?

1. OSADA DWÓCH KULTÓW

Zwiedziłem z moim wiernym, długoletnim towarzyszem, Hadżi Halefem Omarem, okolicę, leżącą pomiędzy morzem Kaspijskiem, a jeziorem Urmia. Potem wyruszyliśmy przez turecką granicę do Rowandiz, aby stamtąd udać się bezpośrednio do Amadijah. We wschodniej części gór Tura­‑Ghara zatrzymałem się na łysem wzgórzu, by podziwiać piękny zachód słońca. Było chłodno, prawie mroźnie, gdyż październik w tych ponurych, lesistych górach, jest już prawie miesiącem zimowym.
Po dziś dzień znalazło się bardzo niewielu Europejczyków, którzy mieli odwagę wspiąć się na ten łańcuch górski. Kurdowie, mieszkańcy tych okolic, to najbardziej fanatyczni ze wszystkich mahometan. Wrogo usposobieni względem obcych, korzystają z każdej sposobności, aby odrzeć podróżnych do nitki, a wyznawcom innych religij okazują nietolerancję i okrucieństwo. My jednakże byliśmy dobrze uzbrojeni, posiadaliśmy spory zasób doświadczenia, w dodatku zaś władałem dwoma głównemi dialektami języka kurdyjskiego. Spodziewaliśmy się więc przynajmniej unieść cało skórę na grzbiecie.
Słońce dosięgło szczytu góry, leżącej naprzeciw, i zwolna chyliło promienie, aby zniknąć wreszcie, zabarwiwszy horyzont purpurą. Było: w powietrzu coś, co uspasabiało do modlitwy. Mimowoli złożyłem ręce. Halef uczynił to samo — on, który niegdyś był zażartym wyznawcą proroka i pragnął nawrócić mnie na islam. Wtem zabrzmiał z głębiny dźwięk, który skłonił nas do nadsłuchiwania. Było to ciche srebrzyste uderzenie dzwonu, po którem usłyszałem głos:
Sallam ya Maryam; maljam ei taufik! — Zdrowaś Marjo, łaskiś, pełna!
Ktoś odmawiał Ave Maria w języku arabskim. Usłyszałem po raz trzeci:
Hallak wa fi Sah’a el motina! — Módl się za nami teraz i w godzinie śmierci naszej!
Skamieniałem z ze zdziwienia. Zdrowaś Maryja tutaj, w okolicy, zamieszkanej wyłącznie przez mahometan i odmawiana w dodatku dialektem arabskim, pochodzącym z innego kraju! Halef tak się zdumiał, że zastygł w znak zapytania, Odezwał się dopiero, gdy nieznajomy głos domawiał już modlitwy.
— Czyś słyszał, sihdi? To był Sala issai’ jidi — modlitwa Najświętszej Marji Panny. To cud jak na tę okolicę! Kto to być może?
— Zaraz się dowiemy — odpowiedziałem, kierując wronego ogiera w stronę, z której rozlegał się głos. Wznosił się tutaj duży odłam skalny. Przy boku jego zwróconym na zachód, klęczał zatopiony w modlitwie starzec, odziany ubogo. W splecionych dłoniach trzymał różaniec. Odzież jego składała się z krótkiej koszuli i spodni, uszytych z cienkiego niebieskiego płótna. Nogi miał bose, głowę odkrytą. Śnieżne włosy spływały długą falą na plecy, gołębiej barwy broda sięgała piersi. Spostrzegłszy mnie i Halefa, zerwał się przestraszony tak prędko, jak mu pozwalał podeszły wiek, i zawołał błagalnie:
Aman, aman, ya salatia! — Łaski, łaski, panowie! Oszczędźcie starca, stojącego grobem!
Podałem mu rękę z konia i odrzekłem:
— Nie obawiaj się, ojcze. Miejsce, na którem ktoś się modli, musi być święte nawet dla najgorszego Kurda, ja zaś nie jestem Kurdem, Persem, Turkiem, ani Arabem, tylko wierzącym chrześcijaninem Zachodu.
— Chrześcijanin — — chrześcijanin — — z Zachodu! — powtórzył, a oczy jego duże i błyszczące zwróciły się ku mnie. — Czy to prawda, o panie? Czy mnie nie zwodzisz?
Halef, lubiący korzystać z każdej sposobności, aby zasługi moje wynieść pod niebiosa, — wspominając jednocześnie o sobie — szybko mnie wyręczył:
— Musisz w to wierzyć! Ten znakomity Hadżi Kara ben Nemzi Emir jest słynnym uczonym i wojownikiem z Germanistanu. Zna nazwy, języki i modlitwy wszystkich krajów i narodów, jest mistrzem wszelakiej wiedzy i pogromcą wszystkich swoich wrogów. Zabiliśmy dziesiątki lwów i panter, a całe szczepy Kurdów i Beduinów korzyły się u stóp naszych w prochu. Niema wroga, któryby się ostał nam dwojgu. Zwalczamy złych, bronimy ludzi prawych. Słyszeliśmy ciebie i wiemy, że jesteś człowiekiem poczciwym i pobożnym. Powiedz przeto, czy nie masz przypadkiem wroga! Natychmiast udamy się po jego głowę!
Brzmiało to nader przesadnie, lecz Halef był rzeczywiście odważnym i desperacko śmiałym towarzyszem, pomimo niepozornego wzrostu. Nigdy jeszcze nie pokazał wrogowi pleców i dlatego mógł sobie ostatecznie pozwolić na taką przemowę. Starzec spoglądał to na niego, to na mnie, a potem znowu rzekł radośnie:
— O, takich obrońców potrzeba nam właśnie! Najbardziej cieszy mnie to, że ty, o emirze, jesteś chrześcijaninem z Zachodu. Słyszałem, że tam chrześcijanie są o wiele potężniejsi, niż tutaj, gdzie muszą się ukrywać. Bądź łaskaw powiedzieć, sihdi, dokąd zamierzasz teraz się udać?
— Chcieliśmy przez noc odpocząć w lesie. Zdaje się jednak, że mieszkają w tej okolicy jacyś ludzie?
— Tak. Mieszkamy tutaj, prześladowani chrześcijanie, lub szyici. W ukryciu wybudowaliśmy wieś, aby żyć spokojnie. Jeśli chcecie u nas zabawić, niech będzie błogosławione przybycie wasze Imieniem Pańskiem.
— Odwiedzimy was. Prowadź!
Ujął mnie za rękę i zawołał zachwycony:
— Panie, dziękuję ci! Wielka radość zapanuje w naszych chatach. Lecz powiedz, czy chcesz zamieszkać u nas, czy też u szyitów?
— Czy to nie wszystko jedno? Czy nie mogę być gościem całej wsi?
— Nie! Niegdyś żyliśmy wszyscy w przyjaźni i zgodzie, teraz jesteśmy poróżnieni. Szyici chcą zabijać, my zaś użyć podstępu. Jako chrześcijanie nie przelewamy krwi.
— Czyjej krwi?
— Kurdów szczepu Akra. Ach, ty przecież nic o tem nie wiesz, — muszę ci opowiedzieć. Otóż przed dwoma laty napotkał jeden z szyitów kilku Kurdów Akra. Napadli na niego, chcąc obrabować, lecz mężnie się bronił i uszedł, poraniwszy kilku z nich ciężko. Złaknieni zemsty, napadli na nasze ówczesne osiedle, zabili kilku ludzi i powlekli ze sobą ośmioro brańców, czterech mężczyzn, trzy kobiety i jedną dziewczynę, chrześcijan i szyitów. Poszliśmy za nimi, chociaż słabi liczebnie, aby uwolnić jeńców. — Szczep Akra nie jest osiadły, lecz koczowniczy. Dotarłszy do ich wsi, znaleźliśmy tylko puste chaty. Od tego czasu Akra koczowali tak daleko, że nie mogliśmy się do nich dostać. Teraz powrócili i zamieszkali w odległości dwóch dni drogi od naszej osady. Kilku z naszych wyruszyło na przeszpiegi. Ujrzeli pojmanych. Musimy ich uwolnić. My, chrześcijanie, chcemy użyć podstępu, szyici jednak są za przemocą. Szir Saffi, przywódca szyitów, jutro ma zamiar wyruszyć, my zaś musimy pozostać, bo jutro wypada Święto Różańca. O panie, gdybyś zechciał świętować z nami! Zbudowaliśmy kościołek lecz od lat nie słyszeliśmy kazania.
Święto Różańcowe w dzikim Kurdystanie! Potrząsnąłem rękę starca i powiedziałem:
— Zatrzymam się u was, i spędzę święto razem z wami. Usłyszycie kazanie.
— Kazanie? — zapytał prędko. — Czy jesteś duchownym, sihdi?
— Nie. Pomimo to, pokrzepię was słowami, których serca wasze łakną. Teraz poprowadź nas do wsi, bo już wieczór prawie zapadł.
Droga była tak stroma, że musieliśmy zsiąść z koni i prowadzić je za cugle. Przebywszy las ujrzeliśmy przed sobą obszerną dolinę. Pośrodku płynął strumień; przepoławiał wioskę. Między chatami z naszej strony stała jedna, wyższa od innych, na szczycie której wisiał mały dzwon, — był to widocznie kościołek. Również na przeciwległym brzegu widniał obszerny budynek. Był to, jak później się dowiedziałem, meczet szyitów. Wszystkie chaty zbudowano z niezbyt grubych pni, ściany spleciono z gałęzi. Stary wskazał ręką na osadę i rzekł:
— Tutaj mieszkają chrześcijanie, z tamtej zaś strony wyznawcy Mahometa. Strumień tworzy granicę, na którą przedtem nikt nie zwracał uwagi, a której teraz każdy surowo przestrzega.
— Kto jest waszym kiaja?[56] — spytałem.
— Ja, chociażem najbiedniejszy i najbardziej godny politowania ze wszystkich chrześcijan.
— Dlaczego?
— Między jeńcami Kurdów Akra jest mój syn, synowa i wnuk. Zostałem więc sam jeden na świecie. Codziennie błagam Boga, aby wrócił wreszcie wolność mym najdroższym. Dotychczas jednak daremnie...
— Módl się nadal! Wszechmocny zlituje się nad tobą. Twój krzyż umocni cię w wierze.
— Panie, ja wierzę niewzruszenie! Gdyby nie wiara, ból zawiódłby mnie do grobu. — — Przekonacie się teraz, jak serdecznie was przyjmą.
Dotychczas nie zauważyłem ani żywej duszy. Stary krzyknął głośno i wnet ukazali się mieszkańcy na progach swoich chat — z obydwu stron potoku. Gdy chrześcijanie ujrzeli swego kiaję w towarzystwie dwóch obcych przybyszów, wyruszyli na spotkanie. Odzież świadczyła wyraźnie, jak bardzo byli ubodzy ci ludzie.
— Słuchajcie, kobiety i mężowie! — zawołał starzec. — Wieczór dzisiejszy będzie dla nas pamiętny. Przybywają goście! Ten emir i effendi jest pobożnym chrześcijaninem z Zachodu. Przepędzi z nami czas Święta Różańcowego i uświetni uroczystość kazaniem. Przyjmijcie go serdecznie!
Salahma, salahma, marhaba, marhaba, marhaba! — Witaj, witaj, pokój z tobą! — zawołali wszyscy, wyciągając ku nam dłonie. Dwuletniego malca, który podawał mi rączki, zabawnie piszcząc słowa powitania, wziąłem na ręce i pocałowałem w buzię. /Szczęśliwym trafem okolica ust była czysto umyta./ Moja serdeczność wzbudziła zachwyt chrześcijańskich mieszkańców wsi. Rozpoczęli na nowo swoje salahma i marhaba, krzycząc wniebogłosy, znowu i znowu ściskając mi dłonie.
— Chrześcijanin — z Zachodu — spójrz na ubiór — co za broń — — jaki wspaniały wierzchowiec — — musi być waleczny! — Kazanie? — U kogo zamieszka? — — U mnie! — Nie, u mnie! — Gdzie tam, tylko u mnie! — Ciszej, ja go będę podejmował! — rozlegało się wokoło, dopóki, stary nie położył kresu wrzawie, spytawszy mnie:
— Emirze, gdzie chcesz zamieszkać? Każdy z nas radby cię ugościć. Wybierz chatę, do której chcesz wejść! Uszanujemy twoje życzenie.
— Jesteśmy tak chętnie przyjmowani przez was wszystkich, — odpowiedziałem — że będziemy gośćmi całej wsi, a nie pojedyńczej osoby. Zwykliśmy sypiać na świeżem powietrzu, a więc chata jest nam zbyteczna.
Powiedziałem tak, nie chcąc wywołać niesnasek, bez których nie obeszłoby się, gdybym przedłożył jednego z tych poczciwców nad innych. Wiedziałem również, że mieszkania tych ludzi posiadają pewnych małych lokatorów o sześciu kończynach, z którymi nie miałem zamiaru zawrzeć bliższej znajomości. Postanowienie moje przyjęto, niemniej jednak zamierzano uczcić przyjazd „wielkiego emira Zachodu“.
Nie dziw, że zaimponowała im nasza powierzchowność, skoro w porównaniu z nimi byliśmy ubrani jak książęta i uzbrojeni jak zdobywcy. Oglądali moją długą niedźwiedziówkę, sztuciec Henry’ego, o którego dwudziestu pięciu kulach coprawda nie słyszeli, nóż bowiem i obydwa rewolwery. Halef miał swoją ładną flintę, nóż i dwa pistolety. W dodatku nasze konie! Tam, gdzie ocenia się ludzi tylko po ich broni i wierzchowcach, musiano uważać nas za znakomitych i bardzo odważnych mężów. —
Kościół stał pośrodku chrześcijańskiej poła—ci. Placyk przed nim miał służyć za salę jadalną. Usiedliśmy. Utworzono duże koło, pośrodku którego płonął ogień; na nim piekło się mięso. Obok, przy drugiem ognisku, milczące kobiety przygotowywały jarzyny na tak zwany deser.
Stary kiaja wymienił imiona wszystkich obecnych. Nie zadałem sobie trudu spamiętania ich. Potem opowiedział o przeżyciach mieszkańców. Były to smutne dzieje — współczułem im w najwyższym stopniu. Również Halef sięgał często do tego miejsca u pasa, na którem wisiał harap, i wołał:
— Gdybym tylko był przy tem, zakosztowałyby draby mojego kurbacza!
Mały mój hadżi znalazł sposobność, aby opowiedzieć o naszych przygodach. Naturalnie, skromne przeżycia urosły w jego ustach do miary niezrównanych czynów bohaterskich, więc słuchacze powinni nas byli uważać co najmniej za półbogów. Nie przeszkadzałem Halefowi, gdyż chciałem, by nabrali do nas zaufania. Postanowiłem bowiem uwolnić ich krewnych.
Rozpoczęła się wieczerza. Otrzymaliśmy barani ogon, najsmaczniejszy kąsek, jako oznakę szacunku. Podczas jedzenia zauważyłem, że we wsi szyitów poczęły migać światełka, przenoszące się z miejsca na miejsce. Spytałem o powód tego dziwnego zjawiska. Salib, stary kiaja, wyjaśnił:
— Obchodzą dzisiaj święto Fatymy, obroń—czyni kobiet i dziewcząt. Córka Szira Saffi, przywódcy szyitów, została również pojmana, jest więc obecnie branką szczepu Akra. Ponieważ szyici zamierzają jutro wyruszyć przeciwko Kurdom, Szir Saffi urządza nabożeństwo do Fatymy, aby pomogła mu odzyskać córkę.
— Chciałbym to widzieć.
— Nie będziesz — — — oto on właśnie nadchodzi!
Człowiek jakiś przeskoczył strumień i stanął w naszem kole. Był o wiele lepiej odziany od chrześcijan, Ubiór jego składał się z białego turbanu, niebieskiego haftowanego kaftana, szerokich czerwonych spodni i perskich półbutów. Za pasem widniały dwa pistolety i długi, krzywy handżar. Zwrócił na nas swoje czarne oczy, odbijające od kredowej twarzy, i rzekł do starego Saliba:
— Macie widzę gości? Kim są ci mężowie?
— To waleczni wojownicy i bohaterzy wielu bitew. Ten effendi jest słynnym emirem z Germanistanu.
— Nie znam tej nazwy, nie słyszałem o niej nigdy, musi to zatem być jakaś mała mieścina. Gdyby ci ludzie rzeczywiście byli tak odważni, jak mówisz, to przybyliby do nas, nie zaś do was, tchórzy, bojących się wyruszyć z nami przeciw Kurdom! — Zwróciwszy się do mnie, ciągnął dalej: — Niezadługo rozpoczniemy modły do Fa—tymy. Jak ci zapewne wiadomo, Fatyma była ulubioną córką Proroka, żoną naszego kalifa Alego, a matką Hassana i Husseina, których zamordowali niecnie sunnici. Niech ich Allah wyrwie z korzeniami! Modlimy się do Fatimeh, — jak chrześcijanie do swojej Marji — gdy jakaś kobieta, lub dziewczyna znajdzie się w niebezpieczeństwie. Oswobodzi ona Saklę, moją biedną córkę, z niewoli. Jeśli chcesz się z nami modlić, panie, przybądź do nas, na tamtą stronę.
Chociaż człowiek ten bynajmniej mi się nie podobał, odpowiedziałem grzecznie:
— Jeśli pozwolisz, przyjdę, chociaż jestem przekonany, że próżne są wasze modły. Fatyma nie jest Bogiem. Nie może pomóc.
— Co? — skoczył jak wściekły, a oczy jego zabłysły złowrogo. — A więc jesteś również przeklętym sunnitą, nie uznającym Hassana i Husseina?
— Jestem chrześcijaninem — odparłem z prostotą.
— Chrześcijanin? Cóż zatem możesz wiedzieć o naszej religji i nauce? Powinieneś milczeć!
— Wiem więcej od ciebie, gdyż studjowałem wasze religijne księgi, podczas gdy ty zaledwie znasz nieco Koran. Przedewszystkiem zaś wiem, że Fatyma była tylko zwykłą kobietą.
— Wasza Marryam również!
— My uważamy Marję za matkę Bożą. Koran zaś głosi, że kobieta nie ma duszy, a więc nie może dostać się do nieba. Zatem Fatyma to jedynie ciało, które dawno rozsypało się w proch. Jakże więc możecie modlić się do Fatymy?
Spojrzał na mnie, zdrętwiały ze zdziwienia, iż odważyłem się do niego tak przemawiać, i zawołał gniewnie:
— Śmiesz bluźnić Fatymie?! Dziwię się sobie, że cię nie zastrzeliłem! Cofam zaproszenie! Radzę ci nie pokazywać się po naszej stronie, gdy zapłoną światła meczetu. Nie uszedłbyś śmierci!
Odwrócił się, przeskoczył rów i zniknął, Hadżi Halef spytał gniewnie:
— Sihdi, dlaczego ścierpiałeś coś podobnego? Ten szyita w porównaniu z nami to robak, mucha marna, komar, którego się rozciera dwoma palcami. Czy mam poskoczyć za nim i pociągnąć harapem po ordynarnej gębie?
— Zostań! Ten człowiek nie mógł mnie obrazić. Salibie, czy możesz mi powiedzieć, ilu wojowników liczy wasza wioska?
— Szyitów jest dwudziestu pięciu, nas tylko osiemnastu.
— A ilu zbrojnych liczy obóz Kurdów Akra?
— Co najmniej ze stu.
— Szir Saffi chce ich napaść ze swymi dwudziestoma ludźmi? Nie podołają. Cofną się, lub wogóle nie powrócą, a pogorszą położenie jeńców. Wy obraliście lepszą drogę, Salibie. Módlcie się, módlcie, to jedno może pomóc nieszczęśliwym jeńcom.
Starzec pochylił siwowłosą głowę na znak zgody, lecz jeden z młodych mężczyzn odezwał się:
— Jakże pomożemy, trawiąc czas tutaj na modlitwie, nie niosąc żadnej pomocy pojmanym? Czy i po dziś dzień schodzą aniołowie z nieba, aby przynieść biednym ludziom pomoc, jak się to działo za czasów Abrahama i Tobjasza?
— Milcz! — nakazał stary. — Bóg zsyła aniołów w różnych postaciach. On jedynie pomóc nam może.
Była to prawdziwie wierząca dusza, chociaż należy przyznać, że religja tych ludzi nie zachowała czystej, dawnej formy. Zniekształciły ją zabobony sekciarzy i mahometan. — — —
Nawiązałem swoje kazanie do słów Saliba i spróbowałem oświecić ich prostacze dusze światłem wiary. Słuchano długo z przejęciem, póki nie ujrzano świateł, zapalających się po przeciwległej stronie rzeki. Wkrótce usłyszeliśmy dziwnie monotonny: śpiew, przerywany od czasu do czasu przeraźliwemi krzykami.
— Teraz ciągną do meczetu — rzekł Salib. — Zaraz rozpocznie się modlitwa do Fatymy.
— Muszę to widzieć — rzekłem, podnosząc się.
— Na miłość Boską, emirze, nie waż się iść tam! Zamordują cię!
— Cicho! — odezwał się mój mały hadżi Halef Omar. — Mój sihdi zawsze wprowadza w czyn swoje myśli. Nie pozwoli, abyście mu przeszkadzali. Ci szyici nic mu nie zrobią — kpimy sobie z nich. Dla mnie wogóle nie istnieją. A skoro, jak widzicie, nie odprowadzam emira, aby go obronić, powinniście już z tego wywnioskować, że nie grozi mu najmniejsze niebezpieczeństwo.
Dalszego toku krasomówstwa halefowego nie słyszałem, gdyż oddaliłem się od nich. — — Nie zamierzałem przeskakiwać rowu: oświetliłby mnie ogień naszego ogniska i ujrzeli muzułmanie. Zaszedłem dość daleko, aby nie padał na mnie najlżejszy promień światła, przeskoczyłem strumyk i zawróciłem po stronie szyitów w kierunku meczetu.
Ściany świątyni składały się również z plecionek, przerzedzonych otworami. Teraz pomyślałem o rozmiarach niebezpieczeństwa. Mężczyźni znajdowali się w meczecie, kobiety zaś z dziećmi nie miały prawa zbliżyć się do niego. Śmiało więc mogłem zerknąć przez otwór do środka.
Ujrzałem ze czterdziestu klęczących mężczyzn, stłoczonych ciasno, jeden przy drugim. Twarze mieli zwrócone na południe, gdzie leżą święte miejsca szyitów. Przy południowej ścianie urządzono z drzewa i roślin coś w rodzaju ołtarza; po bokach widniały świece, przyniesione przez obecnych. Przed tym ołtarzem, na którym leżała kwadratowa deseczka, z wyrytem arabskiemi literami imieniem Fatymy, klęczał Szir Saffi.
Każdy szyita trzymał różaniec, składający się z dziewięćdziesięciu dziewięciu paciorków. Mahometanie, przesuwając paciorki różańca, przy każdym paciorku zwykli wymawiać jedno z dziewięćdziesięciu dziewięciu imion Allaha.
Teraz miał Szir Saffi krótką orację, w której błagał Fatymę o pomoc dla pojmanej córki. Potem podniósł się i rozwarł ramiona, aby powolnemi uderzeniami nadać takt wywoływanym imionom. Ze zdziwieniem posłyszałem dziewięćdziesiąt dziewięć imion. Allaha, lecz w rodzaju żeńskim. Odnosiły się do Fatymy, a wyliczano je chórem. Zatem: — O najmiłosierniejsza, o najłaskawsza, o najświętsza — i t. d., póki nie zakończyli na słowach: — O najprostsza, o wszechdziedzicząca, o najcierpliwsza, o Fatymo! — Po każdem imieniu rozbrzmiewał podwójnie przeraźliwy okrzyk: — Meded, meded! — Pomocy, pomocy!
Było to ze stanowiska mahometan niesłychane bluźnierstwo. Fatymę ochrzczono tak, jak Allaha, i nadano jej przymioty boskie. Przy każdem przesuwano jeden paciorek różańca, przyciskając go do piersi, ust i czoła.
Po wyliczeniu przymiotników rozpoczęto znowu wywoływanie od początku. Widziałem już dosyć i oddaliłem się, powracając tą samą drogą. Na nieszczęście, czułem się teraz tak bezpieczny, że zapomniałem o zwykłej ostrożności. Gdym przechodził obok ostatniej chaty, wyszła jakaś kobieta. Zetknęliśmy się niemal piersiami. Pomimo panujących ciemności spostrzegła moją twarz.
Ya Allah, gharib! — O Allah, obcy! — krzyknęła głośno, przestraszona.
Szybko poskoczyłem dalej. Przebyłem strumień i zdążałem zwolna do wsi chrześcijan. Gdy doszedłem do ogniska i usiadłem obok Saliba, ten rzekł, niespokojny:
— Dzięki Bogu, żeś wrócił! Lękałem się o ciebie, o panie, chociaż twój wierny hadżi Halef Omar opowiedział nam tyle o twojem męstwie i roztropności, że właściwie nie powinienem się był obawiać. Czy cię aby nie zobaczono? Słyszeliśmy jakieś głośne wołanie.
— Wydała je kobieta, która mnie spostrzegła.
— O nieba! Powie o tem Szir Saffi’emu, a ten przybędzie, aby cię ukarać!
— Trzebaby do tego innego człowieka, niż Szir Saffi!
— Tak — przytaknął Halef. — Przygotuję swój harap, sihdi. Skoro tylko obrazi cię choć jednem słowem, poczęstuję go kurbaczem.
— Tylko bez głupstw; Halefie! Sam sobie z Saffi’m poradzę. Ty nie odezwiesz się ani słowem. Jesteśmy gośćmi tych poczciwych ludzi. Czy chcesz, aby polała się krew, — gdyż zmuszeni będą stanąć po naszej stronie — jeśli ściągniemy na siebie gniew szyitów?
Zamilkł, uznawszy słuszność mojej przestrogi. Stało się tak, jak przepowiedział stary Salib. Ujrzeliśmy muzułmanów, wychodzących z meczetu, a w pięć minut potem zjawił się przy naszym ogniu Szir Saffi.
— Byłeś po naszej stronie i podsłuchiwałeś? — napadł na mnie ze złością. — Ty, chrześcijanin, żrący świninę i pogardzany przez wszystkich!...
— Pomiarkuj się! — odpowiedziałem spokojnie. — Kim pogardzają? Czy nie wiesz, że zwolennicy Sunny gardzą tysiąckroć bardziej szyitą, niż najbardziej upośledzonym chrześcijaninem?
— Psie! — ryknął, wyciągając nóż z za pasa. — Jeszcze jedno słowo, a zakłuję cię na miejscu!
— Ja zaś wpakuję ci kulę w łeb, jeśli ośmielisz się nazwać mnie jeszcze raz psem! — odpowiedziałem, wstając z miejsca i kierując na niego rewolwer.
— Ja również! — zagroził Halef, którego tak poniósł gorący temperament, że wyciągnął obydwa pistolety. – Czy sądzisz, że słynny Hadżi Kara ben Nemzi Effendi pozwoli się bezkarnie znieważać?
Szir Saffi opuścił rękę i spytał zwolna, spojrzawszy na mnie ze zdziwieniem:
— Kara — — ben — — Nemzi? Przyjaciel Mohammed Emina, szeika Haddedinów?
— Tak.
— Emir, który niedawno był u szczepu Jussufi i pomógł w walce przeciwko Kurdom Mir-Mahmalli?
— Tak.
— W takim razie znam cię — słyszałem o twoich czynach. Masz strzelby czarodziejskie, z których możesz strzelać sto i tysiąc razy bez nabijania; masz czarnego konia, w którym tkwi brat szejtana, — djabeł. On ci pomaga!
— Czy chcesz wystawić się na pośmiewisko?
— Nikt się nie będzie śmiał, skoro usłyszy to wszystko, czego ja dowiedziałem się o tobie i twoim małym słudze, który jest bratankiem i prawnukiem szatana! Emirze, pociągnij jutro z nami przeciw Kurdom Akra, a przebaczymy ci, żeś podkradł się pod meczet!
— Nie potrzeba mi waszego wybaczenia, a zresztą, nie chcę mieć nic wspólnego z muzułmanami, którzy modlą się do zmarłej kobiety!
Oczy jego znowu zabłysły groźnie.
— Zmarła kobieta? Gdybyś nie miał djabła w sobie, poczułbyś mój nóż pomiędzy żebrami! My wiemy, jak potężna jest Fatyma. Chrześcijanie wierzą w Marryam i trzymają ręce splecione. My zaś modlimy się do Fatymy, używając różańca o dziewięćdziesięciu dziewięciu paciorkach, gdy wam potrzeba stu pięćdziesięciu większych i mniejszych paciorków, aby ubłagać swą Marję. Czy Fatyma nie jest więc łaskawsza i potężniejsza?
Ya killet, el ’akl! — Jakie brednie! Łaskę i potęgę obliczać paciorkami różańca! Czy weźmiesz przy modlitwie do twojej Fatymy jeden czy też tysiąc koralików, rezultat będzie taki sam, — nic ci nie pomoże.
Przystąpił do mnie i rzucił spojrzenie bazyliszka:
— A więc nie wierzysz, że nasz masbaha (Różaniec) jest lepszy od twego?
— Nie.
— A że Fatyma jest potężniejsza od Marryam?
— Nie.
— Dowiesz się więc niebawem, w jak wielkim tkwisz błędzie! Chrześcijanie mogą tutaj tchórzliwie pozostać, aby modlić się. Zobaczymy, czy. Marryam zwróci im pojmanych krewnych. My zaś mamy zapewnioną pomoc Fatymy. Po czterech dniach powrócimy z naszymi oswobodzonymi krewnymi, chrześcijan zaś pozostawimy w niewoli. Nawet nam na myśl nie wpadnie ratować ich również!
Odwrócił się, aby odejść. Wtedy zawołałem:
— Poczekaj chwilę! Wysłuchaliśmy twych słów — teraz posłuchaj moich. Zaufanie pokładane w Fatymie spowoduje waszą zgubę, Marryam zaś wysłucha modlitw tych pobożnych chrześcijan, którzy nie oddalając się z wioski, unikną grzechu przelewania krwi. Modlitwa pobożnych uwolni nawet i waszych krewnych, podczas gdy wy nie chcecie się troszczyć o ich jeńców. W przeciągu dni czterech okaże się, kto błądził, — ja czy ty.
— Tak! — uśmiechnął się ironicznie. — Twoja blaga przeciw naszemu męstwu, wasza wiara przeciw naszej, — Marryam czy Fati—meh! Nastąpi u was płacz i zgrzytanie zębów z powodu głupoty, w którą zagrzęźliście jak krety. Jestem gotów. Czekam rozstrzygnięcia. — Marryam czy Fatimeh!
Odszedł i słyszeliśmy jego ironiczny śmiech, nawet gdy już zniknął nam z oczu. — —



2. KTO ZWYCIĘŻY?

Zawinąwszy się w koce, usnęliśmy, nie bacząc na wrogi nastrój szyitów. Po przebudzeniu ujrzałem, że gotują się do wyprawy. Przy nas siedziało dwóch chrześcijan; obok leżały strzelby. Gdy zauważyli, że spoglądam pytająco, odezwał się jeden z nich:
— Czuwaliśmy nad wami na rozkaz Saliba, emirze, który nie dowierza Szir Saffi’emu po wczorajszej sprzeczce.
— Dziękuję wam, aczkolwiek warta była zbyteczna, gdyż Szir Saffi obawia się szatana, a nas posądza o przymierze z nim.
We wsi chrześcijańskiėj panował już również ożywiony ruch — wszyscy prawie byli na nogach. Przyniesiono nam napój poranny, rodzaj kawy z palonych żołędzi z dodatkiem soku z pestek dyni i mleka. Do tego świeżo upieczone placki z mąki i wody. Właśnie gdy zamierzaliśmy śniadać, wsiedli muzułmanie na koń. Przejeżdżając nieopodal nas, z drugiej strony potoku, zawołał Szir Saffi ironicznie:
— A więc Marryam, czy Fatimeh. Przesu—wajcie paciorki swoich różańców, póki nie zabolą was wargi i ręce, ya guhhal wa ya tenabil! — błazny i głupcy!
Nie zamierzałem bynajmniej odpowiadać, gospodarze milczeli również. Gdy jeźdźcy zniknęli na krańcu doliny, pomyślałem sobie, że wyprawa ich spełznie na niczem, jeśli nie przyniesie wręcz nieszczęścia. Halef spojrzał na mnie z uśmiechem, mrugnął wesoło i rzekł:
— Sihdi, odgadłem twe myśli. Chcesz Fatymę poniżyć w oczach szyitów?
— Tak — skinąłem.
— A więc nie będziesz czekał na powrót tych głupców szyickich?
— Nie.
— I obejdziesz się przytem bez pomocy chrześcijan?
— Tak.
Hamdulillah! — Bogu dzięki! A więc znowu przygoda! Nie sądzisz chyba, że powinniśmy się obawiać tych Kurdów Akra?
— Naturalnie, że nie. Zresztą, zastaniemy w obozie tylko kobiety, starców i dzieci.
— Tak sądzisz? Dlaczego?
— Wojownicy wyruszą. Napad nie uda się szyitom — przewiduję, że będą zmuszeni ratować się ucieczką, a Kurdowie pogonią za nimi aż tutaj. Wtedy my udamy się do obozu i oswobodzimy jeńców.
— A jeśli wyprawa powiedzie się?
— Wiesz Sam przecież, jak obwarowane są leśne obozy kurdyjskie. Trzeba trochę oleju w głowie, by się dostać do środka. A tego właśnie brak Szir Saffi’emu. Gdyby posiadał, choć krztynę zmysłu, strategicznego, nie obrałby tej doliny za podstawę działania. Wróg może swobodnie spuścić się z gór, zamykających dolinę z trzech stron, gdyż nawet wejście nie jest obwarowane. Również nasi gospodarze są ludźmi pokoju, a nie wojny. Czyż nie pozostawiali swych krewnych w jarzmie niewoli przez dwa lata? Ty naprzykład na ich miejscu pociągnąłbyś za Kurdami choćby na kraniec ziemi.
— Słusznie, sihdi! Gdyby mi porwano Hanneh, moją żonę, najsłodszą i najpiękniejszą z pośród żon i córek, pogoniłbym za sprawcami na rubieże świata, a nawet dalej jeszcze, aby łotrów zmiażdżyć, poćwiartować, posiekać, i uwolnić kwiat mego życia! A ty, sihdi, towarzyszyłbyś mi, nieprawdaż?
— Tak, kochany Halefie.
— Szkoda, wielka szkoda, że nie masz również żony, która byłaby najwspanialszym kwiatem, blaskiem twej rozkoszy. Żyłbyś podwójnie długo!
— Doprawdy?
— Tak, sihdi, — odpowiedział z najgłębszem przekonaniem. — Miłość kobiety przedłuża dni naszego żywota.
— Wobec tego ożenię się, minąwszy dzie—siąty krzyżyk, wówczas będę żył przynajmniej dwieście lat.
— Nie żartuj! Jesteś odważnym mężem i bohaterem, a wzrok masz ostry jak igła, którą moja najukochańsza Hanneh ceruje dziury mego kaftana, ale dla radosnej myśli o szczęśliwym ożenku jesteś ślepy jak kret i głuchy jak pień. Nie zamieniłbym się z tobą za żadne skarby świata!
Tak. Był najwierniejszym małżonkiem i najczulszym ojcem, ten pocieszny Hadżi Halef Omar. A pomimo to opuścił teraz żonę i dziecko, aby pójść za mną. Polubił mnie serdecznie od pierwszego spotkania, a żądza czynu nie pozwalała oddalić się mu od mego boku. Pomimo kusej postaci i skąpych wąsów /sześć włosków z prawej i siedem z lewej strony/ posiadał taką odwagę i wytrwałość, jakiej dotychczas u nikogo, z wyjątkiem wodza Apaczów Winnetou, nie spotkałem.
Po „kawie“ udaliśmy się do kościoła, aby zwiedzić wnętrze. Biedni ludzie! Świątynię stanowiła prymitywna chata, której ołtarz był zaledwie czemś w rodzaju stołu, nakrytego czerwoną chustą, Na chuście stał nieudolnie ociosany drewniany krzyż. Salib zapytał, czy kazanie odbędzie się w kościołku. Chciałem, aby wszyscy chrześcijanie byli obecni, więc postanowiliśmy zgromadzić wiernych na dziedzińcu.
Tymczasem posłano młodzież po kwiaty, liście i gałęzie, aby upiększyć kościołek. Co do mnie, to udałem się ze starym Salibem i Halefem na przechadzkę. Po drodze oglądałem się na wszystkie strony, aby znaleźć miejsce, odpowiadające moim zamiarom. Gdy wreszcie wyszukałem odpowiednią dolinę, rzekłem do starca:
— Szyici zostaną odparci i odpędzeni przez Kurdów, musicie więc opuścić teraźniejszy obóz, aby uratować siebie i dobytek. Ukryjecie się w tej oto dolinie.
Spojrzał na mnie, przestraszony.
— Czy mówisz to na serjo, emirze?! Znowu mamy się spodziewać napadu Kurdów Akra?
— Niestety, nie sądzę, abym się mylił. Jutro rano zatem, gdy was opuszczę, pociągniecie tutaj.
— Jutro chcesz nas opuścić? O, emirze, gdybyś zechciał zostać i pomóc nam! Niewysłowioną wdzięczność zjednałbyś sobie w sercach naszych!
— Pomogę wam. Odchodzimy tylko na bardzo krótki czas i powrócimy w chwili niebezpieczeństwa.
— W takim razie nie odchodź wcale!
— Musimy się oddalić, aby spełnić przyrzeczenie, złożone przeze mnie Hadżi Halefowi. Nie pytaj o nic. My, ludzie Zachodu, jesteśmy nieco inni, niż mieszkańcy tych krajów. Niech ci wystarczy pewność, że nic złego wam nie grozi. Wrócimy na czas.
Musiał się zadowolić tem skąpem wyjaśnieniem. Powróciliśmy do obozu. Natychmiast po przybyciu zawiadomił wszystkich o moich przewidywaniach. Coprawda, zmąciło to świąteczny nastrój, lecz bardziej jeszcze zwróciło ich oczy na mnie. Im bliższe niebezpieczeństwo, tem wyżej ceni się pomoc...
Po południu wrócili wysłani po kwiaty. Upleciono girlandy i wieńce i ustawiono przed kościołem matbah — rodzaj ambony, z której miałem przemawiać. Ubrano ją kwiatami i przygotowano świece, aby zapalić wieczorem.
Podobali mi się ci półdzicy ludzie. Na każdej twarzy widniał wyraz skupienia. Mówili do siebie tak rzadko, że niemal przez cały dzień panowała uroczysta cisza. A przecież miał do nich przemawiać, człowiek, który nie był ani powołanym do tego, ani też duchownym.
Nawet Halef rzekł do mnie wieczorem:
— Sihdi, jednak chrześcijanin jest zupełnie innym człowiekiem, niż muzułmanin! Oddawna to spostrzegłem.
Nastał wieczór. Zapalono świece i lampki. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, błyszczały drobne światełka, na dachach, ścianach, drzewach. Paliły się spokojnie; najlżejszy wiaterek nie poruszał płomieni w tej cichej dolinie. Był to piękny wi—dok — — niezwykły w dzikim, mahometańskim Kurdystanie!
Zabrzmiał dzwon i stary, majestatyczny Salib zawołał:
Hai alas Salih, ya Muminin! — O wierni, czas na modlitwę!
Spełniał moją prośbę. Były to słowa, których używa muezzin, wzywając mahometan na modły. Chociaż byliśmy chrześcijanami, posłuchaliśmy wezwania, najbardziej nadającego się na dzisiejsze święto. Znali je wszyscy. Posłużyło mi podczas kazania za najlepszą podstawę do wykazania błędów islamu.
Teraz zgromadził się, kto żyw, przy wzniesieniu. Przystąpiłem do ambony, zdjąłem turban i obnażyłem głowę. Wszyscy poszli za tym przykładem.
Rozpocząłem kazanie.
Mówiłem może godzinę bez żadnego przygotowania. Opowiadałem o swoich przygodach, o niebezpieczeństwach, z których zawsze wychodziłem cało, dzięki pobożnej ręce Opatrzności. Częstokroć zmuszony byłem przerywać, gdyż moje opowiadania o potędze modlitwy tak przemawiały do prostych słuchaczy, że wybuchali płaczem. Byłem wzruszony, oczy zachodziły mi rosą.
Nietylko dla moich gospodarzy, lecz i dla mnie niezapomniany był to wieczór.
Po kazaniu nastąpiła uczta świąteczna, przy której rozmawialiśmy, dopóki nie zgasło światło ostatniej lampy. Wówczas udano się na spoczynek. Wyciągnęliśmy się obydwaj z Halefem wygodnie na trawie.
— Sihdi, — rzekł hadżi — musisz iść ze mną do Hanneh, najsłodszej z kobiet, i tak do niej przemówić, jak dzisiaj do tych chrześcijan. Niech pozna Marryam, która jest Umm kaddis el Muchallis — świętą matką Zbawiciela. Czy zechcesz?
— Tak. Wracając stąd teraz, wstąpię do waszych namiotów.
Mały Halef, uradowany przyrzeczeniem, otulił się kocem i zamknął oczy. Mnie jednak sen odbiegał z powiek. Różnorodne myśli nasuwały mi się do głowy, refleksje wydarzeń dzisiejszych kłębiły się pod czaszką. Zasnąć zdołałem dopiero nad ranem...
Pomimo to obudziłem się wcześnie. Po modlitwie napiliśmy się kawy i przygotowali do wyruszenia. Obsypano nas gradem pytań i proszono serdecznie, abyśmy pozostali. Powtórzyłem zapewnienie, że powrócę we właściwym czasie, i raz jeszcze nakazałem, aby natychmiast opuścili dolinę. Pożegnałem się i ruszyliśmy z zapasem żywności, wystarczającym co najmniej na cztery dni. Salib chciał nas odprowadzić wraz z kilkoma ze swoich, lecz wyperswadowałem mu bezcelowość tego zamiaru.
Droga prowadziła w góry w kierunku południowym. Kurdowie Akra, jak przypuszczałem, powinni byli zamieszkiwać wybrzeże rzeki tej samej nazwy, będącej dopływem górnego Zabu Ala. Nie wiedziałem jednak, w jakiej okolicy należy szukać tego oddziału szczepu, o który nam chodziło. Coprawda, mógłbym zabrać przewodnika, ale ów znowu byłby dla nas zawadą.
Kierowałem się wypróbowanym zmysłem orjentacyjnym i ostrym wzrokiem. W każdym razie powinniśmy byli natknąć się na tropy szyitów, którzy na pewno nie zachowali zbytnich ostrożności, jak to uczyniliby Indjanie, po mistrzowsku zacierający ślady. Rzeczywiście, niewiele minęło czasu, gdy ujrzałem tropy kopyt końskich. Były zupełnie wyraźne, chociaż minął już cały dzień od chwili, jak wyruszyli szyici.
Teraz należało odzyskać czas stracony. Mieliśmy dobre konie, a tak doskonale wypoczęte, że w kilka minut przebywaliśmy przeszło milę angielską. Przed wieczorem napotkaliśmy znowu ślady szyitów, zupełnie świeże, — musiały datować się odniedawna.
W przeciągu jednego zatem dnia dopędziliśmy ich prawie, mogłem więc pozwolić sobie i wierzchowcom na zasłużony wypoczynek. Rozłożyliśmy się przy małem jeziorze. Konie miały paszy poddostatkiem, a my zasnęliśmy snem sprawiedliwych.
Ledwie zaszarzał poranek, ruszyliśmy w dalszą drogę. Przebyliśmy już góry Tura-Ghara, okolicę Dżebel Hair, i znajdowaliśmy się niedaleko rzeki Akra. Trop szyitów pochodził w tem miejscu z przed dwóch godzin zaledwie. Ruszyliśmy dalej z tą samą szybkością i chcieliśmy właśnie skręcić wbok, gdy zatrzymałem nagle ogiera.
— Co się stało, sihdi? — zapytał Halef.
— Szyici są przed nami.
— Co czynią?
— Obozują na skraju lasu. Zejdź z konia i potrzymaj mojego! Muszę poznać ich zamiary. Zdaje mi się, że wróg jest wpobliżu.
Zsiadłem z konia, oddałem Halefowi obydwie strzelby i skierowałem się do lasu. Z łatwością skradałem się za plecami szyitów, poczem przyległem, aby podpełznąć pod sam obóz. Każdy krzak służył mi za osłonę. Dostałem się do rzadkich zarośli, za któremi mężni wyznawcy Fatymy obozowali. Przysunąłem się tak blisko, że mogłem łatwo dotknąć ich ubrań. Konie pasły się przed krzakami na nieosłoniętem miejscu. Jakaż nieostrożność! Gdyby przypadkowo nadszedł któryś z Kurdów, ujrzałby zwierzęta odrazu. Czcicielom Fatymy, jak widać, nie dano rozumu. Trafnie to określił Halef.
Rozmawiali ze sobą głośno.Usłyszałem:
— A więc tylko pół godziny drogi dzieli nas od kurdyjskiego obozu? Czy Szir Saffi potrafi go znaleźć?
— Na pewno — odparł inny, który, zdaje się, należał do uprzednio wysłanych wywiadowców. — Opisałem położenie zagrody zupełnie dokładnie. Zasieki leżą w dolinie, poza temi dwiema najbiiższemi górami. Wieczorem znajdziemy wejście, a w nocy, gdy będą spali, ruszymy na nich ławą.
— Będzie wszak zupełnie ciemno?
— Poczekamy aż dzień zaszarzeje.
Hm!... Wiedziałem już dosyć. Popełznąłem zpowrotem, odszukałem Halefa i opowiedziałem mu o wszystkiem.
— Co uczynisz, sihdi? Czy zostaniemy tutaj, póki nie zapadnie noc?
— Nic podobnego. Musimy jeszcze przebyć te góry. Na prawo leży dolina. Ominiemy ją łukiem i przybędziemy z przeciwnej strony. Musimy się znaleźć przy zasiekach Kurdów wieczorem, wcześniej od szyitów. Naprzód!
Ruszyliśmy. Należało mieć się na baczności, aby uniknąć przygodnego spotkania z Kurdami, lub z uwijającym się teraz po okolicy Szir Saffi’m. Okoliczność ta opóźniła nasze przybycie, lecz dostaliśmy się przed wieczorem w pobliże obozu kurdyjskiego, niepostrzeżeni przez nikogo.
Halef pilnował koni. Ogier był zbyt cenny, abym go pozostawiał bez dozoru wpobliżu wroga. Było już zupełnie ciemno, gdy tłukłem się po zboczach góry, porośniętej lasem, odgadując dro—gę powonieniem, — czułem dym. Niezadługo posłyszałem głosy. Na pnie drzew padały odblaski ognisk obozowych. Przed sobą ujrzałem coś nieokreślonego, przypominającego mur; to „coś“ było wysokie i nie do przebycia. To kurdyjskie zasieki otaczały obóz. Prawdopodobnie miały jedno tylko wejście. Przez trzy długie godziny zbadałem cztery strony zasieków, jednolitych jak bryła.
Zasieki składały się ze spiłowanych pni; szpary zapełniono gałęźmi, liśćmi i roślinami! Wszystko to, zbite, utworzyło nieprzebytą masę. W tym zwartym kwadracie stały chaty Kurdów! Wejście do obozu, zagrodzone mocnemi żerdziami, leżało z północnej strony, przy strumieniu, zraszającym dolinę. Gdy już wszystko dokładnie wryłem sobie w pamięć, wróciłem do Halefa. Niełatwo było skradać się po lesie w nocnych ciemnościach — dziw, że nie przetrąciłem sobie kości. Wróciwszy, dokładnie poinformowałem małego Omara, który czekał na mnie z niecierpliwością. Spożyliśmy posiłek i ucięliśmy krótką drzemkę. Obudził mnie mały hadżi.
— Sihdi, jestem tak zdenerwowany, — zwierzał się cicho — nie mogę usiedzieć. Tęsknię za walką.
— Mam nadzieję, że nie weźmiemy w niej udziału, — odparłem. — Tymczasem pozostaniesz tutaj. Ja zaś udam się w pobliże obozu.
Ręką wyczułem położenie wskazówek mego zegarka. Była godzina czwarta nad ranem. Dotarłem szczęśliwie do samego zasieku, lecz tam natknąłem się prawie na szyitów, którzy czekali na rozpoczęcie ataku. Zdążyłem ich wczas spostrzec, aby się cofnąć. Potem poczołgałem się do wysokiej sosny, którą wybrałem i naznaczyłem podczas uprzedniej bytności. Wspiąłem się na wierzchołek — z łatwością mogłem dojrzeć większą część obozu.
Miejsce było stosunkowo dosyć wygodne, ale wysiadywanie na drzewie poczęło mnie męczyć. Godziny mijały zwolna, a gdy nastał poranek, czułem się tak znużony, jakgdybym wieczność całą przesiedział na drzewie. Wreszcie rozpoczęła się walka. Padł strzał i usłyszałem głos Szir Saffi’ego:
— Na szatana, za wcześnie! Kto strzelał? Teraz przepadło. Naprzód! Na nich, biegiem!
Lecz po chwili zagrzmiał inny głos, w kurdyjskim dialekcie Kurmangdżi:
— Nieprzyjaciel, nieprzyjaciel! Napad! Do mnie, do mnie, mężowie Akry! Brońmy się!
Nastało dzikie zamieszanie. W bezładzie i rozgardjaszu dominował huk strzałów, w przerwach rozlegały się krzyki i przekleństwa. Nie było jeszcze tak widno, abym mógł bitwę oglądać wyraźnie, słyszałem jednak, jak tumult zbliża się ku wyjściu. Stało się więc, jak przewidywałem. Szyici ulegli i zostali wypchnięci naskutek olbrzymiej przewagi napadniętych. Wreszcie ujrza—łem otwarte naoścież wrota. Jakiś Kurd, zdaje się przywódca, stał ze strzelbą w ręku i wołał donośnym głosem w kierunku lasu:
— Cofnąć się, cofnąć! Na konie! To osy szyickie. Popędzimy za nimi aż do ich legowiska i zrosimy je krwią czcicieli Hassana i Husseina. Niech ich Allah potępi do dziesiątego pokolenia!
Na rozkaz ten zaniechali Kurdowie pieszego pościgu za szyitami. Mieli kliku zabitych w obozie. Podziwiałem sprawność Kurdów, gotowych w mgnieniu oka do drogi, chociażby wymagającej zapasu żywności. Nie minęła jeszcze godzina od chwili napadu, a już pędziło ich około stu największym galopem. Pozostali tylko starcy, kobiety i dzieci.
Teraz nadeszła chwila działania. Powróciłem do Halefa, który skręcał się, jak na rozpalonym ruszcie. Gotów był wyskoczyć ze skóry. Okrążywszy górę, spokojnie wjechaliśmy do kurdyjskiego obozu przez otwarte jeszcze wrota. Spostrzeżono nas. Kilkoro starców i młodych kobiet wyszło naprzeciw.
Sabah il kher! — Dzieńdobry! — pozdrowiłem. — Czy żona starszego waszej wsi jest w domu?
— Dlaczego pytasz o nią?
— Przybywam w ważnej sprawie. Czy ma dzieci?
— Tak. Czworo.
— Zawołaj je również. Chcę matkę i dzieci powitać.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, lecz udał się do jednej z chat, aby spełnić polecenie. Wszyscy, którzy pozostali w obozie, to jest kilkadziesiąt dzieciaków, starców i kobiet, zbiegli się wokoło nas. Nadeszła młoda kobieta z czworgiem małych dzieci. Mimo obawy i najwyższego zdziwienia, zbliżyła się do mnie i zapytała:
— Czego chcesz, o panie?
— Czy jesteś żoną przywódcy, matką jego dzieci?
— Tak.
— Słyszałaś już może o cudzoziemskim wojowniku, imieniem Kara ben Nemzi Effendi?
— Tak, słyszeliśmy o nim wszyscy. Ma strzelby czarodziejskie i — — zatrzymała się, spojrzała na ogiera, zwróciła oczy ze strachem na mnie i krzyknęła głośno: — Panie, czy ty nim jesteś?
— Tak. Lecz nie lękajcie się. Nie uczynimy wam nic złego, jeśli usłuchacie nas. Uwolnijcie ośmiu niewolników, których porwaliście przed dwoma laty, chrześcijan i szyitów. Jeśli posłuchacie mego rozkazu, włos wam z głowy nie spadnie, — w przeciwnym razie przemówią lufy tych strzelb czarodziejskich, a dzieci twoje pierwsze śmierć poniosą!
Wybuchnął chaos jęków i krzyków. Wy—ciągnąłem rewolwer. Nastąpiła cisza. Gdy skierowałem lufę na dzieci, kobieta krzyknęła:
— Stój, nie strzelaj! Spełnimy twoją wolę!
— Czy niewolnicy są skrępowani?
— Tak. Skuci łańcuchami.
— Zdjąć je natychmiast! Daję wam tylko tyle czasu, ile potrzeba na zmówienie pierwszej sury Koranu. Jeśli do tej pory nie sprowadzicie pojmanych, rozpocznę egzekucję!
Opanował ich paniczny strach. Wszyscy pędzili, aby wypełnić jak najprędzej rozkaz. Trwało to coprawda nieco dłużej, lecz po upływie dziesięciu minut stała przed nami cała ósemka.
— Siodeł i strzemion dla ośmiu koni! Prędko! — rozkazałem.
Nie chcieli usłuchać. Halef wyciągnął harap z za pasa i ze świstem przeciął powietrze. To poskutkowało. Przynieśli posłusznie uprząż nad wodę, gdzie pasło się ze trzydzieści koni. Wybrałem osiem najlepszych, nie dbając o biadania kobiet. Kiedy konie okulbaczono, wszyscy jeńcy dosiedli wierzchowców, gdyż w tych okolicach nawet kobiety dobrze siedzą w strzemionach. Wreszcie zastrzeliłem barana, aby nie zbrakło nam w drodze żywności.
— Dziękuję ci, o nezana[57], — rzekłem. — Posłuszeństwo twoje uratowało was wszystkich od niechybnej śmierci. Allah niechaj będzie z tobą, chociaż twój mąż jest mordercą i rabusiem!
Odjechaliśmy, żegnani chórem złorzeczeń. Z początku udaliśmy się drogą, którą przybyłem. Nie zwracałem pozornie najmniejszej uwagi na uwolnionych.
— Sihdi, — rzekł Halef — to był pyszny figiel! Jakże ucieszy się Hanneh, moje słoneczko, gdy jej o tem opowiem.
— Ale cóżby się stało, gdyby Kurdowie powrócili podczas naszej bytności w osadzie?
— O, nie zląkłbyś się na pewno, a ja również nie. Co czują teraz uwolnieni? Musimy z nimi pomówić, aby im wszystko wyjaśnić.
— Wyręcz mnie. Czasu nie mam na to, bo muszę uważać na drogę. Powinniśmy wystrzegać się spotkania z Kurdami. Powiedz tym ludziom, że czeka nas ostra jazda.
Hadżi promieniał radością, gdy opowiadał nieszczęśliwym o wypadkach ostatnich dni. Ja zaś nie mogłem się nimi zająć, gdyż miałem głowę zaprzątniętą czem innem. Chodziło właśnie o to, by przegonić Kurdów i stanąć na miejscu wcześniej od naszych gospodarzy. Przy tem wszystkśem należało jeszcze nadłożyć drogi. A musiałem orjentować się w nieznajomej mi okolicy, którą przebiegali szyici i ścigający ich Kurdowie. Zboczyłem z drogi, oceniając zdaleka każdą przełęcz górską, czy nadaje się do przejazdu. W południe zatrzymaliśmy się. Dopiero teraz uwolnieni mieli czas na okazanie mi swojej wdzięczności. Zamieniłem parę słów z krewnymi starego Saliba, a potem ruszyliśmy dalej.
Wieczorem znaleźliśmy się już po drugiej stronie Dżebef Hair; coprawda towarzysze nasi byli śmiertelnie znużeni. Słaniali się na siodłach, spadali prawie z koni. Zatoczyliśmy obóz. Biedacy nie mogli ze zmęczenia nic wziąć do ust. Pokładli się na ziemi, jak snopy siana, i zaraz usnęli. Dopiero nazajutrz pokrzepili się potężnemi kawałami mięsa.
Przebywaliśmy teraz okolice, znane synowi Saliba. Dlatego też został niejako naszym przewodnikiem. Szybka jazda tak wyczerpała nieszczęśliwych jeńców, że po południu zaczęli się skarżyć. Niewola strasznie ich osłabiła, więc pozwoliłem biedakom odpocząć nieco. Opisałem dolinę, w której ukrywali się Salib i jego towarzysze, i radziłem im udać się do niej od wschodu, ponieważ na zachodzie byliby narażeni na spotkanie z Kurdami. Pozostawiłem żywność i pognałem z Halefem dalej. Chrześcijanie byli zabezpieczeni — teraz chodziło o uratowanie wioski szyitów. Jak tego dopiąć? Uciekający szyici na pewno nie oprą się prześladowcom. Miałem pewną myśl. Chciałem schwytać naczelnika Akra. Kurdowie musieliby mieć wtedy na względzie życie przywódcy. Być może, samo moje imię wywarłoby na niego taki wpływ, jak na jego żonę. Dowódca powinien był przybyć tą samą drogą, którą przyjechaliśmy, Przypomniałem sobie, że niezadługo przejedziemy dolinę tak wąską, iż zaledwie trzech jeźdźców może jechać obok siebie. To było jedyne miejsce, które mogło zapewnić powodzenie.
— Halefie, czy nie brak ci odwagi? — spytałem.
— Tak, pomogę ci, sihdi, — odpowiedział.
— Przecie nie wiesz, o co mi chodzi!
— Wszystko jedno. W każdym razie to nowy figiel, nieprawdaż?
— Tak. My dwaj przeciwko wszystkim Kurdom.
— Pysznie, sihdi!
— Jedź więc prędzej, abyśmy zdążyli na czas!
Zboczyłem na lewo w kierunku naszej pierwotnej drogi. Dotarliśmy do niej po godzinie. Tędy musieli przejeżdżać szyici i ścigający ich Kurdowie. Po upływie kilkunastu minut stanęliśmy w dolinie. Zsiedliśmy z koni.
— Czy tutaj chcesz zatrzymać Kurdów? — spytał Halef.
— Tak. Być może, uda nam się schwytać przywódcę. W każdym razie nie przedostanie się tędy żaden Akra, jeśli nie zechce zakosztować naszych kul.
— O sihdi, wpadłem na pomysł! Ja mam także chwile natchnienia. Chcę uczynić coś, co — — patrz, patrz! — przerwał, wskazując na dro—gę. — Tam pędzi jakiś jeździec, a za nim drugi — Kurd.
— Pierwszy jest... ach, to przecież Szir Saffi! — zawołałem. — Kurdowie go ścigają. Uważaj! Musimy wziąć Kurda!
Obydwaj zbliżali się do nas w pełnym galopie. Przyłożyłem do ramienia rusznicę, gdyż niosła dalej i silniej, niż sztuciec. Szir Saffi przemknął nawpół nieprzytomny ze strachu. Kurd był od niego oddalony o niespełna dwadzieścia długości końskich. Spuściłem cyngiel, celując w konia. Trzy, cztery skoki — i biedne zwierzę zwaliło się na ziemię. Jeździec runął z siodła. Był ogłuszony upadkiem i wcale się nie bronił, kiedyśmy go rozbrajali. Wnet jednak ocknął się i rzucił do ucieczki.
— Stój, lub kulą w łeb! — zagroziłem, skierowawszy w niego lufę rewolweru.
— Tak, nie ujdziesz śmierci! — dodał Halef. — Ten emir jest słynnym Kara ben Nemzi Effendi, a ja jestem Hadżi Halef Omar, ben Hadżi Abul Abbas ibn Hadżi Dawud al Gossarah, jego — — —
— Kara ben Nemzi Effendi? — krzyknął Kurd, patrząc na mnie z obawą.
— Tak jest! — skinął Halef. — Jesteśmy przyjaciółmi szyitów i starego Saliba. Wciągnęliśmy was do wspaniałej pułapki, o pozłacane głowy!
— Pu — łap — ka — —? — wyjąkał Kurd.
— Naturalnie! Stary Salib ukrył się ze swoimi w lesie, a szyici udali, że chcą na was napaść. Uciekli, wy zaś pogoniliście za nimi, opróżniając obóz. Gdyście wyruszyli, do obozu wpadli ludzie Saliba i — —
— O nieba, o nieba! — krzyknął wniebogłosy Kurd. Wyrwał się i począł uciekać, nie pomyślawszy nawet w panicznym strachu, że możemy strzelać.
Allah ’l Allah! Bismillah! Jak pędzi! — śmiał się Halef. — Czy miałem kiepski pomysł, sihdi? Teraz zawiadomi wszystkich Kurdów o wrzekomym napadzie i Akra natychmiast zawrócą do domu.
— Doskonale, Halefie! — zawołałem. — Patrz! Czy widzisz?
Zdaleka nadjechało trzech Kurdów. Ujrzawszy uciekającego Akra, zatrzymali się. Ten wskazywał gestami na nas, coś im przekładając. Po chwili wszyscy zawrócili i znikli równie szybko, jak przybyli.
— Widzisz jak to działa! — cieszył się Halef. — Jedźmy naprzód, aby zobaczyć, co dalej będzie.
Twarz małego hadżi promieniała z uniesienia nad własnym sprytem.
Pośpieszyliśmy naprzód, nie napotkawszy po drodze ani jednego Kurda. Po kwadransie szybkiej jazdy dotarliśmy do wzgórza, z którego można było objąć wzrokiem całą dolinę w promieniu kilku mil. Zobaczyliśmy zdala tłum Kurdów, wracających w największym pędzie do obozu. Nie mieliśmy zatem potrzeby obawiać się ich, przynajmniej w najbliższym czasie. Halef nie posiadał się z radości. Ja również byłem zadowolony. Z całego serca cieszyłem się na myśl, iż nieszczęśliwi jeńcy odzyskają rodziny.
Zawróciwszy, udaliśmy się do wsi szyitów. Chaty stały puste, nawet w oborach nie było bydła. Szir Saffi z dziesięcioma, czy też dwudziestoma wojownikami bezradnie medytowali przy strumieniu. Ujrzawszy nas zdaleka, pośpieszyli naprzeciw.
— Panie, — rzekł Szir Saffi — mieszkańcy mojej wsi znikli bez śladu. Ty byłeś tutaj dłużej ode mnie i musisz wiedzieć, gdzie się podzieli.
— Tak, wiem o tem, lecz gdzie jest reszta twoich wojowników?
— Przybędą niezadługo. Kurdowie Akra ścigali nas. Dlatego kazałem moim ludziom się rozproszyć, by łatwiej uszli pogoni.
— Niewiele jednak brakowało, aby ciebie schwytano.
Spuścił wzrok ku ziemi i przyznał:
— Tak. Zawdzięczam ci życie, panie!
— Myślę, że powinieneś się był sam ratować. Dlaczego nie broniłeś się przeciwko twemu prześladowcy? Był to wszak jeden tylko człowiek. I tyś śmiał zarzucać tchórzostwo staremu Salibowi? Gdzie są jeńcy, których uwolniłeś?
— Wyprawa się nie powiodła. Jeden z naszych wypalił nie wporę.
— Tego nie powinna była dopuścić Fatyma! Lecz chodź za mną. Wiedziałem, że rzeczy przyjmą taki obrót, i poradziłem Salibowi, aby ukrył się ze wszystkimi ludźmi w innej dolinie. Wasze rodziny pociągnęły tam również.
Poznałem po nim, że jest silnie upokorzony. Wyruszyliśmy do nowego obozu. — Skoro chrześcijanie ujrzeli nas, pośpieszyli na spotkanie.
— Jak stoją sprawy, emirze? — spytał Salib, ściskając mi dłonie. — Czyś przybył we właściwym czasie? Czy Kurdowie wyruszyli przeciwko nam?
— Nie. Już wogóle nie przybędą.
— A więc Szir Saffi zwyciężył?
Ponieważ szyita milczał, odpowiedziałem:
— Nie. Fatyma haniebnie go zawiodła. Musiał uciekać i ścigano go prawie do waszej wioski. Uratowaliśmy jednak mu życie i zmusili Kurdów do powrotu.
— Wy dwaj? Wszystkich Kurdów? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Podstępem. W każdym razie nie przybędą w ciągu najbliższych dni.
— A więc pojmani nie zostali uwolnieni! Mój syn, wnuk i żona mego syna! O effendi, posłuchaliśmy ciebie i modlili się żarliwie do Matki Boskiej, aby wróciła nam porwanych!
— Śmieszne! Cóż może uczynić Marryam, — zawołał gniewnie Szir Saffi, aby zagłuszyć swój wstyd, — kiedy wy wszyscy siedzicie z założonemi rękoma, zwłaszcza, że nawet Fatimeh nic nie pomogła, chociaż usilnie pracowaliśmy nad uwolnieniem jeńców, narażając się na niebezpieczeństwo!
— Milcz! — odparł stary. — To właśnie dowód, że wasza Fatyma nic nie może, jeśli, pomimo wysiłków, nie zdołaliście nieszczęsnych uwolnić. My pozostaliśmy tutaj, aby błagać Najświętszą Marję Pannę o pomoc i wierzę gorąco — — —
Nie dokończył. Stanął jak skamieniały, patrząc nieruchomym wzrokiem na kraniec doliny. Pozostali zwrócili się w tym samym kierunku, krzycząc głośno ze zdumienia i radości. Ujrzeli bowiem nadjeżdżających uwolnionych współbraci. Stary Salib wyciągnął ramiona i zawołał:
— O Marjo, o Marjo, łaskiś pełna! — Wysłuchałaś naszych modłów! — O moje dzieci!
Chciał pośpieszyć ku nim, lecz załamał się i runął na kolana. Wówczas zeskoczyli z koni i uklękli obok niego, płacząc łzami radości. Tylko Szir Saffi stał, milczący i ponury. Córka przystąpiła doń zwolna.
— Ojcze! — rzekła, onieśmielona, że dotąd nie wydał ani słowa radości na jej powitanie.
— Ty? — Ty również? — — Wolna! — wykrztusił. — Kto cię — uratował?
— Ten oto emir z Germanistanu odpowiedziała, wskazując na mnie.
— Ten, ten? — — Przecież wcale tam nie był!
Nie wiedział, co ma o tem myśleć. Oddaliłem się, aby oszczędzić mu wstydu. — —
Teraz nastąpiła radosna uczta, na którą ci biedni ludzie nieczęsto mogli sobie dotychczas pozwolić. Wszyscy musieli wziąć w niej udział, nawet Szir Saffi, który prawdopodobnie wolałby się ukryć. Oszczędzałem go, ale mój mały hadżi nie był na tyle wspaniałomyślny. Uchwyciwszy wlot sposobność, odezwał się buńczucznie:
— No, czy jesteśmy kretami, grzebiącemi się w błocie, głupcami i durniami? Rzekłeś: — Nasza odwaga przeciwko waszemu bluźnierstwu. — Widzieliśmy twoją wielką odwagę, ale myśmy nie pracowali gębą, jak ty, lecz pośpieszyli uwolnić biedaków. Teraz widzisz ich wszystkich przy sobie, nawet swoją córkę, podczas gdy ty nie miałeś nawet zamiaru oswobodzić chrześcijańskich jeńców. Powiedz więc, kto jest łaskawszy i potężniejszy, Marryam czy Fatimeh?
— Marja! — krzyknęli chrześcijanie jednogłośnie. Szyici milczeli.
Czyżby nie mogli się również przyłączyć do tego okrzyku?

∗             ∗

Pozostałem u nich jeszcze przez całe czternaście dni, aby dokończyć rozpoczętego dzieła. Mianowicie zabezpieczyłem dolinę przed Kurdami Akra. O wiele łatwiej było ją bowiem obwarować, niż dawną wioskę. Urządziliśmy gęste zasieki, uniemożliwiając dostęp kolcami i kłującemi roślinami. Wejście zabarykadowaliśmy. Wybudowałem mieszkania, bez porównania obszerniejsze i czyściejsze od starych. Następnie zabrałem się do kościołka. Wymalowałem na kamiennej płycie, wygładzonej piaskiem, Madonnę — czarną, białą i czerwoną farbą. Innych farb nie można było tutaj przygotować. Pod wizerunkiem słowa: — Zdrowaś Maryja — w językach arabskim, perskim i kurdyjskim. Coprawda, nie mogłem być dumny z tego arcydzieła, lecz jestem niezbicie przekonany, że po dziś dzień ci prości ludzie uważają wizerunek za dzieło mistrza z Zachodu. Malowidło w każdym razie spełnia swe przeznaczenie lepiej, niż niejeden Murillo, czy Rafael, w galerji obrazów w Europie.
Pracowałem również silnie nad Szir Saffi’m. Przekonywałem go, że islam uznaje Chrystusa, któremu każe nawet odbyć Sąd Ostateczny nad żywymi i umarłymi, nazywając Go Isa ben Marryam Omm Isa. Więcej nie mogłem uczynić, gdyż był zagorzałym szyitą. Moje wysiłki jednak niezupełnie poszły na marne.
Wykończono budowę kościołka. Po raz pierwszy zabrzmiał dzwon. Urządzono uroczysty obchód poświęcenia świątyni. Obchód ten wywołał silne wrażenie nawet na muzułmanach. Gdy odjeżdżaliśmy, żegnani chórem błogosławieństw i życzeń wszystkich mieszkańców doliny, bez różnicy wyznania, spytałem cicho Szir Saffi’ego:
— A zatem Marja, czy Fatyma?
Silnie uścisnął mi rękę i odpowiedział:
— Emirze, miałeś rację! Matka Boga jest potężniejsza od córki Proroka. A więc nie Fatimeh, lecz Marryam! — — —


Wraz z Winnetou, wspaniałym wodzem Apaczów, którego wszyscy moi czytelnicy znają bardzo dobrze, bawiłem u przyjaciół­‑Indjan, z tamtej strony gór, na polowaniu jesiennem na bawoły, a następnie przeprawiłem się z nim przez góry i, mimo późnej pory roku, pojechaliśmy naukos przez cały Wyoming aż do fortu Niobrara w Nebrasce, gdzie zastała nas zima. Ponieważ często zjawiali się tu Siouxowie, którzy niesłusznie uważali nas za wrogów zaciętych, nie kwapiliśmy się oczywiście z wymienianiem swoich imion. Bądź co bądź, byliśmy zadowoleni, że nikt nie wiedział o obecności Winnetou i Old Shatterhanda. Ponieważ ubiory myśliwskie mieliśmy nader zniszczone, a droga nasza prowadziła na cywilizowany Wschód, więc kupiliśmy w forcie przyzwoite ubrania z ciepłych materjałów zimowych, a ponadto grube pledy. W tym stroju bynajmniej nie wyglądałem na westmana, a że nazwałem się Mr. Beyer, Winnetou zaś ode mnie się nie oddalał, przeto nazywano go „Indjaninem Mr. Beyera“.
W forcie Niobrara byliśmy całkowicie zaśnieżeni; cały obszerny ten kraj został odcięty od reszty świata. Byliśmy skazani na samotność przez grudzień i styczeń. Jedyne nasze towarzystwo stanowiło kilku oficerów załogi, którzy nie wydawali mi się zbyt sympatyczni; resztą żołnierzy zajmowaliśmy się tylko o tyle, o ile konieczność wymagała, a co się tyczy innych obecnych w forcie, to tylko z dwoma poprzestawaliśmy od czasu do czasu. Byli to bracia Burning z Moberly nad Missouri, którzy w Blackhills znaleźli złoto i wracali teraz do domu z plonem swojej pracy. Obaj byli żonaci; tęsknili do twoich i ciężko odczuwali przymusową długą izolację w tej zapadłej norze.
Poza tem było tu wiele narodu, składającego się z podejrzanych indywiduów. Bracia Burning nie obcowali z niemi. Działy się tu najrozmaitsze awantury; strzelano wiele, wiele grano, zakładano się, a najwięcej zalewano robaka. Panowała atmosfera tak dla mnie wstrętna, że, o ile mogłem, nie przestępowałem progu ogólnego barroom. Najbrutalniej zachowywali się dwaj hultaje. mianujący się Grinder i Slack. Byli zawodowymi szulerami, notorycznymi pijakami i bezwzględnymi zawadjakami, zresztą, pozbawionymi istotnej odwagi. Nie upływała żadna biesiada bez awantury za ich sprawą. Szczególnie zaś upodobali sobie rodzaj pojedynków, zwanych amerykańskiemi. Zawsze umieli się tak urządzić, że unikali następstw. Hałasowali i darli się, w rzeczy samej jednak byli tchórzami. Najwstrętniejsze zaś dla mnie były dwa wyrażenia, których każdy z nich używał przynajmniej setkę razy dziennie, jako przysięgę, jako zaręczenie, — wogóle przy każdej okazji. Stałem słówkiem Grindera było „niech odrazu oślepnę“, podczas gdy jego kompan powtarzał bez liku bluźnierstwo „niech mi Bóg wydrze rozum“.
Jedyny raz tylko wpadłem w konflikt z obu tymi zawadjakami. Dowiedzieli się, że jestem Niemcem i, kiedy pewnego razu milczącym gestem odtrąciłem ich zaproszenie do gry, rzucili mi w twarz: — damned dutchman — przeklęty szwab. Zato każdego z nich obdarzyłem tak mocnemi policzkami, że obaj zlecieli z krzeseł. Widzowie sądzili oczywiście, że powstanie straszliwa awantura, ale mylili się bardzo, gdyż fanfaroni nie śmieli się targnąć na „Mr. Bayera, lub jego Indjanina“.
Trzeba również wspomnieć o dwóch czerwonoskórych, których śnieżyca zapędziła do fortu. Twierdzili, że należą do plemienia bardzo wątpliwej autentyczności, mianowicie Caddo, prawdopodobnie jednak byli to wojownicy relegowani z innego plemienia. Obaj nader ubodzy, ledwo mieli jaki taki przyodziewek, a ponieważ w drodze zostali obrabowani przez Siouxów, broni nie posiadali. Dążyli do Karfas i wycinali łuki i strzały, aby nie umrzeć z głodu. Obdarowaliśmy ich w miarę możności, atoli nie mogliśmy wystarać się o wierzchowce i o broń dla nich, gdyż tak niezbędnych artykułów nie było tutaj na sprzedaż. — —
Na początku lutego mróz nagle sfolgował. Nastąpiła odwilż, poczem i deszcze padły. Śnieg znikł szybko; mogliśmy przeto puścić się w dalszą drogę. Przedewszystkiem wyruszyli obaj Indjanie, oczywiście pieszo. Daliśmy im na drogę przyzwoity zapas żywności, który mógł starczyć do fortu Hillock, gdzie mogli się zatrzymać. Fort ten był wówczas założony dla próby, ale już następnego roku trzeba go było zwinąć. W dwa dni później odjechali bracia Burning, a następnego dnia Grinder i Slack. Stałem właśnie z Winnetou przed bramą. Skoro nas wyminęli, Slack zawołał:
— Nie wchodźcie nam w drogę! Kiedy was zobaczę znowu, to niech mi Bóg wydrze rozum, Jeśli nie zgaszę was jak świeczkę.
A Grinder dodał z groźbą:
— Tak, zmiarkujcie to sobie, szubrawcy! Kiedy pozwolicie się zdybać, to niech oślepnę, jeśli nie zginiecie od policzków, któremi was obdarzymy!
Patrzyliśmy prosto przed siebie, jakgdyby słowa te nie nas dotyczyły. Tacy ludzie nie mogli nas przerazić.
Jako doświadczeni westmani, czekaliśmy jeszcze jeden dzień, aby się przekonać, czy się łagodna pogoda ustali; następnie wyruszyliśmy z fortu. Łatwo zrozumieć, że jazda przez rozmiękły odwilżą kraj nie należy do najwygodniejszych, ale nasze pierwszorzędne ogiery po wielu tygodniach wypoczynku przezwyciężały wszelkie zawady. Na miękkim gruncie odczytywaliśmy zupełnie wyraźnie ślady tych, którzy przed nami opuścili fort Niobrara. Wszyscy, a więc dwaj Indjanie, Burningowie, Grinder i Slack zdawali się bez wyjątku dążyć do fortu Hillock. Opowiadano mi, że w ostatnich czasach Grinder i Slack nie mieli szczęścia w grze i przepuścili ostatni grosz. Wobec tego trzeba się było strzec tych ludzi z podwójną przezornością. A wiedzieli prawdopodobnie, że Burningowie wożą ze sobą piasek złoty i nuggety. Sądziłem, że są zbyt tchórzliwi, aby się ważyć na otwartą walkę, ale wiedziałem również, że są dość występni, by dla złota pokusić się o zdradziecki napad. Skoro podzieliłem się z Winnetou posądzeniem, nic mi nie odpowiedział, natomiast ścisnął rumaka kolanami, co było dla mnie równie wymowne, jakgdyby odrzekł: — Masz słuszność; trzaba się śpieszyć i dogonić tych łotrów! — — —


Mogę pominąć milczeniem szczegóły naszej wielodniowej podróży. Ślady zbiegały się podczas całej drogi. Jechaliśmy za niemi przez Loux-Fork, gdzie lód miejscami był tak gruby i twardy, że wytrzymywał jeźdźców. Stąd do fortu Hillock był niecały dzień jazdy. Ale ponieważ przybyliśmy po południu, więc nie mogliśmy stanąć u celu przed następnem przedpołudniem.
Czytało się głęboko wydeptany trop, niczem otwartą księgę; mogliśmy, zwłaszcza wyćwiczony w tem Winnetou, określić datę z dokładnością godziny. Dwaj Indjanie wyruszyli o dwa dni wcześniej od Burningów, ale szli pieszo i dlatego prawie się już zrównali; w każdym razie musieli się zrównać dziś wieczorem, albo najpóźniej jutro rano. Grinder i Slack wyjechali o dzień później od Burningów, ale, jak łatwo było poznać z ich śladów, tak napędzali swoje wierzchowce, że podążali tuż za obu braćmi. To wzmagało mój niepokój, z jakiego powodu pędzili tak szybko? Czy żeby napaść na Burningów, czy też żeby wcześniej przybyć do fortu Hillock? Jedno i drugie było możliwe. Odpowiedź miały przynieść najbliższe godziny. Jeśli ślady wykażą, że Grinder i Slack przegonili Burningów, to obawy moje okażą się płonne.
Cwałowaliśmy w galopie przez równinę, wciąż koło trzech śladów, nie spuszczając z nich oka. Minęła jedna godzina i druga, aż Winnetou spiął konia ostrogami i rzekł pewnym głosem:
— Obaj mężowie, którzy nazywają się Burningami, są zgubieni. Dziś w nocy ich zamordują.
Skinąłem głową, ponieważ podzielałem jego mniemanie. Dodał:
— Odległość między obu śladami wynosi godzinę. Przez osiem mil wcale się nie zmniejszała, a zatem Grinder i Slack nie chcą jeszcze przegonić Burningów, ale dosięgnąć ich dopiero w nocy i zamordować.
Panie Boże! — krzyknąłem. — Nie możemy już śpieszyć z pomocą!
Howgh! — potwierdził. — Nie będziemy mogli tak prędko ich dogonić, gdyż za dwie godziny zapadnie mrok, a wówczas nie zobaczymy już śladów. Mimo to gońmy co koń wyskoczy i błagajmy Wielkiego Manitou, aby ochronił obu braci!
Czy już odczułeś lęk przedśmiertny, drogi czytelniku, prawdziwy, straszliwy, okropny lęk przedśmiertny? Chyba nie! Co się mnie tyczy, to i ja nie odczułem, aczkolwiek często śmierć zaglądała mi w oczy; nigdy nie lękałem się śmierci i nie lękam się dotychczas tego anioła, który prowadzi dzieci ziemi do ich Niebiańskiego Ojca. Ale trwoga o innych?! Przeżyłem to straszliwe uczucie już nie raz i nie dziesięć razy. Podobnie tego wieczora i następnej nocy. Być pewnym morderstwa, a nie móc uratować! — Tej nocy, którą spędziliśmy w zagajniku nad małym dopływem Loux-Fork, nigdy w życiu nie zapomnę!
Gdyby ziemię okrywał śnieg, oświetliłby nam drogę, pozwolił odróżnić ślady i dzięki temu zapobiec zbrodni, — ale śniegu nie było. Mimo niecierpliwości, która nam nie pozwoliła oka zmrużyć, musieliśmy czekać, aż nastanie późny świt zimowy. Skoro tylko na wschodzie zaczęło szarzeć, dosiedliśmy koni i pojechali dalej. Istniała jeszcze nadzieja, mianowicie ta, że Burningowie nie zapalili ogniska obozowego i że ich Grinder i Slack nie znaleźli. Jednakże nadzieja ta coraz bardziej słabła, gdyż stwierdziliśmy, że ślady bardziej się do siebie zbliżyły. Grinder i Slack już poprzedniego dnia, kiedy, się poczęło ściemniać, zaczęli przynaglać konie. Każdy moment mógł nam przynieść dowód oczywisty, że dwaj ludzie padli ofiarą zbrodni.
Pędziliśmy do krzewiny, za którą skręcały ślady. Za zakrętem rumaki, bynajmniej przez nas nie osadzone, zatrzymały się same. Burningowie leżeli w kałuży krwi nad popiołem zgaszonego ogniska. Zeskoczyliśmy z koni, aby zbadać ciała. Nie żyli już poprzedniej nocy. Ku zdumieniu, ujrzeliśmy, że nie byli zastrzeleni, tylko przebici nożem. Aby zadźgać człowieka, trzeba mieć więcej odwagi, niż aby go zastrzelić z odległości. Czy może mordercy nie byli tak tchórzliwi, jak mi się wydawali? A może jakiś określony powód kazał im użyć noża zamiast kuli?
Wiedzieliśmy, co należy uczynić. Musieliśmy opuścić zamordowanych i pomknąć za zbójami, którzy zabrali swoim ofiarom złoto, strzelby i konie, pozostawiając resztę dobytku. Cwałowaliśmy dalej ich śladem, który, ku naszemu zdziwieniu, prowadził ku fortowi Hillock. Czy popełnione przestępstwo nie było dostatecznym powodem do unikania tej miejscowości?
Po pół godzinie wyczytaliśmy ze śladów, że jeźdźcy się zatrzymali. Były tu nietylko ślady kopyt, ale także i nóg ludzkich. Lecz dalej ośmiokopytowy ślad rozszczepiał się na dwa czterokopytowe.
Cóżto znaczyło? Zatrzymaliśmy się. Winnetou zawołał:
Uff! Tu szli czerwoni Caddo i dostali od zbójców zrabowane konie!
Z jaką przenikliwością Winnetou odgadł prawdę! Mordercy dogonili pieszych Indjan i podarowali im konie, aby na nich zrzucić podejrzenie. Teraz zrozumiałem, dlaczego zakłuli Burningów, a nie zastrzelili. Caddo nie posiadali strzelb, lecz noże, łuki i strzały. A zatem już poprzedniego dnia byli przeznaczeni na kozłów ofiarnych. Jak lekkomyślnie Indjanie weszli w pułapkę i jak zuchwali byli mordercy, poznaliśmy z tego, że Grinder i Slack nie pojechali wprost ku fortowi lecz zboczyli, aby zapewne ukryć zrabowano rzeczy i przybyć do fortu później od Indjan, oraz aby oskarżyć ostatnich o zbrodnię, przez nich samych dokonaną.
Puściliśmy rumaki naprzód. Winnetou odrzucił swoją wspaniałą, długą, kruczą grzywę i wycedził przez zaciśnięte wargi:
— Tu mój brat Szarlieh znowu widzi, kto jest lepszy, biały, czy czerwony. Mimo to szczęście dopisuje białym; my natomiast jesteśmy skazani na zagładę! Uff, uff, uff!
Co miałem i co mogłem mu odpowiedzieć? Nic! Zresztą, nie mieliśmy czasu rozwodzić się nad smutną kwestją, gdyż ujrzeliśmy przed sobą na horyzoncie oddział jeźdźców, który pędził na nasze spotkanie. Ponieważ mknęli z taką samą prawie szybkością, co my, więc spotkanie nastąpiło rychło. Była to cześć załogi fortu Hillock pod dowództwem porucznika. Kawalerzyści otaczali obu Indjan, spętanych i przytroczonych do siodeł. Oficer kazał się zatrzymać, poczem zwrócił się do nas:
— Skąd przybywacie, messurs?
— Z fortu Niobrara — odpowiedziałem.
— Tym oto śladem?
— Tak.
— Czy nie widzieliście czegoś podejrzanego?
— Owszem, sir, mianowicie trupy dwóch ludzi, których zabito i obrabowano.
Well, zgadza się! Jak daleko stąd?
— Trzy kwadranse. Widzę dwóch spętanych Indsmanów. Dlaczego ich spętano?
— Ponieważ zabili owych ludzi, których widzieliście. Sprowadzimy ich na miejsce zbrodni, aby pogrzebać ofiary i powiesić morderców nad mogiłą. Wiecie chyba, że sprawiedliwość jest tutaj, na Zachodzie, bardzo skrupulatna.
— Wiem bardzo dobrze, sir, ale czy jest pan pewien, że ci Indjanie są istotnie winni?
— Naturalnie! Złapaliśmy ich z końmi i strzelbami zabitych?
— Skąd jednak master wie, że te konie i strzelby należały do zabitych?
— Człowieku, kto panu daje prawo tak mnie badać? Jesteś pan obcy tutaj, nie wyglądasz bynajmniej na człowieka Far-Westu, ja natomiast jestem oficerem i nie winienem panu zdawać rachunku ze swoich postępków!
Odwrócił się ode mnie, aby wydać komendę dalszej jazdy, lecz wyprzedziłem go:
— Stój, sir! Jeszcze jedna chwila! Czy znajdują się w forcie dwie osoby, które posądziły obu Indsmanów?
— Tak, a teraz trzymaj pan język za zębami, człowieku! Nie mam czasu wysłuchiwać próżnych zapytań i — —
— Próżnych? — przerwałem. — Najświętszy obowiązek skłania mnie do stawiania tych pytań, gdyż Indsmani są niewinni, zabójcami natomiast są ich oskarżyciele.
Halloo! Skąd pan to wyssał?
— Znaliśmy już wczoraj planowane morderstwo, niestety, nie mogliśmy zbrodni zapobiec. Zaprowadź nas pan do komendanta fortu! Dowiedziemy dokładnie, że mamy słuszność.
— Nie tak prędko, jak się panu wydaje! Mam rozkaz pogrzebania obu zamordowanych i powieszenia morderców.
— Niktby przeciwko temu nic nie miał, gdyby ci czerwoni naprawdę byli mordercami. Pozwól mi pan powiedzieć wszystko, co wiemy!
Musiał mnie wysłuchać. Kiedy skończyłem, oglądał nas przez chwilę ze zdumieniem, wreszcie rzekł:
— Hm! Sprawiacie wrażenie gentlemanów najzupełniej zielonych, jeśli idzie o Far-West, a jednak słowa wasze świadczą o darze spostrzegawczości, którego muszę wam powinszować. Czyżby Grinder i Slack naprawdę nas ocyganili? No, niby zbyt gentlemanlike nie wyglądają. Część jednak rozkazu, odnoszącą się do pogrzebania zabitych, muszę bezwzględnie wykonać; zaniecham drugiej na panów wyraźną odpowiedzialność. Biada wam, messurs, jeśliście skłamali! Nie pozwalam na żarty!
Wybrał sześciu ludzi, którzy z łopatami mieli jechać do miejsca zbrodni; następnie wziął mnie i Winnetou oraz obu spętanych Indjan do środka, poczem pomknęliśmy ku fortowi. Mimo ważności mego wyznania, nie pytał nas wcale o nazwiska. Caddo nie mogli z nam! rozmawiać. Spojrzenia ich wymownie świadczyły, jak niezmierną wdzięczność odczuwali.
Upłynęło niewiele minut, gdy zaczął padać śnieg, z początku rzadki, potem coraz gęstszy. Nie tajał, bo i temperatura nagle opadła na kilka stopni. Winnetou dziwnem spojrzeniem oglądał niebo i horyzont. Skoro dotarliśmy do fortu, ziemia była okryta wielocalową warstwą. To było nader fatalne, gdyż śnieg przykrył ślady, które mogły dowieść prawdy naszych zeznań. — —


Fort Hillock z nazwy tylko był fortem. Na ogrodzonym czworokącie wznosiły się strażnice. Długie drewniane budowle nadawały osadzie wygląd raczej komory towarowej, niż fortecy. Brudno-białe resztki śniegu świadczyły, że plac był niedawno otoczony wysokim śnieżnym wałem, który roztopiła odwilż. Nie obawiano się widocznie napadu Indjan, gdyż brama, kiedyśmy się zbliżyli, była naoścież otwarta. Jak można było sądzić z zajęć, przy których zastaliśmy żołnierzy, wspomniane długie budowle były stajniami i śpichrzami. Przywołani naszym tętentem, ukazali się wnet dwaj oficerowie, porucznik oraz kapitan, który zmarszczył czoło, skoro nas ujrzał. Dowódca naszego oddziału zsiadł z konia i podszedł do niego, aby złożyć meldunek. My także zeskoczyliśmy z siodeł.
Kapitan słuchał meldunku swego oficera niezbyt wnikliwie, a skoro zbliżyliśmy się doń, zobaczyliśmy, że poświęca naszym koniom większą uwagę, niż nam. Zmierzył je spojrzeniem znawcy i rzekł:
Thunderklapp, jakie wspaniałe stworzenia! Odkupuję od was, gens! Ile mają kosztować?
Dopiero teraz uważał za stosowne uraczyć nas spojrzeniem. Winnetou nie wywarł nań najmniejszego wrażenia, ale skoro spojrzał na mnie, odczytałem na jego twarzy wyraz oszołomienia.
All devils! — zawołał. — Kogo ja widzę? Czy to prawda? Kim jesteś, sir?
— Nazywam się Beyer — odpowiedziałem.
Ale on potrząsnął głową, podszedł do mnie, ujął mnie za szyję, odwrócił mą twarz na prawo, aby ujrzeć lewą stronę szyi, poczem rzekł triumfująco:
— Odrazu wiedziałem! Ta blizna zyskana w słynnej walce! Widziałem pana u matki Thick w Jefferson-City, i wiem teraz, że tych obu ogierów niepodobna kupić, gdyż w całych Stanach Zjednoczonych nie znajdziesz równego im zwierzęcia. Niech inni uważają was za greenhornów, mnie ta odzież nie oszuka, messeurs! Jesteście — — —
— Proszę, — przerwałem szybko — bez nazwisk, kapitanie!
— A to czemu?
— Z powodu Siouxów, przez których teren musimy przejechać. Jeśli pan nas naprawdę poznał, to wie pan chyba, że Siouxowie nie powinni nic wiedzieć o naszej obecności na ich obszarach.
Well, jak sobie życzycie, sir! Zamierzałem porządnie porucznika, że dał się przez was namówić do powrotu, teraz jednak mniemam, że postąpił słusznie. Wejdźcie panowie do strażnicy! Zaopiekujemy się dobrze waszymi wierzchowcami. Panowie zaś dostaniecie tęgiego grogu i powiecie mi, co macie przeciwko Grinderowi i Slackowi.
— Gdzież są ci szubrawcy, kapitanie? Nie widzę ich. Chyba nie odjechali?
— O nie! Konie ich stoją tam w stajni; oni sami odeszli, aby upolować jakąś zwierzynę na obiad.
— I aby wrócić do kryjówki, gdzie schowali zrabowane złoto. Jaka szkoda, że spadł taki śnieg. Nie można iść ich tropem i wyśledzić tajemnie. Ten śnieg również pozbawia nas niezbędnych dowodów zbrodni.
— To mi jest obojętne, sir! Wiem przecież, że potraficie wydobyć dowody z pod najgłębszego śniegu.
Strażnica, do której nas zaprowadził, służyła za mieszkanie kapitanowi oraz obu jego porucznikom. Podczas gdy młodszy oficer zajął się przyrządzaniem grogu, kapitan wskazał nam, gościom, dwa prymitywnie sklecone krzesła i rzekł:
— Siadajcie, messurs, i powiedzcie mi szczerze: nieprawdaż, jesteście Mr. Old Shatterhand i Mr. Winnetou?
Pokazując mu naszą broń, którą, oczywiście, mieliśmy przy sobie, odpowiedziałem:
— Oto słynna srebrna strzelba wodza Apaczów, a oto mój sztuciec i moja niedźwiedziówka. Teraz, mam nadzieję, wiecie dokładnie, kim jesteśmy.
— Stanowczo! To wielki dla nas honor — widzieć panów u nas. Serdecznie was pozdrawiamy I gotowi jesteśmy każde wasze słowo o zbrodni przyjąć za wyznania zaprzysiężone.
— Dziękuję, sir! Ale taki czyn musi być osądzony według praw sawany, które żądają pewnych, nieodpartych dowodów. Wyrok nie może zapaść na tej jedynie zasadzie, że pan nam ufa i wierzy.
Winnetou, który nigdy nie używał spirytualjów, odmówił skosztowania grogu; ja natomiast piłem gorący trunek i przytem obszernie opowiedziałem, co wiemy i co myślimy o Grinderze i Slacku. Nie skończyłem jeszcze, gdy drzwi się otworzyli i na progu stanęli obaj bandyci.
All devils! — krzyknął Grinder. — Niech z miejsca oślepnę, jeśli to nie ten Mr. Beyer ze swoim Indjaninem!
— To on — odpowiedział kapitan, skinąwszy na porucznika, który się natychmiast oddalił. /Chodziło, Jak słusznie przypuszczałem, o aresztowanie obu przestępców./ — Prawdopodobnie niemiło wam ujrzeć tutaj obu tych gentlemans?
— Niemiło? Niech djabeł mnie porwie, jeśli cokolwiek, co dotyczy tych ludzi, jest mi miłe, lub niemiłe! Nie obchodzą mnie wcale; są mi obojętni; są dla mnie tem samem, co powietrze!
— Wątpię! Gdybyście wiedzieli, co ich sprowadziło do fortu Hillock, opuściłaby was obojętność.
Pshaw! Co ich mogło sprowadzić! My obaj nie mamy z nimi nic, absolutnie nic wspólnego! Przyszliśmy tylko dowiedzieć się, czy wasi ludzie wrócili. Mam nadzieję, że obaj czerwoni szubrawcy dyndają już na postronkach?
— Nie, nie dyndają jeszcze. Mr. Beyer sprowadzi ich zpowrotem.
— Jak? Co? Mr. Beyer? Co ma ten Mr. Beyer i jego Indjanin z tą sprawą wspólnego?
— Bardzo wiele! Znają prawdziwych morderców; ścigali ich do samego fortu.
— Prawdziwych morderców? To są obaj Indjanie Caddo!
— Nie. Mr. Beyer twierdzi raczej, że prawdziwi mordercy nazywają się Slack i Grinder.
— Slack i Grin — — — all devils, my? — krzyknął Grinder przerażony.
— Tak, wy!
— Jeśli on tak twierdzi, to niech zmiejsca oślepnę, jeśli nie stracił rozumu! Slack, gadajże, co mówisz o tem?
Zagadnięty pogroził mi ściśniętą pięścią i zawołał:
— Niech go licho porwie! Czego ten drab od nas pragnie? Słowo tego Dutchmana nie ma żadnej wagi. Bóg niech mi rozum wydrze, jeżeli mu nie zatknę gęby, aby milczał przez całe życie! Chodź, Grinderze! Za wiele łaski dla takiego draba!
— Zostaniecie tutaj! — huknął kapitan.
Chcieli wyjść wbrew zakazowi; ale gdy otworzyli drzwi, zobaczyli przed sobą porucznika. Wkroczył z pół tuzinem żołnierzy, którzy natychmiast otoczyli zabójców.
— Co to ma znaczyć? Cóżto takiego? — krzyczał Grinder, usiłując się wyrwać.
— To ma znaczyć, że aresztuję was za popełnienie morderstwa, — odpowiedział kapitan.
Teraz nastąpiła scena, której niepodobna opisać. Nie znaczy to, aby obaj aresztowani stawiali opór, — byli zbyt tchórzliwi. Jedyną ich obroną były słowa; ale jakie słowa i wyrażenia?! Przekleństwa, zaklęcia, przysięgi, klątwy — takiego rodzaju, że włosy stanęły mi dęba. Nigdy jeszcze w życiu nie słyszałem takich bluźnierstw. Miałem wrażenie, że zaduszę się w tym potoku niecnych słów. Odetchnąłem głęboko i z ulgą, skoro wreszcie wyprowadzono ich, aby umieścić pod kluczem i strzec do przesłuchania. Nawet Winnetou, którego nic nie mogło wyprowadzić z równowagi, ujął mnie za ramię tak mocno, że mnie aż zabolało, i rzekł:
— Szarlieh, czy czerwony człowiek bluźniłby tak przeciwko swemu Manitou? Kto może twierdzić, że biali są lepsi, niż dzieci sawany? Jeśli tu jest Dziki Zachód, to zdziczał tylko pod wpływem białych przybłędów, których niegdyś czciliśmy jak bogów! Howgh!
Howgh miało w jego ustach to samo znaczenie, co u nas amen. — —
Po pewnym czasie wrócili kawalerzyści, którzy pogrzebali obu podstępnie zamordowanych. Przywieźli wszystko, co znaleźli w kieszeniach nieszczęsnych.
W notatkach widniały dokładnie adresy ich krewnych. — Niebawem rozpoczął się obiad. Oczywiście, Winnetou i ja zostaliśmy zaproszeni do stołu oficerskiego.
Następnie zwołano sąd wojenny, składający się z oficerów i trzech podoficerów. Winnetou i ja byliśmy świadkami; byli nimi również obaj Caddo. Skoro wszyscy się zgromadzili, sprowadzono Grindera i Slacka, spętanych i strzeżonych przez czterech żołnierzy.
Obaj oskarżeni nie mieli przygnębionego wyglądu. Występowali pewnie i byli nawet tak czelni, że oświadczyli, iż nie mogą uznać kompetencyj obecnego sądu. Wiedzieli dobrze, że świeży śnieg pozbawił nas istotnych dowodów. Mogliśmy tylko znaleźć zrabowane złoto i powiedzieć im gołosłownie, że oni je ukryli. A że podarowali Caddo konie i broń, to nie miało żadnego znaczenia, ponieważ mogli sami je dostać, nie popełniając morderstwa, i ponieważ, przedewszystkiem, świadectwo obu tych czerwonych — według praw sawany — wcale się prawie nie liczyło.
Nie mogę stwierdzić, aby kapitan, jako przewodniczący sądu, prowadził dochodzenie sprytnie; ale jeśli mam być szczery, to muszę wyznać, że i ja nie potrafiłbym wymóc na oskarżonych wyznania. Główną podstawą do oskarżenia w tych warunkach była okoliczność, że jechali tak, aby zamordowanych dogonić dopiero po zapadnięciu zmroku. Wprawdzie i te ślady były niewidoczne, ale mogliśmy na to przysiąc, Dowodziło to jedynie, że dogonili Burningów, ale nie, że ich zamordowali.
Wskutek tego całe przesłuchanie sprowadziło się tylko do oskarżeń ze strony kapitana i do zaprzeczeń oskarżonych. Czelność ich nie miała granic, a przekleństwa były tak nieprawdopodobne, że, nie mogąc wreszcie wytrzymać, poprosiłem przewodniczącego, aby odłożył posiedzenie.
— Odłożyć? — zapytał ze śmiechem Grinder. — Musimy coś podobnego sobie wyprosić! Żądamy albo natychmiastowego skazania nas na podstawie nieodpartych dowodów, albo bezzwłocznego wypuszczenia na wolność. Niechaj zmiejsca oślepnę, jeśli pozwolimy na co innego!
— Tak — dorzucił Slack. — Albo nas powieście, albo puśćcie nas! Niema innego wyjścia. Oszczerstwa tego Mr.-Beyera i jego Indjanina są tak śmieszne, że poprostu lituję się nad ich głupotą. Nie można nam nic zarzucić; aby jednak oczyścić się zupełnie, damy im szanse zwycięstwa. Wsadźcie nas czterech dziś wieczorem do ciemnego pokoju i dajcie każdemu dobry ostry nóż do ręki. Jeśli się zgodzą na to rycerskie rozstrzygniecie, to niech mi Bóg wydrze rozum, jeśli nie dowiedziemy naszej niewinności w taki sposób, że rano zostaną po nich tylko cuchnące kadawery. Czy przystajesz, Grinderze?
— Z najwyższą przyjemnością! — odpowiedział zapytany. — Amerykański pojedynek w ciemności — to nasza specjalność. Niejeden już zginął od naszych noży. Sprawi mi to wielką radość. Jeśli ci tak zwani gentlemani zgodzą się na twoją propozycję. Niestety, jestem przeświadczony, że zabraknie im odwagi. Kłamać mogą w żywe oczy, ale czy walczyć? Pshaw!
Spojrzałem badawczo na Winnetou. Odpowiedział potakująco drgnieniem rzęs.
— To są tylko próżne przechwałki! — rzekłem. — Jeśli my się zgodzimy na tę propozycję, oni się wycofają.
— Wycofamy? — roześmiał się na całe gardło Grinder. — Dwaj tak znakomici, siejący postrach pojedynkowicze, jak my! Ten wykręt jest tak śmieszny, tak głupi, że nie znajduję słów odpowiedzi!
Nie przestawali w ten sposób szydzić jeszcze przez długą chwilę, póki nie zaproponowałem przewodniczącemu, aby uznał ten podwójny pojedynek za Sąd Boży. To ostatnie wyrażenie rozśmieszyło oskarżonych, którzy chełpili się, że nie wierzą w Boga. Byli przeświadczeni, że od biedy i tylko napozór zgodziliśmy się na pojedynek, ale że wieczorem na pewno postaramy się ulotnić. Kapitan zaś, który znał nas, wyraził zgodę. Postanowiono, że nas czterech zamkną w chałupie, na dwanaście godzin, od ósmej wieczór do ósmej rano, abyśmy walką rozstrzygnęli sprawę. Zaraz potem wyprowadzono aresztantów; nie omieszkali szydzić z nas i kląć tak siarczyście, że nie mogę tego powtórzyć. Oczywiście znów umieszczono ich pod kluczem. Pewność morderców płynęła z tego, że przy rewizji nie znaleziono przy nich ani śladu zrabowanego złota, i że uważali nas za straszliwych nowicjuszy, którym się nawet nie śni oczekiwać wieczora w forcie Hillock.
Skoro odeszli, kapitan, oczywiście, nie ośmielił się udzielać nam rad. Dla niego wynik pojedynku między Winnetou i Old Shatterhandem, a takimi drapichróstami nie ulegał wątpliwości. Cała załoga była zachwycona, że rozegra się tak interesujące zdarzenie.


Obejrzeliśmy chatę, w której miano nas zamknąć. Stała pod drzewem, a była sklecona z surowych, mocnych belek. Zamykał ją ciężki, długi rygiel drewniany. Chwilowo nie było w izbie nic, prócz słomy w kącie.
Rozmawialiśmy prawie do ósmej z oficerami, nie napomykając wcale o pojedynku. Strażnicy donosili wielokrotnie, że Grinder i Slack stale pytają, czy jeszcze jesteśmy w forcie. Punktualnie sprowadzono ich do chaty i wręczono im noże. Następnie oddaliśmy kapitanowi całą naszą broń, prócz, oczywiście, noży. Wzięliśmy nasze ciepłe pledy i kazaliśmy się zaprowadzić na miejsce walki. W towarzystwie kapitana i porucznika weszliśmy do chaty. Żołnierz oświetlił wnętrze pochodnią. Grinder i Slack stali pod tylną ścianą, trzymając noże w ręku.
— Nadchodzą! — szydził Grinder. — Idą na spotkanie śmierci! Poco czekać do jutra? Można będzie za kwadrans otworzyć drzwi, bo wcześniej jeszcze wyprawimy łotrów do piekła!
Drżący głos zadawał kłam tym buńczucznym słowom. Zawiodła nadzieja, że umkniemy. I oto opanowała ich trwoga. Podczas gdy my rozkładaliśmy nasze pledy w prawym kącie, jakgdyby szykując się do spania, kapitan odezwał się do fanfaronów:
— Bardzo możliwe, że odbędzie się tak prędko, jak myślicie, ale prawdopodobnie z przeciwnym skutkiem. Właściwie nie wiecie nawet, kim są Mr. Beyer i jego Indjanin.
— Kim mają być! — odparł Slack. — Ludzie, którym jeszcze nie zaschło za uszami. Bóg niech mi dzisiaj, w tej chwili, wydrze rozum, jeśli po upływie godziny szubrawcy będą mieli kroplę krwi w żyłach!
— Przestań pan bluźnić! Jeśli wasze słowa mają być spełnione, to jeden z was opuści to miejsce ślepy, a drugi obłąkany. Dowiedzcie się wkońcu, kogo macie przed sobą! Ci gentlemani to Old Shatterhand i jego czerwony przyjaciel Winnetou, i nie wątpimy, że wyjdą stąd nienaruszeni.
— Old Shatter — — — — Win — — — —! — rozległo się u ściany. Ze strachu nie mogli wypowiedzieć pełnych nazwisk. Upłynęła chwila, zanim Grinder dodał:
Niech zmiejsca oślepnę, jeśli to nie jest bezczelne i przeklęte kłamstwo!
Podszedłem doń, uchwyciłem go prawą ręką za pas. podniosłem i rzuciłem o ścianę, tak, że aż belki trzasnęły; poczem bez słowa wróciłem na miejsce. Komendant zaś odezwał się do Grindera, który podniósł się, jęcząc i klnąc:
— To był dowód, że mówiłem prawdę. Taką siłę w ręku ma tylko Old Shatterhard. Czy wierzycie, że to on?
— Niech was djabeł porwie! — syknął Slack. — To oszukaństwo, to zasadzka! Dlaczego nam wcześniej nie powiedziano, co to za ludzie? Zabiją nas powoli i na pewno zakłują w ciemnościach! To jeszcze gorsze, niż gdyby zapadł wyrok. Chcemy stąd wyjechać! Przesłuchajcie nas jeszcze raz!
— Czy chcecie się przyznać do rabunku?
— Nie, i jeszcze raz nie! Jesteśmy niewinni!
Teraz Winnetou gestem nakazał milczenie i rzekł spokojnie:
— Tu oto stoi Winnetou, wódz Apaczów, a tu stoi jego brat i przyjaciel Old Shatterhand, któremu nigdy jeszcze nie oparł się żaden wróg. Nie powiedziałem dotąd ani słowa, ale teraz rzeknę, co się ma stać. Zaryglują nas teraz i następnie obstawią chatę, aby mordercy ze strachu nie przebili się przez ściany. A potem, mimo mroku, noże nasze przebiją morderców, ponieważ oczy nasze przywykły do ciemności. Jesteśmy jako węże, których się nie słyszy, kiedy pełzają. Dzisiaj już padło dosyć zbytecznych słów; teraz nastąpią czyny. Usłyszy się śmiertelnie okrzyki morderców, którzy padną pod naszemi nożami. Można rozpocząć!
Słowa Winnetou, zwłaszcza ton poprostu zmiażdżyły łotrów. Drżącym głosem zaczęli prosić, grozić, klnąć — ale daremnie. Gdy zaś żołnierz z pochodnią wyszedł, ścisnęli pięści i zaczęli powtarzać swoje zwykłe przekleństwa ze ślepotą i obłędem. Dopiero kiedy zaryglowano drzwi, umilkli i starali się nie wywoływać szmeru, aby wrogowie nie wiedzieli, gdzie się znajdują.
Co się nas tyczy, to nie chcieliśmy ich zakłuć, lecz strachem doprowadzić do wyznania. Byliśmy przeświadczeni, że nie ośmielą się nas zaatakować. Mimo to odsunęliśmy kołdry i położyli się z wyciągniętymi nogami, tak, że każdy, któryby się zbliżył, musiałby ich dotknąć. Czekaliśmy gotowi do obrony, trzymając mocno noże.
Nie mieliśmy, oczywiście, żadnego sposobu odmierzenia czasu. Jednakże instynktownie odliczyłem godzinę, a nie usłyszeliśmy żadnego szmeru. Naraz zrobiło się tak zimno, tak zimno, że zmroziło nas do szpiku kości, a wkrótce potem głuchy poszum rozległ się nad dachem. W kilka minut później usłyszeliśmy poprzez ścianę:
— Czy widzicie błędne ogniki u wszystkich kątów? Zbliża się blizzard, blizzard! Ratujcie się w strażnicach, szybko, szybko!
Blizzard — to straszliwa zamieć śnieżna na zachodzie Missisipi, nadciągająca z północy. Wyprzedza ją nagły i nader gwałtowny spadek temperatury. Blizzard mija szybko, aliści jest niemniej niebezpieczny, niż straszliwe wjugi Azji. Towarzyszą mu rozmaite zjawiska elektryczne, a nawet zimą błyskawice i pioruny nie są rzadkością. Biada temu, kogo blizzard spotkał poza domem, albo w niezbyt mocnym budynku! Blizzard wszystko porywa i pokrywa każdą najwyższą rzecz martwą warstwą całunu śnieżnego.
Nawoływania umilkły; wartownicy pochowali się w strażnicach. Nastąpiło pierwsze uderzenie wichru, który usiłował wszystko porwać i zdruzgotać. I oto zawyło, zasyczało, zastękało i ryknęło nad nami, niczem niewidoczne olbrzymie fale, które wszystko zmiatają bez litości! Huknął piorun; zapaliły się błyskawice. Wnętrze chaty wypełniło się gęstym śniegiem, który orkan zapędził we wszystkie luki. Drżeliśmy z zimna; dzwoniliśmy zębami, aczkolwiek zawinęliśmy się w pledy. Podłoga trzęsła się, belki trzeszczały. Trwało to przeszło pół godziny, poczem nastąpiły krótkie pauzy, podczas których słyszeliśmy jęki i rzężenie Grindera i Slakka, — może jęki trwogi? Nie mogliśmy jeszcze widzieć. Niebawem orkan znowu wzmagał się, skupiał do ostatniego uderzenia. Podłoga trzęsła się gwałtownie. Chata trzeszczała i przechylała się na prawo, na lewo; po chwili zapadła się tylna część dachu. Blizzard, jakgdyby zaspokojony spustoszeniami, ustał. Spokój nastąpił równie prędko i znienacka, jak wybuchła burza. Niebezpieczeństwo minęło.
Czy istotnie minęło? Dla Winnetou i dla mnie, owszem, ale czy także dla innych? Z pod ruin zapadniętej chaty wydobyła się jakaś postać, która uciekła ze straszliwym rykiem. To był Slack. Z drugiego zaś kąta rozlegały się nieartykułowane dźwięki, jakgdyby ktoś chciał krzyczeć, ale nie mógł. Odwinęliśmy się z pledów i podeszli. Grinder leżał miedzy potrzaskanemu deskami pod belką, która przygniotła mu piersi. Podniosłem ją, a Winnetou wyciągnął rannego, który leżał w omdleniu. Zanieśliśmy go do mieszkań oficerów. Przed drzwiami spotkaliśmy kapitana, który wyszedł zbadać wyrządzone szkody. Zawrócił z nami do pokoju. Skoro położyliśmy Grindera u ogniska i obejrzeli go, nie mogliśmy powstrzymać się od okrzyku. Deska nabita gwoźdźmi zwaliła się na twarz, rozbiła mu kość nosową i wykłuła oczy.
— Ślepy, ociemniały, ślepy! — krzyczał kapitan, składając ręce. — Bluźnił, że pragnie zmiejsca oślepnąć! To Boży wyrok!
Nic nie odrzekłem; byłem głęboko wstrząśnięty. Winnetou również milczał. Opatrzyliśmy nieszczęsnego i położyli go na pościeli jednego z oficerów. Następnie poszliśmy zbadać skutki orkanu. Zawaliła się jedynie nasza chata. Udaliśmy się na poszukiwanie zbiegłego Slacka. Ślad prowadził do ogrodzenia, przez które Slack przelazł, poczem wiódł do pobliskiego lasu. Śnieg był głęboki po kolana, świecił tak jasno, że mogliśmy postępować śladem bez pochodni. Dotarłszy do skraju lasu, usłyszeliśmy pośród drzew jakiś dziwnie zawodzący głos. Weszliśmy w głąb lasu i znaleźli Slacka, który z pod drzewa usunął śnieg, leżąc na ziemi, jedną ręką grzebał, przyczem nucił jak dziecko:
— Piasek, nuggety — — piasek, nuggety — osiem pełnych torb — — osiem pełnych torb — — —!
Z trudem zdołano go odciągnąć. Pod mchem znaleźliśmy osiem nader ciężkich torb skórzanych. Godziło się to z notatkami Burningów — było to bowiem złoto, które przyprawiło ich o zgubę.
Slacka zaciągnięto zpowrotem do fortu. Włosy miał krwią zlepione. Skorośmy zbadali głowę, okazało się, że jego również ugodziła deska. Czy to go pozbawiło rozumu, czy może oszalał ze strachu, — niepodobna rozstrzygnąć.
A zatem Grinder ślepy, a Slack obłąkany! Tak, jak w swej niewierze i czelności żądali od Boga! Kto zaprzecza, że jest wieczna Sprawiedliwość, której nikt nie może ujść w tem życiu, czy dopiero w tamtem, ten niech się wystrzega doświadczyć jej istnienia na sobie! Boże wyroki są sprawiedliwe i nieodwołalne. Każda przewina pociąga za sobą karę, wcześniej czy później, tu albo tam, i żaden grzesznik nie uniknie bicza sprawiedliwości. — — —
Po burzy wypogodziło się bardzo szybko; wspaniała pogoda pozwoliła nam kontynuować podróż. Grinder i Slack, jako chorzy, zostali w forcie. Dalszy ich los zależał od tamtejszych oficerów, którzy odprowadzili nas dosyć daleko. Obaj Caddo dostali w podarunku konie Grindera i Slacka; mogli nam zatem towarzyszyć. Doprowadziliśmy ich do rzeki Platte, gdzieśmy się rozstali, pozyskawszy ich dozgonną wdzięczność za ocalenie od pewnej śmierci.



∗             ∗

W cztery lata później wysiadłem w Baton-Rouge nad Missisipi, ponieważ chciałem tu czekać na parowiec do Natchez. Na bulwarze siedzieli dwaj żebracy, nieszczęśni, chudzi, w łachmanach. Twarze ich wydawały mi się znajome. Jeden miał puste oba oczodoły, a zamiast nosa głęboką i szeroką bliznę. Drugi wyciągał kapelusz, strojąc błagalne miny. Skoro rzuciłem srebrną monetę, wyjął ją szybko z kapelusza i wymamrotał:
— Piasek, nuggety — — osiem pełnych torb — — osiem pełnych torb!
Wiedziałem, kogo mam przed sobą. Mordercy nie znaleźli zasłużonej kary w forcie Hillock. Ale ich obecne położenie było gorsze od śmierci. — —
W tym samym roku przybyłem przypadkowo do Moberly nad Missouri. Zapytałem o rodzinę braci Burning. Usłyszałem historję zamordowania obu braci, oczywiście z najprzeróżniejszemi dodatkami, tyczącemi się bohaterskich czynów Winnetou i Old Shatterhanda. Nie powiedziałem, kim jestem. Wystarczyła mi wiadomość, że kapitan wręczył rodzinie osiem pełnych torebek złota wraz z obszernem piśmiennem sprawozdaniem. — — —

KONIEC



  1. Czerwony Canon.
  2. Wielki Mokasyn.
  3. Żółta Woda.
  4. Pan.
  5. Tak mnie nazywał.
  6. Jego żona.
  7. Miał wtedy sześć miesięcy.
  8. Nasz towarzysz.
  9. Tratwy ze skór kozich, napełnionych powietrzem.
  10. Osły.
  11. Pan.
  12. Rodzaj zwierzchniej odzieży.
  13. Strzelba czarodziejska.
  14. Jezus.
  15. Jezioro, skrzepłe z nadmiaru soli.
  16. Wielkorządca.
  17. Salon przyjęć.
  18. Niemiec.
  19. Sędzia.
  20. Starszy wioskowy, rodzaj sołtysa arabskiego.
  21. Wieś arabska.
  22. Dolina, suche łożysko rzeki.
  23. Podrzutek, znaleziony.
  24. Wyrazy powitania.
  25. Cmentarz.
  26. Latarnie papierowe.
  27. Kadi-sędzia.
  28. Łowca niewolnic.
  29. Więzienie.
  30. Gazela.
  31. Haczyk.
  32. Kupiec.
  33. Jagh kuds — olej święty.
  34. Patrjarcha ormiański.
  35. Placek z pszenicy tureckiej.
  36. Dysydent, schizmatyk.
  37. Urzędnik policyjny.
  38. Minister sprawiedliwości.
  39. Ormianin.
  40. Ślady i tropy.
  41. Spodnie.
  42. Kurdyjskie: pan.
  43. Mila.
  44. Policzek
  45. Święta krew.
  46. Starszy wioskowy.
  47. Jutrzenka, tutaj imię żeńskie.
  48. Przyjaciel, gość i wódz.
  49. Środek na wymioty.
  50. Szatan.
  51. Bastonada.
  52. Ładny towar
  53. Persja.
  54. Kodeks prawny.
  55. Przypis własny Wikiźródeł Obóz letni.
  56. Przypis własny Wikiźródeł Sołtys
  57. Żona sołtysa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.