<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Hołota
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1878
Druk J. Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HOŁOTA.
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.




WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.

1878.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 19 Апрѣля 1878 г.

Druk J. Noskowskiego Mazowiecka Nr. 11.



Pomiędzy Żabiem a Wyczółką, na samej granicy, gdzie klinem wchodził kawał piaskowatego gruntu, krzywemi sosnami zarosły — stała oddawna karczemka, którą zwano Zieloną Budą.
Dla czego Zieloną, trudno odgadnąć, gdyż ani na sosnach, ani dokoła, świeżej zieloności nie było nigdy wiele, nawet wiosną. Trawa puszczała biednie a drzewa rosły ospale i niewesoło. Być może iż przed laty zielono pomalowane okiennice, na których tle wyblakłem rozeznać jeszcze było można, niegdyś wprawną ręką namalowane kieliszki, szklanki i obwarzanki, dały karczemce ten przymiotnik, którego dziś już nic nie usprawiedliwiało.
Karczemka ta kością w gardle zawsze stała dziedzicom Żabiego i Wyczółki, bo należała do Trzasek, małej wioszczyny, która ciągnęła wielkie korzyści z arendy, rozpajając sąsiednich włościan wódką tanią a brzydką. W tem ustroniu długo bardzo siedzieli żydzi; później, gdy tuż blizko przeprowadzono szosę, że i na podróżnych dystyngowanych rachować było można, poskoczyła arenda w górę i niezmiernie zabiegliwy Wicuś, przezwany Kuternogą, wziął ją w dzierżawę.
Ten Kuternoga, choć osiadły zdawna w okolicy, gdzie wprzódy po dworach różne funkcye sprawiał, niewiadomo było wszakże ani zkąd ani od kogo pochodził. Najrozmaitsze o tem i najsprzeczniejsze biegały wieści. Temu tylko zaprzeczyć nikt nie mógł, że Wicuś, grzecznie zwany przez potrzebujących jego rady i pomocy: „Pan Wycienty,“ przez innych Wicuś, Wicek, a nawet Wisus (gdy się kto nań pogniewał), był jednym z najciętszych ludzi na okolicę. Nigdy pono do szkół nie chodził, czytać i pisać ledwie umiał, ale bystrości, przebiegłości i sprytu miał tyle żeby ich na dwu stało. Przezwisko Kuternoga samo powiada że na jedną nogę kulał, i to szpetnie, bo gdy szedł, całe ciało na jedną stronę się przechylało tak, że się padać zdawał. Mimo to biegał, kręcił się i rzadko na miejscu usiedział. Żwawy był na podziw, a temperamentu niespokojnego. Niewielkiego wzrostu, dosyć gruby i kościsty, z rękami długiemi, z włosem na głowie jakby wypłowiałym, który nosił długo puszczony, Wicuś twarz miał bladą, dosyć brzydką, nos trochę zadarty, policzki wystające, gębę szeroką i zarost tak nikczemny, że się prawie golić nie potrzebował. Oczy mu siedziały pod mocno zasklepionem czołem, jak dwa koty na przypiecku i patrzały bystro, a latały żywo. Człek był niepozorny, gdy go chandra napadła, milczący, że z niego słowa dobyć było trudno, gdy potrzeba przyszła, gadatliwy okrutnie i krzykliwy.
Niepozornemu takiemu kuternodze dobrze się ożenić zdawało się trudnem, wziął jednak ze dworu od nieboszczki podkomorzynej Manczyńskiej dziewczynę na podziw piękną, cichą, łagodną, która od skąpej pani dostała wyprawę niezłą, a potem po jakimś stryjaszku, choć się wcale nie spodziewała, jakieś parę tysięcy złotych. Nieszczęśliwe to było, zawojowane stworzenie, pewno lepszego losu warte. Kuternoga nie dawał jej kroku stąpić bez zezwolenia swego, ale Handzia się na to nie skarżyła.
Na tej, napozór lichej, niepoczesnej karczemce, Wicuś pieniądze robił i kabzę nabijał; wszyscy o tem wiedzieli, chociaż się z tem nie popisywał.
Nie mogło też być inaczej, bo Wicuś był przebiegłym, nielitościwym, śmiałym, nocy nie dosypiał, we dnie nie spoczął, nie dojadł, a na grosz, nie żałując potu, pracował.
Nigdy go nikt próżnującym nie widział, robił coś zawsze. Zdawało się czasem, jakoby to nie z potrzeby i rachuby pochodziło, ale z nałogu i jakiejś gorączki wewnętrznej, spocząć mu nie dającej. Pierwszy na nogach z rana, całą noc spał jednem okiem i na najlżejszy szelest wstawać był gotów, odrazu przytomny, jakby nie usnął wcale. Żonie z nim było jeszcze jako tako, bo choć jej robotę przypominał ciągle i nastręczał, ale złego słowa nie powiedział nigdy. Sługi za to z pyszna się miały: mało który stróż lub dziewczyna wytrwali długo u niego, bo próżnować nie dawał, a gderał okrutnie.
A było co robić, bo karczma się nawet w najgorszy czas i w roztopy nie zamykała nigdy. Stróż nieustannie musiał być przy stajni, sługa w izbie, to około dziecka, którego jejmość, siedząc za stołem, nalewając, krając, odbierając zapłatę, pilnować sama nie mogła; — to na posyłki. Prócz tego miała do dozierania dwie krowy i coś nierogacizny; chowały się też kury, kaczki i gęsi, na które pilne mieć było potrzeba oko, aby z blizkiej kałuży nie wybrały się spacerem na grunta Żabiego lub Wyczółek, na których je nielitościwie zabierano, a nawet i zabijano. Miała Zielona Buda korzyść ze swego położenia, to prawda, ale i niedogodności wiele, niepokój i wojnę nieustającą. Sąsiedzi mścili się za rozpajanie włościan grabieżą, na którą się zasadzali, jak na zwierzynę. Najniewinniejsze stworzenie, byle stopą dotknęło po blizkich gruntach, padało ofiarą wojny.
W tem położeniu na stopie wojennej, tylko Wicuś Kuternoga mógł wytrwać, inny nie wytrzymałby.
Opisaliśmy go, jak niepoczesnie wyglądał, dodać potrzeba, że się odziewał nie do twarzy. Kapotę nosił długą po pięty, dla pokrycia krzywej nogi, pod nią bieliznę tylko kładł zwykle, kamizelę, u której zawsze połowy guzików brakło, buty ogromne, a na głowie nosił czapeczkę, bodaj niegdyś przez żonę haftowaną, może półaksamitną, ale tak zatłuszczoną i zafolowaną, że desenie na niej ledwie się od tła rozróżnić dawały.
Czapeczkę tę Wicuś zrzucał chyba w wielkich wypadkach, dla osób w hierarchii spółecznej wysoko położonych, z których nielitościwie szydził za oczy, ale stanąwszy przed niemi, tem niższe bił im pokłony. Kto pochlebstwo i weneracyę lubił, temu tak umiał dogodzić, że lepiej nie było potrzeba.
Na mil dziesięć, a może więcej w koło, Kuternoga znał ludzi, stosunki, sytuacyę i wartość każdego człowieka, tak, że mógł doskonale obliczyć, czego się kto dorobi lub kiedy upadnie. Odgadywał cudownie tych, co szli do ruiny i co mieli przyszłość, wyprorokowywał małżeństwa, przeczuwał zwady — wiedział wszystko na wylot.
Bali się go też wszyscy, a wielu rady jego zasięgało. Mówiąc o nim, zwykle każdy w czoło się uderzał, pokazując, że tam u niego dużo siedzi!
Zielona Buda, gdy Pan Bóg ją szosą obdarzył, powinna była przybrać przyzwoitszą postać i poczytniejszą fizyognomię, została jednak taką prawie, jak od wieków była, nieforemnym budynkiem, długim, nizkim, z dachem wysokim, ciężkim i staroświeckim zajazdem pod słupami.
Dziedzic grosza nie chciał poświęcić na żadną restauracyę, Wicuś więc o własnych siłach dosyć porządne dwa pokoiki gościnne wysztyftował. Posprawiał do nich okna większe, mebelki bejcowane, i starał się o czyste ich utrzymanie.
Gwoli przejezdnym zawiesił w nich nawet firaneczki, postawił doniczki z kwiatami, aby do zajechania kusiły, uśmiechając się z za szyb. O ile Zielona Buda była zresztą niepozorna, tak słynęła z tego, że w niej goście wszelką znaleźć mogli wygodę.
Wicuś doskonale rozumiał i przeczuwał wymagania ludzi, do wygódek i pieszczot nawykłych.
Była to intuicya artysty w swoim rodzaju, gdyż świat, w którym się obracał, nauczyć go tego nie mógł. Darł za wszystko, ale zaopatrywał się w napoje, herbatę, tytuń, przekąski, cukier w najlepszym gatunku. Każdy od niego odjeżdżał, stękając na ceny, nikt nic nie mógł zarzucić ani jadłu, ani napojowi i usłudze.
W potrzebie Kuternoga podawał, służył sam, co mu nastręczało zręczność do rozmowy z podróżnemi, której łaknął wielce, będąc wszystkiego ciekawym nad miarę. Jak są ludzie, co na drodze i po podłogach sznurki zbierają i pogięte szpilki zatykają sobie za suknię, tak on najbłahszą napozór wiadomostkę chował w jakąś pamięci komórkę, pewny, że ona się kiedyś na coś przydać może. Nieraz się to sprawdziło.
Podsłuchać, dowiedzieć się rad był wszystkiego, jednem słowem, człowiek był ciekawy. Ludzie z nim częściej obcujący, doświadczywszy jak z nich zręcznie dobywał czego chciał, tchórzyli przed nim, nie śmiejąc prawie ust otworzyć, bo ich, jak to mówią, za język łapał.
O ile Wicuś żwawy był i kręcący się, o tyle żona jego, piękna Handzia, powolna, milcząca, napozór leniwa. Wiedziała o tem, że była piękną i być nią nie przestała, choć od urodzenia córeczki trochę pobladła. Lubiła się ubrać czysto a do twarzy, przejrzeć się w zwierciadełku, oczkami mrugać, minki pogardliwe wielkiej pani stroić. Wyszedłszy za prostego arendarza, czuła się może tem upośledzoną, będąc w dodatku szlachcianeczką i wychowanicą ś. p. podkomorzyny Manczyńskiej.
Z pończochą w ręku, w mitenkach, siadywała za stołem przy flaszkach, jakby zamyślona, stęskniona, smutna, niechętnie i skąpo się odzywając do ludzi, zwłaszcza, jak ona zwała: „ordynaryjnych“.
Obyczaju jej tego mąż nawet nie mógł odmienić i weselszą ją i gadatliwszą uczynić.
Bywało tak, że ludzi którym nalewała, co się koło niej przewijali, nie widziała, nie pamiętała, gdy mąż w pół roku mógł powiedzieć, kto kiedy u niego był, co robił i w jakiej godzinie. Arenda też i całe gospodarstwo na nim stało, a Wicuś mawiał nieraz, że uchowaj Boże na niego czegokolwiek, żonisko by sobie rady nie dało.
Wieczór był wczesnej jesieni, żniwa się jeszcze nie ukończyły; po dniu dosyć skwarnym, choć na zachodzie trochę się chmur plątało, zdawało się zbierać na noc cichą i pogodną. Na szosie, jako w dzień niedzielny, wozy, wózki, piesi, jezdni, gęsto się przesuwali, ale przed Zieloną Budą mało kto przystanął.
Miała ona wprawdzie o pół mili austeryą współzawodniczkę, do Wyczółek należącą, zwaną „Spoczynkiem“, ale ta, dosyć pokaźna na oko, wewnątrz była brudna, zapuszczona i źle utrzymana. Z drugiej strony tęgie półtorej mili się jechało do wsi i oberży w Żabiem.
Kuternoga umiał zręcznie przywabiać do siebie, grzeczny był i uprzejmy. Pokłonił się, pogadał, zaśmiał się chętnie i pobaraszkował, na wszystko miał czas. Nieraz i pochwalił się z czemś dobrem, do konsumcyi kusząc. Podróżni się na to brali jak na wędkę.
— Żeby jaśnie pan wiedział, jakie mi się udało dostać leciuchne, czyste, zdrowe winko węgierskie, chłodzące, na skwar przedziwne, czy z wodą czy bez wody... Ks. Przeor nie mógł się odchwalić, a to przecie znawca! Ho! ho! Dostałem je z Winiar. Powiadam panu, ambrozya!
Zwykle się kończyło na tem, że jasny pan zawołał — „A pokażno“ — I butelczyna pękała.
Innych kusił likworami, innych ponczykiem, który żona robiła arte, pospolity lud piwem, nigdy nie chybiając w tem co komu przystało.
Czasem kuty kuternoga nie życzył się komuś czegoś napić, bo to było — drogie. Zawsze się jednak okazało, że ten, komu odradzał, nietylko mógł się na kosztowny przysmak zdobyć, ale go użył sowicie.
Tego wieczora goście przesuwający się liczniej, jakoś pod nosem Wickowi przejeżdżali, ledwie się zatrzymując. Stancyjki były nie zajęte, nikt się na noc nie trafiał. Złapanie kogoś na nocleg było in votis. Dla tego kuternoga stał sam przed karczmą na straży, aby okazyi nie opuścić.
Słońce zapadało za ciemne, porozrywane chmury, jaskrawy blask jego przedzierał się tu i owdzie gorejącemi jeszcze promieniami, ozłacając łąki i pola, gdy na szosie zatętniało. Kuternoga poznał po turkocie powóz pański a wkrótce potem ujrzał cztery ładne konie, trochę zmęczone i opylone, koczyk podróżny, a na koźle obok woźnicy w liberyi, dostrzegł i lokaja palącego cygaro. Wyglądało to elegancko i po pańsku.
Konie zbliżając się ku karczmie trochę biegu zwolniły, koczyk stanął, ale, na nieszczęście, nikt z niego nie wysiadł. Wychylił się tylko mężczyzna z powozu, jakby chciał o coś zapytać, a służący dał znak kuternodze aby się zbliżył.
Wicuś pospieszył o ile noga dozwalała, dostał się do koczyka, zdjął zatłuszczoną czapeczkę i trzymając ją ponad głową i w postawie wyczekującej, ofiarował swoje usługi.
— Co jaśnie pan rozkaże?
— Do Żabiego daleko? wyszedł głos z kocza.
Kuternoga, z bystrością sobie właściwą miał czas już rozpoznać z kim było do czynienia. W powoziku siedział bardzo starannie po podróżnemu ubrany mężczyzna, jeszcze młody, chociaż już goniący ostatkami młodości, z twarzą pańską, rysów bardzo pięknych, z oczyma szafirowemi, czołem ciemnem, noskiem rzymskim, ustami składającemi się jakoś miluchno, — minką niemal zalotną.
Wszystko co go okrywało i otaczało było piękne, wytworne, ze smakiem dobrane. Ręka którą na fartuchu położył, jak kobieca starannie świeżą opięta była rękawiczką.
Wicuś, który widział wszystko, domyślał się pod tem okryciem wystających, dużych, pewnie kosztownych pierścieni. Niedopalone cygaro, którego wonny dymek doleciał do nosa Kuternogi, pachniało dziwnie kosztownie. Rachował, że co najmniej złotówkę mogło być warte.
— Do Żabiego daleko ztąd? powtórzył podróżny.
— Do Żabiego, do państwa Manczyńskich, — o! siarczyste półtorej mili! rzekł Wicuś.
Mężczyzna spojrzał na zegarek i głową pokiwał.
— Żeby nawet wyciągniętym jechać kłusem i szosą, dodał Wicuś — którą miejscami nowym szabrem nasypano, zawsze dobre półtorej godziny — albo i siedem kwadransy (sic).
Zegarek wskazywał około ósmej. Kuternoga obrachowywał, że pół do dziesiątej przybyć, gościowi mało znajomemu nie mogło być przyjemnem.
Jegomość siedzący w powozie nie należał do bliższych sąsiadów, wszystko wiedzący Wicuś wpadał już na myśl kto to mógł być, a że nie był poufałym w Żabiem, miał pewność. Składało się więc tak że mógł zajechać.
— Widzisz, odezwał się podróżny do woźnicy, mówiłem że mnie z popasem zmarudziliście. Godzina ósma! po dziewiątej przyjechać i dla mnie i dla gospodarzy niewygodnie.
— A cóż ja temu winien! odparł żwawo woźnica. Pan Karol świadek, że konie ani weź iść nie chciały, choć i sól dla nich brałem,
Kuternoga milczał dyplomatycznie.
— Tu nawet przenocować nie ma gdzie wygodnie — bąknął pan.
— Z przeproszeniem jaśnie pana — odezwał się Wicuś, już to, nie chwaląc się, Zielona Buda, choć się sobie Budą nazywa, ale na całym trakcie, na mil dziesięć pan lepszej i wygodniejszej stancyi osobnej nie znajdzie jak w niej. Samowar jest czysty, świeżo pobielany i wszystko co trzeba.
Zakłopotany podróżny, pomyślał trochę, obejrzał się na niebo, popatrzał na gospodarza i odezwał się do siedzącego na koźle pana Karola:
— Pójdźżeno stancyę zobaczyć.
Nie mówiąc już nic, bo ten brak zaufania nieco go dotknął, Wicuś powlókł się za wyskakującym dosyć niechętnie z kozła panem Karolem.
Temu widocznie na drodze się w karczmie nocować nie chciało, znosić tłumoki, trudzić się, gdy we dworze mógł mieć wygody i spoczynek.
Mrucząc poszedł z Kuternogą. Widać potem było jak w stancyi gościnnej gospodarz okna otwierał, trwały oględziny dosyć długo, a gdy p. Karol sam już do pana powrócił, oświadczył mu kwaśno, że jużci z biedy przenocować można. Stancya niczego.
Zapytał pan jeszcze czy nie śmierdzi, nos miał widać czuły: odpowiedział na to Karol, że on znowu takiego nosa nie ma, żeby tam zaraz wszystko zwąchał. Chwilkę wahanie i namysły trwały jeszcze, kazano zajeżdżać.
Gość wprost poszedł do obiecanej — stancyi niczego.
Znalazł ją nadspodziewanie dobrą, czystą i przyzwoitą. W istocie, jakeśmy mówili, Kuternoga starał się pokoik utrzymywać jak najschludniej. Łóżko było bejcowane, kanapka pociągnięta ciemnym perkalem, stół niezbyt poplamiony i czerwoną z szafirowem serwetą przyodziany.
W izbie stało geranium i przyschły gwoździk, na ścianie wisiało zwierciadełko w ciemnych ramach z paskiem złoconym. Czegóż można było żądać więcej od karczemki, na partykularzu??
Kuternoga sam uczuł się w obowiązku czynić honory, stanął u drzwi. Piękny pan przeszedłszy się parę razy po izdebce, z uwagą mu się przypatrywał. Wzrok ten badawczy nie uszedł oka Wicusia.
— Acan tu dawno? zapytał.
— Ja? w okolicy tej jestem od młodych lat, jaśnie panie, a na arendzie też już kilka. Tutejszy jestem i... (to było trochę za śmiało) Żabie jeszcze za nieboszczki pani Podkomorzynej znałem bardzo doskonale; nawetem się z panną z jej dworu ożenił.
— A! a! rzekł sucho gość.
Nastąpiło milczenie, w ciągu którego, niby odwracając rozmowę, Kuternoga się zapytał, czy samowar potrzeba nastawić, dodając, że ma herbatę na trzy ruble z pod Kopernika, cukier rafinat i — bułki.
Zamyślony podróżny, który właśnie mozolnie rękawiczki ściągał, wysłuchał tego zalecania, głową dał znak, że samowara sobie życzy, i począł wypakowywać kieszenie. Wyszedł gospodarz.
W sam czas trafił do wielkiej izby, bo tu, zmęczony podróżą na koźle, p. Karol pod pozorem orzeźwienia się likworem, nadto się do Handzi przybliżał. Piękna jejmość mieniała z nim wejrzenia tęskne, co — chociaż Wicuś najzupełniej był o małżonkę swą spokojnym — zawsze na nim nieprzyjemne czyniło wrażenie.
Kazał się dziewczynie „a żywo“ zabrać do nastawienia samowara.
Nie potrzebował rozpytywać lokaja, bo młodzieńca likwor przedziwny i piękne oczy Handzi w tak gadatliwy dobry humor wprawiły, tak uczyniły grzecznym, iż się zaraz sam wyspowiadał, jako z hrabią Ludwikiem Zamińskim, jechali w odwiedziny do państwa Manczyńskich.
Hrabiego, wprzódy nim się jego nazwiska dowiedział, domyślał się już Kuternoga, i uśmiechnął się sam do siebie, bo mu pochlebiało, że go przeczucie nie omyliło. Tego imienia było mu już dosyć, aby z niego pewne wnioski wyciągnąć.
Z wielką uprzejmością poprosił pana Karola aby sobie usiadł i spoczął, zapewniając, iż stróż i dziewczyna we wszelkich robotach go wyręczą. Chociaż wskazane siedzenie, trochę opodal od pięknych oczów Handzi, niezupełnie życzeniom p. Karola odpowiadało, zabrał miejsce i dobył cygaro. Kuternoga tymczasem się już krzątał po swojemu, obsługiwał, pytał, witał, poił, żegnał i spełniał swe obowiązki rozliczne ze zwykłą gorliwością gorączkową.
Gdy przyszło do podawania samowara i przygotowań herbacianych, pod pozorem, że dziewczyna służąca była trochę roztargana i dla ciepłej pory trzewików oszczędzała, — że p. Karol był zmęczony — Kuternoga (nie bez rachuby) sam się podjął ustawienia na stoliku co było potrzeba. Na dowód, iż znał co należało, serwetę białą dobył i poniósł dla pokrycia nią czerwono-szafirowej.
Znalazł już gościa na kanapie wyciągniętego z nogami i dziwnie jakoś zadumanego. Wicuś raz począwszy tu porządkować, dziwnie powolnie pełnił służbę, co nie było w jego naturze, tak, że mógłby kto posądzić, iż życzy sobie chyba wdać się w rozmowę i być zaczepionym. Stało się po jego myśli i pan hrabia Zamiński w istocie — z lekka, kołując, począł się informować o Żabie i Manczyńskich.
— Acan mi mówiłeś, że znałeś starą Podkomorzynę — odezwał się — miała to być ciekawa i osobliwszych obyczajów kobieta.
— A jakże, proszę jaśnie pana, takem ją znał — rzekł Wicuś — jak, nieprzymierzając, kieszeń własną. We dworze nawet jakiś czas służyłem, a służba to była, uchowaj Chryste Panie.
Gość słuchał ciekawie.
— O Podkomorzynie nieboszczce, Panie świeć nad jej duszą — dodał Wicuś, żeby człowiek chciał opowiadać, to i całego dnia zamało,
— Może acan czasu nie masz? zapytał hrabia.
— E! czas by się znalazł — mówił gospodarz, a no jaśnie panu by się słuchać znudziło ordynaryjnego gadania, choć to — historye! awantury!
— Ja tam coś o tem, piąte przez dziesiąte, słyszałem — mruknął od niechcenia hrabia, jednakże przyznam się acanu ciekaw jestem.
Kuternoga nie drożył się bardzo, chociaż, niby coś mając jeszcze ważnego do rozporządzenia, wybiegł na chwilę, po sieni się przeszedł namyślając i wrócił udając pośpiech. Zawsze ten manewr dodawał szacunku mającym nastąpić zwierzeniom.
— Podkomorzyna, słyszę, skąpa była bardzo? pytał gość.
— Skąpa!! śmiejąc się począł Kuternoga. A! jaśnie panie! skąpa powiedzieć mało! Takiej kobiety jak ona, drugiej na świecie nie ma chyba! Ho! ho! Ja już nie wiem jak to sknerstwo nazwać, a do tego głowę miała, pamięć, rozum, i taki spryt że jej żaden żyd nie podołał! U niej się kruszynka nie zmarnowała! W ostatnich latach tylko jajami żyła przez oszczędność, mówiąc, że jej to doktorowie przykazali. Wprost się zamorzyła głodem. Sama bywało chodziła kury macać i podbierać, sama wydawała ze spiżarni. Strach!
Wicuś, choć opowiadał rzecz niewesołą, śmiać się zaczął.
— Toć, mając na takich dobrach dożywocie tak długo, nie dając nikomu nic — odezwał się hrabia — z majątków w takiej glebie, ogromnych, powinna była miliony zostawić!
Spojrzał na Wicusia, który, minę jakąś tajemniczą zrobiwszy, ramiona skulił. Zdawało się, jakby mówić o tem nie chciał.
— Powiadają, że kapitały po śmierci wcale się nie znalazły, wsiąkły gdzieś jak w wodę, bez śladu?? Hę?
— Hm! chrząknął Wicuś — to jest w istocie, proszę jaśnie pana, zagadka. Że miliony miała, toć pewna, a co się stało! Jeden Bóg wie.
— A cóż się z niemi stać mogło? pytał hrabia.
— Ludzie różnie mówią — westchnął Wicek — musiała je za życia ciepłą ręką komuś oddać.
— Przecież bliższego nikogo nad rodzonego wnuka nie miała.
— A pewnie! — rzekł karczmarz i ramionami zżymnął. Jaśnie pan słyszał juści; co o tem ludzie prawili i prawią?
— Coś nie coś, ale to są wszystko brednie jakieś bez sensu! zawołał hrabia lekceważąco.
— Pewno że brednie — rzekł Wicuś. Ja tam o tem tyle wiem, na co oczyma własnemi patrzałem. Całemu światu wiadomo było, że Podkomorzyna nieboszczka strasznie tem była zgryziona i dotknięta, iż syn jej, pan Aureli, majątek puszczony mu przez ojca, het cały przeszastał. Powtarzała ciągle: Onufry nielepszy, wszystko zmarnują! wszystko pójdzie z dymem! A no, cóż? nie mogła wnukowi ani kurateli naznaczyć, ani majątków pod dożywociem będących wyrwać. Więc, choć kapitały jakie uzbierała, schowała gdzieś — jak w wodę wpadły. Gadają, że je umieściła potajemnie na prawnuków!! Gdzie? jak i u kogo? wiele? śladu nie zostało. Rachunki, słyszę, już umierając na kominku palić kazała, listy, kwity, aby nikt nie doszedł co było i gdzie się podziało.
Hrabia słuchał z wielką uwagą. Wicuś więc ciągnął dalej coraz raźniej.
— Że miała sumy ogromne, nie było tajemnicą, sama się z tem nie kryła. Nie mogło być inaczej, gdy lat trzydzieści ani sobie, ani nikomu grosza nie dała użyć. Jeździła do kościoła w takim kapeluszu i sukni, jakby z grobu wstała; od gęby sobie odejmowała, a gdy zmarłą do grobu przyszło ubierać, żadnej całej koszuli nie znaleziono. Krocie co roku płynęły z majątków.
— Ludzi przecie mieć musiała przy sobie? — zapytał hrabia.
Wicuś się roześmiał.
— Gdzie zaś! proszę jaśnie pana, nie zwierzała się ona nikomu, oprócz jedynego faworyta swojego, który u niej od dziecka prawie służył i w którym miała takie zaufanie, że był on więcej niż prawą ręką. Trzymał pieniądze, zawiadywał kasą, jeździł za interesami — słowem, podkomorzyna w nim miała więcej niż sługę.
Potrząsł głową.
— On też przecie wiedzieć musi, co się z kapitałami stało? — zawołał hrabia.
Kuternoga ruszył ramionami i głową potrząsnął, śmiejąc się.
— A juści powinienby wiedzieć on, a kiedy nie to chyba nikt...
— Pytano go?
— O! o! mało nie na męki brano, duszono starego, ale się do niczego nie przyznał — rzekł arendarz.
— Mógłże sobie przywłaszczyć? — badał gość.
— A! uchowaj Panie Boże! — podchwycił Kuternoga — to nie taki człowiek! Poczciwość chodząca, a najlepszym dowodem że sobie nie wziął, jest to, że sam z głodu umiera prawie.
Tu wpadłszy raz na przedmiot, który jego samego żywo obchodził, arendarz mówił dalej:
— Człowieka tego trzeba znać, bo to coś osobliwszego. Na punkcie uczciwości ani go nawet posądzać można, ale dziwak. U pani podkomorzynej był on wszystkiem, rządcą, plenipotentem, ekonomem, kasyerem, pisarzem i lokajem. Przywiązany był tak do niej, że gdyby mu była i drwa rąbać kazała i gnój wozić, nie wzdragałby się.
A myśli pan, że nieboszczka mu choć los zapewniła? Gdzie tam! Mówią, że chciała to uczynić, bo mu już wprzódy, ażeby go nie wypędzono, zapisała formalnie chatę i ogród z kawałkiem łąki na dożywocie, pod samym dworskim spacerowym sadem. Miała do tego przyjść i pensyjka, cóż? gdy nagle zasłabła, a wiele było na głowie do roboty, bo się czuła niebezpieczną, nie stało czasu na rozporządzenie dla nieboraka, który życie sterawszy na służbie, został na chudym dworku bez kawałka chleba. Miliony gdzieś wsiąkły, niewiadomo gdzie. — Westchnął.
— Ludzie, zwyczajnie ludzie — począł znowu mówić po chwili — skomponowali sobie, że te miliony u starego sługi gdzieś leżą. Ale jakże to może być, żeby on z głodu marł, siedząc na nich? Gdzieżby je skrył?!
— Ja też coś o tem słyszałem, że go posądzają — rzekł hrabia — ale niepodobieństwem jest, żeby podkomorzyna tak znaczny majątek prostemu i biednemu człowiekowi do wiernych rąk oddała!
— Pewnie, że to nie może być, bo onby i rady sobie z tem nie dał — rzekł Wicuś, — ale na punkcie uczciwości (powtórzył) — jemu i miliony zaufać było można.
— Cóż Manczyńscy? — ciszej szepnął hrabia, coraz większe okazując zajęcie się tą sprawą. — Oniby przecie powinni dochodzić spadku... Lubią, słyszę, żyć, a majątek choć znaczny, mocno pono nadszastany! Mają trochę długów...
— Pan mówi, trochę długów — podchwycił karczmarz, machając ręką. — Po uszy w nich siedzą! po uszy. Jak nieboszczyk pan Aureli, tak i wnuk pan Onufry lubi żyć galancko, człek honorowy, pańsko u nich wszystko! Co za dziw, żona z takiego domu! Edukacya taka obojga, że tylko po francuzku a po francuzku. To, proszę pana, i w kuchni i w piwnicy po francuzku.... a to dużo kosztuje.... ho! ho!
Manczyńskim obojgu te schowane miliony babunine, na które rachowali, spać nie dawały i nie dają. Zaraz po śmierci podkomorzynej starego sługę napadli, prosili, męczyli, nękali i obiecywali złote góry; nie powiedział nic, tylko ciągle jedno: Jam ich nie wziął, u mnie ich nie ma.
Ludzie gadają, że gdzieś dla wnuków to złożone i opisane, żeby stracić nie mogli.
Co biedny Zarzecki odpokutował za te pieniądze, Bogu jednemu wiadomo. Trzymali go już w kozie zamkniętego przez cały rok, przychorował, zlękli się aby nie umarł, puścili. Dawali mu tysiącami, żeby wydał co wie, ale i to nie pomogło. Juści gdyby on co wiedział, mając familię w biedzie, zmiękłby w końcu.
— Cóż to za jeden? — zapytał hrabia.
— Bóg go wie, mówił Wicuś. — Ubogi szlachetka, na oko taki człowiek jak i drudzy. Trzeba wiedzieć, że i wódkę lubi, a zakrapia się dobrze; ale choć sobie podpije, nie dobędzie z niego nikt, czego on nie zechce. Nędzę cierpi, gorzałkę prostą pije, modli się, a jak bywało za podkomorzynej, tak i teraz ciągle coś struże i dłubie, bo mu się ubrdało, że jakiś młyn osobliwy wymyśli. Żonę ma chorą, która się z łóżka nie rusza, córkę i syna, biedę w domu, sam chodzi odarty — jakże tu myśleć, że u niego miliony leżą?
Hrabia się roześmiał i popędliwie ręką rzucił; począł zamyślony pić herbatę powoli. Karczmarz się nie oddalał, znać było po nim, że ma jeszcze ochotę dalszych objaśnień udzielać.
— Więc powiadasz acan — mruknął hrabia, popijając — że Manczyńscy są w długach?
— A jakby oni nie mieli być w długach? tak między nami powiedziawszy, bo ja nikogo obmawiać nie lubię, tylko co prawda to prawda — mówił Wicuś. Przytem od jaśnie pana to nie wyjdzie. Na takie życie jak ich, i trzy razy tyla fortuna nie starczyłaby. Pani nie może zapomnieć, że jest z książęcego domu, pan po ojcu wziął żyłkę taką, że zastaw się, a postaw się i żeby mnie było!
Szkoda ich, bo państwo dobre, a natury nie przeinaczyć.
W ten sposób zapieczętowawszy opowiadanie kondolencyą, żywo się zabrał do wyjścia gospodarz, czując, że już się może i do zbytku wygadał; hrabia zadrzemany, z głową spuszczoną siedział nad niedopitą herbatą. Cały się zdawał zatopiony w jakichś głębokich kombinacyach i rozmysłach.
Gdy się ciemniej zrobiło i świece przyszło podawać, Wicuś się sam z niemi pofatygował, zbierając zarazem ze stołu herbatę.
Kilka razy wśród tych zajęć rzucił mu różne zapytania pan hrabia, ale że i pan Karol przesuwał się po pokoju, rozmowa przy świadku nie szła.
Wicuś stał się nadzwyczaj powściągliwym. Już się miał usunąć całkiem, życząc dobrej nocy, gdy hrabia wahając się, jakby zawstydzony, przybliżył się ku niemu, walcząc z pewną obawą, którą po nim widać było. Zniżył głos.
— Nie mógłbyś mnie acan objaśnić — rzekł — w Żabiem, tak, zdaje mi się że w Żabiem, ma podobno przebywać... jedna... jedna osoba.
Wicuś zmierzył go bystro oczyma.
— Ja tam wszystkich znam — szepnął.
— Niejaka panna Aniela, muzyczka, grająca bardzo pięknie na fortepianie — dokończył ciszej jeszcze hrabia.
Karczmarz głowę podrzucił do góry i rękę, jakby mówił: wiem! wiem ja!
— Myślę, że we dworze u Manczyńskich? hę? — rzekł hrabia.
— W Żabiem pewnie, ale nie we dworze u Manczyńskich — z powagą doskonale oświadomionego odezwał się Wicuś. — Wiem, o kim pan mówi. Toć to przecie jest córka tego starego sługi podkomorzynej, Zarzeckiego, o którym powiadałem. We dworze się ona nigdy ani na oczy nie pokazuje, bo między ojcem jej a Manczyńskiemi, od tego czasu jak go męczyli i do kozy sadzali, wszystko się zerwało.
Tak! tak! panna Aniela! W domu ją nazywają Lucią. Słyszeliśmy i u nas, że ona po miastach grywała i ludzie się dziwowali, tak pono sprytnie gra. A co jej z tego przyszło? Grosza tem zarobić nie mogła, musiała do domu powrócić, aby matce chorej służyć i bieliznę prać, bo tam często i baby za co nająć nie mają, nie ma komu i onuczki wycisnąć.
Mówiąc, patrzał w oczy hrabiemu pilno Wicuś, bo gdy się niestary mężczyzna o młodą pannę dopytuje, zawsze w tem jest coś podejrzanego. Hrabia palił cygaro, dym puszczając mocno i udając nieporuszonego, obojętnego, był jednak widocznie pomięszany.
Rozmowa, jak nożem uciął, zerwała się na tem. Hrabia pytaniem o Lucię zdradziwszy się, szukać się zdawał w myśli środka, aby zatrzeć wrażenie, jakie uczynił i wykłamać się zręcznie, co mu nie przychodziło łatwo.
— Proszony byłem przez jedną panią, abym się o tę osobę dowiedział — dodał zimno.
— Tak, tak, proszę jaśnie pana, nie może to być inna, tylko Lucia Zarzecka — powiedział karczmarz. — Co się to z tej pięknej panny zrobiło! Strach! Chodzi teraz odziana prawie jak prosta dziewka i zamęcza się około starej matki. Nieboszczka podkomorzyna oddawała ją na naukę do klasztoru, gdzie i grać i śpiewać nauczyły ją mniszki. Myśleli że suknię oblecze, ale nie zechciała. Miała z tej muzyki kawałek chleba zarobić, ale — Boże odpuść — wiadomo, co to muzykanty. Wszyscy oni bez butów chodzą. Jeszcze tego u nas nie widziano, żeby kto wyśpiewał lub wygrał co innego, z pozwoleniem, jak gołe pięty.
Począł się śmiać Wicuś, porwał serwetę, powiedział „dobranoc“ i wyniósł się wreszcie.



Dwór w Żabiem, niegdyś rezydencya nieboszczyka pana Aurelego Manczyńskiego, syna podkomorzynej, który cały niemal majątek, jaki miał w ręku, stracił, cudem z odłużoną wsią dostała się synowi Onufremu, najbardziej dla tego, że niewielkiej wioski z pałacem i ogrodami, do utrzymania ciężkiemi, nikt kupować sobie nie życzył. Państwo Onufrostwo dostali tę jedyną ojcowiznę w czasach, gdy biorąc spadek z dożywocia po podkomorzynie, trochę ją mogli oczyścić z pilniejszych długów. Potrzebowali koniecznie pałacu, bo w lada dworku mieszkać nie mogli, żyjąc na pańską skalę, choć w długach istotnie byli wielkich i uciążliwych.
Za życia babki rachowano na jej ogromne kapitały, które miały wszystko, co ojciec i syn zmarnowali, do świetnego stanu przywrócić; nadzieje jednak zawiedzione zostały w sposób niepojęty. Po skąpej podkomorzynie nie zostało nic, oprócz majętności, na których miała dożywocie.
Pani Idalia z książąt (maleńkich bardzo) żona pana Onufrego Manczyńskiego, piękna i sławna z piękności, pieszczotami świata zepsuta, kobieta wielkiego świata (ruin), ani przypuszczała, ażeby się do skromniejszego bytu warunków można zastosować. Dla niej zawsze musiało być to, czego żądała, do czego była nawykłą; inaczej, groziła, że zaraz umrze.
Wielbiona od całego świata, urocza pani Idalia, którą wielu, imię jej przerobiwszy, zwało panią Idealią, była istotnie jednym z tych ideałów niewieściego wdzięku, w których pod najświetniejszą powłoką mieści się zagadka do rozwiązania. Postać jej, oczy, usta, twarz, ruchy, dźwięk mowy czarowały; zdala była to wcielona piękność, przed którą każdy chciałby był paść na kolana, ale to bóstwo nieczułe było, nielitościwe, zdawało się, tęskniąc za Olimpem, wcale nie rozumieć ziemi, nie mieć jej uczuć, nie znać języka. Było to dziecko rozpieszczone na tyrana, słodziuchno zamęczające tych, co się do niego zbliżali i do ofiar nieprzywiązujące żadnej wagi. Bardzo naturalnem znajdowała, ażeby się ludzie dla niej męczyli, nawet umierali. Oprócz siebie, nie kochała nikogo, a wymagała, żeby ją czcili wszyscy.
Typ to powszedni, powiecie może. Tak jest, dość powszedni w książkach, bo go co krok spotykamy w rzeczywistości, a nie mogąc czerpać z wyobraźni, musimy na świat zwracać oczy i brać z niego, co on daje. Typ to powszedni, jednakże w życiu i literaturze kwiatek ten ma wiele odcieni i drobnych odmian, jak róże.
Pani Idalia, należąc do rozrodzonej rodziny samolubek, różniła się od swych ślicznych siostrzyczek wielu rysami, które się później odsłonią.
Pan Onufry był przez nią, jak się domyślać łatwo, zupełnie zawojowany. Odrobinę samoistności, jaką kiedyś miał może, stracił, oddając cześć bogini, i szedł za nią wiernie, poślubiając wszystkie myśli jej, żądania, uczucia. Był to tylko cień człowieka, bardzo przyzwoitego, umiejącego się podobać, nadzwyczaj miłego w salonie, próżnego we środku. Z kim innym byłby się on stał może cale odmiennym, przy żonie tej odbijał jej barwą i stosował się do kamertonu bóstwa. Zdawna mówiła mu pani, że go uczyniła tak szczęśliwym, iż życie za nią dając, jeszczeby się nie wypłacił. Własnej woli i myśli ani śmiał mieć pan Onufry, ale narzucone sobie nosił, choćby paść pod ich ciężarem przyszło.
Pięknej rezydencyi w Żabiem opisywać szczegółowo nie widzimy potrzeby, byłoby to rzeczą zbyteczną.
Wszystkie niemal wspaniałe nasze dwory i parki są do siebie podobne, jest w nich mnóstwo rzeczy, oprócz oryginalności pomysłów. Zdaje się, jakby zadaniem tych, co swe siedziby przystrajali, było dowieść, iż osobistych upodobań, idei i siły wynalazczej nie mieli. Wszystko to jest naśladowane, zapożyczone, wzięte, skradzione gdzieś, przesadzone z jakiejś szkółki obcej. Z naszych własnych żywiołów i motywów, z którychby się tyle pięknych rzeczy stworzyć dało, tak samośmy korzystać nie umieli, jak z leśnych kwiatów, których ogrodowa budowla zużytkować nie chciała.
Pałac w Żabiem miał też same u wjazdu kolumny, które widzimy wszędzie, piękne gazony, klomby, porozrzucane drzewa efektowne, kwiatowe grządki, pstre altany, domki i kamienie, jakie się spotykają po całym świecie. Było to nawet utrzymywane wcale ładnie, co u nas niezawsze się trafia, ale pani Idalia nie pytała nigdy, czy siano skoszono, czy zboże sprzątnięto; — ogród i to, co ją bezpośrednio otaczało, co jej służyło, musiało być w porządku, kwitnąć a bujać, choćby to największych wymagało ofiar.
Tak samo nie rozumiała nigdy tego, ażeby jej mogło zbywać na tem, czego się naparła fantazya, albo raczej, co gdzieindziej zobaczyła, marqué au sceau de la distinction i natychmiast musiała mieć u siebie. Wartość pieniędzy była dla niej zupełnie niezrozumiałą.
Poza obszernym parkiem, w przytykającym niegdyś do niego, a teraz wcielonym doń ogródku, stał niegdyś stary, walący się dwór, w którym przemieszkiwała do końca życia Podkomorzyna. Teraz śladu go już nie było, bo grat ten, szkaradnie wyglądający, bez miłosierdzia wywrócić kazano. W miejscu jego bujniej teraz na nowym trawniku rosły chwasty, niedające się wykorzenić.
Nieopodal od tego miejsca znajdował się (za parkanem) domek z ogródkiem i kawałek sianożęci, dożywociem dany, prawnie i dokumentnie, staremu słudze Podkomorzynej, panu Jakóbowi Zarzeckiemu, o którym słyszeliśmy opowiadanie pana Wincentego.
Ta «obrzydła chata«, jak ją nazywano we dworze, na którą pani Idalia patrzeć nie mogła, jakby jej na przekorę mieściła się tuż pod parkiem, siedziała jej pod bokiem, śmierdziała i zawadzała. Wyrugować zaś z niej gracyalisty nie było sposobu, ani prośbą, ani groźbą, prawo miał za sobą.
W skutku podejrzeń, że stary sługa Podkomorzynej coś o jej zniknionych kapitałach wiedzieć musiał, chcąc go potrosze mieć na oku, niebardzo się pozbywano człowieka, z innych względów niecierpianego i nieznośnego dla państwa Manczyńskich.
Chodziły o ukryciu, przekazaniu tych sum bez śladu gdzieś utopionych, wieści najdziwniejsze, a choć nie przypuszczano, aby je mógł stary Jakób zagarnąć, domyślano się, iż wiedzieć o nich niezawodnie musiał. Nic z niego jednak wydobyć nie mogło, żadnej wskazówki; milczał uparcie; grożono i dręczono go napróżno, odpowiadał ciągle jedno.
— Nieboszczka zrobiła co chciała, a przedemną, sługą, spowiadać się nie miała potrzeby.
Owa «obrzydła chata«, biedne schronienie zubożałego gracyalisty, znajdowała się tuż pod parkiem. Był to przed laty tak zwany folwark, zapewne bardzo dawno zbudowany, z dachem pogarbionym, wysokim, podzielony w środku sienią na przestrzał, i składający się po jednej i drugiej stronie z dwóch izb z alkierzami. Mała, przypierająca doń przybudówka mieściła składy, a oprócz niej była szopka dla koni i bydła, w której dziś jedna się tylko krowa chuda mieściła.
Wiadomo było powszechnie, że Podkomorzyna umierając, miała zamiar najwierniejszemu słudze naznaczyć dożywotnią pensyę, ale stało się, że umierając, tak zajętą była rozporządzeniem tem co miała (w sposób dziwnie tajemniczy), iż czasu jej nie starczyło na to rozporządzenie.
Zarzecki, mało płatny, dużo stosunkowo poświęcający na wychowanie dzieci, nie zebrał sobie żadnego zapasu, ufał że pani o nim nie zapomni i z głodu mu umrzeć nie da. Stało się inaczej i został bez grosza we dworku z ogródkiem.
Około jego mieszkania widać już było ubóstwo wielkie: płoty się ledwie trzymały, dach był mocno uszkodzony i poprawiany licho, wszystko dokoła w zaniedbaniu i nieładzie.
Wszedłszy do dworku, w prawo, była naprzód izba większa, przeznaczona niegdyś do przyjmowania obcych ludzi, lecz ci teraz nigdy tu nie bywali. Ubóstwo ma przyjaciół mało. Stała ona prawie pusta, bo nikt się jej uporządkowaniem i ozdobieniem nie zajmował. Stara, odarta kanapka, stół bez okrycia, kilka krzesełek, z których ani jednego całego nie było, komoda niezgrabna, na niej krucyfiks i dwa zeschłe bukiety kwiatów, piec zabrukany, na ścianach Chrystus i kilka religijnych obrazków, czyniły pokój gościnny nad wyraz smutnym, jakby opuszczonym. Podłoga też pobutwiała w kilku miejscach, przejście przezeń niewygodnem czyniła. Jedno okno na zawsze zamknięte okiennicą, drugie przez szyby zapylone niewiele światła wpuszczało.
W drugim, przytykającym doń, widać było łóżeczko zasłane, stoliczek przy niem z potłuczonem zwierciadełkiem, na kołkach u ścian kilka sukienek, na półce trochę książek i duży stos nut w nieładzie. Zwitki ich i oprawne zeszyty walały się po kątach. Ta, co tu mieszkała, nie miała widocznie czasu pomyśleć o sobie i swojem schronieniu; czuć było, że tu jak w gościnie przebywała.
Drzwi zamknięte i zastawione, dzieliły izdebkę od przyległego alkierza, do którego się wchodziło od sieni.
Alkierz ten był mieszkaniem pana Jakóba Zarzeckiego. Tu nieład panował jeszcze większy. Izba o jednem okienku, wązka a długa, z piecykiem czarnym, z lichem łóżeczkiem w kącie, wygniecionem i zmiętem, zawierała nagromadzone, natłoczone, całe ubogie mienie człowieka. Był to jakby skład najobrzydliwszych rupieci. Odzież porozwieszaną na kołkach, starą, wynoszoną, łachmanami nazwać było można. Kapoty z brudnemi kieszeniami płóciennemi, surduty bez guzików, kurtki zbielałe od noszenia, wisiały jedne na drugich.
Na co tylko padło oko, zasmolone było, opylone, zszarzane, stare, zużyte. Po kątach walały się buty, stały strzelby, leżały siodła, chomonta, uprzęże, worki, rzeczy wreszcie, których przeznaczenia dawnego trudno już było odgadnąć.
Najwięcej jednak uderzało tu nagromadzenie mnóstwa kawałków drzewa, kółek, trybów, niby wzorów do machin, których i na półce i na szkle i pod szkłem, i na piecu i za piecem było mnóstwo. Małe narzędzia ślusarskie, noże, świdry, dłutka, licho w kawałki drzewa pooprawiane, zużyte, kupką leżały na oknie. Obok nich na stoliku ogromna książka do nabożeństwa, okulary i różaniec, spoczywały pospołu. I tu stał mały krucyfiks czarny z Chrystusem.
Czego nie widać było wprawdzie, ale co mocno czuć się dawało, razem z wonią stęchlizny, skór, wilgoci i brzydkiego tytuniu — to wódka.
Tego dnia, gdy hrabia w Zielonej Budzie nocował, pod wieczór siedział w swojej izdebce na łóżku Zarzecki, sparty na ręku i zadumany — powierzchowność za nim nie mówiła. Był to silny, dosyć słusznego wzrostu mężczyzna, twarzy mocno zaczerwienionej, z wąsem podstrzyżonym, z głową trochę wyłysiałą.
Spojrzawszy nań, każdy w nim czuł człowieka silnej woli, a może mało rozwiniętej inteligencyi.
Oblicze więcej nie mówiło nic — patrzał dziko, surowo, jak każdy, co zmuszonym był całe życie walczyć, stać na straży, zamachy odpierać, spokoju nie mieć, ani się go spodziewać.
W tej wojnie, z całą duszą w niej się zatopiwszy, Zarzecki żył jak salamandra w ogniu, zbrojąc się powłoką nieprzebitą. Można było sądzić, że stracił poczucie wszystkiego co się na świecie działo, oprócz obowiązku nieustannej obrony od napaści. Sam nawet z sobą pozostawszy, czuwał, jakby się do walki jakiejś gotował lub zaledwie ją przebył, czekając powrotu. Książka na litanii roztwarta, leżała przed nim, ale mrok mu, wczesny w ciemnej izdebce, przerwał modlitwę — oczyma rzucał to na krucyfiks, to na swe kółka i tryby, na stole porozrzucane.
Siedział tak jakiś czas nieporuszony, gdy drzwi uchylono i krokiem nieśmiałym weszła dziewczyna, ubogo ubrana, której twarz w największej z odzieżą zaniedbaną była sprzeczności.
Zdawała się jakby przebraną, do innego ubioru będąc stworzoną i nawykłą. Piękną była, a rysy niemal arystokratycznej tej piękności, wybladłe, wynędzniałe, nabierały uroku, z wyrazu trwogi, smutku i zgnębienia, który się na nich wycisnął. Czoło i oczy zdradzały istotę w której myśl mieszkała jakby uciśnięta w więzieniu, wyrwać się z niej nie mogąc, zmuszona ukrywać.
Nędzna sukienka nie mogła zeszpecić kształtów młodzieńczych, których cierpienie nie nadwerężyło jeszcze; mała chusteczka zblakła, okrywała ramiona ślicznych form, a włos bujny, choć związany bez starania i zgnieciony na głowie, wyrywał się z niewoli puklami, które spadały w nieładzie. Widać było że nie miała ani czasu, ani ochoty myśleć o sobie, przygnębiona wielką nad siły niedolą.
Nieszczęście to niosła z pewną dumą i niemal zobojętnieniem, jakie obycie się z niem nadaje.
Wchodząc, w progu jeszcze wahała się nieco, czy się nie cofnąć — lecz ojciec zobaczywszy ją, głowę podniósł i twarz jego nasrożona, gniewna niemal, przybrała wyraz słodyczy i rozrzewnienia, który ją wnet zmienił zupełnie.
Była to Lucia, córka Zarzeckiego, o której słyszeliśmy że staraniem podkomorzynej wychowywała się w klasztorze, i słynęła jako wirtuozka. Twarz jej wcale ojcowskich rysów nie przypominała. Wpośród tej nędzy co ją już obwinęła całą, wydawała się jak postać z innego świata, z innej atmosfery, wciągnięta siłą fatalności w krąg do którego nie była ani przeznaczoną, ani doń nawykłą.
Ubóstwo, praca inaczej się znaczą na człowieku, do innych go ruchów i form naginają. W Luci widać było resztki swobody jakiejś i dni lepszych — przysłonione siłą z rezygnacyą mężną. Piękna twarzyczka bladą była, oczy jakby od łez i bezsenności zamglone, ból wypiętnował ślady swej stopy na ustach i czole.
Ojciec spojrzawszy na nią, jakby przez poszanowanie wstał i powiodłszy po czole ręką drżącą, westchnął. Z jakąś pokorą, niemal jak winowajca spytał jej:
— A cóż tam, Luciu moja — a matka?
— Zasnęła, — odpowiedziała córka głosem poważnym i smutnym. — Chciałam...
Zbliżyła się na krok jeszcze, biorąc w ręce końce chustki i bezmyślnie ją zwijając.
— Chciałam z ojcem pomówić.
Z niejaką trwogą obejrzał się Zarzecki, stołek jej przysunął a sam siadł na dawnem swem miejscu, na krawędzi łóżka.
Lucia nie chciała usiąść, sparła się zlekka na poręczy i stała, spoglądając z boleścią po ojcowskiej izbie; oczy jej odwracały się ze strachem od tego nędzy widoku. Lecz nie miała ich na czem zatrzymać, gdzie odwrócić, aby się nie spotkać z odrażającym brudem i nieładem.
Domyślając się może przykrego przedmiotu rozmowy, której córka żądała, nie śpieszył z jej rozpoczęciem Jakób, — córce też zagaić ją niełatwo przychodziło.
Obejrzała się raz jeszcze po izdebce — i oczy zwróciła wprost na ojca.
— Kochany ojcze, — odezwała się, — ale łzy i stłumiony płacz mowę jej zatamowały. Co prędzej chustkę przyłożyła do twarzy i zbierając się na męztwo, zwyciężywszy słabość niewieścią — poczęła śpiesząc żywiej:
— Kochany ojcze — głowę tracę, nie wiem już co poczynać. Jeść prawie nie mamy co, kupić nie ma za co, sprzedać,.. już nie wiem czy znajdę co jeszcze.
Rozpostarła piękne ręce, które nie były widocznie do ciężkiej pracy stworzone, a ona się już na nich krwawo wypiętnowała.
Stary zasłonił twarz dłońmi — milczał czas jakiś.
— Nie rozpaczaj, — rzekł — nie rozpaczaj, miłosierdzie Pańskie sługi swojego nie opuści, ulituje się Chrystus Pan, jeśli nie nademną niegodnym grzesznikiem, to nad wami. Modliłem się, modlę — cóż ja więcej mogę?
Lucia stała pogrążona w swej boleści, nieruchoma.
— A! nie wątpię i ja o miłosierdziu Bożem, — odezwała się wzdychając — ależ Bóg przykazał myśleć o sobie, ratować się. Matka leży chora, ja na chwilę odstąpić jej nie mogę i zapracować też nie potrafię, będąc tutaj. Zygmuś ledwie sobie daje radę. Zkądże dalej i co weźmiemy — dla matki!
Głos jej słabł, stary w krucyfiks oczy miał wlepione.
— Wątpimy o miłosierdziu Bożem, — rzekł — i dla tego ono nie przychodzi. Los nasz ciężki, ale Bóg sprawiedliwy, a myśmy niewinni że cierpimy, więc się ulituje. Pracowałem poczciwie, sumienie mam nieobarczone... gdyby moja dobrodziejka kilka godzin dłużej była na świecie pożyła!..
Lucia ciągle łzy ocierała.
— Coś przecie radzić i robić potrzeba! — zawołała.
— Cóż radzić! co tu poradzić? — westchnął stary; znosić musimy w pokorze co Bóg zesłał, za grzechy nasze. Opatrzność nas nie opuści.
— Ojcze kochany, — zcicha dodała córka — wszyscy mówią że nieboszczka oddała ci jakąś opiekę nad tem i skarbami; czyż za to nic by ci się nie należało, czyż nie mógłbyś...
Stary porwał się z łóżka nagle i przerwał gwałtownie.
— Powtarzasz plotki nie do rzeczy, ja o żadnych skarbach nie wiem, nie mam ich, a gdybym o nich wiedział, gdybym je miał, złamanego szeląga, mrąc z głodu, z nich bym nie wziął dla siebie. Co cudze, święte. Życie ludzkie mała rzecz, a sumienie wielka. Bez niego człowiek, bydlę... Kto ci tem głowę nabija! To są brednie. Któż takiej jak ja hołocie daje do strzeżenia skarby, jakby już innych uczciwych ludzi nie było na świecie! Dajcie mi pokój z temi głupiemi skarbami!!
Stary Zarzecki począł rzucając się chodzić po izdebce, córka się już odzywać nie śmiała, stała z oczami spuszczonemi.
— Mój drogi ojcze, — rzekła — ja to powtarzam co tu ludzie plotą.
Jakób ruszył ramionami.
— Dajże choć ty mi z tem pokój, — odezwał się.
— Jest inna rada jeszcze, — mówiła córka.
— Jakaż! proszę? — przerwał pan Jakób z widoczną niecierpliwością.
— Moglibyśmy się pozbyć tej kuli u nogi, tego nędznego dożywocia, które państwo Manczyńscy podobno okupić pragną, — mówiła Lucia. Dla nas z niego nic... jest to ledwie dach nad głową. To coby nam za nie dano, starczyłoby może na przeniesienie się do miasta. Tam ja, choć biednie, moją pracą bym was utrzymać mogła.
Tu ledwie tyle znaczę co poprostu sługa, tam bym mogła więcej...
O! — dodała — nie godzi się nam narzekać, ale jakże nas opuściła ta pani nasza, dla której pracowaliście całe życie!
Płacz przerwał jej mowę, a stary odezwał się gwałtownie.
— Ani słowa na tę świętą kobietę. Wy jej nie znaliście — jam jeden znał ją i jej serce. Niewinna ona że Bóg życia jej poskąpiwszy, nie dopuścił zrobić co chciała!! W tem była wola Jego przenajświętsza, przed którą się ukorzyć potrzeba...
Bóg wie co robi! Wtrącił nas w nędzę łaską swą, aby wypróbować, krzyż z ręki Jego całujmy!
Chatę porzucić! — mówił dalej — do miasta się wynosić, gdzie i zagonu i grzędy i dachu nawet nie będzie — aby żyć z twojej tej biednej muzyki. Z muzyki!..
Aleś ty sama sobie nią ledwie mogła starczyć, a chcesz nas żywić! Albo to ja nie znam miasta! Daj ty mi pokój, z temi romansami...
Niech tylko mój młyn stanie, a jutro ja nikogo nie potrzebuję. Ja go mam w głowie cały, niedługo na to czekać.
O! ja wiem, — począł nagle zmieniając głos. — Manczyński by się nas ztąd zbyć chciał, bo mu się zdaje że przezemnie na niego oczy nieboszczki patrzają — wie że ja na jego pańskie fumy mam oko, i co o nich myślę, to mówię. Czuje we mnie starego sługę podkomorzynej — jestem mu solą w oku.
— Tak, — szepnęła Lucia, a on nas prześladuje i nęka; pocóż się mamy upierać tu siedzieć, gdzie i nam źle i z nami! Wynieśmy się ztąd! Uciekajmy! Ja dla siebie o litość nie proszę, zniosłabym i zniosę wszystko... miejcież litość nad biedną matką. Co tylko z sobą przywiozłam z miasta, poszło wszystko, matka ma się gorzej co dzień — ją ratować trzeba!!
Zachmurzył się Zarzecki, zamyślił, poczynał coś mówić, i zamilkł, wreszcie odezwał się burcząc:
— No, to jedź! jedź do miasta! Ja to rozumiem! Tobie tu z nami źle. Rzuć matkę i mnie, jedź!..
Zaledwie tych okrutnych słów dokończywszy, spojrzał na córkę Zarzecki i zobaczył ją zachodzącą się od płaczu, który, próżno chusteczką twarz cisnąc, utulić usiłowała, gdy się ku niej rzucił z załamanemi rękami.
— Luciu! dziecko moje najdroższe, — wykrzyknął — daruj mi — plotę sam nie wiem co, głowę tracę. Przepraszam ciebie. Daruj! Tak! Rozum mnie odszedł! ciężar na mojej biednej głowie za wielki. Tyś najlepszem z dzieci, a ja najnieszczęśliwszym z ludzi! Zlitujcie się nademną!
Tchnął ciężko.
— Troszkę tylko swobodniejszej myśli, a wnet mój młyn dokończę i co zechcę na nim zarobię. Mam go tu, — stuknął się w czoło — ale ręce słabe drżą i modeluszu wystrugać nie mogę. Trochę cierpliwości... święty Józef patron robotników, pomoże, dokończę prędko! Tymczasem sprzedać, sprzedać wszystko do ostatniego łachmana, powróci się to z nawiązką! Powiadam ci!
Córka, nic już nie odpowiadając, wyjść chciała, gdy Zarzecki, który rozgadawszy się umilknąć nie mógł wstrzymał ją.
— Bądź spokojna, — rzekł szybko, — jutro pójdę do miasteczka; jest jeszcze zegarek, który mi nieboszczka darowała, nie chciałem się z nim rozstawać, dam go w zastaw; mam po ojcu sygnet — niech i ten idzie. Wszystko się to wykupi gdy młynek stanie. Bóg łaskaw.
Lucia odzyskawszy trochę męztwa, pocałowała go w rękę i udając uśmiech, szeptać poczęła:
— Niech mnie ojciec posłucha! Na co to wszystko! jedźmy do Lublina, zbądźmy się tego nędznego dożywocia! Tam i model młyna łatwiej będzie dokończyć. Dla matki znajdziemy radę lekarza, wygody większe, ja lekcye będę dawała, wyjdziemy przynajmniej z tej nędzy jaką tu cierpiemy!.. Ojczulku drogi! oddajmy im za co bądź to dożywocie — to zguba nasza!
Jakób z głową skurczoną znowu chodzić począł po izbie.
— Co nas tu trzyma? — wtrąciła Lucia.
— Co mnie tu trzyma? serce! jam tu wyrósł i zestarzał, — rzekł Jakób — ja nie wiem czy gdzieindziej bym wyżył! Ja tu jeszcze widzę choć cień mojej nieboszczki. Dla mnie ztąd iść, gdyby do pałaców, to wygnanie! Mnie się rozedrze serce!
Głód! nędza! — dodał gwałtownie — ale nikt z głodu nie umiera! mnie aby kawał suchego chleba, więcej nie potrzebuję...
— Ale matka! matka! — odezwała się Lucia ręce łamiąc.
Wyraz ten zamknął usta staremu; padł na łóżko i oczy zakrył.
Lucia, już widząc że wszystkie prośby daremne były, wychodzić miała, gdy Jakób wstał, do piersi ją przycisnął i całując w głowę zamruczał:
— Stanie się co Bóg chciał. Stanie się — dla was biedaków trzeba zrobić wszystko!.. Już zrobię, zrobię co można!.. Niech tak będzie. Nie płacz — Miłosierdzie Boże wielkie!
Przerywanym głosem mówił niewyraźnie, Lucia wymknęła się płacząc.
Zaledwie się drzwi za nią zamknęły, Zarzecki upewniwszy się że nie powróci, zbliżył się do łóżka, schylił, dobył z pod niego flaszkę zieloną, zatkniętą korkiem szmatką obwiniętym i napił się z niej śpiesznie, kryjąc natychmiast na dawne miejsce.
Ostry zapach prostej kotłówki rozszedł się po izdebce. Twarz pana Jakóba zarumieniła się nieco, życie w niego wstąpiło, poruszył się raźniej i począł przewracać na stole rozrzucone tryby i kółka, które drżącemi rękami łączył z sobą i układał, cały zajęty niemi.
— Ja im pokażę, — szeptał — tym wszystkim panom mądrym mechanikom, co może prosty człek przy pomocy Bożej, gdy trochę oleju ma! Że będzie młyn to będzie, i to taki jakiego świat dotąd nie widział...
Stał jeszcze u okna pochylony nad kółkami, gdy krzyk dał się słyszeć niedaleko za płotem ogródka, łajanie głośne, wrzawa jakaś. Musiała to być rzecz powszednia, bo z początku niewiele zważał na nią Zarzecki, w końcu jednak zmarszczyło się czoło, ręce trząść zaczęły ruszył się jakby chciał wybiedz, potem wstrzymał i półgłosem odmówił powolutku zdrowaśkę.
Kroki jakieś zamaszyste, gwałtowne, szybkie w sieni się słyszeć dały, zbliżyły, drzwi otwarły się z łoskotem.
Za progiem ukazał się mężczyzna młody, w czapce na głowie, ubrany kuso, w długich butach, z fizyognomią i postawą znamionującą pisarza prowentowego, miną zuchwałą i drwiącą.
Nie miał ochoty wchodzić do izby, i zawołał stojąc w sieni:
— Znowu acana drób był w szkodzie! Pókiż to tego będzie? Każę pozabijać, jak Pana Boga kocham — pozabijam! Mam już tego dosyć! Het, wypaśliście mi kawałek zboża, niedosyć że tu siedzicie na łasce.
— Mości Więckowski, — odezwał się biorąc w boki Zarzecki — drób mi pozabijacie, ale mi się do mojej chaty zuchwale nie wdzierajcie, bo u mnie też kij stoi w kącie! Słyszycie?
Pan Jakób poruszył się, młodzieniec uskoczył nieco do sieni.
— Ho! ho! — warknął — na tych co się z kijmi porywają, są dyby, łańcuszki i sąd.
— Więckowski! — krzyknął stary — ej! do pasyi mnie nie przyprowadzaj, smarkaczu ty jakiś. Powiadam ci, jam w domu u siebie pan, choćby na barłogu... nie waż mi się na próg!
Pisarz, który niedawno był tak butny, cofnął się jeszcze w tył, znacznie straciwszy na fantazyi i ochocie do boju.
— Przecie ja tu rozbijać nie przyszedłem — rzekł znacznie się mitygując. Robię moją powinność pańskiego pilnując, a jeśli i grożę, to muszę. Zdaje mi się że gdy przychodzę przestrzegać, to mi kijem grozić nie wypada.
— Bóg zapłać za łaskawą przestrogę, — odparł stary, całuję nóżki asińdzieja i wynoś mi się, pókiś cały.
— Kiedy Pan Bóg kogo zgubić chce, — huknął pisarz, to mu rozum odejmie. Tak i z wami! Sami biedy szukacie, w zgodzie z wami, żyć żeby człek chciał, to nie można.
— Bo ja ani zgody ani przyjaźni waszej i dworu nie żądam, — odparł Zarzecki — a co mi po nich? Wojna, to wojna!
— A któż ją poczynał? — ciągnął nie ustępując Więckowski.
Stary odwrócił się ku stołowi nic już nie odpowiadając. Więckowskiemu widocznie się chciało go wyciągnąć na rozmowę, bo nie ustępował.
— Z wami nawet pogadać po ludzku i po sąsiedzku nie można — dodał łagodniej — choćby człek najlepszą wolę miał.
Stał ciągle w progu.
— Masz mi jeszcze co do powiedzenia? — spytał sucho Zarzecki.
— Może by się i co znalazło, — rzekł zupełnie spuściwszy z tonu pisarz, — ale kiedy z panem trudno.
Stary ochłonął był także, a może znudzony samotnością, potrzebował się bodaj wykłócić, byle rozerwać.
— No, masz co gadać to wchodź, ja też ludzi bez racyi nie zabijam. A drzwi zamykaj.
Usłyszawszy ten rodzaj zaproszenia, Więckowski czapkę zdjął, próg przestąpił nieśmiało, i drzwi za sobą, wedle rozkazu, zamknął ostrożnie.
— Jak Boga mojego kocham, — począł — słowo daję że pan by na tem lepiej wyszedł, gdyby ludźmi nie posponował.
Jakób oparty oburącz o stół, słuchał stojąc wyprostowany.
Pisarzowi się nie kleiło, nie mógł powiedzieć co chciał, a miał coś widocznie na sercu.
Zarzecki uspokojony słuchał i patrzał.
— Nie, bo co prawda to prawda, — ciągnął powoli Więckowski — dwór na was nastaje bez miłosierdzia, człowiekby, swój swojemu, rad i pomódz, a za to jeszcze obrywa. I tyle.
Drób robi szkodę, sam go widziałem we zbożu, jak mi Bóg miły. A no co? Ich tam przez to licho nie weźmie, na wróble by się złożyło, żeby zaś kiedy choć poczciwe słowo usłyszeć.
Mówił ciągle powoli, poczywając potroszę, jakby spodziewając się że Zarzecki mu coś odpowie; ten stał, patrzał pogardliwie, i nic nie odzywał się.
— Ja bo nie jestem złym człowiekiem, tak mi Boże dopomóż, — mówił Więckowski — pan mnie zna, z duszy bym rad jak najlepiej, a no dwór na was zawzięty... To prawda!
— Wiem ja o tem nie od dziś, — rzekł wreszcie Zarzecki. — Na czyim wózku jedziesz, tego piosnkę śpiewać musisz, kochanku, to darmo... Jak mnie tu kochają, tom już doświadczył na mojej skórze. Bóg tam z niemi!
Więckowski poufalej na krok się zbliżył.
— Pan, to jeszcze jak pan, — rzekł cicho — najgorzej zawzięta sama pani. Ta, gdyby mogła, wykurzyłaby was ztąd jednej godziny.
— To tylko bieda że nie może! — roześmiał się Zarzecki.
— A no, nie może, — potakując powtórzył pisarz — powiada, co sam na uszy swoje słyszałem, że w tę stronę ogrodu nie chodzi, aby na obrzydłe chałupsko nie patrzeć.
— Albo ja ją proszę żeby się mojej chacie przyglądała? — wtrącił stary.
— Mnie się zdaje, — mówił Więckowski, że sam pan, który, między nami mówiąc, pod pantoflem u niej siedzi — pan dałby wam piękny grosz za wykupno tego dożywocia.
— Hm! — przerwał stary, — dla mnie też to coś warte że ja im siedzę pod nosem i zawadzam — toć satysfakcya.
Więckowski zupełnie rozbrojony, zapomniawszy o kłótni, roześmiał się, stary także.
Żebym ja był na miejscu waszem, — wtrącił pisarz, — pal ich dyabli!
— Niech ich palą! — potwierdził Zarzecki. — A no, powiedz ty mi szczerze, czy oni cię z tem przysłali?
— A! Boże uchowaj! — ofuknął pisarz gorąco. Czym się to ja zdał na parlamentarza? Ależ bo patrząc na wasze życie litość bierze, ta to bieda nad biedami.
— Pewnie, — odezwał się pan Jakób powoli cedząc. — Widzisz acan, panie Więckowski, ucz się. Toż samo cię czeka, jak poczciwie lat trzydzieści wysłużysz.
Pisarz głową pokręcił.
— Taka dola nasza!
— Ale czyste sumienie bratku — także coś warte, — dodał spokojnie Zarzecki. Ja nie narzekam na nic, a najmniej na nieboszczkę, bo, gdyby jej był Bóg na godzinę życia przedłużył, stało by się inaczej! inaczej! Bogu się nie podobało, wola Jego święta!
Więckowski z podziwieniem patrzał na starego słuchając.
— Co to oni plotą, proszę pana Jakóba, — odezwał się, jak w bęben biją że wszystkie te miliony, co przepadły, nieboszczka do waszych rąk oddała?
— A wam jak się zdaje, — rzekł stary — hę?
— Juści miała sąd, opiekę, familię, a gdzieby zaś... — głową kiwając mówił pisarz. Gdzieby zaś!..
— Gdzieby zaś miała miliony te dawać w ręce takiej hołocie jak ja? — zaśmiał się stary.
Więckowski pilno mu spojrzał w oczy.
— Czy wy słyszeliście że we dworze was Hołotą nazywają? — spytał pocichu.
Zarzecki się uśmiechnął.
— Jakżebym nie słyszał! Toć to poszło już we zwyczaj Hołotą nas traktować. Bo i prawda, co Hołota to Hołota!..
— Gdybyś pan miliony takie w ręku miał, takiejbyś biedy nie zażywał! — dodał Więckowski.
— Widzisz acan, cudze — to święte. Gdybym je i miał, nie tknąłbym. Jest o tem przykazanie Boże.
Pisarz głową pokręcił.
— Jak ono tam jest to jest, a mnie was żal, jak Boga kocham!
— Bóg zapłać, a cóż mnie potem! Chleba z tego nie upiekę, — śmiał się stary.
Pisarz stał ciągle, nie mogąc ni rozmowy dokończyć, ni wyjść, ani się może wydać z czem przyszedł. Obejrzał się parę razy ku progowi, jakby czegoś oczami szukał. W izbie mocno zmierzchało, Jakób zdawał się czekać tylko aby się wyniósł nareszcie.
Jakiś czas milczeli oba.
— Niech się już pan nie gniewa za ten drób i za mój impet, — rzekł pisarz — pan sam wie co służba. Ale bo nie pilnują, jak Boga kocham. Dobranoc!
— Dobranoc, — odparł stary sucho.
Pisarz już się za drzwi wynosił, gdy usłyszał za sobą:
— Słuchaj no, panie Więckowski, jeżeliby tam gadanie było, czy ja dożywocia nie sprzedam, wiesz co, dokuczyła mi już ta bieda, powiedz, jak mi dobrze zapłacą, pójdę ztąd! Pal ich dyabli.
Zdziwiony niezmiernie Więckowski szybko się odwrócił.
— Czyż na prawdę? — spytał.
— Ja na żarty nigdy nic nie mówię, — rzekł Zarzecki smutno, żonisko chore, ja nie zdużam, córka nie wydoła, trzeba gdzieindziej kąta szukać, choćby zakrystyana w kościele.
Dziwnym głosem to mówił, jak złamany i zmuszony.
— Niech zapłacą dobrze, wyniosę się, — dodał — tylko ani skryptu, ani papierka, ani żadnego terminu znać nie chcę; gotowy grosz, od razu cały. Co robić! Ze łzami pójdę ztąd, gdzie się życie strawiło — a no! nie ma tu już ani mojej starej jejmości, ani starego nic. Wszystko nowe i kiepskie, moja tylko bieda stara.
Machnął ręką. — Pal ich dyabli!
Więckowski nie śmiał już pytać raz drugi.
— Ja o tem jaśnie pani doniosę, — rzekł — a zdaje mi się że rada będzie.
Zarzecki powtórzył raz jeszcze z rodzajem rozpaczy.
— Pal ich dyabli!
— No — to dobranoc!
Pan Jakób głową kiwnął tylko i padł na łóżko jak wysilony, dobył z pod niego flaszkę powtórnie i pociągnąwszy z niej łyk znowu, zatknął ją i przychował.
W izbie już było prawie zupełnie ciemno. Skrzypnęły drzwi, weszła powoli Lucia, oburącz niosąc miskę, którą chciała postawić na stole. Zobaczywszy ją, stary zdala zrobił jej znak że jeść nie chce.
— Idźże ty mi z tem jedzeniem, — odezwał się ochrzypłym głosem — nie wezmę w gębę. Karm matkę, jedz sama, ja nic nie potrzebuję.
— Ale, ojcze kochany...
— Nie potrzebuję, nie chcę, nie będę jadł, — powtórzył stanowczo.
Lucia stała jeszcze, nie wiedząc czy ma go posłuchać, gdy Zarzecki dodał:
— No ciesz się, ciesz, — postawiłaś na swojem, wyniesiemy się ztąd. Opłaczę ten dzień, gdy o kiju wywlokę się z Żabiego — a no, kiedy mus, to mus. Ty masz więcej rozumu odemnie, słuchać trzeba. Sam ginąć mam prawo, a was morzyć nędzą i głodem prawa nie mam.
Odepchnął ręką misę raz jeszcze i nie dając jej mówić, zakończył podniesionym głosem:
— Kiedy ci mówiłem że jeść nie będę! Łzy połknę a jadło by mi przez gardło nie przelazło. Idź z tem, wy tego więcej niż ja potrzebujecie.
Podparł się na ręku i wpółgłośno począł się modlić.
— Boże miłosierny, któryś wybawił z rąk nieprzyjaciół...
Córka stała jeszcze chwilę, niepewna jak ma postąpić, i widząc upór ojca, musiała się zawrócić. Wyszła ze łzami w oczach.
Jakób różaniec na rękę wziął i po izbie chodząc zwyczajne swe modlitwy na pamięć po ciemku odmawiał. Świecy ani ogarka nie było.



Pan pisarz Więckowski, który z takim impetem i wrzawą wpadł do dworku Zarzeckiego, a wyszedł z niego zamyślony i pomięszany, był choć niewielkiej ekstrakcyi, ale wielkich nadziei młodzieńcem.
Umiał się, jak to dawniej mówiono, akomodować, być złym i dobrym, pokornym i zawadyaką, insynuował się zręcznie w łaski każdego, stawał potrzebnym, wykręcał z biedy i obiecywał wiele na przyszłość. Mówiono że poczynał od kuchcika, ale on się tego wypierał, i owszem procedencyę sobie obywatelską chciał nadać. Nie szkodziło mu to, że z twarzy i postawy był wcale niczego, a we święta i niedziele, gdy się wystroił, wziął półkoszulek biały, krochmalony, mankietki z guzikami, buty nowe, rękawiczki przeprane ale całe, gdy łańcuszek wywiesił na kamizelce, w kościele parafialnym, panny ekonomówny i garderobiane z przyjemnością na niego spoglądały. Kawaler był cale przyzwoity zdaleka. Włosy miał rozdzielone aż do karku, wąsik ciemny, podkręcony do góry i minę dostatecznie impertynencką.
Panny na które nie patrzał, zadawały mu dumę i ambicyę, może nie bez przyczyny, gdyż oczyma strzelał dosyć wysoko.
Co mu się w głowie marzyło, z tego się nie spowiadał, a mało z kim się zadawał. Stosunki tylko, których potrzebował, umiał utrzymywać i czuwał nad niemi.
We dworze jedną z potęg, przystępnych dla pana Więckowskiego, była wspaniałej postaci, naśladująca swą panią ruchami i mową, ale niezbyt już piękna i niebardzo młoda, panna Barbara Drobisz.
Była ona powiernicą i pełnomocną Idalii, której od młodości jej służyła. Sam pan Onufry szanować ją musiał, gdyż opinia panny Barbary była wyrocznią dla pięknej Idalii, która wolała gotowe zdania przyjmować, niż pracować nad stworzeniem ich sobie. We dworze wszystko padało przed nią i starało ująć sobie. Mówiono pocichu że przyjmowała prezenta; Więckowski, który ich ofiarować nie mógł, służył w inny sposób. Przymilał się, wzdychał, czcił i w rękę całował pannę Drobisz, pochlebiał jej, donosił, słowem był na jej rozkazy. To uwielbianie zdawało się jej miłem i dała mu dowody łaski, kilkakroć z drażliwych ratując go sytuacyj. Ekonom i rządzca zaczynali mu pobłażać, widząc że go nie wysadzą. Więckowski niekiedy z rana, a wieczorem zawsze chodził z raportami do niej.
Parę razy widziano go przy jednym z nią stoliku pijącego kawę, co go wysoko postawiło w opinii dworu.
— Licho go nie brało, — mówiono po cichu — wiedział gdzie strzelić! Nie głupi chłopiec.
Zapewne skutkiem dobrego słowa, którego mu u pani dać nie omieszkała protektorka, Więckowski miał to szczęście, że mu zlecenia ważne powierzano. Nic dziwnego że w takich stosunkach z nią będąc, wprost ze dworku Zarzeckich, udał się młodzieniec ku mieszkaniu panny Barbary. Faworyta pani miała niedaleko od apartamentów parę pokoi które zajmowała, a że elegancya była tu w modzie, u panny Drobisz pokoiki cale ładnie wyglądały. I mebelki i kwiaty i dywaniki — i wszystko co należało do przyzwoitego tonu, tu się znajdowało. Ludzie zaręczali, że w biurku miała kapitaliki, gdyż pamiętała o jutrze. Pani Idalia obsypywała ją prezencikami, pan Onufry kilka razy w rok wkupywał się w łaski. Bez Basi pani żyć nie mogła, na jej zdaniu polegała we wszystkiem, i wymagała aby cały świat podzielał jej zaślepienie dla Basi. Kto się naraził pannie Drobisz, ten się z Żabiego musiał wynosić.
Właśnie po herbacie, w oknie od ogrodu siedziała faworyta, odpoczywając, gdy na palcach, nizko się kłaniając, wsunął się Więckowski i przyszedł ją w rączkę pocałować.
— Cóż to ja pana dziś nie widziałam? — odezwała się dosyć grubym głosem panna — i tak późno przyszedłeś?
— A bo to, znowu miałem taką historyę z Zarzeckim, że o mało do awantury nie przyszło.
Panna Barbara całej rodziny Zarzeckich cierpieć nie mogła.
— Cóż ta hołota znowu zmalowała? — przerwała panna.
— Zawsze oni po swojemu, kury w zbożu, drób w szkodzie, a powiedzieć słowo, to się stawią hardo, — rzekł pisarz.
— Ale bo wy niepotrzebnie się delikatnie z niemi obchodzicie; tak im w oczy plunąć ostro, żeby aż w pięty poszło! — zawołała panna. Co ich masz żałować! Wielka mi fanaberya, pan Zarzecki, co u podkomorzynej rądle pomywał.
Pisarz się roześmiał.
— Ja też ich nie menażuję, — rzekł — a co posłyszeli dziś odemnie, popamiętają.
— A no, to dobrze! jak Boga kocham że lubię pana za to. Tu nie ma co z niemi politykować, bo się to tylko rozzuchwala.
— E! — dodał pisarz, nosy oni teraz pospuszczali bardzo. Bieda wielka...
— Dobrze im tak, to łajdactwo jest! — mówiła żywo panna. — Pan i pani przez jakąś pamięć dla nieboszczki podkomorzynej ich menażują, a ja, gdybym na ich miejscu była, dawnobym to tałałajstwo precz wyrzuciła.
— A kiedyż mają dożywocie, — odezwał się Więckowski.
— To niechżeby się procesowali! Podkomorzyna nie miała nawet prawa dawać od siebie takich zapisów... Won i po wszystkiem.
Pisarz nic nie odpowiedział.
— Mnie się zdaje, — odezwał się po chwili, że jaśnie pani chciała im opłacić dożywocie, aby się zbyć tej chałupy z oczów.
— A wiesz acan co wówczas odpowiedział stary? — zawołała panna — że na złość im tu będzie siedział. Za co złość, za to że po śmierci podkomorzynej pociągał go sąd aby wydał gdzie pieniądze!..
A, przysięgam Bogu, że on wie o tem i palce w to umoczył. Kryją się tylko i ubóstwo udają, a do tego szelmostwa należeli. Przecież to całemu światu wiadomo, — paplała stara panna, — że podkomorzyna miała grube kapitały; a po śmierci ledwie tyle się znalazło że na skromny pogrzeb pan jeszcze dla honoru familii dołożyć musiał. Gdzież to przepadło? kto mógł wiedzieć o tem jeśli nie ten u którego były wszystkie klucze! Co to gadać.
Słuchał z poszanowaniem Więckowski, strzegąc się przeczyć.
— Teraz, — rzekł, jakby jaśnie pani chciała tylko, mnie się zdaje, że oni by dożywocie puścili. Stara umiera, a w domu nie wiem czy chleb mają.
— O! o! a taż piękna, edukowana panna, co tak do góry nosa darła i co gdzieś sławną była, że klepała po fortepianie?
— Krowę teraz doi! — rzekł Więckowski.
Panna Drobisz plasnąwszy w ręce, śmiać się poczęła.
— Siadaj bo, panie Aleksandrze, — odezwała się udobruchana. — Weź sobie krzesło.
Powiadasz że sprzedaliby dożywocie?
— Tak mi się zdaje!
— Pani dla tej chaty do ogrodu w tamtą stronę nie chodzi, — mówiła panna Barbara — żeby się udało panu w sekrecie nabyć tę ruderę, obalić, precz znieść, a pani tem zrobić siurpryzę, pewnam że bardzoby rada była.
Wstała myślą tą ożywiona panna Drobisz.
— Jutro o tem z panem pogadać muszę, a kiedy myślisz acan że temu radę dasz, to się podejmij, — pewnam że prezent dostaniesz.
— A! ja i bez tego gotówem co panna Barbara rozkaże, — rzekł Więckowski — choć z tym starym pijakiem niełatwa sprawa, ale już jakoś by się zrobiło...
— Jednej rzeczy by mi tylko żal było, — dołożyła panna, że cokolwiek by się zażywili! Niech by to z głodu pozdychało, bo ja panu jeszcze raz powiadam — oni winni że państwo w interesach i że te kapitały ich nie doszły! Stary Zarzecki wiedział o wszystkiem, mówię taki że umoczył w to rękę, to umoczył!
Więckowski tylko głową potwierdzał zdanie panny Barbary, która wziąwszy do serca mocno nabycie dożywocia i zrobienie siurpryzy, postanowiła z panem o tem pomówić.
Niecierpliwa, zaraz po wyjściu pisarza zaczęła myśleć jakby się najprędzej widzieć z panem Onufrym na osobności. Dnia tego już to było niepodobieństwem, bo z salonu go wywoływać nie chciała, a później dostąpić było trudno. Nazajutrz więc rano dopiero, poszła wprost do pokojów pana Onufrego o tej godzinie, gdy zajęty toaletą, nikogo nie przyjmował. Panna Barbara miała do niego i do pani wstęp zawsze.
Małżeństwo, wedle cudzoziemskiego zwyczaju, miało osobne apartamenta i dwór oddzielny. Pan Onufry często nawet męzkie towarzystwo przyjmował u siebie, bo miał salon kawalerski i kilka pokojów, z wielkim urządzonych gustem. Odznaczała się szczególniej sypialnia i garderoba, w której się ubierał, a ubranie, jak u elegantki, stanowiło u niego ważną życia chwilę.
Domyśleć się łatwo że mąż tak pięknej pani brzydkim być nie mógł i że dla wdzięku, jakim go pan Bóg obdarzył, miał poszanowanie wielkie, pielęgnując go starannie. Był to mężczyzna więcej niż miernego wzrostu, bardzo kształtnej postaci, chociaż już trochę pulchny, twarzy białej i wesołej, oczu czarnych, włosów ciemnych, rysów bardzo regularnych a niewiele mówiących. Wszystkie ruchy jego, każdy krok zdawał się obrachowany na uwydatnienie piękności. Miał zwyczaj nawet z pomocą zwierciadeł utrzymywać nad sobą kontrolę. Kochał się w sobie jak w żonie swej, jeśli nie więcej. Od rana więc pan Onufry był zawsze wyświeżony, wymyty, utrefiony i ubrany wedle najświeższej mody. Toaleta zabierała mu dużo czasu, a przystępował do niej, jak do spełnienia uroczystej jakiejś missyi względem samego siebie.
Prędzejby się pewnie dopuścił małego przestępstwa jakiego, niż lekceważenia mody i dobrego tonu. Człowiek był ani zły ani dobry, lekki, pusty, bez woli i energii, i niewidzący na świecie nic, nad pozory i formy.
W towarzystwie najmilszym był, ale rachować na niego nie było podobna.
Tego rana właśnie zasiadł był do rozpatrzenia się w swych ślicznych rękach i paznokciach, mając przed sobą cały przyrząd służący do gładzenia, piłowania, szlifowania ich i polerowania, gdy panna Barbara wtargnęła doń ze zwykłą poufałością.
Zrazu inwazya ta w czasie uroczystej chwili ubierania, trochę go zniecierpliwiła, lecz poznawszy pannę Drobisz, uśmiechnął się i, nie rzucając pilniczka, przywitał ją głowy skinieniem.
Był to zwykły poseł, który mu rozkazy żony przynosił.
— Cóż tam kochana panna Barbara mi powie? — odezwał się wesoło. — Jak się dziś Idzia ma?
— Pani chwała Bogu zdrowa, — poczęła panna, stając nieco opodal, ja tu z pewnym interesem do pana hrabiego (tytuł ten sługi zawsze im dawały) przychodzę — ale to wielki być musi sekret między nami.
Uśmiechnęła się złośliwie nieco, a pan Onufry mocno paznokciami zajęty, odpowiedział jej uśmiechem, wracając co prędzej do ważnego zatrudnienia swego, którego przerywać nie mógł, gdyż to plan ogólny mu mięszało. Zbliżyła się panna Barbara i poczęła, obejrzawszy się dokoła, obawiając być podsłuchaną.
— Wie pan hrabia że podobno ta hołota już do takiej nędzy przyszła żeby może i dożywocia się pozbyli! Stary Zarzecki wszystko poprzepijał, nie mają z czego żyć. Czy nie pora by teraz sprobować ich wykurzyć i mojej pani zrobić tem przyjemną siurpryzę...
Jak Boga kocham, proszę pana, możnaby, nic nie mówiąc, chatę nabywszy zrzucić, park rozszerzyć i dopiero panią, która tam nigdy nie chodzi, zaprowadzić. Toby dopiero była szczęśliwą! Słowo daję że pan by jej tem na imieniny najpiękniejsze zrobił wiązanie!
Pan Onufry usłyszawszy projekt, podniósł oczy śmiejące się i wesołe, paznokcie nawet na chwilę zaniedbał.
— Ale czyżby oni odstąpili? — zapytał.
— Hm! — tajemniczo rzekła panna — niech pan hrabia mnie to zostawi, to się może zrobić...
— To najśliczniejszy w świecie projekt, dla uradowania Idzi i rozerwania jej, bo się okrutnie nudzi na wsi, — rzekł hrabia — ale — czy się to uda? czy się uda? I co to może kosztować?
Pokręciła głową panna Drobisz.
— Zobaczemy, rzekła poważnie i tajemniczo; o to idzie, czy mnie pan hrabia upoważnia?
— Z duszy serca! zrobisz mi największą łaskę — odezwał się hrabia wracając do rąk swoich i zmieniając pilniczek prosty na zakrzywiony.
— I nikomu ani słowa! — palce na ustach kładąc, dodała panna.
— To się rozumie... — zaczął zcicha p. Onufry. Prawdziwej byś sztuki dokazała, ale dla Basi nie ma nic niepodobnego! Ja to wiem! Pozbylibyśmy się obrzydłej tej załogi brudnej z pod boku i wspomnienia przykrego! Całej tej familii, która tu nas brawuje, na mocy niby jakiegoś prawa.
— Zatem mam pańską plenipotencyę? — śmiejąc się zakończyła panna Barbara.
— Najzupełniejszą, — rzekł hrabia ponawiając uśmiech i po drodze przeglądając się w zwierciedle.
Obejrzawszy się raz jeszcze, panna Drobisz zwolna wyszła z pokoju, skinąwszy głową panu, który z gorliwością podwójną wrócił do swoich paznogci.
Nie będziemy opisywali przebiegu całej tej ważnej sprawy toaletowej, do której wkrótce przybył panu Onufremu pomocnik, niosący zimną, gorącą i ciepłą wodę, ręczniki grzane, gładkie, szorstkie i różne emulsye i płyny, potrzebne do odświeżenia skóry. Po krótkiej z nim naradzie co do stroju, po kilku próbach przed zwierciadłem, pan Onufry był gotów około południa z ubraniem i miał wychodzić do salonu, gdy z okna swego ujrzał zbliżający się pod bramę pałacową ekwipaż prawie nieznany. Natychmiast włożył szkiełko w oko aby rozpoznać kto to był i twarz mu się powlokła jakąś niedostrzeżoną chmurką. Gość był tu zawsze pożądanym, bo życie na wsi zbyt jednostajnością nużyło; tym razem może przybywający nie przypadł do smaku. Poznał, a raczej domyślił się w nim gospodarz hrabiego Ludwika, a — posądzał go o „emablowanie“ przy pięknej Idalii, która dlań okazywała się dosyć łaskawą.
Pan Onufry nie był zazdrosnym, bo nie wypadało, ale wolał tych, których żona mniej dobrze przyjmowała. Ludwik pierwszy podobno raz odwiedzał ich na wsi; wprzódy, dosyć często, może zbyt nawet często spotykali się z nim w mieście...
Gdy się to działo w pokoju pana, z okna drugiego skrzydła pałacu pani Idalia, ubierająca się jeszcze, bo tu codzienny nawet strój był sprawą niesłychanej wagi — dostrzegła gościa, a ponieważ osoba jego mogła wpływać na toaletę, wysłała natychmiast Basię, aby się koniecznie dowiedziała kto przyjechał.
Gdy faworyta wróciła z imieniem hrabiego Zamieńskiego, pani siedząca przed lustrem leciuchno się zarumieniła. Basia z trochą złośliwości spojrzała na nią.
Suknia lila z białemi koronkami już przygotowana, została odprawioną do szafy, a czarna zadysponowaną. W czarnem uroczej Idalii było jeszcze majestatyczniej.
W ciągu ubierania zamyślona była i milcząca, udając nawet przed swą Basią, której żadne udawanie w błąd wprowadzić nie mogło, że gość ten nic a nic ją nie obchodził. Jednak suknia i przybrane do niej akcessorya, mówiły wiele.
W salonie witali się już dwaj — jakby to powiedzieć? nie wiem! bo nie przyjaciele. Ludwik pocichu, szydersko nazywał pana Onufrego: Le beau Dunois, a pan Onufry dawał mu przydomek: Louis le Fat. Jednak nie przeszkadzało to najserdeczniejszym uściskom.
— Wiesz że spełniłeś miłosierny uczynek, — odezwał się gospodarz — nas odwiedzić to jak chorego, bo my chorujemy, słowo ci daję, na „ziewanie“.
Szczęście że się jesień kiedyś skończy i to nas uprawni do szukania gdzieś „zimowych leży“.
— Ale Żabie jest śliczne, — rzekł gość — rezydencya pańska! macie wszystkie przyjemności villegiatury.
Pan Onufry ruszył ramionami, i pocichu szepnął: — Tout lasse, tout passe, tout casse. — Żabie nie jest brzydkie, ale w najśliczniejszem miejscu nudzić się można bez ludzi!... Skazani tu jesteśmy na proboszcza, od którego czasem zalatuje lekka woń czosnku, na pana Grzebińskiego, którego zawsze czuć ambrą, na panią Sylwińską, używającą starej pomady z gwoździkami — i — już nie wiem!..
Troszkę się uśmiechnęli i usiedli.
— Jakże się pani ma? — zapytał hrabia.
— Dziękuję, — rzekł mąż — heroicznie znosi próbę cierpliwości na którą jest wystawioną; ma nawet męztwo śmiać się z tej atmosfery, co nas dusi...
Spodziewam się, kochany hrabio, — dodał — że nam choć kilka dni darujesz?
Zamiński nie odpowiadając wyraźnie, skłonił się tylko i odwrócił rozmowę.
— Dokądże państwo na zimę?
— A! to jeszcze niezdecydowane, — smutnie jakoś, rzekł przypatrując się własnym rękom pan Onufry. — Ja zawsze byłbym za Włochami, za któremi przepadam, Idzia wolałaby może jedną ze stolic europejskich, w których więcej życia — ale, proszę cię, w tych czasach ciężkich, w naszych stosunkach, człowiek nie śmie robić projektów, wszystko się rozbija o te nędzne pieniądze.
— Tak, to prawda, — zimno potwierdził Zamiński. Nie wiem kto powiedział — qui est-ce qui a des dents? jabym to przerobił na: kto dziś ma pieniędze?
— A, przepraszam, — rzekł żywo pan Onufry, wy nieżonaci możecie i powinniście je mieć — my małżonkowie — zawsze chorujemy na ich niedostatek.
— Nie obgaduj że szczęśliwego stanu swojego! — uśmiechając się rzekł Zamiński.
— Nie narzekam, konstatuję; — zamknął pan Onufry.
Rozmowa w tym sposobie pociągnęła się dalej, pan Onufry był nadzwyczaj seryo, gość udawał wesołość. Badano się wzajemnie, obsypywano grzecznościami, a mróz chodził między nimi. Zamiński starał się pozyskać, rozruszać, przypodobać się, i spotykał zimną, wyszukaną grzeczność tylko.
Już się zaczynało przebierać treści do dalszego dyskursu, gdy z szelestem podobnym do skrzydeł anioła, ukazała się we drzwiach, w czarnej sukni, owa piękność — bogini... Zatrzymała się w progu udając zdziwienie na widok hrabiego, zarumieniła odrobineczkę, i wdzięcząc się poszła, podawszy rączkę gościowi, na swe urzędowe stanowisko wśród kanapy.
Po panu Onufrym mogła poznać że gość mu był nie bardzo smacznym, więc, jako troskliwa gospodyni, tem grzeczniej i uprzejmiej przyjmować go usiłowała.
Zamiński trochę sztywny i zakłopotany się okazywał, ale to można było przypisać zmięszaniu na widok ideału i polityce wobec zazdrosnego męża.
Pani Idalia w ten sposób sobie tłómaczyła jego ostróżną i napozór obojętną rozmowę, kilka razy wejrzeniem nader wyrazistem starała się wlać mu męztwo.
Chociaż w mieście ośmioletnia Alice, córeczka państwa Manczyńskich, zwykle się w salonie nie pokazywała, na wsi czyniono wyjątek i ona zarówno jak dziesięcioletni Arturek mieli prawo obiadować razem z rodzicami. Angielka Miss Jenny i guwerner niemiec Hollringer, nie należeli właściwie do towarzystwa, choć z dziećmi razem ukazywali się na pokojach. Wnijście ich, jeżeli nie ożywiło rozmowy, zaludniło przynajmniej pustkę salonową i zrobiło dywersyę.
Pani Idalia miała sposobność, której nigdy nie opuszczała, okazania się czułą i troskliwą matką, uściskała córkę, poprawiła jej włosy, poszeptała coś — a dziecię przyjęło to zarumienione, jako zwykłą przy gościach komedyjkę, z którą już było oswojone.
Śniadanie, potem obiad, niewiele wpłynęły na zmianę usposobień i humorów. Pan Onufry okazywał się o tyle grzecznym ile ściśle było potrzeba by nie zostać niegrzecznym, piękna Idalia ciągle okazywała wiele uprzejmości dla hrabiego, a Zamiński trzymał się ostróżnie, jakby grunt badał jeszcze.
Po obiedzie zaprosił gospodarz do siebie na cygara. Tu w małym saloniku mogli się rozsiąść wygodnie i swobodnie mówić o różnych znajomościach wspólnych. Hrabia, który częściej do miasta zaglądał, miał zapas różnych wiadomostek, a że opowiadał zabawnie i kostycznie, choć zapożyczanemi posiłkując się dowcipami (co się nawet najdowcipniejszym trafia) — potrafił nareszcie i pana Onufrego trochę rozchmurzyć.
Być może iż odgadł przyczynę chłodu jaki go od niego spotykał i skuteczne antidotum zadał, przyznając się niemal do pewnej passyjki, o którą był posądzany. Pan Onufry jak tylko zdobył pewność że hrabia mu się nie wkrada do domu w widokach przypomnienia się Idalii, zaczął być dlań serdeczniejszym. Godzili się bowiem zresztą z sobą doskonale, przynajmniej zewnętrznemi formami i jednem pojęciem świata. Byli ludźmi tej samej atmosfery i zasad podobnych.
Zgadało się znowu o nudach wiejskich i zręczny hrabia, niby coś sobie przypominając, zagadnął.
— Przypadkiem, prawdziwie nie przypominam sobie od kogo słyszałem to, że w domu państwa bawi sławna wirtuozka nasza. Sądziłem żeście ją zabrali z sobą, dla rozrywki; pani wasza lubi podobno muzykę!
Pan Onufry stanął mocno zdumiony.
— Moja żona w istocie lubi muzykę — rzekł, chociaż ona ją czasem do zbytku rozdrażnia, ale o jakiejże wirtuozce mowa?
— Czekaj, jakże się zowie? A! j’y suis, Aniela Zarzecka, którą Liszt tak wychwalał — musiałeś słyszeć.
Onufry głową potrząsał.
— Zarzecka! Aniela! — mruczał — u nas! wirtuozka! To jakieś bałamuctwo — ni vu, ni connu!
Nagle jakby się opamiętał, zawołał, śmiejąc się:
— Ale to chyba nie może być! Tak! nie u nas ale w Żabiem istotnie musi być pewna panna Aniela i Zarzecka, tylko na uczennicę Liszta nie wygląda wcale!
Zamyślił się chwilę.
— Istotnie słyszałem że grywała na fortepianie! Ale Liszt! Ona i genialny Liszt!
Ruszył ramionami.
— Nie wiem czy o tej samej mówimy, — dodał hrabia, lecz to pewna, że ta o której mi powiadano, jest sławną wirtuozką! Nietylko Liszt, wysoko ją ceni Henselt, Rubinstein, — ma to być talent wielki, ale...
— Ale co? co! — podchwycił Onufry.
— Jak wszyscy artyści, ekscentryczna podobno.
— Aniela Zarzecka! hm! — powtórzył zamyślony mocno Onufry, — być by nareszcie mogło że to taż sama figura. Imie i nazwisko jednakie. Muszę ci jednak powiedzieć, że ta co tu u nas jest przy rodzicach — córka oficyalisty mojej babki, należy do familii co nam już — tu siedzi! Nigdy ich nie widujemy. A! to cała historya! Słyszałeś pewnie przecie coś o podkomorzynie?
Zamiński się uśmiechnął.
— Któż o niej nie słyszał...
— Wzięliśmy tych Zarzeckich po niej w spadku, — mówił pan Onufry. — Ojciec owej panny, był u starej podkomorzynej totumfackim, miała w nim zaufanie aż do dziwactwa posunięte. Nie wierzyła absolutnie nikomu tylko jemu! Słyszałeś to pewnie, że po śmierci podkomorzynej owe miliony jej, o których cały świat lat kilkanaście mówił, na które myśmy oczekiwali jak na rzecz niezawodną, minąć nas niemogącą — znikły, ale znikły w sposób niepojęty, bez śladu, bez wieści. Że one istniały, to nie ulega wątpliwości — co się z niemi stało, nie wiemy do dziś dnia.
Naturalnie któż mógł o nich wiedzieć jeśli nie ten powiernik staruszki? Tymczasem do niczego się przyznać, nic nam powiedzieć nie chciał. Trzymaliśmy go pod aresztem — napróżno.
W tem wszystkiem jest jakaś tajemnica — niepojęta — i mnie się zdaje, pewnym jestem, że kiedyś miliony te wypłyną, a my je posiądziemy...
— Ale nie jestże marzeniem iż one istniały? — zapytał hrabia. — Staruszka mogła niemi na jakieś fantazye pobożne, dobroczynne, rozporządzić ciepłą ręką!
— A! tak mówią ci co jej nie znali, ale ja patrzyłem — na nią i jej życie. Płynęły pieniądze z dóbr, żyła jak żebraczka, nie widywała prawie nikogo, miała jedną idée fixe, że wszyscy tracą, a ona za wszystkich zbierać powinna! Miliony czy krocie, ale coś po niej musiało zostać, a myśmy znaleźli po jej śmierci niespełna cztery tysiące złotych.
Ztąd podejrzenia na Zarzeckiego, który dał się męczyć, nie powiedział nic, a teraz bij zabij na nas. Siedzi tu na lichem dożywociu, i córka jest podobno przy nim.
— Że wirtuozka owa, Aniela Zarzecka, jest tu w Żabiem, to mi mówili nasi najpierwsi muzycy, wspominając o niej — rzekł hrabia.
— Więc taż sama! — zawołał Onufry. Diable! tego by się domyśleć było trudno, bom słyszał że córka starego ekonoma sama chodzi do krów i prania! Jużci wirtuozka inaczejby im mogła pomagać!
— Przepraszam cię, — obojętnie rzekł hrabia — mówiłem że jest excentryczna. Opowiadają historye o niej.
Wspomnienie o pannie Zarzeckiej niezmiernie zdało się zajmować i zaciekawiać pana Onufrego, który po kilkakroć wracał do zapytań o niej, a gdy wieczorem przyszli do salonu na herbatę, natychmiast o tem żonie oznajmił, jako o rzeczy najosobliwszej, nie do wiary, o której się tylko co dowiedział.
Nikt nad państwa Manczyńskich nie miał większego poszanowania dla imion, szczególniej cudzoziemskich znakomitości: ta którą chwalił Liszt, której talent uznawał Henselt i Rubinstein, w oczach pani Idalii stawała się osobą obudzającą współczucie i zajęcie najżywsze.
— Ale być że to może? — zawołała z gracyą załamując ręce. Słyszałam że gra pięknie, ale któż nie gra dziś pięknie? Żeby zaś miała zasłużyć na pochwały Liszta to, nie do pojęcia!
To mówiąc zerwała się pani Idalia i nic nie mówiąc, pobiegła do swej Basi, która ją jedna objaśnić mogła o Zarzeckiej.
Pan Onufry domyślił się przyczyny wycieczki i pokrył ją milczeniem.
Panna Drobisz była właśnie na konferencyi z Więckowskim, gdy dzwonek pani, zupełnie o tej godzinie nie spodziewany, powołał ją do sypialnego pokoju. Przybiegła prawie przestraszona.
Pani Manczyńska stała niecierpliwie oczekując na jej ukazanie się.
— Proszęż cię, czyż to może być! ta Zarzecka! wiesz, córka tego nieznośnego starego — gra na fortepianie!
Basia rzuciła się z pogardliwem lekceważeniem:
— Gra czy młóci! — odparła — a jużci, z tego jakiś czas żyła nawet. Jeździła się produkować po miastach i tyle tylko że się jej w głowie przewróciło, bo podobno nic z tego nie zrobiła! Głupia dziewczyna!
— Ależ hrabia utrzymuje że była sławną, że się jej pierwsi wirtuozi dziwowali!
Panna Drobisz głową trzęsła.
— Kto ją tam wie, czy się jej dziwowali... a to pewno że jak goła pojechała, tak wróciła. Dziś pierze chusty i krowę doi!
Idalia zadumała się. Przyszło jej na myśl że bądź co bądź, nużby się wielki Liszt dowiedział, że hrabina Idalia, która z takim entuzyazmem odkradła mu rękawiczkę po koncercie, dawała u siebie mrzeć z głodu wirtuozce przez niego upatentowanej!
Basia patrzała na swą panią, niebardzo rozumiejąc co się jej stało, lecz dla bezpieczeństwa wszelkiego dodała jeszcze:
— Co tam może być osobliwego w tej dziewczynie! może kiedy co i umiała z łaski podkomorzynej co ją edukowała, a teraz ani śladu już. Blizko roku jak przy matce siedzi — powiadam pani że krowy doi!
I roześmiała się.
Pani Manczyńska nie dając już po sobie poznać co myślała, głową poruszyła i zwolna wróciła do salonu, już więcej nie mówiąc o Zarzeckiej.
Utkwiła jej jednak w głowie mocno, z powodu że tak wysoko postawionych miała wielbicieli.
Na chwilę pomyślała nawet, czyby nie probować zbliżyć się do niej jakoś — ale mąż, któremu po cichu zwierzyła się, jakkolwiek posłuszny jej zawsze, oparł się temu.
— Proszę cię, — rzekł — wiesz o naszym stosunku do tej hołoty, oni są nieprzyjaciółmi naszemi zabitemi. Moglibyśmy się narazić!..
Gotowi by dać nam od kosza. Stary jest podrażniony, nie pozwoli córce zbliżyć się do nas...
Zresztą ta jej sława, to imaginacya łatwowiernego hrabiego, z którego sobie może zażartowano! To nie może być. Dziewczyna bez wychowania...
Potrząsł głową; pani Idalia nie nalegała.
Wieczorem, odprowadzając Zamińskiego, odezwał się pan Onufry:
— Niepotrzebnieśmy przed moją żoną wspominali o tej Zarzeckiej. Jej to zaraz poszło do głowy, bo niezmiernie ceni talenta. Jestem pewny że wszystko to egzagerowane!
— Mnie się zdaje że nie, — odparł hrabia — ale się znowu nie macie obowiązku losem tej wirtuozki tak zaprzątać. Co to was obchodzi...
— O tyle tylko, że radzibyśmy się pozbyć ich wszystkich ztąd, i ani znać, ani wiedzieć o nich! — dokończył Onufry.
Rzucone słowo hrabiego więcej wszakże zaniepokoiło oboje państwa, niż się przyznawali!
Wieczorem, dowiedział się od kamerdynera pan Onufry, że panna Zarzecka grywała i na organach w kościele, a gdy czasem zagrała, ludzie płakali, tak to było śliczne... Mówiono i o śpiewie dużo... Pan Onufry wszystko to egzageracyą nazywał...



Drugiego dnia pobytu swojego w Żabiem, hrabia Zamiński po obiedzie począł się skarżyć na okropną migrenę. Miss Jenny i pani Idalia radziły mu różne wypróbowane lekarstwa, on dowodził że z doświadczenia to ma, iż mu nic nie pomaga oprócz milczenia i spokojnej przechadzki po wolnem powietrzu. Chwytał się ciągle za głowę i na ostatek wyprosił się do swojego pokoju, zkąd miał po przejściu gwałtownego paroksyzmu przedsięwziąć tę powolną, samotną, leczącą przechadzkę po parku.
Niezmiernie go to bolało że musiał opuścić towarzystwo, lecz nie ma nic nieznośniejszego nad chorego gościa, a więc postanowił uciec, czyniąc niejaką nadzieję, że gdy migrena, która czasem nagle przechodziła, ustanie — nagrodzi to sobie i t. p.
Dano mu na przypadek krople, pan Onufry sam go odprowadził i dosyć wesół powrócił do siebie. Hrabia ten ciężył mu i bez migreny. Schwytał kilka razy wzrok żony zwrócony ku niemu sympatycznie i zdawało mu się że Zamiński nie może się nie kochać w jego Idalii. Nie groziło to najmniejszem niebezpieczeństwem, gdyż p. Onufry wiedział z doświadczenia że żona jego lubi się podobać, ale się w żadną intrygę uwikłać nie da, jednakże wolał być jedynym celem jej wejrzeń pełnych wyrazu a zupełnie próżnych znaczenia.
Hrabia powróciwszy do swojego pokoju i flaszeczkę z kroplami postawiwszy na kominie, jak tylko sam na sam został, odzyskał wyraz twarzy zwykły, nie okazując już najmniejszego śladu cierpienia po sobie. Był tylko troszkę niespokojny, kilka razy w ogród, wychyliwszy się wyjrzał, wyszedł, dumał i wypaliwszy parę cygar, nie bez pewnego wahania się — wyszedł do parku.
W tej godzinie był on pusty zupełnie, Miss Jenny i nauczyciel młodego chłopca, wybrali się na spacer z dziećmi w inną stronę, pani Idalia sama nader rzadko odbywała przechadzki po ulubionym parku, potrzebowała mieć świadków swej miłości dla natury, unosiła się nad nią tylko gdy ją słuchano i patrzano na nią, bo jej entuzyazm dodawał wdzięku. Gdy nie miała widzów i słuchaczów, wolała leżeć na kozetce, czytać coś albo drzemać, lub słuchać paplania swej Basi.
Hrabia więc mógł posunąć się bezpiecznie w głąb parku, nie spostrzegając nikogo. Czynił to z taką ostróżnością niespokojną, jakby popełniał czyn jakiś obawiający się ludzkiego oka i świadków... Przemykając się ciemnemi ścieżkami, po pod drzewy, dotarł wreszcie do rowu i parkanu opasującego ogród, w tem miejscu właśnie zkąd widać było „obrzydłą chałupę“ Zarzeckich. Niegdyś znajdowała się tu furtka, którą wyjść było można w pole. Pani Idalia, zaprzestawszy chodzić w tę stronę, kazała ją była zabić, nie usłuchano jej jednak, bo robotnikom do parku bliżej tędy chodzić było. Chociaż zabita kołkiem otwierała się łatwo.
Błądząc tu pan hrabia zbliżył się do wyjścia, niby bezmyślnie poprobował furtki, a gdy ta się otwarła, trochę zawahawszy się wydobył na pole.
O kroków kilkanaście widać było chałupę z nędznem jej ogrodzeniem, z ogródkiem na pół spustoszałym, ze drzwiami na przestrzał otworzonemi. Ścieżka, wiodąca do niej była zarosła pokrzywami i ledwie znaczna. Stary dworek stał jakby pusty, żywej duszy około niego, kilka kur tylko podlatywało przy płocie, usiłując się na pole wydostać, ale widok człowieka spłoszył je. Uczuły się winne i przestraszone z krzykiem pierzchnęły.
Zamiński stanął, mało co odszedłszy od furtki, w niepewności co dalej z sobą pocznie, patrzał na dworek długo, spoglądał dokoła, szukał kogoś oczyma, i po długim namyśle dopiero zwolna się posuwać zaczął ku chacie. Szedł tak niby spacerując, choć cel przechadzki był wcale nieponętny. Płot, który z tej strony niby ogradzał sadek, ledwie się trzymał, ale wnijścia ztąd nie było. Musiał więc przechadzający się z migreną iść dalej wzdłuż płotu, zawsze dla przechadzki niby, zwolna, tak sobie. Obejrzał się parę razy niespokojnie, a że nikogo nie było, szybkim już krokiem, okrążając ogródek, dostał się do furtki z drugiej jego strony... Stała ona otworem, i tu także nie było nikogo. Okno jedno przysłonięte było jakąś firanką, drugie zamknięte okiennicą. Kilka wróbli poskakiwało po ziemi świergocąc. Pan Zamiński stał czas jakiś, niby się spodziewając doczekać kogoś, potem ostrożnie wkroczył i posunął się ku samym drzwiom chaty.
Choć szedł krokiem cichym, posłyszeć go ktoś musiał, otworzyły się drzwi, ukazała głowa ze związanemi bezładnie bujnemi włosami, ciche — Ah! dało się słyszeć. Pan Zamiński ze zdjętym kapeluszem stał przed panną Anielą, osłupiałą z podziwienia, zarumienioną ze wstydu. Dziewczę było tak zmięszane, że nie potrafiło uciec, a ubiór byłby cofnięcie się usprawiedliwiał. Piękne ręce miała całe obnażone, na piersiach niedostatecznie okrywającą je chusteczkę, nóżki bose w ladajakich trzewikach. Tylko młodość wielka i prawdziwa piękność co płynie z ducha, mogą nie zbrzydnąć tak się przedstawiając oku.
Był to, mówiąc dzisiejszym językiem, obrazek realistyczny nadzwyczaj wdzięczny, chociaż nędza go odmalowała.
Zamiński patrzał i nie znalazł słowa na powitanie. Lucia nieco ochłonąwszy, poprawiła chusteczkę i zdawała się z męztwem oczekiwać rozmowy, a nawet z pewnem wzruszeniem, które się mogło nazwać radosnem.
— Pan? tu? — odezwała się pocichu.
— Ja! i — słowo daję że umyślnie dla pani, choć pod pozorem odwiedzenia państwa Manczyńskich.
— Dla mnie? pan? — potrząsła głową. Twarz jej przybrała wyraz męztwa i energii nadzwyczajnej. Spojrzała śmiało w oczy mówiącemu.
— Nieprawdaż, — rzekła trochę szydersko, — znajdujesz hrabia, że w tych warunkach w jakich dziś jestem — dogodnie będzie pomówić ze mną?
Zmieszał się hrabia i krok się cofnął. Krew mu twarz oblała.
— Pani byłaś i jesteś nielitościwą, nawet dla tych co jej najlepiej życzą, — odezwał się urażony.
— Chciałeś hrabio powiedzieć zapewne, nielitościwą nawet teraz, gdy sama potrzebujesz litości! niestety!
Przepraszam, — dodała Lucia — świat, ludzie, losy nie nauczyły mnie być inną jak jestem. Owoc który nie znał słońca, nie dojrzewa, gorzknieje.
Hrabia patrzał na nią gdy mówiła z wyrazem, w którym i namiętność odkryć było łatwo, i trochę gniewu i jakby przykrość z doznanego zawodu. Lucia zmierzyła go chłodnemi oczyma.
— Wdzięczną panu jestem żeś mógł pamiętać o mnie biednej i niezasługującej na wspomnienie, — odezwała się spokojnie. Widzisz mnie w nowej metamorfozie, która wątpię aby była w jego oczach korzystną. Pamiętamy się z tych czasów gdym ja z bukietem, osypywana oklaskami wychodziła na estradę, a dziś, dziś jestem prostą służebną chorej matki z zapracowanemi rękami, prawie w łachmanach. Widzisz pan.
— Właśnie dowiedziawszy się że pani możesz potrzebować przyjaznej ręki, rady, opieki, nie wahałem się — rzekł hrabia.
Nie dała mu dokończyć.
— Dziękuję panu, dziękuję, — zawołała żywo, — pomódz nam może tylko Bóg; zresztą jakiemże prawem uciekałabym się do niego! Nie mam żadnego.
— Bo pani wierzyć nie chcesz, — począł hrabia.
Znowu Lucia mu przerwała.
— Nie nie chcę ale nie mogę uwierzyć ażebyś pan, pan, hrabia, mógł się interesować kimś takim jak ja, chyba chwilowo dla zabawki, a ja — za rozrywkę nikomu służyć, być igraszką — nie potrafię.
A! tak, — poczęła z gorączką jakąś — w mojem położeniu powinnabym może być powolniejszą, — niestety! Pan Bóg mi w serce wlał taką dumę i poczucie godności, że z siebie nawet dobrej córki zrobić nie mogę. Jestem i dziś w tych łachmanach, — dodała chwytając oburącz i potrząsając sukienką — jestem i dziś tą fantastyczną artystką, której usta nie umiały kłamać.
— Panno Anielo, — wtrącił hrabia — pani jesteś zbolałą, szanując jej boleść przyjmuję od niej wszystko, lecz — godziłoby się lepszem słowem odpowiedzieć na moje współczucie. Przy największej dumie są położenia, w których pomoc jakąś z przyjaznej dłoni przyjąć nie jest upokorzeniem.
— Tak, — odparła Lucia z uśmieszkiem, — lecz są położenia i stosunki w których przyjęcie pomocy wkłada obowiązki. Mówmy otwarcie, panie hrabio. Uczyniłeś mi niegdyś ten zaszczyt, gdym jeszcze była niby sławną artystką, żeś mi raczył okazać pewną sympatyę. Nie mogła ona być tak gorącą, żebym ją miała brać na seryo — serce moje nie uderzyło, — rozstaliśmy się obcy sobie. Dziś to uczucie jakieś mi hrabia okazywał, czyni mnie podejrzliwą.
Zamiński stał pokręcając wąsa zasępiony.
— Gdyby to uczucie, które pani za tak lekkie uważasz, w istocie było jakąś fantazyą chwilową, nie wytrzymałoby próby czasu i położenia, — rzekł chmurno.
— Właśnie tej fantazyi — przerwała Lucia, zdaje się, że dziś zbiedzona istota, przyciśnięta nędzą, łatwiej uledz jej może? Nieprawdaż?
Rozśmiała się boleśnie.
— A! hrabio — dodała wybuchając ze śmiałością dziwną — gdyby serce moje ciągnęło mnie, gdybym kochała, mogłabym się zapomnieć, unieść i chwilę szczęścia opłacić choćby zgubą własną — ale serce moje milczało i milczy. Chciałżebyś mnie bez serca?..
— Chciałbym abyś pani uwierzyła w to że ja mam serce! — przerwał hrabia.
— Panowie to nazywacie sercem! — szepnęła Lucia. — Widzisz hrabio, ja, gdyby mi serce uderzyło dla żebraka, dla ostatniego z ludzi, poszłabym z nim i za nim, — wasze serce tak daleko nie obowiązuje i nie prowadzi. Jakże mam w nie wierzyć!
Dobył chusteczki batystowej hrabia i otarł czoło — nie wiedział co mówić, nie chciał odejść, pożerał oczyma Lucię i ważył w myśli co miał dalej począć.
W tem głos z za drzwi dał się słyszeć, słaby, jakby z piersi dogorywającego, Lucia drgnęła poznając w nim wołanie chorej matki.
— Czekaj pan tu chwilkę! powracam! — zawołała z rodzajem trwogi. — Chwilkę tylko.
Otworzyła drzwi przy których stali i wbiegła do przyciemnionej izdebki. Zapomniała zamknąć je za sobą i przez pół otwarte wzrok hrabiego mógł się wcisnąć do wnętrza. Naprzeciw właśnie stało łóżko niskie, osłonione małym odartym parawanikiem, po nad nim leżącą w poduszkach widać było głowę i twarz wybladłą, prawie trupią kobiety, która niecierpliwie córki wołała, pół-senna. Do koła widać było niedostatek, opuszczenie, nieład, jaki otacza chorych, gdy przy nich braknie posługi. Na stołkach leżały odzieże, poduszki, na ziemi stały flaszki i garnki, naczynie z wodą, zapomniany kociołek, resztki jadła którego na prędce nie miano gdzie postawić. Lucia już pochylona stała nad uciszoną matką, która ledwie usłyszawszy jej głos, poczuwszy rękę, znowu usypiać poczęła.
Chwilę stała nad nią Lucia załamawszy ręce, zdawała się widokiem jej do jakiegoś heroizmu pobudzać, dwie łzy z pod powiek się potoczyły, z rozpaczliwem niemal postanowieniem jakiemś powróciła ku drzwiom i wyszła do czekającego na nią hrabiego.
Nie uszło to jej baczności że Zamiński mógł widzieć co się tu działo. Przymknęła drzwi ostróżnie. Smutkiem obleczoną ale pełną odwagi twarz zwróciła ku niemu.
— Wiesz pan położenie moje, nasze, — wyrzekła — ale go nie znasz w całej jego rozciągłości. Matka moja potrzebuje opieki, starań, lekarza — może być ocaloną jeśli ją lepsze niż moje niedołężne staranie otoczy. Ojciec mój — najzacniejszy z ludzi, jest złamany doznanemi nieszczęściami, ja nie mam nic nad te dwie ręce bezsilne, które snuły poezją a pracować nie umieją! brat Zygmunt uczy się o razowym chlebie...
Chcesz pan ciężar mojej rodziny całej wziąć na siebie?
Głosu jej zabrakło na dokończenie tego co powiedzieć chciała — hrabia się mógł domyśleć reszty. Z oczów jej płynęły łzy, a ręka któremi otrzeć je chciała była bezsilną i drżącą.
Jeszcze się hrabia nie zebrał na odpowiedź, gdy drzwi z drugiej strony otwarły się zwolna i przez nie ukazała czerstwa twarz Zarzeckiego i jedna ręka obwinięta różańcem. Zobaczywszy córkę na rozmowie z nieznajomym i wytwornie ubranym młodym jeszcze mężczyzną, pan Jakób jakiś czas stał niepewien czy ma wyjść, pytać, wtrącić się do tej rozmowy, lub cofnąć. Lucia, która go już zobaczyła, zwróciła się ku niemu śmiało.
— Pan hrabia Zamiński, — odezwała się nie zważając na pomięszanie gościa, który nie spodziewał się być tak pochwyconym — dawny mój znajomy z koncertów jeszcze... Dowiedział się przypadkiem że tu jestem i był tak łaskaw...
Zarzecki jak stał licho i oszarpano odziany, z różańcem w ręku, wyszedł powoli i skłonił się od stóp do głów opatrując gościa dosyć podejrzliwemi oczyma.
Hrabia pomięszany potrzebował chwili, aby przytomność odzyskać. Przyszła ona, nawykłemu do różnych położeń i spotkań, nie bawiąc.
— Byłem i jestem jednym z wielbicieli talentu córki pańskiej, — rzekł. — Przypadkiem znalazłszy się w tych stronach, dowiaduję się że panna Aniela się tu znajduje — nie mógłem się wstrzymać ażebym nie pośpieszył tu.
— A, bardzo panu jesteśmy wdzięczni, — rzekł Zarzecki. Widzisz pan co się z nami dzieje! — wskazał rękami dokoła. — Nędza, bieda! nie ma na to ratunku. Dopust Boży! Kara za grzechy... Szkoda dziewczyny że się tu poniewiera ale matka chora, my biedni, lepsze to niż muzyka.
Pan tu pewnie, chyba u Manczyńskich? — dokończył stary.
— Tak jest! — wyjąknął niewyraźnie Zamiński.
Pan Jakób się skrzywił, nie tając z uczuciem jakie miał dla nich.
— Niechże pan im o nas nic nie rozpowiada, — rzekł — boby się nadto cieszyli nędzą naszą. My z tym dworem nie mamy nic — nic...
Lucia stała spoglądając to na ojca, który ciągle się przyglądał ostro córce zarazem i jej gościowi.
— Możebym państwu mógł być w czem pomocą? — po długiem dosyć milczeniu, — rzekł hrabia, zabierający się do odwrotu.
— Jałmużny my jeszcze, dzięki Bogu, nie przyjmujemy, — odezwał się Zarzecki — protekcyi żądać nie ma ani tytułu ani gdzie jej użyć... Za dobre serce — Bóg zapłać.
Lucia wejrzeniem potwierdziła wyrazy ojca, który popatrzywszy na córkę, jakby się wcale o nią nie obawiał, skłonił głową gościowi, i zostawiając go sam na sam z Lucią, powrócił do swego alkierza, drzwi mocno zamykając za sobą.
Wszystko to co otaczało tu niegdyś piękną i obudzającą zapały artystkę, nie mogło dziś dla niej dawnego współczucia wywołać, hrabia znacznie był ostygł, stał jakby zawstydzony. Dłużnym jej był odpowiedź...
— Widziałeś pan mojego ojca, — dodała Lucia. Pod tą bardzo pospolitą postacią, ukrywa się dusza męzka, zacność wielka, pobożność egzaltowana i trochę tego dziwactwa, które ja po nim zapewne mam w spadku. On, matka, brat i ja składamy rodzinę całą, biedną, ale w niczem nie splamioną dotąd... Rozdzielić się z niemi nie mogę, to mój świat, nawet gdy mnie nie rozumie — kto dla mnie ma jakie uczucie, musi ich wziąć razem ze mną!!
Spojrzała na stojącego przed sobą hrabiego z wyrazem rozpaczliwym, widocznem było drżenie ofiary, która siekiery i stos ma przed sobą.
Zamiński milczał zawstydzony, jakby coś ważył i układał.
— Wszystko to, — rzekł głosem jakimś bezbarwnym, którego znaczenia trudno się było domyśleć — wszystko to bynajmniej mnie nie zraża.
Jeżeli uwolnienie się ztąd, gdzie państwu jest wśród nieprzyjaznych ludzi — przykro i niewygodnie, może losowi ich ulżyć; ja się ofiaruję znaleźć dla nich schronienie, i obmyśleć zaspokojenie potrzeb...
Tu Zamiński się zaciął i spojrzał na Lucię, której usta zacięte, wzrok dziki prawie, malowały rozpacz.
— Oprócz przyjemności słyszenia gry pani, głosu i pozyskania jej przyjaźni, dokończył sucho i ceremonialnie, nic więcej nie żądam.
Skłonił się przed odartą i bosą dziewczynką, jakby żegnał damę w salonie i nie doczekawszy się odpowiedzi, chciał już odejść. Przypomniał sobie snać, że te nieokreślone obietnice mogły być niedostateczne i dorzucił kłaniając się.
— Dam pani znać, gdy znajdę co potrzeba.
Lucia ręką pociągnęła po czole, wlepiła w niego oczy i głosem słabym jedno tylko słowo wymówić mogła.
— Dobrze!
Odwróciła się i wbiegła żywo do izby, w której matka leżała.
Nie musiał pewnie hrabia przewidywać sceny, jaka go tu spotkała, gdy się pod dworek podkradał, inaczej wyobrażał sobie i jej ubóstwo i przyjęcie. Wychodził rozdrażniony, gniewny na siebie i na Lucię, a nadewszystko za zakończenie rozmowy i zobowiązanie, jakie wziął dobrowolnie na ramiona. Wszystko to przyszło jakoś niespodzianie, liczył teraz i ważył, co go współczucie dla artystki kosztować miało. Ojciec, matka i w dodatku brat, który był zagadką, brat młody, zapewne dumą siostrze podobny? Miłosierdzie dla rodziny musiało wywołać komentarze, skompromitować, okryć pewną śmiesznością i zamknąć przed nim wrota do bogatego ożenienia, które było programem życia.
Rozważał, czy namiętnostka, której uległ, wartą była aby ją tak drogo opłacać?
W tych myślach Zamiński pospiesznie okrążywszy dworek, powrócił na ścieżkę pokrzywami zarosłą, podkradł się pod furtkę ogrodową i znalazłszy ją niezapartą, rzucił się w park oglądając, czy go kto nie widzi. Nie spostrzegł nikogo.
Chciał już zrzucić z siebie migrenę i powracać do salonu, ale czuł się jeszcze tak wzburzonym i skołatanym, że musiał dla uspokojenia przedsięwziąść przechadzkę.
Ból głowy czuł teraz w istocie, bo nie rad był z siebie.
Artystka, mimo swej nędzy, wydawała mu się istotą dlań niebezpieczną, energiczniejszą niż on, zdolną zawojować a niemogącą się ugiąć i być podbitą. Mówiła mu otwarcie, że serca dla niego nie miała, a razem że się gotową była poświęcić dla rodziny. Sobie zostawiła rolę ofiary, jemu kata. Wzdrygnął się Zamiński, było to upokarzającem. Chcąc z nią stanąć na równi, potrzeba było walczyć szlachetnością i poświęceniem. Płocha fantazya groziła przerodzeniem się w groźny dramat, mogący życie zwichnąć.
Zaprawdę, było myśleć o czem. Hrabia przywodził sobie na pamięć piękną ową, natchnioną Anielę, gdy tysiące oczów ścigało ją na estradzie, odśpiewującą rzewne melodye Chopina, które tak doskonale umiała odtwarzać, i porównywał z tą nieszczęśliwą, odartą, zaniedbaną istotą, którą przed chwilą miał przed sobą. Powinien się był rozczarować i ostygnąć, dziwnem jednak prawem wrażeń kontrastów, panna Aniela wydawała mu się dziś ponętniejszą może jeszcze, z tą rozpaczą tragiczną, w tej nędzy i zaniedbaniu, niż była wśród chwilowych swego talentu tryumfów.
Drażniły go jej chłód pogardliwy, jej mowa szyderska, jej ofiarność dla rodziny, samo upokorzenie jakiego doznał. Mógł poprostu uciec, zamilczeć, zerwać, a na to zdobyć się nie czuł siły.
Łajał się, chodząc pomiędzy klombami, wyrzucał sobie że brał to tak na seryo, że podnosił prostą awanturkę do wysokości wypadku, mogącego zamącić życie. Jak bardzo często się zdarza, napój na pozór niewinny, upajał.
Godzina już tak była spóźniona, że hrabia musiał powrócić do salonu. Nie wiedział co go tam czekało.
Piękna pani Idalia, choć Zamiński był dla niej tak obojętnym jak w ogóle wszyscy, męża nawet nie wyjmując, miała w tem pewną pociechę myśląc, że go rozkochała. Była tego pewną. Miło jej było, gdy dla jej pięknych oczów cierpiano. Z tajemniczym uśmiechem, w całym blasku swych wdzięków, wychodziła do salonu napawać się cierpieniem swej ofiary.
Gdy Zamiński z przybraną migreną wysunął się do ogrodu, nie spostrzegł w nim nikogo wprawdzie, ale trafem zobaczyła go zbierająca młode orzechy Barbara. Błędny chód pana hrabiego zaintrygował ją, ścigała dalej oczyma gościa i dopatrzyła, że wyszedł za furtkę.
Nadto była ciekawą, aby go nie śledzić w dalszym pochodzie. Około parkanu wśród gęstej leszczyny była ławka, na którą wstąpiwszy przekonała się, że hrabia do dworku zmierzał.
Nie ruszyła się już z obranego stanowiska, dopóki nie wyśledziła tajemnicy. Zamiński nie przypadkowo zaszedł do chałupy, bawił w niej dosyć długo, w ostatku zmięszany i zaczerwieniony opuścił ją, oglądając się trwożliwie.
Dla panny Drobisz dosyć tego było, aby się domyśleć, że do «obrzydłej chałupy« nic innego nie mogło ściągnąć gościa nad — kobietę. Uradowała się niezmiernie z odkrycia romansu znienawidzonej przez siebie Zarzeckiej, na którą dotąd nie można było nic powiedzieć, prócz że była dumną i nieznośną.
Powróciła do pałacu uszczęśliwiona, a że długo się z niczem nie umiała ukryć przed panią, natychmiast do niej z raportem pośpieszyła.
Pani Idalia miała właśnie wychodzić do salonu, gdy zdyszana Basia nadbiegła.
— Co ja wiem! co ja wiem! — zawołała wpadając, — co mi się udało odkryć!..
Nim zdziwiona pani spytała o przyczynę tego rozgorączkowania, panna Drobisz już jej szeptać poczęła.
— Wie pani co hrabia Zamiński robił popołudniu?
— Chory na migrenę!
— Gdzie tam! komedya! wykradł się z parku na czułe rendez vous z panną Zarzecką!
Idalia się zarumieniła, uczuła gniew, nie mogło ją nic więcej oburzyć nad to że śmiał, czułe robiąc do niej oczy, strzelać niemi i myślami gdzieindziej.
— To nie może być! — odezwała się porywczo.
— Na moje oczy widziałam! jak panią szanuję!
— Cożeś widziała?
— Jak się podkradał pod chałupę, mało nie pół godziny tam był i wyszedł z niej jak pijany... Do kogóż mógł tam chodzić?
Pani Manczyńska przypomniała sobie że o pannie Zarzeckiej w salonie była rozmowa. To potwierdzało domysły Basi. Zagryzła piękne usta.
— Proszę cię, — odezwała się zimno — co nam do tego! Ale nie powiem żeby to było ładnem, iż przyjeżdża do nas z wizytą, aby tu u nas zawiązywał jakieś intryżki...
Pani przeszła się parę razy po swym pokoju, niecierpliwą rączką przestawiając krzesełka, główkę miała spuszczoną, dotknęło ją to widocznie.
— W moim domu, — szepnęła głosikiem drżącym, — to mi się wcale nie podoba...
Panna Barbara się rozśmiała.
— Tylko na miłość Boga, — rzekła całując ją w rękę — niechże pani mnie z sekretu nie wydaje i nic z tego nie robi. Czy to pierwszy raz się co podobnego dzieje. A pan Floryan, proszę pani, co jeździł zawsze z uszanowaniem do Pobiedzisk i nikt w świecie nie wiedział że tam służącą tylko bałamucił. Myśleli że się o pannę stara. Dopiero się to później wydało. Wszyscy oni tacy ci mężczyźni...
Nie zdawała się słuchać tego pani Manczyńska, spójrzała w zwierciadło — i milcząca wyszła do salonu.
Hrabiego jeszcze w nim nie było. Wzięła męża na stronę i poczęła mu coś opowiadać żywo.
Poruszał głową słuchając.
— Najprostsza rzecz w świecie — odezwał się do żony, ja go tu zainterpeluję otwarcie o odwiedziny we dworku. Powiem żem sam widział. Jeżeliby to mogło — choćby nawet wyjazd jego przyśpieszyć — mniejsza o to.
Pani Manczyńska nie miała czasu odpowiedzieć mężowi, gdy hrabia ukazał się w salonie. Oko jego bardzo biegłe do czytania po twarzach, pochwyciło zaraz jakiś cień na fizyognomii męża i żony, spoglądających nań teraz inaczej.
Piękna Idalia odeszła ku kanapie przyjmując go lekkiem głowy skinieniem, a Onufry spytał:
— Cóż migrena, zapewne przeszła po przechadzce?
— Niezupełnie, ale znośną się stała, — rzekł hrabia.
Gospodarz któremu pilno już było ukąsić, wskazał krzesło przy stole i — ze śmiechem, pół głosem, schylając się do ucha, dodał.
— Przepraszam że cię trochę, mimowoli szpiegowałem! słowo ci daję że się to stało przypadkiem. Chodziłeś do dworku Zarzeckich? Co to było?
Pytanie to padło jak wystrzał pistoletowy, oczy iskrzące się gniewem samej pani, wlepione były w winowajcę, który zawahawszy się, obejrzał zdziwiony i odparł z udaną nieźle obojętnością.
— Ciekawość poprostu! Zdaje się że mówiłem to państwu wczoraj, iż o wirtuozce słyszałem. Była wątpliwość czy to taż sama, której rzucaliśmy bukiety, którą Liszt tak chwalił. Chciałem się przekonać. Pod pozorem szklanki wody wdarłem się do chaty i miałem przyjemność poznać pana Zarzeckiego.
Odpowiedź była dosyć zręczna.
Pani Idalia dodała żywo:
— Juścić i wirtuozkę zobaczyć?
— Którą zaledwie poznać mogłem w bosonogiej istocie, perkalikową sukienką zszarzaną okrytej! — westchnął.
Odparta napaść wywołała spojrzenie na siebie obojga gospodarstwa. Hrabia nie okazywał po sobie ani żeby się uraził, ani by uczuł niedyskrecyę pytania. Ożywił się nawet i rozweselił, żeby lepiej pokryć zniecierpliwienie.
— Nędza okropna w tej chacie! — dodał z wyrazem politowania.
— Której sami są winni, — począł pan Onufry. Stary jest pijak i na pół waryat, a dzieciom zamiast dać wychowanie stosowne do ich stanu, poprzewracali głowy. Z panny, co mogła być dobrą garderobianą, zrobili niby wirtuozkę, syna słyszę kierują na uczonego! Wszystko to mnoży proletaryat ten niedojrzały, w pretensyach — któremu źle jest na świecie i nam z nim także!.. Cóż chcesz, taki dziś prąd nieszczęśliwy. Arystokracya uczy się rzemiosł, a ci ichmoście garną się do sztuk i nauki!..
— Jakże pan znalazł sławną wirtuozkę swą? — zapytała ze złośliwym przyciskiem piękna pani.
— Tak jak mówiłem państwu, niezmiernie zmienioną, odartą ze świetnej aureoli.
— Przypomniała sobie dawnego admiratora? — mówiła z przekąsem pani Manczyńska.
— On sam się jej przypomniał, podchwycił śmiejąc się hrabia, — chociaż był tylko admiratorem talentu. Wielbicieli swych wdzięków panna Aniela traktowała tak pogardliwie, iż się nikt nawet zakochać nie ważył...
Pani Idalia bawiąca się albumem, spojrzała uśmiechając się złośliwie.
Hrabia niemal z tryumfem wyszedł z zasadzki zastawionej, a przynajmniej z taktem człowieka, który w każdem położeniu radę sobie dać umie.
Pan Onufry nawet uznał właściwem zmienić zaraz rozmowę i nie prześladować już gościa, w którym domyślał się tłumionego gniewu.
Sama pani, daleko mściwsza, przez cały wieczór, rozmaitemi dwuznacznikami dawała do zrozumienia iż jej nie wywiódł w pole. Zmieniła ton względem hrabiego, trochę z góry nań spoglądała, nie obdarzając już temi wejrzeniami aksamitnemi, które wprzódy miały upajać go i rozmarzać.
Hrabia, który tego wieczora musiał być i wesołym i dowcipnym, niezmiernie zmęczony, zły, gniewny, ale nadskakujący, ożywiony, pożegnał gospodarstwo oboje oznajmując, że zmuszony jest dodnia wyjechać.
Pan Onufry przez grzeczność chciał go zaprosić na śniadanie i począł już nawet, ale żona wzrokiem go skarciła — a hrabia — zapewnił że miał pilne interesa.



Po wyjściu hrabiego, Lucia wróciła do matki, siadła przy jej łóżku, sparła się na ręku i płakała. Dawniej nie przychodziły jej łzy łatwo, nie miała ich w cierpieniu, teraz nieustanne troski, praca, znękanie, uczyniły ją łzawą i rozdrażnioną. Zdawało się że natura sama chciała jej ulgę przynieść niemi. Za wielkie też brzemię spadło na słabą istotę, a wypadki wyrwały ją z tej sfery poezyi i sztuki, w której tak dobrze i swojsko jej było, na padoły prozaicznej nędzy i twardej rzeczywistości. Nikt może lepiej nad nią nie czuł prawdy stosunkowej tego aksyomatu, który powtórzył pan Onufry, mówiąc o wychowaniu proletaryatu.
Gdyby pani podkomorzyna nie dała jej wychowania i ukształcenia, które ją na daleko wyższe od rodziców stanowisko podniosły, Lucia byłaby daleko mniej cierpiała, lepiejby się i łatwiej do okoliczności zastosować umiała, ojciec mniejby ją raził i smucił swym nałogiem i dziwactwem, matka zrozumiałaby ją lepiej.
Między temi prostemi ludźmi, których myśli obracały się w ciasnem kółku powszedniego życia, a nią, co oprócz chleba potrzebowała poezyi, sztuki, ideałów, nie było tego związku jaki powinien wiązać rodzinę. Kochała matkę i ojca, lecz aż nadto często słowo z ich ust udręczało ją dźwiękiem fałszywym, upokarzało nie starcząc ani jej myśli ni czuciu. Tak samo oni nie rozumieli jej, nie mogli pojąć, nie tłumaczyli sobie w zapale rzuconego wyrazu, gorszyli niem czasami. Obcą im była choć swoją.
Jakby płacąc za to że się od nich duchem lecąc wyżej oderwać musiała, Lucia gotową była zawsze poświęcić się dla nich cała. Rzuciła świetnie rozpoczętą karyerę, która choć mało dotąd jej dała lecz obiecywała wiele, aby siostrą miłosierdzia i sługą być przy chorej matce i ojcu. Nie ciężyło jej poświęcenie. Nawykła do wygodniejszego życia, znosiła nędzę z obojętnością młodości. Ale ta atmosfera duszna w której żyła, ten brak żywiołu, który dla niej się stał potrzebą, dawały się jej uczuć mimowoli. Śniła się jej muzyka, budziła się nią rozgorączkowana.
Niekiedy przez noc całą brzmiało jej Schumannowskie „Warum?“ jak natrętny komar brzęcący w uchu, którego się pozbyć nie można. Obawiała się oszaleć, potrzebowała całej mocy ducha, aby odpędzić mary, napadające ją w chwilach ciszy i samotności. Nie miała do kogo przemówić słowa, śpiew u łoża chorej byłby świętokradztwem, muzyka stała się niepodobieństwem. Jedyną pociechą było, gdy wyrwawszy się do parafialnego kościołka na nabożeństwo, mogła po mszy dotknąć organu, który zazdrośny organista nie bardzo chętnie jej otwierał... Naówczas z oczów jej strumieniem się lały łzy, wypowiadała całą duszę tą muzyką, jak wypłakiwała cierpienie. Czuła się potem lżejszą, jakby melodya uniosła ku niebiosom wszystek jej smutek, przytłoczony długiem milczeniem.
Nałóg muzyki jest tak silnym jak inne ludzkie nawyknienia, staje się ona potrzebą, językiem, wrotami przez które odpływają wezbrane fale uczucia.
Aniela bywała jej całemi tygodniami pozbawioną, a nie mogła przyznać się nawet do tego że jej zbrakło tego głosu duszy. Ojciec by jej, ani matka nie zrozumieli. Gdy czasem wśród ciszy, przez park doleciały dźwięki fortepianu, na którym niegodziwie grała miss Jenny, a nie lepiej pani Idalia, dreszcz przechodził po niej, wsłuchiwała się w tą profanacyę i — znowu płakała. Niekiedy niecierpliwiło ją to i uciekała.
Tego dnia już nie muzyka, ani jej brak łzy wywołał. Drżała jeszcze pod wrażeniem rozmowy z panem hrabią. Rozpaczliwe położenie zmusiło ją do rozpaczliwego kroku, rzuciła samą siebie na łup losowi co ich prześladował. Ulżyć matce, osłodzić jej dni ostatnie, choćby ofiarą życia — zdawało się jej obowiązkiem. Pod wrażeniem boleści, niemal się zdała na łaskę człowieka, do którego wstręt czuła i obrzydzenie.
Hrabia, który w salonie i życiu salonowem miał wszystkie wymagane przymioty i był jednym z najpiękniejszych okazów człowieka ogładzonego i sztucznie i artystycznie na istotę czczą i zimną wyrobionego — dla Luci przedstawiał antytezę tego co było jej ideałem.
Tej muzyki, której był niby największym miłośnikiem, ani rozumiał, ani umiał, ani odczuwał. Mógł mówić o niej pożyczanemi słowy, mógł się unosić gdy mu to było do twarzy i do czegoś potrzebą — ale podnieść się do niej i umiłować nie umiał. Nic w nim nie czuła szczerego, a pod tą świecącą powłoką, raziła ją bezduszność, egoizm, próżność.
Instynktem przenikała go, jak się odgaduje nieprzyjaciela.
Hrabia w czasie tych tryumfów wirtuozki, które chwilowo uczyniły ją modną i głośną, rozkochał się w niej po swojemu. Zdawało mu się że artystka, o której pochodzeniu skromnem nader wiedziano, mogła się łatwo dać ująć formom arystokratycznej miłości i unieść w sfery, w których się o surowych życia warunkach zapomina.
Podobała mu się jako kobieta, jako świeży kwiatek, pochlebiałoby mu było zostać jej znanym, wytykanym adoratorem. Gotów był nawet coś poświęcić dla tej przyjemności.
W tych myślach, których połowę temperament i krew a drugą miłość własna rodziła, rozpoczął hrabia nadskakiwania, nie zraził się chłodem, a sam dosyć zimno i z obrachunkiem przystępując do odegrywania passyi, nie spostrzegł się gdy się stał jej niewolnikiem. Wdzięk niewieści, młodość, naostatek pewna oryginalność i śmiałość w obejściu, podziałały nań bezwiednie. Przywiązał się, nie mógł zapomnieć, odepchnięty uparł się zdobyć jeśli nie serce, to kobietę samą. Miłość własna podżegała namiętność.
Gdy panna Aniela znikła nagle z horyzontu, na którym błysnęła jasną gwiazdą króciuchno, hrabia nie mógł się powstrzymać by nie śledzić, nie dowiadywać się co się z nią stało. Naostatek pogonił za nią.
Zjawienie się jego zdziwiło, przestraszyło i rozgniewało Lucię, potem natchnęło ją tą rozpaczliwą myślą ratowania się ofiarą siebie samej. W pierwszej chwili nie rozmyśliła się nad tem co uczyniła, teraz dopiero postać groźna ojca, twarz brata, który ją kochał i uwielbiał, stawały przed nią straszne, wyrzucając jej płochą porywczość i nierozwagę...
Nie uszło jej oka że hrabia, chociaż chwycony za słowo, zdawał się gotów wziąć na siebie ciężar całej rodziny, był tem więcej zakłopotany niż szczęśliwy i wycofawszy się raz, mógł nie powrócić więcej — to ją nieco uspokajało.
Tegoż dnia o zmierzchu zjawił się drugi gość, pan pisarz Więckowski, tym razem przybywający bez huku i krzyku, odchrząknął tylko mocno i kaszlnął w sieniach aby go ktoś usłyszał, i stary Zarzecki z różańcem się zjawił. Zobaczywszy pisarza, stał niemy, czekając co powie.
— Dobry wieczór panu, — rzekł kłaniając się poseł — mam słóweczko.
— To proszę do izby, — odpowiedział wahając się nieco stary, — ale u mnie ciasno, chodźmy tam — i wskazał ów pokój opuszczony, który prowadził do zajmowanego przez Lucię. Tu wszedłszy Zarzecki zamknął drzwi od izdebki córki i — gotował się do słuchania co mu przyniesiono.
— No, cóż tam? — spytał.
— To już panu wiadomo, — rzekł cichuteńko pisarz, sondowałem we dworze... Hm! nabyliby może dożywocie, gdyby nie było nazbyt drogiem.
— A po cóż ja się go mam tanio pozbywać! — odezwał się stary, na co mi się to zdało.
— Więc cóż pan by wziąść myślał?
Na zapytanie to pan Jakób nie odpowiedział zaraz, westchnął, popatrzył w okno, łzy mu zwilżyły oczy.
— A! żebyś to acan wiedział, — rzekł — co to jest opuścić miejsce w którem się od młodości żyło, a choćby i płakało! pełne wspomnień po mojej dobrodziejce!.. I to jak ja staremu, ciężkiemu! ale co robić — co robić.
Pomyślał zwiesiwszy głowę.
— Choć mi ci ludzie za skórę zaleli, — dołożył — i ich bym ukrzywdzić nie chciał. Wiem żem im tu załogą, że pozbyć by się mnie chcieli — a nie będę z tego korzystał.
Miał mówić już, zatrzymał się — niepewnym był, nie chciał zawiele, bał się powiedzieć za mało. Ostatnie słowo wyrzec kosztowało go. Rachował coś, stękał, przechadzał się, przeżegnał, spojrzał na Ukrzyżowanego, którego wizerunek stał na komodzie, jakby w nim szukał pomocy i natchnienia.
— Bóg widzi, — rzekł w końcu, — nie jestem łakomy, tysiąc rubli mi dadzą gotówką — ustąpię.
Pisarz głową poruszył.
— Nie moja to rzecz, — odezwał się — targować — ale niech pan sam zważa. To jest dożywocie. Daj Boże panu jak najdłuższe życie, wszelako średnio trzeba rachować, pan już pewnie pod sześćdziesiąt?..
Stary pokiwał głową.
— Oni pewno nad lat dziesięć nie będą liczyli, — rzekł pisarz — a rocznie co to warto? Może trzydzieści rubli! pewno nie więcej! Jeżeli trzysta rubli zaofiarują to dobrze...
Zarzecki słuchał jakby nie rozumiał, znać było że cały ten targ, sprawa i ustąpienie z dworku były mu nad wyraz przykre. Nie miał siły sprzeczać się z Więckowskim.
— Ja państwu jak najlepiej życzę, — kończył pisarz — ale ja w tem nic nie stanowię.
Można było posądzić starego że tylko z musu w targ wchodził i chciał więcej uspokoić sumienie, niż dobić go, poruszył ramionami, jakby mu to było obojętnem...
— Nie, nie, — rzekł — od tysiąca i to gotówką nie odstąpię.
Więckowski się obejrzał ostróżnie czy kto nie słucha.
— A i to pewno, proszę pana, — szepnął, — że — tysiąc rubli w kasie u nas nie ma i nieprędko będzie.
— Cóż mnie do tego! — mruknął Zarzecki.
— U nas pieniądze jak się tylko okażą, pani sobie, pan sobie, a rządca sobie, rozrywają na wszystkie strony! Tysiąc rubli to okrągła sumka.
Nie poruszyło to starego, który się zdawał myśleć o czem innem.
— Pan od tego nie spuści? — zapytał pisarz?
— Nie mogę, nie miałbym za co rąk zaczepić — westchnął Zarzecki. Wpadłbym z deszczu pod rynnę.
Stali tak jakiś czas milczący. Zarzecki różaniec przebierał machinalnie, Więckowski wąsa kręcił.
— Jeszcze gdyby na skrypt — odezwał się Więckowski, badając.
— Póki życia! — zawołał stary, — w żadne z niemi papierki się wdawać nie myślę.
Znowu pomyśleli chwilę; Więckowski się przypatrywał fizyognomii starego, która nic nie mówiła, oprócz że w niej tkwił smutek i niepokój. Widząc że dłużej rozprawiać nie na wiele by się przydało, Więckowski czapką swą potrząsł oznajmując że chce odejść.
Zarzecki się nie poruszył.
— Więc — dobranoc.
— A, dobranoc, — odparł zimno pan Jakób. — Kłaniam uniżenie.
Z dworku, przez którego sień pustą i milczącą przeszedł powolnym krokiem Więckowski, skierował się tąż samą drogą, którą niedawno przesunął się hrabia i furtką dostał do parku. Spodziewał się zapewnie, znając upodobanie panny Barbary w orzechach, które gryzła po całych dniach, że ją może znajdzie w leszczynowej ulicy. Tu było pusto i łupinki tylko porozrzucane tu i owdzie świadczyły że faworyta niedawno odbywała przechadzkę. Skierował się więc pisarz do jej mieszkania.
Na widok wchodzącego, panna Drobisz żwawo ku niemu się zbliżyła.
— A cóż? — spytała.
— E! ja już nie wiem czy z temi ludźmi zrobić co będzie można!
— Dla czego?
— Chcieliby państwa obedrzeć, nie wiedzieć ile żądają! — odezwał się Więckowski.
— Przecież? — spytała panna.
— Gadają o tysiącu rubli.
— Fiu! fiu! — odparła faworyta. Czego im się zachciewa. A kto wie czy i bez tego się ich nie uda wykurzyć. Panna sobie przyjmuje kawalerów we dworku, toć to zgroza i zgorszenie. Hrabia co tu niby z wizytą przyjechał, chodził do niej. Jak Boga kocham! Stary się zapija i kiedyś ognia może zapuścić. Jak się udadzą do sądu, że tu we dworku takie rzeczy się dzieją, to im mogą kazać precz iść.
Więckowski patrzał stąpając z nogi na nogę.
— Ale gdzież zaś żeby tam hrabia chodził! — bąknął.
— Kiedym ja na moje oczy widziała! — ofuknęła panna Drobisz, i pół godziny tam siedział...
— A któż może wiedzieć u kogo!
— Ot to dobry! — krzyknęła zniecierpliwiona panna Barbara — cóż miał ze starym się wdawać w gawędę, co ma wiecznie głowę zalaną!
Poczęła panna Drobisz rozpytywać o inne tajemnice dworu, a mianowicie o rządcę, na którego postępowanie pilne miała oko.
Gdy się wreszcie plotek przebrało, a Więckowski miał już odchodzić, dorzucił jeszcze.
— Zapomniałem powiedzieć, że ani się chce stary targować, i, mówi że tylko na gotówkę, a skryptu żadnego nie chce znać.
Oburzyło to niezmiernie pannę Barbarę, która nie żałowała wyrazów na okazanie swej niechęci dla hołoty.
Nazajutrz rano, po odjeździe bardzo przyśpieszonym hrabiego, znowu w godzinie tej samej, panna Drobisz weszła do pokoju pana Onufrego, tym razem zajętego szczotkami do włosów i trefieniem a układaniem resztek zarostu, na trochę wyłysiałej głowie.
Porzucił natychmiast szczotki i zbliżył się uśmiechając do panny Barbary...
— Czy już co jest? — spytał.
— Przynoszę wprawdzie jakąś odpowiedź, — ale bezwstydną — odezwała się panna Drobisz. Im się widać zdaje że mogą państwa obedrzeć. Nie chcą ani słyszeć inaczej tylko tysiąc dwieście rubli i to, jak lodu, na stół.
Mina którą zrobił pan Onufry, świadczyła o znaczeniu tej sumy dla niego.
Tysiąc dwieście rubli za tą budę! i to jeszcze za dożywocie! — zawołał. To nie ma sensu!
Prychając zaczął się przechadzać po pokoju, i powtarzał cicho:
— Tysiąc dwieście! tysiąc dwieście!
Wiesz co? — odparł zwracając się do panny Barbary śledzącej go oczyma. Ja, jabym im dał choćby i tyle, razbym się pozbył; ale zkąd dziś wziąć tyle pieniędzy... Idalka oddawna potrzebuje tysiąca dukatów, ja mam długi i konieczne wydatki, a rządca nie umie z niczego dobyć grosza.
— E! bo pan tego rządcę trzyma! ruszając ramionami, szepnęła panna Drobisz. Ani z pierza ani z mięsa, nie ma z niego nic!..
— A innego szukać, gdy temu się tam coś należy i zaraz się upomni — rzekł Onufry. Ja takich czasów jak teraźniejsze nie pamiętam. Bywało ciężko, ale przecież grosz czasem się widziało, a teraz...
Strzepnął pięknemi rękami — potem posmutniawszy zasiadł do zwierciadła i począł miękką szczotką wygładzać włosy, przechylając głowę w lewo i prawo.
Panna Barbara patrzała nań prawie protekcyonalnie i z litością.
— A gdyby, proszę pana, znalazło się gdzie do pożyczenia tych nieszczęśliwych tysiąc dwieście rubli? — zapytała.
— Wiesz, kochana panno Barbaro, że ja dla Idzi nic nigdy nie żałuję.
— A toby pani nadzwyczajną zrobiło przyjemność, — wtrąciła Basia.
— Ale zkąd pieniędzy? zkąd pieniędzy! — westchnął Onufry.
Basia oparła się o stolik, bo jej z tem było wygodniej.
— Mnie się zdaje — odezwała się, że gdyby pan sam z grzeczną wizytą pojechał do Bendrzyńskiego.
Onufry się obejrzał żywo.
— Tak! — potwierdziła panna — Bendrzyński ma pieniądze leżące. Rządcy nie da, na list odmówi, ale grzeczność mu zrobiwszy zmiękłby.
Pokiwał głową pan Onufry zajęty zaczesywaniem.
Korona mi z głowy nie spadnie, — rzekł — ale to był przyjaciel podkomorzynej, tak skąpy jak ona, i tak jak ona nieużyty, nie mamy prawie ze sobą stosunków. Myślisz?
— Myślę że nie odmówiłby, gdyby go pan ujął przyjacielskiem obejściem się — szeptała panna. — Skąpy to prawda, ale i ambicyi ma dużo, a lubi aby go szanowano.
— Ha! chyba dla tych nieszczęsnych pieniędzy, na nudy do starego można się ryzykować, ale co na to powie Idzia, gdy się dowie że do niego pojechałem.
— Ja panią uprzedzę, — odezwała się Basia, że pan dla dowiedzenia się o tych kapitałach nieboszczki chce być u niego. Przecież Bendrzyński przed samą jeszcze śmiercią był u niej i znał najlepiej jej interesa.
— To prawda! — rzekł Onufry, ale ja z niego nigdy nic oprócz ogólników jakichś dobyć nie mogłem.
— Niech no się pan rozgada!
Onufry, któremu nadewszystko było pilnej powrócić do ubierania, dał znak że przyjmuje myśl faworyty, która natychmiast odeszła.
Bendrzyński, o którym mowa, mieszkał o półtorej mili od Żabiego, ale, choć sąsiedztwo było blizkie, po śmierci podkomorzynej, rzadko go tu widywano. Człowiek był znany z chciwości i skąpstwa, stary już, choć wiek mu statku nie dodał, wdowiec, który synów po świecie rozproszył, córkę wydał aby się jej zbyć, a sam w towarzystwie nieosobliwszem rozmaitych klucznic i gospodyń, często się zmieniających, pieniądze zbierał zażarcie. Mało kto bywał u niego; każdy z nim unikał interesu. Opuszczony prawie przez wszystkich, czując że na jego postępowaniu z dziećmi ciążą zarzuty wielkie, stary na świat cały pluł i narzekał, dzieci własne obwiniał i zgryźliwy żywot prowadził nie chcąc go zmienić, choć widział że nań ściąga pogardę.
Nieźle rachowała panna Barbara że odwiedziny pana Onufrego, osamotnionego człowieka ująć mogły i pochlebić mu. Bendrzyński, opinię brawując, dbał jednak o nią i radby był na stare lata odzyskać konsyderacyę, na którą nie zasłużył.
Dla pana Onufrego, nawykłego żyć, jeśli nie w lepszym to przyzwoitszym świecie, wizyta oddana Bendrzyńskiemu, była prawdziwą ofiarą. Lecz, nadzieja dostania pieniędzy, o które było tak trudno, a może dowiedzenia się czegoś o owych mytycznych skarbach podkomorzynej, skłaniała do tego kroku.
Gdy się z żoną spotkał w salonie, piękna Idzia, już uwiadomiona o projekcie, zagadnęła zaraz męża.
— Basia mi mówiła że się wybierasz do Bendrzyńskiego?
— Możebym się coś dowiedział od niego? — rzekł obojętnie Onufry.
— Zapewne, probować zawsze potrzeba, — potwierdziła pani Idalia, nie zapomnij tylko wziąść wódki kolońskiej.
Wzdrygnęła się na wspomnienie Bendrzyńskiego. W istocie nieponętny był. Bardzo słusznego wzrostu, silny, osiwiały już, lica nieco czerwonego, jak ci w których krew czemkolwiekbądź podżegana żywiej pędzi, Bendrzyński nosił się ze staroświecka, dosyć niepocześnie i brudno. Jedzenie, napój i odzież otaczały go atmosferą wyziewów dla delikatnego zmysłu powonienia nieznośną.
Po wypoczynku krótkim, gdy konie przed gankiem się ukazały, pan Onufry westchnął ciężko, zapalił cygaro i ruszył.
Bendrzyński w majątku, który był kupił już przed kilkunastu laty po księciu P. wziął w spadku stary pałacyk, niegdyś bardzo wspaniale urządzony. Był on dla niego ciężarem i w początku chciał go zrzucić koniecznie, ale obrachowawszy co miało kosztować obalenie i budowanie lichego dworu, musiał pozostać w starym gmachu, wcale do jego obyczaju nieprzystającym, na który ciągle narzekał.
Pałacyk też teraz wyglądał jakby wcale zamieszkanym nie był. Popsuty dach pokryto słomą, poopadałe mury nietknięte, okryte były plamami, okna dla ciepła pozmniejszane, w części tarcicami zostały zabite; drzwi, gdzie ich brakło, zastąpiono z opółków pozbijanemi furtkami. We wnętrzu co się tylko wydrzeć dało, sprzedano, reszta zaniedbana, zbrukana, cierpianą była i nowemi przeróbkami zepsutą.
Od czasu jak się ludzie od Bendrzyńskiego coraz bardziej usuwać zaczęli, prowadził życie samotne i opuścił się zupełnie. Gdy pan Onufry do wrót między staremi dwoma słupami murowanemi zawieszonych przybył, ledwie parobcy ze stajni nadbiegający potrafili mu je otworzyć. Około pałacyku zrobił się jakiś ruch nadzwyczajny, bose dzieci w koszulach zaczęły wybiegać i chować się, kilka głów niewieścich wyjrzało i znikło, chłopaki w siermiężkach przemykali się i wpadali do drzwi, widać było że do gości ludzie byli nienawykli. W chwili gdy koczyk p. Onufrego stanął u ganku, między którego kolumnami z tarcic buda nieforemnie była sklecona, z głębi domu wyszedł szybko gospodarz, z głową rozczochraną, w płóciennem ubraniu i prostych butach, ledwie kapotę na siebie narzuciwszy. Powiedziano mu o gościu i sam biegł się przekonać o nim, bo nie umiał się domyśleć, ktoby chciał go jeszcze odwiedzać. Na widok pana Onufrego osłupiał niemal i z wybuchem niezmiernej wdzięczności, począł mu się kłaniać, zmięszany. Sam nie wiedząc dokąd tak dostojnego gościa zapraszać.
Był wprawdzie pokój niby bawialny, lecz zdawna tak opuszczony, iż Bendrzyńskiemu go teraz wstyd było wobec słynącego z elegancyi Manczyńskiego.
— Niechże mi, najłaskawszy sąsiad daruje! — zawołał, składając ręce. Bóg widzi że ja biedny pustelnik, nie wiem gdzie mojego dobrodzieja posadzę — bo to u mnie, samotnika, rozgardyasz taki!
— Ale wszędzie nam będzie dobrze! — rzekł grzecznie pan Onufry. Dawno zbierałem się, szanownego sąsiada odwiedzić, a zawszem się obawiał zrobić mu subjekcyę, bo wiem że pan dobrodziej gości nie lubi!
— Panie, takich jak dzisiejszy, niech się na kamieniu rodzą! — wrzawliwie zawołał, lubiący głośno krzyczeć Bendrzyński. — Ale panowie toście do wygód i elegancyi nawykli, a ja chudy pachołek!
— O! o! zaprotestował Onufry.
Rozmowa ta odbywała się w progu sieni zarzuconej gratami, w której oprócz innych sprzętów, kilka tylko co porzuconych kądzieli prządek widać było, przez otwarte drzwi pięknego niegdyś salonu wyglądał warstat tkacki. Zapach cebuli, zgrzebnego płótna, butów prostych, wódki, chleba razowego i wyziewów pracowitego ludu, powietrze zapełniał.
Gospodarz prowadził zwolna, jeszcze się namyślając dokąd.
— U mnie tu taki gospodarski nieład, że jak Boga kocham....
— Niechże pan nie robi ceremonii, — rzekł pan Onufry.
Po wahaniu się jeszcze chwilkę, otworzył drzwi Bendrzyński i wprowadził do bawialni.
Zachowała ona z dawnych czasów gzemsiki i złocone sznury, jedno potłuczone zwierciadło i komin marmurowy, zamurowany cegłami. W miejscu jego postawiono piec prosty lepiony, któremu drzwiczek brakło. Smuga czarna świadczyła że dymiło. Stół pochylony, kanapka wysiedziana okryta perkalikiem podartym, kilka krzeseł i parę prostych stołków z serduszkami w desce, stanowiącej oparcie, ławka pod oknem, na której leżała zapomniana chustka kobieca, komoda zarzucona rupieciami i papierami, ubierały ten najprzyzwoitszy z pokojów.
Z kilkorga drzwi wychodzących w różne strony, jedne były jeszcze dawne ze śladami lakieru i złota, drugie nowe i nawet niepomalowane, ostatnie wpoprzek założone deskami. Butelek, talerzy, skorup było wszędzie pełno. Gdy wchodzili, ogromny kot wpadł pod nogi panu Onufremu, wyśliznął się i skoczył na ławę, gdzie się na kobiecej chustce położył. I tu powietrze było nie do oddychania, chyba dla piersi, co już do niego nawykły. Na jednem z okien stojące gąsiory z różnobarwnemi nalewkami, świadczyły że bawialny pokój zarazem służył za apteczkę. Była w nim i szafa w kącie w tej chwili niedomknięta.
Gospodarz połą od kapoty otarłszy najlepsze krzesło podał je panu Onufremu i posadził go, sam za stołek chwytając. Na twarzy jego widać było radość, zakłopotanie, gorączkę jakąś, która temperamentu w starcu jeszcze nieukołysanego dowodziła.
— Z duszy i serca panu dobrodziejowi jestem wdzięczen, żeś mnie sobie raczył przypomnieć, — rzekł Bendrzyński. Miałem to szczęście żem się łaską i zaufaniem nieboszczki podkomorzynej zaszczycał.
— Radbym żebyś, szanowny sąsiad, część przyjaźni, jaką dla niej miałeś, zlał na wnuka, — mówił sadząc się na grzeczność Onufry.
Bendrzyński ciągle trzymał przed nim jak do modlitwy złożone swe i brudne ręce.
— Mój mości dobrodzieju! — wołał, sługą jego być pragnę!
Więc rozpoczęła się rozmowa gospodarska, choć Manczyński o swem gospodarstwie i o tem co się w niem działo, wyobrażenia nie miał. Zręcznem przejściem naprowadził ją znowu na nieboszczkę.
— Waćpan dobrodziej, który byłeś jej przyjacielem, rzekł pan Onufry, — mógłbyś jeden może objaśnić ten niepojęty dla całego świata fakt zniknięcia jej kapitałów!
Bendrzyński głowę pochylił pokornie.
— Bo, że były....
— To nie ulega wątpliwości, — odezwał się gospodarz. Dawniej na lat jakie pięć, sześć, przed śmiercią, nieboszczka sama mi o tem mówiła iż radaby je umieścić gdzieś na hypotekach.
— A po śmierci wiadomo panu ile się znalazło.
— Tak, to niepojęta rzecz, — odezwał się Bendrzyński poufnie, a jednak, jednak, coś się tu domyślać można. Nieboszczka drżała na samą myśl że to co ona zbierała tak skrzętnie rozproszyć się może...
— Cóż mogła z tem zrobić?
— Bóg to wie — i — dodał gospodarz, i — jeden może tylko człowiek.
— Któż?
— A — Zarzecki, — mówił Bendrzyński, — któżby inny. U niego za życia nieboszczki było wszystko, pieniądze, klucze, rejestra, kwity. Jemu jednemu tak wierzyła, że rachunków go słuchać nie chciała — nie może być aby on o tem nie wiedział, co się z kapitałami stało...
— Ależ go brano, więziono, trzymano, badano, — rzekł pan Onufry, i niceśmy z niego dobyć nie mogli.
— Ha! — bąknął Bendrzyński, — bo trzeba tego człowieka znać. Jeżeli dał słowo że nie powie, to się da zabić a nie piśnie.
— Przywłaszczyć też nie mógł, bo w nędzy jest ostatniej, — dodał pan Onufry.
Bendrzyński zamilkł.
— Wszelako, — dodał poczekawszy nieco, radzę go nie spuszczać z oka.
— Przyznam się waćpanu dobrodziejowi, — odezwał się gość, — iż tak mi widok tego nieprzyjaciela pod samym bokiem dokuczył, żebym się chciał go zbyć jakimkolwiek kosztem. Jakkolwiek czasy są ciężkie, gotówbym spłacić mu dożywocie, ale pieniędzy nie mam.
Usłyszawszy to, Bendrzyński rzucił okiem niespokojnem na mówiącego i wyprostował się.
— Kto to dziś ma pieniądze! — westchnął. Jam też goły jak święty turecki. A gdybyś mnie raczył posłuchać, jabym nie radził pozbywać się go z gruntu...
— Tyle lat nic się nie okazało! — cicho dołożył pan Onufry.
Bendrzyński począł kaszlać i nos ucierać, chciał zyskać na czasie.
— Przed samą śmiercią pani podkomorzynej, na dni parę, byłem u niej, — rzekł po namyśle — leżała już w łóżku a, Panie Boże odpuść, wziął by ją kto, nie znając, za najuboższą kobietę. Kołdra jeszcze może ślubna z której wyłaziła wata, poduszczyna zbrukana, głowa chustką prostą związana, pawilon w strzępkach. — Słowem nędza ją otaczała. Była jakby w gorączce, właśnie podobno tego dnia rejestra i papiery wszystkie palić kazała. Co chwila Zarzeckiego wołano, od którego strach jak wódkę słychać było. Szeptała mu coś na ucho, odprawiała, posyłała po niego znowu, niepokoiła się.
Właśnie miałem wówczas kupować Porzecze, potrzeba mi było parę tysięcy dukatów, insynuowałem jej to, że skrypt dam oblatowany i osiem procentów... Odwróciła ku mnie głowę staruszka i pokiwała nią. Zkąd ty chcesz żebym ja pieniędzy wzięła, — rzekła — nie mam już nic — nic. Wszystko poszło!
Rozpostarła ręce. — Fiu! nie ma!
— Gdzież? jak? — zapytałem.
— Ot, to ciekawy jesteś, — rzekła żartobliwie. — Wszyscy dziś tracą, albo to ja nie miałabym prawa mojej krwawicy przeszastać? Poszła już, poszła.
— Więc cóż? chyba ją zakopać kazała, — przerwał pan Onufry.
— A, i za to nie ręczę, — rzekł Bendrzyński, ale jeżeli kto zakopywał to chyba Zarzecki.
— Przecieżby dziś taki cierpiąc niedostatek...
Nie dał dokończyć mówiącemu gospodarz.
— Otóż, ja powiem mojemu dobrodziejowi, — rzekł — ja znam Zarzeckiego z dawnej daty — to człowiek co umrze na worku a nie ruszy go. To pewna.
Odetchnął nieco.
— I to się źle pono stało, — dodał, — że państwoście na razie do niego się ostro wzięli. Lepiej było ugłaskać, przyhołubić, pociągnąć i starać się go sobie pozyskać.
— Mam wstręt do tego człowieka, — rzekł pan Onufry. Zwyciężyć go nie mogę.
— Jednak, gdyby się z nim inaczej jakoś wzięło, kto wie? kto wie?
— Dziś, to po czasie! — mruknął gość — wolałbym się go pozbyć, co nie przeszkadza że na oku bym trzymał. Idzie mi tylko o pieniądze.
Na to powtórne zagadnięcie, gospodarz zmilczał, podniósł się ze stołka i zagadnął.
— Czemże bym mógł służyć? może wina kieliszek?
Pan Onufry chciał już mu odpowiedzieć że najlepiejby mu pieniędzmi usłużył, lecz widocznem było że tego Bendrzyński słuchać nie miał ochoty. Skłonił się grzecznie. Stary wyszedł sam po wino.
Z ciekawością człowieka który nigdy zblizka nic podobnego nie oglądał, pan Onufry rozpatrywał się w mieszkaniu, gdy drzwi uchyliwszy, opasła średnich lat kobieta w koszuli, wtargnęła do izby, porwała chustkę na której kot leżał, zrzuciła go z niej i znikła, okiem ciekawem zmierzywszy siedzącego.
Po chwili Bendrzyński powrócił, a za nim chłopak bosy wniósł na tacce czarnej, dwa wątpliwej czystości kieliszki, jeden na nodze, drugi bez niej i butelczynę opyloną.
Wino miało być prastare, znalezione w piwnicy ks. P. po którym kupiony był majątek. W istocie złe nie było, ale zdębiałe i ostre, tak że Onufry ledwie go mógł dopić, tłumacząc się że wina mało pić może. Bendrzyński też bardzo nie zapraszał.
— Mnie się zdaje, — wznawiając rozmowę, odezwał się pan Onufry, że, sam ów Zarzecki kapitałów tych skryć nie mógł. Jest to zupełnem niepodobieństwem, wiedzieć o nich może, jednak są i inni wspólnicy co się do wyrwania ich naturalnym spadkobiercom przyczynili. — Ale nie wiemy prawdziwie, nawet na kogo zwrócić podejrzenia.
Kręcił głową pan Onufry. Starałem się o ile możności zasłużyć na jej łaski i zaufanie, ale zarówno mnie jak nieboszczyka ojca, nie lubiła...
— Tego acan dobrodziej nie mów, — przerwał Bendrzyński, — słyszałem ją wielekroć mówiącą z wielkim afektem o familii, ale jej się nikt przypodobać nie mógł, kto jak ona nie skąpił. Na ustach miała jedno: Wszyscy tracą pójdzie naród z torbami. Jedni żydzi zbierać umieją i oni świat opanują.
Onufry spuścił oczy!
— Są pewne położenia na świecie, — dodał, które wkładają obowiązki, niepodobna się wyłamać.
Umilkli. Bendrzyński wypił dla rozmaitości zdrowie dostojnego sąsiada swego, ten dziękował.
Po małej pauzie nie było już ani co mówić, ani co robić, gdy otwarcie oświadczył stary że goły był jak święty, turecki; p. Onufry miał się więc do wyjazdu, rad niezmiernie że się wydobędzie z brudnej dziury, która w nim niewypowiedziany wstręt obudzała. Z uniżonością niezmierną począł go wyprowadzać gospodarz, dziękując za zaszczyt, nie żałując słów wymówionych na odmalowanie szczęścia tego i honoru jaki go spotkał. Jednakże między przyjęciem a pożegnaniem był lekki odcień i różnica. Bendrzyński czuł że o pieniądze chodziło; widział się potrzebnym i zapewne rozmyślał jak ma z tego skorzystać. Już byli na progu gdy stanął i rozprostował się.
— Coś szanowny sąsiad dobrodziej, napomknął o pieniądzach — rzekł, ja sam, rzeczywiście, tak mi Boże dopomóż, nie jestem przy nich. Dzieci mnie niewdzięczne wysysają, ale możebym mógł pożyczkę ułatwić?
Pan Onufry na samo wspomnienie rozpromieniony już był.
— Nieskończoną miałbym wdzięczność! — zawołał.
— Wiele potrzeba?
— Dwa, półtora tysiąca rubli, — rzekł przybyły, który próbował czy mu się coś dla siebie przy tej zręczności nie da zyskać.
Zadumał się Bendrzyński.
— Tylko że to z tymi lichwiarzami do czynienia mieć! — szepnął.
— Na krótki czas!
— Jeżeli za dwa na miesiąc dostanę, to jeszcze szczęście? — rzekł, spoglądając aby ocenić wrażenie jakie to uczyni.
— Dam z wielkiem ukontentowaniem, — odparł pan Onufry, który nigdy się o warunki nie targował gdy mu pieniędzy potrzeba było. Cóż robić, nóż na gardle.
— Więc — będę się starał, sprobuję, — wybąkał sąsiad. Weksel naturalnie.
— Jaki tylko zechcą! — pośpiesznie rzekł Onufry, jak tylko się sprzeda pszenica.
Mówiąc wyszli w ganek, ściskali się już i całowali.
— Przyjadę z wiadomością — zakończył stary, i będę się miał za szczęśliwego jeśli mi się uda, szanownemu panu wygodzić...
Tak na samem wyjezdnem niespodzianie ucieszony, wesoło siadł do powozu pan Onufry, nucąc przy zapalaniu cygara. Bądź co bądź, pozbycie się Zarzeckich i siurpryza bardzo mu się uśmiechały, kilkaset rubli wpływało do kieszeni na bieżące wydatki. Przez myśl też przebiegło mu co mówił Bendrzyński o podkomorzynie. Potwierdzało się iż miała kapitały, o których już istnieniu wątpić zaczynał, prędzej więc czy później odkryć się one musiały. Ufał w to pan Onufry i śmiało robił długi w przekonaniu że owe sumy neapolitańskie z łatwością je spłacą. Potrzebował tej nadziei dla śmielszego brnięcia w interesa, z których innego wyjścia nie było, nad odzyskanie skrytego spadku.
Rada sąsiada, aby ułagodzić Zarzeckich i starać się ich sobie pozyskać, śmiech mu wywoływała na usta. Przymilać się do tej hołoty, dla niego i żony było zupełnem niepodobieństwem. Rozumował zawsze że Zarzecki był tylko narzędziem a ktoś inny musiał być powiernikiem staruszki...
Z tem też przybył do domu i pobiegł do żony, która na niego z okna zastukała aby się stawił natychmiast. Ucałowawszy piękne rączki rozpoczął naprzód humorystyczny opis rezydencyi szanownego sąsiada, poczem zdał sprawę z tego co mu on mówił i radził.
— Nie zdobyłem nic nowego, zamknął z westchnieniem, — co najwięcej potwierdzenie dawno mi znanych rzeczy. Bendrzyński jest przekonany o istnieniu kapitałów, ale o tem co się z niemi stać mogło, jak my, nie ma wyobrażenia.
Jedyną niedorzecznością, jaką od niego usłyszałem, była rada, ażebym tą hołotę starał się sobie pozyskać. My najlepiej wiemy, że to jest niepodobieństwem!..
Pani Idalia zrobiła minkę pogardliwą i kwaśną.
— Tego tylko brakło abyśmy przed niemi tańcowali! — szepnęła — ja na to upokorzenie nigdy w świecie nie pozwolę. Do wszystkiego cośmy o tych ludziach wiedzieli, przybywa jeszcze podejrzenie płochego postępowania wirtuozki! miła familijka! ojciec pijak i prawdopodobnie złodziej — córeczka zalotnica — matka podobno waryatka!..
— Jest jeszcze syn kończący edukacyę, — dorzucił pan Onufry, którego my znać nie mamy szczęścia. Sądzę że i ten musi być godnym rodziny.
Wzdrygnęła się piękna pani.
— Nie mówmy o nich, bo mi się na nudności zbiera!
Pan Onufry powrócił do opisu rezydencyi, a choć rzeczywistość sama przez się była dosyć jaskrawą, umiał ją uczynić tak malowniczą, że pani Idalia słuchając opowiadania ubawiła się serdecznie.
Panna Barbara Drobisz, która podsłuchiwała u drzwi jak zwykle, bo musiała wiedzieć o wszystkiem, złośliwy dowcip pana Onufrego równie ocenić umiała.
Zapowiedzianych odwiedzin pana Bendrzyńskiego oczekiwano zbrojąc się w wódkę kolońską.



W dworku owej nieszczęśliwej hołoty, wyraźnie z nędzą walczono. Zarzecki, jak przyrzekł córce tak nazajutrz zaraz zabrawszy zegarek i sygnet, pieszo poszedł z niemi do najbliższego miasteczka, aby je zastawić. Była to z jego strony ofiara wielka, rozstawał się z pamiątkami do których przylgnęła miłość ludzi co mu je pozostawili, ale żona była chora, córka w rozpaczy, głód w domu. Po drodze, brnąc zadumany piaszczystą ścieżką, napotkał chłopka jadącego z Żabia. Ten mu się pokłonił i przywitał. Ostrego w spełnianiu swych obowiązków Zarzeckiego nie bardzo dawniej lubiono na wsi, chociaż był sprawiedliwym; teraz w porównaniu do nowych panów i ekonomów, pan Jakób zyskiwał. Wspominano o nim z westchnieniem. Chłopek widząc go zmęczonym sam na wóz zaprosił. Zarzecki więc mógł sobie oszczędzić trochę trudu. Radby był za to poczęstować wieśniaka, ale mu wyznał otwarcie że grosza przy duszy nie miał.
W rękę go pocałował właściciel fury, pokornie prosząc na kieliszek wódki, napili się razem. Zarzecki pił chętnie, a wódka do której nadto był przywykłym, pokrzepiała go. W lepszem trochę usposobieniu niż z domu wyszedł dostał się do miasteczka.
I tu nie zbywało mu na znajomych z dawnych lepszych czasów, gdy był totumfackim przy podkomorzynie. Należał do nich pan Izaak Lubliner, handlujący zbożem, który dawniej wszystko zakupywał u podkomorzynej, do niego więc wprost udał się Zarzecki. Dawno się z nim nie widzieli, bo stary nie lubił ani żebrać, ani swej biedy na okaz wystawiać. Przez ten czas Lubliner urósł jeszcze, zbogacił się, a Jakób popadł w dotkliwy niedostatek. W tym człowieku z suknią wyszarzaną, zgiętym ku ziemi, zbiedzonym, trudno było poznać energicznego plenipotenta bogatej i skąpej pani.
Gdy się Zarzecki dostał do pana Izaaka, właśnie zajętego swą korespondencyą handlową, kupiec nie od razu w nim przypomniał sobie swego dawnego znajomego. Lecz że wiele słyszał o jego losach i poszanować umiał człowieka, którego znał z długich stosunków, powitał go uprzejmie, nie dając nawet czuć jaką w nim widział zmianę.
— Dawnośmy się nie widzieli, — rzekł zapraszając siedzieć.
— Tak, bardzo dawno — odparł z westchnieniem stary, — zmieniło się wiele, a mnie Bogu się podobało dotknąć; niech będzie i za to pochwalonym. Wiem że pan Lubliner zawsze zajęty, więc nie zabierając mu czasu, prośbeczkę bym miał do niego.
— Cóż takiego? panie Zarzecki! — spytał kupiec.
— O tem pan wiesz że — nieboszczka mi nic nie zostawiła, oprócz dachu nad głową, — mówił Jakób, — ale ona świeć nad jej duszą, wcale temu niewinna. Jestem w biedzie, a chwilowo i w potrzebie, choć mam nadzieję, wydobyć się z tego położenia. Muszę zastawić co mam najdroższego dla mnie, aby chorej żonie kupić lekarstwo...
Tu dobył starannie w papier pozawijane, zegarek i sygnet.
— Niech mi pan na to pożyczy ile można — (staremu na widok tych pamiątek łzy w oczach stanęły.) Bóg widzi wykupię, bo to moje skarby jedyne.
Trzymał na drżącem ręku niewiele wartający zegarek, a mniej jeszcze kosztowny sygnet, na które Lubliner ledwie przez ciekawość okiem rzucił.
— Na zastawy nie pożyczam, — odezwał się, — to nie moja rzecz, — ale panu służę ile chcesz. Mieliśmy z sobą stosunki, znam jego rzetelność, mów ile potrzebujesz, dam z chęcią.
Zarzecki tym dowodem zaufania mocno był dotknięty.
— Niech Bóg zapłaci za dobre serce, — odezwał się, — ale bez zastawu, panie Lubliner bałbym się zapożyczać, a nuż — nikt nie wie dnia ani godziny.
Kupiec obrócił w żart obawę starego, nalegał aby swe pamiątki schował, i zapytawszy ile mu było potrzeba, wyliczył natychmiast pieniądze. Zarzecki wziął się do napisania rewersu i miał wielką ochotę człowieka co mu okazał współczucie uścisnąć.
Lubliner znając zdawna jego słabość do wódki, w dodatku kazał przynieść jej i poczęstował go. Rad był się rozgadać.
Po dwóch kieliszkach Jakóbowi się usta zwykle rozwiązywały, robił się pobożnym bardzo i otwartym, wzdychał do Boga ciągle i mówił wszystko co miał na sercu. Wyspowiadał się więc przed Lublinerem i z biedy i z ucisku i z projektu pozbycia się dożywocia, a osiedlania w miasteczku.
— Wiesz waćpan co, panie Zarzecki, to się składa doskonale, bo ja już przed kilku dniami miałem myśl pomówienia z nim w pewnym interesie.
Wiem że u was nazywa się to już ostatnim wypadkiem i hańbą — służyć u żyda, ale ja proponuję nie służbę, tylko — przyjacielską pomoc.
Słyszałem że masz córkę muzykalną i wykształconą, a ja do mojej małej Maryi potrzebuję nauczycielki. Gdybyście się osiedlili w miasteczku, córkaby u mnie znalazła zajęcie.
— A dla czegoż nie? — odparł Jakób prawie uradowany — ja nie mam nie przeciw temu, byle ona sama się na to zgodziła. Powiem panu Lublinerowi prawdę, najlepsze dziecko w świecie, ale ja jej rozkazywać nie śmiem.
Rozśmiał się kupiec.
— Pomówimy o tem gdy tu osiądziecie, czego z serca życzę... Wątpię jednak mocno ażeby pan hrabia Manczyński zapłacił mu ile zażądałeś, i miał czem.
Po dłuższej jeszcze rozmowie, którą interesa przerwały, pan Jakób wyszedł prawie szczęśliwy od Lublinera, a że wszystko zawsze do Boga odnosił, musiał wstąpić do kościoła z podziękowaniem miłosiernej opatrzności. Ukląkł, ręce złożył, kilka razy ziemię pocałował, wzdychał, bił się w piersi, spłakał się troszkę i wstał potem pocieszonym i wzmocnionym się czując. Był to bo jakiś dzień szczęśliwy: spotkany chłopek, uczynność Lublinera, propozycya zrobiona Anieli, naostatek i pieniądze które miał w kieszeni, niezmierną go natchnęły otuchą.
— Bóg łaskaw! — powtarzał idąc i zabierając się do powrotu pieszo.
Nowe rozczulenie nastąpiło, gdy w rynku znalazł chłopka, który z furą czekał na niego, oświadczając że byłby i do nocy stał aby go odwieść. Nie mógł się oprzeć pokusie Zarzecki żeby tego przyjaciela nie poczęstować nawzajem i nie przekąsić z nim. Wódka znowu wypita raz i drugi, humor jeszcze podniosła.
Pod wieczór już siedli na furkę bok w bok z jej właścicielem, a że koń wiejski drogę do domu znał doskonale, mogli swobodnie rozmawiać przez czas cały. Szkapka, korzystając z tego, wolniuteńkim truchcikiem, nie spiesząc się, furkę ciągnęła, tak że dosyć późno do wsi przybyli.
Prawdę powiedziawszy, ta długa gadanina tak ich zmęczyła, że gdy się pod samą karczmą mieli rozstawać, Zarzecki uznał właściwem i woźnicę utraktować i sam się napić. Był tak do tej nieszczęśliwej wódki nawykłym, że ona go nie upajała, poddawała tylko energii i odwagi.
Ztąd pieszo do chałupy dążył pan Jakób po za parkiem idąc, i ujrzawszy ją, stanął, bo go myśl porzucenia tego schronienia do łez rozrzewniała.
W opuszczonym pokoju, niegdyś od gości, nigdy nikt nie siadywał, nie palono też w nim światła, o które tak trudno było jak o inne zapasy. Zdziwił się mocno Zarzecki zobaczywszy że w oknie się tu świeciło. Tłumaczył to sobie tem chyba, że Lucia do swojej izdebki po coś z ogarkiem pójść musiała. Zbliżywszy się jednak postrzegł w oknie dwa cienie, z których jeden łatwy do poznania był Lucią, a drugi młodym jakimś mężczyzną.
Krew buchnęła do głowy staremu, gdy zobaczył najwyraźniej Lucię po dwakroć rzucającą się na szyję owemu cieniowi.
Przerażony tem, bez tchu prawie wpadł do sieni, drzwi otworzył i — stanął jak groźne widmo przed niemi.
Młody mężczyzna, który stojąc przy Luci, za rękę ją trzymał, miał powierzchowność skromną ale znamionującą, że się w dostatniejszych kołach obracał. Ubranie było staranne, postawa zręczna, twarz odważnie na świat patrzała.
Dosyć słuszny i silny, miał budowę ludzi, których krew nie zubożała bezczynnością i pieszczotami, a przytem był piękny bardzo; nietylko młodością swą świeżą, ale rysy szlachetnemi, w których męztwo, do walki z życiem tak nieodzowne, wybitnie się piętnowało.
Na widok Zarzeckiego, Aniela krzyknęła ale radośnie, a chłopak poskoczył ku niemu z otwartemi rękami.
To zjawisko niespodziewane było synem Zarzeckiego, był to jakby spadły z niebios Zygmuś. Nie oczekiwano go tu wcale.
Stary ucieszył się do łez widokiem syna, którego powierzchowność mówiła że w biedzie nie był, ale zarazem uląkł jego przybycia.
Zygmusiowi tajono i chorobę matki i nędzę domową, aby go nie trwożyć, wiedząc że ledwie sam sobie rady dać może. Wiedział ojciec i siostra że się sposobił na nauczyciela, a żył z dawania lekcyj. Pomocy z domu oddawna nie potrzebował, lecz się też do niego o nią nie odzywano, aby mu nie utrudnić zawodu. Pisywał często Zygmuś a w żadnym liście nie dał znać że powrócić może. Nagłe to zjawienie się jego, niepokoiło starego ojca.
— W imie Ojca i Syna! — zawołał, — Bogu za wszystko dzięki, ale zkądże ty tu? Jakim sposobem.
— Prawie cudem! — odparł poważnie syn, który zbliżywszy się do ojca i poczuwszy może od niego nieszczęsną wódkę, zachmurzył się.
— Mów — zlituj się! czy broń Boże nie jakie nieszczęście, czy nie...
— Nic złego, owszem, — odparł Zygmunt, — nadzwyczajny traf, bardzo dla mnie szczęśliwy. Nauki skończyłem, o miejsce publicznego nauczyciela teraz jeszcze trudno, trafiło mi się prywatne tu w sąsiedztwie u państwa Du Royer.
Zarzecki ręce podniósł do góry, mrucząc jakąś modlitewkę.
— Z młodym Zdzisiem Du Royer poznałem się na naukach będąc razem, — mówił Zygmunt — przez niego dostałem się do jego młodszego brata. W tym domu jestem prawie jak przyjaciel. Jechali na wieś, wzięli mnie z sobą. Nie chciałem dawać znać wcześniej o sobie — ale, ojcze, ojcze kochany, wyście tu cierpieli, wam zbywało na wszystkiem, a ja — nie wiedziałem o tem... Dzięki Bogu, ja mogę bez żadnego uszczerbku dla siebie wypłacić wam choć odrobinę mojego długu...
Lucia mi mówi że ojciec płaczesz, opuszczając tę chatę. Po co ją opuszczać? na co sprzedawać — ja się z wami podzielę zarobkiem.
Mówił prędko i cały przejęty, Zarzecki ciągle się zdawał modlić.
— Żal mam tylko, srogi żal do Luci, że mnie pieszcząc, nie pisała prawdy, że mnie oszczędzając, skazywała siebie i matkę i ciebie...
— Cicho już, cicho, — daj pokój — odezwał się stary, kiedy się wszystka bieda kończyć zdaje, nie gadajmy o tem.
Wpatrywał się stary w syna i widać było pociechę z niego, ale i zdumienie. Nie spodziewał się pewnie w nim znaleźć tak wyszlachetnionej istoty, która mu się prawie pańsko wydawała.
Toż samo wrażenie uczyniła na nim w pierwszych chwilach po przybyciu Lucia, ponowiło się ono widokiem syna. W duszy może wolałby go był znaleźć trochę podobniejszym do siebie. Tych dwoje dzieci tak jakoś daleko od swej kolebki odeszło. Zarzecki nie dał poznać co czuł, może niejasno sam tłumaczył się sobie z własnego uczucia — lecz coś go bolało. Myśl rozmierzywszy odległość w jakiej stały dzieci od niego, mogła też przewidywać że i one ją czują. Stać niżej od własnego dziecka — boleśnie.
Szczęściem Zarzecki wartość człowieka mierzył charakterem jego i uczciwością, a do zewnętrznych blasków niewiele przywiązywał wagi. Bał się tylko aby świat mu nie popsuł dzieci i nie wyrwał im z duszy religii i bojaźni Bożej.
Lucia stała przy bracie i skorzystała z przestanku aby uspokoić Zarzeckiego o chorą. Zygmuś już był u niej, uradowała mu się i spłakała nad nim, lecz osłabła tak, że ją gwałtem potrzeba było na spoczynek położyć. Szczęście dokonało cudu, że pomimo wzruszenia staruszka zasnęła.
— A tego nie wiesz jeszcze, — rzekł stary do córki się obracając, — jak mnie bo się dziś poszczęściło! Poszedłem piechotą do miasteczka, poczciwy Jędrek mnie wziął na furę i podwiózł a nawet za swój grosz poczęstował. Potem z Lublinerem, choć żyd, miałem scenę, żem się spłakał, zastawu nie chciał na żaden żywy sposób wziąść a pieniędzy mi pożyczył.
— Oddamy mu zaraz, — wtrącił Zygmunt, już sięgając do kieszeni.
— Ale, czekajże, toć niekoniec, — kończył Zarzecki, — najśmieszniejsza rzecz że Lubliner Luci ofiaruje u siebie miejsce do córki, dla muzyki!.. Co na to powiecie?
Lucia się wcale nie wzdrygnęła.
— Dlaczegóżbym nie miała z tego skorzystać, gdybyśmy się do miasta wynieśli! — szepnęła.
Zygmuś zmilczał, ale nie protestował.
— Jeżeli ojciec, — rzekł cicho po chwili, — wynosić się nie chce, to się spodziewam, obejdziemy bez tego.. no i bez lekcyi u Lublinera.
— O tem potem! — zawołał Zarzecki, — będzie na to dosyć czasu. Długo ci twoi Du Royer bawią na wsi, a ty z niemi? Czy musisz dziś do nich powracać? mów szeroko i długo. Nie mamy cię czem przyjmować, karm ty nas mówiąc o sobie.
Stary przypomniał pieniądze które przywiózł i co do grosza wsypał w ręce Luci.
— Ja nie potrzebuję, — rzekł — mnie one na co? Bierz i co można dostarcz matce. Ona tu pierwsza, bo ona najbiedniejsza, a my co nogi i ręce mamy!..
Dawno już takiej chwili radości nie widział dworek za ogrodem; dawno w tej izbie opuszczonej nie siedzieli tak razem jak teraz i Zarzecki nie czuł się tak dziećmi swemi zarazem szczęśliwym i — skłopotanym.
Gdy Lucia przy nim zaczęła rozmawiać z Zygmuntem, stary słuchał i patrzał zdumiony, jakby ludzi z innego świata. Język, myśli, pojęcia — wszystko u nich było różne, dalekie od tego do czego on nawykł; nie sama żywość młodości stanowiła tu różnicę, ale — to wychowanie co dzieci porwało i uniosło między innych ludzi.
— Ponieważ się tak wszystko składa na lepsze, odezwała się Lucia — ja trochę przy tem obstanę żebym mogła pojechać na lekcye do Lublinera. Naprzód zarobię coś tam dla was, powtóre — tu się zarumieniła — znajdę tam — fortepian — będę mogła zagrać.
Zawstydziła się Lucia, brat ją zrozumiał, ojciec słuchał i nie pojmował tego, żeby się mogła dobrowolnie chcieć męczyć tą muzyką.
Przebiegła przez głowę Luci myśl co teraz zrobi z hrabią, jeśliby on istotnie pomoc im ofiarował, bez której obejść się mogli — lecz — powiedziała sobie — podziękuję mu i odprawię. Niebardzo też w to wierzyła ażeby miał ciężar całej ubogiej rodziny dla jej miłości wziąść na siebie. W razie gdyby potrzebowała obrony — miała teraz Zygmunta.
Wśród rozmowy przerywanej, do której więcej słuchem niż czynnie należał stary pan Jakób, ciągle miał oczy zwrócone na syna. Szukał w nim tego dziecka, które pamiętał — zmieniło mu się dziwnie. Znalazł tylko w nim starą miłość dla siebie i poszanowanie. I on i Lucia, choć znali wady ojcowskie, nałóg jego nieszczęśliwy, dziwactwa, cenili w nim tę prawość nieskazitelną, posuniętą do przesady, która w istocie czyniła go w oczach wszystkich poszanowania godnym.
— Gadajże no o tych twoich Du Royach, — zagadywał stary, — ja ich mało znam, podkomorzyna nie żyła z niemi, bo to było wielkie państwo. Oni też na wsi rzadko bardzo siedzieli. — Co za ludzie? Wiem że majętni i że uczciwi, a no więcej coś o nich bym rad wiedzieć, kiedyś ty tu u nich i z niemi.
Zygmunt zapewne inaczejby i z innej strony malował rodzinę, przy której zostawał, Luci, lub komuś co by go zrozumiał, wiedział że ojcu trzeba to było prostemi i dobitnemi słowy przedstawić.
— Ojciec to musi wiedzieć że ojciec pana Du Royer był emigrantem francuzkim, który się ożenił i osiedlił u nas. Późniejsze wypadki dozwoliły im znaczną dosyć fortunę odzyskać, z którą pozostali w przybranym kraju. Teraźniejszy stary jest już tylko z nazwiska cudzoziemcem.
Ludzie są bardzo majętni i bardzo rozsądni, żyją wprawdzie na stopie dosyć wysokiej, lecz nie tracą i starczy im na to. Dzieci wychowują też tak, aby i w świecie się znaleść i pracować umiały...
— Wszystko to dobre, — rzekł Zarzecki, — ale ty mi mów, jak ten Du Royer wygląda, co — jak, kto ona?
— Sam był długo wysokim urzędnikiem, a dziś jest bardzo zabiegliwym gospodarzem, lubi czytać... Człowiek na pozór łagodny, w gruncie charakteru silnego i niedającego się ugiąć.
— Cóż on lubi? hm? na co choruje? — spytał Zarzecki.
— Choroby ja w nim nie dopatrywałem, — rzekł syn, a prawdę rzekłszy nic nie lubi namiętnie i trochę zimnym jest.
— A pani?
— Pani dzieci kocha, ale i do świata przywykła i miasto też ją bawi, — ciągnął Zygmunt, — kobieta zacna, tylko może zbytnią wagę przywiązuje do elegancyi i powierzchowności.
— No — to jak nasza pani Idalia, — rozśmiał się stary, musi na wsi się nudzić. — A znają się one z sobą?
— Znają i sądzę że muszą być dosyć dobrze, bo o nich kilka razy wspominano, rachowano na to sąsiedztwo.
— Jeżeli tak — odezwał się stary Zarzecki, niewielkie mam o nich wyobrażenie.
To mówiąc wstał, a że modlitwy swe musiał odprawić, uściskał syna i wyszedł.
Lucia na chwilę pobiegła podsłuchać czy matka się nie obudziła i powróciła do brata, który w czasie jej nieobecności przechadzał się smutno, zaglądając po kątach i przypatrując się sprzętom zapylonym, śladom nędzy o której wyobrażenia nie miał.
Spoważniał gdy zostali sam na sam z siostrą.
— Zrobiliście mi, z wielkiej miłości dla mnie, największą przykrość i boleść — odezwał się do niej. — Jak można było zostawić mnie w błędzie?
— To był egoizm, — zawołała broniąc się Lucia. — Na tobie pokładaliśmy i pokładamy wszystkie nasze nadzieje. Ani ojciec ani ja nie chcieliśmy ci utrudniać tego wyzwolenia, które przecież i nam było potrzebnem.
— Moja droga! — przerwał Zygmunt, — ja z mojem nauczycielstwem nie wiem czy kiedy na świecie czego dojść potrafię, ty byłaś na drodze co cię mogła poprowadzić do sławy i — losu, — poświęciłaś się.
Aniela uderzyła go po ręku.
— Nie mów tego, — zawołała — nie mów! Nie znasz, nie wiesz czem jest los artystki! Nie prowadzi on do niczego, a w fałszywem stawi położeniu. Z tego wszystkiego dla mnie jedno było najdroższem, żem została wtajemniczoną w sztukę i rozkoszy jakie ona daje skosztowała. Ale jak drogo opłacać je przyszło!
Artystka — kapłanka, powinna by być poszanowaną jak wyższa istota, świat w niej widzi jakąś Heterę grecką, jakąś Aspazyę, nie wierzy w jej cnotę, zamiast żądać od niej aby była tłumaczem myśli, chce w niej mieć narzędzie uciechy!
— Luciu, co bo pleciesz! — zawołał Zygmunt.
— Mówię ci co myślę, com przeżyła, czego doświadczyłam, — śmiało poczęła Lucia. Nauczyłam się odwagi słowa i postępowania, a oduczyłam trwożliwości kobiecej; inaczej byłabym się może nie umiała obronić tłumom, które mnie otaczały ciągnąc na bezdroża.
Mówię ci to z pewnym rodzajem obrzydzenia, którym mnie przejął widok świata bliższy, zetknięcie się z nim...
Zygmunt patrzał na nią z podziwieniem i milczał. Ta mowa śmiała, ognista, mimowolnie ubrana w jakiś wdzięk artystyczny, odbijała dziwacznie od ubrania i powierzchowności dziewczyny bosej, z włosami niedbale zgarniętemi na głowie, wynędzniałej i zbiedzonej straszliwie. Obudzała poszanowanie i litość a obcy byłby może rozpłomieniał dla niej, tak egzaltacya ta czyniła ją ekscentrycznie piękną; tylko tego rodzaju piękność niestrojną, zbrukaną, wgniecioną w nieubłaganą rzeczywistość i obluzganą przez nią, nie każdyby potrafił zrozumieć i ocenić.
Chłodniejszemu trochę Zygmuntowi, wydała się siostra egzaltowaną.
Zbliżył się do niej z uśmiechem smutnym i całując ją w czoło szepnął pocichu.
— Egzaltujesz się!
— Jestem wyegzaltowaną, — odpowiedziała, niesama przez się, ale przez miłość sztuki, przez niedolę rodziny, przez pogardę dla ludzi, przez młodość która rozkwitnąć nie może, przez serce które usycha!..
— Tak! — powtórzyła, — jestem egzaltowaną i ta egzaltacya dawała mi siły i męztwo do podołania temu od czego byłam już odwykła jako artystka... Od Chopina pieśni musiałam przejść do ryczenia krowy, od Schumanna marzeń do garnka, z którym się nie umiałam obchodzić, od klawiszów, z których hymny się lały, do ścierek i miotły. Na to potrzeba było egzaltacyi, bo ona tylko mogła mi tę nędzę osłodzić i uświęcić, wskazując w niej dzieło miłości i poświęcenia.
— A więc niech to będzie święta egzaltacya, — rzekł Zygmunt, ale dziś możesz już z niej ostygnąć bo ona cię spali i zniszczy...
— Alboż myślisz że inny być może los człowieka co kocha sztukę lub spełnia ciężkie obowiązki życia?.. spalić się na ofiarnym stosie, to nasze przeznaczenie... a być wybraną na ofiarę! znaczy być wybraną z wielu i jej godną! Tak, mój Zygmuncie.
— Na Boga! uspokój się trochę, Luciu, ja cię nie poznaję i boję się o ciebie.
— Ale ty mnie zrozumiesz, — odparła siostra, — ty pojmiesz i to, że jako artystka ale nikczemna i egoistka, mogłam zapomnieć obowiązku, powiedzieć sobie — mój obowiązek pieśnią lecieć w niebo i żyć w melodyi nadziemskiej!.. Poskromiłam w sobie to samolubstwo. Żaden hymn, nawet Siedem słów Haydna i Stabat Pergolesego, niewarte są łzy matce otartej.
Zygmunt pochwycił ją, i przyklęknąwszy, do kolan się jej schylił.
— Luciu! — zawołał — cześć ci oddaję!
— To źle, — odparła rozpłomieniona dziewczyna, — cześć to zapłata. Ja nie chcę być zapłaconą, boby moja ofiara odebraną mi była.
— Dzięki Bogu, wszystek ten dramat skończy się rychło, — dodał Zygmunt, — przyszła kolej na mnie, jeśli nie takiego poświęcenia jak twoje, to choć skromnej długu wypłaty, będziesz mogła choć trochę powrócić sztuce.
— A! nie, — przerwała Aniela z uśmieszkiem, potrząsając głową. — Trochę się nie powraca do sztuki, sztuka jest zazdrosną panią, chwyta całą istotę lub odpycha. Ci co są trochę artystami, nie są żadnemi. Jest to najplugawsze plemie ślimacze, co pełza u nóg bóstwa.
Pierwszy raz od bardzo dawna mogąc tak otworzyć duszę, Aniela przed bratem wylała się z nią, wyegzaltowała, lecz cieleśnie i dusznie wycieńczoną będąc długą poprzednią męczarnią, poczuła że się jej siły wyczerpywały, zachwiała się i usiadła by spocząć. Zygmuś stał poruszony silnie, lecz po męzku panując nad sobą.
Chciał ją znów łagodnemi słowy uspokajać, gdy Lucia, otarłszy dwie łzy, które na powiekach gorących na pół już były spłonęły, porwała się biedz do matki.
Oczekiwała jej przebudzenia.
Otwarcie drzwi, które usłyszał stary Zarzecki, oderwało go od modlitwy, na ten raz skróconej, do syna wszedł zaczynając od uścisku.
— Jak Boga kocham, — jabym może gdzieindziej ciebie nie poznał, że ty moim synem jesteś! — rzekł z westchnieniem. — Co to się z ciebie zrobiło.
— Kochany ojcze, serce zostało doprawdy toż samo! — szeptał całując ręce jego Zygmuś.
— Wierzę, — krótko rzekł stary, — mam nadzieję że tam na tym świecie pełnym bezbożników nie popsuli cię, żeś nie oduczył się ani modlić, ani Boga bać.
Spojrzał w oczy synowi, którego wzrok spokojny nie uląkł się tego badania.
— Mnie wiara w miłosierdzie i sprawiedliwość Bożą trzymała i trzyma na świecie — dodał. — Inny by przepadł! Ludzie mnie oplwali, posądzali, niemal mi zadali złodziejstwo. Panu Bogu ofiarowałem i anim cierpliwości nie stracił, ani nawet nieprzyjaciół nauczył się nienawidzieć.
No — co prawda, tych paskudnych Manczyńskich, których i nieboszczka nie lubiła za utracyuszowstwo, ja też nie kocham, alem im przebaczył.
— Przecież musieli przestać już rzucać te kalumnie na ojca? — dodał Zygmunt.
— Gdzie tam! — rzekł stary. — Prawda że bo się rzeczy złożyły tak dziwnie.
Zatrzymał się trochę.
Hm! nie ma co mówić że ś. p. podkomorzyna grube pieniądze miała, i że się one po jej śmierci nie okazały. Ja byłem u niej wszystkiem, więc się czepili do mnie. — Gdzie są. Jam ich nie wziął!..
Syn spojrzał na ojca, który mówiąc to oczy spuścił i miał minę dziwnie zmięszanego.
— Gdybyś ojciec wiedział co się z tym nieszczęśliwym spadkiem stało, jużbyś go im wskazał, — odezwał się Zygmunt.
Stary potarł ręką po czole, obejrzał się, mówić mu jakoś nie było raźno.
— Mój kochany Zygmuncie, — rzekł powolnie, jakby słów chciał dobierać, — dużoby o tem gadać można i nie wygadać jeszcze wszystkiego. Nieboszczka grosz sobie zebrała od gęby odrywając, głodem mrąc, bo miała jedną myśl tylko, żeby familię od upadku zabezpieczyć. Marnotrawcy są! do rąk im nie dam, niech lepiej przepada! Pieniądz ich popsuje, nigdy się nie poprawią, nigdy się pracować nie nauczą... Ot co! Rozumiesz.
— Mogła majorat czy ordynacyę zrobić! — wtrącił Zygmuś.
— Ja bo tego nie rozumiem co to jest, — odezwał się stary. — Wiem że stara chciała coś takiego, jakiś taki zapis uczynić, żeby stracić go i zmarnować nie było sposobu. A no, poczęła się radzić z adwokatami! Gdzie! co! powiedzieli że to musi iść het! wysoko, że na to trzeba i okrutnie wiele czasu i bardzo wiele pieniędzy. — Jak tylko zagrozili wydatkiem, nieboszczka zakrzyknęła. — Chcą mnie szelmy obedrzeć! nie dam! Dosyć tego.
— Więc cóż zrobiła? — spytał Zygmunt.
— A! a! — mruknął jakoś zagadkowo stary, — coś tam ona zrobić musiała! To do mnie nie należy. Kobieta była rozumna, choć w dziurawych chodziła pończochach i podartej koszuli. — Coś ona musiała zrobić! — powtórzył.
— Ojciec o tem wiedzieć nie mogłeś! — wtrącił syn.
Zarzecki popatrzał na niego długo, i cicho zakończył:
— Pewnie! Co to do mnie należało! A gdybym wiedział i miał przykazanie nie gadać? jużcić choćby mnie smażono i pieczono w smole — nie godziłoby się zdradzić zaufania nieboszczki.
Znowu popatrzał na Zygmunta, który na to pytanie nie odpowiedział w początku.
— Nieboszczka gdyby żyła, — rzekł po namyśle, nie mogłaby wymagać, abyś ojciec poświęciwszy jej całe życie, miał jeszcze cierpieć dla niej teraz sam, i matka.
— A! matka! matka! — składając ręce począł Zarzecki. Co tam, ja! Jam się nażył. Bylebym raz ten mój młyn dokończył.
Hę! wiesz, już już jest na wychodnem mój młyn.
Zygmunt oczy spuścił.
— Wy wszyscy mi nie wierzycie, ja to wiem, — mówił stary, a przekonacie się — dożyję tego że młyn stanie.
— Nie chciałbym ojcu kochanemu tej nadziei odbierać, — rzekł w końcu Zygmunt — ale do budowania machin wiele rzeczy się uczyć trzeba.
— Mnie, powiadam ci, jakem się czasem wymodlił o natchnienie, do Matki Bozkiej i do Józefa świętego, patrona robotników, we śnie aniołowie najpiękniejsze myśli przynosili. Tak mi Boże dopomóż.
Zygmuś pojął że dysputować z człowiekiem takiej wiary, było próżnem, i że należało go zostawić przy tych przekonaniach i nadziejach, które mu złociły życie. Zamilkł.
— Jak mój młyn stanie, — dodał Zarzecki, tak ja nikogo nie potrzebuję. Złotem mnie obsypią. Zobaczysz, — za wszystkie czasy odpoczniecie w dobrobycie. Lucia sobie będzie grała po całych dniach i śpiewała, a tobie wioskę kupię i ożenię cię z taką paradną panną, że — zobaczysz!
Roześmiał się syn, stary też rozpromieniał marzeniami.
— Ale ty jesteś pewnie głodny? — rzekł nagle schodząc na ziemskie padoły. Wódkibyś się nie napił?
— Nie piję nigdy, — odparł syn.
Stary się jakoś zarumienił.
— W wódce bo znowu złego tak dalece niema nic, — odezwał się trochę plącząc, byle jej nie nadużywać. Siły dodaje.
Przeszedł się po izbie.
— U mnie prócz chleba i czosnku, nie ma nic, — rzekł po przestanku — a Lucia żeby ci choć chleba dała i mleka? A i kawy by ci mogła zgotować, bo dla matki jest pono kawa. Ja jej nie potrzebuję. Ja już takem się odzwyczaił, że i za mięsem nie tęsknię, aby chleba kawałek. Dalibóg. A no i z tem mi dobrze! Chleb, woda i nie ma głodu, mówi chłop i ma racyę. Reszta wymysły ludzkie. Człowiek nie na to stworzony aby sobie palce oblizywał, lecz żeby Boga chwalił usty i uczynkami. — Ot, co.
Równy prawie kłopot był z przenocowaniem syna jak z nakarmieniem, bo i siana na najprostsze posłanie, dostać nie było można.
Zygmunt śmiejąc się upewniał, że na starej kanapie pod płaszczem doskonale się wyśpi. Lecz do snu było daleko. O cokolwiek potrącili w rozmowie, z każdego wyrazu długi wysnuwał się wątek... Nie widzieli się dawno, syn mało wiedział o rodzicach, oni o dziecku. Pytaniom i odpowiedziom nie było końca i późno w noc dopiero znużenie napędziło do spoczynku.



Przed wspaniałą toaletą, okrytą mnóstwem cacek misternych, siedziała piękna pani Idalia, której Basia trefiła, z ostrożnościami niezmiernymi, prześliczne, długie włosy. — Nikt oprócz panny Drobisz dotknąć ich nie śmiał, bo nużby wyrwano choć jeden z tych kosztownych jedwabnych, długich promieni, które otaczać miały bóstwa czoło?
W blasku światła bijącego z okna wprost, jeszcze niedokończywszy pieszczot i obrzędów czci płci swojej alabastrowej poświęconych, pani Idalia wydawała się troszyneczkę już przywiędłą. Twarzyczka była zawsze wdzięczną, jeszcze, rysy się nie zatarły, nie zgrubiały, blask oczów nie gasnął, usta dziecinnym uśmieszkiem się ściągały, dwa dołeczki cudowne mając po stronach obu — ale około powiek jakby cień przyszłych zmarszczek występował, około noska czasem policzki zbyt ostremi odcinały się liniami, świeżość skóry dawniej puszkiem młodości pokrytej, od kosmetyków cierpiała i puszek zmieniać się miał ochotę w ciemne włoseczki, o których wyplenieniu była mowa po cichu.
Basia utrzymywała że to są przywidzenia i że najdroższa pani nigdy nie była piękniejszą, przecież właścicielka tych wdzięków wzdychała i bywała smutną. W salonie, gdy się ożywiła, po obiedzie gdy krew obiegała silniej, przy świetle, w pół mroku, była to jeszcze dawna Idealia, ale w pokoju własnym przed zwierciadłem widziała już swą przyszłość. Coraz też więcej sprowadzano owych cudownych eliksirów, proszków, smarowideł, farb, które miały skutkować dziwnie, a w istocie przyśpieszały ruinę. Całemi godzinami czasami, przy drzwiach zamkniętych, Basia z panią pracowały nad restaurowaniem maleńkich uszczerbków, a pani Idalia przy tem wpadała w najgorsze humory. Jedynym środkiem rozerwania bywały naówczas uzbierane na tę złą godzinę wiadomostki bieżące, które panna Drobisz umiała grupować zręcznie i zużytkować wedle wymagań chwili. Dnia tego okazywała się ich wielka potrzeba, pani Manczyńska była nadzwyczaj smutna, pogrążona w sobie, znudzona, nie do rozbawienia. W dwóch miejscach skóra delikatna wyraźnie się marszczyć zaczynała. Wyciskało to łzy z pięknych oczu czarodziejki.
Panna Drobisz zagadywała, naprzód folwarcznemi mniejszej wagi plotkami, naostatek odezwała się.
— Mam coś, z czego moja anielska pani będzie pewnie kontenta!
— No, cóż?
— Dostaniemy znowu miłe sąsiedztwo...
— A! czyż być może? Chyba żartujesz... Kogoż?
— Złota moja pani domyśli się.
— A! nie, ty wiesz że nie lubię i nie umiem się domyślać — mów od razu.
— Państwo Du Royer przyjechali!
Zajaśniały oczy pani Idalii, ucieszyła się widocznie.
— A! czyż pewnie! moja droga!
— Najpewniej wiem o tem. Muszą już być od dwóch dni z całym dworem i lada chwila tu przyjadą.
— Zgadłaś że to mnie bardzo, bardzo ucieszy, moja Basiu, ale, jeżeli oni są, ja na ich wizytę nie będę czekała. Dziś pojadę!
Z państwem Du Royer stosunki były dosyć przyjazne, bo pan i pani Manczyńska troskliwie je pielęgnowali. Naprzód był to dom prawie pański, nazwisko cudzoziemskie, z dodatkiem tytułu, bo Du Royer miał prawo do Vi-Comte’a; familia żyła w świecie. Wprawdzie między piękną, rozpieszczoną Idalią, a poważniejszą daleko panią Klementyną Du Royer różnica charakterów i usposobień była ogromna, lecz dwie panie miały jeden język i choć powierzchownie pewne powinowactwo formy. Pochlebiały państwu Manczyńskim poufałe stosunki z tym domem już do arystokracyi należącym. Pani Idalia naciskała się niemal ze swą serdeczną przyjaźnią pani Klementynie, która jej nie odpychała, bawiąc się tą trochę dziecinną istotą.
Ubrawszy się piękna pani pośpieszyła zwiastować mężowi przybycie sąsiadów i zamiar odwiedzenia ich popołudniu. Pan Onufry zbyt był zawsze posłusznym swej pani, aby się jej śmiał sprzeciwić w czemkolwiek. Zdawało mu się że lepiejby może było poczekać aż państwo Du Royer oddadzą wizytę, ale pani Idalia czekać nie chciała.
— Po cóż te ceremonie na tym stopniu na jakim my z niemi jesteśmy. Ujmie ich, zobaczysz, ten nasz pośpiech, a ja ich tak lubię!
Po obiedzie kazano zaprzęgać do wiedeńskiej landary i oboje państwo w najstaranniejszych toaletach ruszyli do Borku.
Borkiem zwała się rezydencya państwa vice hrabiowstwa, w której oni czasem parę miesięcy letnich przebywali, częściej przesiadując w mieście i zagranicą.
Czasem sam pan Henryk zaglądał tu dla rozpatrzenia się w gospodarstwie, zwykle dwór i ogród stały pustkami, choć dosyć starannie utrzymywane, bo w dobrach państwa Du Royer wszędzie przykładny porządek panował.
Dwór był stary, dosyć obszerny, niewiele przyozdobiony, lecz schludny i wygodny. Bogaci państwo nie sadzili się tu na żaden przepych i elegancyę, bo to było letnie ich obozowisko. Na niczem jednak w nim nie zbywało. Znać było z wejrzenia na służbę, na przybory, na cały organizm tutejszego życia, że miał silne i trwałe podstawy. Wszystko było dostatnie, przyzwoite a nie jaskrawe, nigdzie popisu, wszędzie zamożność i zapasy.
Rządca, który w Borku mieszkał, utrzymywał dom zawsze w takim stanie, aby każdego dnia na przyjęcie państwa był gotowym; nie potrzebowano nic przywozić z sobą. Stary dwór miał nawet na powitanie dziedziców kwiaty i bluszcze, a ganek cały obwieszony był aristolochiami i powojami. Tu dzieci mogły używać kąpieli, przejażdżek, polowania, spacerów i odżywiać się wiejskiem powietrzem. Najbardziej też dla nich i ich uciechy zjeżdżano do Borku, przy czem sam pan Henryk badał stan swoich folwarków i naradzał się z oficyalistami.
Gdy powóz Manczyńskich stanął u ganku, wyszła naprzeciw sama pani Klementyna, kobieta już niezbyt młoda, świeża, ubrana z wielkim smakiem, w której poznać było łatwo osobę do wyższego nawykłą towarzystwa. Pana Henryka i starszego syna nie było w domu, i wchodzący do salonu państwo Manczyńscy, z okazami niezmiernej wesołości i uciechy, zastali w nim wyrostka tylko, młodszego syna, który był niebardzo zdrów, a obok niego jakiegoś jegomości wyglądającego wcale przyzwoicie i wielce poufałego.
Pani Du Royer zaprezentowała i syna i tego pana, ale tak jakoś niewyraźnie, że nazwiska nie dosłyszeli państwo Manczyńscy. Pani Idalia, która zwykła była pilno się przypatrywać każdemu mężczyznie, gdyż im przybywało więcej zmarszczek, tem bardziej ubiegała się za adoratorami; rzuciła też okiem na tego pana, i wydał się jej bardzo przystojnym, très comme il faut. Była pewną że to jest albo jakiś kuzyn samej pani, o którym dawniej wspominano, lub nowy jaki sąsiad, bo tych wielu nie znano w Żabiem.
Uderzyło ją nadewszystko to, iż ów nieznajomy był w salonie jak w domu, z chłopczykiem jak z bratem, i że sama pani zwała go, Monsieur Sigismond!
Naostatek do utwierdzenia o nim dobrej opinii przyczyniło się i to, że ślicznie mówił po francuzku. Strój zaś jego bardzo skromny, był z wielkim smakiem wybrany.
Pani Du Royer sama jedna mając do zabawienia obojga państwa, zdaje się że znakiem jakimś wezwała młodzieńca ku pomocy. Z wielką łatwością w obejściu, zbliżył się, siadł, do rozmowy wmięszał i w istocie bardzo się stał użytecznym.
Rozmowa toczyła się o rzeczach błahych, lecz właśnie to w niej jest największą sztuką by z niczego utkać wzorzystą tkaninę pełną barw i świetności. Młodzieniec zarówno z panią Du Royer okazał się w tem mistrzem, poddawał treść, podpomagał panu Onufremu, podnosił słowa, popędzał niekiedy, zwracał, ułatwiał, podpowiadał, i zręcznie bardzo dosypywał czasem dowcipem.
Od pierwszego wejrzenia na tego dystyngowanego, jak się jej zdawało młodzieńca, pani Idalia powiedziała sobie, że go uczyni swym adoratorem.
Mówiliśmy już o tem, że nigdy pani Manczyńskiej od wielbicieli tych nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo. Serce jej zawsze zostawało wierne jedynej miłości jaką znało — miłości samej siebie. Adoratorowie służyli do trybularzów i kadzenia, nagradzano ich aksamitnem wejrzeniem, czasem półuśmiechem, rzadko upuszczonym kwiatkiem, a już najrzadziej w razach wyjątkowych ściśnięciem ręki. Pomimo to potrzebowała być adorowaną pani Manczyńska i cieszyła się myśląc że za nią ten, ów, przepada i głowę traci. Zdobycie nowego numeru do rejestru wielbicieli, nie kosztowało ją wiele. Kilka dobrze skierowanych wejrzeń starczyło. Jeżeli zwierzyna została tylko postrzeloną lekko i zabierała się uciekać, naówczas wejrzenia padały gęsto, natarczywie i nie bywało przykładu ażeby się ich sile oparł zaatakowany.
Rozmawiając bardzo żywo z panią Klementyną, pani Idalia natychmiast po rozpatrzeniu się w tym panu Zygmuncie, podjazdową wojnę rozpoczęła. Wiadomo to powszechnie, że każda taka piękna pani, otoczona dokoła i ścigana oczów tysiącem, gdy chce, nawet wśród takiej gąszczy, potrafi oczyma pójść niepostrzeżona, gdzie ją jej strategia pokieruje. Tu, nie było nadzwyczajnych trudności, bo pan Manczyński zwrócony był ku młodzieńcowi, pani Du Royer bawiła sąsiadkę, a pani Idalia patrząc na nią, napozór z natężeniem, mogła robić wycieczki ku panu Zygmuntowi — niepostrzeżona.
Im się mu więcej przyglądała, tem mocniejszego nabierała przekonania że to był człowiek dystyngowany i — dobrej familii. Inaczej nie miałby tej łatwości ruchu i mowy, cośby w niem było sztywnego i zakłopotanego. Nakoniec pilniejsze badanie małych szczegółów, mówiło za jego pochodzeniem. Twarz miła, rysy wielce szlachetne i czyste, ręce były starannie pielęgnowane, akcent francuski wyborny. W duchu mówiła sobie pani Idalia że chłopiec był śliczny. W uśmiechu pokazywał zęby perłowe; obok niego siedzący, zakonserwowany z całą sztuką wyrozumowaną, nabytą długiem doświadczeniem, pan Onufry, wydawał się starym i — przepraszam za słowo — zbabiałym. Hrabia Zamiński nie mógł z nim iść w porównanie.
Pani Idalia z początku nie wciągając go do rozmowy, (chciała się podrożyć z sobą) — popisywała się tylko z głosem uroczym, dźwięcznym, którego czary znała, w ruchy starała się wlać poezyą, gracyą, wdzięk ów uczony, który przychodził u niej na zawołanie. Umiała tak usiąść aby uwydatnić figurę, kazać się domyślać ślicznej nóżki, mignąć białemi ramiony. Były to preludye tylko, po których następowały wejrzenia przelotne, obojętne, potem się niby zatrzymujące mimowoli i uciekające skwapliwie. Wedle programu, później, gdy wzroki się spotkały, co zawsze następowało, — wejrzenie pani Idalii zaczynało stronić, uciekać, niby gniewnie unikać, aż póki nie wróciło łaskawsze.
Ten zwykły plan strategiczny w zastosowaniu do pana Zygmunta — okazał się, chybionym.
Pani Manczyńska spojrzała naprzód razy kilka zupełnie napróżno, oczy poszły, trafiły na twarz odwróconą i musiały się cofnąć bez skutku. Po próbach żywo powtórzonych i niepokojących, raz gdy wzrokiem napotkała oczy pana Zygmunta, młodzieniec jakby przeczuwając niebezpieczeństwo — drapnął.
Sromotna ta ucieczka nie dała się żadnym stratagematem naprawić, pani Idalia udawała że już tam nie patrzy. Sądząc że on naówczas powróci i na uczynku zostanie pochwycony. Gdzie tam! ani spojrzał i siedział zimny, zajęty czem innem, jak gdyby najśliczniejszych dwoje oczów nie uśmiechało się do niego.
Nadzwyczaj to zabolało piękną panią.
Wypadek był prawie bezprzykładny, — pani Manczyńska nieraz na starych i wystygłych ludziskach próbowała wejrzeń swoich i zdumionych a obałamuconych przykuwała do swojego rydwanu, a tu!.. rzecz była niepojęta.
W takich razach żadna czująca swą godność niewiasta nie daje się pokonać, nie rzuca ofiary swej, ale całą siłą ją ściga. Tak też uczyniła pani Idalia, i w końcu te strzeliste wzroki, zwróciły uwagę pana Zygmunta, wywołały zdumienie i nic więcej.
Tembardziej ją teraz ten młodzieniec zajmował. Postanowiła się pomścić, ale bardziej wyrafinowaną metodą.
Tymczasem rozmowa nader zajmująca trwała ciągle, pan Manczyński, który jak kółko co je dzieci czasem dla zabawki toczą, popychany przez nieznajomego sobie przedziwnie się rozgadał, wpadł w humor wyśmienity, bawił wszystkich oprócz żony, która w duchu znajdowała go zbyt gadatliwym. Wesołą także była pani Du Royer, tylko pani Idalia obrażona nieco, zaczęła usta zacinać i trzymać się na stronie.
Pana Zygmunta, co w mniemaniu o jego pokrewieństwie utwierdzało, posyłała kilka razy pani domu, coś mu szepcąc do ucha. Wychodził, wracał, dawał dyspozycye i niezmiernie okazywał się usłużnym i grzecznym.
Pani Manczyńska jednak znajdowała go coraz — mniej miłym, coraz niesmaczniejszym.
Podano herbatę, państwo Manczyńscy już nie mogąc czekać na powrót gospodarza, zaraz po niej wyjechali.
Zaledwie powóz był u bramy, gdy pan Onufry, który się rozgadał, począł czynić uwagi.
— Wiesz, Du Royerowa dużo zestarzała, — rzekł.
— Ja nie znajduję.
— Ten młody — kuzyn zapewne, bardzo mi się podobał, — dodał pan Onufry.
— Z czego? nie rozumiem! — przerwała Idalia, chyba że ci do rozmowy posługiwał? Ja w nim nic nie znajduję.
— O! ty, masz prawo być trudną! — rzekł mąż grzecznie.
— Nie słyszałeś nazwiska? jak się zowie? — spytała żona.
— A! Monsieur Sigismond! dalej nie wiem nic, — śmiał się Onufry. Kuzynek jakiś. Posądzam trochę, madame Clemense, że go sobie przywiozła, aby się na wsi nie nudzić tak bardzo.
Idalia za ten żarcik na seryo się rozgniewała.
— Widzisz! wy wszyscy tacy jesteście! zaraz najniedorzeczniejsze posądzenia! Osoba tak poważna, tak niemłoda.
— Ale mój aniołku! o niczem złem nie pomyślałem i nie posądzałem...
Wymówka ta nie pomogła, piękna pani wcisnęła się w swój kątek powozu, oczy skierowała w pole i zamilkła. Pan Onufry poznał teraz iż musiała mieć jakiś powód do tego spleeniku, i zapaliwszy cygaro, zwrócił się w drugą stronę, nie probując dalszej rozmowy.
Już zbliżając się do Żabiego, pani przerwała milczenie i oświadczyła mężowi, że „jednego z tych dni“ chce prosić państwa Du Royer na obiad, przeciw czemu pan Onufry jak zwykle, nic do zarzucenia nie miał.
Przy rozbieraniu się z Basią, pani była milczącą i kwaśną, a panna Drobisz o przyczynie złego humoru dowiedzieć się nie mogła.
Humor ten nawet przetrwał noc i zjawił się jeszcze nazajutrz rano. Nie ma bo nic przykrzejszego dla bardzo pięknej kobiety, nawykłej zwyciężać, jak gdy raz pierwszy oko się jej pośliźnie. Napoleon pod Berezyną i pod Lipskiem doznał tego samego uczucia.
Nazajutrz pan Onufry chodził na palcach a faworyta dostała burę. Dla rozerwania Pan Bóg dał tego dnia starego Bendrzyńskiego, który umyty, ogolony i ubrany odświętnie przyjechał do czcigodnego sąsiada. Pan Onufry wiedząc że naprzód interes pieniężny miał się z nim traktować, wprowadził go do siebie.
W istocie sąsiad przywoził jeżeli nie pieniądze to obietnicę ich, ale na półtrzecia mies i weksel osobisty, uroczysty, przy świadkach oblatowany, przy świadkach pana Manczyńskiego. Pan Onufry o warunki nie nigdy się nie targował, szło mu o pieniądze, zgadzał się na wszystko.
Ponieważ szlachcic by się był formalizował nie będąc dopuszczonym do oglądania oblicza pani hrabiny, po omówieniu interesu poszli na herbatę do salonu. Ostrzegł jednak gospodarz ażeby przy żonie o pieniądzach wspomnienia nie było.
Pani Idalia wyszła przez ciekawość tylko do Bendrzyńskiego, ale wyszła doń jak Juno dumna, zasępiona, racząc ledwie nań spojrzeć.
Stary, który był, mimo wieku, kobieciarz wielki, oczyma pożerał tę lalkę, chodzącą w obłoku woni i śliczną jak bóstwo.
Przelotne spojrzenie na brudnego mimo umycia starca, przekonało gospodynię, że ten przynajmniej do czci jej należnej się poczuwał. Zabawiało ją to trochę i parę razy uczciła go wejrzeniem. Nawet się odrobineczkę rozchmurzyła, bo ci co są do kadzidła przywykli, wolą najgorsze od żadnego. Parę słów wyrzeczonych potem oczarowało do reszty starego satyra.
Pani Idalia tę łaskawość dla Bendrzyńskiego motywowała sobie tem, że może być czasem potrzebnym, dla tych nieszczęsnych pieniędzy, o które coraz było trudniej.
Bendrzyński odjeżdżał zachwycony. Wieczorem, już pewien że pieniądze mieć będzie, pan Onufry sam podszedł pod okno panny Barbary i to w chwili gdy się u niej Więckowski znajdował, co zmusiło go ukryć się za firankę.
Panna Drobisz wychyliła się dla zasłonięcia sobą gościa.
— Co pan każe?
— Chcę wiedzieć co tam z tym interesem o dożywocie? Nabywamy czy nie? odstąpią?
Nie chcąc przy świadku mówić, Basia wybiegła do pana Onufrego na podwórze i tu z nim poszeptawszy, natychmiast Więckowskiego posłała do dworku.
Pisarz miał polecenie nader delikatnej natury. Szło o to ażeby, już się nie targując o cenę, wymódz na starym Zarzeckim, aby kwitował z tysiąca dwóchset biorąc tysiąc. Reszta zostawała jako porękawiczne dla panny Drobisz, a Więckowski miał z tego dostać pięćdziesiąt.
Zdawało się posłowi że nic nie mogło być łatwiejszego nad dobicie takiego targu. Cóż mogło szkodzić staremu pokwitowanie z tysiąca dwóchset?
Godzina do konferencyi z Zarzeckim nie była zbyt dobrze obrana, mrok padał gęsty, a we dworku zawczasu szli wszyscy na spoczynek. O zaszłych tam zmianach pan Więckowski nic nie wiedział. Pomyślał sobie, że gdy kto zbiedzonym ludziom przynosi taki kapitał, ma prawo zbudzić ich choć o północy. Zdala spostrzegł że w oknach było ciemno wszędzie.
Stary Zarzecki nie spał jeszcze. Napiwszy się wódki, odmawiał swoje pacierze chodząc po izdebce. Miał ten zwyczaj że ich cicho nigdy, nawet w kościele, nie mógł mówić, potrzebował dla siebie prawić głośno i deklamował z uczuciem. Były to modlitwy przejęte, uczute, wyjęczane nieraz, wypłakane. Niekiedy stawał, ręce podnosił, oczy zawracał, bił się w piersi, milknął skupiając ducha.
Patrząc nań gdy się modlił, najobojętniejszy z ludzi poszanować musiał to uczucie, które prostaczka podnosiło do bóstwa a odrywało od ziemi.
Teraz, przybycie syna, nadzieja poprawy losu, rozgrzewały bardziej jeszcze starego, łzy wdzięczności płynęły mu z oczów.
Cały był duchem na tej modlitwie gorącej, gdy — usłyszał chód i chrząkanie. Dokończył naprzód zdrowaśki, przeżegnał się i drzwi otworzył. Ciemno było.
— Kto tam?
— A to ja, Więckowski.
— Cóż to tak późno?
— No, tak się złożyło, proszę pana, interes.
— A chodź! — rzekł Zarzecki, i zostawując drzwi otworem, poszedł do stolika świecę zapalić, bo choć ją już miał, dla siebie jej ekspensować nie chciał.
Nim próg wysoki znalazł pisarz, światełko błysnęło. Stary się odwrócił.
— No, cóż to tam takiego?
— Toć panu wiadomo, względem tego cośmy mówili, — począł dyplomatycznie Więckowski, który przez drogę medytował, czyby za przykładem panny Drobisz, nie mógł ze starego biedaka jeszcze sobie jakich trzydzieści wytargować. Zdawało mu się że tu szczęście przynosi.
— No, to cóż? — powtórzył trochę skłopotany pan Jakób. Cóż!
— Cóż? Ja panu mówiłem, oni radziby się zbyć sąsiedztwa, to w końcu i dadzą.
Mimowolnie zdradził się Zarzecki, zawoławszy:
— Ot tobie masz!
Więckowski się zdziwił, zamiast radości, której się spodziewał, znalazłszy niemal frasunek.
— Gotówką? — dodał Zarzecki.
— Jużci gotówką, — potwierdził Więckowski.
Skrzywił się stary. Słowo się rzekło, cofać się jakoś nie było przyczyny. Zamilkł.
Więckowski patrzał i rad był wyczytać coś z twarzy, na której wypisane było zmartwienie. Zarzecki głowę tarł i wąsy wyciągał.
— Ależ to tak cap, łap, urwij, podaj, niemożna, — odezwał się, niech ja ze swojemi pogadam i przygotuję.
— Toć na to wiele czasu nietrzeba, — rzekł Więckowski.
— A zkądże wiesz ile czasu zabierze chorą kobietę namówić żeby się wynosiła!..
Ruszył ramionami.
— To tam pańska sprawa, — odezwał się pisarz, moja rzecz była przynieść panu wiadomość, żem zrobił com obiecał.
— Daleko nawet skuteczniej niż ja się spodziewałem, — zamruczał Zarzecki. — Kuty jesteś! o! kuty!
Pochlebiło to Więckowskiemu. Wyciągnął kołnierzyki i wziął się w bok. Zarzecki stał jak wbity w ziemię, z głową spuszczoną.
— Ja tam za moje chodzenie około tej sprawy nie pretenduję nic, — począł zcicha pisarz, — bo wiem że pan Zarzecki sam zmiarkuje iż wypada posmarować... Chę! chę! — no — oto mniejsza. Ale ja sambym takiego interesu nie zrobił bez panny Barbary, a panna Barbara musi co dostać...
Zarzecki ani się odzywał.
— My to tak z nią ułożyli, że panu się szkody nie zrobi, bo to z pańskiej kieszeni nie popłynie. Będzie wilk syty i koza cała... Pan weźmie swoje tysiąc rubli a skwituje z tysiąca dwóchset... Hrabiów przez to djabli nie wezmą!
Spuszczona głowa Zarzeckiego powoli się zaczęła podnosić, oczy wlepił w Więckowskiego, usta mu się otwarły i śmiać się począł.
Nie mówił ani słowa tylko śmiał się coraz mocniej półgłosem, bo był nawykł cicho się sprawiać dla chorej żony. Wstrzymywał więc wybuch serdeczny, ale cała twarz mu drgała. Zbliżył się do Więckowskiego i poklepał go po ramieniu.
— Jak Boga kocham, z was młodzieniec pełen nadziei! Jak to ślicznie ukombinowano! mnie ubogiego szarpnąć, państwo okpić, i — ani znaku. No doskonale.
Śmiał się aż mu łzy ciekły.
— Ależ, do stu paraluszów, zawołał nagle, czyż myślicie że ja podpiszę tysiąc dwieście, biorąc tysiąc, i z wami na współkę łgając będę duszę gubił!..
— A cóż to panu szkodzi? — naiwnie przerwał Więckowski.
— Mnie to nic nie szkodzi, ale ja do szelmostwa nigdy nie pomagałem nikomu i choćbym z głodu marł, nie spaskudzę się na starość. Ruszaj z Bogiem.
— Ale, panie Zarzecki.
— Ruszaj z Bogiem! — zagrzmiał stary dobitniej wskazując na drzwi.
Więckowski stał jeszcze, choć mocno nastraszony.
— Ruszaj z Bogiem, — krzyknął jeszcze mocniej Zarzecki, już obie ręce wyciągając do drzwi.
Nie było na to ratunku, pisarz choć chciał jakoś rzecz tę połatać, stracił głowę, zląkł się i począł mrucząc iść ku drzwiom. Stanąwszy w progu odwrócił się tylko raz jeszcze i burknął.
— Otóż to tak, kiedy kto komu chce dobrze zrobić! To taka wdzięczność!
Zarzecki śmiał się znowu, ale śmiechem tak gorzkim, że już go nie miał ochoty zaczepiać pisarz, i nałożywszy czapkę na uszy, usunął się z dworku jak pijany. Nie wiedział co robić dalej, nie miał jednak ochoty na tem poprzestać, ani się przyznać przed panną Drobisz, że tak mu się parlamentarstwo nie powiodło.
— A bodaj przepadł razem z tą swoją uczciwością swoją! — mówił po drodze — bodaj marnie zginął! Wlazłem przez niego w kaszę, i nie wiedzieć jak z niej wyjść, ale na to rozum panny. To nie moja rzecz...
Tego jednakże dnia nie powrócił do protektorki, a następnego tak był zajęty, że się do wieczora nie pokazał. Oczekiwano nań z niecierpliwością napróżno, aż nareszcie kuchtę po niego panna posłała. Musiał iść jak winowajca na stracenie.
Od progu wpadła na niego gniewnie panna Drobisz.
— Cóż to jest? gdzie acan głowę podział? żeby nie przyjść zameldować?
— A cóżem meldować miał, kiedy nie ma skutku? — zamruczał pisarz.
— Jak? co? gadajże!
— Stary jak się napije, plecie sam nie wie co, farbując rzecz, — rzekł Więckowski, — chciał naprzód tysiąc, a teraz mu i tysiąc dwieście mało.
Panna aż poskoczyła.
— Bo z wacana nigdy nic nie będzie, nie umiesz z nim gadać! Ludzie co z głodu mrą, żeby takich pieniędzy nie wzięli. Tfu!
Odwróciła się w sposób cale niegrzeczny od strapionego Więckowskiego i zamilkła. Otrzymał jeszcze cierpliwie słuchając długą naukę, burę, — wyłajany został, i, przyrzekłszy że będzie się starał naprawić co popsuł, poszedł precz z rozpaczą w sercu. Pierwszy to raz w życiu z tej wielkiej desperacyi, jakiej doznał, Więckowski, który wódki nigdy nie pił wieczorem, stuknął jej pół szklanki.
Po wódce zrobiło mu się jakoś lepiej i zakończył aksyomatem.
— Nie jedna panna Barbara na świecie! Mniejsza z tem, nie ma tam za czem przepadać!
Następnych dni Więckowski gorliwie się przykładał do gospodarstwa i w domu go nie było. Jedną noc nawet objeżdżał kopy na polu i choć po niego posyłano, nie stawił się.
Tymczasem panna Drobisz oko miała zwrócone na chałupę.
Coś jej mówiło, że hołota nie mogłaby tysiąca rubli tak lekceważyć, gdyby nie miała innych jakichś widoków. Podejrzywała hrabiego Zamińskiego że ten mógł przyjść w pomoc, szło o dotarcie jak tam rzeczy stały.
Na to był jeden sposób już zresztą wypróbowany. Niejaka Łukaszowa, uboga komornica, przez litość dla Zarzeckich, czasem im posługiwać chodziła.
Łukaszowa napiwszy się wygadała co wiedziała i co się jej zamarzyło.
Panna Barbara pod pozorem małych posług niekiedy ją powoływała do siebie i wyciągała z niej co chciała. Zarzeccy się przed nią nie strzegli i nie taili z niczem. Właśnie w tych dniach, gdy i Zygmuś przywiózł pieniędzy i Lubliner ich pożyczył, Łukową wzięła Lucia do pomocy, aby cokolwiek wypocząć.
Lecz choćby była nie u Zarzeckich a bodaj w kościele, na zawołanie do dworu musiała lecieć, aby jej nie prześladowano. Przez wójta nakazała panna Drobisz aby Łukowa była koniecznie.
Stara przybiegła do dnia.
— Co to ja ciebie tak dawno nie widzę, — poczęła panna, — czy już zupełnieś na służbę przystała do tej hołoty... Co tobie po niej!
Od kieliszka wódki poczęła panna Barbara i badała starą.
Śpiewała więc, podochociwszy się, komornica, że Zarzecki do miasta chodził do Lublinera, że dostał pieniędzy, że pannie trafiało się miejsce u żyda (co nadzwyczaj uśmieszyło pannę Drobisz), naostatek że syn Zarzeckiego przyjeżdżał i pono pieniędzy dał, bo gdzieś niedaleko ma kondycyę.
Wszystko się w ten sposób wyjaśniało. O syna poczęła panna rozpytywać mocno, ale Łukowa nie wiedziała więcej nad to, że kędyś niedaleko służył, i że chłopiec był piękny jak malowany.
— Proszę paniusi, — mówiła Łukowa, — bodajem tak do jutra nie dożyła jeżeli kłamię, ale ten ekonomski syn tak wygląda, jak panicz. Śliczności chłopiec, i het, kole niego tak porządnie co się zowie, że i przy zegarku i w kapeluszu, i tak się patrzy na ludzi, jakby panował! Tak mi Boże dopomóż!
Śmiała się z Łukowej panna, ale ciekawość jej była zaostrzoną. Wszystko o czem się dowiadywała, gniewało ją mocno.
Żeby to było co poczciwego, — mówiła w duchu, nigdyby się z biedy nie wygrzebało, ale łajdactwo wybrnie zawsze. Córunia się do hrabiego wyszczerzy, synalek kto go wie jakiem się zabawia rzemiosłem. Już kiedy tak paraduje, dając rodzicom zgłodu mrzeć, to lala być musi dobra...
Odebrała przykazanie Łukowa, wraz z drugim kieliszkiem, ażeby się wywiedziała, gdzie ten panicz przesiadywał i co robił i t. p.
Około biednej chałupy plątały się tak przeróżne sieci dokoła.
Pan hrabia Zamiński odjechał też ztąd z postanowieniem pomyślenia o losie Zarzeckich... Rozmaite plany snuły mu się po głowie. Zabrać ich do siebie na wieś — ani mógł, ani chciał. Było to dlań niepodobieństwem. Czuł też że nazbyt porywcze i natarczywe zaloty do panny na nic się nie zdały. W tem położeniu w jakiem była rodzina, osamotniona artystka potrzebowała pociechy, towarzystwa, musiała być wdzięczną za pomoc — bezinteresowną. Spodziewał się ją pozyskać nie gwałtownie nastając, ale powoli idąc dla zjednania jej serca. Rachował na fantazyę artystki, na młodość, niedoświadczenie, a potroszę na wyższość swoją. Słowem chciał zawiązać stosunki, nie wywołując skandalu.
Od miasteczka do niego nie było daleko, osadzić Zarzeckich w niem, posyłać co potrzebowali do życia, mogło nie bić zbytnio w oczy. Rozmaite interesa często go powoływały do mieściny.
Wracając z Żabiego zboczył umyślnie, aby się tu rozpatrzeć.
Faktor przystawił się natychmiast.
Rozmowa zaczęła się od zboża, jego ceny, od wypadków miejscowych, od baranich skórek nawet. Hrabia spytał od niechcenia czyby dla ubogiej familii pewnego oficyalisty, nie można znaleść dworku do najęcia.
Żydek spojrzał mu tylko w oczy, pan Ludwik się zarumienił, i faktor już wiedział że dworek powinien gdzieś stać na ustroniu. Zapewniał że o dworek podobny z ogródkiem będzie dla jaśnie pana łatwo, i obiecał się tem zająć.
Jakoż trzeciego dnia przybył na wieś do hrabiego, mając aż trzy domki do wyboru. Zawahał się dobroczyńca ubogiej rodziny i postanowił napisać do panny Anieli, dając jej wiedzieć o tem. List stylizował pół dnia, czując i jego ważność i drażliwość tej do której go posyłał. Chciał by był na pozór chłodny, a dawał się dorozumiewać głębokiego, poskramianego uczucia. Dwa czy trzy napisał nim ostateczną redakcyą był zaspokojony. Niełatwo go też przesłać było, tak aby się w cudze ręce nie dostał. Ale do posyłek miał zręcznego chłopaka, który wietrzył każdą sprawę i doskonale się sprawiał. Jemu więc przykazanem zostało — do Żabiego jechać, w karczmie konie postawić i pójść do dworku pod ogrodem, ale nie dobijać się do niego, nie pytać, chodzić tak sobie, czekać aż pókiby panienka nie wyszła i jej samej do rąk pismo oddać.
Chłopak przewybornie pojął swe posłannictwo, a dostawszy dwa złote i obietnicę czegoś, jak się dobrze sprawi, kopnął się siarczyście do Żabiego.
Z bijącem sercem czekał pan Ludwik odpowiedzi. Trzeciego dnia dopiero wrócił chłopiec.
Panna list odebrała, kazała panu pięknie bardzo podziękować i powiedzieć że już nic nietrzeba.
Co do słowa tak się chłopiec tłumaczył, dodając że o odpowiedź i prosił i nalegał i kłaniał się i uparcie na nią czekał, ale panna mu po kilka razy powtórzyła:
— Że bo taki innej odpowiedzi nie będzie, choćby i rok siedział.
Zbyty niczem hrabia jeszcze się mocniej uparł dotrzeć do panny i nie dać się tak odprawić.
Rzecz szczególna, nigdy mu się to w życiu nie trafiło ażeby ktoś go tak zajmował, tak go nęcił i poociągał jak ta — artystka. Próżno sobie tłumaczył że to było dziecinnem, że ona tego nie była warta, że w świecie arystokratycznym mógł znaleść coś daleko ponętniejszego (nawet z muzyką!) — fantazya trzepała skrzydełkami i nie dawała się precz odpędzić.



Nim pani Idalia na swój obiad zaprosiła do Żabiego, państwo Du Royer przysłali z zaproszeniem do Borku... perfumowanym liścikiem odpowiedziała na to pani Manczyńska że właśnie myśl miała tęż samą, i że zamawia sobie jej urzeczywistnienie.
Na oznaczony dzień pani Idalia, chcąc być zachwycająco piękną, długą konferencyę miała ze swą faworytą nad wyborem sukni, ubrania i stroju na głowie. Trzeba było bowiem pogodzić wymagania godziny obiadowej, wizyty wiejskiej, być ubraną do twarzy, bez zbytniej pretensyi, oryginalnie i pozować na bóstwo. Piękna pani chciała ukarać zuchwałego człowieka, który jej hołdu śmiał odmówić. Basia znająca doskonale naturę, kaprysy, myśli tajemne swej anielskiej pani, odgadła łatwo że tam być musiał jakiś kuzyn lub młodzieniec.
Nie śmiała tylko badać, bo wiedziała jak pani nie lubiła być odgadniętą. Począwszy od sukni czarnej, w której pani Idalia wydawała się niezmiernie dystyngowaną, ale zarazem może zbyt poważną, aż do leciuchnej blado-lila i koloru morskiej fali z białemi koronkami, rozumowano nad wszystkiemi, próbowano nawet kilku, w końcu zmęczona hrabina rozpłakała się z niecierpliwości i zezwoliła na ver de mer. Na główkę miała włożyć maleńki stroik z roślin wodnych, który przypadał do sukni. Była w tem jak zawsze ładną laleczką, Ondyną do obrazka, ale jej brakło, jak zawsze, duszy coby promykiem swym rozświeciła blade widmo. Pan Onufry przypuszczony do oglądania toalety, znalazł swą panią zachwycającą, całował jej rączki, i trochę humor swemi pochlebstwy poprawił.
Basia przysięgała że anielskiej pani nigdy tak cudownie piękną nie widziała.
— Szkoda, — dodał mąż, że u Du Royerów to wszystko stracone prawie, bo oprócz starego gospodarza i tego kuzynka pewno nie będzie nikogo, a ty godną jesteś aby tłumy przed tobą klękały.
Najdrobniejsze akcesorya stroju z równą troskliwością jak ubiorek na głowę były dobrane, pani już siedziała w powozie, gdy jeszcze posłała do Basi po inną parę rękawiczek, gdyż ta którą wzięła niedosyć harmonizowała z suknią.
Przez całą drogę pani Idalia była milczącą, bo się niezmiernie lękała aby suknia się nie pomięła; pan Onufry musiał siedzieć boczkiem i cygara nie palił, ażeby dymek nie uczepił się gdzie jakiej falbanki.
Naostatek powóz stanął szczęśliwie u ganku, na którym oczekiwał już stary Du Royer, oba jego synowie, domniemany kuzyn i wcale niespodziewany hrabia Zamiński. Do tego pani Idalia miała żal zawsze za jego wycieczkę podpatrzoną do chałupy.
Hrabia znalazł się tu przypadkiem, dowiedziawszy o przybyciu państwa Du Royer. Powiększyło się towarzystwo i ożywiło zarazem, a piękna Ondyna mogła, niewyjmując starszego syna domu, dorosłego już młodzieńca, próbować siły swych wejrzeń na trzech ofiarach: hrabi, kuzynie i Bolku Du Royer. Nie chodziło jej jednak tego dnia tak bardzo o żadnego z nich prócz zuchwalca, owego pana Zygmunta, bo ten przykładnie ukaranym być musiał. Wysiadając też z powozu najpierwej strzeliła na niego oczyma i — strzał chybił.
W salonie towarzystwo się ugrupowało, tak, że w głównem kółku oprócz dwóch pań pozostał tylko hrabia Zamiński.
Dnia tego razem z suknią koloru morza, pani Idalia humor jak morze zmienny przywdziała, chciała być wielką panią, znudzoną, imcomprise, rozczarowaną, jedną z heroin ówczesnych romansów, o ile taka heroina w Borku o tej porze mieścić się mogła.
Ów pan Zygmunt dla którego tyle cierpiała, dnia tego ustąpił zupełnie miejsca gościowi i, jak na złość, trzymał się ciągle z Bolkiem, z młodszym jego bratem, w oddaleniu i na uboczu. Nie wydawał się nawet teraz kuzynem, i pani Idalia lękała się już czy się nie omyliła, czy nie wzięła guwernera za — człowieka. Jednakże był tak poufale z Bolkiem, a w salonie tak swobodnym, że po pilniejszem rozpatrzeniu się został znowu awansowany na kuzyna. Pani Idalia mówiła w sobie w duszy, że choćby zresztą był i prostym nauczycielem, nie miał prawa opierać się urokowi jej wdzięków.
Rodzaj tej zalotności niewinnej na który chorowała pani Manczyńska, wymagał uwielbienia od całego świata. Wdzięczyła się nawet do Więckowskiego, gdy stała w ganku a pisarz przechodził zdala, było to w jej naturze.
Nim dano do stołu, pokilkakroć przesuwały się osoby zapełniające salon w różnych kierunkach, mogła więc pani Idalia parę razy spojrzeć na pana Zygmunta i we wzrok ten wlała całą siłę jaką miała w duszy.
Za drugiem wejrzeniem dostrzegła widoczny skutek. Młodzieniec zmięszał się, oczy jego pobiegły z zapytaniem i otrzymały niezrozumiałą, ale niepokojącą odpowiedź, widać po nim było że naostatek pocisk utkwił.
Pani Idalia uważała że bardzo zręcznie, nie dając tego poznać po sobie, stanąwszy za hrabią Zamińskim, potem za Bolkiem, śledził ją niespokojny, jakby się chciał przekonać dowodniej że istotnie pytanie było zwrócone do niego i miało to znaczenie, jakie mu przypisywał. Ucieszona tem piękna pani odpowiedziała tak rozpaczliwie wyrazistym wzrokiem, iż — jedynie pierwszy szwank i potrzeba odwetu mogły go tłumaczyć.
Pan Zygmunt stanął jak wkuty, pobladł, i nierychło odzyskał ruchów swobodę.
Czytelnik w tej cale niezagadkowej postaci poznał oddawna młodego Zarzeckiego, którego wypadek naraził na ten zabójczy ogień oczów niewinnie zalotnego stworzenia.
Pan Zygmunt był, mimo że się w salonie obracał swobodnie i przyzwoicie, co było mu od natury danem, — całkiem obcy życiu salonowemu i jego igraszkom; młodość spędziwszy na ciężkiej pracy, w niedostatku, wybiwszy się o własnej sile trochę ku górze, życia serca, marzeń i fantazyj młodzieńczych wcale nie kosztował, kobieta jako ideał nie istniała dlań; jeszcze „dass ewigweibliche“ nie objawiło mu się. Uśmiechały mu się nieraz różne kopciuszki o które się ocierał, lecz nie czyniły żadnego wrażenia. Zygmunt, obdarzony energią wielką, pochłonięty był myślą jedną, zdobycia stanowiska dla siebie i ratowania rodziny.
Nie miał czasu na żadne miłostki, i gardził niemi jako rzeczą płochą... Wzrok zalotnej pani Idalii był dlań jakby iskrą, która pada na wysuszone drzewo, gotowe do zapłonięcia żywym ogniem.
Aby sobie wytłumaczyć wrażenie jakie uczynił na nim, trzeba w rachubę wciągnąć młodość, życie pozbawione poezyi, piękność kusicielki, blask jaki jej nadawało to co ją otaczało, — pragnienia duszy i krwi. Więc, choć młodzieńcem był poważnym, rozsądnym i statecznym, pan Zygmunt, jeżeli nie więcej, poczuł się zaniepokojonym.
Znał w niej nieprzyjaciółkę rodziców swoich, a nie przypuszczał ażeby ona nie wiedziała kto był. Wzrok tak natarczywie wyzywający przez to jeszcze nabierał nadzwyczajnego znaczenia. Jakkolwiekbądź, nawet najprzyzwoitszy i najpoważniejszy młodzieniec dwudziestokilkoletni nie gniewa się, gdy nań bardzo piękna kobieta czule spogląda. Pan Zygmunt był poruszony tak, że się sam siebie zawstydził.
Z drugiej strony w duszy kobiety tej, która nigdy nikogo nie kochała, oprócz samej siebie, ten młody, piękny mężczyzna, na którego czole świeciła myśl a z twarzy biła energia męzka — rozbudzał sympatyę dla niej samej niezrozumiałą. W trzydziestu kilku leciech po raz pierwszy spotkać się z istotą, do której pociągał niepojęty jakiś i niewytłumaczony urok — jest rzeczą zapewne rzadką, lecz nie bezprzykładną.
Pani Idalia była tem upokorzoną, lecz czuła że — był to ten ktoś, kogo dotąd na świecie nie spotkała, a który jej był potrzebny.
Mimowolnie zrobiła małe porównanie pomiędzy nim a swoim mężem, i — nie licząc w to różnicy wieku, dopatrzyła się w panu Onufrym pięknego safanduły, hrabia Zamiński wydał się jej przy nim jakby zblakły, przeprany i nie dobrze ufarbowany.
Bolek Du Royer, chłopak ładniuchny, świeży, wesołej twarzyczki, przy nim coś miał dziecinnego. Słowem pan Zygmunt, nawet w przypuszczeniu najokropniejszem, że był guwernerem — nie tracił w jej oczach.
Zarumieniła się sama gdy jej przyszło na myśl, że takiego guwernera życzyłaby dla syna... Było to już iść trochę zadaleko.
Przed obiadem bawiono się w salonie, panie potem przechadzały się trochę same, a gdy dano do stołu, pani Idalia ciekawie spojrzała na miejsce jakie miał zająć ów Zygmunt u obiadu. Mogło to ją o położeniu jego w tym domu objaśnić. Stało się, że posadzono go między dwoma synami — i z tego się nic nie dawało wyciągnąć. Zwróconą mając uwagę na wszystko, pani Idalia słysząc że nie nazywano tego pana nigdy inaczej jak panem Zygmuntem, coraz bardziej zaczęła podejrzywać że mógł być guwernerem.
Ale cóż? w początku ją to oburzało i dręczyło, powoli się oswajała z tą ewentualnością i przypuściwszy ją, niemal była nią zadowolnioną.
Nieszczęśliwa istota, która dotąd obchodziła się czcią jaką jej składano, po raz pierwszy uczuła że gotowa by się kochać sama. Nie przesadzimy mówiąc, że ją to takim napełniło strachem, jak gdyby miała dostać ospy. Przeczucie możliwości już było niestety — uczuciem faktu spełnionego.
Pan Zygmunt z niezmierną ostróżnością, raz zakosztowawszy słodyczy wejrzenia, które nietylko było owocem zakazanym, ale istotnie rajskiem jabłkiem — nie mógł się oprzeć sięganiu po tę truciznę. Ciągle sobie mówił że to była ta kobieta, która jego rodziców przezwała Hołotą i była przyczyną ich cierpień — nic to nie pomagało. Ten kat tak był ponętny, że o wszystkiem można było zapomnieć, oczy w niego wlepiwszy.
Z obu stron zapewne ten początek sympatyi musiał być czysto zmysłowym, — lecz w tem co się na świecie w ogóle nazywa miłością, zmysły, niestety, grają rolę taką, że nigdy rozpoznać niepodobna gdzie one są a gdzie ich nie ma. Najstraszniejsze też namiętności są właśnie te, których poezya królewskim swym płaszczem okrywa czysto ziemską naturę.
Pomięszany, niespokojny, nierad z siebie pan Zygmunt, chociaż mógł z ogólnej rozmowy przy obiedzie korzystać, aby się zbliżyć do pani Idalii, nietylko się o to nie starał, ale postanowił jej unikać. Miał to sobie za obowiązek. Ona zaś oczyma dokonała tego co rozpoczęły oczy — i wesołość jej powracała, bo przy deserze była pewną, że zdobyła człowieka.
Siedzący naprzeciw pana Zygmunta hrabia Zamiński, który nie wiedział że to jest brat artystki, ale o obowiązkach jego w tym domu był uwiadomiony, z przebiegłością starego światowca, wśród rozmowy robił pewne postrzeżenia, i połapawszy wzroki latające ciągle, — coś sobie pomyślał. Znał doskonale piękną Idalię i wiedział że była najcnotliwszą z kobiet zalotnych, jakie w życiu spotykał, — bawiło go tylko, że nawet takiemu panu Zygmuntowi życia darować nie chciała.
— Biedny chłopak, — rzekł w duchu, jeżeli nie zna naszych pań, gotów to wziąść na seryo i oszaleć. Toby było pocieszne.
Wstano od stołu. W celu zabawienia się naiwnym, jak mu się zdawało, młodzieńcem, zaraz po obiedzie hrabia zbliżył się do Bolka i prosił aby go z panem Zygmuntem zapoznał.
— Mój przyjaciel, pan Zygmunt Zarzecki.... Pan hrabia....
Nazwisko uderzyło hrabiego i zmięszał się trochę.
— Z jakich stron pańska rodzina? — spytał hrabia.
— Moja! — odparł Zygmunt uśmiechając się — z bardzo blizkich, jestem synem dawnego rządcy nieboszczki podkomorzynej.
Jak ściana zbladł hrabia, lecz natychmiast wróciła mu pewność siebie. Myśl prędziuteńko skombinowała jakie ztąd będzie mógł wyciągnąć korzyści. Nie znając Zarzeckiego, sądził że łatwo go ujmie sobie, przez niego zaś siostrę. W każdym razie potrzeba się było poznać bliżej, poufalej, i co przypadek nastręczył, wyzyskać.
Panie wychodziły do ogrodu, stary Du Royer, który bez cygara długo się obejść nie mógł, mężczyzn zapraszał do siebie. Zygmunt, który dawniej palić nie mógł, później nie chciał się już przyzwyczajać, nie palił więc i chciał pozostać z małym swym wychowańcem, gdy gospodarz, który go lubił, synka odprawił z kobietami, a jego zaprosił z sobą.
— Chodź z nami, jeśli nie na cygaro, to na gawędkę.
Razem więc poszli do pokoju na ogród wychodzącego, otoczonego sofami, i tu się rozsiedli wygodnie.
Hrabia miał czas rozmyśleć się i osnuć plan przyszłego postępowania z panem Zygmuntem. Postanowił go ująć sobie nieodzownie. Na zręczności mu nie zbywało. Przytomność starego i młodego Du Royera, nie dozwalała się rozmówić poufnie, ale znalazł zręczność odprowadzenia pana Zygmunta do okna i szepnięcia mu.
— Bardzo rad jestem że się spotykamy. W interesie jego rodziny, gdyż siostrę pańską pannę Anielę oddawna mam przyjemność znać, potrzebuję się z nim rozmówić na osobności. Jeśli to być może, przyjedź pan do mnie.
Zygmunt popatrzał trochę zdziwiony, lecz zdawało mu się to pochodzić ze zbyt dobrego serca, aby mógł odtrącić; skłonił się i odpowiedział że — przyjedzie.
Rozmowa się stała ogólną.
Hrabia ze zręcznością wielką, sam jak najmniej mówiąc, pobudzał pana Zygmunta do rozmowy, słuchał pilnie. Chciał go poznać, aby wiedzieć jak ma z nim postępować.
Z góry wyobrażał sobie że młodzieniec, mimo przyzwoitej wcale powierzchowności, musiał być — naiwnym. Utwierdzało go w tem i złapanie się na wejrzenia strzeliste pani Idalii, których hrabia znał wartość. Zdziwił się mocno przekonywając, że Zygmunt był energiczny, wykształcony i choć nie miał doświadczenia świata, nie zbywało mu na męztwie do walczenia z nim, gdyby tego była potrzeba.
Bliższa znajomość z panem Zygmuntem wcale go nie ucieszyła — przekonał się że młodzieniec ten był już życie seryo pojmującym mężczyzną. Dobrem tylko było to, że grunt poznał.
Gdy w pokoju pana Du Royera rozprawiano przy cygarach, panie wyszły na balkon od ogrodu, i Idalia postanowiła wprost jakoś zapytać gospodyni o młodzieńca — pour en avoir le coeur net.
Szło o to, ażeby uczynić to jakoś nie obudzając żadnej złej myśli.
— Państwo jesteście we wszystkiem szczęśliwi, — odezwała się do przyjaciółki. Zdaje mi się że ten pan Zygmunt? nieprawdaż? jest guwernerem młodszego syna ich?
Pani Du Royer potwierdziła to skinieniem.
— Bardzo przyzwoicie wygląda, a mój niemiec! — nie dokończyła.
— W istocie myśmy z Zarzeckiego tego bardzo kontenci, — odezwała się gospodyni. Bolek go nam nastręczył, bo nauki razem kończyli. Z wielkim taktem chłopak i bardzo otwartą głową.
Pani Idalia pobladła uderzona znajomem nazwiskiem.
— Jak się zowie? Zarzecki?
— Myślałam że wiesz nazwisko, — dodała spokojnie gospodyni, — boć to syn tego starego co był u waszej podkomorzynej, czy rządcą, czy niewiem tam czem...
Mówiąc to pani Du Royer więcej patrzała na ładną suknię swej sąsiadki niż na nią i nie dostrzegła, że w mgnieniu oka twarzyczka jej straszliwie się zmieniła. Sama jej właścicielka musiała to uczuć, i postarała się przyjść do siebie, nim wzrok gospodyni ku niej się skierował. Oniemiała tylko.
Nie wiedząc czem się ratować, napiła się prędko kawy, zaczęła wachlować żywo, i natychmiast unosić nad nadzwyczajną pięknością rozkwitłych granatów na balkonie stojących, chociaż zwrot ten nie był zręczny, i mógł obudzić pewne podejrzenia, spokojna pani Du Royer, śmiejąc się poczęła przypominać, jak to też same granaty, tu potrzebujące takiego pielęgnowania, już w Sestri ślicznie w gruncie wykwitają, a około Genui przy płotach je widzieć można.
I tak rozmowa do Włoch zawędrowała.
Co się w duszy pani Idalii działo, trudno, niesposób odmalować.
Wszystkie myśli naprzód jakby wichrem jakimś poruszone zbiły się w chmurę ciemną, wirowały zakrywając światło, potem je zaczęły przebiegać błyskawice i nierychło spokojnym całunem dżdżystym zasnuło się niebo.
Pragnęła jak najprędzej być sama z sobą, wstydziła się siebie, uczuć swych, płochości swej — uciecby była chciała od samej siebie. Chociaż przyzwyczajona do udawania żwawo prowadziła rozmowę, sama czuła że popełniała w niej straszliwe omyłki, że była roztargniona, a gdy po długiej męczarni, mąż przyszedł nareszcie zabrać ją do domu, odetchnęła dopiero.
Przy wyjściu stali mężczyźni wszyscy, był i pan Zygmunt, pani Idalia miała najmocniejsze postanowienie wyjść nie obejrzawszy się nawet na niego, serce jej biło w piersi aż do mdłości; siła której się oprzeć nie mogła, poprowadziła jej oczy na pana Zygmunta i nie gniewem ale wyrazem tęsknoty i smutku przejęła wejrzenie.
Spojrzeć tak na tego plebejusza, tę hołotę obrzydłą, było w jej własnem przekonaniu zbrodnią — popełniła ją bezwiednie.
Chciało się jej płakać.
Siedzieli już w powozie. Pan Onufry dotąd ani o nazwisku ani o pochodzeniu Zarzeckiego nie wiedział. Spojrzawszy na żonę, która padła na poduszki jakby złamana, domyślił się że albo jest chora lub coś się stać musiało czego nie pojmował.
— Duszko droga, czy ci obiad nie zaszkodził, — zapytał.
Idalia zerwała się tylko i spojrzała mu w oczy.
— Nie wiesz nic? — zawołała.
— Ja? a cóż — cóż mam wiedzieć?
— Ten Zygmunt?
— Zygmunt? — zdziwiony podchwycił pan Onufry.
— Guwerner ich! — z wielką zapalczywością dodała pani Idalia, — ale to jest syn starego Zarzeckiego.
Pan Onufry z kolei — osłupiał. Usta mu się otwarły szeroko, patrzał na żonę długo, westchnął.
— Syn Zarzeckiego! nie do wiary!
— Prawda? Proszęż cię, ludzie bez żadnych środków, umierający z głodu, tymczasem, jak ci się to podoba, córkę wyprowadzili na artystkę, a z syna zrobili...
— Ale bo, wiesz, ma foi, — rzekł Onufry, — ma minę tak przyzwoitą... To przechodzi pojęcie.
— Tak! to pojęcie przechodzi! potwierdziła pani — cela depasse tout.
— I my jednego pięknego dnia, dodał Onufry, jesteśmy wystawieni na to, że z nim bawimy w jednym salonie, siedziemy u jednego stołu i kłaniamy mu się.
Ha! przyznam się, że po starym Du Royer nigdy bym się był nie spodziewał, żeby mi śmiał podobnego figla wyrządzić!
A! a! — powtarzał pan Onufry rozgrzewając się. — C’est charmant!
Twarz mu pałać zaczynała, cóż gdyby był w położeniu pięknej Idalii, która — czuła, że ten syn Hołoty za serce ją chwycił!..
Upokorzenie pani było innej natury niż pana Onufrego; ten gniewał się poprostu i burzył. Nie mógł zrozumieć jakim sposobem ów pijak mógł mieć takiego syna, chwilami wątpił czy się żonie nazwisko nie przesłyszało.
— Proszę cię, — odparła urażona pani, — przecież Du Royer mi z najzimniejszą w świecie krwią powiedziała, że jest synem starego rządzcy podkomorzynej.
Pan Onufry nie posiadał się z gniewu, który nim owładnął, zapalał i gasił cygaro, rzucał się na siedzeniu, kręcił, zżymał, półsłowami odzywał do zupełnie już milczącej żony, która z rękami założonemi na piersiach, z oczyma wlepionemi w niebiosa, zdawała się im wyrzucać, że ją naraziły na coś tak niesłychanie, straszliwie, tragicznego razem i śmiesznego...
Z gorączką prawie dojechała pani Idalia do Żabiego i wprost poszła się rozebrać. Basia już była w gabinecie, spojrzała na swą panią i poskoczyła ku niej niespokojna:
— Paniusia niezdrowa! Moja anielska pani! co pani jest! Czy pani droga nie zaszkodziła.
Idalia już leżała w krześle z głową na ręku podpartą.
Klękła przed nią faworyta.
— Na miłość Bożą! co to pani? Wódki kolońskiej? soli?
Nim te leki przyniosła z toalety, Idalia już była otrzeźwiona. Westchnienie głębokie z piersi jej się wyrwało.
— Nic nie wiesz! — zawołała z rodzajem dziecinnego przestrachu, — nic nie wiesz? Wystaw sobie — tych Zarzeckich syn...
— Tej hołoty... — przerwała Basia.
— Guwernerem u Du Royerów!
Panna Drobisz uderzyła w grube ręce.
— A toż co? czyż może być!
— Dopiero dziś dowiedzieliśmy się o tem! Gdyśmy po raz pierwszy tam byli, o Bożym świecie nie wiedząc, mówiliśmy z nim... Nadzwyczaj, niesłychanie przyzwoicie wygląda — powiadam ci! wzięliśmy go za kogoś z naszego towarzystwa.
Panna Drobisz nietylko gniew pani podzielała, ale nieskończenie więcej była oburzoną na tego — hołotę, który śmiał zbliżyć się do anielskiej paniusi — i podnieść oczy na nią.
Nie wiedziała o niczem!
Uderzyło ją niesłychane zmięszanie Idalii i wrażenie jakiego doznała.
— A! proszę paniusi! — odezwała się. — Ja przysięgam że to jest podła szykana tych niegodziwych Du Royerów. To było napięte, obrachowane! To jest nikczemność. Jabym z niemi zerwała raz na zawsze!
Żeby śmieli przeciwko państwu protegować tych nikczemnych ludzi. Cóż pan na to?
— Oboje zostaliśmy oburzeni tą omyłką, — odezwała się Idalia znacznie mniej okazując gniewu niż sługa się spodziewała. Jednak ja Du Royerów nie obwiniam. Sama mi mówiła, że z jej synem razem nauki kończył i że on go do ich domu wprowadził.
— I jakże ten przybłęda wygląda? — spytała Basia.
— Mówiłambo ci już, — kwaśno odparła pani, wszyscyśmy się oszukali, tak ma przyzwoitą minę.
Powiadam ci, ja go sama wzięłam z początku za jakiegoś kuzyna domu.
— Pani!.. — wykrzyknęła faworyta, — a! to coś okropnego!
Pod ciężarem tego wyznania schyliła głowę Basia i zwolna zaczęła panią rozbierać.
Pan Onufry, choć nie miał powiernika, bił się po swoim pokoju chodząc z myślami nieprzyjemnemi. Przychodziły mu do głowy następstwa tego wciśnięcia się do domu sąsiedzkiego syna ludzi, którzy tyle od niego ucierpieli. Naturalnie, oczernią nas, zohydzą. Skarżyć się będą! wszystka wina na nas spadnie. Miłe rzeczy! Śliczne rzeczy!
Nienawykły sam sobą kierować pobiegł pan Onufry do salonu szukać żony, ale tu długo na nią oczekiwać musiał, gdyż rozmowa z Basią dużo czasu zabrała.
Pani Idalia miała przytem czas rozmyśleć się nad dalszem postępowaniem z — Hołotą.
Gdy się ukazała w salonie i mąż niespokojny, unikając angielki i niemca, odprowadził ją na stronę, odzyskała była przytomność i krew zimną, przynajmniej pozornie.
— Mój aniele drogi, no cóż ty mówisz o tem? — począł pan Onufry. Zastanowiłaś się nad następstwami? Są to okoliczności mogące wpłynąć na nasze stosunki.
Ja, ja ci się już przyznam do wszystkiego.
Tu pocałował ją w rękę.
— Pragnąłem ci uczynić niespodziankę, chciałem odkupić dożywocie od Zarzeckiego, aby się ich ztąd pozbyć. Stary pijak oddaje mi to za tysiąc kilkaset rubli. Co tu robić! Gotowi i w tem widzieć krzywdę! wziąć na języki!
Du Royerowie mają pełno znajomości w stolicy, wszędzie!
Załamał ręce.
Idalia milczała smutnie.
— Bardzo ci dziękuję za twoje dobre serce, ale tysiąc kilkaset rubli doprawdy lepiej użyć można. Niech tam sobie siedzą jak siedzieli.
Pan Onufry się zdziwił.
— Ja nie wiem prawdziwie jak nam postąpić wypadnie, — odezwała się pani Idalia, szarpiąc końce chusteczki. Prowadziliśmy z niemi długą wojnę i nie zyskaliśmy na niej nic... Któż wie? Jeśliby oni się upokorzyli. — Któż wie?
Posłuszny mąż głęboko się zamyślił.
— Zapewne, — rzekł, — ale to obrzydliwa rodzina, mam wstręt do nich!.. Nie mówmy o tem lepiej. Są twarde czasem konieczności w życiu.
W milczeniu poszli na wieczerzę, mowy już o niczem nie było,; pani się skarżyła na głowę, pan Onufry chodził posępny, dwór cały wnosił że przejażdżka do Borku jakoś się nie powiodła.
Następny dzień może był jeszcze trudniejszym do przebycia, niż poprzedzający. Oboje im głębiej brnęli myślami w stosunek do Hołoty, tem trudniej im było znaleźć wyjście z tego labiryntu w jaki popchnęły ich losy.
Z pana Zygmunta godziło się domyślać siostry, panny Anieli, o której wiedziano że była bardzo muzykalną. Hrabia ją chwalił, miała i ona swych zwolenników i wielbicieli talentu. Wszystko się spikało na to, aby państwa Manczyńskich w oczach świata okryć hańbą, jako prześladowców nieszczęśliwej rodziny.
Pani Idalia była prawie za tem ażeby złagodnieć i — jeśliby się zbliżyli, postarać o zatarcie przeszłości; pan Onufry, nie podzielając tego zdania, przyjmował je w pokorze ducha, aby się nie przeciwić żonie. Był pewnym że do żadnego zbliżenia się nie przyjdzie.
Najdrapieżniej usposobioną i najzajadlejszą na Du Royerów i na Hołotę była panna Drobisz, ale postanowiła sobie na panią wpływać tak, ażeby wszelkie łagodniejsze usposobienie wykorzenić.
— Że nie dopuszczę do tego aby im folgowano, to nie dopuszczę, żeby mi przyszło nie wiem co zrobić! Państwo by się w oczach świata sami skompromitowali! A! nigdy, przenigdy!
W zbrzydłej chałupie ani się nie domyślano tego co się działo w pałacu, w starego tylko pana Jakuba nowy duch wstąpił z przybyciem syna. Troska, przynajmniej o chleb powszedni, ustąpiła, chorej cokolwiek się polepszyło, on sam z nowym zapałem brał się do składania kółek swojego młyna. Najęto Łukową do posługi w domu i Lucia mogła spocząć choć trochę, przyodziać się, pomyśleć o sobie.
Codziennie spodziewano się Zygmunta, który choć zaraz nie mógł przybyć, po kilku dniach dobiegł wieczorem do Żabiego.
Lucia wybiegła przeciwko niemu, zupełnie przemieniona.
Choć na pięknej jej twarzy trud i niedostatek zostawiły ślady, młode lice trochę rozkwitło znowu, a strój staranniejszy nieco wrócił jej dawną postać. Nie była to już ta nieszczęśliwa istota, spłakana i odarta, jaką Zygmunt z przerażeniem spotkał w progu dworku, przybywszy po raz pierwszy. Poszli razem z nią do łóżka chorej matki, która długo syna przy sobie trzymała, napatrzeć się go nie mogąc, potem pochwycił go ojciec, naostatku Lucia zabrała na rozmowę której łaknęła.
Ani ojcu ani matce nie wspomniał Zygmunt o spotkaniu z Manczyńskiemi, lecz gdy sam na sam zostali z siostrą, szepnął na jej ucho.
— Wiesz Luciu, twoi Manczyńscy dwa razy byli u Du Royerów... Widziałem ich oboje.
Lucia zarumieniła się gniewem.
— Jakto? — zawołała — i ty nie wyszedłeś natychmiast aby jednem nie oddychać powietrzem.
Zygmunt się rozśmiał.
— Moja najdroższa, awantury robić w domu, w którym mi tak dobrze, któremu tyle zawdzięczam, ani mogłem, ani chciałem.
Zmarszczyła się siostra.
— To kat naszych rodziców!
— Nie myślę ich uniewinniać, — rzekł Zygmunt, — ani się do nich zbliżać. Sama pani, którą po raz pierwszy w życiu miałem szczęście oglądać, jest — bardzo śliczną panią.
— I ty to możesz mówić! — zakrzyknęła siostra.
— Może być najgorszą, — odparł Zygmunt, ale że jest ładną, to nie ulega wątpliwości.
— Kobieta bez serca, próżna, rozpieszczona, dumna, która tylko o sobie myśli i siebie kocha jedną.
— Wszystko to być może, — dodał Zygmunt, — ale, mówię ci, jest bardzo ładną.
— A ty jesteś szkaradny! — odezwała się siostra odpychając go. — Jesteś więc i ty jak wszyscy w świecie mężczyźni, dla których urok ładnej twarzyczki osłania wszystkie szkarady serca i duszy.
Zygmunt pocałował ją w czoło.
— Kochana moja, — rzekł, — przypomnij sobie że grecy, widzą wszędzie piękność gdziekolwiek ona jest i cześć jej oddają.
— Nawet piękności pani Manczyńskiej!, — ironicznie dodała Lucia.
— Gdybym mogła gniewałabym się na ciebie — ale że cię kocham, lituję się nad tobą.
A po namyśle dodała.
— Pięknie cię ta piękna pani musiała przyjąć.
— O! — odezwał się Zygmunt — jeżeli to była komedya to ci się przyznam że odegrana z takim artyzmem iż żadna Ristori się z nią mierzyć nie może! patrzała na mnie jak gdybym nie był Zarzeckim! prawdziwie!
— Obrzydła zalotnica! przerwała Lucia. — Nie mów mi o tem, słuchać nie chcę. Ja to rozumiem jednakże. Lękają się ciebie i Royerów, chcą cię rozbroić!
Zygmunt miał jeszcze na ustach że go hrabia Zamiński zaprosił, lecz wstrzymał się, nie chcąc o tem mówić siostrze, dopóki nie mógł być u niego.
— Popsułeś mi całą przyjemność jaką z sobą przyniosłeś, — zakończyła siostra. Dla mnie nad tę rodzinę co się bez litości nad biednym ojcem znęcała, nie ma na świecie wstrętliwszego nic. Nie jestem mściwą, lecz gdybym mogła, Zygmuncie pomściłabym na nich łzy nasze, byłabym okrutną.
— Kochana Luciu — ty jesteś artystką we wszystkiem, masz duszę płomienistą, a ja mężczyzna, muszę się rachować z zimną rzeczywistością.
— Nie zazdroszczę! — potrząsając głową dodała Aniela — ja innego rachunku nie znam nad ten który dyktuje serce!
— A w sercu, starając się w żart obrócić rozmowę niemiłą — a w sercu, — rzekł Zygmunt, dwa razy dwa...
— Bywa zero — lub sto! — skończyła siostra... — nigdy cztery!


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.

Pani podkomorzyna, o której już z różnych ust słyszeliśmy, należała do tych niewiast przeszłości, obdarzonych energią wielką, które myśl jakąś wziąwszy do serca umiały ją, na nic nie zważając, doprowadzić do skutku. Stracił nieboszczyk jej mąż majątek, marnował syn, wnuk prędko zaczął iść w ich ślady, biedna kobieta opanowana ideą, że obowiązkiem jej było mienie rodziny ocalić i zapewnić na przyszłość, cała się temu poświęciła.
Nie przesadzano wcale malując ją aż do monomanii skąpą. Żyła w rodzaju gorączki lat kilkadziesiąt, gromadząc grosz chciwie, łapczywie, bez względu na śmiechy i potwarze jakie na nią rzucano. Nie uczyniła krzywdy nikomu, ale mając serce dobre, niewiele robiła dobrego, bo ciągle los rodziny stał jej przed oczyma.
— Zwalają się i poginą! gdzieś u żyda pod ławą Manczyńskich szukać przyjdzie!
Majątki własne i te które miała przed dożywociem, służyły jej za warsztat do robienia fortuny.
W ciągu lat kilkudziesięciu nabywszy doświadczenia, wprawy, umiejętności, dobrawszy sobie ludzi, wiadomo było że podkomorzyna kapitały zebrała bardzo znaczne, właściwie obliczyć ich dokładnie nikt nie umiał, przesadzano może w rachubach, lecz nie było tajemnicą dla nikogo że summy wielkie gromadziła. Syn gdy stracił majątek nie dostał od niej nic, wnukowi nie dawała ani grosza, wyrzucała mu marnotrawstwo i często na oczy go przypuścić niechciała.
Gospodarstwo w dobrach było dosyć uproszczone, niektóre szły dzierżawami, inne miały rządzców, podkomorzyna sama wzierała we wszystko, a pieniądz który raz wszedł, już od niej nie wychodził. Nie pożyczała nikomu, nie lokowała nigdzie, co się z nim stało Bóg jeden wiedział, ona druga, a pan Zarzecki trzeci może.
Zarzeckiego od młodego chłopca wziąwszy jako pisarza, probując go na różne sposoby, doświadczywszy w nim uczciwości nieposzlakowanej, zrobiła sobie z niego narzędzie i w końcu posługiwała się nim do wszystkiego. Człowiek był, jak widzieliśmy, bardzo sobie prosty, nieco dziwak i w dodatku nałogowy, ale sumienia wielkiego. To sumienie czyniło go podkomorzynie drogim, przebaczała mu omyłki, dziwactwa, słabości, bo wiedziała że nieograniczonego zaufania jej nie zawiedzie.
Z czasem słabnąc, starzejąc, tracąc pamięć, podkomorzyna, zdawała na niego coraz więcej, aż w końcu oddała wszystko do wiernych rąk.
On za nią jeździł po majątkach, odbierał, kwitował, targował się, rejestra pisał i pieniądze chował.
Podkomorzyna, obyczajem starych, papierowych pieniędzy nie rozumiała, rzadko je przyjmowała, mieniała wszystko na srebro i złoto. Za dawnych czasów gdy była zdrowsza, pokój jej był workami i woreczkami cały zapchany. Miedź miała swe kompartymenta po skrzynkach, bo tu szeląg żaden nie był wzgardzony i staruszka powtarzała.
Kto grosza nie szanuje, ten szeląga nie wart.
Gdy zgięta wpół, nie mogąc już chodzić tylko o kiju, coraz zaczęła być niespokojniejszą o siebie podkomorzyna, powołała parę razy prawników chcąc uczynić jakieś rozporządzenie.
Słynęła z bogactw, juryści więc wezwani musieli jej ciężkie stawić warunki i zapewne korzystać chcieli z tej zręczności.
Wszystko cokolwiek zamierzała uczynić wymagało czasu, formalności, prośb, starania. Staruszce nie chciało się na same przygotowania rozpraszać pieniędzy, gniewała się i nic nie robiła, coraz nowych powołując doradzców.
Zeszło na to dużo czasu, choroba starości i znużenia zmusiła położyć się do łóżka. Napróżno zaklinał ją Zarzecki aby wezwać doktora, uparła się pić jakieś ziółka i smarować tłustościami. O doktorze żadnym słuchać nie chciała.
— Ani mi się waż go sprowadzać! Jeszcze czego nie stało! Potem płać aptekarskie rachunki. Godzina śmierci przeznaczona, żaden na to doktór nie pomoże.
Gdy coraz widoczniej siły uchodzić zaczęły, zlękła się snać podkomorzyna iż czasu jej nie stanie na dokonanie ostatniego rozporządzenia. Z niezmiernym pośpiechem pracowała nad czemś potajemnie z Zarzeckim, kazała mu wszystkie rejestra i notatki popalić, posyłała go, dysponowała, miała naostatek za jego namową robić jakiś testament; już posyłano po rejenta, gdy nagle życie skończyła.
Niepokój może zgon przyśpieszył, gdyż w nadzwyczajnej była obawie, aby wnuk majątku po niej nie pochwycił do rąk swoich.
W istocie czychano na ten spadek, oczekiwano na śmierć staruszki. Gdy się o niej dowiedziano, poczciwy pan Onufry z sądem i urzędnikami, choć ciała jeszcze z sypialni nie wyniesiono, dom stary otoczył i objął we władanie.
W kantorku nieboszczki znalazło się kilkaset rubli, które zaledwie na skromny pogrzeb starczyć mogły. Napadnięto Zarzeckiego o kasę, powiedział że podkomorzyna musiała nią rozporządzić i że jemu jej nie zdano.
Z papierów i rejestrów popioły się tylko znalazły w kominie, żadnego zresztą śladu. Więziono pana Jakóba, pytano, grożono, trzymano w zamknięciu, milczał uparcie.
Poczęły się poszukiwania w starym dworze, pozrywano w nim posadzki, pogruchotano mury, kopano, nie przepuszczono żadnemu kątkowi, nic nigdzie nie znaleziono. Podkomorzyna sług miała mało, a jeszcze mniej się niemi posługiwała, brano ludzi tych na spytki, nic powiedzieć nie umieli. Z zeznania tylko prawników, wzywanych do zrobienia rozporządzeń, wiedziano iż sumy znaczne gdzieś się znajdować musiały.
Doszedł i do tego pan Onufry, że kilkakroć Zarzecki był przez podkomorzynę wyprawiany do Warszawy. Domyślano się że z pieniędzmi, on nic powiedzieć nie chciał.
— Dałem słowo i poprzysiągłem nieboszce że tego co mi dysponowała i zwierzyła rozpowiadać nie będę. Zabijcie mnie czy zamorzcie, nie powiem.
Długo wymęczony więzieniem, wypuszczony został Zarzecki; próbowano go ująć pieniędzmi i obietnicami, na to ramionami ruszał. Koniec końcem, gdy dowodów najmniejszych przywłaszczenia nie było, puszczono go wolno i państwo Manczyńscy, wpadłszy na tę myśl, że kapitały gdzieś zatajone, w swoim czasie wypłyną i wyjdą na jaw, pocieszali się nadzieją już tylko, nader krótko.
Podkomorzyna miała rodzonego brata, pana starościca Szumińskiego, tak skąpego jak ona. Ten pokrzywdził ją w wyposażeniu, pogniewali się więc z sobą i nie widywali; siostra wytoczyła mu proces, który przegrała. Przez bardzo długie lata stosunki były zerwane. Starościc, stary kawaler, nieżonaty, w dodatku do skąpstwa, miał pychę, żył na Białej Rusi, pieniądze zbierał i niekiedy zabawnie lubił występować. Śmiano się z niego. Młodszy znacznie od podkomorzynej, pan starościc żył dotąd jeszcze, lecz jak ona, familii Manczyńskich znać nie chciał. Pod koniec życia siostra pisywała do niego, on do niej, korespondencya była ożywiona dosyć. Szumiński wezwany podobno, czy dobrowolnie, wybrał się odwiedzić podkomorzynę, przyjechał do niej, zobaczywszy sposób jej życia, poróżniwszy się na nowo, prędko powrócił na Białą Ruś.
Gdy mu oznajmiono o jej śmierci, na pogrzeb, składając się słabością, nie chciał przybyć wcale.
W toku poszukiwań majątku po babce, p. Onufry, choć się tam niewiele spodziewał dowiedzieć, wybrał się do tego dziadunia na Białą Ruś.
Jak został przez niego przyjęty, nie opowiadał nigdy, zżymał się gdy o nim wspominano, i dosyć prędko nazad powrócił. Zdaje się, że chciał u niego zasięgnąć jakichś wiadomości o kapitałach, z których siostra mu tajemnicy nie robiła, lecz starościc go zbył zimno, składając się tem, że nic nie wie.
Kilka razy pisał do niego p. Onufry, starając jakie takie stosunki zachować i spodziewając kiedyś po nim dziedziczyć, ale na listy, rzadko, krotką i lakoniczną otrzymywał odpowiedź.
Tak stały rzeczy, gdy jednego wieczora, żydek, na worku słomą wypchanym, oklep przyjechał pod dworek pana Zarzeckiego, szkapę chudą do płota przywiązał, i rozpatrzywszy się, że psów nie było, ostrożnie, bicz posuwając naprzód, wśliznął się do sieni.
Tu znalazłszy pustkę i kilkoro drzwi zamkniętych, z których nie wiedział jakie wybrać, począł kaszlać. Zarzecki zawsze prawie siedzący w izdebce na łóżku i albo modlący się, albo dłubiący około młyna, lub zasilający się z flaszki pod łóżkiem, zawołał nie poruszając się — kto tam?
Żydek poszedł za głosem i drzwi trochę otwarłszy, głowę ostrożnie wpuścił naprzód.
— Czego chcesz?
— Do p. Zarzeckiego z liściem! rzekł żyd w ręku podnosząc do góry kawałek papieru.
Stary, który listów prawie nie odbierał nigdy, został trochę zdziwiony i poszedł po niego milczący.
Musiał się uzbroić w okulary, stanął przy oknie, czytał uważnie i długo, patrzał na adres, na podpis, odczytywał, czmychał, a na ostatku żyda spytał:
— Gdzie ten pan stoi?
— U Mortchela, — rzekł posłany.
— No, to wracaj i powiedz, że ja tam jutro będę.
Żyd miał ochotę wielką dostać na piwo, ale Zarzecki go zburczał, nalał kieliszek wódki i zbywszy nim, siadł na łóżku. Ledwie posłaniec odszedł gdy Lucia, która go widziała, przybiegła do ojca z pytaniem.
— Zkąd ojciec miał list?
— Niepotrzebna ciekawość, — rzekł śmiejąc się stary, — ale tajemnicy tobie robić z tego nie będę.
Co list to list! Sto lat byś zgadywała i nie odgadła od kogo?
— Co to może być?
— Widzisz! Mam takich korespondentów, o których ci się nie śniło! Hę!
Od przybycia Zygmusia stary był w takim humorze. Troszkę grosza przypłynęło do domu, żona była zdrowsza, córka wypoczywała, a na długą metę pan Jakób w opatrzność wierząc nie umiał się frasować.
Lucia stała zaciekawiona, stary list leżący na stole jej podał.
Dziewczę pobiegło do okna, odczytało, ruszyło ramionami i położyło na stole.
— Nic nie rozumiem! — rzekła.
— Ja zaś rozumiem od kogo, a nie wiem czego on chce! — dodał pan Jakób!
List był od starościca, który w przejeździe będąc i zmuszony dla niedyspozycyi zatrzymać się w miasteczku, żądał od Zarzeckiego aby ten do niego przyjechał. Zarzecki go znał z bytności krótkiej u siostry!
We wszystkiem podzielając sentymenta nieboszczki pani, gdy ta z bratem w niezbyt była dobrych stosunkach i ostatnim razem się rozstała niedobrze, pan Jakób nie mógł mieć wielkiego nabożeństwa do starościca. Dla tego teraz też niebardzo do niego śpieszył.
— Ani on mnie, ani ja tam jemu potrzebny, — rzekł. At, staremu się ubrdało coś może jeszcze dowiedzieć o nieboszce... A tu do miasteczka albo piechotą trzeba dreptać, co na moje stare nogi nieciekawa rzecz, albo za furę płacić, a tu nie ma czem.
— Mógł ojciec napisać że niezdrów, i zbyć się go, kiedy mu niepotrzebny.
— Nie! nie, — rzekł Jakób, — zawsze choć on tam jaki, brat nieboszczki. Nawet troszynę do niej podobny, choć małego jej palca nie wart.
Nazajutrz rano Zarzecki wstał, trochę się ogarnął, ogolił, wódki napił, chlebem z solą zakąsił, przeżegnał, Lucię w głowę pocałował i poszedł przez wieś, szukając okazyi.
Furka się trafiła choć nieosobliwsza, koń lichy, wlec się musiał długo, zawsze jednak stanął w miasteczku rychlej niż idąc pieszo. Otrzepawszy się z kurzu, poszedł do Mortchela, dobrze sobie znajomego.
Starościc, swojemi końmi podróżujący, starą landarą, wywłokami w bronzem suto okładanych chomontach, miał z sobą lokaja w liberyi wyszarzanej z herbowemi guzikami i blachami.
Parada była wielka, ale ludzie głodem przy nim marli.
Sam pan Szumiński, niemłody człek, małego wzrostu, w peruczce siwej, w bardzo długim surducie z przylepionym na nim orderem jakimś, w chustce białej wysoko podwiązanej, z twarzą do dziadka od orzechów podobną, oczyma przymrużonemi, palił właśnie powoli fajkę z długiego cybucha, gdy wszedł Zarzecki.
Sprzęt podróżny, który był rozrzucony po pokoju, malował charakter człowieka. Były to niezmierne rupiecie, ale niegdyś pokaźne, wszystkie poopatrywane blachami z cyframi i herbami, a nic niewarte. Na łóżku leżała kołdra jedwabna atłasowa, tak wyszarzana, że ją można było naśmiecie rzucić, a starościc trzymał w ręku chustkę, świecącą dziurami, zarówno jak wypiętnowaną na rogu koroną i cyfrą.
— Pan Zarzecki! Kłaniam się waszeci, — odezwał się pykając fajkę starościc i zmrużonemi oczyma patrząc na stojącego u progu.
Jak się asindziej ma? hę?
— Jako tako!
— Cóż słychać? hm?
Jakób ramiona poruszył — a Szumiński mówił dalej, bliżej przystępując ku niemu.
— Doszło mnie, żeś acan po śmierci nieboszczki z sukcesorami wiele biedy miał! Cóż! przecie się to skończyło?
— A, skończyło.
— Jakże się skończyło?
— Tem, żem ja o mało nie przypłacił życiem, — rzekł Zarzecki.
Starościc parę razy psyknął jakoś dziwnie.
— Czego oni właściwie chcieli od acana? — spytał.
— Jaśnie panu tego mówić nietrzeba.
— Ale cóż się stało z temi pieniędzmi po nieboszce? — zapytał Szumiński.
— To do mnie nie należało — bąknął wymijająco stary.
Starościc fajkę od ust odjąwszy, śmiać się począł sucho.
— Słuchaj! Na seto duryty! Co ty mnie takie rzeczy gadasz! Mnie! Przypomnij sobie ten wieczór gdy stałeś u drzwi u jejmości, a ja siedziałem na jej połamanem krześle, przypomnij co mi ona wówczas powiedziała. Własne jej słowa ci powtórzę. — Gdy inaczej pieniędzmi bezpiecznie rozporządzić nie będę mogła, aby ich Onufry nie zjadł i nie przeszastał, tak mi Boże dopomóż, oddam wszystko do wiernych rąk, o to temu poczciwemu Jakóbowi, a on będzie wiedział co zrobić z niemi. Hę?
Pieniędzmi stara nie rozporządziła! prawda? Hę? Zatem, co?
Zarzecki patrzał w sufit i milczał jak kamień. Starościc się uśmiechał.
— Przyjeżdżał do mnie pan Onufry badając czy ja co nie wiem. Zbyłem go psim swędem, nie powiedziałem nic. Ale ja, ja jestem przekonany jak Bóg Bogiem, że ty o pieniądzach wiesz.
Przystąpił do niego bliżej.
— Gadaj?
— Chociażbym i wiedział, nic nie mówiłbym gdyby mi było zakazano, — odezwał się Zarzecki.
Odwrócił podarte poły surduta, pokazał dziurawe buty i odzież lichą.
— Patrz pan, zaświadczą ludzie, — rzekł — że żyję w nędzy. Żona chora, na lekarstwo grosza nie było. Sfantowaliśmy się do ostatniego, więc pieniędzy nie mam — i nie przywłaszczyłem. I umrę tak choćby z głodu, cudzego nie ruszę...
Starościc patrzał nań ciekawie.
— Ale tu nie o to idzie! — rzekł. Ja to wiem że nieboszczka siostra moja dobrze się na ludziach znała i kiedy kogo wybrała, wiedziała co uczyniła. Nie mam wątpliwości żadnej. Ale! słuchaj asindziej! Wnuki nie dostały, nikt nie wie co się z tem stało, przepadły kapitały jak w wodę. Tyle lat, ani słychu! Dalejże co?
Natarczywie przystąpił do niego. Zarzecki potarł ręką po czole i rzekł.
— Ja nie wiem.
— A któż wie?
Namyślił się stary i zimno dodał jak dla zbycia się.
— Pan Bóg.
Starościc się rozśmiał.
— Wyśmienity! jak Boga kocham! — zawołał. — Ja nie będę tego taił, ja tu umyślnie za tem przyjechałem...
— A! — szepnął Zarzecki.
— Tak jest — tak. Ale — chodź acan od tych drzwi, pójdziemy do okna, mamy do pomówienia z sobą.
Zarzecki leniwie i niechętnie, powolnym krokiem powlókł się do wskazanego kąta, między dwoma oknami. Starościc mu drogę zastąpił sobą do odwrotu. Coś niby sobie przypomniawszy, spytał poufale.
— Kieliszek starki! Mam Białorusinkę! hę?
Na twarzy pana Jakóba walkę było widać i wahanie. Starki białoruskiej poprobować chciało mu się, a lękał się zarazem, bo parę kieliszków wychylił już w drodze, a głowę miał coraz słabszą, jak wszyscy co trunku nadużywali.
— Jak oliwa dodał starościc. To ci nie zaszkodzi.
I już nie pytając pan Szumiński, pęk kluczyków dobywszy z pod poły, doszedł do starego sepecika stojącego na stole, otworzył go, lampeczkę nalał i własnoręcznie przyniósł ją Zarzeckiemu. Pokusa była nad siły, oczy mu się uśmiechały, ukłonił się, wziął lampkę w ręce drżące i wychylił.
— A co? — spytał starościc.
— Doskonała! — kaszląc rzekł Zarzecki.
— Takiej wy tu nie macie! — dodał Starościc, i nie będziecie jej mieli. To jest kordyał. Ja stary nią moje siły pokrzepiam. Taki kieliszek, mosanie, to rok życia.
Postawił lampkę, powąchawszy.
Zarzecki stał, ale widać było że się w duchu gotował do stoczenia walki, niespokojnie spozierał na starościca, który ze swym uśmieszkiem lisim i oczkami przymrużonemi w istocie był straszny.
— Mój kochany mospanie Zarzecki, — odezwał się. — Asindziej wiesz, że Szumińskich naszych, herbu Prus pierwszy, już na świecie nie ma.
Ja jestem ostatni. Mam trochę grosza. Z prawa on i wszystko co po mnie zostanie przypada na Manczyńskioh, ale to są utracyusze, u nich się nie utrzyma nic. Dla tego nieboszczka do rąk im nic nie dała.
Ja, nie byłbym od tego ażeby — ażeby z całej mojej majętności zrobić majorat! Rozumiesz to?
— A, słyszałem od nieboszczki, wiem, to jest taki majątek którego nie można stracić, — rzekł Zarzecki.
— Otóż to, — mówił starościc. — Zrobiłbym go na syna pana Onufrego. Hę? rozumiesz, i — myślę że ty powinieneś do tej fortuny przyłączyć spadek po nieboszce.
Dopowiedziawszy tych słów zatrzymał się pan Szumiński, do cybucha, przy którym fajka była zgasła, usta przyłożył, pyknął, dmuchnął w niego i czekał odpowiedzi.
Ta — nie przybywała.
— Hę? — spytał.
— A, niech jaśnie pan majorat robi, niech robi, — odezwał się Zarzecki. — Pewnie, to śliczna rzecz.
— A ty?
Jakób głowę między ramiona wcisnął.
— Co bo jaśnie pan żartuje! — szepnął.
— Ale to nie są żarty? — odparł starościc. Z panem Onufrym, jak sobie chcesz, możesz się wszystkiego zaprzeć, nic nie dać. Ze mną rzecz inna, ja zeznam pod przysięgą co słyszałem, kapitały w twoich rękach!
Zarzecki milczał, pot zaczynał mu ściekać z czoła kroplami wielkiemi, twarz się zarumieniła, oczy trzymał spuszczone — milczał.
— Tandem, co? — pytał starościc, — gadaj asindziej. Kruty ne werty, treba umerty. Jak i tu. Jam po to przyjechał, — gadaj!
— Nie mam bo co powiedzieć! — odezwał się Zarzecki.
Trochę zniecierpliwiony, przeszedł się starościc po izbie i cybuch rzucił na łóżko.
— Więc mnie acan nie dajesz wiary? — rzekł cicho.
Słowa dobyć z zamyślonego starego oficyalisty nie było podobna, wzdychał, ocierał czoło. Spoglądał w niebo i — milczał uparcie.
— Jużci nie zaprzeczysz temu, że mnie w żywe oczy podkomorzyna powiedziała przy acanu, — oddam Zarzeckiemu do wiernych rąk wszystko, on będzie wiedział co z tem robić.
— To cóż? — odparł stary. — Więc ten Zarzecki musi wiedzieć co robić! Hm.
Czuć było niecierpliwości trochę w odpowiedzi.
— To niechże on gada! — krzyknął wysuwając naprzód obie swe chude ręce starościc.
— Żeby zaś miał gadać co powinien robić, tego nieboszczka jako żywo nie rozkazała, — dokończył prędko pan Jakób.
Starościc się nastawił dumnie i począł groźnie bardzo patrzeć na zmięszanego starca.
— Ślicznie! ale nie ma co mówić, że ślicznie! — począł pan Szumiński. Ja u waszeci nie mam wiary!
— Ale ja — jaśnie panie, do powiedzenia nie mam nic! co to ma do wiary! — plątał się Zarzecki.
— I wiesz asindziej jaki z tego będzie skutek? — podchwycił starościc. — Oto taki, że zamiast majoratu dla Manczyńskiego, uczynię legat dla Szumińskiego herbu Rogala i każę mu wziąć Prus pierwszy.
Acindzieja pani i dobrodziejki prawnuk, z jego łaski straci spadek po mnie.
Zarzecki głowę podniósł, westchnął ciężko, oczyma pobiegł po izbie, wlepił je w twarz starościca, jakby z niej chciał wyczytać czy jest szczerym, pomyślał długo i głową strząsnął.
— Co jaśnie pan zrobi, — rzekł — to do mnie nie należy. Zapisze pan Manczyńskiemu, to się w niebie ucieszy pani moja, a odda pan Rogalowi, niech mu będzie na zdrowie. To nie moja rzecz.
Pan starościc po tej ostatniej próbie, zamilkł, szukał zapewne nowej drogi do wyjścia, oczyma badając przeciwnika.
— Jużcić acan widzisz, — odezwał się — że nieboszczka miała we mnie zaufanie, kiedy się przedemną z kapitałami nie taiła.
Co się z niemi stało? Ja mam prawo o to zapytać i dochodzić tego. Co innego pan Onufry, ten szedł omackiem i grał w ślepą babkę, ja mogę poprzysiądz. Nieboszczka przy acanu samym przyznała mi się do siedemdziesięciu pięciu tysięcy czerwonych złotych.
Słysząc wymienioną sumę, Zarzecki podniósł głowę i mimowolnie się uśmiechnął.
— Cóż? nieprawda? — nieprawda? — podchwycił — nieprawda?
— Albo ja wiem, — rzekł uparty Jakób.
— Więc tedy chcesz chyba abym sądownie dochodził?
— Co się Panu Bogu ze mną uczynić podoba, — odezwał się Zarzecki, — ja to przyjmę z ręki Jego. W turmie się już siedziało.
Niecierpliwie rzucił ręką pan Szumiński.
— Zakamieniały jesteś człowiek! — krzyknął.
— I takim już umrę, — dokończył spokojnie Jakób.
Stali naprzeciw siebie jak dwaj zapaśnicy, aż starościc powoli mięknąć zaczął.
— No, słuchaj, — odezwał się przystępując i po ramieniu go klepiąc. — To ci się chwali, dzielny jesteś, słowo daję, takich ludzi ze świecą dziś szukać. Admiruję! Ale ja ci powiem jedną rzecz. Śmiertelni jesteśmy, wódkę pijemy, jednego wieczora palnie apopleksyjka, zadrzesz nogi i kapitał nieboszczki będziesz miał na sumieniu.
Zarzecki się zapomniał i wybuchnął gwałtownie.
— Ho! nie! na to się poradziło!
Tych słów dopowiedziawszy ledwie, nagle za język się ukąsił i zmięszany głowę spuścił. Starościcowi zdawało się że go wziął już i śmiać się począł.
— No! widzisz! sekretu już nie ma. Ponieważ poradziłeś na to, racz że mnie udzielić wiadomości jak.
Zarzecki już był ostygł i przyszedł do siebie.
— Ale to mi się tak wyrwało, — zawołał — nie wiem co! Ja człowiek nie do rady, bom sam sobie jej w życiu nie dał. — Et!
— Niechże cię dunder świśnie! — zawołał zaperzony Szumiński. Co ma być niech się stanie. Niechcesz gadać po dobrej woli, powiesz przymuszony.
— Co nie to nie! — odezwał się stary i jakby go to od wszystkich już względów dla pana starościca zwolniło, wydobył się z kąta na środek pokoju, czapką skłonił się i chciał wyjść.
— Czekajże! — krzyknął starościc.
— Co jaśnie pan każe?
Szumiński w istocie niebardzo wiedział co dalej ma czynić, zdało mu się że się wziął za szparko, chciał się cofnąć i rzecz rozpocząć na nowo.
— Nie masz się czego perzyć! — rzekł Szumiński, a do domu pewnie ci nie pilno. Pogadamy...
Ja chcę być u Manczyńskich?
Spojrzał, Zarzecki nie wstrzymywał i nie przeczył.
— Jejmości nie znam. Co tam za dom?
Z podoka popatrzał Zarzecki.
— Pański, — rzekł — pani z domu księżniczka, to jaśnie pan wie, wszystko po książęcemu.
— A w kasie? — spytał stary.
Pan Jakób się uśmiechnął.
— Nie wiem, — odezwał się, — musi być grosz, kiedy mnie za moje nędzne dożywocie chcieli dać tysiąc rubli.
— Cóż to? zbywasz się go?
— Nie — oni się mnie chcą zbyć, — dodał pan Jakób.
— A co z sobą robić myślisz?
— Nie wiem, bo i kupno podobno nie przyjdzie do skutku, — począł zagadując Zarzecki.
— Dla czego?
— To tam mała rzecz. Ci co się wzięli mi łaskę robić i faktorowali, pono tysiąc dwieście mieli nadzieję dostać i chcieli abym ich z tyla kwitował, a brał tysiąc.
— A to po ludziach chodzi! — rzekł starościc.
— Po szelmach! — dodał chłodno ekonom.
— Więc acan sam wolisz tysiąc dwieście? — śmiał się Szumiński.
— Nie, słowo się rzekło, ja tysiąc żądałem, ale do kradzieży ręki nie dam.
Głową pokręcił dziwnie starościc.
— A no, jeszcze starki! — dodał wyciągając rękę do puzderka.
— Nie, dziękuję, — odpowiedział Zarzecki, — co dobrego tego mało używać trzeba.
Znowu się zawrócił do progu.
Niechętnie go puszczał starościc i sam za nim podreptał do drzwi.
— Zaczekaj! pogawędzimy jeszcze. Dokuczać ci nie będę. Twardy jesteś człowiek, ale ja takich lubię.
Mam kaczkę pieczoną z drogi, to ci każę zrobić potrawkę...



Śmiało można było powiedzieć, że z tych co żyli z hrabią Zamińskim, co go znali, co z nim sąsiadowali, nikt się nie mógł pochwalić by dokładnie wiedział stan jego interesów i głębiej zajrzał w jego duszę. Człowiek był na pozór otwarty, szczery, mówiący wiele i łatwo, a niewygadujący się nigdy.
Czem on i jego majątek się wydawał na oko, było może malowaną dekoracyą okrywającą rusztowanie; prawdy się od niego i u niego nikt nie dowiedział.
Dobra były dosyć znaczne, gospodarstwo w nich staranne na pozór, hrabia chwalił się dochodami, żył na stopie eleganckiej, zimę spędzał w mieście, jeździł czasem za granicę, zdawał się bardzo zamożnym, pieniędzy nie żałował gdy je przy ludziach trzeba było wyrzucić, w domu było skąpo i — żydki się kręciły.
Oddawna starając się ożenić bogato, Luidor nie potrafił ani pozyskać serca, ani wzbudzić zaufania w żadnej rodzinie. Parę razy ożenienie zapowiadano, zdawał się być blizkim celu, zawsze tajemniczego coś stanęło na przeszkodzie i hrabia uroczyście potem zaręczał, że starać się ani myślał.
Nieśmiałe wycieczki parę razy czynione ku szkatułkom panien, żadną miarą do arystokracyi (nawet najstarszej w świecie), liczyć się niemogących, zawsze spełzły na niczem.
Tymczasem Luidor, miał wielkie powodzenie w salonach dwóch bogatych wdów niemłodych, i jednej równie majętnej rozwódki. Tu jednak, mimo stosunków nader przyjacielskich, ani mowy o ożenieniu się nawet nie było. Rodziny w tym kątku, w którym zamieszkiwał, nie miał wcale.
Dobra kupione niegdyś przez ojca jego, austryackiej kreacyi hrabiego z zakordonu, z długami pono, przeszły na syna, który się tu zjawił przed laty, prosto z wiedeńskiego bruku, takuteńkim jak teraz był. Lata go tylko nieco utemperowały i ustaliły na drodze obranej; postępowanie było systematyczniejszem, artystyczniej wykończonem.
Dwór był podobny do swojego pana. Od gościńca front jego, niby szwajcarski, niby cottage angielski, coś fantastycznego, z wieżyczką, prezentował się maniaczno.
Cała usilność pono na ten front od alei była zwrócona, gdyż zblizka i z boków, było to domisko połamane, przerobione, polepione, i niewiele warte. Ściany, grożące upadkiem tu i owdzie popodmurowywano i z pruska i po domowemu.
Ogród z salonu obiecywał się ładnie, ale mały był i w głębi zapuszczony, a kończył się sadem. Kilka pokojów ubranych było nie bez smaku, szczególniej na wsi mogły uchodzić za eleganckie, tylko zbyt się zblizka wpatrywać w nie i badać nie należało. Z pewną zręcznością dobrane i ustawione były meble, jakie się po hotelach spotyka, niekosztowne a pokaźne.
W drugim pokoju, w pięknych szafkach zamknięta biblioteczka, pięknie oprawna, zdala imponowała, ale najpiękniejszym w niej był stary dykcyonarz weterynaryi, z czasów gdy ta nauka do dzisiejszej z nazwiska tylko była podobną. Okładkom zawdzięczał, że stał na pierwszem miejscu honorowem.
Z mnóstwa rzeczy, które miały dowodzić szyku, i o których pochodzeniu gospodarz różne piękne historye opowiadać umiał, jedne były wielce podejrzanej autentyczności, drogie jawnie i oczywiście sfałszowane. Ale panoplia na ścianie z teatralnej gdzieś garderoby zapożyczona, uderzała szlachtę sąsiadów, jako zbiór wysokiej wartości.
Hrabia miał służbę nieliczną, ale wytresowaną znakomicie, ubraną pięknie i grającą w potrzebie role komparsów, gdy komedya jaka była na porządku dziennym. Dla gości, ilekroć ich przyjmował, stół i przyjęcie wielce starannie były obmyślane. Wszyscy, Christophla serwisy, wykwintnego kształtu, brali za staroświeckie srebra familijne. Kuchnia nie odznaczała się smakiem, ale formy były przedziwnie zachowane. Na butelkach wisiały srebrne etykiety, i menu obiadowe, po francuzku, każdy gość miał przed sobą w srebrnej ramce. Sztuki mięsa często ukąsić nie było podobna, lecz soye angielskie w wielkim doborze podawano do niej regularnie. Szlachta mająca przekonanie, że to są trujące ingredyencye, nigdy ich nie tykała. Służyły więc od lat wielu, reprezentując sybarytyzm fałszywy, tak jak tu wszystko kłamanem było.
Jednego dnia, gdy już hrabia trochę był podrażniony tem, że mu pan Zygmunt przyobiecanej wizyty nie oddawał, bryczka parokonna zatoczyła się przed ganek, i młody Zarzecki wyskoczył z niej dopytując o pana.
Hrabia uznał właściwem, zobaczywszy bryczkę zdaleka, zatopić się w czytaniu. Zatopionym go zastał p. Zygmunt i dopiero gdy był już w progu drugiego pokoju, zerwał się na przywitanie gospodarz.
— Darujesz mi hrabia, że mu nie mogłem służyć dotąd, — odezwał się Zygmunt wchodząc, — nie jestem panem mojego czasu, ani nawet bryczki i konia.
Hrabia powitał uprzejmie, zadzwonił o śniadanie, prosił siedzieć, rozmowa o domu pp. Du Royer, powszedniej treści zajęła trochę czasu. Zamiński był przygotowany do poufnego porozumienia się z p. Zygmuntem, ale się nie spieszył. Chciał najprzód gościa sobie przyswoić, dać mu się poznać, wywrzeć nań wrażenie pewne i usłać drogę. To co miał mówić, wymagało w istocie przygotowania, gdyż przyjęcie z zaufaniem lub niedowierzaniem słów hrabiego, zależało od tego jak sam pan hrabia wyda się p. Zygmuntowi.
Pierwsze więc chwile pobytu w swym domu Zamiński poświęcił preludyom z wielką znajomością serca ludzkiego i stosunków odegranym. Hrabia występował jako człowiek poważny, myślący, surowych zasad, skromny itp. Z drugiej strony trzeba mu było dać uczuć, iż był w duszy artystą i zapalonym melomanem. Naostatek stawił się jako życzliwy dla wszystkich sąsiadów, a bolejący częstokroć, że nie wszyscy szli i postępowali po jego myśli. Wśród dzierżganych na tem tle frazesów, wspomnienia stosunków artystycznych wplatane były ze zręcznością, lekkością podziwienia godną. Liszt był przyjacielem poufałym. Henselt wiele mu zawdzięczał, z Rubinstejnem korespondowali, stary Moscheles kochał go jak syna. Wszystko to między nawiasami.
Podano śniadanie, obiad miał być po francuzku około piątej godziny. Wyszli na ganeczek palić cygara. Podmalówka była skończona, tu już miała się rozpocząć robota na seryo.
W walce z życiem, o byt — hrabia, jak widzimy, instynktowo chwytał się środków, jakiemi go natura obdarzyła, zbywało mu na sile, zastępował ją przemysłem i przebiegłością.
— Szanowny panie Zygmuncie, — rozpoczął gospodarz nastroiwszy wprzódy gościa do dobrego humoru i zaufania, — może się to mu wyda trochę dziwnem, trochę ekscentrycznem, że ja dotknę jego rodzinnych interesów. Proszę wierzyć, że czynię to nie bez wahania i pewnego wstrętu, lecz sumiennie czuję się do tego obowiązanym.
Pauza maleńka.
— Miałem przyjemność znakomity talent panny Anieli podziwiać w czasie jej występów publicznych w stolicy. Byłem świadkiem, jak wirtuozi nasi, kochany Liszt mój jej przyklaskiwał. Dowiedziałem się później, że ta gwiazda znikła z naszego horyzontu, zmuszoną będąc zamknąć się w domu i pozostać na usługach chorej matki. To było powodem, żem interesując się talentem, dowiedział się o osobę, i de fil en aiguille, doszedłem w jakiem była i skutkiem jakich okoliczności — położeniu.
Manczyńskich znam dawno. Sama pani piękna jeszcze i miła, on sam — zupełne zero, w gruncie nawet niezły człowiek. Wiem że ojciec pański wiele z ich przyczyny cierpiał. Ten pobyt na wsi, w tej chałupce za ogrodem, w której panna Aniela i jej talent marnieje, skończyć się powinien. Dla tego chciałem z panem o tem mówić poufnie, aby go skłonić do wyprowadzenia rodziców z tego zakątka. Gdyby do tego pomoc moja była potrzebna (ukłonił się) jestem do usług jego.
Panna Aniela ma świetną przed sobą przyszłość, dać się jej zagrzebać tak, zaniedbać talent, żadną miarą się nie godzi.
Zygmunt słuchał i zdziwiony, i nieco tknięty tem nieprzyjemnie, że niestary jeszcze pan hrabia tak się losem siostry jego, jakoś bez ceremonii interesował. Nie mógł jednak wziąć za złe dobrej woli.
— Serdecznie hrabiemu dziękuję, — rzekł. — Rzecz już jest tak jak ułożona, iż rodzice moi wyprowadzić się mają z tego miejsca, w którem zbyt wiele doznali nieprzyjemności. Przedemną prawie wszystko ukrywano, nie chcąc mi nauk przerywać i zakłócać spokoju. Moja siostra heroicznie się poświęciła, ale ja nie dozwolę, aby to dłużej trwało.
Jedna rzecz staje na przeszkodzie, — dodał Zygmunt. — Nie znasz hrabia mojego ojca. Jest to prosty człowiek, dziwak trochę, ale niezmiernej energii i prawości, mąż dawnych czasów, wysokiego poszanowania godzien. Niełatwo jest zmusić go przeciw woli, nawet do zmiany miejsca. Przywiązał się do Żabiego, żal mu je opuścić.
— Ale rodziny całej poświęcać nie może dla tego jedynie, aby pozostać w tem niewygodnem i smutnem położeniu, — dodał hrabia. — Oficyaliści Manczyńskich dokuczają mu, prześladują go, nie dają pokoju.
— Pan hrabia wiesz, jakie nieszczęśliwe pozory były powodem że się w sposób najokrutniejszy obeszli Manczyńscy z moim ojcem, — dodał smutnie Zygmunt.
— Wiem o tem i wytłómaczyć w istocie trudno co mogło się stać z temi nieszczęsnemi skarbami podkomorzynej?
Spojrzał tylko na Zygmunta, który obojętnie słuchał.
— Mnie się zdaje, odpowiedział spokojnie, że kapitałami temi nieboszczka musiała za życia rozporządzać. Być bardzo może, iż ojciec mój wie o tem, ale jeśli dał słowo że zamilczy, wycierpi najsroższe męki a tajemnicy nie zdradzi.
Że nie przywłaszczył nic sobie, świadczy najlepiej ubóstwo, które znosi tak heroicznie.
— Otóż w tem ja znajduję Manczyńskich wielce winnemi, zawołał hrabia z pewnem szlachetnem oburzeniem. Patrzali na poświęcenie się ojca pańskiego za życia podkomorzynej, znali go — i zamiast obejść się z nim z poszanowaniem, łagodnie, jak należało, postąpili sobie okrutnie! Tak, okrutnie, dodał hrabia z zapałem, choć piękna pani Idalia nie ma w naturze okrucieństwa i jest tylko pieszczonem dzieckiem, które gotowe oczy wydrzeć niańce, gdy mu odmówi zabawki.
O Onufrym też nie mówię, aby był dzikim, ale ślepo idzie za żoną.
Wszystko to koniec końców było oburzającem.
Zygmunt słuchał z przyjemnością obrony ojca, ujmował go nią hrabia, czuć było w mowie oburzenie szlachetne, miło mu też było, że talent Luci oceniał.
— Wspomniałeś pan hrabia — dodał, o mojej siostrze, jako o artystce z talentem, znasz ją tylko jako genialnego tłómacza Chopina, Schumanna, Schuberta; żeby ją ocenić, trzeba, jak ja, znać ją jako kobietę najszlachetniejszego charakteru, pełną zapału dla wszystkiego co piękne, zdolną do najwyższych poświęceń. Ja co ją kocham, podwójnie boleję, że tyle ucierpiała, ale raz się to musi skończyć.
— Wolno mi spytać, jak? przerwał hrabia.
— Z matką naszą chorą, bardzo chorą, która do niej przywykła, któraby bez niej nie wyżyła, rozstać się nie może Lucia — mówił Zygmunt. Do większego miasta się wynieść i żyć w niem, nie mamy środków; pozostaje jedno, choćby nasze parafialne miasteczko, gdzie się przecie dla niej znajdzie choć fortepian za którym tęskni.
Hrabia, któremu to postanowienie było właśnie na rękę, udał że niezupełnie go ono zaspokajało.
— Tak, zapewne, jeżeli inaczej być nie może, zawsze lepsze to miasteczko, niż dworek w Żabiem, chociaż dla panny Anieli, której tu brakować będzie artystycznego życia żywiołów, to zawsze jeszcze... wygnanie.
— Tak, lecz stosunkowo ulga przynajmniej, rzekł Zygmunt.
— Jeżeli pan nie masz czasu ani sposobności, — dodał od niechcenia hrabia — pozwól mi abym ja przez którego z moich oficyalistów postarał się i rozwiedział o dworek w miasteczku.
— A! bardzo dziękuję — odparł trochę zafrasowany Zygmunt, może by to nie wypadało. Aniela jest drażliwą, ludzie złośliwi.
Tknął umyślnie czy przypadkiem wprost w tę strunę, hrabia się uśmiechnął dobrodusznie.
— O! mnie nikt nie posądzi — zawołał, chyba, chyba Manczyńscy, u których ja zbytniej łaski nie mam.
Rozmowa tak zagajona, poszła, zbaczając na boczne szlaki, wracając na trakt główny, zręcznie kierowana aby wydobyć jak najwięcej z Zygmunta, a jak najmniej dać z siebie.
Zygmunt nie miał ani obawy, ani nieufności — ale natura dała mu też instynkt. Hrabia ten tak wspaniały, szlachetny, taki dla pokrzywdzonej rodziny pełen miłosierdzia, wydał mu się niezrozumiałym.
Zygmunt sam nie wiedział jak i dla czego czuł w nim sprzeczność słów z wrażeniem które czyniła postać, twarz, człowiek cały. Nie mógł się obronić jakiejś obawie, zupełnie tak jak głodne zwierzę które żer znajduje, chce go użyć i wstręt je od niego odpycha. Stan cywilizowany zaciera wprawdzie instynkta w człowieku, my sami pracujemy nad odebraniem sobie tej siły, zastępując ją rozumowaniem i nauką, w młodości jednak obrończy ten zmysł, często żyje w nas jeszcze.
Rozmowa więc, mimo że wkroczyła w poufałe sfery, nie przeszła pewnych granic, a Zygmunt trzymał się w uszanowania pełnej odległości przyzwoitej, od hrabiego, który go przyciągnąć pragnął ku sobie napróżno.
Trwało to do obiadu.
Ażeby wytłómaczyć co dalej zaszło, musimy cofnąć się nieco do skutków odwiedzin pani Idalii u Du Royerów, gdy się dowiedziała o tem, że sympatyczny młodzieniec, za którym oczy jej goniły, był synem „obrzydłej chałupy“.
Pieszczona pani walczyła długo z fantazyą, która ją opanowała. Pocichu spłakała się nawet, bolejąc nad nieszczęściem, jakie ją spotkało; lecz, kaprys ów ustąpić nie chciał przed żadnem rozumowaniem, gniewem i łzami. Serca nie miała pani Idalia, zastępowała funkcye jego głowa, a ile razy ona w człowieku obejmie panowanie a raczej zarząd namiętnościami, wywiązuje się z tego w sposób najnieszczęśliwszy. Francuzi zowią fantazyę tę „la folle du logis“. Serce daje się ujarzmić, złamać, okiełznać, głowa, gdy się głową kocha — nie chce uledz nikomu i niczemu — porywa i unosi.
Piękna główka pani Manczyńskiej marzyła też niezważając wcale na następstwa tych marzeń niebezpiecznych. Teraz dopiero przypomniała sobie, że była w całem życiu ofiarą, że poszła za mąż bez miłości, że nigdy poczciwego safanduły nie kochała, że inne panie, jawnie i oczywiście szukały dla siebie w takim razie kompensaty, która była rzeczą zupełnie powszednią, wytłómaczoną, przyjętą i przebaczoną, a ona! ona była tak ze wszelkiej pociechy odartą.
Nie żądała od losu nic występnego, chciała pozostać cnotliwą i wierną — ale platoniczny choćby romans należał się jej koniecznie. Zmarszczki już się pokazywały dokoła oczów, piękność mogła zniknąć — pilno było z ostatniego błysku młodości korzystać. Platoniczna przyjaźń, stosunek serdeczny, przerwałby te nudy nieznośne!
Było to jedyne — jedyne lekarstwo, a młodzieniec ów wydawał się jedynym stworzonym do zrozumienia jej niezrozumianej dotąd, niepoznanej istoty.
Gdy się rozpieszczonemu dziecku takiemu zechce szybki z okna, kafli z pieca, gwiazdki z nieba, zapłacze się aż mu okno wybiją, piec roztłuką i gwiazdę choć w cebrzyku wody przyniosą — odbitą.
Fantazya pani Idalii osnuła cały plan przywabienia Zygmunta. Należało pojednać się z Zarzeckiemi, zbliżyć do nich, ściągnąć może naprzód siostrę do domu, przez nią brata. Potem, cóż mogło być naturalniejszego nad to, by p. Zygmunt zamiast niemca, został guwernerem syna!
Marząc tak, pani Idalia wpadła na myśl, że Zamiński wychwalał wirtuozkę, że ją znał, i że hrabiego by mogła użyć dla zawiązania pierwszego stosunku.
Z mężem nigdy najmniejszych nie miała trudności pani, umiała mu wszystko wytłómaczyć i narzucić co chciała. Rozpoczęła robotę zwolna, zdaleka i wyperswadowała, że z Zarzeckiemi stokroć lepiej było się pojednać, aby ludziom zamknąć usta.
P. Onufry dziwił się z początku, przystał w końcu na to co ona chciała. Za jego wiedzą postanowiła p. Idalia napisać do hrabiego i następujący list przyniósł mu służący na srebrnej tacce w czasie obiadu, w obecności pana Zygmunta.
Cher Comte (tłómaczymy z francuskiego). Sam winien jesteś temu, że go proźbą moją natrętną nachodzę. Wzbudziłeś we mnie i Onufrym ciekawość, interes, dla artystki, o której ostatnią razą będąc u nas, mówiłeś z takiem uniesieniem.
„Wiesz hrabia, jak nieszczęśliwy skład okoliczności, odsunął nas od tej biednej rodziny, dla której więcej mamy sympatyi, niżby sądzić można. Mówiłeś nam, że znasz artystkę z dawnych czasów, udaję się do pana z prośbą, abyś pośredniczył między nami a nią i dał nam ją poznać. Spełnisz hrabia dobry uczynek. Przysłowie powiada: czego chce kobieta, Bóg chce — ja się go trzymam i nie przyjmuję żadnej wymówki, musisz do nas przyjechać i do domu naszego ją wprowadzić. Będzie mu za to wdzięczną

Idalia“.

Napisawszy list spłakała się może czując upokorzoną piękna pani, zmuszona sama pierwszy krok zrobić, ale owa „folle du logis“ gnała ją na bezdroża! Była w jej mocy, traciła głowę.
List odebrawszy przy stole i poznawszy od kogo pochodził a raczej domyśliwszy się, bo pani Idalia nigdy go dotąd żadnem pismem nie zaszczyciła — hrabia odczytał go uważnie i nic nie mówiąc położył go na stronie. Potrzebował się namyśleć jak ma postąpić. Posłańcowi kazał czekać na odpowiedź.
Zygmunt, który nie domyślał się o co szło, prowadził rozmowę obojętną. Byli już przy deserze, gdy hrabia wszystko dobrze rozważywszy, — zwolna list rozłożył i z uśmiechem podał go Zygmuntowi.
— Prawdziwa dla mnie niespodzianka. Czytaj pan!
Zarzecki nie zrozumiał o co chodziło, wzdragał się, na ostatek na wyraźne żądanie, list czytać począł, zarumienił się mocno, głową potrząsł i położył na stole nie mówiąc słowa.
— Cóż pan na to? — zapytał hrabia.
— Nie rozumiem, — odparł Zygmuś, — widzę tylko że hrabia byłeś łaskaw mówić już im o Anieli.
— Miałem tę odwagę, — rzekł z uśmiechem hrabia, alebym się był nie chwalił i nie wydał z nią, gdyby nie konieczność zakomunikowania panu listu tego.
Zygmunt siedział wielce zadumany.
— Co mam odpisać! — zagadnął Zamiński.
— Znasz pan siostrę moją? — odezwał się Zygmunt.
— Zdaleka i jako artystkę! — głowę skłaniając, odpowiedział hrabia.
— Ja zaś co ją znam od dziecka jako siostrę — rzekł Zarzecki, — jedno tylko mogę powiedzieć. Nie podejmuj się hrabia pośrednictwa, bo ani pan, ani ja, ani nikt jej do zbliżenia się ku nim nie skłoni.
— Sądzisz pan? — spytał gospodarz.
— Jestem tego pewnym, — odezwał się Zygmunt, — a na dowód powiem, że gdym u Du Royerów zobaczywszy panią Manczyńskę, pochwalił jej piękność przed siostrą, połajała mnie, odepchnęła i prawie się pogniewała.
Hrabia słuchał z wlepionemi oczyma w pana Zygmunta.
— Nie mogę odmówić, — rzekł, — choćby nadaremnej próby!
— Że daremną będzie, — to nie ulega wątpliwości, — dodał Zarzecki.
— Ale możebyś pan swym wpływem...
— Ja! nie podejmuję się! nie! — prędko odpowiedział Zygmunt.
— Widzisz pan w tem co złego? — badał hrabia.
— Nie, ale widzę niepodobieństwo. Aniela pamięta co rodzice przecierpieli i nigdy tego nie przebaczy Manczyńskim.
Czuje wszystko gorąco, zwyciężyć się nie umie, jest młodą, jest dumną. Wie ona o tem że nas we dworze w Żabiem nazwano Hołotą, jesteśmy nią w istocie, ale tem dumni że godność naszego ubóstwa nieposzlakowanego czujemy. Hołota nie pójdzie do pałacu!
— Ani pan? — wtrącił hrabia, — gdyby go uśmiech pięknej, jak sam powiadasz Idalii, wabił i zapraszał.
— A między mną a Lucią jest różnica ogromna, odezwał się Zygmunt. Ja ostygłem nieco walcząc długo, powoli i w cieniu, jestem zimniejszy od niej, mężczyzna — ja!..
Nie dokończył ruszając ramionami, i zarumienił się nieco.
Hrabia się zamyślił i nad tem co mu uczynić wypadało i co na razie odpisać. Najstosowniejszem zdawało się odpowiedzieć że sam ustnie przyjedzie się wytłumaczyć.
W duchu Zamiński nie gniewał się na to że Zarzeccy zdala się mieli trzymać od dworu. Chociaż zbliżenie się do pięknej wirtuozki coraz trudniejszem mu się zdawało po rozmowie z bratem, nie rozpaczał jednak, że się tam wcisnąć potrafi.
— Czy będziesz pan o tem mówił z siostrą? — zapytał Zygmunta po namyśle.
— To zależy od was, panie hrabio, — rzekł Zygmunt. Pozwolisz mi? wzbronisz? zastosuję się do tego.
— A jak się panu zdaje — co lepiej.
— Jestem zawsze za otwartem wypowiedzeniem prawdy i nietajeniem niczego.
Tem się zamknęła rozmowa.
Podejmował ją jeszcze kilka razy przed odjazdem gościa, pan hrabia, lecz nic się nie dowiedział nowego.
Odwiedziny i zapoznanie się nieco bliższe z młodym Zarzeckim, gdy po wyjeździe jego przyszły pod ścisły rozbiór pana domu — doprowadziły go do wniosku — iż z tą Hołotą sprawa była niesłychanie ciężką. Panna była śmiała i miała trochę przewróconą głowę, ojciec pół waryat, brat sztuka dziarska i niełatwo się dająca ująć. Najlepiej było wszelkie zamysły porzucić i — cofnąć się, lecz i u hrabiego grała fantazya w głowie. Piękna artystka nie wychodziła mu z myśli.
Do zbytnich dla niej ofiar posuwać się nie myślał, lecz — cóż szkodziło sprobować? Mogłaż się ona oprzeć urokowi, jaki sobie przypisywał hrabia? urokowi któremu daleko wyżej w sferach społecznych położone istoty, nieraz ulegały! Biedna dziewczyna mogłaż pozostać dlań obojętną?
Zygmunt wprost z obiadu, kazał jechać do Żabiego, chciał i ojca odwiedzić i Luci oznajmić co się święciło.
— Późno już było trochę, gdy bryczkę zostawiwszy na gościńcu, pieszo przybiegł do dworku. Cisza w nim panowała. Zastukał do ojca i nie otrzymał odpowiedzi. Izba starego była zamknięta na kłódkę. W pokoju bawialnym nie widział światła, Lucia więc musiała siedzieć przy matce.
Ostróżnie drzwi uchyliwszy, aby chorej nie zbudzić jeżeli spała, ujrzał Zygmunt bladą twarz matki na poduszce z zamkniętemi oczyma, a siostrę przy ogarku świecy osłonionej umbrelką, siedzącą, wyciągniętą w krześle z książką w rękach na kolanach, zatopioną tak w myślach, że wchodzącego nie posłyszała. Postrzegła go dopiero gdy się do parawanika przybliżył. Drgnęła z przestrachu, palce położyła na ustach i wskazując na matkę, ostrożnie wyszła z izdebki, zbudziwszy wprzódy Łukowę, która na ziemi pod piecem usnęła. Szepnęła jej coś na ucho, wskazała łóżko — i wyszli.
— Zkądżeś ty się tu wziął? — zapytała Aniela ciągnąc brata do ciemnego bawialnego pokoju, gdzie świecę zaraz zapaliła z jego pomocą. — Jesteś wystrojony? Gdzie byłeś?
— Z wizytą!
— Ty? z wizytą? U kogo?
— U jednego z twoich adoratorów, — zaśmiał się Zygmuś, — i tej to adoracyi winien jestem pewnie że mnie na obiad zaprosił.
Zmarszczyła się Lucia.
— Odgadnę łatwo, — rzekła, — mam tu tylko jednego adoratora, hrabiego Zamińskiego. Gdybyś się mnie był spytał wprzódy, powiedziała bym ci — wiesz co? Żebyś mu się wymówił i nie jechał do niego.
— Nie ma łaski?
— Mów ty, jakie na tobie uczynił wrażenie? — spytała Lucia?
— Czy to próba?
— Tak jest.
— Ani złe, ani dobre, mierne, nieokreślone — odezwał się Zygmunt. Gdy mówi przekonywa mnie i pociąga, gdy na niego patrzę — lękam się.
— To dowodzi że twoje oczy daleko są mniej od uszu popsute, — poczęła Lucia.— Ja go znam z miasta. Powiem ci jasno, nudził mnie, męczył, bo mu się zdawało że taka jak ja artystka potrzebująca protekcyi, poparcia, gotowa rzucić się w objęcia hrabiego, aby — zrobić karyerę!
Ty wiesz jak ja karyerę rozumiem, jak się brzydzę wszelką robotą sławy. Gdybym kochała, Zygmuncie mój, otwarcie ci mówię, mogłabym o wszystkiem zapomnieć, ale zimno się zabrukać dla karyery, nigdy!
— Hrabia więc nie był, jak mi mówił, wielbicielem talentu samego, ale i twej ślicznej osóbki! — zawołał Zygmuś. — Miałem go o to w podejrzeniu!
Lucia minkę zrobiła pogardliwą.
— Daj mi z nim pokój. Czuję od niego fałsz i stęchliznę! pfe!
Przeszła po pustej izbie, jakby chciała przykre otrząsnąć wrażenie.
— Wiesz z czem przyjechałem, — począł Zygmuś, siadając ostrożnie na krzesełku, które zapiszczało pod nim. — Oto — w czasie mojej bytności, nadszedł list z Żabiego.
— Z Żabiego? od kogo?
— Od pięknej pani, — mówił brat, na którą ty się tak gniewasz że mi nie pozwalasz nazywać ją piękną.
Lucia wzdrygnęła się.
— Okazuje się, — ciągnął dalej Zygmunt, — że hrabia sławił cię i wychwalał we dworze. Miał tę odwagę! Widzisz!
— W istocie to dosyć — dziwne.
— Pani Idalia zaciekawiona, przemagając wstręt jaki ma do Hołoty, prosiła go listem — aby pośredniczył do zrobienia znajomości.
— Jej! ze mną! — krzyknęła podbiegając ku niemu Lucia. Słuchaj! to żart niesmaczny!
— Najświętsza prawda! Na moje oczy list pachnący piżmem czytałem.
Wyprostowawszy się dumnie, z podniesioną głową, kilka kroków odeszła siostra od niego, ręce skrzyżowała na piersiach.
— To jakiś podstęp! zdrada! to jakaś niegodziwa intryga!— rzekła, hrabia należy może do tego! Zaprosił cię umyślnie! Uważ, list przy tobie przyniesiono. Niezręcznie ukartowane...
— Przepraszam cię, — odezwał się Zygmuś, bo nie wiedział którego dnia ja będę.
— Rzecz mogła była być przygotowaną zawczasu, — poczęła Aniela. — Dał ci list do czytania? Cożeś mu powiedział na to?
Zygmunt popatrzał na siostrę, trzymając ją w niepewności czas jakiś.
— Jeżeli za mnie zrobiłeś im jaką nadzieję, — poczęła Lucia.
— Luciu, znam cię, — rzekł Zygmunt, — zaręczyłem więc że nie zrobisz kroku żadnego. Zresztą nie mogła byś go zrobić bez ojca, a ojciec by nie pozwolił.
Aniela przyszła i pocałowała brata w czoło!
— Niech mi dadzą pokój! — zawołała — mnie, ojcu, tobie, nam wszystkim. Zapomnieć krzywdy niepodobna, kochać ich nie potrafimy, a obcować z ludźmi, dla których się nie ma ani szacunku ni sympatyi — jest męczarnią bezużyteczną.
— A całe życie nasze w takiej męczarni upływa, — dodał Zygmunt, to pewna.
— Lepiej jest jej sobie oszczędzać niż przyczyniać — zawołała siostra. — Dosyć tego...
Chciała zwrócić rozmowę, lecz mimo jej woli, ten zwrot usposobień we dworze, niepokoił ją.
— Co to może być? czego oni chcą? co oni myślą? — szeptała chodząc...
— Gdzie ojciec? —— zapytał Zygmunt, — pukałem do drzwi — niema go, kłódkę namacałem po ciemku.
— Ojciec? właśnie mówić ci miałam o tem, — poczęła Lucia.— Nie ma go już od dwóch dni. Żydek jakiś z listem przyjechał do niego wieczorem. Nazajutrz wybrał się do miasteczka, nie mówiąc nam po co. Na noc nie powrócił, a drugiego dnia rano, przyszedł chłop co go woził z oznajmieniem żebyśmy się o niego nie turbowali, bo może dłuższy czas zabawić będzie musiał w drodze.
— Dokąd?
— Nie mówił.
— Czy się to ojcu trafiało? — pytał Zygmunt.
— W ten sposób jak teraz, tak nagle, niespodzianie, nie opowiedziawszy się nam, nie oddalał się nigdy. Dla tego jestem niespokojna, jestem bardzo niespokojna.
— Ale cóż to być może?
— Nie wiem; ojciec ma coś na głowie z czego się nam nie spowiada.
— Młyn? — smutnie wtrącił Zygmunt.
— A! nie! nie! Młyn to jego zabawka, coś cięższego ma na biednej starej głowie, o czem nie mówi nikomu.
Westchnęli razem, i Zygmunt pytać już nie śmiał.




Po obiedzie drzemał z cygarem w ustach pan Onufry w swoim pokoju, a piękna Idalia z książką w ręku, wyciągnięta na szezlągu dumała, gdy do gospodarza lokaj, do pani wpadła Basia oznajmując gości.
W istocie niedaleko od bramy widać było stojący ekwipaż, oryginalny bardzo i do żadnego z sąsiedzkich niepodobny. Landarę starej bardzo formy, zaledwie oznaczyć się dającej barwy, na resorach wysokich, wlokło cztery konie ostrokościste w przedwiecznych chomontach suto nasadzonych bronzami.
Siedzący na koźle, malutkim i wysokim, woźnica w starym płaszczu o mnóstwie peleryn, z biczem ogromnym właśnie był się przed wrotami zatrzymał i lokaj wolnym krokiem z tłumoka na tyle przywiązanego spuściwszy się szedł ku wrotom.
Nikt nie umiał odgadnąć kto w tej landarze był zawarty. Ludzie zdala przypatrywali się ciekawie. Tymczasem rozwarły się wrota. Stary woźnica zamachnął się okrutnie i palnął z biczyska w pewnych odstępach, raz, drugi i trzeci. Czynił to jakby z poczucia obowiązku, z wytężeniem ogromnem, con brio. Konie oswojone znać z tą demonstracyą nie poruszyły się żywiej, truchtem podbiegły do ganku i stanęły natychmiast sędziwe zwieszając głowy.
Ze środka landary począł się dobywać, z pomocą sługi, stary jegomość, ubrany dawną modą, w długim na wierzch narzuconym surducie. I na nim i na fraku widać było gwiazdę Bożogrobską w dwu różnych egzemplarzach, paradnym i powszednim.
Oznajmiono pana starościca Szumińskiego, Basia z tąż wiadomością przyleciała do pani.
Odwiedziny dziadunia, słynącego z bogactw brata podkomomorzynej, który białoruskie swe dobra mógł zapisać!.. poruszyły jak manna spadająca z niebios.
Co żyło biegło przyjmować.
Pan Onufry nie tknąwszy szczotek poobiednich, któremi po spoczynku chwilowym, zawsze był zwykł włosy porządkować, wyleciał na spotkanie.
Staruszek uściskał go czule.
— Widzisz asindziej, — rzekł — stary, słaby, zwlókłem się do was! do tego miejsca, które mi moją jedyną siostrę przypomina!.. Chciałem was raz jeszcze przed śmiercią uścisnąć.
Ten uścisk taki czuły, był rzeczą zdumiewającą, bo starościc dotąd familii znać nie chciał.
— Sumienie go ruszyło! rzekł w duchu p. Onufry i zajął się lokowaniem starego, chcąc mu naprędce poduszkę nawet podłożyć, ale starościc rad był krzepkiego jeszcze udawać, i zaprotestował.
Pani zaledwie się w zwierciadle przejrzawszy, w całym majestacie wdzięków swych ciągnęła już do salonu. Starościc był galant i powitał ją z rozrzewnieniem.
Basia tymczasem biegała, cały dom poruszając do wnętrzności jego, dobywano liberye, srebra, lichtarze, lampy, wszystko co się w najuroczystszych dniach wydobywać było zwykło.
Obiegała wieść po kredensach, że ten starzec, który umierającemi z suchot końmi i odartą landarą zajechał przed ganek tak niespodzianie, był krezusem i dziaduniem. Cała służba podzielała uczucia państwa, siląc się na przyjęcie. Korzystał z tego najpierwszy stary lokaj starościca, bo go nakarmiono, a był na oszczędnym wikcie pana wygłodniał straszliwie.
W salonie przygotowywała się herbata, nie zwyczajna z samowarem bronzowym, ale uroczysta ze srebrnym, z tacami item, i z koszykami item na owoce. Wielki imbryk wyprawny, w którym tak źle było robić herbatę, nalewka olbrzymia, do której wchodziła kwarta śmietanki, wszystko to już się grupowało na stole.
Dziaduniowi tymczasem prezentowano dzieci, które miały rozkaz całowania w ręce, ale że do tak upokarzającego czynu nie były nawykłe, spełniły tylko formalność. Córeczka znajdowała potem (zwierzyła się z tego angielce), że dziadunio śmierdział, a syn czuł trupi chłód ręki, którego się nastraszył.
Ani pan Onufry ani pani, nie wiedzieli dobrze jak tego dziadunia marnotrawnego, który przez lat tyle o ich domu zapominając, znać go nie chciał, przyjmować, ugaszczać, zabawiać. Znano się mało. Wśród łamanej z nim rozmowy i p. Onufry przemyślał nad tem i pani Idalia, porozumiewając się oczyma. Tymczasem tańcowano około niego.
Do herbaty poprowadziła sama pani i posadziła przy sobie.
Skąpy starościc, wygłodniały drogą, bez najmniejszej ceremonii zajął się odżywianiem, z apetytem, który w człowieku chudym, angielce i niemcowi wydał się fenomenalnym. Jadł, jak to czasem starzy i chudzi ludzie umieją, łapczywie, łakomie, obrzydliwie. Niekiedy słówko jakie wyrwało mu się z ust zapchanych tak niewyraźne, że pani na nie tylko uśmiechem dwuznacznym mogła odpowiedzieć.
Wszystko co było na stole, cokolwiek mu zaproponowano, starościc przyjmował, a na przysuniętym talerzu nie pozostawiał nawet tego obowiązkowego kawałeczka, który grzeczni ludzie na pamiątkę zwykli porzucać.
P. Onufry, umiejący też jeść wcale nieźle, zazdrościł, służba admirowała, niemiec guwerner był w obawie, aby potem lekarz nie był potrzebny.
Silono się zabawiać starego, ale jak talerze przyjmował ochotnie, tak rozmowę obojętnie. Można go było posądzić, że wielu pięknych rzeczy nie słyszał.
Po herbacie, ponieważ apartament gościnny dla dostojnego pana był przygotowany, wykadzony, i opatrzony we wszystko do czego on nie nawykł i nie potrzebował, na ucho zaproponował p. Onufry, że możeby dziadunio chciał chwilkę spocząć przed wieczerzą.
Zgodził się na to p. Szumiński, przyjął podaną z uszanowaniem rękę gospodarza i poszli.
Tu z butelką piwa w przedpokoju znaleźli gaszącego pragnienie starego sługę, co uśmiech na twarz gościa wywołało. Rad był, że mu się przed dalszą podróżą odkarmi służba.
W saloniku siedli na rozmowę, p. Onufry podsunął stołeczek pod nogi.
Nadskakując tak dziaduniowi, mówił sobie, iż się poświęca dla dzieci. Czego się to dla ich miłości nie zrobi! Po obfitym podwieczorku starościc swym zwyczajem dobył bombonierki wytartej i pokrzepił się parą pastylkami miętowemi, których woń rozeszła się po pokoju.
— Cóż się stało ze starym dworem, w którym żyła nieboszczka? czy egzystuje? zapytał starościc.
Pytanie było kłopotliwe, nie chciał się przyznać starościcowi p. Onufry, że go z kretesem obalono, poszukując tych nieszczęśliwych kapitałów; odpowiedział po namyśle, że budowa groziła wywrotem, i że — musiano ją rozebrać.
— Proszę! zawołał stary, a mnie się zdawał jeszcze tak krzepkim ten dwór! Prawda, że to tam temu lat trochę. Więc już ani śladu mojej kochanej siostry — dodał — ani śladu, bo pono i te kapitały jej — gdzieś wsiąkły.
Pan Onufry westchnął tylko.
— Niepojęta rzecz.
— Tak, bo że były i znaczne, to ja mogę poświadczyć — dodał starościc — i ów totumfacki jej, faworyt, Zarzecki o nich wiedział.
Spojrzał na Onufrego, który ręce gniótł i miny robił.
— Zarzeckiego naturalnie egzaminowaliście? pytał niby nic nie wiedząc, czy zapomniawszy, starościc.
— Nietylkośmy go egzaminowali, podchwycił gospodarz, ale sąd go badał, był uwięziony, trzymany i nic z niego nie dobyto.
— Nic? proszę? Gdzie się to podziało? gdzie?
— Niepojęta rzecz! powtórzył p. Onufry.
— Zarzecki wie co się z pieniędzmi stało, na to słowo daję — dodał Szumiński. Do niego się wziąwszy, niesposób żeby się nie dobyło zeznania. Człek pono zacięty, ale są na to środki.
Uśmiechnął się.
Gospodarz słuchał z wielką atencyą, nie śmiejąc ani zaprzeczać, ani zadaleko się posuwać, zważywszy, iż żona teraz była za postępowaniem łagodnem.
Zmrużonemi oczkami przypatrywał się wnukowi ładnemu dziadunio, zwolna cedząc wyrazy przez nierozpuszczone jeszcze miętowe pastylki.
— Ja, mówił, prawdziwie nie pojmuję nieboszczki. Troskliwą była bardzo o zachowanie owocu swej krwawej pracy i oszczędności, a w końcu bąka takiego ustrzeliła. Gdym u niej był ostatni raz, miała ochotę mnie powierzyć wszystko, z tem, ażebym ja połączywszy to z moją fortuną zrobił majorat dla Manczyńskich. Nie byłem od tego, majoraty są rzeczą ładną, anglicy, którzy ich używają, mają dużo rozumu. Szanuję wielce anglików. Nie byłem od tego, ale na to potrzeba było i czasu. Żądałem też aby Manczyńscy połączyli nazwisko swe z naszem i pisali się Manczyńscy-Szumińscy, herb Prus pierwszy włączając do swojego. Na to jakoś nie było zgody, i rozeszliśmy się z nieboszczką. Ale wyraźną wolą jej było, aby kapitały do moich się rąk dostały. Wszakci to potem wszystko będzie wasze!
— Pan Onufry na tak wyraziste zapewnienie rzucił się do ucałowania ręki. Serce mu biło mocno. Gotów był nazwisko Szumińskich i herb Prus przyjąć, wcielić, byle zarazem wcieliła się fortuna, której on dla Idzi i dla siebie potrzebował.
Starościc pomilczał trochę.
— Muszę też asindziejowi powiedzieć, — odezwał się, żem popasając w miasteczku przypadkiem natrafił na Zarzeckiego.
— A? — zapytał Onufry ciekawie, i mówił pan starościc z nim?
— A jakże? — Mówiłem mu do sumienia, do przekonania, ale co to! groch na ścianę!!
Myślę, że jutro jeszcze poprobujemy go wezwać i ja go przyprę... Musi być w domu?
— Nie wiem, bo ja go nie widuję, — rzekł Onufry — ale dowiedzieć się łatwo.
— Pozwolisz asindziej, że ja tu jutro u niego wypocznę — odezwał się starościc, weźmiemy go na spytki, przyprzemy co się zowie, nastraszymy trochę i dobędziemy wiadomości.
Popatrzał na p. Onufrego, który dla bezpieczeństwa oczy spuścił, nie chciał się bowiem ani dziaduniowi sprzeciwiać, ani obiecywać coś takiego, czegoby potem żona jego mogła nie chcieć przyjąć. Wiedział to z doświadczenia, że gdy co bez niej postanowił, zawsze się jej to nie podobało, nie dla rzeczy samej, ale dla formy. Stała przy tem mocno aby wola jej szła przodem.
Milczenie dwuznaczne p. Onufrego skłoniło dziadunia do zapytania raz jeszcze.
— Hę? weźmiemy go na spytki?
— Rozkaz pana starościca spełnimy — mruknął gospodarz.
— Przyznam się asindziejowi, — dodał Szumiński, ponawiając dozę pastylków miętowych, że poczęści dla tej sprawy przybyłem tutaj. Jestem stary, czas pomyśleć o rozporządzeniach, aby tak jak z podkomorzyną nie było.
— Ale! niechże Bóg uchowa! pan dobrodziej żyć nam jeszcze będzie długie lata!
Na to stary nic nie odpowiedział. Zaczął dopytywać o majątki, o gospodarstwo, dochody i t. p. a choć p. Onufry niebardzo był dobrze przysposobiony do egzaminu, ogólnikami się wykręcał.
Wieczór w salonie spłynął na wysiłkach zabawienia starościca, który dopiero gdy wpadł na swe stosunki urzędowe, przyjaźń z wysoko położonemi figurami i t. p. rozgadał się otwarciej. Osobliwie jedno przyjęcie na wsi ministra i jenerał gubernatora, wielce pamiętne, opisał ze szczegółami.
Wieczór wydał się obojgu gospodarstwu nieskończenie długim. Spoglądano na igły zegara, które w takich razach zdają się zawsze stać nieruchome. P. Onufry odetchnął gdy dziadunia oddał w ręce jego służącego. Zażądano jeszcze na noc rumianku, do którego był przywykły i — nastąpił dobrze zasłużony spoczynek.
W interwałach wieczornej rozmowy, Onufry żonie szepnął o projektowanem nazajutrz badaniu starego Zarzeckiego.
— Niech sobie starościc robi z nim co chce, — odpowiedziała, ty zostań neutralnym, proszę cię. Postanowiliśmy tych Zarzeckich załagodzić i ja na to więcej rachuję niż na groźby. Starego męczono, trzymano i wszystko się to na nic nie zdało.
Ruszyła ramionami.
— Naturalnie starościcowi zabronić nie możemy rozmowy, — ale my — zostańmy na boku, proszę cię. Szumiński, jak mogłeś sam miarkować, rości pretensye do tych znikłych kapitałów, a gdyby je pod jakim pozorem zagarnął, kto wie coby potem było!!
Uznał p. Onufry, że żona daleko była przenikliwszą od niego i postanowił iść za jej wskazówkami.
Zrana kawę pił starościc u siebie, i natychmiast posłano pisarza Więckowskiego, aby w imieniu p. Szumińskiego prosił starego Zarzeckiego do dworu.
Upłynęło dobre pół godziny nim się pisarz z powrotem stawił.
— Zarzeckiego, proszę jaśnie pana, już trzeci dzień w domu nie ma, i nikt nie wie co się z nim stało. Panna powiada, że pojechał do miasteczka i nie wrócił. Nakazał tylko przez człowieka, ażeby się o niego nie frasowano.
Raport ten zdawał od progu Więckowski, w obec Szumińskiego, który się niezmiernie obruszył.
— Otóż tobie masz! — zawołał — proszę ja kogo! Widać że się stary zląkł i po rozmowie ze mną drapnął! Ale to nie może być i toż go przecie choć przez policyę wyszukać można! Chce mnie puścić tak z kwitkiem jak innych — a no nie uda się, bo ja coś więcej wiem niż inni!
Wygadał się z prędkości Szumiński, lecz natychmiast zmilkł, i wstał z krzesła.
— Asindziej, — odezwał się do Onufrego, źle z nim jesteś, może ci to uczynić przykrość iść ze mną, a więc ja sam pójdę do dworku.
Skinął na Więckowskiego.
— Asan mi tylko drogę pokażesz.
— Ja mogę towarzyszyć, jeśli pan starościc każe, odezwał się Onufry.
— Nie potrzeba! nie! Owszem, lepiej gdy mnie zostawicie samego, ja sobie radę dam, i dobędę go z kryjówki.
Bardzo energicznie chwycił za kij p. starościc. Kazał sobie podać surdut długi — uśmiechnął się do Onufrego i Więckowskiemu zadysponował.
— Idź waść przodem, a nie pędzić, bo ja chodzę powoli.
Nie było się co z rezolutnym starcem sprzeczać, nie podobna mu się było sprzeciwiać, p. Onufry go przeprowadził kawałek i stanął patrząc zdaleka, jak Szumiński, zawsze z gwiazdą, maszerował ku dworkowi.
Więckowski przewodniczył mu aż do furtki prowadzącej ku dworkowi, tu starościc się rozpatrzył i ruszył dalej sam. Idąc ciągle spoglądał na dworek i co go otaczało, kiwając głową, zatrzymując się, mrucząc sam do siebie — wrotka stały otworem, drzwi do sieni także, starościc pod nogi uważnie patrząc aby się nie potknąć, spuścił się z progu do sieni.
Tu ujrzał starą niewiastę, dosyć odartą, nad ceberkiem wody, płuczącą marchew i pietruszkę. Stanął.
— Gdzie Zarzecki? — spytał.
— Nie ma go doma, — odparła niewiasta.
— Co to nie ma? jakto nie ma! laską stukając o podłogę rzekł starościc, musi być!
Słysząc głos ten podniesiony zbytecznie, Lucia siedząc przy chorej matce, wybiegła trochę już podrażniona. Zobaczywszy dziewczę w nader skromnem ubraniu, Szumiński z góry zapytał:
— Kto asanna jesteś?
Zaczerwieniła się mocno Aniela.
— Przepraszam pana, — odparła śmiało, ja jestem w moim domu, i nim odpowiem, mam prawo pana zapytać — kto pan jesteś!
Szumiński głowę podniósł.
— Peht! sapnął. — A to mi się podoba.
— Mnie się nie podoba — odezwała się Lucia, że pan chorą matkę moją możesz głośno mówiąc nastraszyć. Proszę do pokoju.
Wskazała ręką na drzwi. Starościc stał jak skamieniały, pokiwał głową i wolnym krokiem posunął się do bawialnej izby.
Przyjęcie, którego się wcale nie spodziewał, tak go poruszyło, że naprzód począł szukać na czemby usiadł. W ślad za nim szła Aniela, niemniej tą napaścią na dom nieznanego człowieka podrażniona. Usposobiło ją i to niedobrze, że Szumiński nie pytając zasiadł.
— Jestem starościc Szumiński, brat nieboszczki podkomorzynej, — odezwał się dumnie, słyszysz acanna?
— Słyszę, ale nie widzę racyi ażebyś pan miał być dla mnie niegrzecznym — odparła śmiało Lucia.
Szumiński, który już usta miał otwarte, zamilkł. Aniela mu się skłoniła zlekka i dodała:
— Ja jestem Aniela Zarzecka, córka Jakóba.
— Gdzie ojciec jej?
— Ja nie wiem — rzekła sucho.
— Uciekł przedemną, schował się — począł starościc — może gdzie na strychu w sianie siedzi! Hę? ale ja go potrafię wyszukać.
Anieli krew uderzyła do głowy.
— Ojciec mój — odparła gniewnie, kryć się i uciekać przed nikim nie ma ani powodu ani zwyczaju. Trzeci dzień temu wyjechał z domu wezwany listem do miasteczka i — nie powrócił dotąd.
Rozśmiał się szydersko p. Szumiński.
— Nie powrócił, bo wiedział że ja się do niego wezmę ostro, — rzekł z wyrazem surowym — nie powrócił. A gdzież? dokąd mógł się udać!
— Nie wiem — odezwała się Aniela głosem podniesionym. Masz pan interes do niego, proszę czynić co się podoba, ale dom ten jest nasz, matka moja leży chora, ja potrzebną jej jestem i darujesz mi pan, że go opuszczę.
To mówiąc dygnęła zlekka i krokiem poważnym skierowała się ku drzwiom.
Starościc zaniemiał. Obie ręce sparłszy na kiju patrzał na tę istotę, na której ani jego gwiazda, ani nazwisko, ani pozycya socyalna najmniejszego nie czyniła wrażenia.
— A, to mi się podoba!— mruknął. — Fora ze dwora! i kwita. Krótko a węzłowato. Z czyjej że to łaski acaństwo i tę chatę macie?
— To pewna że nie z pańskiej, — odpowiedziała Aniela zwracając się. Jeżeli pan dobrodziej po to tylko zaszczyciłeś nas odwiedzinami swemi, aby nam przykrość uczynić, dziwię się, że w wieku tak podeszłym, nie nauczyłeś się nawet przyzwoicie z ludźmi obchodzić.
Lucia była, już naprawdę rozgniewana, starościc drżał ze złości, ale za zniewagę osoby chciał się pomścić.
— Z ludźmi, mościa panno! — rzekł — to — jak z jakiemi! Są ludzie i ludziska. Wiem kogo poszanować, a acaństwa nie widzę potrzeby z weneracyą spotykać — ojciec jej na to nie zasłużył!
Aniela otwarła w tej chwili drzwi, i wskazała ręką na nie.
— Wyjdź pan! ktokolwiek jesteś, z ust jego ani niczyich potwarzy przeciwko ojcu słuchać nie będę cierpliwie. Jeśli pan natychmiast nie opuścisz tego domu będę zmuszoną...
Słów zabrakło Luci, gniew bezsilny zmienił się w płacz gwałtowny. Starościc siedział przez upór na krześle, trząsł się z gniewu, ale sam sobie wyrzucał, że do tak gwałtownej sceny dał powód. Radby był w jakikolwiek sposób zatrzeć pierwsze wrażenie, nie wiedział jak się wziąć do tego, czuł tylko, że się omylił na córce Zarzeckiego, w której teraz dopiero odkrył inny stopień wykształcenia, niż ten którego się spodziewał.
— Acanna swem postępowaniem zuchwałem, — rzekł, zamiast ojcu pomódz, pogarszasz jego położenie, pokora niebiosa przebija, a zuchwałym się nie przebacza. Acanna nie wiesz, żeś może odstręczyła tego, który mógł być ich dobroczyńcą!
— Dobroczyńcą! — podchwyciła Aniela — my od nikogo dobrodziejstwa nie żądamy i nie przyjmujemy? Umiemy z głodu umierać o nic nie prosząc. Mój ojciec nie lęka się niczego i żadnego nie potrzebuje pobłażania.
Starościc wstał nareszcie, widząc że ze śmiałą dziewczyną rady sobie nie da.
— Z babami wojen nie zwykłem prowadzić, rzekł. — Powiedz tylko acanna ojcu, bo go znajdziecie gdy zechcecie, że ja z pomocą policyi szukać go będę. — Zatajone przez niego kapitały muszą wyjść na jaw.
Lucia wzruszyła ramionami wzgardliwie.
— Stare plotki i potwarze! — rzekła obojętnie.
— Nie potwarze! nie! — krzyknął Szumiński podnosząc kij do góry, ja poprzysięgnę, że podkomorzyna mi mówiła, że do rąk jego odda wszystko. Gdzież to podział? Co z tem zrobił? Tak! ja poprzysięgnę!!
Lucia słysząc te słowa, zaczęła drzeć, załamała ręce, oparła się o ścianę i na nowo wybuchnęła płaczem.
— Tak! mruczał starościc ciągle — złożę świadectwo, dam dowody! Przecież mój głos więcej wart niż jakiegoś oficyalisty.
Powiedzcie mu to! Z pod ziemi go dobędę, i nie puszczę, aż się wszystko na jaw wyświeci!
Tak grożąc pan Szumiński uznał nareszcie właściwem opuścić dworek i trzęsąc się jeszcze z gniewu wyszedł na podwórze, gdzie na niego w pewnem oddaleniu Więckowski oczekiwał. Chociaż nie był świadkiem sceny z Anielą, słyszał podniesiony głos i gwałtowny spór, nie zdziwił się więc widząc wychodzącego starca, jakby upojonego, chwiejącego się na nogach.
Podał mu rękę w milczeniu i poprowadził bliższą drogą do parku. Pan Onufry, który na powrót czatował, spotkał starościca w ogrodzie. Po twarzy jego poznał, że coś się mu nieprzyjemnego przytrafić musiało. Stary jak tylko go zobaczył, wybuchnął:
— Pięknie mnie tam dziewczyna przyjęła! Od czci, od wiary! Ledwie że nie miotłą za drzwi. Tak! stary się schował, kryje, ale ja go widzieć muszę, znaleźć, dobyć. Jam darmo podróży nie odbył.
P. Onufry stał w nadzwyczajnej perpleksyi nie wiedząc co czynić. Tymczasem nawykły do rozkazywania despotycznego starościc, rozdrażniony do najwyższego stopnia, zwrócił się do Więckowskiego.
— Proszę mi dać ze trzech ludzi! — zawołał. Dworek zrewiduję! On tam siedzi ukryty! to nie może być! My go znajdziemy. — Zbladł p. Onufry.
— Niech się pan starościc uspokoi, rzekł — mnie się zdaje że jego we dworku nie ma, prędzej w miasteczku. Nadaremnie zaś robić zamięszanie, niepokój.
— Co? jakie zamięszanie? niepokój? począł Szumiński, a to mi się podoba! Dworek stoi na waszym gruncie, każdego czasu masz asindziej prawo do niego zajść i zrewidować! Ludzi mi dać! ja na siebie biorę odpowiedzialność.
Więckowski patrzał na pana, który ramionami ruszał. Starościc nie ustępując z miejsca, kijem w ziemię bił i powtarzał:
— Ludzi mi dać proszę!
— A jeśli go nie ma we dworku? — pytał Onufry.
— To co? skarżyć będą? Niech się skarżą, ja zapłacę! Ludzi mi proszę dać!
Widząc upór starca a nie chcąc sobie narażać dziadunia, p. Onufry szepnął coś do ucha Więckowskiemu, który natychmiast ruszył ku stodołom.
— Ja ztąd ani krokiem nie pójdę — mruczał starościc, aż się przekonam gdzie on skryty i nauczę panienkę stroić fanaberye!
Z wielką trudnością udało się nieco uspokoić starego panu Onufremu, i nakłonić, aby siadł na bliskiej ławce. Oglądał się jednak ciągle, dopominając o ludzi i mruczał niezrozumiałe odgróżki.
Po dosyć długiem oczekiwaniu, Więckowski ukazał się z trzema ludźmi wiejskimi, gdyż ostrożny p. Onufry dworskich brać zabronił. Jak tylko zobaczył ich starościc, wstał z ławy i gorączkowo począł się oryentować, szukając drogi ku dworkowi.
— Dziadunio mi daruje — odezwał się w ramię go całując widocznie strwożony Onufry, że ja mu towarzyszyć nie mogę.
— Pójdę sam! krzyknął stary.
Więckowskiemu także niebardzo się chciało na tę wyprawę, ale pan kazał, musiał. Ludzie idąc, to śmieli się, to dziko poglądali na zaperzonego starca.
W progu domu stojąca blada i zapłakana Aniela, zobaczywszy powracającego starościca z pisarzem i ludźmi, nie czując już w sobie sił do nowej walki, wbiegła do izby matczynej i zaszczepnęła się ze środka.
Jedną więc Łukowę zastali w sieniach, przestraszoną, niemą, i natychmiast starosta, nawykły po dawnemu do rozporządzania się bezwzględnego na swojej ziemi, rozkazał trząść dom cały. Sam poszedł z ludźmi do dwóch izb otwartych, kazał drabinę przystawić na wyżki, szukać w lochu, a że alkierz Zarzeckiego na kłódkę był zamknięty, odbito ją, strzęsiono go, nie znaleziono nigdzie nic. Naostatek uparty Szumiński, począł się dobijać do drzwi zamkniętych chorej. Więckowski napróżno się go starał powstrzymać, zaręczając, że tam leżała oddawna niewstająca z łóżka Zarzecka. Odepchnął go starościc.
Wewnątrz słychać było tylko szlochanie Luci i płacz z krzykiem rozdzierający serce. Stary, który był niemal oszalał, nie zważając na nic, drzwi kazał szturmować.
Wśród tej napaści i wrzawy, z wnętrza dobył się nagle jeden dziki, straszny głos, który przeraził wszystkich. Starościc nawet stanął wryty. Lecz po chwili umilkło wszystko. Ludzie odmawiali posługi. Szumiński gniewny nie wiedział czy ma się już cofnąć, gdy drzwi się otworzyły i jak widmo straszna stanęła w nich Aniela, ręką wskazując na łóżko.
— Idź — patrz! zbójco! krzyknęła — zabiłeś ją!
To mówiąc upadła omdlała.
Na łóżku widać było z podniesioną głową, a otwartemi ustami, zdrętwiałą już Zarzecką, którą przestrach na wieki od cierpień uwolnił.
Starościc dopiero ostygł i oprzytomniał, powiódł obłąkanemi oczyma po izbie, ręką machnął i zwolna krokiem chwiejącym, sparłszy się na Więckowskim, wyszedł ze dworku.
Napaść zakończona tak tragicznie, mogła mieć najprzykrzejsze następstwa. Starościc widział to teraz sam, i strworzył się. Nietyle może poruszył go dokonany gwałt, jak obawa o kieszeń i następstwa dla niej wyniknąć ztąd mogące, gdyż o osobę swą się nie lękał.
Gdy Łukowa przypadła trzeźwić nieszczęśliwą Anielę, a ciekawi ludzie z pobliża poczęli się zbiegać do dworku, starościc tymczasem milczący i zmieniony, kroczył ku ogrodowi. W furtce stał pan Onufry, pytając zdala:
— A cóż? a cóż?
Więckowski mu oczyma wskazał starościca, którego prowadził i dał tylko znak, że zaszło coś złego. Nie spodziewał się jednak p. Onufry tak strasznej katastrofy.
Szumińskiego posadzono na ławce.
— Uniosłem się, trochę się uniosłem — odezwał się słabym głosem — ale winien nie jestem. Któż mógł wiedzieć, że tam chora leży kobieta.
— A cóż się stało? podchwycił p. Onufry.
— Podobno się przestraszyła i omdlała, a oni mówią że umarła, rzekł starościc. Cóż! miała umrzeć z tego, że do drzwi stukano! Nikt jej palcem nie tknął, mam świadków.
Słysząc to Onufry ręce załamał.
— Umarła! krzyknął.
— Musiała zemdleć tylko! To gadanie — przebąknął Szumiński, u nich byle co — zabił! umarł! Przyjdzie do siebie i koniec.
Niespokojny gospodarz szepnął pisarzowi na ucho: Idź mi się dowiedz.
— Nie ma po co iść i dowiadywać się — odparł Więckowski — jużci że umarła!
Najmniej zdawał się uczuwać to starościc, który był ostygł zupełnie z gniewu i zaczynał się kłopotać o siebie.
— Krew mi to wzburzyło, rzekł, i widzę, że muszę Moryssona wziąć zaraz, bo inaczej odchoruję. Dziś acaństwu do stołu służyć nie będę i pozwolicie, że zjem rosołu u siebie.
To mówiąc wstał z ławy. Onufry, który go miał prowadzić, sam na nogach się ledwie mógł utrzymać. Milczał.
— Naturalna rzecz — dodał Szumiński, że co tam w sądzie będzie potrzeba smarować, to już ja to, jakoś załatwię, choć, rzeczywiście w podróży nie byłem przygotowany na te wydatki.
Ale to tak z temi ludźmi, kanaliami, zuchwałemi — zawsze najspokojniejszego człowieka przyprowadzą do niecierpliwości. Sami sobie winni. Dlaczegóż mi drzwi nie chcieli otworzyć!
Zakłopotany trochę, obrócił się jeszcze ku stojącemu zdala Więckowskiemu i skinął na niego.
— Idź acan na miejsce, przekonaj się czy ją otrzeźwiono — i powracaj tu zaraz.
Stanęli oczekując, Onufry ocierał pot z czoła i był tak przybity, że słowa wymówić nie mógł.
Pędem pobiegłszy pisarz, wrócił z głową spuszczoną.
— A co? pytał stary.
— Umarła — cicho odparł Więckowski.
Szumiński laską zamachnął, spuścił głowę i spieszniejszym nieco krokiem skierował się ku pałacowi.
— Prosto do mojej stancyi, proszę, bo muszę Moryssona niezwłocznie wziąść, aby gorszemu zapobiedz.
Posłuszny powiódł go p. Onufry.




W Zielonej Budzie dnia tego wieczorem jakoś tłumno było bardzo, gdy jeszcze jedna bryczka zajechała. Kuternoga wyjrzał przez okno i rzekł do otaczających.
— To z Borku.
Z bryczki wysiadł młody mężczyzna, więcej by koniom dać wypocząć, niż dla własnego pokrzepienia. Nie miał nawet ochoty wielkiej do środka wchodzić, i przechadzał się przed karczemką, gdy wierny swemu systemowi kuternoga, wysunął się ku niemu, probując czy się nie da do jakiej konsumcyi nakłonić. Spostrzegł jednak zbliżywszy się, że chociaż konie i bryczka były w istocie z Borku, podróżny młodzieniec jakiś nieznajomy.
To go skłoniło do zawiązania rozmowy, gdyż miał zwyczaj nie opuszczać zręczności do zaznajamiania się z ludźmi. Każdy człowiek na coś się przydać może, siedzącemu na urzędzie.
Skłonił się, podnosząc tylko chwilowo zatłuszczoną swą czapeczkę.
— Pan dobrodziej z Borku? — rzekł Wicuś.
Młodzieniec popatrzał nań obojętnie.
— A, z Borku — rzekł.
— Od państwa Du Royerów — dodał Wicuś.
— Tak.
— Godne państwo — przebąknął karczmarz. — Nie mogę panu czem służyć?
— Dziękuję.
Nastąpiło milczenie.
— Czas mamy śliczny jak na tę porę — nie chcąc przerywać rozmowy, ciągnął dalej Wicuś. Już co się tyczy pogody, dawno takiej nie bywało.
Na to nie było odpowiedzi.
— Państwo już wiedzą co się to za awantura stała w Żabiem? — dodał Wicuś.
— W Żabiem? — żywo przystępując zapytał młodzieniec — ja nie wiem?
— Ale bo to historya z tysiąca nocy, proszę pana, począł uśmiechając się karczmarz, tak że mnie wierzyć się nie chciało, gdy Jędrek ją przywiózł, a no ze dworu potem jechał Więckowski do sądu, a on sam swemi oczyma na to patrzał.
— Cóż takiego? ciekawie podchwycił podróżny.
— Pan nietutejszy — począł Wicuś, to i osób nie zna, otóż powiedzieć muszę, że tam we dworku na dożywociu mieszkają niejacy Zarzeccy.
Podróżny uśmiechnął się smutnie.
— Starego ja znam, poczciwości człowiek, a że czasem kieliszek wypije, kto bez tego, proszę pana. Wszyscyśmy śmiertelni. Tego człowieka co bez daj racyi namęczyli, na wołowej skórze by nie spisał. Ale to nie w tem rzecz. Więckowski powiada, że do dworu przybył z daleka, czterema końmi, landarą, z Białej czy Czarnej Rusi, bo to ja tego nie wiem, starszy brat nieboszczki podkomorzynej, o której pan pewnie słyszał. Temu się koniecznie zachciało widzieć Zarzeckiego, a jego słyszę w domu nie ma. Poczęli tedy słać, szukać, gdzie Zarzecki? a że to jakiś butny pan z tej Rusi, tak koniecznie że Zarzecki się schować musiał. Dawaj ludzi trząść dworek.
Podróżny podniósł pięść do góry.
— Trząść dworek! — krzyknął — a to łajdak jakiś!
Wyrażeniem tem i gniewem słuchacza trochę zdziwiony Wicuś, na chwilę się w opowiadaniu zatrzymał.
— Mówże, na miły Bóg, co się stało? — zakrzyczał podróżny.
— A cóż proszę pana, słyszę chora Zarzecka, która już dawno nie wstaje z łóżka, przelękła się — wzięła i — umarła!!
Spojrzał Wicuś na słuchacza, i sam też się przestraszył okrutnie młody pan chwycił się za głowę: i krzyk dziki wyrwał mu się z piersi.
Był to Zygmunt.
Dopiero teraz domyślił się Wicuś kogo miał przed sobą i poskoczył z ratunkiem. Ale Zygmunt wyrwał mu się, wołając na furmana, aby natychmiast konie podawał.
— Niech pozdychają! — krzyknął — jedźmy! Na miłość Bożą, jedźmy!
Kuternoga pobiegł po wodę, bo mu się żal zrobiło rozpaczającego chłopaka, który jęczał i szlochał... Woźnica też zobaczywszy że coś się stało nadzwyczajnego spieszył kiełznać. Ludzie z karczmy powychodzili przyglądać się nieszczęśliwemu. Jeden z nich, a był to Jędrek, przystąpił do lamentującego Zygmunta potwierdzając smutną wiadomość, która już po wsi i po okolicy się była rozeszła.
Zygmunt nie miał chwili do stracenia i już pędził do Żabiego, w trwodze o siostrę, która sama jedna pozostała, rachując zapewne na pomoc jego.
Droga wydała mu się nieskończenie długą, a gniew miał czas wezbrać w piersi. Nieprzytomny prawie wpadł do dworku, który stał pusty. Jedna Łukowa kręciła się koło niego, a na ławce przed domem, leżała twarz w ręcach tuląc Lucia, posłała ona po brata i czekała na niego.
Trzy razy przychodzili ze dworu z różnemi propozycyami pomocy, posługi, Aniela odprawiła wszystkich milczeniem, wskazując aby szli precz.
Rozpacz jej, oburzenie, gniew, żal, tem większe były, że swojemu obejściu się dumnemu ze starościcem część winy przypisywała. Była niewinną — a jednak wyrzucała sobie iż mimowolnie stać się mogła przyczyną śmierci matki; płakała i szlochała — o ojcu nie było żadnej wiadomości, brat nie przybywał, trumny nie było za co zamówić, ani kogo posłać po księdza. Umarła leżała jeszcze jak skonała na tem łóżku, na którem przecierpiała lat tyle...
Usłyszawszy chód zerwała się Lucia i zawisła z nowym płaczu wybuchem na szyi brata. Nie mówili do siebie, płakali oboje — ale łzy nie starczyły, potrzeba było myśleć o zwłokach i o sobie.
Aniela nie chciała ani chwili dłużej pozostać w tem miejscu, do którego nic już ją nie wiązało. Ojcu była raczej ciężarem niż pomocą, jego też wyrwać chcieli oboje z tego miejsca nieszczęśliwego.
Nierychło mogła Aniela, łzami sobie ciągle przerywając, opowiedzieć Zygmuntowi co dnia tego przeżyła. Usprawiedliwiając się przed nim, powtórzyła mu niemal dosłownie rozmowę z Szumińskim. Brat nie znajdował ją winną, inaczejby i on na miejscu jej nie postąpił.
Oburzenie jego w początku doszło do tego stopnia, że chciał sądownie dochodzić gwałtu i niemal zabójstwa — lecz mógłże nawet pomyśleć o tem?
Noc nadeszła na naradach. Łukową posłano na wieś po ludzi, Zygmunt siadł pisać listy, do księdza, do Du Royerów — do miasteczka.
Nim jednak pismo jego doszło do Borku, już wieść tam przyniosła historyę tę, której zrazu wierzyć nie chciano. Wydawała się nieprawdopodobną. Dopiero list Zygmunta wahającego się starego Du Royera poruszył, oboje z żoną siedli i na całą noc puścili się do Żabiego.
Nim jeszcze przybyli, coraz niespokojniejszy starościc, któremu pigułki Moryssona nie odjęły frasunku, dowiedziawszy się o przyjeździe Zygmunta, naparł się, aby ktoś ze dworu poszedł do niego — dla załagodzenia sprawy.
P. Onufry wręcz odmówił, składając się tem, że zerwał zupełnie z Zarzeckiemi. Więckowski był zanadto młody i niezręczny, i nie miano by się wcale kim posłużyć, gdyżby opatrzność sama nie zesłała wypadkiem hrabiego Zamińskiego.
Jechał wcale z innemi projektami, wioząc odpowiedź pięknej pani Idalii na list do siebie pisany, a trafił na tragiczną scenę tu, którą mu w progu zaraz łamiąc ręce, zwiastował rozpaczający Onufry. Radość z przybycia bogatego dziadunia, zmieniła się w strapienie niewypowiedziane. Pani Idalia gniewała się na męża, on sam wyrzucał sobie swą powolność, biegał jak oparzony, to przepraszać panią, to konsolować dziadunia, który wzburzenia żółci zaczynał się lękać.
Rumianek kwartami noszono mu z kuchni na górę.
Hrabia Zamiński posłyszawszy tę historyę, nie do wiary prawie, naprzód, jako mąż praktyczny, pomyślał, czy z niej jakiej korzyści dla siebie nie będzie mógł wyciągnąć. Ludzka bieda najczęściej bliźniemu służy za materyał do posłużenia samemu sobie.
P. Onufry, wtajemniczywszy Zamińskiego w swą sytuacyę, wprowadził go do salonu, do którego natychmiast przyszła pani Idalia. Zwykle bywała ona obojętną na wszelkie kłopoty domowe, ciężar ich zrzucając na mężowskie ramiona. Tym razem, poraz pierwszy ujrzał ją p. Onufry, nietylko podzielającą utrapienie jego, ale do zbytku może, biorącą je do serca; twarz miała zmienioną, ruchy niespokojne, głos drżący. Mąż całował ją po rękach strwożony, prosząc, aby się uspokoiła. Ona, co nie płakała nigdy, łzy teraz miała w oczach. Rozpacz malowała się na ładnej, nagle aż zestarzałej twarzyczce, która, jak tylko zapomniała o tem że powinna być młodą, straciła resztę młodego wdzięku. Wola ludzka, a szczególniej kobieca, ma tę potęgę, że nawet oblicze zmienić może. Podała rączkę hrabiemu, w postawie litość wyzywającej stając przed nim, zdawała się mówić: Patrz pan! patrz, jak jestem nieszczęśliwą.
— Cher Comte, odezwała się głosikiem pieszczonym, ah! to Pan Bóg sam was tu zesłał! Ratuj nas! Po niewiedzieć wielu latach niebytności, przybył do nas w odwiedziny dziadunio, o którym zapomnieliśmy prawie że żyje, i los chciał, aby nam zamiast pociechy, przyniósł prawdziwe nieszczęście ze sobą. Onio (pieszczone imię męża) mówił już pewnie co się stało! Dosyć jest tego, aby złośliwym ludziom dać pretekst do znęcania się nad nami! Onio bo był zanadto powolny — a! tak! nie godziło mu się pozwalać na to! Trzeba w jakikolwiek sposób to załagodzić, familię nieszczęśliwą przekonać, że myśmy nic nie winni. Zjednać ich choćby największemi ofiarami.
Hrabio! śmiem rachować na przyjaźń waszą dla nas. Znasz tych Zarzeckich, zlituj się, bądź pośrednikiem!
Onufry prośbę tę potwierdził uściskiem ręki.
— A tak! dodał, pomóż nam, proszę.
Hrabia drobinkę się podrożył, chociaż wezwanie było mu bardzo na rękę.
— Jeśli państwo każą! rzekł, jestem na ich usługi.
— Zdaje mi się, że brat przyjechał, szepnął Onufry, mógłbyś z nim pomówić. Wygląda na przyzwoitego człowieka. Pan hrabia pojmujesz moje położenie. Stary poraz pierwszy się do nas zbliżył, nie mogłem go zniechęcać, bo na niego rachuję dla dzieci. Uparł się robić tę rewizyę bezemnie, obszedł się po grubiańsku, ale ja, ale my, żadnego w tem nie mieliśmy udziału!
— Hrabia im powiesz, że ja jestem w rozpaczy! Płakałam! dodała hrabina, mam łzy na oczach jeszcze, dostałam palpitacyi serca. Gotowam pannę wziąść do dworu, proś ich pan do nas, ją i brata (dodała szybko).
Zaledwie dano odetchnąć hrabiemu, który z flegmą wysłuchawszy tłumaczenia obojga państwa, natychmiast przygotował się iść do dworku.
Zygmunt właśnie skończył był pisać listy i zajmował się siostrą, której od ciała matki oderwać było trudno, gdy hrabia wszedł do bawialni w dworku; szukając go, musiał tu zaczekać chwilę, obejrzał się po nędznych sprzętach, spojrzał do izdebki Luci i z tego wszystkiego wyciągnął wniosek, że w tem położeniu, rodzina czułą być powinna na wszelką oznakę sympatyi.
Zygmunt, któremu oznajmiła Łukowa, że ktoś przyszedł, pospieszył do izby i zdziwił się, znajdując tu hrabiego. Zamiński w milczeniu przyszedł mu podać rękę, ściskając mocno dłoń jego.
— Na pierwszą wieść o nieszczęściu, jakie państwa spotkało, rzekł poważnie, czułem się w obowiązku przybiedz tu, prosząc, abyście mną dysponowali.
— Dziękuję hrabiemu, odparł Zygmunt, ale w tej chwili, jeszcze sam nie wiem co mam robić, od czego począć.
Ojca mojego nie ma. Dla niego będzie to cios okropny! Siostra rozpaczająca, ja bezsilny, głowę tracę.
— Na Boga, męztwa, panie Zygmuncie, począł hrabia. Wypadek okropny, przykry, ale to wypadek. Wstąpiłem, nie wiedząc jeszcze o niczem, do Manczyńskich, oni także są w rozpaczy. Sama pani płacze, on ręce łamie. Gotowi są we wszystkiem pomódz, a naprzód proszą państwa oboje do siebie, niech panna Aniela przynajmniej usunie się od tego widoku.
Właśnie gdy to mówił, Aniela z rozpuszczonemi na ramiona włosami, wchodziła do pokoju, goniąc za bratem. Widok hrabiego bynajmniej ją nie zmięszał, nie cofnęła się.
— Kto? ja? zawołała, ręce załamując — ja? miałabym iść pod opiekę tych co mi matkę zabili! co nie mając litości nad nami, posunęli się aż do gwałtu, nie umiejąc poszanować ani nieszczęścia ani choroby...
— Pani dobrodziejko — wtrącił powoli hrabia — kazano mi oświadczyć najuroczyściej że p. Onufry wcale się do tego nie przyczynił, nie miał udziału, opierał się.
— I nie zapobiegł — odezwała się Lucia, i pozwolił swoim ludziom znęcać się nad nami! A pan możesz bronić ich i trzymać stronę napastników.
— Przepraszam panią — przerwał hrabia, ja niczyjej strony nie trzymam. Mówię co mi powiedzieć kazano, a w duszy boleję i potępiam to okrucieństwo...
— My, mybyśmy mieli kiedykolwiek w życiu stopą dotknąć ich progu! im zawdzięczać cokolwiekbądź — sprzedać pamięć zamordowanej matki!....
— Lucia ma słuszność — dodał Zygmunt, między niemi a nami nic nie może być wspólnego, żaden stosunek nie jest możliwy, boby nas upodlił.
— Hrabia słuchał smutny, poważny, surowy, pełen sympatyi dla rodziny.
— Nie mam ani słowa więcej do powiedzenia — odezwał się, proszę tylko abyście mnie i usług moich nie odrzucali, i nie łączyli z niemi. Radbym im służyć, rozkazujcie.
Aniela padła na krzesło i łzy już wypłakawszy, siedziała nieruchoma z twarzą płonącą — jak skamieniała bólem i znużeniem. Cierpienie to wycieńczoną i osłabłą trzymało przy życiu, wprawiając w gorączkę.
— Pani tu nie powinnaś pozostać, nie możesz — odezwał się hrabia, potrzebujesz spoczynku...
— Nie teraz! — odparła Aniela krótko.
Hrabia na bok wziąwszy brata, coś z nim szeptać zaczął, gdy powóz zahuczał; był to ksiądz staruszek, przyjaciel Zarzeckiego, który na wieść o wypadku, przybiegł wioząc z sobą organistę, babkę z kościoła i sługę. Za nim wieziono co do pogrzebu mogło być potrzebnem.
Gdy Zygmunt wyszedł na jego powitanie i oblaną łzami rozmowę, Lucia została sam na sam z hrabią. Zamiński jednak nie ośmielił się ani przystąpić do niej, ani odezwać się słowem. Poszanował boleść jej mimowolnie — co go jednak nie powstrzymało od uwag nad skutkiem jaki wywiera cierpienie na wdzięk niewieści. Lucia mu przypomniała jakąś postać z grupy Niobidów.
Stał jeszcze w progu patrząc na skamieniałą, gdy nadjechali Du Royerowie, a których Aniela nie znała tylko z opowiadania Zygmunta.
Pani Klementyna była może jedyną osobą mogącą z prawie macierzyńską powagą przemówić do dziewczęcia.
— Prowadź mnie pan do siostry — odezwała się wchodząc do Zygmunta — jej należy największe staranie i troskliwość.
Na widok wchodzącej domyśliła się Lucia, kogo miała przed sobą, wstała, choć chwiejąc się na nogach i rozpłakała znowu, widząc jak dobra pani ręce jej otwarła do uścisku.
W pierwszej chwili pani Du Royer, nie przemówiła nawet, czuła że słowo byłoby zbytecznem, samo przybycie mówiło więcej nad nie.
— Przyjechałam po was, panno Anielo, — szepnęła pocichu dawszy się wypłakać. — Zaklinam was abyście jechali ze mną i odpoczęli. Tu wszystko co potrzeba się dopełni. — P. Zygmunt, mój mąż, ks. proboszcz się tem zajmie, mamy obowiązek was ratować. Powóz nasz stoi, należy abyś się natychmiast ztąd oddaliła.
Pan Du Royer o to samo prosił Zygmunta, który przyszedł z nim do siostry i Aniela się skłoniła do podróży. Osłabiona, już tu rękami nic pomódz nie mogła, prosiła tylko aby jej było wolno zwłoki męczennicy pożegnać... Gdy potem nalegano na nią do wyjazdu, a Zygmunt stał razem z p. Klementyną chcąc przyspieszyć go, Aniela, która fałszywego wstydu nie miała nigdy — rzekła cicho:
— Pani, ja prawie nie mam co włożyć na siebie, abym przyzwoicie pokazać się mogła w ich domu. W czasie słabości biednej matki, sukienki moje poszły do żydów w miasteczku.
Zarumienił się Zygmunt, a pani Du Royer dodała szybko.
— Okryj się czemkolwiek, musisz mieć płaszcz jakiś, zaradzimy na wszystko — ale jedźmy ztąd. Potrzebujesz spoczynku, biedne dziecko, bo się ledwie trzymasz na nogach. Jedźmy!
Łukowa pocichu wyjawiła tę jeszcze tajemnicę panu Du Royer, że panienka przez dwadzieścia cztery godzin nic nie jadła...
Zabrano ją więc prawie gwałtem ze dworku, i powóz potoczył się drogą ku Borkowi, a hrabia Zamiński, widząc się tu już wcale niepotrzebnym, powoli zwrócił kroki ku pałacowi.
Godzina była bardzo spóźniona, ale tam jeszcze na niego oczekiwano. — Łudziła się pani Idalia słabą nadzieją że Zarzecka da się skłonić na schronienie u nich; mniej się tego spodziewał p. Onufry. Starościc pił rumianek i co pół godziny przysyłał po coś do gospodarza, myśląc o tem jak się wywikła z nieprzyjemnych następstw wypadku.
Dawał mu instrukcye, rozpytywał o charaktery i usposobienia urzędników, i w jakich z nimi dwór był stosunkach.
— Ja u siebie na Białej Rusi, widzisz asindziej — mówił Onufremu, niewielkie wprawdzie, ale daję wszystkim pensyjki i ordynarye. Jeżeli casus jaki wypadnie, usłużą mi zawsze dobrze, i małym prezencikiem się obejdzie. Regularne, stałe honorarya, wiem z doświadczenia, są najmilsze. Jeżeli asindziej się nie trzymasz tej metody...
P. Onufry głową potrząsł.
— U nas tu tego nie ma — rzekł.
— Jak tylko urzędnik zjedzie — proszę go do mnie wprowadzić, i zostawić nas na osobności, abym mu wytłumaczył jak się to stało...
W kwadrans potem starościc posyłał się dowiadywać czy nie powrócił Zarzecki i gniewać się że go nie było.
W istocie wszyscy się o niego niepokoili, syn, córka, proboszcz, lękali się aby go wiadomość o śmierci żony nie schwyciła gdzie niespodzianie i nie wywarła niebezpiecznego skutku, przy jego temperamencie, szczerzej mówiąc, jego nałogu.
Wprawdzie nie pierwszy to raz znikał tak na dni kilka lub kilkanaście p. Jakób, trafiało mu się to co kilka miesięcy, i nikt nie wiedział gdzie przesiadywał; — nakazał też dzieciom aby się nie frasowały, ale katastrofa niespodziana kazała się lękać o niego.
Domyślano się że nigdzie w okolicy ukrywać się nie mógł, boby go już była doszła ta smutna wiadomość!
W pałacu i we dworku noc to była bezsenna.
Gdy hrabia wrócił na pokoje ze smutną twarzą, sam jeden, wyczytano z niej, nie pytając, że skutku nie odniosły perswazye. Pani Idalia wlepiła w niego wejrzenie błagające miłosierdzia.
— Spełniłem rozkazy pani, odezwał się z cicha, wprawdzie nie mogę się pochwalić skutkiem, ale, któż wie, byłbym może potrafił wreszcie skłonić ich, gdyby nie okoliczność jedna, co mi szyki pomięszała.
Oboje spojrzeli ciekawie na hrabiego, który się skrzywił dziwnie.
— Państwo Du Royer przybyli osobiście po pannę i brat naturalnie oddał im ją w opiekę.
Pani Idalia mocno się zarumieniła. Niemożna było sąsiadom, u których Zygmunt przebywał, zaprzeczyć prawa przybycia w pomoc jego siostrze, pomimo to mocny żal uczuła do nich piękna pani.
— Jest to bardzo ładnie z ich strony, odezwała się, że tak są skorzy do ratowania i pocieszania, ale ils ont un peu empiété sur mon terrain! dodała z przyciskiem. To trochę nie po sąsiedzku.
— Jest to sprawa domowa, mówiła, ożywiając się, która powinna się była na miejscu, między nami, załatwić, pośrednictwo to wygląda jakby rzucenie rękawicy.
Wszyscy milczeli. Onufry pragnął uspokoić swą panią.
Ma chère, nietrzeba tego brać tak bardzo surowo, musimy ignorować uchybienie, wierz mi.
Pani zamilkła, usta zaciskając, nie była przekonaną.
W tej chwili wywołano p. Onufrego znowu do dziadunia, i miała zręczność, po wyjściu jego, cały swój żal do sąsiadów odkryć hrabiemu, nazywając ich niewdzięcznemi, bo Żabie Borkowi nietylko nie uchybiło nigdy, ale aż nadto mu okazywało przyjaźni. Już samo, „zaakaparowanie“ (sic), młodego Zarzeckiego było podejrzanem, mogło się uważać za wzięcie strony tej rodziny przeciw państwu Manczyńskim, i t. p.
Hrabia, we cztery oczy, potakiwał nieszczęśliwej Idalii, która tego wieczora będąc w werwie satyrycznej, gdy skończyła o Du Royerach, poczęła o starościcu, jego ekwipażu i dworze, jego manierach, a na ostatku obwiniła tego swego poczciwego Onufrego, który zawsze zbytnią dobrocią i powolnością grzeszył.
Spodziewany tegoż wieczora jeszcze urzędnik, nie przybył nawet w nocy. Oznajmiono o nim, kanceliście jego i doktorze dla obdukcyi, dopiero z rana, gdy starościc po Morysonie i rumianku był usnął.
Rządca, już uprzedzony, jak miał rzecz przedstawić przyjął tych gości u siebie, i dopiero około dziesiątej, gdy starościc ubrany, gwiazdę przypiął, spodziewając się, iż ona pewnie wywrze wrażenie, wprowadzono doń urzędnika dla rozmowy.
Wprzódy, nim się to stało jednak, troskliwy o siebie p. Onufry, rozmówił się z urzędnikami, całą winę z siebie zrzucając na dziadunia.
Chodziło p. Szumińskiemu o okazanie, iż zbiegłego przed nim Zarzeckiego miał prawo poszukiwać, z powodu rachunków pieniężnych, że we dworku nie wiedział wcale o chorej i obszedł się jak najłagodniej, a że jej na złość się w tej chwili umrzeć podobało, temu nie był wcale winien.
Doktór miał poświadczyć, iż chora i bez tego byłaby niezawodnie umarła. Rozumowanie starościca tak było zręczne i logiczne, iż po godzinnej dyskusyi urzędnicy skłaniali się do podzielania w tem opinii p. starościca. Znajdowali tylko, że dla uniknięcia dalszych nieprzyjemności, p. Szumiński powinienby z familią zmarłej wejść w porozumienie, aby skarg i niepotrzebnej gadaniny nie było.
Długa słabość pani Zarzeckiej, doskonale tłumaczyła nagłą jej śmierć. Daleko w ogóle gładziej poszedł ten interes, niż się p. Onufry spodziewał, a dziadunio zaraz po konferencyi oświadczył, iż jeden ten tylko dzień wypocząwszy, jeszcze po lekarstwie w Żabiem, musi natychmiast powracać do domu.
P. Onufry przekładał napróżno, iż koniecznie należałoby poczekać na powrót starego Jakóba, który dowiedziawszy się o śmierci żony, musi wreszcie przybyć do domu, starościc na żaden sposób dłużej bawić nie chciał.
Niespokojny był, zgryziony, i gdyby nie troskliwość o zdrowie, tego samego dnia może w drogę by się już wybierał.
Ponieważ ani Zygmunt, ani Aniela, nie chcieli i nie mogli poszukiwać prawnie gwałtu, dokonanego w ich domu, sprawa pokrytą została milczeniem.
We dwa dni potem odbył się skromny pogrzeb starej Zarzeckiej, za którym, oprócz dzieci i kilkunastu osób ze wsi, szli tylko państwo Du Royerowie.
O starym ani słychać nie było.
Hrabia Zamiński już pod koniec obrzędu przystawił się także i pokazał przy mogile.
Onufry wahał się długo, lecz mu w ostatniej chwili odwagi zabrakło, i konie wyprządz kazał.
Tajemniczo, niepostrzeżona, zakwefiwszy się panna Barbara Drobisz, pojechała także, aby być świadkiem, jak się pogrzeb odbędzie i donieść o tem pani, za której przyzwoleniem wycieczkę tę zrobiła. Stara panna pozostała, jak była, nieubłaganą nieprzyjaciołką rodziny.
Los biednej Zarzeckiej wcale jej nie rozczulił. Dobrze im tak, niech nie wojują, dowojowali się czego chcieli! Tony sobie jakieś dawała ta hołota, a jak starościc przyjechał, pan Zarzecki aż drapnął. Na złodzieju czapka gore!
Tak myślała w drodze, wracając z pogrzebu panna Drobisz, a gdy ją zawołano do pani dla raportu, w tym tonie też rozpoczęła swe opowiadanie. Zdziwiła się mocno gdy po pierwszych słowach p. Idalia wtrąciła.
— Tylko proszę cię Basiu, bez tych przekąsów, nieszczęście ma swoje prawa. Ja nie lubię tego twego tonu.
Drobisz nadto była siebie pewną, aby się z panią potrzebowała maskować.
— Przyznam się paniunci, że co prawda, to prawda ja też mam serce, ale ci ludzie go niewarci. To tałałajstwo a nosy drą, i po wszystkiem.
Surowe spojrzenie pani zamknęło jej usta i panna w zły humor wpadła.
— Cóż? pogrzeb, mówiła krótko, urywanemi wyrazy, jak zwyczajnie ubogich ludzi, nie było nic nadzwyczajnego. Ksiądz mowy nie powiedział żadnej, jako żywo, bo mu wyperswadowali, tylko się spłakał. Panna, cała czarno ubrana, padła na ziemię, brat i p. Du Royer ją podnieśli. Te Du Royery byli całym domem i z dziećmi, a i hrabia Zamiński także się przystawił. We mnie krew się burzyła patrząc na to; bo to wszystko w pik państwu!! wszystko na złość, żeby pokazać co to za godni ci Zarzeccy. O! to! nieinaczej! Ja to rozumiem.
— Pani Idalia rada była spytać o — Zygmunta, gdyż myśl o nim nie przestawała ją ścigać, lecz nie umiała zagadnąć Basi tak, aby się nie zdradzić.
— Był i syn, szepnęła w końcu.
— A był! odezwała się sługa. Żeby pani wiedziała jak to wygląda, jakie to sobie tony daje, jaki paniczykowaty. Bez kija nie przystępuj! Fiu! fiu!
— Ale dajże pokój, rzekła pani, ja go widziałam bardzo przystojny i przyzwoicie wygląda.
At! drągal zdrów i, tyle, ofuknęła panna Barbara, nawet nie widzę, żeby przystojnym był. A jak się Du Royery rozpadali nad panną, jakby to też co osobliwego było. Prowadzili ją ze cmentarza pod ręce do powozu, aż mi się śmiać chciało.
— Basiu! dajże pokój! zawołała pani, rumieniąc się, nie lubię tego.
Panna Drobisz popatrzała, pochwyciła chustkę z krzesła, poczęła ją składać i słowa nie mówiąc, wyszła.




Parę miesięcy upłynęło od opisanych wypadków, późna jesień już była, liście z drzew osunęły się prawie wszystkie, niebo okryło ołowianym pokrowcem, jak meble w salonie, gdy nie ma gości. Świat drzemał, nim miał usnąć pod białemi śniegami utulony.
Dworek za ogrodem stał od owego nieszczęsnego pogrzebu pustkami, bo starego Zarzeckiego dotąd nie było. To jego oddalenie się nietylko niepokoiło nieszczęśliwą rodzinę, ale rzucało podejrzenie na człowieka, który jakby z obawy rewelacyj starościca, uszedł bez wieści.
Zygmunt chodził przybity i strapiony, unikając wspomnienia ojca. Ufał mu znając go, i był pewien niewinności, lecz sam pozór winy ciężył na nim brzemieniem okrutnem.
W pierwszych dniach po pogrzebie Aniela otoczona staraniem państwa Du Royer, choć mocno odchorowała i wrażenia i niewczasy przebyte, siłą młodości wkrótce powstała z łóżka...
Pilno jej było opuścić dom gościnny, w którym się czuła na łasce.
Zaledwie wstawszy i odzyskawszy sił nieco, powołała brata do siebie.
— Czas w świat! — odezwała się do niego smutnie. Aż nadto mi tu dobrze, alem ja niestworzona do pieszczot, życie nie dane do próżnowania... Moje powołanie ciągnie mnie, trzeba sakwy zarzucić i w drogę.
— Dokąd? — zapytał Zygmunt.
— W kraj sztuki, bo to moja ojczyzna, — odezwało się dziewczę. Wstyd mi się przyznać do tego, ale obok tęsknicy za moją biedną męczennicą, którą ten okrutnik dobił, tęsknota za muzyką nie daje mi spoczynku. Trzeba iść!
Jeszcze raz pytam Lucię dokąd? — rzekł brat.
— Jeszcze raz Lucia ci odpowiada, w świat pieśni i sztuki — mówiła siostra. Innego dla mnie przeznaczenia nie ma, tylko walczyć o kawałek chleba aby módz o nim uprawiać sztukę...
— Kochana Luciu, ależ samą sztuką żyć niepodobna? — rzekł Zygmunt.
Smutno uśmiechnęła mu się Aniela.
— Wszyscy sztuką żyć nie mogą samą — to pewna — odezwała się spokojnie, ale są tacy co tylko nią wyżyć mogą. Ja śmiem się do tych wybranych policzyć.
Obok tego zadania życia, wszystkie inne wydają mi się drobne, nikczemne, małe.
— Na tym punkcie, — przerwał Zygmunt, — pani moja jest trochę...
— Mów, bardzo — sfiksowana, — dokończyła Lucia. — Ty mnie nie zrozumiesz nigdy.
— Chciałbym cię widzieć szczęśliwą.
— Po swojemu? nieprawdaż? Ja ci nawet powiem jak to szczęście wedle twego pojęcia wyglądać ma. Wyobrażasz sobie szlachcica, który się w twej siostrze zakochał i — na gwałt prowadzi ją do ołtarza. Familia woła w niebogłosy — to córka oficyalisty! Nie pomaga nic. Szlachcic jest zakochany i żeni się. Lucia wpada w familię, która kolce nastawia ze wszech stron. Rodzina się powiększa, fortepian i muzyka zapomina, Lucia chodzi z kluczykami i płacze. Ale jest panią szlachcicową i jeździ koczem do parafialnego kościoła, a wieczorem dotknąwszy roztrojonego fortepianu zalewa się łzami...
Potrząsnęła Lucia głową — nie, nie — takiego szczęścia ja nie chcę. Powiem ci jak moje wygląda...
Lucia po błocie, w kaloszach, lata dając lekcye po mieście i męczy się z dziećmi, które jej świętości kaleczą, ale wieczorem uwolniona od kaloszów i błota, siada grać kwintet Schumanna z muzykami tak nastrojonemi duchem jak ona, i zapomina błota, kaloszów, dzieci i całego świata. Kilka godzin na skrzydłach pieśni dusza jej porwana ma niebios widzenia. Oto szczęście moje, i — wierz mi, wyższego nie ma na świecie.
A! przepraszam cię, wyższe jest jeszcze, to — wyśpiewać własną pieśń, taką, coby ducha naszego i innych podniosła.
Zamilkła siostra.
Zygmunt długo się z nią spierał, pocałowała go, uścisnęła i zakończyła z poetą:

„Idźmy każdy w swoją drogę!“


Gdy się zaczęła po pokoju przechadzać Lucia, pani Du Royer przyszła po nią aby ją zaprosić do salonu. W domu takim jak Borek, choć państwo nie mieszkali stale, fortepian już kilkoletni Bösendorfera znajdował się w salonie. Był nawet nastrojony niedawno, bo starszy syn grywał trochę.
W czasie słabości Luci nikt nie tykał fortepianu, wiedząc że ten dźwięk mógłby ją podrażnić. Gdy pani Du Royer wprowadziła potem już prawie uzdrowioną do pokoju tego, na widok Bösendorfera, twarzyczka blada zarumieniła się, Lucia stanęła drżąca i złożyła ręce.
— A! pani! — zawołała — pani! Fortepian — a ja, oprócz organów, nie tknęłam klawisza od tak dawna... Fortepian!
Syn starszy pośpieszył otworzyć.
Lucia przystąpiła nieśmiało, cała poruszona, oglądając się jak winowajca, wstydząc słabości swojej.
— A! pani! — rzekła głosem cichym, — to będzie śmieszne! Nie — nie mogę! Wstydzę się. Fortepian uczynił na mnie wrażenie kochanka niewidzianego przez długie lata.
W milczeniu otoczyli ją wszyscy.
— Ale, graj! graj! zapomnij o nas, moja panno Anielo, — odezwała się zlekka ją popychając pani Du Royer.
Dziewczę miało łzy w oczach. Nie opierało się już, nie słyszało może co mówiono dokoła, a patrzało na fortepian... Ręka prawa przesunęła się leciuchno, jak wietrzyk co muska wodę, po klawiszach. Lękała się aby Bösendorfer nie odpowiedział krzykliwie rozstrojonemi dźwiękami, i uradowała się usłyszawszy tony zgodne.
Nie wiedziała co grać będzie, ani szukała myślą muzyki, sama ona znalazła się pod palcami. Był to ten dziwny, straszny, tragiczny prelud Chopina, który się zrodził wśród ciemności i niepokoju, a zbolałej duszy tłómaczył uczucia.
Lucia zagrała go, jak się gra czasem po długiem pragnieniu muzyki, z siłą i wyrazem, jakich nie daje wola, tylko natchnienie. Słuchali wszyscy w milczeniu uroczystem, a Zygmunt, który dawno jej nie słyszał, osłupiał zdziwiony.
Teraz dopiero zrozumiał dla czego Aniela szczęścia gdzieindziej jak w sztuce szukać nie mogła.
Z tego pochodu przeszła w marsz żałobny z sonaty, i po nim wstała jak upojona, łzy płynęły jej z oczów.
To co z wielkiego czucia płynie, nawet gdyby ułomnem było, wywiera zawsze wrażenie potężne.
Artysta który gra najcudowniej, jeśli nie czuje pieśni, nie da jej uczuć drugim. Silić się może na efekta, zadziwi, nastraszy, ale serca nie uderzą, tylko gdy biło serce.
Gra Anieli uczyniła też na słuchaczach, znawcach i nieznawcach nadzwyczajne wrażenie. Od tej chwili w oczach ich białe czoło artystki otoczyła aureola.
Bratu zdało się że ją inaczej kochał, do braterskiej miłości przyłączyło się poszanowanie iskry bożej, która błyskała na jego czole.
Wieczorem tego dnia grała Lucia dużo i wstała od fortepianu szczęśliwa, ale osłabia tak, że nazajutrz w łóżku musiała pozostać.
W kilka dni potem, chociaż państwo Du Royer chcieli koniecznie powstrzymać ją do swego powrotu ze wsi i zabrać z sobą, Aniela wyprosiła się do Warszawy.
Pojechała sama, ze szczupłym groszem pożyczonym u brata, ale z męztwem wielkiem, które umiała nawet przelać w niedowierzającego Zygmunta.
— Ja się niczego nie obawiam, — rzekła mu na odjezdnem — bądź o mnie spokojny. Nic mnie nie kosztuje być trochę głodną, wystarcza mi strój jak najprostszy, oswojona jestem z lekceważeniem, słowem, umiem doskonale cierpieć i śmiać się.
Puść mnie w świat, to moje przeznaczenie!
Miała wolę tak niezłomną, że się jej nie sprzeciwiano. Pojechała. Znaczny dość przeciąg czasu upłynął od ostatniej jej bytności w Warszawie, a nic się łatwiej nie zaciera nad pamięć człowieka. Zaledwie zniknął z szeregu w którym stał, miejsce zajęte, ścisnęli się ci co go otaczali, nowi przybysze zwrócili oczy. Powracający znajduje w przyjaciołach obcych, w tych z którymi żył i których znał, zupełnie jakichś innych ludzi.
Aniela, choć nie była może do tego przygotowaną, zrozumiała to pierwszego dnia. W dwóch czy trzech miejscach przypomniano ją sobie wprawdzie, ale zajęte były miejsca; uśmiechem zimnym przywitano ją i pożegnano.
Nie zraziło ją to wcale, umieściła się tylko w jak najskromniejszym lokalu, rozrachowawszy, że długiego czasu potrzebować będzie dla wywalczenia stanowiska. Męztwo jej miało ten przymiot najrzadszy, iż fiziognomią obdarzone było wesołą. Nawet w najprzykrzejszych życia chwilach nie opuszczała ją odwaga pogodna. Nie gniewała się ani na losy ani na ludzi, była przygotowaną na wszystko, na więcej może niż to co ją spotkać miało.
Śliczna jej twarzyczka, choć nigdy nie śmiała się dziecinnie, nie marszczyła się też niczem. Wyższość jaką w sobie czuła, czyniła ją mniej drażliwą na drobne ukłucia, na które nie odpowiadała nawet. W ostateczności zaś gdy potrzebowała się bronić, czyniła to z otwartością i odwagą, z jaką widzieliśmy ją przyjmującą hrabiego i starościca.
Artyści tuzinkowi, choć dobrze wiedzieli o jej pochodzeniu, bo się z niem nie kryła i głośno opowiadała że była córką oficyalisty — wyrzucali jej ton arystokratyczny.
Miała go może w istocie, lecz płynął z tej wyższości ducha, która prawdziwą arystokracyę stanowi.
Już na wyjezdnem do Warszawy, pan hrabia Zamiński, który starał się napróżno zatrzymać pannę Anielę w okolicy, chcąc dla niej tu wyszukać zajęcie, dość smutny przybył pożegnać artystkę.
— Pani nas opuszcza! — rzekł wzdychając.
— Z wielkim smutkiem, — odparła trochę ironicznie — lecz — woła mnie moje przeznaczenie.
— Do Warszawy?
— Prawdziwie, nie wiem. Naprzód do Warszawy, a potem, choćby do Bombay i Kalkutty...
— W Warszawie panią zatrzymają, a ja będę tak szczęśliwy że tam ją znajdę zimą.
Lucia spojrzała nań chłodno.
— Wątpię, — rzekła, — nasze drogi są zupełnie różne. Hrabia masz świat inny, dla mnie ani dostępny, ani pożądany, ja moje sfery poziome...
— Nie tracę nadziei że pani do niedostępnego świata zostaniesz wciągniętą, a gdyby mi przyszło jej szukać i w innym....
— Hrabia jesteś bardzo grzeczny, lecz...
Dokończyła półuśmiechem, brat przerwał rozmowę. Hrabia Zamiński w kilka tygodni potem wyjechał na zimę do miasta.
Lucia umieściwszy się na strychu prawie i ledwie bardzo nędzne pianino mogąc nająć, aby palcom nie dać ociężeć, puściła się na poszukiwanie lekcyj. Ogłoszenia w Kuryerze, biegania po znajomych w początku pozostały bezowocnemi. Naczelnik jednego wielkiego zakładu, który znał i pannę i jej grę oddawna, byłby chętnie korzystał z jej położenia, lecz pominąwszy cenę nadzwyczaj skromną, oczy miał tak słodkie i uśmiechy tak znaczące, iż panna Aniela wolała zwrócić się gdzieindziej. Odprawiony chłodno, mścił się potem półsłówkami i mówił o niej z lekceważeniem, ale u tych co ją znali zaszkodzić to jej nie mogło.
Parę lekcyj ledwie wystarczyło na bardzo skromne życie, ale się nigdy nie skarżyła. O koncercie ani było można pomyśleć. Popis taki potrzebuje być urządzonym, przygotowanym, głoszonym, a jeśli wielkie imie nań nie pociąga, może się skończyć na czystej stracie. Aniela nie miała nic do stracenia, a nikt ją nie protegował. W kaloszach więc, po błocie, chodziła na lekcyjki małe, na pensyjki małe, a wieczorami czasem się wciskała do teatru lub na koncerta wirtuozów...
Słyszymy ciągłe narzekania tych, którym raz przyklaśnięto, którzy mają talent jakiś lub sobie wyobrażają że mieć go powinni, — na świat, na ludzi, na brak współczucia, i uznania; Aniela nie chorowała na tę mizantropię artystyczną, wszystko widzącą czarno, brała życie jak się snuło, wyszukując w niem stron jasnych, mężnie przechodząc przez ciemności. Być może iż jej to nie pomagało, bo widząc ją zawsze swobodną, nieuskarżającą się nigdy, ludzie nie śpieszyli z pomocą.
Jednego wieczora, gdy powracała do mieszkania ze zwitkiem nut w ręku, na Nowym Świecie uderzyła ją zdala postać człowieka, na której widok serce jej zabiło. Sądziła zrazu że się omyliła, że się jéj przywidziało: ktoś ten idący z przeciwnej strony, zupełnie był do jej ojca podobny. Szedł zwolna przy murze się trzymając, z głową spuszczoną, zadumany. Gdy się nieco zbliżyła, poznała na nim nawet starą odzież sobie dobrze znaną, wytarty surdut, czapkę — nie była to omyłka, miała przed sobą tego ojca, o którego tak się niepokoiła.
Idący zwolna Zarzecki nie spostrzegł, czy nie poznał córki, tak że podszedłszy ku niemu, Aniela chwycić go musiała za rękę.
— Ojciec! — zawołała.
Zarzecki przestraszony podniósł głowę, zobaczył córkę i objął ją rękami mocno wzruszony.
— Luciu? co ty tu robisz! — krzyknął.
— Ojcze, kochany ojcze, ale ty sam — ty porzuciłeś nas tak!— przerwała Aniela.
— Ja! ja! — odezwał się niewyraźnie bełkocąc stary i oglądając dokoła — ja — musiałem! Była konieczność.
— Na tak długo!
Stary stał zmięszany.
— Wszystko się to wyjaśni, — rzekł — ty pewnie za mną goniłaś tutaj! Któż ci mógł wskazać że ja tu jestem?
— Ja nie wiedziałam o tem, przypadek nas z sobą zbliżył, kochany ojcze, i dziękuję temu szczęśliwemu trafowi.
— Ale nie mogłaś od matki odstąpić? — odezwał się Zarzecki, ja powiadam ci, musiałem, ty powinnaś była krokiem od niej nie ruszać.
Aniela nie mogła mówiąc mu od razu wszystko, przybić nieszczęśliwego, spojrzała nań milcząco, nie śmiejąc się odezwać, i dodała po chwilce.
— Pozwolisz mi się odprowadzić kochany ojcze — tam pomówiemy obszerniej.
— Ty? mnie, odprowadzić? — wtrącił zmięszany Zarzecki, — ale ja w takiej dziurze mieszkam, że nie mam własnego kąta. — A ty?
— Ja, nieosobliwe też mam schronienie — odezwała się Lucia — ale jeśli ojciec zechcesz do mnie.... Tu w ulicy rozmówić się niepodobna, a ja ojca nie puszczę.
— Ani ja ciebie, kiedy Bóg dał żem cię spotkał, — rzekł Zarzecki. — Prowadź mnie, jeśli się nie wstydzisz że obdartus jakiś pójdzie za tobą.
Stary ze łzami w oczach patrzał na córkę; westchnął i powtórzył.
— Wszystko by to było dobrze, ale jak ty mogłaś tak biedną matkę zdać na obce ręce!
Zbyła go Aniela milczeniem znowu — pośpieszając z nim do swego mieszkania, a idąc myślała tylko jak powiedzieć potrafi to co musiała mu wyjawić; kryć to co się w domu stało nie było podobna, dziś czy jutro Zarzecki dowiedzieć się był powinien o śmierci żony.
Weszli tak nie mówiąc prawie do siebie, do izdebki pod dachem, którą Lucia ze swem pianinem zajmowała. Byłoto mieszkanie ubogie lecz chędogie, czyściuchne i z pewnym smakiem urządzone. Czuć w niem było artystkę.
Po chacie za ogrodem staremu wydało się poddasze prawie wytwornem.
— Prawda że wysoko, — odezwał się gdy go Aniela na sofce przed stołem posadziła — ale tu wcale czysto i wesoło.
Przyznaj no się Luciu, — dodał, ty taki gonić musiałaś za mną, tyś miała jakieś poszlaki że ja jestem w Warszawie.
— Żadnych, — odpowiedziała córka siadając przy nim. — Opuściłeś nas nielitościwie, kochany ojcze.
Zarzecki się zasępił.
— Nielitościwie! — rzekł, dobrze ci to mówić. Ja ani nad sobą ani nad drugiemi litości mieć nie mogłem, bom musiał ratować — sumienie! powtarzam ci — musiałem zejść z oczów i nie wracać aż się wszystko skończy.
— Co? kochany ojcze?— spytała Lucia.
— Co? to się okaże! wszystko się wyjaśni! prawda wyjdzie na wierzch i nikt się na honor starego Zarzeckiego nie będzie śmiał targnąć!
Mówił gorączkowo, podrażniony.
— Musiało tak być! musiało! — dodał — przekonacie się sami. Niedługo już czekać na to! Nie wińcie mnie, staremu Zarzeckiemu ludzie sprawiedliwość oddadzą.
Na wpół sam do siebie mruczał dalej.
— Niech sobie ludzie gadają co chcą, przekonają się żem sumienie miał i powinność moją spełnił. Gdy o poczciwość chodzi, wszystko reszta na bok iść musi.
Córka mu przerywać nie śmiała.
— Któż tam jest przy matce? Kogoś ty tam zostawiła? Zygmunt że jej dopilnować nie potrafi, a dwór jak może dokucza.
— Kochany ojcze, — ze łzami w oczach, poczęła Lucia — nie byłabym nigdy porzuciła samej, ale tam — tam od twego wyjazdu, wiele się zmieniło.
Stary drgnął i ręce załamał.
— Juści żeście ze dworem w żadne nie weszli konszachty, aniście matki do szpitala nie oddali? — zawołał.
— Jakżebym ja to mogła uczynić! — odparła Lucia płacząc i łzy łykając. Matka, matka już mnie ani nikogo nie potrzebuje.
Spuściła głowę i zamilkła. Zarzecki ryknął prawie zanosząc się od nagłego szlochu, położył ręce na stole i jak dziecko płakać zaczął, nie pytając więcej.
Aniela przyniosła mu wody, — odsunął szklankę, podniósł oczy.
— Mów, — rzekł — nie jestem dziecko, przeżyłem wiele, zniosę i to co mi Bóg zesłał... kiedy, jak ona skończyła?
Nie wiedziała Lucia jak na to odpowiedzieć, wolała od razu nie przybijać go malując tę scenę okropną, której sama omal życiem nie przypłaciła. Poczęła oględnie, zamilczając wiele.
— Wiesz, kochany ojcze, jak długo cierpiała, jak była osłabioną. Najmniejszy szmer ją wprawiał w trwogę. Starościc Szumiński przybył po twem oddaleniu się do Żabiego i szukał ciebie, we dworku. Krzykliwe jego wołanie nastraszyło trochę biedną matkę, choroba jej się wzmogła.
Lucia nie dokończyła.
Siedział Zarzecki pogrążony w żalu, niemy, i łzy tylko biegnące po twarzy ocierał.
— Pan dał, Pan wziął, niech będzie imię Jego błogosławione, — odezwał się w końcu.
— Wszyscy się dla nas w tem nieszczęściu łaskawemi i dobremi a litościwemi okazali, — dodała Lucia. Nawet dwór ofiarował nam się z pomocą, aleśmy jej, na dawne zajścia pomnąc, przyjąć nie mogli.
Stary ręką zamachnął.
— I dobrzeście uczynili, bo się od nich nic — na włos nic — przyjąć nie godzi. Skrzywdzili nas, niech tę krzywdę całą na sumieniu dźwigają. Gdyby nie oni, jużby się wszystko dawno skończyło i jabym miał sumienie wolne a imię czyste!
— Po śmierci matki— kończyła Aniela, jakiś czas przebyłam w Borku, chcieli mnie tam zatrzymać, wolałam tu wrócić na chleb zarabiać!
— A będziesz że ty go miała? — zapytał Zarzecki.
— Nie rozpaczam o tem, odezwała się Aniela, — przyjdzie to z czasem, choć niełatwo. Głodu i teraz nie mam, a do niedostatku przywykłam.
— Bóg wam pobłogosławi, — szepnął stary, u niego zapłata pewna. Probuje i doświadcza człowieka, ale czuwa nad nim. Zygmunta masz, który dla ciebie opiekunem będzie, ja niedługo pociągnę. Bylem co należy dopełnił, na świecie nie mam co robić! Nie zdałem się na nic, nikomu, a ciężarem też być nie chcę.
Pomilczał troszkę.
— A cóż się stało z dworkiem? — spytał — tam moje rupiecie wszystkie. Może to niewiele warte, ale kawałki młyna, o nie mi najwięcej chodzi, żeby tam tego nie rozkradli i nie roznieśli...
Łukowa pilnuje dworku i siedzi w nim, wszystko pozamykane, — odezwała się Lucia.
Zarzecki uspokoił się nieco. Wnet przypomnienie żony łzy mu wycisnęło znowu i płakał rzucając pytaniami. Szło mu o to czy księdza w porę przywołano, czy umrzeć miała czas pochrześciańsku, na śmierć przygotowana.
Odpowiedź na to niewyraźną dała córka, ale uspakajającą. Nie śmiała pytać sama, ani co ojca w Warszawie trzymało, ani jak długo tu miał pozostać. Nie miał też teraz po co do ubogiego, pustego dworku powracać. Sam on, jakby zgadując myśl Anieli, począł w końcu mówić o sobie.
— Bóg da, ja niedługo tu już będę potrzebny. Jak kania dżdżu czekam godziny co mnie oswobodzi. Prędko się to skończyć musi, prędko.
Wśród rozmowy tej, godziny przeleciały szybko i stary opatrzył się że mu powracać potrzeba było do „dziury“ swej, bo tak, nie bez przyczyny, mieszkanie nazywał. Już był wstał do wyjścia, gdy coś sobie przypominając, dobył z kieszeni skórzanego woreczka i wysypał na stół zawarte w nim złotówki, dziesiątki i groszaki. Było tego bardzo niewiele. Ręką drżącą począł stary przebierać i liczyć.
— Może ojcu potrzeba! — zawołała Lucia, chwytając za swoją sakiewkę, w której niewiele więcej się znajdowało.
— Chowaj Panie Boże! chowaj Boże! — krzyknął stary, — nie potrzebuję nic od nikogo, mam aż nadto. Ale jutro trzeba dać na Mszę za duszę nieboszczki. I ty musisz ze mną na niej być — patrzę czy na jutro będę miał, pojutrze znów zarobię. Ja tu jestem bogatszy niż w Żabiem — dodał żywo, w wielkiem mieście, siaki taki zarobek uczciwy człowiek znajdzie zawsze. O mnie się nie masz co turbować! Starczy na wszystko!
Rubla na Mszę taki dać muszę, a tyle się zbierze, — dodał, chowając skrzętnie rozrzucone pieniądze.
— Wszakże ja dać go mogę, — przerwała Aniela — po cóż ojciec masz ostatniego się pozbywać?
— Ty możesz dać! — przerwał Zarzecki, ale ty a ja to co innego. Jeżeli nabożeństwo ma być skuteczne, trzeba bym sobie od gęby odjął a nie żeby kto dawał za mnie. O mnie się nie frasuj — prędzej ja zapracuję niż ty, bo moja praca łatwiej się od twojej przyda komu!
To mówiąc żegnał córkę, która świecę zapaliwszy zabierała się go przeprowadzić po ciemnych wschodach do bramy.
— Ale ojcze kochany, czy mi pozwolisz czy nie przyjść do siebie, zawsze ja na wszelki wypadek o mieszkaniu twem wiedzieć muszę!
Zarzecki głową potrząsł.
— Nie, — rzekł — twoja noga tam nie postanie, niechcę tego i nie pozwolę na to. Jutro rano o ósmej u Bernardynów się spotkamy, Msza będzie.
Noc już była gdy stary wolnym krokiem wywlókł się z bramy, Aniela nie widziała tego, że wszedł do najbliższego szynku, cichym głosem kazał dać wódki kieliszek, wypił go i jakby się sam wstydził, pociągnął dalej uliczką ku przedmieściom.
Nazajutrz o ósmej, Aniela już go zastała przed ołtarzem Matki Boskiej, klęczącego ze złożonemi rękami i modlącego się półgłosem, w tej samej odzieży co wczoraj. Gdy się, słysząc szelest, odwrócił ku niej, spostrzegła że oczy miał mocno od łez zaczerwienione, twarz jakby od płaczu zmienioną i nabrzękłą. Wkrótce wyszła zamówiona msza żałobna, której oboje słuchali klęcząc u ołtarza. Skończyło się nabożeństwo, a stary długo jeszcze kończył swe koronki i różańce. Lucia czekała na niego. Razem wyszli potem na plac i ojciec uścisnął ją milczący.
— Ty pewnie masz robotę, a ja też bez niej nie jestem, — rzekł. — Wyprosiłem się tylko na godzinę. Jak zechcesz się ty zobaczyć ze mną, na rannej mszy u Bernardynów znajdziesz mnie zawsze. Gdy mnie ciebie będzie potrzeba, a zatęsknię za tobą, wiem gdzie cię szukać.
— Wkrótce też i Zygmuś tu z Du Royerami przyjedzie — dodała Aniela. On i ja moglibyśmy bez żadnego uszczerbku dla nas, ojcu ulżyć, zaspokoić potrzeby i od pracy go uwolnić.
— Praca mi nie ciężka, — rzekł stary, — a ja ani od was ani od nikogo nic nie potrzebuję! Co wam się śni! Ja tu długo nie pobędę. Jak się wszystko skończy, co mam tu robić, pójdę tam! (wskazał ręką na wschód) siądę pod kościołem naszym. Ksiądz mi da choć w szpitalu przytułek. Bylem kościół miał i chleb razowy — czego mi już na świecie potrzeba?..
Uścisnął córkę stary i szybkim się krokiem oddalił. Lucia patrzała za nim długo, ścisnęło się jej serce, nie dobrze rozumiała co się ze starym działo, dla czego tu siedział, na co czekał — lecz badać się stary nie dawał, ani ona śmiała.




Wypadek w Żabiem, chociaż dla pana starościca Szumińskiego żadnych za sobą nie pociągnął skutków widocznych, bo śmierć biednej staruszki okazała się naturalnem choroby długiej następstwem, a nikt nie poszukiwał sprawcy gwałtu — wzruszył mocno i zburzył starego, do spokojnego życia nawykłego człowieka.
Wybrał się natychmiast, powrót swój do domu przyśpieszając, bo mimo pigułek i rumianku czuł się niedobrze na zdrowiu. Chociaż sam winien był wszystkiemu, jak się to bardzo często trafia, nieprzyjemności doznane i wzruszenia przypisał w duchu panu Onufremu... Jakim sposobem potrafił to sobie wytłumaczyć, było jego tajemnicą, to pewna że na Manczyńskich cała wina w przekonaniu jego spadała.
Pożegnał ich jednak dosyć grzecznie, ubolewając nad tem iż okoliczności się tak składały, że dłużej im służyć nie mógł.
Pan Onufry, którego żona nie znosiła starościca od owej historyi we dworku, niebardzo go nawet zapraszał. Powtórzył na wyjezdnem pan Szumiński iż, jak się tylko Zarzecki ukaże, natychmiast się znowu do niego ostro wziąść powinni, gdyż on o kapitałach zatraconych wiedział z pewnością, a sama jego ucieczka nagła przed starościcem, najlepszym tego była dowodem.
Po wyjeździe starościca nie spodziewano się wcale wiadomości od niego, gdyż i wprzód wcale im o sobie znać nie dawał; gdy w miesiąc jakoś dowiedział się z gazety pan Onufry że Szumiński świat ten pożegnał, nawet testamentu i rozporządzenia nie zostawiwszy po sobie. Natychmiast pobiegł po radę do juryskonsultów: jawnem było i oczywistem, że dobra białoruskie na Manczyńskich spadały. Szczęśliwa o tem wiadomość potwierdziła się wkrótce, nikt nawet nie przeczył temu, oprócz owego Szumińskiego herbu Rogala, który miał wprawdzie obietnice jakieś słowne, ale prawa najmniejszego.
Przekonawszy się o tem pan Onufry, wziąwszy z sobą prawnika, natychmiast ruszył na miejsce dla objęcia sukcesyi. Stary był tak skąpy jak nieboszczka siostra ale miał dwie namiętności: dumę która go dosyć kosztowała, choć ją najtańszemi starał się zaspakajać środkami i — chciwość posiadania jak największych ziemi obszarów.
Szło mu zawsze o zaokrąglanie dóbr, dokupywał coraz nowe, zaciągając długi bankowe i poświęcając na to wszystek grosz, jaki oszczędził. Spadek więc po nim na oko był bardzo imponującym, tysiącami włók najniegodziwszej ziemi i wyniszczonych lasów, błot i zarośli liczyło się do dóbr starościca, wszystko to prawie było przepłacone, nieintratne i do sprzedania trudne. Pieniędzy i kosztowności odziedziczono tak jak nic; miał tylko przyjemność mówić p. Onufry o rozległych dobrach białoruskich, zapewniając, że w nichby się dwa niemieckie księztwa pomieścić mogły. Poprawiało to kredyt jego znacznie i sama pani oświadczyła natychmiast, że na zimę muszą jechać do miasta. Dobra powydzierżawiano, z przypożyczeniem u posesorów, tak, aby pilne długi pozałatwiać się mogły i na Warszawę stało. Pani Idalia teraz o żadnych oszczędnościach ani słuchać nie chciała. Dowodziła też, że wychowanie dzieci niezbędnie wymagało mieszkania w mieście. Rada była okazać Du Royerom, że przecie z niemi o lepsze iść mogła.
Państwo Du Royer wyruszali z Borku, musieli Manczyńscy wybierać się także. Pomiędzy dwoma domami, dawniej bardzo po światowemu sprzyjaźnionemi, nie zaszło nic, coby je jawnie poróżniło, lecz od śmierci starej Zarzeckiej, Manczyńscy unikali Borku, a ten im się nie narzucał. Kłaniano się sobie w kościele, rozmawiano, wychodząc z kościoła, przyczem p. Idalia na stojącego w dali Zygmunta rzucała oczyma, w których było coś wyzywającego, co go mięszało i niepokoiło. Ponieważ Du Royerowie winni byli wizytę, przybyli do Żabiego raz po obiedzie, ale sami, bez guwernera i dzieci. Odwiedziny były trochę ceremonialne i chłodne. Pani Idalia użalała się, że młodzi panowie dla poznania się z jej synem nie przyjechali. Z młodszymi panami, naturalnie, musiałby był przybyć ich towarzysz i nauczyciel. Nieszczęsna ta fantazya p. Idalii nie mogła jej jakoś wyjść z głowy. Z uporem dziwnym powtarzała w duchu, że przyciągnąć musi młodzieńca i poznać go bliżej. Wyjazd do Warszawy, któż wie, może był także jakąś rachubą, do tego samego dążącą celu?
Gdy wieść o spadku olbrzymim po starościcu rozeszła się po sąsiedztwie, bo ją sami Manczyńscy starali się rozgłosić i mówili o tych obszarach bez ustanku, państwo Du Royer uznali właściwem przybyć do nich z powinszowaniem.
Pamiętano o tem, że młodzież była zaproszoną, Du Royer nikomu chybić nigdy nie chciał; zapowiedział więc synom, że i oni pojadą. Było to przy obiedzie. Zygmunt pocichutku odezwał się, że radby być uwolnionym od towarzyszenia państwu do Żabiego.
— Ale dla czegoż pan z nami nie masz jechać? — odezwała się sama pani. — Nie robisz im wizyty; jedziesz dla swojego ucznia. Manczyńscy zresztą, jeżeli przeciw wam zgrzeszyli, wierz mi pan, było w tem więcej niezręczności (wyrażam się grzecznie) niż złego serca. Jedź pan owszem, trochę na złość im.
P. Du Royer był tegoż samego zdania. Posłuszny Zygmunt, choć mu to było przykrem, pojechał. Wyrzucał sobie zbytnią może powolność, lecz opierać się nie chciał, aby nie okazać się do zbytku drażliwym i mściwym.
W czasie tych odwiedzin pani Idalia, która na widok Zygmunta zarumieniła się niezmiernie, manewrowała tak nadzwyczaj zręcznie, ze strategią prawdziwie niewieścią, iż pomimo usuwania się Zygmunta, pochwyciła go w ganku, w chwili, gdy całe towarzystwo było na drugim jego końcu. Chciała koniecznie zyskać go sobie, a że niewiele miała na to czasu, chwile skąpo policzone, strzeliła doń oczyma razem, których wzrok był bardzo wymowny — i słowy.
— Nie uwierzysz pan — rzekła szybko — jak mnie boli, że nasz dom prawie za nieprzyjacielski musisz pan liczyć. Tak zrządziły okoliczności, na przekór właśnie uczuciu sympatyi, jaką ja mam dla pana. Nie jest to czcze słowo, wierz mi pan, nie jest to prosta grzeczność, — jest to wyraz uczucia, którego się trochę wstydzę, ale jest ono tak szczere i głębokie, że się na jaw wyjść nawet nie lęka.
Szybko wypowiedziawszy te wyrazy, które tylko długo tajona namiętność podyktować mogła, pani Idalia wyciągnęła rękę drżącą, którą Zygmunt musiał uścisnąć i uczuł jej uścisk. Spojrzała nań raz jeszcze i uciekła.
Ci, co tę scenę maluczką widzieli zdaleka, mogli ją sobie tłómaczyć chęcią przejednania biednej familii; nie było w tem nic dziwnego. Zygmunt, w którym każde słowo, z gorączką wypowiedziane, odbiło się silnie, wzruszonym był nad wszelki wyraz. W jego życiu, ubogiem w wypadki, uboższem w uczucia, było to coś niesłychanego, mogącego głowę zawrócić.
Zygmunt nie znał kobiet, a to czarujące, arystokratyczne zjawisko mignęło mu, jak coś idealnego. Namiętność mówiła do krwi i zmysłów może, lecz w młodzieńcu krew się w poezyę przemienia i zmysły tworzą ideały!
Gdy powracając z Żabiego, pani Du Royer, która zdaleka widziała tylko rozmowę, ale jej nie słyszała, spytała o nią żartobliwie Zygmunta, zarumienił się i zmięszał, odpowiadając tylko, że pani Manczyńska oświadczyła mu współczucie dla jego rodziny i ubolewanie nad tem, iż przykrość jej wyrządzić mogli.
Logika zmysłów przedstawiała panu Zygmuntowi panią Idalią, jako kobietę niewinną, niemającą zapewne wpływu na sprawy domowe. Wina spadała z niej na męża. Chociaż cały świat wiedział i głosił, że ona nim rządziła, pan Zygmunt po tej przemowie przeciwnego był zdania.
Niestety! pani była śliczną, oczy miała wymowne i uśmiechała się niemi tak, że można było oszaleć. P. Zygmunt pierwszy raz w życiu zamarzył, iż platoniczna miłość tak pięknej pani mogła być rajem poezyi!
Wszystkie miłości są zawsze platoniczne w początkach, a gdyby trwałemi i poetycznemi być chciały, powinnyby niemi pozostać do końca. Lecz gdzie się Plato kończy, a Eros niepoczciwy zaczyna, nadzwyczaj trudno oznaczyć. Należałoby dwie dusze czyste zamykać w dwóch wieżach kamiennych za żelaznemi kratami, dając im tylko okienko do patrzenia i rozmowy ze sobą.
Tego wieczora, powróciwszy do swojego pokoju, Zygmunt powtórzył sobie razy kilka, co mu pani Idalia mówiła. Słowa jej opatrzył komentarzem uczonym, i przez całą noc nie mógł oka zmrużyć.
Nim państwo Du Royer wybrali się ze wsi do Warszawy, zaszła jeszcze jedna okoliczność, zgubna dla pana Zygmunta, która mu głowę do reszty zawróciła. Uczyniwszy ten pierwszy krok szalony, piękna pani nie ograniczyła się na nim.
Jak potrafiła złamać swą Basię i skłonić ją do pewnego rodzaju pośrednictwa między panem Zygmuntem a sobą, nie umiemy wytłumaczyć. Panna Drobisz nienawidziła całej rodziny Zarzeckich jak wiemy, jednakże jednego dnia zmuszoną była napisać do pana Zygmunta iż w jego własnym interesie mówić z nim potrzebuje i naznaczyła mu miejsce we dworku, aby nie potrzebował się fatygować do pałacu, coby mu przykrość może zrobiło. Z listu tyle tylko mógł pan Zygmunt zrozumieć, iż to była więcej sprawa rodziny niż jego własna. Dosyć zaciekawiony pojechał wieczorem do Żabiego. Panna Drobisz, która czatowała w parku przystawiła się natychmiast do „obrzydłej chałupy.“
— Przepraszam pana bardzo, — rzekła witając go ze śmiałością starej faworyty — przepraszam że się mięszam nie w swoją rzecz; prawdę powiedziawszy, to mojej anielskiej pani troskliwość o dobro państwa, skłoniła mnie do tego kroku.
Rzecz jest taka: panna, Aniela siostra, pańska odjechała, pan z Du Royerami jedzie, ojca pańskiego nie ma, a tej głupiej babie Łukowej powierzona straż dworku. Wszakże tam są i sprzęty i rzeczy pańskiego ojca. Moja pani, która jest panu bardzo życzliwą (tu się uśmiechnęła znacząco), kazała mi pana przestrzedz; jeżeli pan pozwoli, to my każemy oficyaliście na dworek naglądać.
Tak się rozpoczęła rozmowa, której ton wesoły, żartobliwy starała się nadać panna Drobisz, pokierowała nią tak umiejętnie, że pokilkakroć powtórzyła z uśmiechem to — iż pani panu Zygmuntowi bardzo sprzyja.
Spoufaliwszy się trochę z nim, ku czemu ton rozmowy służył jej dobrze, dodała, niby niechcący się wypaplawszy.
— Pan bo jesteś szczęśliwy człowiek, słowo daję. Znam moją panią od młodości, a nie pamiętam żeby ją kto tak zainteresował jak pan. Aż śmiech! słowo daję! A w takiej ślicznej pani to niepodobna się nie zakochać, słowo daję, to jest bóstwo! Patrzaj no pan, — dodała, mam fotografię, którą mi na pamiątkę darowała. — Co to za śliczność.
Koniec końców, choć pan Zygmunt nie śmiał prosić o tę fotografię, wmówiła mu panna Barbara że jej pożądał i — wcisnęła mu ją w wielkim sekrecie.
Rozstając się zaś szepnęła:
— Gdybym ją dała komu innemu, gniewałaby się pani strasznie, ale panu, to gotowa się nawet cieszyć! Słowo daję.
Młodemu człowiekowi, choćby najchłodniejszemu i najzacniejszemu, łatwo niestety zawrócić głowę, nawet gdy się o to nie taka piękność stara, bo za wszelki wdzięk starczy okazana sympatya; cóż, gdy czarownica jest czarującą i stawi się w całym blasku jaki daje zbytek, wytworność, elegancya?
Z konferencyi tej z panną Drobisz powrócił Zygmunt tak poruszony, iż sam siebie poznać nie mógł. Snuły mu się po głowie grzeszne marzenia, które go we własnych oczach upadlały. W kroku jaki zrobiła Basia, choćby był nie chciał, mimowolnie musiał czuć wpływ samej pani. Śmiałość z jaką go wyzywano świadczyła o — sympatyi gorącej, bo Zygmunt namiętnością nie śmiał tego nazywać. Niespokojny następnych dni, starał się nieznacznie dowiedzieć zdala od pana Du Royera o przeszłości pani Idalii, jej zamążpójściu, stosunkach domowych, które znał mało. Pan i pani Du Royer świadczyli o nieposzlakowanej zacności osobistej pani Manczyńskiej, która lubiła być wielbioną, chciała się podobać, ale jej nikt nie mógł żadnej zarzucić płochości.
Tembardziej więc sentyment ten jaki okazywała dla pana Zygmunta, mimo jego położenia, pochodzenia, przeszłości, — nabierał ceny.
Ostatni raz spotkał jeszcze pan Zygmunt panią Idalię przed kościołem, przy wyjściu z nabożeństwa. Nie wahała się przy pożegnaniu zbliżyć do niego z uśmiechem, podała mu rączkę i szepnęła pół głosem:
— Spodziewam się, że, do widzenia w Warszawie. Rachuję na to.
Poczciwy pan Onufry, który miał nieograniczone w żonie zaufanie i w swą piękność wierzył mocno, na te wszystkie przymilenia dla pana Zygmunta najmniejszej nie zwracał uwagi. Zarzecki był dla niego figurą niewiele wyżej stojącą od kamerdynera. Widząc uprzedzającą grzeczność pani Idalii dla niego, kładł ją na rachunek pożądanego przejednania.
Przez myśl mu nawet przejść nie mogło, by piękna Idealia miała fantazye i potrzeby serca, które miłość jego tak nieograniczonem poddaństwem zaspakajała.
Od niejakiego czasu panna Drobisz spoglądała na niego z rodzajem szyderskiego politowania, lecz i tego pan Onufry dostrzedz nie mógł, przytem zajęty był tak mocno teraz dobrami białoruskiemi, i zdawało mu się iż tak pracował z tego powodu, że na nic innego mu już czasu nie stawało!
Jak tylko państwo Du Royerowie wyruszyli do Warszawy, pani Idalia natychmiast też wybierać się zaczęła i napędzać męża, aby mieszkanie najął i wyjazd przyśpieszył.
Zygmunt nawet w oczach państwa Du Royer, ostatniemi czasy zmienił się wielce. Postrzegli że był zamyślony, smutny, roztargniony, i jakby w niezgodzie z sobą samym.
Dawniej był to wesoły towarzysz dwóch chłopców, z którymi nawet po dziecinnemu swawolić umiał, teraz spoważniał nagle i to co go bawiło, stało mu się obojętnem.
Podróż do Warszawy odbył nie wspomniawszy prawie o siostrze, zatopiony w myślach, tak że pani Du Royer z macierzyńską poufałością, powiedziała mu raz.
— Wiesz pan, że gdybym nie wiedziała iż nawet nie było się u nas w kim zakochać, posądziłabym pana o jakąś niedorzeczną pasyjkę! Co się z panem stało! Zygmunt wielce był uderzony trafnem spostrzeżeniem pani, obrócił posądzenie w śmiech, i postanowił być ostrożniejszym, sądząc że się czemś zdradzić musiał. Wstydził się tak rozbudzonej namiętności, upokorzonym był, iż na samą myśl, że ją mógł kto odgadnąć, radby się był pod ziemię schował.
Drugiego dnia po przybyciu, Zygmunt pobiegł do siostry. Wybrał godzinę w której zastać ją musiał, i ucieszył się tak zobaczywszy ją, że na chwilę zapomniał o tem co go dręczyło.
Pierwszem słowem Luci było:
— Ojciec tu jest! Nie pozwolił mi o tem pisać do ciebie, — widziałam go, widuję!
— Na Boga, cóż on tu robi? dla czego uciekł i dał się posądzać o to że się obawiał?
— Mój drogi, ja nie wiem nic, bo ojciec nic powiedzieć nie chce, ale ci przysięgam że niewinnym jest, a sprawa tej niewinności, która na jaw wyjść musi, tu go trzyma. Tyle tylko z mowy jego mogłam zrozumieć.
Zygmunt zamilkł. Chciał mieć adres ojca. Lucia innego nie miała nad ranną Mszę w Bernardyńskim kościele. Oboje nazajutrz poszli go tam spotkać.
Klęczący na modlitwie spostrzegł Zygmunta, lecz gdy się modlił żadna w świecie moc przerwać nie mogła tej rozmowy z Bogiem. Choć mu się twarz poruszyła i zadrgała, nie przywitał syna aż po Mszy, gdy razem wyszli do kruchty.
— Cośmy się to o ojca naturbowali! — rzekł w rękę go całując Zygmunt.
— Daj już pokój, nie mów, — odparł Zarzecki. Luci to powtarzałem sto razy — musiałem precz iść ztamtąd. Sumienie kazało. Wszystko się wkrótce skończy i wyjdzie na jaw. Ojciec wasz pójdzie czysty do grobu, z okiem nie zapruszonem; ubogi jak Hiob, ale wam wstydu nie uczyni! Bądźcie spokojni!
Mówiąc poruszał się stary, bił w piersi, szarpał na sobie odzienie. Było ono też same jeszcze, które wyniósł z Żabiego, ani pomyślał by w mieście trochę się lepiej ogarnąć.
Gdy szli ulicą, Zygmunt mu uczynił tę uwagę:
— Cóż? chyba się wstydzicie ze mną iść żem odarty? — zapytał. — A mnie to co obchodzi za kogo mnie ludzie wezmą. Wolę moje łachmany jak ich sajety, które może od łez ludzkich się świecą. Kto mnie zna, ten mnie poszanuje takim jakim jestem, a o innych ja nie dbam.
Wśród rozmowy Zygmunt nawiasem wspomniał coś, że Manczyńscy starali się zbliżyć i przejednać.
— Mnie to wszystko jedno, — rzekł pan Jakób, miłości ich nie potrzebuję, a złości się nie boję!
Z ust syna dowiedział się też Zarzecki iż starościc zmarł i dziedzictwo po nim wziął wnuk podkomorzynej.
— Oni to przeszastają! — westchnął smutnie stary. — Nieboszczka miała słuszność, żeby im miliony dać, stopnieją w ich ręku rychło. Będą szukać sposobów jakby się ich co najprędzej pozbyli. To taki naród.
Oznajmił mu Zygmunt że w istocie Manczyńscy przyjadą na zimę do Warszawy. Spytał kiedy, ale syn powiedzieć nie umiał.
Lucia poszła na swe lekcye, a Zygmunt idąc z ojcem chciał się dowiedzieć gdzie mieszka.
— A tobie to na co potrzebne? — odparł Zarzecki, żebyście mnie tak za mieszkanie sekowali jak za odzienie? Jak mnie zechcecie zobaczyć, w kościele co dzień pewniej niż w mieszkaniu.
Zygmunt chciał koniecznie podzielić się z nim pieniędzmi, stary z oburzeniem niemal ofiarę odtrącił.
— Patrzcie go, jaki mi pan! Schowaj to dla siebie — ofuknął go. Ja nie potrzebuję. Wam się zdaje że ja chodzę odarto jak żebrak, to już nie mam nic. Nieprawda! mam!
Dobył skórzanego woreczka i pokazał w nim kilka rubli.
— Mam zarobek — dokończył, — starczy mi na wszystko. Ja też tu ani godziny dłużej nie myślę siedzieć, tylko co mi potrzeba aby skończyć moją sprawę. Wodzą mnie z nią od Anasza do Kaifasza — co robić, trzeba końca doczekać, Bogu to ofiaruję.
— A jakąż ojciec ma sprawę? — zapytał Zygmunt.
— O tem się później dowiecie, — odparł Zarzecki, sprawa sumienia, i moja i wasza. A no — Bóg łaskaw, wszystko będzie w porządku! Potem umrę spokojnie, gdzie mnie śmierć zaskoczy, bo już nikomu nie będę potrzebnym.
Przybycie państwa Du Royer, jeśli dla kogo to dla Luci było wypadkiem szczęśliwym. Nie mogła się oprzeć zaproszeniom ich, a że dom mieli otwarty i osób w niem przesuwało się dużo, mogła się tu dać poznać ze swym talentem.
Zaraz w pierwszych dniach, kilka lekcyj w majętniejszych domach się nastręczyło. Panna Aniela wchodziła w modę. Ci co się mało na czem znają, posługują się wielce modami, które za nich smak i znajomość rzeczy mieć muszą. Wygodnie jest w wyborze być popartym powszechnem uznaniem.
Natomiast przyjaźń hrabiego Zamińskiego była dla Luci utrapieniem. Pierwszy raz zobaczywszy zdaleka na ulicy, potrafiła spotkania uniknąć; przekonała się jednak wkrótce że pan Ludwik, nie dając tego poznać po sobie, śledził ją i zabiegał drogę, tak że nie było podobna ujść tego naprzykrzonego ścigania.
Po namyśle panna Aniela zmieniła taktykę i postanowiła odważnie mu stawić czoło, nie był dla niej wcale niebezpiecznym.
Jednego popołudnia na Krakowskiem Przedmieściu, śpiesząc ze swoją teczką w ręku, Lucia zobaczyła przed sobą uśmiechniętą twarz wyelegantowanego admiratora. Zmarszczyła trochę brwi, zacięła usta, ale szła śmiało naprzeciw niebezpieczeństwa.
— Przecież choć raz miałem szczęście spotkać się z panią, — odezwał się kłaniając hrabia.
— Wszyscy więc jesteśmy jak widzę w Warszawie — rzekła uśmiechając się i idąc zwolna Aniela, nie wiedziałam o panu hrabi.
— A ja, wiedziałem o pani i goniłem za nią! — szepnął adorator.
Spojrzenie ostre dosyć i zdziwione, dało mu do zrozumienia, że postąpił niezręcznie.
— Niech się pani nie gniewa za to natręctwo, — dodał — sądziłem że mając tu dosyć stosunków i znajomości, mógłbym pani być użytecznym.
— Dziękuję panu za dobre chęci, — zawołała artystka — ale miarkuj pan sam, czyby to było właściwem ażebyś hrabia mnie rekomendował? Ci co nie znają mnie, a młodych jak pan ludzi posądzają łatwo, mogliby z tego dla mnie wcale nieprzyjemne wyciągać wnioski.
Zamilkł Zamiński, i ten zwrot mu się nie udał.
— Są położenia, rzekł z westchnieniem, w których z najlepszemi intencyami w świecie ręce się ma związane.
— Ale ja mogę zaręczyć panu hrabiemu, że, dzięki Bogu, radę sobie daję wcale dobrze i przy opiece mojego brata i ojca, którzy tu są oba, czuję się całkowicie zabezpieczoną na wszelki wypadek.
Zamiński szedł dalej, ale widocznie skłopotany.
— Nie może mi być za grzech poczytanem że panią widzieć i słyszeć bym pragnął, — rzekł. — Wszak pani bywa u Du Royerów?
— Czasami, dosyć rzadko, — odparła Aniela przyśpieszając kroku.
— Może choć tam będę miał przyjemność.
Skłonił się, Lucia chłodno mu oddała ukłon i zwróciła w inną ulicę. Miała mocne postanowienie przy pierwszej zręczności dać mu ostrą odprawę.
Przeczuł to zapewne hrabia i jakiś czas trzymał się na stronie, kłaniał zdaleka, nie zatrzymywał w ulicy. W jednym z domów w których lekcye dawała, znalazła się średniego wieku dama, czarno i skromnie ubrana, bardzo poważna, z twarzą, na której resztki wielkiej piękności znać było jeszcze.
W czasie muzyki siedziała w drugim pokoju z gospodynią na cichej rozmowie, a gdy Aniela się już oddalać miała, wyszła razem z panią domu. Zwrócono się do Luci. Hrabina (zwano ją zwykle hrabiną jenerałową) z uśmiechem dobrotliwym, w pochlebnych bardzo wyrazach, ściskając ręce Luci, wynosząc jej talent, dawno już znany, zażądała od niej i lekcyi dla swej — wychowanicy i czasem godziny wprawy na cztery ręce dla siebie. Zaproszenie było tak uprzejme, warunki tak dobre, że Aniela najmniejszego powodu nie miała do odmówienia.
Tegoż dnia zaraz pani jenerałowa, mieszkająca niedaleko, zabrała z sobą przyszłą nauczycielkę swej wychowanicy na herbatę, dla lepszego poznania się i umowy.
Była to osoba tak nadzwyczajnie w pożyciu słodka, miła, czuła, grzeczna, nadskakująca, iż obudzała przez to więcej obawy jakiejś niż współczucia. W dobroci tej czuć było coś nienaturalnego. Wychowanica jenerałowej, imieniem Laura (która ją nazywała mamą), uderzająco była do niej samej podobną.
Dom na dosyć pańskiej stopie, odznaczał się popisem niezwykłym z godłami religijnemi i oznakami pobożności, która ile razy jest szczerą, zwykła bywać cichą i skromną. Panna Laura, której kazano pokazać co umie, grała wcale nieosobliwie, a, co gorzej, nie miała do muzyki ani talentu ani ochoty, ale jenerałowa koniecznie chciała uczynić ją muzykalną. Należało to do planu wychowania. Sama ona, jak się okazało, była bardzo wykształconą muzykalnie i grała wybornie.
W chwilach gdy siadała do fortepianu zdawała się zmieniać naturę i charakter, zapominać o swem hrabstwie, pozbywać się sztywności.
Aniela pogodziła się z nią gdy zagrała i o muzyce mówić zaczęła. Rozumiały się naówczas doskonale.
Wstawszy od fortepianu jenerałowa stawała się tą słodką, wymuszoną, pełną pretensyi hrabiną, od której chłodem wiało i fałszem.
Spędziwszy część wieczora u niej, Aniela wróciła do swojej izdebki, dosyć rada ze znajomości.
Postanowiła jednak prosić brata ażeby ostrożnie u Du Royerów zasięgnął bliższych wiadomości o jenerałowej. Kilka dni upłynęło i lekcye z panną Laurą już się rozpoczęły, gdy Zygmunt przyszedł jednego dnia do siostry zwiastując jej, że raport przynosi o tej pani, którą poznała.
— Pani jenerałowa, — rzekł, — co jej bynajmniej nie uwłacza, była guwernantką przy dzieciach późniejszego męża swojego i znakomitą artystką. Stary jenerał zakochał się w niej i ożenił. Oto wszystko... Źli ludzie mówią że wychowanica jej Laura, jest może własną córką — ale już po owdowieniu w lat parę na świat przybyłą. Zresztą dom surowy bardzo, przyjmujący tylko elitę towarzystwa, stosunki w świecie wielkie, wpływy znaczne; pobożność nader gorąca, a salon odznaczający się nielitościwym rygoryzmem.
Wszystko to dla Anieli dość było obojętnem, jak tylko nic do zarzucenia nie miano pani jenerałowej i towarzystwo jej nie wystawiało na żadną nieprzyjemność i niebezpieczeństwo. Lekcye z panną Laurą szły dosyć nieregularnie, ale za to jenerałowa z zapałem grywała na cztery ręce z Lucią, mówiła z nią o muzyce i zaczęła ją zapraszać na herbaty i wieczory muzykalne.
Na jednym z nich, wcale niespodzianie zjawił się hrabia Zamiński, chociaż dotąd w domu o nim nigdy wzmianki żadnej nie było. Nie miało by to wielkiego znaczenia, gdyby Lucia nie postrzegła zaraz, że hrabia Luidor był tu na stopie tak poufałej z panią domu, jakby bliższe jakieś węzły go z nią łączyły.
Z panną Laurą już dorastającą, obchodził się jak wujaszek, protekcyonalnie, wielce swobodnie, opiekuńczo.
Jenerałowa w ciągu wieczora posługiwała się nim, w domu grał rolę wice-gospodarza. Było to tak uderzającem, dziwnem, iż wzbudziło rodzaj niepokoju w artystce, dla czego się nie pokazywał dotąd, czemu unikano mowy o nim nawet gdy takie tu stanowisko zajmował? Trudno to sobie wytłumaczyć było.
W ciągu wieczora hrabia się zbliżył do panny Anieli, wyrażając uszczęśliwienie swe iż ją znajdował w domu kuzynki.
— Nie wiedziałem wcale, anim się mógł spodziewać abym panią tu zastał. Mówiono mi o bardzo utalentowanej artystce, którą kuzynka jest zachwyconą, alem się nie domyślił że trafiła tak szczęśliwie.
Po krótkiej rozmowie Zamiński się oddalił i nie starał zbliżać więcej. W kilka dni potem znalazł się w czasie lekcyi przedobiedniej i dnia tego hrabina starała się Lucię na obiad u siebie zatrzymać, ale zaproszenie nie zostało przyjętem.
Dziwnym trafem później składało się tak prawie zawsze, że gdy panna Zarzecka na lekcye przychodziła, hrabia albo przybywał, albo już się tam znajdował, i niekiedy wychodzącą nudził, dłuższą zawiązując rozmowę.
Hrabiny czasem nie było w domu, Laura sama, a i ta wysuwała się gdy Zamiński zabawiał piękną pannę, która coraz się surowiej z nim obchodziła.
Chociaż dom ten z wielu innych względów był dla Luci przyjemnym, bo sama pani rozumiała i lubiła muzykę, Zarzecka już się namyślała czy jej go nie wypada pożegnać, gdy raz po obiedzie jenerałowa zaprosiła ją na kawę do swojego pokoju. Zostały same.
— Od niejakiego czasu, kochana panno Anielo, — poczęła gospodyni, — widzę marsa na twem czole, jesteś jakby z nas i ze mnie niekontenta. Ponieważ mi wielce chodzi o przyjaźń twoją, jeżeli istotnie coś jest co cię zraża do nas, proszę cię, powiedz mi otwarcie.
Aniela się zamyśliła chwilę i podniosła ku niej oczy swe jasne.
— Szczerze mam mówić? — zapytała.
— Dasz mi tem dowód zaufania.
— Więc powiem otwarcie, spotykam się tu zbyt często z hrabią Zamińskim; jest dla mnie bardzo łaskaw i grzeczny, ale to właśnie zmusza mnie bym go unikała.
Hrabina ruszyła zlekka ramionami.
— Wiesz że jest moim — kuzynem, — rzekła; — znam go doskonale i od bardzo dawna. Niech to zostanie między nami, był czas, że mimo kuzynowstwa, kochał się trochę we mnie. — O! dawno już temu, był naówczas młodym chłopakiem. Starsza od niego wyjść zań anim chciała ani mogłam. Znam więc go, jak widzisz, nie od dziś dnia. — Jest to bardzo miły człowiek, którego nie masz się co obawiać, nie jest wcale niebezpiecznym. Podług mojej teoryi najniebezpieczniejsi są ludzie co się kochają, on ma tylko fantazye uparte. Pozbędziesz się go łatwo, nie biorąc na seryo, ale proszę abyś dla niego mojego domu nie porzucała.
Ja nie mogę się go pozbyć, familijne stosunki mnie wiążą.
Westchnęła hrabina, zdawała się być szczerą, pół łzy się jej zakręciło w oku.
— O! ci mężczyźni!— szepnęła cicho, — i więcej mowy o tem nie było.
Przybyło trochę odwagi potem Luci i postanowiła przy pierwszej zręczności, otwarcie się rozmówić z hrabią, wcale go nie oszczędzając.




Pan Onufry poprzedził żonę do Warszawy; obowiązki kwatermistrza spełniał dosyć niedołężnie, więcej zawsze sobą będąc zajęty niż niemi, wysługując się ludźmi, zapominając mnóstwo rzeczy, lecz na oko krzątał się gorliwie. Pani Idalia chciała mieć apartament w Warszawie, odpowiedni stanowisku jakie zajmowała w społeczeństwie; dom musiał być na tej stopie, która milionowych panów rujnuje. Wiele więc było do czynienia; służba, ekwipaż, umeblowanie musiały stać w gotowości na przyjazd pani.

Tymczasem zacny pan Onufry, który życia miejskiego oddawna nie kosztował, od pierwszego dnia dał się jego urokowi pociągnąć. Odnawiał stare i robił nowe znajomości. Spotkanie z hrabią, który jako dobry sąsiad dręczył się na posługi, było bardzo na rękę. Po trudach domowych i kłopotliwych rachunkach śniadaniali razem i obiadowali.
Zamiński chciał zachować dobre stosunki z domem, który, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa najmniej dwie zimy miał przebywać w mieście, ściągając śmietankę towarzystwa. Nie rozstawali się oni prawie z panem Onufrym, który żonie codzień dawał znać o postępie w urządzeniu domu, ale przybycie jej wstrzymywał jeszcze. Piękna Idalia codzień też napominała go perfumowanemi bilecikami, aby przyspieszał przygotowania, gdyż na wsi nudziła się śmiertelnie. Pół-kawalerskie życie tak jakoś smakowało Manczyńskiemu, iż mimo posłuszeństwa żonie należnego, niemal zwlekał powołanie jej do Warszawy.
Tymczasem jednego dnia, po bardzo dobrym obiedzie z Zamińskim i dwoma dawnymi znajomymi, p. Onufry wychodząc z teatru, czy się zaziębił, czy mu co zaszkodziło, uczuł się źle i tegoż wieczora położyć się musiał. Nazajutrz przywołany doktór znalazł coś gastrycznego, coś nierozwiniętego, co się nie dawało jeszcze dobrze oznaczyć, diagnoza była niepodobieństwem, kazano choremu pozostać w łóżku. Niedyspozycya charakteru groźnego nie miała, chociaż na wieczór objawiła się gorączka. Wzrosła ona w nocy, i nad rankiem lekarz mógł już z pewnością powiedzieć, że to co się zrazu zdawało gastrytą lub katarem, było tyfoidalną gorączką dosyć silną.
Hrabia Zamiński miał polecone napisać do pani Idalii, że mąż dostał silnej kataralnej gorączki, która na kilka dni w łóżku go zatrzyma.
Spodziewana kryzys nie rozwinęła się szczęśliwie, doktór oznajmił, że familii dać potrzeba znać o niebezpieczeństwie. Chory wprawdzie mógł przyjść do zdrowia, lecz zarówno i umrzeć.
Zatelegrafowano ostrożnie bardzo do rządcy w Żabiem, który jak się wywiązał z obowiązku niewiadomo. Przyszło zapytanie czy choroba nie była z rodzaju tych, które zaraźliwemi się zowią. Doktór nie mógł ukryć, iż tyfoidalne gorączki charakter ten mają.
Pani Idalia więc telegrafowała dwa razy na dzień dowiadując się o męża, ale Basia ją nie puszczała, perswadując, że mężowi żadną być nie może pomocą, a przy nader wrażliwym temperamencie, łatwo się sama na chorobę narazić może, gdy powinna drogie swe życie pielęgnować dla dzieci. Argumentowi temu uległa piękna pani i nie pojechała.
Pan Onufry w końcu, mimo starań lekarzy, konsyliów i niezmiernej troskliwości, jednego wieczora skończył żywot doczesny.
Co się w Żabiem działo, gdy objawiono pani Manczyńskiej zgon męża, opisać się nie daje.
Czuła nad miarę kobieta, Basi tylko winną była, że ani na zdrowiu ani na wdziękach nie poniosła szwanku. Pogrzeb z największą pompą polecono odbyć natychmiast, apartamenta oczyścić, wywietrzyć, jak najsurowszej poddać dezinfekcyi i trzymać je w pogotowiu dla pięknej wdowy.
Na wsi, jak wiadomo, porządnej nawet i smakownej żałoby sprawić niepodobna, pani Idalia musiała natychmiast, mimo osłabienia, jechać do Warszawy. Trzeba się też było starać o radę opiekuńczą, gdyż Manczyński, nagle zmarły, żadnych rozporządzeń nie zostawił, a majątek cały należał do małoletnich. Pan Du Royer, hrabia Zamiński i daleki kuzyn pani Idalii, książe August, mieli wejść do niej.
Niespodziany ten zgon, zmienił zupełnie położenie pani Manczyńskiej, która powtarzała ciągle, że nigdy za mąż nie wyjdzie i cała się chce poświęcić wychowaniu dzieci.
Gdy Zygmunt ojcu rano do Bernardynów przyniósł wiadomość o nagłej śmierci p. Onufrego, stary stał długo ze złożonemi rękami, nie mogąc wymówić słowa.
— Palec Boży! rzekł — poszedł na sąd, niech mu miłosierdzie Boskie przebaczy winy. Ja mu też daruję wszystko com wycierpiał. Dowiedz się kiedy pogrzeb, bo i ja chcę pójść za trumną, i wy za nią iść musicie.
Żal żalem a prawo Boże nadewszystko — nieprzyjaciołom przebaczyć On kazał.
Posłuszna ojcu Lucia i Zygmunt poszli z nim zdala za trumną p. Onufrego.
Oprócz hrabiego Zamińskiego, nikt na to pewnie uwagi nie zwrócił i nie ocenił czynu miłosierdzia chrześciańskiego.
Stary Zarzecki powtarzał ciągle mrucząc:
— Nie doczekał! nie doczekał!!
Upłynęło parę tygodni, pani Idalia znajdowała się już w mieście.
Jednym z pierwszych, którzy mieli szczęście oglądać ją w żałobie, a było jej w niej cudownie pięknie — był wezwany bilecikiem z czarną ramką szeroką, hrabia Zamiński.
Ocierając łzy, które już wszystkie wypłakała, jak mówiła piękna pani, oświadczyła hrabiemu to, co już wprzód mówiła otaczającym ją, że chce się cała poświęcić dzieciom, że do zgonu opłakiwać będzie biednego, poczciwego swega Onia, którego jej nic w świecie zastąpić nie może.
Hrabia miał być jej pomocą w spełnianiu macierzyńskich obowiązków.
Dołożyła zaraz że z guwernera niemca do syna była bardzo niekontenta i że go zmienić musi, a być może iż rady i pomocy hrabiego w tem potrzebować będzie. Ofiarował się hrabia Ludwik postarać o nauczyciela, na co mu żywo odpowiedziano, że pani miała już coś obmyślanego, o czem później będzie mowa.
Właśnie gdy się to działo, i opieka nad wdową i dziećmi już urzędownie naznaczoną być miała, dnia jednego rano bardzo wpadł stary Zarzecki do córki.
Pora była tak wczesna a fizyognomia starca tak dziwnie zmieniona, promieniejąca, jasna, napiętnowana jakimś wyrazem niezwyczajnym radości, szczęścia, że Lucia na widok wbiegającego w rozpiętej sukni, z uśmiechem na ustach, czapką na bakier, przelękła się i pobladła, serce się jej ścisnęło, bo nadzwyczajne to wesele przypisywała nałogowi, któremu stary Zarzecki był podległy.
Ten przestrach na twarzy dziecka, uderzył pana Jakóba, posunął się ku Luci, biorąc ją za głowę i zawołał:
— Teraz Panie odpuść sługę swojego! Dożyłem najszczęśliwszego dnia w życiu mojem. Cieszcie się i radujcie. Hosannah! — Luciu — Bóg łaskaw i wielki, niewinność moja na jaw wychodzi!
To mówiąc kląkł wpośród izdebki, złożył ręce i płacząc radośnie, modlić się zaczął.
Luci serce biło — nie rozumiała nic, a zlękła się o ojca, nie zdawał się jej przytomnym.
Zerwał się wkrótce na nogi.
— Na Boga Ukrzyżowanego! — zawołał, idź, — idź, jedź — śpiesz, niech Zygmunt tu przybywa, potrzebuję aby mnie do Manczyńskiej zaprowadził.
Dopiero teraz spostrzegła Lucia, gdy ręką sięgnął do kieszeni stary, że miał pełną papierów, które z niej wystawały.
— Ani godziny zwłóczyć niepotrzeba, — dodał. Wszystko skończone! Radbym mieć świadków, chciałbym na rynek wyjść i ogłosić wszemu światu, że ów oplwany stary Zarzecki czysty jest i na obwinienie palca nie wziął nic cudzego. Owszem o własnym pocie i trudzie spełnił święcie wolę nieboszczki, ten łajdak, pijaczyna Zarzecki.
Począł się śmiać, trwożąc córkę coraz bardziej.
— Ojcze kochany — ja — ja nic nie rozumiem! Co mam robić!
— Jedź, wołaj mi Zygmunta! musimy iść do Manczyńskiej, oddać jej akta. Skończyłem sprawę, zbyłem się depozytu podkomorzynej, uzyskałem potwierdzenie jej woli — Manczyńscy mają miliony, ale ich nie ukąszą i dochodem zadowolnić się muszą. Ot co jest! podkomorzyna nieboszczka tego chciała, to mi zwierzyła i doprowadziłem to, z pomocą dobrych ludzi do skutku. Trzeba iść, rzucić im w oczy tym aktem, rachunkami i oczyścić się. Mam na to świadków, że Hołota ani szeląga nie uroniła z depozytu!
Marłem głodem, chodziłem drwa piłować, a miałem cudze miliony do dyspozycyi i nie tknąłem szeląga! Ani szeląga! Bóg świadkiem duszy mojej!
Z dumą powtarzał to stary.
Luci twarz się też dumą zarumieniła, przyklękła do kolan ojca, objęła je i w nogi go całować poczęła.
— Jadę po Zygmunta! — zawołała, — ty tu poczekasz na mnie.
Stary przystał w początku, ale się rozmyślił wkrótce.
— Nie, — rzekł, — od wczoraj nic nie miałem w gębie, zejdę na dół.
Spojrzenie Luci wywołało rumieniec i uśmiech na twarz starego, uderzył ją po ramieniu.
— Nie bój bo się, — zawołał, choćbym kieliszek wódki wypił nie zawróci mi głowy.
I jak powiedział, zszedł w istocie do szynku na wódkę i skromne śniadanie tragarza, do którego był nawykły. Stary był tak znużony i wysilony, że czekając na dzieci sparty o stół zadrzemał.
Tak go tu zastał nadjeżdżający Zygmunt. Zerwał się przytomny i począł ściskać syna.
— Do Manczyńskiej, — zawołał — jedźmy zaraz — a potem na Mszę świętą, Panu Bogu podziękować że mi dał dożyć tej chwili.
Chociaż godzina była jeszcze bardzo ranna na wizytę u pięknej pani, która do dziesiątej nie bywała widzialną, stary syna z sobą prowadząc, poszedł do jej mieszkania.
Słudzy z Żabiego znali dobrze obu Zarzeckich, przyjście ich było czemś tak dziwnem, iż natychmiast znać dano pannie Barbarze. Wybiegła zaledwie chustką się osłoniwszy, dowiedziawszy się o panu Zygmuncie.
Widok starego, który drżał z niecierpliwości i wziąść go było można łatwo za pijanego, zmięszał pannę Drobisz, powiodła oczyma ciekawemi po obu, okazując zdziwienie, co oni mogli tu robić o tej godzinie.
Zarzecki tak był przejęty tem z czem przychodził, iż się nie mógł powstrzymać:
— Niech panna oznajmi swej pani, — rzekł, — że stary łajdak, pijaczyna, hołota Zarzecki, przyszedł i przyniósł jej dzieciom w kieszeni miliony pani podkomorzynej!
To mówiąc podniósł papiery do góry, pokazał je i nazad schował prędko.
— Tak, — dodał śmiejąc się, — jak Bóg Bogiem, święta prawda!
Nie ukradł nic, choć głodem marł stary hołysz — bo sumienie miał.
Panna Drobisz zrozumiała tylko jedno, że przypływały miliony, reszta jej była obojętną.
Pobiegła do pani. Zarzeckich obu zaproszono do salonu.
Stał pustką wielki jak stodoła, złocony jak kościół, pachnący jak sklep fryzyera salon ów wielkiej pani, w którym ze swemi butami obłoconemi, w odzieży odartej znalazłszy się pan Jakób, okiem powiódł i śmiał się.
— Co to za honor dla mnie, że po tych depcę splendorach! a jutro do ubogiej jamy nazad, i nie westchnę do nich pewnie.
Pomimo że miliony przynosili, oczekiwali dosyć długo na panią, która wiedząc o Zygmuncie nie chciała mu się pokazać, aż by twarz swą uczyniła tak piękną jak tylko być mogła.
Drzwi się otwarły wreszcie, ubrana w czerni, blada trochę, dziwnie piękna w tych obłokach smutku, któremi się przyodziewała jako wdowa — weszła zwolna pani Manczyńska, a idąca za nią panna Drobisz, zaledwie trochę drzwi przymknąwszy, została w nich u progu.
Zarzecki z miną cale dumną, podstąpił nieco i skłonił się. Dobył papiery z kieszeni.
— Przychodzę do pani, jako egzekutor woli nieboszczki podkomorzynej, — odezwał się. Święta pani ta moja miała we mnie zaufanie, oddała mi i powierzyła do wiernych rąk, do woli i dyspozycyi wszystko co uzbierała długiem życiem, i chciała aby się to wnukom dostało, ale nie na roztracenie marne, tylko na wieczny pożytek.
Uczynili mnie ludzie złodziejem, rozbójnikiem, znęcali się nademną, musiałem milczeć, dopókim nie zrobił tego co nieboszczka mieć chciała.
Bogu Najwyższemu niech będą dzięki, dziś wszystko spełnione, potwierdzone — zapisane, niewzruszone. Jam czysty!
Oto rachunki poświadczone, urzędowe. Nie uroniłem grosza, com zrobił to moim kosztem, oddaję wszystko jak wziąłem...
Pani Manczyńska słuchała, a choć chwila dla niej była uroczysta i wielkiego znaczenia, oczy jej zatrzymywały się więcej na synu niż na ojcu. Widać było lekkie drżenie w jej twarzy.
Stary skończył i papiery jej wręczył, ręką się wziął w bok i stanął dumny. Miał do tego prawo.
— Wierz mi pan, — odezwała się głosem pieszczonym pani Idalia — ja, ja nigdy go nie posądzałam, ja nie byłam przyczyną.
— Bóg z wami! — odparł stary, przebaczam wszystkim! skończone dziś wszystko — jam czysty!
Com ucierpiał, to Bogu ofiaruję za grzechy moje.
Stary skinął już na syna aby odchodzić, gdy zmięszana pani postąpiła kilka kroków.
— Ale to tak się skończyć nie może, — odezwała się, — pan cierpiałeś, odchodzisz z żalem, ja powinnam starać się mu wynagrodzić jego czyn szlachetny!
— Wynagrodzić! opryskliwie ozwał się Zarzecki. Nie ma skarbów coby mi mogły zapłacić za to co ja wycierpiałem. Bóg jeden może mi to wynagrodzić.
Pani się mylisz, ja nie przyjmę nic, bo bym swoją poczciwość miał zapłaconą, a coby ona była warta. Jakem był ubogim tak zostanę, dzieci też — zapracują sobie na kawałek chleba. Nie potrzebujemy nic, i nie przyjmę nic a nic!
Szydersko mu się skrzywiły usta jakimś sarkazmem dziwnym.
— Wie pani co? — odezwał się oglądając po salonie — jedno przyjmę — każ mi pani dać kieliszek wódki!
Żądanie było niemal obrażające, zarumieniła się pani Idalia, obejrzała ku Basi, a panna Drobisz znikła. Trzeba było spełnić życzenie starego.
Lokaj wniósł na tacy butelkę, kieliszek, chleb i sól. Szedł z powagą wielką, sam nie wiedząc jak przystąpić do Zarzeckiego. Skorzystała z tej chwili pani Idalia i przysunęła się do Zygmunta.
— Zaklinam pana, na wszystko, — odezwała się, — przyjdź do mnie. Potrzebuję go widzieć, mówić znim. Proszę i błagam o to...
Stary Zarzecki zakąsiwszy chlebem, otarł usta, skłonił się.
— Dziękuję, — rzekł.— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Skinął na syna.
— Chodźmy!
Stała jeszcze pani Idalia z papierami w ręku i patrzała długo za odchodzącymi, ledwie mogąc przyjść do siebie ze zdumienia, gdy panna Drobisz przypadła do niej wołając, że mecenasa potrzeba zaraz wezwać, aby rozpatrzył papiery.
Nastręczony przez hrabiego Zamińskiego do interesów prawnych mecenas, był właśnie tym samym który Zarzeckiemu pomagał do spełnienia jego legatu. Gdy w godzinę potem przybył na żądanie pani hrabiny, a ta mu papiery podała, w których sama się nie umiała rozpatrzeć, oświadczył jej wesoły, okrągluchny i wielce wyświeżony syn Temidy, że papiery te właśnie wczoraj wyszły z jego własnej kancelaryi i rozpatrywać ich nie potrzebował, bo je znał lepiej niż ktokolwiekbądź w świecie.
— Pracowaliśmy nad tem z tym poczciwym Zarzeckim, — rzekł, lat niemało, a miałbym dla tego osobliwego człowieka prawdziwą admiracyę, gdyby czasem od niego, z przeproszeniem, do zbytku gorzałki czuć nie było. Ale cóż! i to mu się wybaczyć musi, bo często ją pił dla tego że nie miał co jeść.
Wie pani, żem przed nim nieraz stał zdumiony, pojąć go nie mogąc. Uszczerbku by państwu nie uczynił, kilkadziesiąt złotych biorąc na utrzymanie swe, gdy mu często na wszystkiem zbywało. Wolał iść drzewo piłować niż tknąć grosz jeden z tego co mu było powierzonem, a z czego nikt by go nawet nie mógł rachunku słuchać.
— Ale panie mecenasie, — zawołała Manczyńska, przecież my musimy mu w jakikolwiek sposób wynagrodzić to co ucierpiał i starość spokojną zapewnić. Dzieci moje są mu to winne, jabym nie zniosła myśli że człowiek, któremu zawdzięczamy tyle, w niedostatku i biedzie dogorywa.
Mecenas potrząsnął głową.
— O ile ja go znam, jest niepodobieństwem ażeby przyjął cokolwiek. Duma jego poczciwa, oburza się na myśl jakiejkolwiek zapłaty za spełnienie obowiązku.
Znam go nadto dobrze, ażebym mógł nawet próbować.
Odzyskanie spadku po podkomorzynie, prawie cudowne, nie było już tajemnicą dla nikogo. Mówił o niem mecenas jako o fakcie nadzwyczajnym w rocznikach swej działalności, tegoż dnia dowiedzieli się Du Royerowie, choć Zygmunt nie chciał pierwszy chwalić się ojcem swoim, z którego był dumny.
Koło wszystkich znajomych obiegła wieść ta, zwiększając znaczenie konsyderacyą dla rodziny, bo nic niestety, tak nie podnosi na świecie, jak ten grosz, na pozór lekceważony. Na nim się świat obraca, z nim toczy się życie, jest to rękojmia przyszłości, jakiej drudzy nie mają, której wszyscy zazdroszczą.
Wypadek ten, oprócz innych skutków, które wyliczać za długo by było, przymnożył wielką liczbę przyjaciół pani Idalii, ozłocił jej grubą żałobę, rozproszył smutek. Parę razy westchnęła nad tem że poczciwy jej, dobry, nieodżałowany Onio, pociechy tej nie dożył, lecz, takie były przeznaczeń wyroki.
Pan Zygmunt długo się wahał i walczył z sobą, czy miał być posłusznym rozkazowi pani Idalii i udać się do niej, lub — unikać. Wywierała na nim wrażenie, którego się obawiał, czuł że mogła go opanować i że namiętność jaką w nim budziła odbierała mu władzę nad sobą. Być jednak nieposłusznym, niegrzecznym, było zarazem okazać się bojaźliwym.
Logika wszystkich namiętności kończy na doprowadzeniu zawsze jakiemikolwiek drogami do celu, ku któremu one ciągną. Pan Zygmunt postanowiwszy być zimnym, obojętnym, niewzruszonym, powiedział sobie iż bądź co bądź pójść, rozmówić się, było koniecznością. Bliższe poznanie mogło też rozwiać wiele złudzeń.
I jednego poobiedzia, pan Zygmunt znalazł się w przedpokoju pani Idalii, a kamerdyner doniósł o tem pannie Drobisz, która natychmiast pobiegła do pani.
Wprowadzono gościa do salonu naprzód, potem panna Barbara, szepcąc mu coś ciągle przez drogę, powoli powiodła go do gabinetu pani, która — cokolwiek się czując niezdrową, gdzieindziej przyjąć go nie mogła.
Godzina czwarta biła na regulatorze w przedpokojach, gdy pan Zygmunt wchodził z panną Drobisz do gabinetu. Rachował na to że nie zatrzyma się tu dłużej nad małe pół godziny. Tymczasem na cichej bardzo rozmowie, z której nawet podsłuchująca jej panna Drobisz nie mogła nic pochwycić, upłynęło całe dwie godziny — nim Zygmunt, mocno zarumieniony, pomięszany jakiś, niepewnym krokiem idąc, przesunął się do drzwi przedpokoju trafić nie mogąc.
Panna Drobisz, która w Warszawie znalazła starego przyjaciela i powiernika, opowiadała mu później śmiejąc się, że słyszała westchnienia swej pani, posuwanie krzeseł, kilka wykrzykników i ze wszystkiego wnosiła że pan Zygmunt przy chłopcu niemca zastąpi.
— Jak mamę kocham! — żartobliwie mówiła stara panna, po naszej pani się tego nigdy nie spodziewałam, bo się formalnie tym chłopcem zadurzyła, oszalała! Całe życie była sobie pieszczoszką i lubiła bałamucić, a sama się nie dawała nikomu, aż w końcu! ale — sza!
Dodawała, że gdy po wyjściu pana Zygmunta, z miną bardzo seryo, otworzyła drzwi do gabinetu i rzuciła okiem na swą panią, znalazła ją w fotelu, z oczyma w niebo wzniesionemi, zadumaną, z uśmiechem na ustach.
Naturalnie panna Drobisz o nic pytać nie śmiała, ale z usposobienia pani Idalii wnosiła, że musiała być rada z posiedzenia. Była wieczora tego czułą dla wszystkich, dla dzieci, dla sług, dla Basi swej szczególniej, której podarek znaczny zrobiła, o Zarzeckim mowy nie było, ale około zwierciadła zachód wielki nazajutrz; rozpatrywanie się w twarzyczce, obawy, tak że panna Drobisz musiała jej poprzysiądz że wyglądała cudownie, że odmłodniała, że piękniejszej pani nie było w całej Warszawie, może na całym świecie nawet...
Zygmunt wyszedłszy na ulicę błądził długo, nie chcąc powrócić do domu. Skierował się ku mieszkaniu siostry i zawrócił ze wschodów, dwa razy był pod drzwiami własnego mieszkania, i poszedł dalej. Nareszcie późno dość zjawił się w cichym salonie Du Royerów blady, pomięszany, tak że sama pani o chorobę go posądziła.
Całą noc słyszano go chodzącego po izdebce i wzdychającego ciężko.
Dzień następny nie przyniósł mu ulgi. Spotkał się z siostrą, która popatrzywszy nań bystremi swemi, przenikającemi oczyma, powiedziała otwarcie.
— Wiesz, że ty mi się nie podobasz! Wyglądasz jak człowiek który z sobą samym nie jest w zgodzie, ty się czemś męczysz. Mów! nie taj, może ci to ulgę przyniesie?
— Nic mi nie jest! — odparł Zygmunt, — masz imaginacyę. Głowa mnie trochę boli.
— Zygmusiu, byle nie serce! — odparła siostra.
O ojcu od dni kilku nic nie wiedzieli, taił się zawsze jeszcze ze swojem mieszkaniem, mówił o wybraniu się na wieś do dworku i wyjście zwlekał. Lucia goniła za nim codzień do Bernardynów, co postrzegłszy stary, powiedział jej śmiejąc się, że juściż im nie uciecze.
Zygmunt także od kilku dni go nie widział. Stary, od owego pamiętnego poranka, ciągle jeszcze był w usposobieniu wesołem i dumnem. Żartował z dziećmi, śmiał się do nich, a wśród rozmowy jedno tylko powtarzał ciągle:
— Ani ja, ani wy, żadnych łask od nich — nic — nic! Wszystko skończone, nic nie potrzebujemy! Dworek mnie na moją starość siem tem wyżywi! A jeszcze może i młyn pobuduję, to dopiero zobaczycie — co on wam przyniesie! Mnie bo już nic niepotrzeba. Trzy łokcie ziemi i kwita.
Ja moje skończyłem — patrzajcie wy żebyście ojcu wstydu nie zrobili!
Tajemnicę, którą przed dziećmi ukrywał stary Zarzecki było podobno to że nie miał o czem do dworku powrócić, a jak nie chciał przyjąć pomocy od Manczyńskiej, tak też od syna i córki brać jej nie myślał. Pracował więc teraz na to ażeby coś uciułać na podróż do swojego dworku.
— Byle mi tam mojego młyna nie rozkradli! — mówił w duchu, — bo te kółka i tryby wyglądają na drzazgi, a dla mnie to droga rzecz.
Historya spadku przez hrabiego Zamińskiego dostała się i do domu pani jenerałowej, której on ją po swojemu opowiedział, śmiejąc się i szydząc z głupiej takiej bezinteresowności człowieka, niemającego grosza przy duszy, a niechcącego korzystać z tego że milionami dysponował.
Za pierwszem przybyciem na lekcye Luci, jenerałowa powinszowała jej szlachetnego czynu ojca, a po muzyce zabrała ją do swego pokoju.
— Ale, moja panno Anielo, — odezwała się, możeż to być, aby ten szanowny ojciec wasz, tak zapomniał o obowiązkach dla dzieci, i tam gdzie mógł sumiennie wynagrodzenia wymagać, przez zbytnią, przesadzoną delikatność, wyrzekł się wszystkiego?
Lucia się uśmiechnęła.
— Ja zupełnie z ojcem trzymam, — rzekła, — dopełnił obowiązku, nie mógł i nie powinien był nic żądać za to.
— Ależ całe życie spędził na usługach tej podkomorzyny! Namęczył się tyle.
— A, pani, — przerwała Lucia, gorsze nad wszystko było to, że w oczach własnej żony i dzieci był chwilami niezrozumiałym, stawał się podejrzanym, a i to nawet zniósł nie skarżąc się i milczał.
— Jest to prześliczne, moja panno Anielo, — dokończyła gospodyni, — ale dziś już takich ludzi nie ma i z waszego starego ojca się śmieją!
— Ale go poszanować muszą! — dodała Lucia, — więc o śmiech już mniejsza.
Na dzieci Zarzeckiego spłynęła część konsyderacyi, jaką on sobie pozyskał, Zygmunt i panna Aniela zyskali na tem. Nie zmieniło to ich położenia wcale, lecz Zygmunt, od dnia posłuchania u pani Manczyńskiej, chodził zmieniony, smutny i blady. Uważali to Du Royerowie tłómacząc sobie różnie, więcej jeszcze niepokoiła się tem siostra. Patrzała, odgadywała, lecz przyczyny smutku brata dojść nie mogła.
Zagadnęła go po dniach kilku znowu.
— Zygmuś, mów mi co ci jest? Niepokoisz mnie. Wiesz że to się tak wydaje jak gdybyś swoim złym humorem postępowanie ojca naganiał. Ludzie gotowi to sobie tak tłumaczyć!
Zygmunt oburzył się na to przypuszczenie i prawie pogniewał się na siostrę, lecz chmura mu nie zeszła z czoła, owszem zdawała się powiększać jeszcze.
Siostra, która z dawniejszego pobytu w Warszawie doskonale znała miasto, postanowiła wreszcie, pomimo wstrętu, jaki czuła ku podobnemu szpiegowaniu, przypilnować nieco brata, dośledzić czy nie miał jakich w mieście stosunków z któremi się taił.
Przez parę dni wyrzekła się swoich lekcyj pod jakimi pozorem, i krok w krok chodziła za Zygmuntem. W porze popołudniowej zobaczyła go wchodzącego do kamienicy w której mieszkała Manczyńska, i na zegarku licząc, przekonała się że siedział tam z półtorej godziny.
Następnych dni gdy się to powtarzało zawsze „dans l’avant soirée“ gdy nikogo pani nie przyjmowania, Lucia nie wiedziała jak to sobie tłómaczyć, Zygmunt przed nią nigdy o stosunkach tych ani wspomniał.
Postanowiła ze zwykłą swą odwagą, wprost go o to zapytać.
Przy pierwszem spotkaniu pociągnęła go do swego mieszkania:
— Chodź, — rzekła, — mamy z sobą do pomówienia.
Zygmunt, popatrzał na zegarek, chciał się wymawiać, wahał, gdyż Aniela z trochę złośliwą intencyą wybrała właśnie godzinę, o której zwykł był chodzić do pani Idalii — poszedł wreszcie.
— Słuchaj, Zygmuś, — rzekła stając przed nim, posadziwszy go na sofie, tyś nie swój i coś taisz przedemną. Zły to znak. Jeszcze cię raz pytam — co ci jest?
— Ale cóż mi ma być? — z pustym śmiechem odparł Zygmunt.
— Ja ci powiem, — odezwała się Lucia, — zdaje mi się że to zgadnę. Serce siostry ma jasnowidzenia jak macierzyńskie. Ty się w kimś kochasz. Dwa razy widziałam cię wchodzącego do kamienicy w której mieszka Manczyńska, bawiłeś tam długo? stałam i czekałam na wyjście twoje!
Porwał się Zygmunt z sofy, zagniewany.
— Cóż to szpiegujesz mnie? — zapytał z gniewem, — nie jestem że panem mojej woli?
— Szpieguję cię, bo kocham, — rzekła spokojnie siostra.— Nie gniewaj się — wytłómacz.
— Z czego się mam tłómaczyć!— odezwał się porywczo brat. — Z czego! Manczyńska chce mnie mieć do syna. Tym sposobem radaby ojcu zawdzięczyć co mu winna. Jest kobieta biedna.
— Tak, — przerwała Lucia, — i przypominam sobie żeś mi mówił iż ją piękną znajdujesz!
Zygmunt się zaczerwienił mocno.
— Pleciesz nie do rzeczy! — krzyknął. — Ja tego nie lubię.
Z zimną krwią wytrzymała wybuch gniewu Aniela.
— Kochany mój, — dodała, — zły to znak, że cię tak oburza co ja mówię. Ja się tych stosunków wprost boję i tej kobiety dla ciebie, tyś młody, ona zalotna; mogłeś się jej podobać, piękną rolę grać będziesz w domu. Mówię ci otwarcie. Zygmusiu! dla syna Zarzeckiego to nie jest miejsce.
Zmilczał pan Zygmunt, patrzał w okno, po chwili dodał gniewnie.
— Pleciesz, jesteś kobietą, nie rozumiesz nic, a chcesz sądzić.
— Zygmusiu — kocham cię i przestrzegam. Instynktowo lękam się tej kobiety. Zdala ją widziałam, to uosobione samolubstwo. Poświęci swej fantazyi ciebie, nas, i odbierze ci życie, zatruje. Nic nie wiem, lecz jeśli jest choć cień poufnego stosunku z nią — strzeż się — uciekaj.
Bogata pani nauczyciela do syna znajdzie łatwo, niemasz obowiązku poświęcać się dla niej. To nie miejsce dla ciebie.
— Żadnego w świecie, jak ty nazywasz, stosunku — nie ma!— odparł ciągle burząc się Zygmunt. Śni ci się nie wiedzieć co. Dla czego nie mam być nauczycielem tam gdzie mi się podoba?
— Wszędzie gdzie ci zda, mój Zygmuniu, tylko nie u Manczyńskiej, — mówiła Lucia. — W oczach ludzi będzie to wyglądało zawsze na wynagrodzenie za cnotę ojca... Ojciec by tego nie ścierpiał.
— Więc proszę o tem ojcu nie wspominać, — wtrącił porywczo Zygmunt — bardzo proszę. Nic nie ma i nic nie będzie. Jestem u Du Royerów od roku, potem nie wiem co z sobą zrobię, ale to pewna że wstydzić się za mnie nie będziecie potrzebowali.
Mówiąc to wstał i chciał odchodzić, gdy siostra mu się na szyję rzuciła.
— Nie gniewaj że się! Zygmusiu, bracie drogi, ciebie jednego mam, strzegę jak skarbu. Boję się o ciebie, powtarzam, bo kocham. Nie płać mi za miłość urazą.
— Jesteś podejrzliwa i traktujesz mnie — jak dziecko, począł, nieco uspakajając się Zygmunt.
To mi się niepodoba — ten rodzaj kurateli oburza mnie.
Względem biednej Manczyńskiej masz niesłuszne uprzędzenia. Jest to kobieta nieszczęśliwa, bez przyjaciół, otoczona pochlebcami — całe życie męczyła się, bo męża nie kochała i on jej godzien nie był.
— A ty to wszystko już wiesz? — zapytała Lucia.
Zygmunt zaczerwienił się i zaperzył na nowo.
— Więc czyni ci już takie wyznania? — spytała.
— Któż ci mówił że ja to wiem od niej? — przerwał Zygmunt.— Dosyć już tego — daj mi pokój.

Pożegnał siostrę zimno bardzo i trzasnąwszy drzwiami wyszedł z pokoju.



Hrabia Zamiński zimę spędzający w Warszawie, miał apartamencik na drugiem piętrze na Długiej ulicy, dosyć pokaźny, choć nie drogi. Jak na wsi tak i tu dbał o to aby urządzenie się jego wyglądało pańsko a nie kosztowało wiele, przyjmował rzadko i to tylko w rannych godzinach, a niekiedy zapraszał na herbatę młodzież, która się w karty zabawiać lubiła. Na wsi nie brał on ich prawie do rąk, w mieście nie wypuszczał ich prawie z ręki. Grał grubo i nadzwyczaj szczęśliwie, ale mu w grze nic nigdy zarzucić nie było można, chyba niezmiernie zimną krew, która go nigdy nie opuszczała.
Nią pobijał swych przeciwników. Wygrywał czy przegrywał, co mu się nadzwyczaj rzadko trafiało, nie zapalał się nigdy, a im inni silniej się roznamiętniali, tem on stawał się chłodniejszym.
Niemożna go było nazwać graczem z profesyi, a w istocie niewiele brakło do tego. Owe wdowy i rozwódki, u których był w łaskach zabawiał wieczorami, zaszczepiając im pasyjkę do kart, na której nieźle wychodził.
Może nie bez pewnego związku z tą zabawą ulubioną, było dane mu przezwisko Luidora.
— Luidor ma szalone szczęście! — mówiła młodzież czasem, gdy się późno w noc rachunki kończyły.
— Tak, — szeptali inni, dla tego też do pań jakoś mu ono nie sprzyja, — postarzał niemal i ożenić się nie mógł.
— Stare kwoczki go lubią!— szeptali inni.
W ogóle hrabia używał bardzo dobrej reputacyi.
Jednego ranka, właśnie gdy nakładał starannie rękawiczki, i miał się puścić na miasto, po znajomych, w bocznym pokoju posłyszał kroki i przez drzwi postrzegł wchodzącego jegomości, na którego widok, rzucił się żywo i wybiegł.
— Stryjcio tu!— zawołał zdumiony.
Nazwany stryjem przychodzień, ubrany na wpół po podróżnemu, niewykwintnie, był podtatusiałym, łysym, okrągłym szlachcicem, galicyjskiego typu, twarzy jakby pomiętej i podeptanej, niepięknej wcale, siedział w pośrodku jej nos jak kartofel i to czerwony, usta rozchodziły się szeroko, czoło było nizkie, brwi nastrzępione, uszy ogromne, policzki jakby marmurowe, w żyły czerwone i fioletowawe.
Uściskali się.
Ochrypłym głosem, siadając na krześle, — odezwał się stryjcio.
— Cóż z tobą się dzieje? gadaj?
Zamiński westchnął. — Podawnemu, nie zmieniło się nic.
— Tam do licha nie żenisz się.
— Nie trafia się.
— A interesa?
Hrabia usta ściągnął i minę zrobił kwaśną.
— Wloką się, — odparł.
— Raz przecie trzeba żebyś sobie poradził, — mruknął stryjcio.— Ja umyślnie się zwlokłem czy się co nie dowiem. Siadaj i mów mi. Kocham cię jak własne dziecko — radbym widzieć z takim kłopotem przez ojca ufundowane w familii hrabstwo, rozkwitającem.
Uśmiechnął się Zamiński.
— Trudno mu zakwitnąć, — rzekł — robię co mogę i — nie zrobiłem prawie nic.
— Spłaciłeś co długów? — pytał stryj.
— Trochę, — odparł krótko gospodarz.
— Aleć na Boga, żebyś ty, ty — począł stryj — ty! z twoją głową, tytułem, postawą, taktem, ożenić się nie mógł. To nie do pojęcia.
Zamiński westchnął.
— Prawdę rzekłszy, — odezwał się, sam temu trochę winien jestem, mój stosunek z jenerałową zabrał mi zbyt wiele czasu. Żenić się z nią nie mogłem a byłem związany.
— Podobne stosunki zawsze bokiem wyłażą, — odparł stryj.
— Mój stryjciu, — wtrącił Luidor, — niktby na mojem miejscu nie uniknął bąka. Zdawało się że jenerałowa po mężu odziedziczy, naówczas byłaby to partya piękna, tymczasem stary dał jej — co? dożywocie! I to jeszcze z warunkiem do pójścia za mąż.
I cicho dodał.
— Lorka nie będzie miała nic, jeśli się dla niej coś nie zbierze.
— To nie twoja rzecz, — syknął szlachcic, — co ci tam do tej Lorki.
— Stryj właśnie znalazłeś mnie, — przerwał odwracając rozmowę hrabia — w punkcie gdy najmocniej rozmyślałem o nowym projekcie. Nic mi się tu nie trafia, prócz jednej wdówki.
— Sytuacya? — zapytał breviter stryj.
— Dzieci dwoje małoletnich, dożywocie na znacznym majątku, dziedzicznego nic, ale dochody z których możnaby znakomicie korzystać. Kobieta śliczna, dobrego tonu i — dobrze dla mnie usposobiona.
Nazwisko szepnął na ucho stryjowi.
Praktyczny szlachcic zapytał o wiek dzieci, głową pokiwał.
— Skomplikowany interes! — rzekł. A nie kochasz się?
— Ja? — rozśmiał się Luidor, — ja, ale cóż znowu!
Przeszedł się od kanapy do zwierciadła i zwrócił do stryja.
— Dla stryjcia tajemnic nie ma. Zadurzyłem się szpetnie, ale w kim innym.
— Golutenieczkiej i artystce, — dodał Luidor.
— No — artystce, — rzekł stryj cynicznie, — nie ma niebezpieczeństwa chyba dla kieszeni — fantazya bez konsekwencyi.
— Przepraszam, bo dziewczyna z takim charakterem, dumą, tak nieubłagana — tak...
Stryj ramionami poruszył.
— W twoim wieku, — odezwał się, — nie do darowania podobna fantazya, zostaw to młodym.
— Walczę też, staram się więzy potargać — a — trudno, — mówił Luidor. Dziewczyna obchodzi się ze mną jak z murzynem, a odstręczyć nie mogła — zawróciła mi głowę w niepojęty sposób.
— Niech że Bóg uchowa! — wybuchnął stryj — gdybyś się ożenił, toś przepadł!
— Wiem o tem, — począł Luidor, — majątek potrzebuje reparacyj — ja lubię żyć, stryjcio mi niewiele zostawi.
— Bo nie mam! westchnął stary.— Wioszczyna nędzna, podatki ogromne, u nas w Galilei nawet papierowego grosza, bo innego nie znamy, chyba u żydów szukać. Tyś się powinien żenić bogato a artystkom dać pokój.
Tak rozpoczęła się owa narada familijna, przebrano potem listę rozmaitych kandydatek do stanu małżeńskiego, nie wyjmując tych, które wprzód musiały być ochrzczone niż zaślubione być mogły. Stryj pytał tylko o cyfry, reszta go obchodziła mało. Projekt ożenienia się z wdową nie podobał mu się wcale. Zamiński dla stryjcia wyrzekł się wycieczki na miasto, przesiedział z nim zamknięty dzień niemal cały, dał słowo że artystki będzie unikał i do rozumnego ożenienia dążył.
Pomimo to jednak nazajutrz wyrachował się z wizytą u jenerałowej tak aby u niej zastać i zobaczyć Lucię. Zatrzymał ją na rozmowę i wyszedł więcej rozmarzony niż kiedykolwiek. Stryjowskie rady zapomniane zostały.
Młodzież w kilka dni potem rozpowiadała że giez jakiś pokąsał Zamińskiego, który w ciągu tygodnia oświadczył się córce kupca, siostrzenicy bogatego urzędnika mającej po nim odziedziczyć i wdowie majętnej po właścicielu fabryki. We wszystkich tych trzech miejscach bardzo grzecznie odprawiono go z niczem. Nie miał szczęścia.
Z rozpaczy zapewne, a na mocy dawnych nadskakiwań pięknej Idalii, Luidor, wybrał się podwieczór do pani Manczyńskiej. Godzinę tę przed recepcyą u niej umyślnie obrachował, aby nie zastać nikogo.
Trzy odkosze na raz zmuszały go sięgnąć po rękę dożywotniczki. Stryj już był wyjechał.
Gdy hrabia Zamiński nadszedł, dopiero światła w salonie zapalano, panna Barbara w przedpokoju na czatach stojąca, zobaczywszy go pierzchnęła żywo, i razem z lampami wprowadzono gościa do pustki.
Dosyć długo oczekiwać musiał na wyjście pięknej wdowy, przypisując to staraniom około tualety wieczornej i lękając się aby kto z gości nie nadszedł a szyków mu nie pomięszał. Wysunęła się naostatek w czerni, zarumieniona mocno, pomięszana nieco, lecz wielce uprzejmie witając go, pani Idalia.
Uskarżała się na silny ból głowy, który miał przejść po wzięciu Eau de Melisse des Carmes. Było to ulubione lekarstwo pani Manczyńskiej. Siadła na kanapie, Zamiński tuż koło niej zajął miejsce.
— Leciałem tu, — odezwał się, spragnionym będąc widzenia pani! Dwa dni ostatnie wydały mi się wiekiem.
— Jaki pan jesteś dobry! — szepnęła melancholicznie Idalia.
— Czyż pani mogłaś powątpiewać o mojem uwielbieniu dla siebie, — trochę porywczo zagaił hrabia. — Początki jego sięgają tych czasów gdym nie śmiał go okazywać i musiał milczeć.
Hrabina ściągnęła usteczka drobne, półuśmiechem, ale czoło jej się zmarszczyło.
— Hrabia jesteś bałamut! — rzekła półgłosem.
— Niestety! radbym nim być a nie mogę, w życiu mojem jedną miałem tylko pasyę — i tą byłaś pani!
Leciuchny okrzyk wyrwał się z ust Manczyńskiej, zmrużonemi oczkami wpatrzyła pilno w hrabiego.
— Żartujesz, hrabio.
— Pani to możesz uważać za żarty. Z uczucia się nie robi igraszki.
— Ale, mój hrabio!
Zamiński pochwycił rączkę białą i gorąco ją do ust przycisnął.
— Pociesz mnie pani choć jednem dobrem słóweczkiem nadziei — zawołał.
Nic nie mogło być przyjemniejszem dla pani Idalii nad taki tryumf, chociażby do niczego nie prowadził, pochlebiał jej, cieszył ją, — uczuła jednak coś w oświadczeniu nagłem tak impetycznego, nieprzygotowanego, iż więcej była zdumioną niem niż uradowaną.
— Co mu się stało? — mówiła w duchu patrząc nań zmrużonemi oczkami.
Hrabia czekał trzymając rękę, niewyrywającą się wcale, piękna pani siedziała milcząca.
Cher Comte! — odezwała się, cedząc pieszczono wyrazy, — nieskończenie mu jestem wdzięczną za jego uczucie dla mnie; ale nie zapominaj że jestem wdową i że pamięci mojego drogiego Onia chce wierną pozostać. Jest to moje niezłomne postanowienie, poświęcić się wychowaniu dzieci. Serce mam złamane, nie mogłabym ci dać nawzajem czego miłość wymagać ma prawo!
Westchnienie się z jej piersi wyrwało.
— Pani, — zawołał hrabia, — właśnie jabym ci pomocą był w wychowaniu, sługą twym i doradzcą. Przyjaźń twa nawet i życzliwość uszczęśliwiłaby mnie, a może z czasem potrafiłbym sobie serce pozyskać.
Idalia zarumieniła się mocno.
— Nie — nie! to być nie może! — odparła, — małżeństwo bez miłości byłoby świętokradztwem — nie, drogi hrabio, zachowaj mi swą przyjaźń, pewnym być możesz mojej i — nie żądaj więcej od biednej wdowy, którą łzy uczyniły mumią bez życia.
Spojrzała pocieszając go wejrzeniem pełnem sympatyi, ścisnęła mu rękę i ruchem mimowolnem cofnęła się w głąb kanapy.
Milczenie które nastąpiło przykre było dla obojga. Zamiński siedział z głową spuszczoną jak najnieszczęśliwszy z ludzi, a był w istocie najmocniej rozgniewanym tylko i oburzonym.
Manczyńska czuła dlań litość na którą nie zasługiwał, bo wierzyła w to że istotnie w niej był zakochany. Nim się miała czas namyśleć nad zwróceniem rozmowy, nadeszli Du Royerowie. Ponieważ zapraszała ich zawsze z synami, Zygmunt stawił się także, choć przed godziną wymknął się ze zwykłej konferencyi nad wychowaniem, prawie codziennie się w gabinecie pod strażą panny Drobisz odbywającej.
Ujrzawszy go pani Manczyńska prawie zapomniała przywitać Du Royerów, tak chciwie łapała oczyma tę ofiarę. Zygmunt szedł jak winowajca, kryjąc się za młodzież, bo mu się zdawało że z twarzy jego wszyscy tajemnicę wyczytają. Nikt się jej nie domyślał oprócz hrabiego, który dawniej już na trop wpadał. Spojrzenie pani Idali, pomięszanie Zygmunta, wreszcie jakiś instynkt mówił mu: — Ten ci stanął na drodze!
Sam jednak temu głosowi wewnętrznemu nie wierzył. Przybycie gości z czułego usposobienia wprawiło go w złośliwe i szyderskie. Chciał wesołego udawać.
Czwarta z rzędu rekuza — goryczą go napełniała.
Cofnął się nieco w głąb salonu, począł dowcipkować głośno, z pół godziny słychać go było więcej niż wszystkich nadchodzących gości, potem zniknął. W pokojach było mu duszno, w tej odzieży wesołka, którą przywdziewał, ciasno — potrzebował sam być z sobą, albo wśród wrzawy, któraby upoiła.
Po krótkim namyśle grać poszedł. Rano przed lekcyą panny Laury, już był u jenerałowej, która go do swojego pokoju prosić kazała. W progu spojrzawszy na niego, a znając od lat wielu — postrzegła zmianę w twarzy.
— Chory jesteś? — spytała.
— Jestem wściekły, — odparł rzucając kapelusz na kanapę.
W ciągu tygodnia cztery rekuzy. O jednej z nich ludzie mogą nie wiedzieć, ale dosyć trzech na to ażeby zostać śmiesznym.
— Któż się tak porywczo chwyta! — powoli przemówiła jenerałowa.
— Kto! ten co się spóźnił! — rozśmiał się Luidor — a winna temu...
— No — ja! — odezwała się chłodno gospodyni, bo zawsze na kogoś winę zrzucać trzeba.
— Napraw że to żeniąc mnie z kim chcesz, jak chcesz! muszę się choć bez sensu ożenić!
— Jeśli ci to tak konieczne, mogę stręczyć Bronisię, moją garderobianę, — z przekąsem poczęła jenerałowa. — Że ładna to uznajesz sam, boś ją kilka razy na schodach całował, o czem wiem, bardzo do rzeczy, nie miała więcej kochanków nad dwóch, a w sukni atłasowej.
— Zlituj że się! bez żartów! ja się i tak wściekam, — krzyknął Luidor.
— Zatem bez żartów, jesteś wielbicielem pięknej artystki panny Anieli Zarzeckiej. Cóż? może ta?
— Gdyby miała choć — choć jakich nędznych parękroć, — wtrącił hrabia, anibym się wahał.
— No — dalej, je suis au bout de mon latin, uśmiechnęła się jenerałowa. Szukaj sobie sam.
Padł na kanapkę Luidor i niegrzecznie się na niej rozparł, ręką rozgarniając włosy.
— Dla ocalenia reputacyi, dla zamknięcia ust plotkarzom, — wiesz, — począł cicho — niewiele brak bym się artystce oświadczył.
— Jabym ci tego nie życzyła! — wtrąciła gospodyni spokojnie.
— Jakto? tylko coś mi stręczyła, a teraz nie życzysz!
— Wspomniałam żeś jej wielbicielem, ale za nic nigdy nie ręczyłam, oprócz Bronisi. Gdybyś się oświadczył Zarzeckiej dostałbyś — piątego odkosza!
— Ha! ha! — rozśmiał się hrabia — to mi się podoba.
— To rzecz najniezawodniejsza! — potwierdziła jenerałowa.
— Nie rozumiem jaką masz pasyę przyprowadzać mnie do najwyższej niecierpliwości i rozdrażnienia!
— Do upamiętania! — poprawiła jenerałowa, — Aniela by ci niechybnie odmówiła.
— Chodźmy o zakład! — odezwał się śmiejąc gorzko hrabia, — jeżeli mnie przyjmie, to ją wyposażysz! Zgoda!
— Nie mam czem, — rzekła zimno jenerałowa, a nie założę się o to czego jestem najzupełniej pewna.
— Pewna! ale to może doprowadzić do waryacyi, — począł głos nieprzyzwoicie podnosząc hrabia.
— Mów ciszej, — ostrzegała jenerałowa.
— Jakto? taka dziewczyna uboga, córka jakiegoś oficyalisty sans feu ni lieu, artystka courant le cachet, miałaby wzgardzić moją dziewięcioperłową koroną — i przecież majątkiem i pozycyą.
— Sprobuj! — spokojnie rzekła gospodyni.
W tejże chwili uderzenie o fortepian zwiastowało przybycie Luci, która z Laurą, rozpoczęła sonatę Beethovenowską. Nieszczęśliwa uczennica grała ją co dnia gorzej.
Jenerałowa posłyszawszy fortepian ukazała ręką na drzwi. Zamiński rozparty pozostał na kanapie zamyślony, zdrętwiały jakiś, jak człowiek który się zmęczył życiem i radby wyjść już z niego.
Zostawując go myślom, gospodyni wyszła do fortepianu, gdyż nieudolność Laury do rozpaczy ją przyprowadzała chciała sama być pomocą nieszczęśliwej nauczycielce.
Przez cały czas trwania opłakanej lekcyi, hrabia nie ruszył się z kanapki, nie przemówił słowa do wchodzącej i wychodzącej jenerałowej. Siedział jak martwy.
Przebrzmiał wreszcie fortepian i biedna uczennica uciekła, Aniela zabierała się do wyjścia już, gdy nagle skoczył ze swojego siedzenia hrabia i, jakby go co pędziło, wpadł do saloniku.
— Dzień dobry pani! — zawołał zbliżając się.
— Dzień dobry.
Zmierzała ku drzwiom.
— Pani odemnie ucieka?
— Nie — ale mam czas obliczony.
— I ani chwileczki nie chce mi go pani poświęcić?
— Niewielką bym hrabiemu uczyniła przysługę, — szepnęła Lucia.
— Bo, pani wierzyć nie chce że jestem wielbicielem jej i każda chwilka darowana mi, szczęściem jest dla mnie.
Wychodząc już Lucia odwróciła się z uśmieszkiem szyderskim.
— Aż szczęściem! — powtórzyła, — to trochę za wiele.
— Nic a nic, — odezwał się natarczywie drogę zastępując odedrzwi hrabia, z miną istotnie desperacką, jestem w pani rozkochany!
— Proszę mnie wypuścić — odezwała się z powagą, nie nawykłam do podobnych żartów i do takich miłości. Między nami, panie hrabio — przepaść jest, jam kobieta szanująca godność moją, pan mężczyzną jesteś nienawykłym szanować nic, nawet siebie.
— Przepraszam panią, — zawołał hrabia prostując się i przybierając postawę poważną — tak dalece szanuję panią i siebie, że oświadczam się jej i to com powiedział gotówem u ołtarza potwierdzić przysięgą.
Jenerałowa stała w progu drugiego pokoju, Lucia zobaczyła ją.
— Słyszy pani? — spytała głosem w którym najmniejszego nie było wzruszenia.
— Powtarzam wobec pani jenerałowej, — dodał gorąco hrabia — że oświadczam się o jej rękę.
Oczy panny Anieli zwróciły się zwolna ku mówiącemu.
— Czynisz mi pan hrabia honor na który nie zasłużyłam wcale, — odezwała się Lucia, — jestem mu wdzięczną za to. Niestety! panie hrabio, gdybym z tego nierozważnego słowa skorzystała, żałowałbyś pan i ja. Oddałabym rękę żebrakowi, gdybym go kochała, odmówiłabym królowi, nie czując dlań przywiązania. Kocham dotąd jedną tylko sztukę — i jej zostanę wierną.
Tytuł, stanowisko, dostatek są to śliczne rzeczy dla tych co w duszy innego nad nie ideału nie mają. Hrabiną nie potrafiłabym być, jestem dziewczyną dziką i lubię swobodę, która się w formy świata okuć nie daje.
Serdeczne dzięki! — dodała kłaniając się — mogę dla uspokojenia pana upewnić go najuroczystszem słowem, że o tem nikomu w świecie nie powiem.
Skłoniła się jenerałowej, i skierowała ku drzwiom, w których stał hrabia osłupiały. Usunął się jej z drogi z ukłonem, Lucia wyszła spokojnie, w przedpokoju usłyszała tylko stłumiony śmiech jenerałowej.
— Została ci jedna Bronisia! — odezwała się szydersko do hrabiego. Za tę bym ci mogła zaręczyć że nie odmówi.
Lucia szła tymczasem ku domowi zwolna, a choć na twarzy wzruszenia widać nie było, serce jej biło żywiej i myśl plątała się smutno.
— Człowiek ten jednak albo mnie kochać musiał, lub chociażby chwilową mieć fantazyę! Śmieszna rzecz, uczucie które się rodzi w jednem sercu a zdobyć drugiego nie może?
Co się działo z hrabią — tłómaczyć nie potrzebujemy, upokorzonym był, zawstydzonym, a gdy w kwadrans później wychodził od jenerałowej, miał w sercu jedno pragnienie — zemsty.
— Piękna panienko, — mruczał idąc — nie chciałaś być moją żoną, a gdybyś zmuszoną była prosić mnie kiedy napróżno, ażebym ci cześć uratował? Na świecie są różne wypadki, są nocne napaście, są usypiające napoje, są porwania i uwiedzenia — są ludzie co pomagają za zapłatą i nie lękają się zgryzot sumienia!
W pierwszym momencie tak daleko się posunął myślami pan hrabia, a może i czynem byłby się nie wahał sięgnąć po zemstę, gdyby — energia w nim równała się wzburzeniu i gniewom.
Przez myśl przesunęły mu się marzenia zbrodnicze, zbrukały go, wstrząsły nim, lecz między zbrodnią a zamiarem stała trwoga cywilizowanego człowieka, który to tylko złe spełnić gotów, za jakiem nie idzie zemsta prawa. Choćby mu było słodko się pomścić, namiętność nie dochodziła do tego stopnia gwałtowności, co na następstwa zaślepia. Przez dni kilka nie pokazywał się tylko w mieście i mówiono że był chory.
Oprócz panny Anieli, wszystkie cztery panie, które mu odmówiły, przypisywały swojemu okrucieństwu cierpienia nieszczęśliwego pacyenta. Pani Manczyńska posyłała się nawet codzień dowiadywać o zdrowie jego.
Zima już była nadeszła, a stary Zarzecki jeszcze siedział w Warszawie. Niekiedy przychodził do córki, z synem spotykał się tylko na Mszy.
Jednego rana i Zygmunt i Aniela znaleźli się u Bernardynów, Zarzecki modlił się gorąco swoim zwyczajem, i wyszedł razem z niemi z twarzą niezwyczajnie wesołą.
— Niedługo a nie ujrzycie mnie już tutaj, — odezwał się spoglądając po kolei na oboje. Wolałbym ja pozostać z wami, ani słowa — ale mnie tam grób mojej starej woła, chata pusta i tęsknota. Nie mam już tu co robić. Was mało widzę, pieścić się z sobą nie ma czasu, bo pracować potrzeba! Jeszcze jaki tydzień i pożegnać się przyjdzie — a gdzie i jak was zobaczę? Zalazłszy do Żabiego już się ztamtąd wyciągnąć nie dam. Będę sam! ale Bóg nademną.
Trochę się zasmuciwszy, prędko znowu twarz przybrał wesołą.
Dzieci szły z nim powoli, rozstać się było trudno. Zarzecki co zamilkł trochę, to znów poczynał w pół do siebie a pół do nich.
— Jak wy tu sobie rady dacie! — mówił. — O Zygmunta ja się nie boję, mężczyzna zawsze sobie łatwiej rady da, ale o tę poczciwą Lucię niepokoję się ciągle.
— O mnie? — zapytała córka. Ale ojciec przecie widzi że ja sobie też umiem radzić. Nie skarżę się wcale. Dzięki nieboszczce podkomorzynie i pani Muzyce, mam sukienkę, chleb i co więcej znaczy, życie mi się uśmiecha. Zajmuję się tem co lubię, co kocham, możeż być szczęście większe?
— Już ty tam sobie mów co chcesz, — przerwał stary, — muzyka to bardzo piękna rzecz, szczególniej ta która na chwałę Bożą się obraca, ale samą muzyką żyć i wyżyć kobiecie trudno. Wolałbym cię widzieć poczciwego ekonoma żoną, niż tą tam muzykantką; i na wsi spokojnej a nie w tem mieścisku, gdzie się kobiety psują.
— A ja się bardzo popsułam! — rozśmiała się Lucia.
— Ty jeszcze nie, — odparł stary, — i niech cię Bóg strzeże a broni od złego; a no dużo takich jak ty przepada.
Gdy tak szli w miasto, Zygmunt szepnął że może by ojciec z niemi śniadanie zjadł.
— A no, dobrze — odezwał się stary, ja cię bardzo nie objem, kieliszek wódki każesz mi dać i serdelka z bułką, będzie ze mnie dosyć. Wy sobie jedzcie co chcecie, ja więcej nie potrzebuję.
Weszli tedy do małej restauracyjki i siedli za stolikiem.
— Kto wie? — rzekł stary, — może oto ostatni raz siedziemy u stołu społem, Bóg niech będzie błogosławiony i za tę chwilę.
Pocałował syna w czoło, córkę uścisnął, łzy mu się w oczach kręciły, chwycił potem za przyniesioną wódkę, wypił duszkiem i twarz nastroił wesołą.
— To mnie o Lucię uspokaja, — rzekł, — że taki Zygmunta jej zostawię za opiekuna.
— A ja nawzajem, będę się opiekowała Zygmuntem, — przerwała Aniela, bo choć mężczyzna, nie zaszkodzi i na niego mieć oko!
Powiedziała to na pół żartobliwie, stary się rozśmiał.
— A no, tak, pilnujcie się tu nawzajem, aby mi wstydu nie zrobić — począł. — Życie krótkie, a nic tak nie ciąży jak kamień na sumieniu. Ja modlić się będę ciągle na waszą intencyę u grobu matki. O Zygmusia nie mam troski, boć gdy u Du Royerów się skończy robota, znajdzie się gdzieindziej.
Zygmunt chcąc skorzystać z tego zwrotu rozmowy, — wtrącił żywo, że już miał propozycye.
— A no, widzisz, — odparł Zarzecki. Tylko póki oni ciebie chcą, tych Du Royerów nie rzucaj, choćby ci się gdzie indziej stręczyło i lepiej. O grosz nie idzie ale o ludzi, a to poczciwe ludziska.
Zygmunt coś zabełkotał, zarumienił się, spojrzał na siostrę i zebrał się na odwagę.
— Pani Manczyńska, — rzekł, — czyniła mi propozycye do swojego syna.
Zarzecki się żachnął.
— A! niechże pan Bóg uchowa! Gdzie chcesz tylko nie tam.
— Dla czego, kochany ojcze! — spytał Zygmunt, spuszczając głowę, bo czuł że go siostra oczyma badała.
— Dla tego, że ja tą kobietę znam zdawna, począł stary, że fałszywą jest, bez serca, samolubną i okrutną. Manczyński by nigdy tak dla nas nie był złym, gdyby nie ona. W domu sługą był i robił co mu kazano, ona komenderowała, ona go z podkomorzyną poróżniła, ona do zbytków i marnotrawstwa pędziła. Zła kobieta jest, i po wszystkiem.
Zygmunt nie podnosząc głowy chwytał chleb, jadł, ale czoło i uszy, które widziała siostra, bo reszta twarzy spuszczonej nie była widoczną, pałały krwią.
— Mnie się zdaje, — odezwał się po przestanku Zygmunt, że ojciec uprzedzonym jest, ludzie nagadali.
— A zkądże ty, mój kochany, — przerwał stary, — lepiej ją masz znać nademnie?
Powiem ci jeszcze i to, że taka młoda i piękna pani jeśli rozum ma, nie dobiera sobie do syna ładnego i młodego chłopaka, bo z tego głupie gadanie rośnie.
Żeby na ciebie ludzie pleść mieli żeś został faworytem u wdowy, — w grób by mnie to wpędziło! niech Bóg uchowa! Rób sobie co chcesz, a od Manczyńskiej mi wara. Nie pozwalam.
Aniela spojrzała na Zygmunta, który siedział ciągle z głową spuszczoną. Nie odpowiedział ani słowa, nie śmiał, lecz ze wszystkiego widać było, że cierpiał i zakaz ojcowski dotknął go mocno.
Skromne śniadanie było skończone. Zarzecki wstał, znowu dzieci uściskał, i wziąwszy za kij wyszedł. Brat i siostra ruszyli się także za nim, żegnając jakoś chłodno z sobą. Zygmunt popatrzał na zegarek i puścił się szybkim krokiem ku domowi.
Lucia miała w pobliżu lekcyę i pośpieszyła na nią. Cały dzień potem nie była w domu aż do wieczora, a gdy o mroku przyszła po klucz do służącej, której go zwykła była zostawiać, ta oznajmiła jej że już dwa razy jakiś stary człek dopytywał się o nią, chcąc mówić z nią koniecznie.
Lucia domyśliła się w nim łatwo ojca i niespokojna weszła na górę. Nie wiedziała gdzie go szukać, musiała czekać do rannej mszy u Bernardynów. Składała nuty na półce myśląc o tem, gdy drzwi się otworzyły i stary Zarzecki wpadł szybko do izdebki. Szedł zamyślony ku córce, zapomniawszy zrzucić czapki, ranna wesołość znikła mu z twarzy, zasępiony był.
— Słuchaj Luciu, — odezwał się, — mam ci coś do powiedzenia. Niespokojny jestem o Zygmusia. Tknęło to mnie gdy z rana zagadał o Manczyńskiej. Kiepska sprawa! poszedłem na zwiady. To coś jest! Jego tam ta dzierlatka gotowa pociągnąć — on tam słyszę chodzi co dnia.
— Zkądże ojciec wie o tem? — spytała zmięszana Aniela.
— Ale już ty mnie nie pytaj zkąd ja to wiem, — zawołał Zarzecki. — Hm! I u Manczyńskiej są poczciwi ludzie, z któremi się żyło. Co ci tam zresztą po tem zkąd ja co mam, ale to pewna, że ta go do siebie ciągnie. To mi się nie podoba! To nie bez kozery! To djabła warto!
Wiesz ty co? mówił ci co?
— Nic więcej nie wiem od ojca, — odparła córka. — Niech się ojciec uspokoi. Zygmunt poczciwy jest i dobry, usłucha przestrogi — a przeciw woli waszej nie pójdzie.
— Ty tego nie rozumiesz, — kręcąc głową, odparł Zarzecki, — jesteś sobie poczciwa gąska i męzkich spraw nie znasz. Takiego chłopaka obałamucić łatwo, a jak mu się głowa zawróci, nie tylko ojciec, ale żeby sam Bóg żywym głosem z nieba wołał, nie upamięta się łatwo.
Z Zygmuntem źle jest.
Aniela stała milcząc, nie śmiała przeciwko bratu powiedzieć nic, a za nim nie miała co mówić.
Stary stęknął siedząc na sofie.
— Chodziłem do ludzi Manczyńskiej, mam tam takich co mi zawsze dobrze życzyli, choć się obawiali z tem wydać. Ty nic nie wiesz, — rzekł. — Jego tam ciągną dawno. On tam chodzi codzień, przesiaduje u pani w gabinecie godzinami, ludzie o tem wiedzą wszyscy, a ta przeklęta Drobiszówna śmieje się i głową kręci. To nie bez kozery. Ja na niego nie mogę wpaść, bo zresztą pełnoletni, co ja mu zrobię jak na kieł zechce wziąść? Przyszedłem do ciebie, ty jako siostra przemówić możesz. Powiedz żem chodził, szperał, że o tych paskudnych konszachtach wiem, że mi na głowie włosy dębem stają — do grobu mnie tem wpędzi. Podła rzecz! Paskudna rzecz! Taka jejmość nie boi się niczego, ani nawet pana Boga, zgubi człeka, spodli go, zmarnuje się.
Lucia słuchała ciągle.
— Kochany ojcze — odezwała się cicho i nieśmiało, — mnie powiedzieć mu coś będzie trudno, zrobię jednak co mogę, sprobuję, choć za skutek nie ręczę. Siostra, kobieta, nie znajdę u niego posłuchania.
— Ja nie chcę do ostateczności się posuwać — wybuchł Zarzecki, dla tego ślę ciebie naprzód, a gdy to nie pomoże, pomodlę się, zapłaczę i co ojciec powinien zrobię.
Uderzył w stół ręką stary i wstał.
— Bóg mnie dotknął, — zamruczał, — gdym sądził że już wszystko złe się skończyło.
— Ojcze kochany, jeszcze nie ma nic! Zygmuś u Du Royerów! Do skończenia roku daleko! nietrzeba się gryźć tem co nie przyszło jeszcze i może nie przyjść nigdy.
— Co ty wiesz! — zawołał stary wzdychając — jam na świat patrzał, ja wiem co się dzieje na nim.
Niech Bóg przemieni i odwróci!
Ręce złożył stary i modlitewkę począł szeptać a skończywszy ją jeszcze raz powtórzył.
— Mów z nim, nie posłucha? wystąpię ja!
I wyszedł.




W rok potem — jesiennego dnia chmurnego, przy deszczu zimnym i wichrze, który resztę liści pożółkłych z drzew otrząsał, jednokonny karawan skromny, przy którym szło dwu czarno odzianych sług żałobnych, wiózł trumnę ubogą na Powązki. Jeden ksiądz z krzyżem w ręku jej towarzyszył, za trumną szła czarnym woalem osłoniona kobieta — więcej nikogo.
Ludzie stawali po drodze, spoglądając na pogrzeb ubogiego i szli dalej otulając się płaszczami, osłaniając parasolami. Karawan ciągnął się powoli, kobieta towarzysząca mu brnęła przez kałuże z głową spuszczoną, nie czując ani wichru ni słoty, cała w bólu niemym zatopiona. Nie ocierała łez, bo je musiała wprzódy już wypłakać wszystkie.
Twarzy jej widać nie było, strój bardzo ubogi nic odgadnąć nie dawał, z ruchu jednak i postawy widać było że kobieta być mogła młodą.
W jednej z głównych ulic miasta, wlokąc się tak biedna kobieta, nagle głowę do góry podniosła, spojrzała w okna kamienicy, której rolety były pozapuszczane, popatrzała długo i głowa jej opadła znowu.
W bramie domu stała właśnie niemłoda, otyła kobieta, jedną ręką w bok się podparłszy, drugą piórkiem wykałając zęby popsute. Za nią kilku ludzi w liberyach z rękami w tył pozakładanemi.
— Jak Boga kocham, — odezwała się kobieta zwracając do najbliższego ze sług, — to jego wieźć muszą. Skocz Walenty do karawaniarza i spytaj.
Posłuszny lokaj podbiegł do jednego z ludzi idących przy trumnie i poszeptał z nim, a powracając głową dał znak potakujący.
— A co? nie mówiłam? — odezwała się kobieta, — poznałam zaraz siostrę, choć twarz sobie zawiązała dobrze. — Ho! ho!
Karawan się odsuwał powoli, gdy wysokiego wzrostu mężczyzna, szpakowaty, twarzy rumianej, z postawy zakrawający na szwajcara hotelowego i czapkę też mający z jakimś galonkiem, przybliżył się do panny salutując ją wesoło.
— Jak się panna Barbara ma? — odezwał się rękę jej podając.
— A pan jak?
— Po troszeczku! z biedą! at! at! — rzekł śmiejąc się szwajcar.
Stanął poufale obok otyłej jejmości, patrząc jej w oczy, jak się spogląda dobrej starej znajomości.
— Wiesz panie Serafinie, kogo powieźli, szepnęła cicho panna Barbara, w której czytelnicy poznają łatwo faworytę pani Idalii, wcale niezmienioną pannę Drobisz.
— A kto to może wiedzieć! — wesoło odparł Serafin — tyle znać że golca jakiegoś, bo biedą pojechał na cmentarz, i nieludno za trumną.
Panna Barbara schyliła się ku uchu pana Serafina, który grzecznie głowę zniżył, aby go dosiądz mogła.
— Naszego Zarzeckiego na cmentarz potransportowali. Jak mamę kocham!
Ruszyła ramionami.
— Ja od razu mówiłam że to się źle skończy. Zawsze równy równego sobie powinien szukać, a już jak panowie romansują w garderobie, a panie w przedpokoju, to zawsze awanturą się kończy. Ja pani perswadowałam, do czego się to zdało! Znalazłaby była sobie w kim się kochać z tych ludzi co umieją jak należy poromansować i wiedzą kiedy dać pokój. Nie i nie! Wiedziałam że to się jej naprzykrzy, i że potem bieda będzie. Otóż się tak stało jak mówiłam. Romansowała, romansowała, póki się nie rozpatrzyła że on to bierze na seryo i myśli o ślubie. Dopieroż strach, dopiero dawaj się komosić, dąsać, kwasić. A tu, w dodatku i Zamiński był pod bokiem, który się koło niej kręcił i wzdychał, choć mu raz rekuzę dała. Poczęły się awantury, przychodzi on, nie puszczam, potem pani się go żal zrobi, wołaj, posyłaj. Przyjdzie, klęka, płacze, lamentuje, pani się zmęczy i desperuje. Wiedziałam że to długo nie pociągnie. Dała mu na ostatek odprawę, bo już go miała dosyć.
Poodsyłał jej het wszystko co miał od niej, do kruszynki, bo hardy był okrutnie. Myślimy, skończyło się, to i dobrze. Pani już poczęła się reflektować, że bodaj Zamińskiego przyjmie.
Jednego dnia dowiadywać się kazała przez litość co się z odprawionym dzieje, — powiadają zachorował. A, co prawda, mnie się wierzyć nie chciało i zarazem panią uspokoiła że to zmyślenie, aby miłosierdzie obudzić.
Nie — bo proszęż pana Serafina, słychana to rzecz żeby kto umierał z miłości?
Poczęła się śmiać, a ogromny drab obok jeszcze mocniej.
— Ino w bajkach! — dodał szydersko.
— Ja i teraz jeszcze powiem, — ciągnęła dalej panna Barbara, — nie z jakiej tam miłości zmarł, tylko suchoty miał i z nich płuca wypluł wszystkie. Co to ma jedno do drugiego. Ale pani imaginowała że on tak po niej się zatęsknił! Z początku była poirytowana, niespokojna, póki nie poszepnęłam hrabiemu, żeby ją rozbawili. Ledwie nie ledwie przyszła do siebie. A taki mnie posyłała na zwiady, jak się ma, co jemu jest. Musiałam kłamać że nie ma nic, że zdrów.
Tak jej go przecie wybiłam z głowy, a Zamiński pomógł, bo się jakoś w porę oświadczył i przyjęła go. Potem już o chorym mowy nie było i skończyło się.
Ja tylko ino przez ciekawość com się dla siebie przewiadywała i powiedział doktór: — Nic z niego nie będzie. Gdyby zawczasu jechał do cieplejszego klimatu! A on w końcu i butów do chodzenia nie miał, bo go siostra utrzymywała i siedziała przy nim i pielęgnowała do ostatka.
Ona też sama poszła za trumną.
Spojrzeli oboje na karawan, który już w rogu ulicy zawracał. Panna Drobisz głową nieco już łysiejącą potrząsała.
— O! już to ja powiadam zawsze, swój swojego niech się trzyma, nie ma nic gorszego jak te fantazye. Co prawda że nieboszczyk paniuńcię kochał, można powiedzieć do waryacyi i romansował, tak że bywało, stojąc podedrzwiami, kiedy począł mówić do niej, to, słowo panu daję, jak mamę kocham, zdawało się muzykę słyszeć, tak ślicznie gadał. I pani słuchała go, a w początkach szalała za nim. Ale ona chciała sobie tak się z chłopcem pobawić, a jemu co innego było w głowie. Ciągle mówił: — Na wieki! nic nas nie rozłączy. — Nie, bo i ludzie już gadali i w salonie patrzano na to koso. — Trwać to nie mogło.
A żeby on to życiem przypłacił, jako żywo, bajka. Bez tego suchoty miał i płuca powypluwał. Gdzie temu dawno, na ziemi chustkę znalazłam jego, co na niej krew była, ale się z tem krył.
— Hrabina wie o jego śmierci? — spytał pan Serafin.
— Musi wiedzieć, ale to już teraz przestygło! zapomniane! Naprzykrzył się jej, ani o nim wspominać, Zamiński opanował zupełnie. Niech gadają co chcą, jaki on tam hrabia i z kogo pochodzi, i czy szuler czy nie, a trzeba mu to przyznać że sobie rady dać umie, zna kobiety i człowiek z taktem. Boję się tylko że co ona Onufrego nieboszczyka za nos wodziła, ten ją poprowadzi. A co mnie do tego? przestrzegałam, nie słuchała, jak sobie pościele tak się wyśpi.
Jabym już rada służbę rzucić, mam tego dość.
Spojrzała się na uśmiechającego się w czapce z galonkiem.
— Cóż panna myśli, po starej znajomości jakby my się pobrali? — odezwał się pan Serafin. Hoteliczek mały by się wzięło w arendę, i żyło by się na swojem pomaleńku, bo, nie ma jak hotelik, a ja temu radybym dał.
— Kiedy z asana bałamut! — odezwała się panna Drobisz. Niby ja nie wiem?
Poczęli szeptać z sobą, rozmowa trwała długo a gdy pan Serafin odprowadził pannę Barbarę na wschody, zdaje się że pacta conventa musiały być podpisane, bo je na wschodach pocałunkiem głośnym przypieczętowano.
I ten pogrzeb przechodzący smutnie ulicą, był świadkiem zrękowin niemłodego stadła.
Późno już karawan dowlókł się na Powązki. Deszcz drogę uczynił grzęzką, ziemię oślizłą, kałuże stały w kolejach, po dołkach, kamienie zdawały się pływać w wodzie, ludzie z trumną ledwie na nogach utrzymać się mogli, ślizgając się co chwila. Ksiądz szukał trawy po brzegach ulicy, aby przejść suchszą nogą. Grób był wykopany daleko, w kąciku, między mogiłami wielu zaklęsłemi, których krzyżyki poopadały i deszczułki pogniły. Grabarz ciasnemi przejściami prowadził do niego w milczeniu, mrok zapadał.
Stanęli wreszcie u wykopanego dołu, około którego kupa świeżo wyrzuconej ziemi leżała.
Ksiądz prędko począł modlitwę i trumnę święconą wodą pokropił, sznury już były gotowe, wszystkim pilno zbyć się smutnego obrzędu. Cicho spuściła się trumna na dno, i zamiast ziemi, przesiąkłe deszczem błoto rzucać na nią zaczęto.
Bryłkę chwyciła klęcząca, puściła ją w dół i pochylona modliła się i płakała, nikt nie patrzył na nią nawet. Księdzu pilno powrócić było, a ludzie ci do codziennych łez nawykli, już ich ni widzieli ni słyszeli. Teraz z pod łopat coraz żwawiej sypała się ziemia i sypała, brano ją obok klęczącej, niemal z pod niej, aż jeden z grabarzy się odezwał.
— Niechaj panienka do domu wraca, bo to tu niezdrowo, a i deszczysko plaży co strach. Ta i noc, nie ma tu już czego siedzieć, mogiłę się dokończy jak należy.
Głosem tym jakby obudzona, wstała posłuszna, owinęła się płaszczykiem i obejrzawszy wśród mroku, powlokła nazad ku miastu piechotą. Zdala wśród słotnej atmosfery widać je było jakby łuną bladą świecące, i głuche gwary życia wiatr niósł ku cmentarzowi.
Noc już była, gdy zmęczona tak że się ledwie na nogach utrzymać mogła, Lucia stanęła w progu stancyjki swojej, a litościwa sługa cudza, nieśmiało spoglądając w oczy, otworzyła drzwi, zapaliła światło, zdjęła odzież mokrą i poczęła pytać, czemby jej mogła posłużyć.
Lucia nie zdawała się słyszeć nic, padła na sofę, sparła się na stole, była jakby głuchą i niemą.
Gdy odsłoniła twarz, trudno w niej było poznać pełną energii i życia artystkę, która w sztuce czerpała zasoby i karm swoją. Boleść uczyniła z niej niewiastę biedną, słabą, wylękłą, bezmyślną.
Przez czas choroby brata nie zaglądała prawie do swej stancyjki na poddaszu, tu pył okrywał wszystko, nieład panował i powietrze pustką czuć było.
Służąca przestraszona milczeniem, dotknęła jej ramienia.
— Może panience co trzeba — spytała litościwie.
Obudziła się Lucia, podniosła oczy, ale po raz drugi potrzeba jej było powtórzyć pytanie.
— Dziękuję ci! a! nic, nic mi już nietrzeba! — odezwała się cicho.
Litościwa dusza stała jednak, nie mogąc odejść od nieszczęśliwej, i narzucała się jej cicho, i prosiła, dopóki jak martwą nie rozebrała i nie układła.
Oczy wypłakane nie spostrzegły nawet na stoliku leżącego listu, niezgrabnie zapieczętowanego, który od dwóch dni na nią czekał.
Nazajutrz dopiero, gdy się zwlekła na nowo chcąc rozpocząć pchać taczkę życia, Aniela zobaczyła list i opatrzywszy go, otwarła ręką drżącą. Poznała na nim rękę proboszcza z Żabiego.
Staruszek w krótkich wyrazach oznajmywał jej, że Zarzecki był trochę chory, i choć nie było niebezpieczeństwa, dobrze by uczyniła przyjeżdżając ojca pocieszyć i odwiedzić.
Sił wprawdzie do tej podróży brakło, lecz obowiązek się z niemi nie liczy. Aniela posiedziała chwilę zadumana, spojrzała na datę listu i poszła pakować się płacząc na drogę.
Z dawnych przyjaciół i znajomych pozostali jej jedni Du Royerowie, którzy przyjaźń dla Zygmunta dochowali do śmierci. Aniela potrzebowała ich uwiadomić o wyjeździe, poszła do nich. Stało się to bez myśli żadnej, aby im zanieść tylko ostatnią podziękę, lecz wypadkiem pan Du Royer wybierał się właśnie do Borku, i zobaczywszy tę nieszczęśliwą istotę, której głos w piersi ze znużenia zamierał, chwiejącą się na nogach, niewładającą sobą, prosił jej aby miejsce przyjęła w powozie.
Aniela nie odmówiła. Miała więc opiekę w drodze i słowo pociechy. Drugiego dnia zatrzymali się w Żabiem, Du Royer nie chciał jej puścić samej i przeprowadził do dworku...
W jednem jego oknie świeciło się.
We drzwiach stała stara Łukowa z rękami założonemi.
— Ojciec? — zapytała podbiegając Aniela, — ojciec?
— A! to nasza panna! — plaskając w dłonie krzyknęła stara kobieta, — ot się stary uraduje!
Pożegnawszy towarzysza podróży, Aniela weszła do małej izdebki ojcowskiej. Miał on teraz cały swój dworek do rozporządzenia, ale dawnego alkierzyka swojego porzucić nie chciał. Leżał w nim na starem łóżeczku brudnem przy ogarku świecy, z różańcem w ręku, otoczony temi samemi rupieciami i łomem, z którym znaczną część życia przepędził.
Gdy drzwi się otwarły, stary, który już nie widział dobrze, stęknął z łóżka.
— Łukowa.
— To ja jestem, kochany ojcze, — odpowiedziała Lucia, — to ja!
Głos ten poruszył starca dając mu siłę, której dawno nie miał, chwycił się za łóżko i usiadł na niem.
— Luciu! ty! Zkąd? jak? Bóg, Bóg cię zsyła!
Otworzył ręce aby ją objąć i uścisnął, długo trzymając niemi przy sobie!
— Bogu naprzód, potem tobie dziękuję że cię jeszcze zobaczę i posłyszę.
Zamilkł trochę i dodał ciszej.
— A Zygmuś?
Aniela wstrzymywała łzy w sobie, pomilczała trochę.
— Wyjechać musiał, — rzekła.
— Zdrowszy!
— Zdrów, — odparła, kłamiąc pobożnie.
— To dobrze że pojechał, to dobrze, — rzekł stary, — jemu to powietrze warszawskie było niezdrowe.
Jakaś ty dobra że mnie odwiedziłaś. Ja bo troszkę niedomagałem, ale to nic. Starość, nie radość, nogi mi pobrzękły, chodzić jakoś nie mogę. No — jesień! Ja zawsze w jesieni miałem ciężkie nogi.
Ale gdzież to Łukowa, żeby ci co zrobiła — bo ty z podróży musisz być i głodna? Pójdzie, stanie i aby jej mleć językiem, a wołaj, krzycz, rozedrzej się, nie dowołasz się gdy potrzeba.
Stary ogromnym głosem zawołał Łukowej, która weszła, a Lucia, głos starając sobie nadać spokojny, upewniała że w domu się sama rozgospodaruje.
Po chwili rozmowy, stary chwycił za różaniec i kazał jej iść się urządzić, bo potrzebował się modlić. Nim wyszła jeszcze głośno rozpoczął litanię do Serca Jezusowego.
Aniela wyszła jak pijana, błądzi po tym dworku, w którym zastała znowu wszystko tak jak niegdyś rzuciła. W pokoju matki łóżko jej puste, parawanik podarty, stoliczek od lekarstw poplamiony, firankę co ją od światła uprzykrzonego osłaniała.
Zdało się jej że na poduszce widziała jeszcze tę twarz bladą, przelękłą, która od trwogi zastygła na wieki z krzykiem na ustach.
W izbie gościnnej nie zmieniło się nic, pogniły tylko więcej podłogi i pyłem okrył się sprzęt ubogi. W pokoiku który Lucia zajmowała, znalazła łóżko swoje, próżne półki, i powbijane w ścianę kołki, na których ostatek sukienek wieszała — tu było jej miejsce obok ojcowskiego alkierza, z którego teraz dochodził ją głos pacierzy a nocą mogła każdy jęk starego posłyszeć.
Wracała do tego życia jakie tu pędziła dawniej, z tą samą rezygnacyą z jaką raz pierwszy rzuciła wszystko, idąc spełnić obowiązek. Puściej tylko daleko było tu teraz, ani promyka nadziei! Zygmunt biedny leżał na Powązkach, matka była w grobie, ojciec już z łóżka nie wstawał.
Mogłaż go córka opuścić i zdać na najemne ręce?
Dla niej życie nie miało już wdzięku, sztuka nawet stała się niemal obojętną, zbyt ogromnem brzemieniem przywaliły ją losy, zdrętwiała od niego. Stanęła w okienku. Blady księżyc świecił na łysych polach, na których siwej płycie gałęzie czarne starej gruszy siatką dziwaczną się plątały. Był to jakby obraz jej życia. Szara dal odblaskami przeszłości oświecona, ciemnemi smugi przecięta.
Stała długo jak posąg, spoglądając to w okno, to na przyniesiony swój tłumoczek odarty, gdy głos ojca zawołał Łukowej. Poszła ona sama. Lękała się jednej rzeczy tylko, pytań o Zygmunta. Na co mu miała serce zakrwawiać, mówiąc prawdę, a jak straszliwie trudno fałsz przechodził przez usta!
Odgadła myśl ojcowską, w istocie upominać się zaczął o syna, chciał wiedzieć o nim. Aniela kłamała mężnie, choć łzy się jej cisnęły do oczów. Uspokojony stary, do snu się położył pobłogosławiwszy córkę.
Minęło pół roku, stary Zarzecki nie wstawał z łóżka, doczekał wiosny, spodziewając się polepszenia, podstąpiła puchlina powoli, oddech stał się ciężkim, p. Jakób poczuł zbliżanie się śmierci, ale przyjął ją jak długo oczekiwanego gościa. Żalił się tylko że Zygmunta nie zobaczy, że młyna swojego nie dokończy.
Pięknego dnia kwietniowego wychodził znowu pogrzeb skromny na cmentarz w Żabiem, za trumną szła przodem czarno ubrana kobieta, nie mogąc płakać już. Pochowano starego Hołotę, Aniela powróciła do dworku, w którym już dłużej pozostać nie miała prawa. Nazajutrz rządzca pani hrabiny Manczyńskiej, sam przyszedł się dowiedzieć kiedy chałupę mu zdadzą.
— Natychmiast, — odpowiedziała Aniela.
Stary proboszcz w szopce obiecał pomieścić sprzęt, którego zbyć nie było podobna, córka wzięła w spuściznie po ojcu starą wymodloną książkę i wygładzony palcami jego różaniec. Obeszła izdebki — była bezdomną teraz. Nawet ten kąt w którem lata męczeńskie przeżyła, nie należał do niej. Chałupę natychmiast zrzucić miano, ażeby z ogrodu nie zasłaniała widoku.
Z małym węzełkiem na furce chłopskiej wyjechała sama teraz jedna w świecie całym, Aniela, nie wiedząc nawet dokąd się uda.
W Warszawie miała znajomych, życzliwych i może wrzawę która głuszyła natrętne głosy duszy, wspomnień jęki. Znalazła się tu znowu na bruku, ze swoją teczką w ręku, zmuszona biegać za chlebem powszednim. Ostatnie lata jedno jej przyniosły dobrodziejstwo, odjęły piękność młodą i świeżą, oblokły twarz przedwczesną dojrzałością. Zbladły rumieńce, pożółkły alabastry, przygasły, zmieniły się kształty, pochyliła głowa, nikt już za przechodzącą nie odwracał się i nie spoglądał. Lżej jej z tem było.
W tydzień po powrocie Aniela szła około św. Krzyża, gdy gromadka ciekawych stojąca przed nim, zatamowała jej drogę. Wesele czy pogrzeb to był — nie mogła się dowiedzieć, jedno z dwojga niezawodnie. Ponieważ przejść nie było podobna, stanęła i ona, właśnie gdy przepyszne ekwipaże przybywać zaczęły.
Było to wesele.
Pani młoda wysiadała okryta płaszczem gronostajami okładanym, który książęce jej pochodzenie opowiadał światu. Była to piękna Idealia, mająca dnia tego podać dłoń hrabiemu Zamińskiemu, długo pogardzanemu i odtrącanemu, zwycięzkiemu nareszcie. Na twarzy pana młodego, chociaż żenił się tylko z dożywociem — niestety — widać było radość promienną. Stryjcio okrągły, któremu fryzyer nadał przyzwoitą na ten dzień fizyognomią, toczył się poważnie w gronie wielu dostojnych przyjaciół obojga państwa, kłaniając się pokornie do zbytku, na wszystkie strony.
Przed kościołem ogromny mężczyzna szpakowaty, stał trzymając pod rękę otyłą jejmość, która się od płaczu zanosiła. Była to panna Drobisz, dziś już pani Serafinowa, opłakująca przeszłość swoją.
— I dałabyś bo pokój! — mówił pan Serafin z powagą mężowską, — po cóż tu beczeć! Licho bo wie co i na co?
— Szkoda mi mojej pani! — westchnęła Basia.
— Nic się jej nie stanie! — odparł wesoło mąż. — Jeszcze to widłami pisano kto z nich panować będzie, a jak kasa u jejmości!
Ale pani Serafinowa płakała.
Lucia pobladła zobaczywszy tę parę, chciała ujść, lecz tłum stał uparty, zaciekawiony, potrzebując się przypatrzeć fiziognomii młodej pary odchodzącej od ołtarza. Ogromnym marszem zabrzmiały pełne organy, — we drzwiach widać śliczną panią i wiodącego ją arcydystyngowanego mężczyznę. Tuż za nim idzie jenerałowa hrabina z Laurą, poważna, zimna, z góry patrząca na ulicę.
Zdala postrzegła Anielę i wpatrzyła się w nią mocno, długo, — tak długo aż kareta co ją zabrać miała nie zatoczyła się i lokaj drzwiczek nie otworzył z trzaskiem.
Tłum się rozpływał zwolna, powozy sunęły długim szeregiem do nowożeńców domu, Aniela cisnąc swą teczkę pod pachą, mogła się nareszcie puścić w drogę do domu.
Możecie ją spotkać jeszcze którego dnia otuloną płaszczykiem od deszczu, z nutami w rękach, z twarzą osłonioną, przesuwającą się pod ścianami, zamyśloną, z twarzą jakby zdrętwiałą, która ani śmiać się ani płakać nie umie. Czasem tylko gdy w kościele brzmi wielki chorał, z którym dusza się ku niebu unosi, Luci twarz się blada ożywia, młodnieje, aureola jakaś rozjaśnia oblicze, i staje się na chwilę anielsko piękną, ale gdy pieśń ucichnie i wychodzi ostygła, z tłumem, w ubogiem przyodziewku, z głową spuszczoną, z czołem zmarszczonem, każdy spojrzawszy na nią pozna zaraz że to tak sobie — biedna jakaś Hołota.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.