Katedra/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Katedra
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1909
Druk Edward Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. N.
Tytuł orygin. La catedral
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V. BLASCO IBANEZ.



KATEDRA

Tłomaczyła
J. N.
CZĘŚĆ II.
Cena 55 kop.

W prenum. 30½ kop.
WARSZAWA
Redakcja i Administracya Sienna Nr. 2 (Dom Towarzystwa Rosyan). Telefon 114.30.






VI.

Turkot maszyny do szycia rozlegał się teraz od rana do wieczora u Lunów. Ten szmer metalu łączył się obecnie z uderzeniami młotka szewca, co razem zakłócało pracą świecką pobożną ciszę górnego klasztoru.
Kiedy Gabryel po nocy męczącego kaszlu ze wschodem słońca opuszczał posłanie, zastawał już Sagrarię w pierwszym pokoju, zajętą przygotowa niem, do codziennego zajęcia.
Zaraz nazajutrz po powrocie do katedry ściągnęła pokrowiec z maszyny; z cichym spokojem oddała się pracy, w nadziei, że przestaną się nią zajmować, że przebaczą jej przeszłość. Stara ogrodniczka dostarczała jej roboty, to też skrzypienie igły mieszało się w tem starożytnem domostwie z akordami fisharmonii kapelmistrza.
Vara de Palo nie odszedł, lecz przechodził przez swoje mieszkanie, jak cień, udawał się do katedry, lub do klasztoru dolnego, pozostając tam jak można najdłużej. Do siebie wchodził tylko w koniecznej potrzebie. Podczas posiłku opuszczał głowę, żeby nie widzieć siedzącej na drugim końcu stołu, córki, która też w obecności ojca miała zawsze ochotę wybuchnąć płaczem. Przykre milczenie ogarniało rodzinę. Jeden tylko Don Luis, w swej nieświadomości człowieka roztargnionego, nie zdawał sobie sprawy z sytuacyi. Rozmawiał wesoło z Gabryelem o swoich marzeniach, jak zawsze pełen zapału dla muzyki. Artysta nie dziwił się niczemu, więc i powrót Sagrarii pod dach rodzicielski nie był dla niego niespodzianką.
W tej chwili po śniadaniu Estaban spiesznie wychodził, powracając dopiero na wieczór. Po obiedzie zamykał się w swoim pokoju, zostawiając córkę i brata w pokoju jadalnym. Maszynę puszczano w ruch ponownie. Co do Don Luisa — ten grał na fisharmonii, dopóki zegar nie wydzwonił dziewiątej, a Don Antolin nie przyszedł pozamykać wchodów na wieżę. Poruszał z hałasem pękiem kluczy, co zastępowało dawne dzwonienie na gaszenie ognia.
Gabryela oburzał zacięty upór brata.
— Zabijesz tę małę — mówił. — Ojciec nie powinien tak postępować.
— Cóż chcesz? To jest nad siły moje! Nie jestem w stanie na nią patrzeć... To i tak wiele, że znoszę ją w domu. Ach, gdybyś wiedział ile bólu zadają mi spojrzenia ludzkie.
W rzeczywistości na Claveriasie skandal, wywołany powrotem Sagrarii, był o wiele mniejszy niż przypuszczał Estaban. Naprzód energiczna opieka ciotki Tomasy nakazywała wstrzemięźliwość, przytem te kobiety proste wobec brzydoty opuszczonej dziewczyny nie mogły odczuwać złośliwej zazdrości, jaką niegdyś napełniała je jej piękność i rzekome zaręczyny. Nawet Mariquita, siostrzenica Srebrnej-laski znajdowała wielkie zadośćuczynienie dla swej miłości własnej w oszczędzaniu z pogardliwą wyrozumiałością tej, która niegdyś ściągała na siebie spojrzenia wszystkich mężczyzn, odwiedzających klasztor górny. W pierwszym tygodniu ciekawość spłoszyła trochę zwykły spokój na Claveriasie. Ale niedługo kobiety przestały zbliżać się do drzwi Lunów, w celu zerknięcia okiem na pochyloną nad maszyną Sagrarię. Młoda więc kobieta mogła prowadzić w spokoju życie pracowite i smutne.
Gabryel rzadko kiedy opuszczał mieszkanie. Przepędzał całe popołudnia przy boku młodej robotnicy, starając się wynagrodzić jej wrogie oddalenie brata. Przychodził z żalem do przekonania, że biedna dziewczyna była tak samo pogardzana i równie samotna w swem własnem ognisku domowem, jak była nią na świecie szerokim.
Czasami przychodziła odwiedzać ją ciotka Tomasa i ze swym optymizmem starej, jowialnej kobiety, starała się dodać jej odwagi. Zachowanie się siostrzenicy ujęło ją. Tak, niech pracuje wiele, by nie była ciężarem upartemu ojcu i pomogła do utrzymania domu, który tego bardzo potrzebuje. Ale nie jestto jeszcze racya, by zamęczać się pracą. Spokoju, dobrego humoru, po dniach złych przyjdą dobre. Ciotka i Gabryel będą tam, ażeby wszystko było w porządku. — I rozweselała ponure mieszkanie wybuchami śmiechu i śmiałymi dowcipami zdrowej siedemdziesięcioletniej staruszki.
Czasami znów przyjaciele Gabryela uciekali z nory szewca i nachodzili mieszkanie Lunów. Nie mogli obejść się bez niego, czuli ciągle potrzebę słuchania go, pytania o rady. Nawet szewc, po skończonem zajęciu, korzystał z chwili czasu i, nie rozstając się ze swym stołkiem, przesiąknięty cały odorem skór, z końcem fartucha, założonym za pas, z głową, owiniętą chustkami, siadał obok maszyny do szycia.
Młoda kobieta wpatrywała się w stryja z zachwytem swemi smutnemi oczyma. Kiedy była jeszcze dziewczątkiem słyszała ojca i matkę rozmawiających z jakąś jakby pełną szacunku powściągliwością o tym dziwnym krewnym, podróżującym po odległych krajach. A teraz, kiedy był tu, postarzały przed czasem, chory, jak ona, odczuwała tajemniczy wpływ jego mowy, która tym ludziom o umyśle przytępionym wydawała się nadziemską muzyką. Podobnie, jak ci ludzie prości, którzy w swej niecierpliwości jaknajprędszego dowiedzenia się rzeczy nowych zaniedbywali zajęcia, by szukać mistrza, uważała za jedyną przyjemność słuchanie jego słów. Gabryel — było to życie nowe, które, tak długo trwając poza katedrą, nie przenikało do niej nigdy, aż nareszcie weszło do świętego miejsca ku wielkiemu zdumieniu i wzruszeniu tej garstki biedaków, żyjących jeszcze życiem XVI wieku.
Obecność, Sagrarii wprowadziła pewną zmianę w egzystencyi Gabryela. W rozmowach więcej bywał sobą; zapominał często o ostrożności, z której zrobił sobie zasadę, w chwili, kiedy znalazł schronienie w tym kamiennym przytułku; nie zmuszał się już do milczenia i do ukrywania myśli. Widok kobiety ożywiał go, budził w nim dawny zapał prozelityzmu. Słuchacze znajdowali w nim obecnie mówcę, udzielającego chętniej wiadomości o „nowych zasadach“, poruszających porządek ich dziedzicznych poglądów, a w nocy mącących sny spokojne.
Pytali, prowadzili spory, a, chcąc oświetlić bezładnie tłoczące się idee, radzili się Gabryela, przyczem miarowy turkot maszyny do szycia był ciągłym akompaniamentem ich rozmów. Ludzie ci, przywykli do zajęć kościelnych, tak powolnych, prawidłowych, spokojnych i długiemi przerywanych odpoczynkami, podziwiali nerwową czynność młodej kobiety.
— Wyczerpujesz się, moje dziecko — mówił stary kalkancista. — Wiem, co to jest. Ja robię także coś w tym rodzaju — dąć ciągle miechem, ciągle, nie odpoczywając. I jeśli jestto msza, w której jest dużo muzyki, jedna z tych, które tak lubi Don Luis — przeklinam organy i ich wynalazcę, bo zdaje mi się, że mi ręce poodpadają.
— Ach! praca — zawołał dzwonnik z zapałem — praca to kara Boga. Znacie jej powstanie: jestto nieodwołalna kara, jaką Stwórca naznaczył pierwszym naszym rodzicom, wyganiając ich z raju... Łańcuch ten musimy wiecznie ciągnąć za sobą.
— Ależ nie! — wtrącał szewc. — Według tego, co czytałem w dziennikach, praca jest największą cnotą. Nie mówcie o karze. Lenistwo jest matką występku, a praca — uczciwości. Nieprawdaż, Don Gabryelu?
I drobny szewczyna patrzył na mistrza, oczekując odpowiedzi, jak człowiek, spragniony czeka na trochę wody.
— Mylicie się obydwaj — oświadczył Gabryel. — Praca nie jest ani karą, ani cnotą, jest twardem prawem, któremu musimy podlegać dla utrzymania siebie i dla zachowania gatunku. Bez pracy życie byłoby niemożliwe.
I tym, pełnym gorącego zapału, głosem, którym niegdyś poruszał tłumy, opisywał zgromadzonym tam biedakom wielkość pracy powszechnej, która dnia każdego męczy ziemię, by ją w końcu pokonać i zmusić do żywienia łudzi.
Armia pracy rozpostarła się po całym świecie. Zdzierała skórę lądów, psuła morza, zagłębiała się we wnętrznościach ziemi. Zaledwie słońce ukazało się na horyzoncie, komin fabryczny zionął parę, młot rozbijał kamienie, pilnik gryzł metale, pług krajał glebę, piece rozpalały się, pompy wprawiały w szybszy ruch swoje tłoki, topór dźwięczał w lesie, lokomotywa pędziła wśród kłębów pary, winda skrzypiała w portach, statek pruł fale i ciągnął w ślad za sobą łódź rybacką, wlokącą siecie. Robotnik-kamieniarz rozbijał olbrzymie skały i, upojony zwycięstwem, zatruwał się niewidzialnemi cząstkami połkniętego pyłu; każde uderzenie zabierało mu cząstkę życia. Górnik schodził do piekieł nowożytnych z jednym tylko przewodnikiem — maleńkim płomieniem lampki i wyrywał z pokładów geologicznych pierwszych wieków zwęglone drzewa, dostarczające ongi cienia potwornym bestyom czasów przedhistorycznych; zdaleka od słońca w głębiach ponurych studzien wyzywał śmierć, jak również wyzywał ją murarz, którzy, nie troszcząc się o zawroty głowy, pracował w przestworzach, stojąc na wiotkiej desce, podziwiany przez ptaki, patrzące ze zdumieniem na to stworzenie bez skrzydeł. Robotnik fabryczny, zamieniony przez postęp w niewolnika maszyny, pracował obok niej, jak jedno więcej koło, jak sprężyna z ciała; jego zmęczenie fizyczne walczyło z muskulaturą stali, nie męczącej się nigdy; ogłuszający, miarowy huk tłoczni i kół zębatych ogłupiał go z każdym dniem więcej, by nam dostarczyć niezliczonych produktów przemysłu, niezbędnych w społeczeństwie cywilizowanem. I te miliony ludzi, dających życie społeczeństwu, walczących dla niego z okrutnemi, ślepemi siłami natury, powracających codziennie do walki, znajdujących w tem monotonnem i ciągiem poświęcaniu się jedyną misyę swojego żywota — te miliony tworzyły olbrzymią rodzinę płatnych najmitów, żyjących z resztek, które im dawała mniejszość, bezlitośnie zazdrosna o swoje przywileje.
— Ta egoistyczna mniejszość — mówił G abryel — wykrzywiła prawdę, tłomacząc tłumom wyzyskiwanych, że praca jest cnotą i że jedynem zadaniem człowieka na ziemi jest trud aż do śmierci. Obrońcy tej moralności wymyślonej przez kapitalistów, powołują się fałszywie na naukę, twierdząc, że ciało dla podtrzymania zdrowia winno oddawać się pracy i że bezczynność jest zgubna; strzegą się jednak dobrze, by nie przypominać drugiej prawdy naukowej — że nadmiar pracy wyniszcza daleko węcej, niż lenistwo.
Jeśli mówią, że praca jest bolesną koniecznością, dobrze, ale niech nie mówią, że jest cnotą.
Słudzy katedry kiwali głowami na znak zgody. Mowy Gabryela rodziły w ich mózgach jakby narosty idei, podobne do tej mikroskopijnej roślinności, którą deszcze pokryły granitowe skarpy świątyni. Dotychczas z biernem poddaniem się znosili swój los, byli, jak lunatycy, stający na niepewnej granicy inteligencyi i instynktu; nieoczekiwana nauka tego zwyciężonego bojownika ruchów społecznych rzucała ich na pełne morze myśli, kazała im po omacku szukać drogi, oświeconej niepewnie słowami mistrza.
— Wy — mówił dalej Gabryel — nie cierpicie tyle na niewolnictwie pracy, co ci, którzy pracują w centrum eksploatacji współczesnej. Kościół nie wymaga od was wielkich wysiłków, służba Boża nie wykrzywia was, nie umieracie z głodu. Jest potworna nierównomierność między tem, co zarabiają ci panowie, śpiewający w stalach na chórze i wami, którzy pracujecie rękami. Nie zginiecie jednak z wyczerpania — to prawda; każdy miejski robotnik drwiłby z waszych zajęć, tak mało męczących. Więdniecie przecież z nędzy. Dzieci w tym klasztorze są tak samo anemiczne, jak te na przedmieściach fabrycznych. Wiem, co jecie i jak zarabiacie. Kościół płaci, jak w wiekach wiary; myśli, że żyje dotychczas w tej epoce, w której cała ludność oddawała się z zapałem nadziei otrzymania nieba, budowała, katedry, wynagradzana tylko miską strawy i błogosławieństwem biskupa. I podczas tego, kiedy wy, istoty z ciała, nie mogąc obejść się bez pożywienia, oszukujecie żołądki wasze, waszych żon i dzieci kartoflami i chebem — tam na dole posągi drewniane stoją w złocie i perłach w bezmyślnym przepychu, a wam nie przyjdzie nigdy na myśl zapytać, dlaczego ten martwy przedmiot, nie odczuwający żadnych potrzeb, jest tak bezprzystojnie bogaty, a wy, którzy macie te potrzeby, żyjecie w nędzy i w ciągłym braku.
Słuchacze spojrzeli po sobie ze zdumieniem, jakgdyby słowa te nagle otwarły im oczy. Po krótkiej chwili niepewności i prawie przestrachu, oblicza ich rozpaliły się płomieniem wiary.
— Jednakże to prawda — powiedział dzwonnik ponurym głosem.
— Tak, to prawda — powtórzył szewc, kładąc w tę parę wyrazów całą gorycz pracowitego żywota. Ciągnął on go mozolnie wraz z rodziną, wzrastającą z roku na rok, nie mając żadnych innych środków, oprócz pracy, którą nie był w stanie ich wyżywić.
Sagraria milczała, nie zawsze rozumiejąc dowodzenia swego stryja; przyjmowała je pomimo to, jak zbawienne prawdy, ponieważ pochodziły od niego i dla uszu młodej kobiety miały tony przedziwne.




Sława, jaką wyrobił sobie Gabryel, przedostała się wkrótce do wszystkich niższych urzędników kościoła. Personel katedralny nie skąpił pochwał dla jego mądrości. Księża patrzyli nań ciekawie, a kanonik-bibliotekarz, przechadzając się po Górnym Klasztorze, starał się niejednokrotnie zmusić go do mówienia. Lecz rewolucyonista resztą ostrożności zachowywał tylko chłodną grzeczność i wielką powściągliwość wobec tych, których nazywał „sutannami“ — obawiał się bowiem ciągle, że jeśli odkryje im głąb swych nieśli, wyrzucą go natychmiast z klasztoru.
Jeden tylko ze spotykanych w Górnym Klasztorze księży wzbudzał w nim zaufanie. Był to młody człowiek o nędznym wyglądzie, w zniszczonych sukniach — jałmużnik jednego z żeńskich klasztorów, w Toledo. Jedynym środkiem jego utrzymania było siedm douros miesięcznie, za które musiał wyżywić także swoją matkę, starą naiwną wieśniaczkę, odejmującą sobie niegdyś kęs chleba od ust, by tylko syna popchnąć na drogę duchowną.
— Patrz, Gabryelu — mówił mały księżyna. — Potrzeba było tylu ofiar, żebym zarabiał mniej, niż chłopiec z oberży w naszej wiosce. Czyż po to z taką okazałością wyświęcano mnie na księdza? Czyż po to odprawiłem taką świetną mszę, jak gdyby zaślubiny z Kościołem miały mnie połączyć i z bogactwem?
Niedostatek zrobił zeń niewolnika Don Antolina. Już w trzeciej części każdego miesiąca zjawiał się prawie codziennie w Klasztorze, żeby zmiękczyć swemi prośbami Srebną-Laskę i otrzymać od niego pożyczkę kilku pesetas. Pochlebiał Mariquicie, 13 która nie miała odwagi okazywać mu dumy, pomimo jego skromnych sukni.
— Ma bardzo dobry wygląd — mówiła do kobiet Claveriasu z zapałem, jaki wzbudzali w niej wszyscy mężczyźni. — Przyjemnie jest patrzeć na nich, jak chodzą z Don Gabryelem i słuchać ich rozmawiających w klasztorze. Mają chód i postawę wielkich panów. Matka nazwała go Marcinem z pewnością dla jego podobieństwa do św. Marcina, namalowanego przez malarza Greco, którego obraz jest nie wiem już w jakim Kościele.
Oczarowanie Don Antolina było rzeczą o wiele trudniejszą — pożyczający musiał dołożyć wiele starań, by ugłaskać skąpca, gniewającego się, jeśli nie oddawano mu na czas maleńkich pożyczek. W manii nadawania sobie powagi, Srebrna-Laska znajdował przyjemność w narzucaniu swej woli temu człowiekowi, który był takim samym, jak on księdzem; chciał, żeby widziano na Claveriasie, że przewodzi nietylko motłochowi. Don Martin był w jego oczach zwyczajnym sługą w sutannie, kteremu on, pod różnymi pretekstami, kazał zjawiać się każdego popołudnia. Odczuwał dziwną satysfakcyę, zatrzymując go godzinami całemi przed swem mieszkaniem i zmuszając do słuchania.
Niekiedy Gabryel, mając współczucie dla tej zależności moralnej, w jakiej żył biedny człowiek, porzucał siostrzenicę, aby towarzyszyć mu w spacerze po galeryach Klasztoru. Przyjaciele natychmiast przyłączali się do nich; najpierw dzwonnik, następnie kalkancista, potem niższa służba kościoła; Perrero lub szewc powiększali koło, którego środek stanowił Don Antolin. Temu ostatniemu imponowało to otoczenie, ponieważ nie przypuszczał, że to Don Gabryel przyciągał do siebie tych ludzi. Uważając tylko Gabryela za równego sobie, zwracał się zawsze do niego, jak gdyby inni byli tylko obowiązani słuchać w milczeniu. Jeśli który z nich otwierał usta, udawał, że nie słyszy i ciągnął dalej rozmowę z Gabryelem.
Mariquita, stojąc owinięta w pelerynę na progu swego mieszkania, wodziła za nimi oczyma, dumna, że wuj jej mógł zebrać naokoło siebie wszystkich tych ludzi.
— Wuju, Don Gabryelu — mówiła pieszczotliwym głosem — wejdźcie do mieszkania. Będzie wam tu, lepiej. Nie zapominajcie, że chociaż słońce jeszcze nie zaszło, popołudniowe powietrze jest wilgotne.
Wuj, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa siostrzenicy, spacerował dalej po oblanej słońcem stronie Klasztoru, z zapałem omawiając ulubiony przedmiot rozmowy — teraźniejszą nędzę katedry i jej byłą potęgę.
— Nie wyobrażajcie sobie, że Klasztor, który zamieszkujemy, był zbudowany, na schronisko dla pokornych pracowników, jakich obecnie przytula. Za prawdę, nie. Kościół, chociaż wspaniałomyślny, nie wybudował by mieszkań z wewnętrznemi podwórzami i kolumnadami dla Vara-de-palo, dla dzwonnika, zakrystyana i innych. Górny Klasztor, który miał być równie wspaniały i równie bogaty, jak dolny, był wybudowany przez słynnego kardynała Cisnerosa (tu Don Antolin podniósł rękę do beretu) dla kanoników, których arcybiskup chciał poddać regule 15 klasztornej. Lecz kanonicy dawnych czasów mieli wiele pieniędzy; byli to wielcy panowie, nie radzi też byli żyć tu zamknięci.
— Sprzeciwili się wszyscy. Kardynał chciał ich zmusić do zamieszkania postawionego na ten cel gmachu. Kapituła wysłała skargę do Rzymu. Cisneros był gubernatorem państwa rozstawił więc straże we wszystkich portach. Uwięziono tedy kanonika-emisaryusza w chwili, kiedy wylądował w Walencyi. Pomimo to, panowie z kapituły po długim procesie, który skończył się i zakończył ich wygraną, zamieszkali poza Klasztorem — a Claverias pozostało niewykończone z tym płaskim dachem i brzydką baryerą. Wszystko to było prowizoryczne. A pomimo to w klasztorze tym mieszkali królowie! Wielki monarcha Filip II przepędził tu kilkanaście dni! Jakież to były czasy. Mając pałace w posiadaniu, królowie woleli przebywać w tych skromnych komnatach, byle być w katedrze bliżej Boga!... Jacy monarchowie, jakie narody! Oto dlaczego Hiszpania była wówczas sławniejszą, niż kiedykolwiek w owym czasie byliśmy panami świata — mieliśmy pieniądze, potęgę; na ziemi żyliśmy szczęśliwie, mając pewność, że pójdziemy po śmierci do raju.
— To prawda — potwierdził dzwonnik. — Były to dobre czasy; i żeby je powrócić wielu z nas chwyciło za broń tam w górach. Ach, gdyby Don Carlos był zwyciężył! gdyby nie było zdrajców! Czyż nie mam racyi, Gabryelu? Ty, któryś walczył wraz ze mną, możesz powiedzieć czy się nie mylę.
— Cicho bądź, Mariano — odpowiedział Gabryel z litościwym uśmiechem. — Nie wiesz, co mówisz. Biłeś się, przelewałeś krew swoją za sprawę, której dotychczas jeszcze nie znasz. Podczas wojny byłeś tak ślepy, jak ja. Nie rób tej zdziwionej miny, nie przecz. Czegoś chciał, walcząc za Don Carlosa?
— Ja? Najpierw tego, by oddano każdemu to, co mu się słusznie należy. Korona należy do rodziny Don Carlosa, nieprawdaż? A więc niech mu ją oddadzą.
— I to już wszystko? — zapytał zimno Gabryel.
— Nie, to jest rzecz najmniejszej wagi. To, czego chciałem i czego chcę jeszcze, to żeby naród miał dobrego pana, władcę sprawiedliwego, doskonałego katolika, który, nie prosząc się o prawa ni o Kortezów, rządziłby nami, trzymając w jednej ręce chleb, w drugiej kij. Dla zbrodniarzy jedno, dla uczciwych ludzi drugie. Króla, któryby nie pozwolił bogaczowi potrącać biedaka i szydzić z niego, któryby nie zniósł, żeby człowiek, chcący pracować, umierał z głodu... Zdaje się, że wyraziłem się jasno i dokładnie?
— I wierzysz, że tak było niegdyś i że twój król odnowiłby to? Te wieki, które nam przedstawiają, jako wieki wielkości i dobrobytu, są to najgorsze czasy naszej historyi, są pierwszą przyczyną upadku Hiszpanii, źródłem zła, tak nas dzisiaj gnębiącego.
— Zatrzymaj się, kochany Gabryelu — przerwał Don Antolin. — Przyznaję, że wiesz wiele: czytałeś i podróżowałeś więcej, niż ja; jednakże zatrzymam cię tu. Znasz powierzchownie kwestyę, więc nie pozwolę, żebyś korzystał z nieświadomości Mariana i innych. Jak możesz twierdzić, że wieki przeszłe były złe i że są one źródłem zła, które nas gnębi? Prawdziwy winowajca to liberalizm, to bezreligijność naszej epoki, to szatan, który zasiadł przy naszych ogniskach. Hiszpania, wątpiąca o mocy swych królów i o sile katolicyzmu, jest jak beznogi kaleka, porzucający swe szczudła i padający na ziemię. Bez tronu i bez ołtarza jesteśmy niczem. A dowodem jest to, co się dzieje u nas od czasu rewolucyi. Tracimy znaczenie między narodami; zabierają nam nasze wyspy, a Hiszpanie, najwaleczniejsi żołnierze świata, zostali poniżeni i rozbici; nie ma już ani jednego peseta; wszyscy ci panowie, gadający w Madrycie, głosują za coraz to nowymi podatkami — a pomimo to jesteśmy zgubieni przez długi. Widziane to rzeczy w innych czasach? Przytocz mi inną epokę.
— Widziano rzeczy bardziej hańbiące — odparł Gabryel.
— Oszalałeś, mój chłopcze. Podróże zepsuły cię; myślę, że nie zostało z ciebie, nic Hiszpana. Przeczysz temu, o czem wie świat cały, czego uczą w elementarnych szkołach. Myślę, że Królowie Katolicy[1] znaczyli cośkolwiek. Żeby się tego nauczyć, nie potrzeba tak się wymizerowywać nad książkami. Wejdź tylko na chór, a zobaczysz w dolnym szeregu stal przedstawione wszystkie zwycięstwa, jakie ci pobożni monarchowie odnieśli przy pomocy Boga nad Maurami. Zdobyli Grenadę i wygnali niewiernych, którzy przez sześć wieków trzymali nas w barbarzyństwie... Następnie przyszło odkrycie Ameryki. Kto był zdolny na czyn podobny? My, nikt inny, tylko my. Dobra królowa zastawiła swoje klejnoty, żeby odważny i dzielny Kolumb mógł przedsięwziąć swą podróż. Oto są fakty, którym chyba nie zaprzeczysz. A cesarz Karol I? Co masz mu do zarzucenia? Znałeś człowieka bardziej niezwykłego? Zwalczył wszystkich królów Europy — pół świata należało do niego; „słońce nie zachodziło nigdy w jego państwie”; Hiszpanie byli wówczas panami ziemi. To chyba także nie podlega sporowi. A cóż mogę powiedzieć o Don Filipie II, tym monarsze tak rozsądnym, tak zręcznym, który wszystkim obcym władcom kazał skakać według swej fantazyi, jak maryonetkom, pociąganym za sznurek, wszystko dla jaknajwiększej chwały Hiszpanii i tryumfu religii. Nie mówię o jego zwycięstwach; gdyby ojciec jego zwyciężył pod Padwą, on zgniótłby nieprzyjaciół pod Saint-Quentin... A cóż myślisz o Lepancie? Na dole w zakrystyi są zachowane bandery statku, na którym płynął Don Juan Austryacki. Widziałeś je; na jednym z nich jest wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa; są one tak wielkie, tak wielkie, że jeśli je powiesić w triforium, trzeba podnosić końce, żeby nie dotykały posadzki.
— Straciłeś głowę, Gabryelu, by zaprzeczać niektórym prawdom. Kiedy należało pobić Maurów, by przeszkodzić im w zajęciu Europy i pogrążeniu w niebezpieczeństwie wiary chrześcijańskiej, któż dokonał tego? Hiszpanie. Kiedy Turcy grozili, że staną się panami morza, kto ich zatrzymał? Hiszpanie ze swym Don Juanem. Do odkrycia świata nowego potrzebne były okręty Hiszpanii; do zrobienia podróży na około świata — Hiszpanów, prowadzonych przez Magellana; we wszystkich szlachetnych przedsiębiorstwach jesteśmy w tym wieku rozkwitu religii i dobrobytu my, zawsze my.
— Czyż potrzebuję mówić o nauce? Wieki te stworzyły najznakomitszych mężów kraju, sławnych poetów, znakomitych teologów. Nikt im od tego czasu nie dorównał. I żeby dowieść, że religia jest źródłem wszelkiej wielkości, najsławniejsi pisarze tych czasów nosili suknie duchowne.
— Domyślam się, co możesz mi odpowiedzieć: po tak sławnych monarchach następują inni, mniej godni zachwytu i zaczyna się upadek. Wiem o tem także; słyszałem mówiących o tej kwestyi bibliotekarza katedry i wielu innych uczonych. Ale to niczego nie dowodzi. Co do mnie, widzę w tem wolę Opatrzności, poddającej próbom nietylko oddzielne jednostki, ale cale narody, poniżającej, by znów podnieść z chwilą, kiedy wejdą na dobrą drogę. Zresztą pozostawmy to w spokoju. Jeśli był upadek, zapomnijmy o nim. Żałujemy przeszłości tryumfującej, błyszczącej epoki Królów Katolickich, Karola V i dwóch Filipów i o niej marzymy, życząc Hiszpanii powrotu dobrych czasów.
— Pomimo to wszystko prawdą jest Don Antolinie — podjął Gabryel ze spokojem — że wieki, o których mówicie są erą upadku Hiszpanii i że przygotowywały naszą ruinę. Nie dziwi mnie oburzenie twoje, powtarzasz to, czego cię uczono. Wykształceńsi od ciebie nie mniej się irytują, kiedy ktoś tyka tego, co nazywają złotymi wiekami. Jestto wada kształcenia w naszym kraju. Historya jest tu kłamstwem i lepiej byłoby nie znać jej wcale; niż znać tak fałszywie. Przeszłość Hiszpanii opisują nam w szkołach podług metody dzikich, sądzących o przedmiocie podług jego blasku, nie podług wartości i użyteczności jego.
— Tak, Hiszpania była wielka i była na drodze do zostania pierwszym narodem na świecie z powodu zalet realnych, których nie mogły zniszczyć hazardy wojny i polityki. Ale to było przed tym czasem, który tak chwalisz; było to w wiekach średnich; wtedy można było żywić wiele nadziei, które, po wzmocnieniu jedności narodowej, nie spełniły się nigdy. Średnie wieki stworzyły u nas ludność wykształconą, przemysłową, tak światłą, jak żaden ówczesny naród. Gromadzono materyały, potrzebne do zbudowania wielkiego narodu. Ale obcy budowniczowie stawiali ten gmach, którego przepych podziwiamy, kiedy był nowym a którego ruiny dziś tratujemy.
W zapale rozmowy zapomniał o zwykłej ostrożności. Srebrna Laska z swem obejściem inkwizytora, niezdolnego do rozumowania, nie onieśmielał go bynajmniej; przeciwnie, Gabryel chciał go przekonać; ażeby dojść do tego, odnalazł cały swój dawny zapał prozelity; mówił, nie ukrywając swych myśli, nie wystawiając niczego w innem świetle. Don Antolin słuchał go ze zdumieniem, patrząc nań uporczywie zimnym wzrokiem. Inni słuchali pilnie z uczuciem pewnego zażenowania wobec tych dziwnych poglądów, wygłaszanych w klasztorze katedry. Don Martin, jałmużnik zakonnic, stojąc za plecami swego skąpego protektora, okazywał oczami żarliwą sympatyę, z jaką przyjmował słowa rewolucyonisty.
Gabryel opisywał ten naród rzymsko-hiszpański, po którym przeszło najście Gotów, nie zostawiwszy wielkiego wpływu; zwycięscy, unurzawszy się w występkach rzymskiego imperyum, stracili swoją dzielność, a umysły ich skarlały w ciągłych dysputach teologicznych i w intrygach dynastycznych, przypominających Bizancyum. W Hiszpanii odrodzenie nie przyszło wraz z hordami barbarzyńskiemi z północy, lecz z południa ze zwycięskimi Arabami. Na początku byli oni bardzo nieliczni, a jednakże zwyciężyli Roderica i jego znikczemniałą arystokracyę. Instynkt narodowości chrześcijańskiej jakoby zwracał się przeciwko zdobywcom; energia duszy hiszpańskiej występuje na skałach Covadonga, skąd miano rzucić się na intruzów — wszystko to były kłamstwa.
— W rzeczywistości Hiszpania tych czasów dobrze przyjęła przybyszów z Afryki: miasta poddawały się im bez najmniejszego oporu; jeden oddział kawaleryi arabskiej wystarczał, by otwierano bramy grodów. Była to więcej wyprawa cywilizacyjna, niż zdobywanie państwa. I zaczął się nieprzerwany ciąg immigracyi przez cieśninę Gibraltarską. Tamtędy przyszła do nas ta kultura młoda, potężna, żywa, niesłychanie prędko rozwijająca się, nowa, a już tryumfująca, ta cywilizacya, stworzona przez entuzyazm religijny proroka, cywilizacya, która przyswoiła sobie wszystko, co najlepszego miał w sobie judaizm i nauka bizantyjska, która nadto wniosła wraz z sobą wielkie tradycye hindusów, relikwie Persów i wiele rzeczy, zapożyczonych od tajemniczych Chin. Byłto Wschód, wchodzący do Europy, lecz nie jak za Dariusa i Xerxesa przez Grecyę, która, chcąc ocalić swoją wolność, odpychała go, ale przez drugi kraniec naszego kontynentu — Hiszpanię, niewolnicę królów-teologów i biskupów-wojowników, która z otwartemi rękami przyjmowała swych zaborców.
— W przeciągu dwóch lat zajęli to, do odebrania czego trzeba było siedmiu wieków. Nie był to zbrojny zabór, nie, było to tylko nowe społeczeństwo, zapuszczające wszędzie swe mocne korzenie. Zasada wolności sumienia, węgielny kamień prawdziwej wielkości narodów, była im drogą. W miastach, gdzie byli panami, stały kościoły chrześcijańskie i synagogi żydowskie. Meczet nie przeszkadzał innym świątyniom, znajdującym się w kraju; zajmował miejsce obok nich bez zazdrości i bez chęci panowania. Począwszy od VIII do XV-go wieku układa się i rozwija najpiękniejsza i najpotężniejsza cywilizacya, jaka powstała w Europie w wiekach średnich. Podczas, kiedy narody Północy zdziesiątkowały się przez ciągłe wojny religijne i postępowały, jak plemiona barbarzyńskie, ludność Hiszpanii wzrosła do trzydziestu milionów a w tej gromadzie ludzkiej mięszały się i działały wszystkie rasy i wszystkie wierzenia w swej nieskończonej różnorodności. Powstał stąd potężny ruch społeczny, przypominający nieco to, co widzimy obecnie w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Żyli tam pomięszani chrześcianie i muzułmanie, Arabowie, Syryjczycy, egipcyanie, Maurytanie, żydzi hiszpańscy i żydzi Wschodu. Z tego to krzyżowania i z tej mięszaniny powstali Mozarabowie[2], Mudejarzy, Muladzi i Hebraizujący.
— W tym płodnym związku narodów i ras istniały wspólnie wszystkie idee, wszystkie odkrycia, sztuki, nauki, rzemiosła, wynalazki, nawet cała karność starożytna; ze zderzenia tak różnych elementów rodziły się nowe odkrycia i nowa energia twórcza. Jedwab, bawełna, papier, cytryny, pomarańcze, granaty, cukier przybywały wraz z cudzoziemcami ze Wschodu, również, jak dywany, materye jedwabne, tiule, damasceńska stal i proch. Z nimi także przyszły — system dziesiętny w liczeniu, algiebra, alchemia, chemia, medycyna,, kosmologia i poezya rymowana. Filozofia grecka, tak bliska zniknięcia i zapomnienia, znalazła zbawienie, idąc w ślad za zwycięskimi arabami: Arystoteles panował w sławnym uniwersytecie w Kordubie. Między arabami Hiszpanii zrodził się ten zmysł rycerski, który przywłaszczyli sobie później wojownicy Północy — jak gdyby był on właściwością narodów chrześcijańskich.
— Podczas kiedy w barbarzyńskiej Europie frankowie, Anglo-Normanowie i Germanie mieszkali w nędznych lepiankach, kiedy królowie i ich baronowie rozkładali się na wierzchołkach skał w swych ponurych fortecach, kąsani przez robactwo, ubrani w rzadkie tkaniny, karmiąc się, jak ludzie przedhistoryczni — Arabowie hiszpańscy budowali przecudne alkazary i, jak wytworni mieszkańcy Romy starożytnej, zbierali się w łaźniach, by dzielić się wiadomościami w sprawach nauki i literatury. Kiedy jaki mnich północy uczuł potrzebę nauki, szedł do uniwersytetów arabskich, lub synagog żydowskich Hiszpanii, a królowie europejscy uważali się już za uzdrowionych, jeśli za złoto byli w stanie zdobyć lekarza hiszpańskiego.
— Później nieco, kiedy element miejscowy zaczął powoli odsuwać się od zdobywców i potworzyły się małe narodowości chrześciańskie, Arabowie i starzy Hiszpanie, jeśli wogóle możliwem jest postawienie granicy ras po takiem mieszaniu się krwi, zaczęli toczyć walki rycerskie, lecz, nie tępiąc się po zwycięstwie, świadczyli sobie wzajemny szacunek, zawierali na długie lata pokój, jakgdyby chcieli opóźnić chwilę ostatecznego rozłączenia, a nawet wiązali się niejednokrotnie we wspólnej pracy.
— Rząd wolności panował wówczas w Stanach chrześciańskich Hiszpanii, posiadającej o wiele wcześniej swych Kortezów, niż inne kraje Europy; miasta hiszpańskie miały samorząd, same prowadziły swój budżet, radząc się króla tylko, jako wodza wojennego. Miasta te — były to małe respubliki, mające swych urzędników wybieralnych. Milicya była ideałem armii demokratycznej. Kościół chrześcijański wszedł w naród i żył w zgodzie z różnemi religiami kraju. Inteligentne mieszczaństwo stworzyło potężny przemysł, zbudowało na wybrzeżach najpiękniejszą marynarkę tej epoki; wyroby hiszpańskie były najwięcej cenione we wszystkich fortach Europy. Mieliśmy miasta tak zaludnione, jak nowożytne stolice; olbrzymie fabryki tkanin zajmowały całe grody; ziemia półwyspu była wszędzie uprawna.
— Królowie katoliccy przyszli w chwili, kiedy siły narodu dosięgły najwyższych szczytów. Jeśli panowanie ich było wielkie, to dlatego, że siła energii, zebranej przez wieki średnie, dotrwała aż do tych czasów; ale panowanie to było przeklęte, ponieważ polityka ich zwróciła Hiszpanię z dobrej drogi, popchnęła ją na tory fanatyzmu religijnego i zaszczepiła ambicyę panowania nad światem. Hiszpania wyprzedziła wówczas resztę Europy na dwa lub trzy wieki i była tem, czem stała się teraz Anglia. I gdyby, zamiast rzucać się na wojenne wyprawy, uprawiała nadal politykę tolerancyi religijnej, zlewania się ras, pracy przemysłowej i rolnej, dokąd zaszlibyśmy teraz?
— Odrodzenie było więcej hiszpańskie, niż włoskie. Zmartwychwstała we Włoszech literatura starożytna, sztuka greko-rzymska; lecz Odrodzenie nie było czysto literackie i artystyczne; dawało ono życie nowemu społeczeństwu z jego obyczajami, przemysłem, armią, wiedzą. Któż to zrobił, jeśli nie ta Hiszpania arabów, żydów i chrześcian królów katolickich? Wielki kapitan[3] pokazał światu strategię nowożytną; Pedro Navarro był nieporównanym inżynierem; wojska hiszpańskie zaczęły pierw ze posługiwać się bronią palną, która dała początek piechocie, przez co zdemokratyzowała wojnę, dając ludowi wyższość nad kawaleryą, zakutą w arystokratycznej zbroi. Hiszpania odkryła Amerykę...
— Wszystko to jest dla ciebie niczem? — przerwał Don Antolin. — Czyż nie potwierdzasz tego, co ja mówiłem? Nigdy Hiszpania nie była tak wielką, jak w epoce tych królów, którym nie nadarmo dano nazwę „katolickich“.
— Zgadzam się, że była to najświetniejsza epoka naszej historyi, ostatnia epoka naprawdę pełna chwały, najwyższy promień, który, gasnąc, rzuciła Hiszpania, dotychczas krocząca po dobrej drodze. Ale od tego czasu jeszcze przed śmiercią Królów Katolickich choroba dotknęła młody i potężny organizm tego narodu, w którym połączyli się arabowie, żydzi i chrześcianie.
— Masz racyę, Don Antolinie, nie napróżno królów tych nazwano „Katolickimi”. Donna Izabela w swym kobiecym fanatyzmie pospieszyła się, by zaprowadzić Inkwizycyę...
— Nauka gasi swą lampę w meczecie i synagodze, księgi rzuca w zapomniany kąt klasztoru chrześciańskiego, ponieważ nadeszła godzina modlitwy, zamiast godziny nauki. Myśl Hiszpanów zatapia się w cieniu, drży z zimna i samotności, w końcu umiera. To, co z niej pozostało, poświęca się poezyi, komedyi i sporom teologicznym. Odtąd nauka staje się drogą, prowadzącą na stos.
— Potem następuje nowa hańba: wydalanie z Hiszpanii żydów, tak wskroś przejętych duchem naszego kraju, tak kochających naszą ziemię, że dziś jeszcze po upływie czterech wieków rozpierzchnięci po brzegach Dunaju i Bosforu opłakują w starym kastylskim narzeczu utraconą ojczyznę.

Perdimos la bella Sión,
Perdimós tambien Espana,
Nido de consolación[4].

— Naród, który dał nauce Majmonidesa, który podtrzymywał przemysł i handel Hiszpanii, musiał opuścić królestwo. Hiszpania, złudzona cudowną żywotnością, wyobraziła sobie, że może bez niebezpieczeństwa przenieść tę szkodę i otworzyła sobie żyły, by zadowolić rodzący się fanatyzm.
— Nastąpiło to, co autor nowożytny nazwałby „wprowadzeniem obcego ciała w nasze życie narodowe“. Austrya panuje u nas, a Hiszpania traci raz na zawsze swój właściwy charakter i zamiera powoli.
— Gabryelu — zaprotestował stary ksiądz — to, co mówisz, jest absurdem. Prawdziwa Hiszpania zaczyna się od króla — cesarza; jest pełna chwały za Filipa II go. Jest to czysta Hiszpania, która powinna służyć za przykład i której powrotu pragniemy.
— Nie, czysta Hiszpania hiszpanów bez mieszaniny obcych wpływów to ta, gdzie chrześcianie łączą się z żydami i maurami, gdzie panuje swoboda wyznania, gdzie rozwija się przemysł i rolnictwo, gdzie zaprowadzono wolne urzędy miejskie, a ta Hiszpania umarła za panowania królów katolickich. Zajęła jej miejsce Hiszpania teutońska, krzyżacka, flamandzka, kolonia Niemiec, zaciągnięta, jak najemny żołnierz pod sztandary cudzoziemskie, wyczerpująca się w przedsiębiorstwach, nie mających dla niej żadnego interesu, rozlewająca krew i złoto dla sprawy świętego cesarstwa rzymskiego.
— Rozumiem urok, jaki wywierał cesarz na umysły zacofane, zapatrzone w przeszłość.. Taki wielki człowiek, jak Karol V! Szczęśliwy w bitwach, zręczny w polityce, wesoły i używający życia, jak burmistrz naszych stron, lubił pić, jeść i obejmować dziewczęta; ale nie było w nim nic z Hiszpana. Dziedzictwo matki czcił tylko, jako źródło dochodów. Od tego czasu Hiszpania została sługą germanizmu, gotowa dawać na każde zawołanie swych ludzi, pokrywać pożyczki i płacić podatki.
— W niecałe sto lat północ pochłonęła całkowicie bujne życie, jakie w ciągu wieków zaszczepiła na naszej ziemi kultura hiszpano-arabska. Samorząd miejski ginie, a ci, którzy chcą go bronić w Kastylii i Walencyi, giną na rusztowaniu. Hiszpan porzuca pług i tkactwo, by z bronią na ramieniu obiegać świat cały; milicyę gminną zamieniono w pułki i kazano jej bić się w całej Europie niewiadomo po co i dla kogo. Miasta przemysłowe stają się powoli wioskami; kościoły przemieniono w klasztory; popularny i tolerancyjny ksiądz przemienia się w mnicha, który ze służebniczą dokładnością naśladuje fanatyzm germański; ziemia leży odłogiem, bo nie ma jej kto uprawiać; pracowite mieszczaństwo zamienia się w urzędników biurowych lub w prawników, porzucając handel, jako hańbiący, godny tylko heretyków. Najemne wojska Hiszpanii równie niezwyciężone i pełne chwały, jak obdarte, nie mając żadnego żołdu oprócz rabunku, wiecznie buntuje się przeciw swej władzy, zanieczyszcza kraj, jak niebezpieczne hampa[5]. To zbieranina zawadyaków, żebraków, noszących broń palną, złodziei na wielkich drogach, zgłodniałych hidalgów, tułających się kwestarzy i różnych innych osobistości, opisywanych w późniejszych czasach w romansach hiszpańskich.
— Przyznaję, że Karol V-ty i jego syn byli wielkimi królami, ale zabili oni geniusz Hiszpanii. Ci dwaj Niemcy ukradli nam nietylko naszą narodowość; ograbili nas nadto z ducha religijnego, który, przez ciągłe ścieranie się z mahometanizmem i judaizmem, wykształcił się i nabrał tolerancyi. Po wyrozumiałości dawnego kościoła hiszpańskiego, gdzie ksiądz żył w zgodzie z alfaquim i rabinem, gdzie nakładano kary moralne na tych, którzy przeszkadzali kultom niewiernych, nastąpiła nietolerancya religijna, którą obcy historycy uważają jako, właściwość naszego kraju, ale którą w rzeczywistości zaszczepił u nas germański cezaryzm. Niemiecki mnich, którego brutalna dewocya i szał teologiczny wywołały Reformę w krajach północy, skąd go w końcu wygnano, schronił się do nas, gdzie znalazł grunt dobrze przygotowany. Ten posiew, przyniesiony z zewnątrz, w krótkim czasie dał nam olbrzymi las, las Inkwizycyi i fanatyzmu, który przetrwał jeszcze do naszych czasów. Nowożytni drwale mogą las ten wycinać, ale są zamało liczni i upadną pod brzemieniem; ramię człowieka jest za słabe, by zwalić czterowiekowe pnie. Tylko ogień, jeden tylko ogień jest w stanie zniszczyć tę przeklętą roślinność...
Don Antolin otworzył osłupiałe oczy, nie oburzał się. Słowa Gabryela przygnębiły go.
— Och, moje dziecko, jesteś więcej zielonym[6], niż przypuszczałem. Pomyśl o miejscu, w którem jesteś i uważaj na to, co mówisz. Jesteśmy w kościele prymasowskim Hiszpanii.
Ale przerażenie starego księdza podnieciło tylko Gabryela. Dowodził dalej:
— Tak, Filip II był Niemcem z krwi i kości. Ta milcząca powaga, ta powolna, przenikliwa inteligencya nie miały nic hiszpańskiego, pochodziły z Flandryi. Obojętność, z jaką przyjmował najdotkliwsze dla kraju niepowodzenia, była obojętnością cudzoziemca, którego nic nie wiązało z ziemią. „Wolę panować nad trupami, niż nad heretykami” — mawiał. I rzeczywiście hiszpanie byli wówczas trupami, skazanymi na bezmyślność, albo na ukrywanie swych myśli. Wszystkie dawne zajęcia znikły. Jedynym środkiem utrzymania po za służbą kościelną był awanturniczy wyjazd do tej Ameryki, zgoła narodowi niepotrzebnej, ponieważ została ona szkatułą, z której tylko król mógł czerpać dowoli; lub też zaciągnięcie się w Europie do wojska, walczącego o odbudowanie świętego cesarstwa niemieckiego, o poddanie papieża władzy imperatora, lub o zgnębienie protestantyzmu — wogóle o rzeczy, które nie dotyczyły Hiszpanii. Zbrakło rzemieślników, zajętych w odległych armiach; miasta zapełniły się inwalidami i weteranami, ciągnącymi zardzewiałe pałasze, jedyne dowody zasług osobistych. Korporacye i klasa średnia znikły; pozostała tylko szlachta, dumna, że może służyć królom, i pospólstwo, które, jak niegdyś w Rzymie, pragnęło tylko chleba i widowisk, więc zadawalało się zupą, rozdawaną w klasztorach i autodafe, urządzanem przez Inkwizycyę.
— Przyszła w końcu ruina. Po wielkich cesarzach, szkodliwych dla Hiszpanii, przyszli mali: fanatyczny Filip III, chcąc okazać krajowi swą łaskę, wygnał Maurysków[7]; zwyrodniały Filip IV, który, mając gusty literackie, pisał wiersze, zalecając się przytem do zakonnic; nareszcie zbrodniczy Karol II. Kościół został panem wszystkiego. Trybunały duchowne sądziły nawet królów; ale sprawiedliwość nie śmiała dotknąć najnędzniejszego zakrystyana, gdyby nawet wobec całego miasta popełnił największą zbrodnię.
— Hiszpania posiadała 11 tysięcy klasztorów, a w nich przeszło sto tysięcy mnichów i czterdzieści tysięcy mniszek; należy ta jeszcze dodać sto sześćdziesiąt tysięcy księży i niezliczoną ilość służby kościelnej, jako to oprawców — urzędników inkwizycyi, dozorców więziennych, pisarzów świętego trybunału, zakrystyanów, marszałków, buleros[8] kwestarzy, pustelników, laików klasztornych, dzieci chóru, śpiewaków, braciszków, nowicyuszów i innych. Zato ludność spadła z trzydziestu do siedmiu milionów mieszkańców przez niespełna dwieście lat. Wygnanie żydów i maurysków, strach przed Inkwizycyą, ciągłe wojny na zewnątrz, emigracya do Ameryki w nadziei zbogacenia się bez pracy, głód, brak hygieny, opuszczenie wsi, wszystko to wywołało gwałtowne wyludnienie... Piękne czasy, nieprawdaż Don Antolinie?
Srebrna-laska słuchał z roztargnionym wyrazem twarzy, jakgdyby wyrobił już sobie o Gabryelu dokładne pojęcie — więc nie przywiązywał żadnej wagi do tego, co ten teraz mówił.
— Gdyby te czasy były nawet jaknajgorsze — odpowiedział wolno — nie mogły być gorsze, niż obecne. Przynajmniej wtedy nikt nie okradał kościoła. Każdy, pocieszając się myślą o niebie, zadawalniał się na ziemi tem, co miał. Oddawano Bogu to, co mu się należy... Może ty przypadkiem nie wierzysz w Boga?
Gabryel pozostawił pytanie bez odpowiedzi i ciągnął dalej swoje wnioski.
Podczas tej epoki barbarzyństwa i zastoju u nas, Europa rozwijała się i kształciła. Naród nasz, przodujący niegdyś wszystkim narodom cywilizowanym, pozostał w tyle. Królowie, podnieceni przez dumę narodową, opętani dziedzicznem dążeniem cesarzów germańskich, wzięli na się szalone przedsięwzięcie narzucenia swej władzy całej Europie, mając, jako jedyne środki ku temu, siedmiomilionowy naród i parę nędznie płatnych i licho żywionych pułków. Złoto Ameryki napełniało kieszenie hollandczyków, a my w tej wyprawie, godnej Don Quichota, braliśmy cięgi za cięgami. Hiszpania stawała się coraz bardziej katolicką, coraz biedniejszą i coraz więcej nieokrzesaną. Marzyła o podboju świata, a miała u siebie obszerne, zupełnie wyludnione kawały ziemi. Wielka ilość dawnych wiosek znikła, drogi zatarły się. Nikt napewno nie umiał geografii kraju, ale zato wiedziano dokładnie o położeniu nieba, czyścca i piekła. Najurodzajniejsze okolice były zajęte nie przez folwarki, lecz przez opactwa; na brzegach nielicznych dróg ucztowały bandy rozbójników, które na wypadek pogoni znajdowały pewne schronienie w klasztorach. Ciemnota była niesłychana, nędza straszna. Kiedy panowanie austryaków skończyło się, Hiszpania była tak doszczętnie zrujnowana, tak bezsilna, że bliską była podziału między mocarstw a Europy, jak drugie państwo katolickie, Polska. Niezgoda królów stała się naszem zbawieniem..
— Ale — przerwał Srebrna-Laska — jeśli czasy te były tak złe, dlaczegóż hiszpanie godzili się na nie tak chętnie. Dlaczegóż nie robili ani pronuciamientos, ani zaburzeń, jak dzisiaj?
— Jakimż sposobem mogli je robić? Despotyzm dwóch cesarzów nakazywał bezwzględne posłuszeństwo dla króla, jako dla przedstawiciela Boga na ziemi. Duchowieństwo utwierdzało ich w tem wierzeniu, ponieważ interesy ołtarza i tronu zbiegały się. Przytem religia była wszystkiem dla ludzi tych czasów; ponieważ myśleli tylko o niebie, przyjmowali bez szemrania udział w nędzy ziemskiej: Nie wątpię, że nadmiar uczuć religijnych przyczynił się bardzo do ruiny i o mało co nie zabił naszej narodowości. Dzisiaj jeszcze odczuwamy następstwa tej choroby, trwającej wieki całe. Do czegóż uciekliśmy się, by uniknąć śmierci? Wezwano cudzoziemca, przyszli Burboni. Upadliśmy tak nisko, że nie mieliśmy nawet swego wojska. Podczas wojny o spadek trzeba było używać generałów, a nawet zwykłych oficerów francuzów i anglików — nie było hiszpana, któryby potrafił nastawić armatę i dowodzić wyprawą wojenną. Nie mieliśmy nikogo, kto mógłby być ministrem — a wszyscy, którzy sprawowali rządy za Filipa V i Ferdynanda VI, byli cudzoziemcami. Cudzoziemcy również podnieśli upadły przemysł, uprawiali ziemię, leżącą odłogiem, odnowili starożytne kanały nawadniające i zakładali nowe kolonie w pustyniach, nawiedzanych tylko przez dzikie zwierzęta i przez bandytów. Hiszpania, która miała swe kolonie w połowie świata, została sama kolonizowaną przez Europejczyków.
— Żeby uzdrowić tyle chorób pozostawało tylko jedno lekarstwo, antyklerykalizm. Zmysł antiklerykalny wnieśli do nas także cudzoziemcy. Filip V pragnął znieść Inkwizycyę i położyć koniec wojnie morskiej, prowadzonej z narodami’muzułmańskimi, wojnie, która, trwając tysiąc lat wyludniła zupełnie brzegi morza Śródziemnego. Lecz mieszkańcy kraju oparli się wszystkim reformom kolonistów i pierwszy Burbon musiał wyrzec się swych zamiarów, widząc, że korona jego jest w niebezpieczeństwie. Nieco później jego spadkobiercy, czując, że wrośli już mocniej w grunt Hiszpanii, ośmielili się prowadzić dalej jego dzieło. Karol III, chcąc ucywilizować królestwo, uważał za konieczne położyć rękę na Kościół, ograniczając jego przywileje i dochody; zaczął troszczyć się o rzeczy ziemskie, zapominając o niebieskich. I zobaczono to, na co patrzymy obecnie, ilekroć rząd wtrąci się do interesów duchowieństwa. Biskupi zaprotestowali, skarżąc się w swych pastorałach i listach „na prześladowania, jakie ponosi biedny kościół, wyzuty z dóbr, znieważony w osobie swych przedstawicieli, pogwałcony w swych przywilejach”. Ale kraj się obudził i korzystał z jedynego kwitnącego okresu naszych czasów nowożytnych zanim przyszła reakcya.
— Europą rządzili wówczas królowie filozofowie, a jednym z nich Don Carlos. Echo rewolucyi angielskiej drżało jeszcze w powietrzu. Monarchowie pragnęli wzbudzać w poddanych nie strach, lecz miłość. Walczyli z ciemnotą mas, wprowadzając prawie siłą reformy.
— Wielokroć występki systemu monarchicznego są dziedziczne; człowiek o zdrowych zmysłach i dobrych chęciach może zostać kwadratowym głupcem. Po Karlosie III panował Karlos IV; w roku śmierci tego monarchy wybuchła Rewolucya francuska, a śmiałość jej przyprawiła o szaleństwo królów całej Europy. Burboni Hiszpanii stracili głowę i nigdy już jej nie odnaleźli. Wobec niebezpieczeństwa demagogicznego, przymknęli znów do kościoła, jako do jedynej ostoi: Jezuici, zakonnicy i biskupi stali się znów doradcami w pałacu i są nimi dotychczas.
— Mieliśmy fałszywe rewolucye, obalające ludzi, nie idee. Zrobiliśmy maleńki postęp powoli, nieśmiało, z cofaniem się bezładnem w tył, jak człowiek, który idzie naprzód z obawą i który, za lada szmerem, powraca na dawne miejsce. Przeobrażenie było raczej zewnętrzne, niż wewnętrzne: mamy dotąd jeszcze duszę XVII-go wieku. Nie darmo byliśmy przez trzy wieki służalcami Kościoła. Hiszpanie robią nawet rewolucye, zrywają się do buntu, ale zatrzymają się zawsze na progu świątyni. Nie zagarną nigdy kościoła prymasowskiego, możesz być spokojny, Don Antolinie. Dlaczego? czyż są tak pobożni, jak niegdyś? Wiesz dobrze, że nie, i masz racyę, twierdząc, że naród nie interesuje się, jak dawniej chwałą kościoła.
— To prawda — odpowiedział Srebrna-Laska. — Wiara zniknęła: nikt nie chce poświęcić się dla domu bożego. Tylko w godzinę śmierci, kiedy zjawia się strach, niektórzy ladzie zaczynają o tem myśleć.
— Nie, nie ma już wiary. Hiszpan od czasu choroby religijnej, na którą mało co nie umarł, żyje w obojętności moralnej, nie z przekonania filozoficznego, lecz wskutek niemocy umysłowej. Wie na pewno, że pójdzie do nieba lub do piekła; wierzy w to, bo tak go nauczyli; lecz nie robi żadnego wysiłku, by sobie zapewnić to, a nie tamto miejsce. Jest człowiekiem, który wypełnia praktyki religijne, lecz o nich nie myśli. Nie jest ani bezwyznaniowcem ani wierzącym: przyjmuje to, co jest przyjęte i żyje niby w somnambulizmie umysłowym. Jeśli przypadkiem rozum jego oświeci się na chwilę i spojrzy na rzeczy krytycznie, gasi w tej chwili krytykę przez tchórzostwo. Inkwizycya istnieje jeszcze między nami: przestaliśmy bać się stosu, ale boimy się tego „co o nas powiedzą”. Nowożytny trybunał inkwizycyjny to społeczeństwo — wieczny odszczepieniec wszystkiego, co jest nowe. Z chwilą, kiedy jednostka opuszcza utartą drogę, tę pospolitą banalność, ściąga na siebie głuchy gniew gromady i podlega okrutnej karze. Jeśli jest biedna, skazują ją na głód, odbierając środki utrzymania; jeśli położenie jej jest niezależne, tworzą naokoło pustkę, która jest także pewnego rodzaju paleniem in effigie[9]. Należy być koniecznie przykładnym, szanującym to, co uświęcił zwyczaj i dlatego nie zrodzi się między nami żadna nowa idea, nie zjawi się swobodna myśl, gdy uczeni nawet zachowują dla siebie wyniki swych badań, w życiu codziennem zaś poddają się tym samym zwyczajom i przesądom, co i wszyscy głupcy.
— Dopóki trwać będzie podobny stan rzeczy, praca rewolucyjna u nas nie przyniesie żadnego pożytku. W gruncie, chociaż naród stracił wiarę, charakter jego nie zmienił się wcale. Wiara umarła, ale pozostał trup jej, zawalający drogę. Jedni rewolucyoniści nie okazują szacunku dla przeszłości. Tak, Don Antolinie, kościół jest biedny i opuszczony w porównaniu z kościołem wieków przeszłych, ale nie masz się czego obawiać, że położenie jego pogorszy się jeszcze. Póty, póki ludzie będą się bali tego, co myślą inni, póki będzie ich oburzała każda nowa idea, póki drżeć będą przed tem, co powie sąsiad, możesz szydzić z rewolucyi: choć woda wyleje, nie zaleje nigdy ust waszych.
Don Antolin roześmiał się.
— Ależ, mój kochany Gabryelu, nie rozumiem cię wcale. Oburzałem się przed chwilą, przypuszczając, że pragniesz rewolucyi, która zabrała by nam tę trochę resztek, że myślisz o ogłoszeniu żebraczej respubliki i o zmniejszeniu wydatków na rzeczy kultu. Ale widzę, że przeszedłeś to, co sobie wyobrażałem: ciebie nic nie zadawala. Przyznaję, że sprawia mi to przyjemność. Nie jesteś wrogiem niebezpiecznym, idziesz za daleko... Ale powiedz szczerze, czy rzeczywiście Hiszpania wydaje ci się tak dziką, jak była w wiekach, któreś tak po swojemu opisał? Co do mnie, słyszę nieraz o postępie w naszym kraju, o kolejach żelaznych, o fabrykach, których kominy, przypominające dzwonnice, radują serca bezbożnych.
— Ba — odrzekł Gabryel z wyrazem bezgranicznej pogardy — naturalnie, że jest jakiś postęp. Rewolucye polityczne zetknęły Hiszpanię z Europą, wiatr chwycił nas i pociągnął, jak porwał również narody Azyi i Oceanii: teraz nikt tego nie uniknie. Ale my idziemy z biegiem wody leniwie, bez własnej inicyatywy; idziemy naprzód nie przez własną żywotność, ale silą prądu, gdy tymczasem narody sąsiednie płyną same i ciągle nas wyprzedzają.
— Czem przyczyniliśmy się do postępu? Nasze drogi żelazne, nieliczne i źle obsłużone, zbudowali cudzoziemcy, są też ich właścicielami. Trawa dalej zarasta między szynami, co dowodzi, że w dalszym ciągu dogorywamy w zupełnym bezwładzie ducha jak za czasów, kiedy znaliśmy tylko wozy i dyliżanse. Najważniejszy przemysł, kopalnie są w rękach cudzoziemców; a przynajmniej cudzoziemcy nimi rządzą dzięki swym kapitałom. Wytwórczość krajowa wegetuje w cieniu barbarzyńskiego protekcyonizmu, wywołującego drożyznę produktów i partactwo w robocie. Pomimo to nie ma kapitału. Po wsiach chowają srebro po dawnemu w garnkach; w miastach, jak niegdyś, posługują się lichwą. Najśmielsi odważają się na kupowanie papierów procentowych, a rząd rabuje w dalszym ciągu dochody państwa, pewny, że znajdzie zawsze chętnych wierzycieli; pyszni się z tego kredytu, uważając go za dowód dobrobytu narodowego.
— Hiszpania posiada dwa miliony hektarów ziemi nieuprawnej, dwadzieścia sześć milionów hektarów ziemi jałowej a tylko milion nawodnionej. Troska o uprawę ziemi jałowej, wkrótce jedynego źródła naszego rolnictwa, objawia się ciągle w fanatyzmie, mającym więcej zaufania do modlitw o deszcz z nieba niż do wysiłków ludzkich. Rzeki biegną do morza przez wsie, suszą spalone; a zimą wylewają nie po to, by ziemię użyźnić, ale ażeby wszystko na niej zniszczyć. Mamy kamień na budowę kościołów i klasztorów, ale nie mamy go na budowę rezerwoarów, tam i grobli. Wznoszą dzwonnice i zwalają drzewa, przyciągające deszcze.
— Ale co dla naszego rolnictwa jest jeszcze gorsze, niż brak wody, to rutyna i nieumiejętność. Odtrącają z niedowierzaniem każdy wynalazek, każde zastosowanie naukowe: dawne czasy były to dobie czasy moi przodkowie tak uprawiali ziemię — ja będę ją uprawiał podobnież. Nieuctwo uważają za chwałę narodową i jak na teraz nie ma na to lekarstwa. W innych krajach uniwersytety i szkoły wyższe wytwarzają reformatorów, bojowników postępu; nasze środowiska oświaty mnożą tylko proletaryat tużurkowy, troszczący się wyłącznie o zarobki, rzucający się na zajęcia profesyonalne, lub na urzędy publiczne. Kształcą się, jeśli to można nazwać kształceniem, nie dlatego, żeby coś wiedzieć, lecz dlatego, aby zdobyć dyplom, potrzebny do łatwiejszego zarobienia na kawałek chleba. Uczą się tego, co wykłada profesor, nie odczuwając najmniejszej ciekawości do tego, co jest pozatem. Prawie wszyscy członkowie ciała uniwersyteckiego to lekarze i adwokaci, zajmujący się praktyką. Przez godzinę dziennie na katedrach swoich powtarzają, jak fonografy, to, co mówili już w latach przeszłych; następnie zaś powracają do procesów i chorych.
— Wiedza hiszpańska to wiedza z drugiej ręki, tłomaczona z francuskiego. Przytem odnosi się nawet w tej formie do maleńkiej tylko mniejszości, która czyta. Reszta tych, których uważają za oświeconych, nie posiada innych książek, prócz podręczników z dziecinnych lat, a o zwycięstwach myśli ludzkiej dowiaduje się z dzienników.
— Rodzice, chcąc jaknajprędzej zapewnić przyszłość swych synów, posełają ich do publicznych zakładów naukowych, skoro tylko nauczą się mówić. Student-człowiek, student, który osiągnął pełnię intelektualnego rozwoju, u nas nie istnieje: Uniwersytety zapełnia młodzież podrastająca, a kolegia — dzieci w krótkich spodenkach.
— Hiszpan goli się po raz pierwszy, kiedy już jest licencyatem i ma zostać doktorem. Dzieci otrzymują chrzest nauki w wieku, w którym w innych krajach bawią się jeszcze w bąka. Tacy stają się „inteligencyą“, na którą spada obowiązek rządzenia krajem. — Inteligencyą, która jutro da nam ze swego grona prawodawców i ministrów. Czyż to nie jest śmieszne?
Gabryel nie śmiał się jednak. Srebrna-Laska i inni przyklaskiwali jego słowom. Krytykowanie czasów teraźniejszych napełniało zawsze radością serce starego księdza.
— Jakimże u licha jesteś człowiekiem? — mówił do Gabryela. — W szaleństwie swojem napadasz na cały świat.
— Kraj nasz jest wycieńczony, Don Antolinie. Nic tu nie trzyma się na nogach. Liczba miast, które zniknęły od czasu naszego upadku, jest nieźliczona. Gdzieindziej zachowują z pietyzmem ruiny przeszłości, jak kamienne karty, zapisywane przez historyę; w naszym kraju, gdzie kwitły wszystkie sztuki Europy — romańska, bizantyjska, arabska, mudejarska, gotycka i Renesans — trawy i dzikie krzewy pokrywają ruiny. Myślą jesteście ciągle w przeszłości, a pogardzacie jej relikwiami.
— Kraj marzeń i opuszczenia! Hiszpania to nie naród, to opylone, nieuporządkowane muzeum, którego starożytności oglądają turyści Europy. Nawet ruiny są tu zrujnowane.
Oczy Don Martina, młodego kapłana, wpatrzonego w Gabryela, wyrażały zachwyt, z jakim przyjmował jego mowę. Inni słuchacze, spokojni, z głowami opuszczonemi, nie odczuwali czaru twierdzeń, które w klasztorze wydawały się czemś wprost zuchwałem. Jedynie Don Antolin uśmiechał się pobłażliwie, uważając, że, przez doprowadzenie do absurdu, idee Gabryela stawały się bardzo zajmujące. Wieczór zapadał, słońce ukryło się za dachy Katedry. Siostrzenica księdza z progu swego mieszkania nawoływała znów rozmawiających.
— Tak, moje dziecko, przyjdę zaraz — rzekł Don Antolin — ale przedtem muszę powiedzieć parę słów temu panu.
I zwracając się do Gabryela:
— Człowieku boży... nie powinienem cię tak nazywać, bo jesteś całkowicie pogrążony w grzechu, kościół hiszpański, kościół, jak twierdzisz, zmurszały, jest teraz biedny i to dla ciebie jest nic nieznaczącą rewelacyą. Czegóż pragniesz? — Czego podług ciebie potrzeba, ażeby się wszystko ułożyło pomyślnie? Powiedz nam tajemnicę twego lekarstwa i rozejdziemy się do mieszkań, bo zimno zaczyna już kąsać.
— Tajemnicę mego lekarstwa! Niestety, nie znam jej! Postęp ludzkości może nas uzdrowić. Wszystkie narody przeszły przez te same stopnie rozwoju: najpierw rządził miecz, potem wiara, w końcu nauka. Nami rządzili wojownicy i księża, ale zatrzymaliśmy się na progu życia nowożytnego bez siły i bez woli — nie ujęliśmy dłonią nauki, jedynej przewodniczki, zdolnej nas prowadzić. Stąd powstało nasze smutne położenie. Dziś nauka weszła wszędzie: do rolnictwa, przemysłu, sztuk pięknych, rzemiosł, administracyi, szkół, do całego dobrobytu narodowego, nawet do wojny. Jedna tylko Hiszpania nie korzysta ze światła nauki, z trudnością otrzymując jedynie jej blade, chłodne, słabe odbicie, które przychodzi do nas z zagranicy. Gorączka wiary wyniszczyła nasze siły. Jesteśmy, jak dotknięci ciężką chorobą w wieku młodzieńczym, ludzie, którzy na zawsze pozostają anemiczni, niezdolni do nabrania sił, skazani są też na starość przedwczesną.
— Oh! nauka! — powiedział Srebrna-Laska, zwracając się w stronę swego mieszkania. — Znam to. O niej śpiewają ciągle nieprzyjaciele kościoła. Najlepsza ze wszystkich nauk, to miłość Boga i dzieł Jego. Dobranoc.
— Dobranoc, Don Antolinie!




VII.

Od tego dnia Gabryel unikał zebrań w Klasztorze. Żałował swej śmiałości i nie chciał już prowadzić sporów z Don Antolinem... Myślał o niebezpieczeństwie, na jakie naraził się, wypowiadając tak swobodnie swoje idee. Obawiał się, że zostanie wydalony z Katedry i znów zacznie awanturniczą wędrówkę po świecie. Wyrzucał sobie zwyczaj napadania na stare przesądy — Poco wstrząsać pojęciami tych biedaków?... Cóż zaważy w odrodzeniu ludzkości nawrócenie kilku istot, przywiązanych do przeszłości, jak ślimaki do skały.
Przytem brat jego, Estaban, wyszedłszy z lodowatej niemoty, w której zamknął się od czasu powrotu Sagrarii, doradzał ostrożność. Don Antolin doniósł mu i powtórzył po swojemu słowa Gabryela.
— Ma pojęcia dyabelskie — mówił stary — i wygłasza je niewzruszenie w naszym świętym domu, jak gdyby znajdował się w jednym z tych piekielnych zagranicznych klubów. Gdzież to bywał twój brat, żeby nauczyć się podobnych rzeczy? Nigdy nie słyszałem nikogo, wygłaszającego takie herezye... Powiedz mu, że zapomniałem o wszystkiem, ponieważ znam go od dziecka, ponieważ był chwałą naszego seminaryum, a głównie dlatego, że, przy obecnym stanie jego zdrowia, wyrzucenie go z Katedry byłoby nieludzkiem. Lecz skandal podobny nie może się powtarzać. Niech schowa te potworności dla siebie, jeśli mu tak zależy na zatraceniu duszy; lecz tu, a szczególniej wobec tutejszych ludzi ani słowa więcej, słyszysz?... Meetingi w kościele prymasowskim, nie, tego już za wiele! Wreszcie brat twój mógłby pamiętać, otem, że je chleb kościoła, bo przecież kościół żywi ciebie. W tych warunkach niechętne mówienie o najmądrzejszem dziele Boga nie bardzo jest uczciwe.
Odtąd Gabryel starał się nie spotykać z przyjaciółmi i wielbicielami Claveriasu. Przestał chodzić do szewca, a kiedy zobaczył towarzyszy, krążących pod galeryą, porzucał Sagraryę i wchodził na poddasze kapelmistrza.
Teu był teraz w siódmem niebie: mógł grać Gabryelowi nieskończone mnóstwo nowych utworów.
Kiedy chory dostawał ataków kaszlu, Don Luis przestawał grać i zaczynał długie rozmowy ciągle na ten sam temat — sztuki muzycznej.
— Gabryelu — mówił pewnego popołudnia — ty, który jesteś tak dobrym obserwatorem, musiałeś zauważyć, że Hiszpania jest krajem ludzi smutnych, ale hiszpanie nie są melancholikami, ich smutek to smutek odludków i brutali. Albo zanoszą się od śmiechu, albo, wyjąc, płaczą. Nie znają uśmiechów słodkich, wesołości rozumnej, odróżniającej człowieka od bydlęcia. Śmieją się, pokazując zęby; duszę mają ponurą, niby ciemną jaskinię, w której namiętności rzucają się, jak zwierzęta, pragnące ujść z klatki.
— Tak, masz racyę, Hiszpania jest smutną — odpowiedział Gabryel... — Jeśli już nawet nie ubiera się czarno, z różańcem, zawiązanym na rękojeści miecza, jak za dawnych czasów, nie mniej przeto nosi żałobę wewnętrzną, a duszę ma ponurą i niezadowoloną. Przeżyła trzy wieki w okropnych udręczeniach Inkwizycyi, obciążona okropnem zajęciem palenia, lub palenia się na stosach. Skutek tego potwornego istnienia trwa jeszcze. Tak, nie mamy szczerej wesołości.
— W muzyce zaznacza się to więcej, niż gdzieindziej dodał Don Luis. — Niemcy tańczą zmysłowego, wesołego walca z kuflem w ręku, śpiewając „Gaudeamus igitur“ — hymn studencki, wysławiający beztroskie życie materyalne. Francuzi mówią dużo, przerywając mowę wybuchami śmiechu, tańczą, przebierając bezwładnie nogami w powietrzu, i sami drwią ze swego małpiego ułożenia. — Anglicy przemienili gimnastykę na balet, dzięki zdrowej, pewnej swych sił postawie. Każdy z tych narodów w chwili, kiedy odczuwa łagodny smutek poezyi, śpiewa pieśni, romanse, ballady, coś słodkiego, usypiającego duszę i przemawiającego do wyobraźni. Nasze tańce narodowe mają w sobie coś kapłańskiego; przypominają hieratyczną gwałtowność poświęconych tancerzy, zawrotne szaleństwo kapłanki ze wzrokiem błędnym i pianą na ustach padającej w końcu przed ołtarzem. A nasze śpiewy? Są one piękne, jako wytwory różnych cywilizacyi; ale ileż posiadają upojenia i rozpaczy? Odsłaniają duszę chorego narodu, którego najdroższą rozrywką jest patrzenie się na płynącą krew ludzką i na przedśmiertne drgania zwierząt na arenie cyrku.
— Wesołość hiszpańska, radość andaluzyjska. Ah! to śmieszne! — Pewnej nocy w Madrycie byłem na zabawie andaluzyjskiej, to jest najwięcej typowej zabawie hiszpańskiej. Chcieliśmy się uraczyć. Wina, ciągle wina. I czem więcej krążyły kielichy, tem brwi ściągały się mocniej, twarze stawały więcej ponure, ruchy coraz bardziej surowe. — Ole! Ole! Dla nas cała radość życia! Ale radości tej nie było.
— Mężczyźni spoglądali na siebie ze złością; kobiety tupały nogami, klaskały w dłonie, tępo patrząc w przestrzeń, jakgdyby muzyka opustoszała ich czaszki. Tancerki kołysały się, w ruchach wężowych z zaciśniętemi wargami, twardem spojrzeniem, pogardliwe, poważne, nieprzystępne, jak bajadery, odprawiające rytuał religijny. Od czasu do czasu w sennym, monotonnym rytmie zrywał się śpiew cierpki, ostry, jak krzyk człowieka, padającego z rozdartą piersią. A słowa? ponure, jak cela więzienna; czasami piękne pięknością, jaką może mieć skarga więźnia, śpiewającego przed kratą swej ciemnicy. Są tam uderzenia sztyletu, zadane zdradzieckiej kochance, zmyta krwią zniewaga, wyrządzona matce, złorzeczenie sędziemu, posyłającemu na galery caballeros de calanés y faja[10], pożegnanie skazańca, patrzącego na wschód ostatniego poranka; poezya pogrzebowa i szubieniczna, ściskająca serca i zabijająca wesołość. Nawet w hymnach na cześć kobiet nie czuć ani krwi tętniącej, ani siły junaka. I oto muzyka, która ma być rozrywką dla narodu w chwilach wylania się uczuć, muzyka, która będzie go „rozweselała“ być może jeszcze wieki całe! Tak, jesteśmy narodem smutnym. Mamy smutek w mózgach. Umiemy śpiewać, grożąc tylko lub płacząc; a pieśń wydaje się nam tem piękniejszą im więcej w niej westchnień, jęków i rzężenia agonii.
— To prawda — powiedział Gabryel i nie może być inaczej. Naród hiszpański, zamknąwszy oczy wierzył w swych królów i kapłanów, urobił się też na ich obraz i podobieństwo. Wesołość jego je t wesołością mnicha — nieprzystojną i płaską; jego romanse są opowiadaniami, wymyślonemi w refektarzu podczas trawienia. Śmiejemy się zawsze z tych samych powodów — z dziwacznego ubóstwa, z pcheł, z błyszczącego nocnika nieposiadającego innych mebli hidalga, z chytrości zgłodniałego człowieka, kradnącego sąsiadowi zapas okruchów; ze zręczności złodziejów, obcinających sakiewki zakwefionym, dążącym do kościołów, damom; z kobiety niewolnicy, która, pomimo, zamykających ją przez zazdrosnego męża, krat, była więcej występną, niż dzisiaj przy zupełnej wolności. Smutek hiszpana jest dziełem naszych królów, tych złowrogich, chorych królów, którzy, marząc o utworzeniu wszechświatowego cesarstwa, nie widzieli, że własny ich naród umiera z głodu. Widząc, że rzeczywistość nie odpowiada ich nadziejom, stają się hypohondrykami i fanatykami, przypisują swe niepowodzenia karze Boga, więc, żeby Go ułagodzić, oddają się okrutnej dewocyi. Kiedy Filip II dowiedział się o rozbiciu „Niezwyciężonej Armady”, o śmierci tysięcy ludzi, o żałobie, w którą pogrążona została połowa Hiszpanii, nie zadrgały mu nawet powieki. „Posłałem ich na walkę z ludźmi nie z żywiołami,“ powiedział i kończył przerwane modlitwy w kaplicy Eskurialu. Beznamiętny i okrutny smutek tych monarchów gnębi dotychczas nasz naród. Nie bez przyczyny kolor czarny był w ciągu wieków kilku ulubioną barwą dworu hiszpańskiego. Ciemne drzewa królewskich rezydencyi, ponure i chłodne aleje były i są dotychczas ulubionem miejscem ich spacerów. Ich wiejskie pałace posiadają bronzowe dachy, płaskie wieże ozdobione chorągiewkami i aleje tak ponure, jak ogrody klasztorne.
Gabryel, w tym małym pokoiku, mając, jako jedynego słuchacza kapelmistrza, zapominał o ostrożności, jaką zalecał sam sobie, tu mógł mówić bez obawy.
— Usposobienie smutne — mówił — jestto kara natury nałożona na despotów hiszpańskich. Jeśli jaki król urodził się z pewnemi zdolnościami artystycznemi, jak np. Ferdynand VI, zamiast użyć rozkoszy życia, umierał z nudów, słuchając aryi sopranowych, żałośnie kwilonych kobiecym głosem Farinelli. Ci, którzy byli zbyt tępi, ażeby odczuwać piękno sztuki, przepędzali życie całe w lasach, otaczających Madryt, goniąc z fuzyą w ręku za jeleniem i ziewając podczas przerw w polowaniu. Smutek katolicyzmu przeniknął naszych królów do szpiku kości. Kiedy cała ludzkość, ośmielona zmysłowem tchnieniem Renesansu, podziwiała Apolla i oddawała cześć Wenerze, dla monarchii hiszpańskiej ideałem piękna był zapylony, czarny w starych katedrach Chrystus z wilgotnemi ustami, o ciele wyschłem i pokurczonem, o kościstych, ociekających krwią, nogach; — krew tę tak bardzo lubią religie, kiedy się zaczyna zwątpienie, kiedy wiara się chwieje i kiedy popiera się dogmat, kładąc rękę na mieczu. Kiedy w Wersalu wśród marmurowych nimt szemrały fontanny, kiedy dworacy Ludwika XIV w różnobarwnych strojach, krążyli, jak motyle, koło rozkosznych, o cudnych ciałach, kobiet — dwór Hiszpanii ubrany czarno, z różańcem u pasa, przystrojony zieloną wstęgą Inkwizycyi, asystował przy autodafé, a król uważał sobie za zaszczyt, że jest alguazilem i pali heretyków.
— Tak, jesteśmy narodem, nad którym panuje smutek. Ponury smutek tych czarnych wieków trwa jeszcze dotychczas. Myślałem często jakie życie prowadzili wówczas ludzie o umysłach krytycznych. Inkwizycya szpiegowała każde słowo, starała się odgadywać myśli. Zdobycie nieba uważano za jedyny cel całego życia, a zdobycie to z dnia na dzień stawało się trudniejsze. Żeby osiągnąć zbawienie, należało oddać swoje pieniądze kościołowi; stanem najwyższej doskonałości była bieda. Po za poświęceniem dóbr ziemskich, należało modlić się co godzinę, codziennie uczęszczać do kościoła, zapisywać się w bractwa, biczować w krypcie, słuchać głosu „Brata Grzechu śmiertelnego“, przerywającego sen, by przypomnieć, że śmierć jest blisko. Do tego wiecznego strachu dołączała się jeszcze niepewność zbawienia, świadomość, że można dostać się do piekła za jeden grzeszek, niemożliwość zupełnego zaspokojenia tego zawistnego i mściwego Boga; po za ciągłą groźbą cierpień fizycznych, strach przed stosem, strach, który znikczemniał nawet ludzi inteligentnych.
— Tem się tłomaczy cyniczna spowiedź kanonika Llorente, tłomaczącego dlaczego został sekretarzem Inkwizycyi: „mówiono o pieczeniu ludzi, więc, żeby nie być pieczonym, stanąłem po stronie piekących“. Ludzie inteligentni nie mieli innego wyjścia. Czyż można opierać się i buntować? Król, pan życia i majątku, był tylko sługą biskupów, zakonników i inkwizytorów. Monarchowie Hiszpanii oprócz pierwszych Burbonów wszyscy byli sługami Kościoła. W żadnem państwie tron nie był w takiej zgodzie z ołtarzem, jak u nas. Religia mogła się obyć bez królów, ale królestwo nie utrzymałoby się bez religii.
— Szczęśliwemu wojownikowi, conquistadorowi, tworzącemu sobie państwo, z początku nie był potrzebny ksiądz: miecz i szacunek, jaki rozbudzały wielkie czyny, wystarczały mu najzupełniej. Ale, wobec zbliżającej się śmierci, zaczyna myśleć o swych spadkobiercach, nie otoczonych chwałą, wzbudzającą strach i uwielbienie, i wtedy, za pośrednictwem księdza, bierze sobie za tajemniczego sprzymierzeńca Boga, który czuwać będzie nad zachowaniem jego korony.
— Założyciele dynastyi panują z „łaski siły“, a ich następcy „z łaski Boga“.
Gabryel umilkł na chwilę. Dusił się. Piersi jego rozrywał tak gwałtowny kaszel, że aż się kapelmistrz przeraził.
— Nie lękaj się, Don Luisie — powiedział, przyszedłszy do siebie. — Napada mnie to codziennie. Jestem chory i nie powinienem tyle mówić; ale to nad moje siły. Gniewają mnie wszystkie nielogiczności religii i państwa nietylko u nas, ale na całym świecie...
— Mnie — rzekł kapelmistrz — nie obchodzi nic polityka. Respublika czy monarchia, wszystko mi jedno. Moją jedyną ojczyzną jest sztuka. Nie wiem czem jest monarchia w innych krajach, wiem tylko, że u nas już umarła. Znosimy ją, jak wiele innych szczątków przeszłości, ale nie wzbudza żadnego zapału, nikt nie byłby w stanie poświęcić się dla niej. Myślę, że nawet ci, którzy żyją w jej cieniu i których interesy łączą się z interesami tronu, mają więcej oddania się w ustach, niż w sercu.
— W samej rzeczy tak jest — odpowiedział Gabryel. — Ostatnim kochanym i popularnym monarchą był Ferdynand VII. Dla takiego narodu taki monarcha! Od tego czasu naród wykształcił się trochę, trochę wyemancypował; ale dla królów naszych nie istnieje postęp; przeciwnie, zdaje się, że cofnęli się oni, wyrzekając się coraz więcej antyklerykalnych i reformatorskich dążeń pierwszych Burbonów. Dzisiaj, gdyby nauczyciele, wychowujący młodego księcia powiedzieli: „Chcemy zrobić z niego Don Carlosa III”, zgorszyłyby się nawet kamienie pałacu. Polityka austryacka zmartwychpowstała na podobieństwo tych pasożytniczych, zawsze daremnie pielonych roślin. Jeśli w siedzibie naszych królów przytaczają kiedy przykłady przeszłości — przypomina się tylko cesarzy austryackich, ale zapomniano tam całkowicie o panujących, którzy zabili moralnie Inkwizycyę, wygnali jezuitów cudzoziemskich, którzy przyszli cywilizować Hiszpanię — mistrzów Arandy i Florida-Blanki. Jezuici, mnichy i kler rozkazują i rządzą wszędzie, jak za najgorszych czasów Carlosa II. Tak, Don Luisie, powiedziałeś prawdę — monarchia umarła. Między krajem i nią jest taki sam stosunek, jak między żyjącym i trupem. Odwieczne lenistwo hiszpanów, ich ociężała nieruchawość, bojażń przed nieznanem, właściwa narodom zacofanym, przedłużają istnienie instytucji, nie posiadającej na swe usprawiedliwienie, jak inne podobne państwa, nawet powodzenia na wojnie.


∗             ∗

Prawie każdy poranek Gabryel spędzał obok swej siostrzenicy. Ukołysany rytmicznym terkotem maszyny, wpatrywał się w materyał, wychodzący z pod skaczącej igły. Przyglądał się Sagrarii, zawsze smutnej, cichej, oddającej się pracy z dziwną zajadłością. Kiedy od czasu do czasu podnosiła głowę, by poprawić nitkę i wzrok jej spotykał się ze wzrokiem Gabryela — twarz jej wtedy ożywiała się bladym uśmiechem. W odosobnieniu, w jakiem zostawiło ją oburzenie ojca, czuli potrzebę zbliżenia się do siebie, jakgdyby byli zagrożeni tem samem niebezpieczeństwem. Choroba połączyła ich. Miał litość dla nieszczęśliwej, widząc, w jakim stanie świat oddał ją domowemu ognisku, od którego uciekła. Czasami cierpiała okrutnie. Uśmiech odkrywał zepsute jej zęby. Jej skórę, niegdyś tak białą i delikatną, pokrywały czerwone plamy; lecz pomimo to wszystko młodość w swej wiosennej sile nie przestawała kwitnąć wśród tego zniszczenia i nadawała blasku oczom i wdzięku uśmiechowi.
Niekiedy Gabryel podczas bezsennych nocy, dręczony atakami kaszlu, z piersią i głową pokrytą chłodnym potem, słyszał ze swego łóżka ciche skargi siostrzenicy. Starała się je zagłuszyć. Nie chciała, żeby ktokolwiek w domu wiedział o jej męczarni.
— Co ci było wczoraj wieczorem — pytał nazajutrz rano. — Dlaczego skarżyłaś się?
I Sagraria, wahając się z początku, przyznawała się w końcu.
— Mam straszny ból w kościach, chwyta mię, jak tylko wejdę do łóżka. Zdaje mi się wówczas, że rwą mnie na kawały... A ty stryju, jakże się czujesz? Całą noc kaszlałeś. Dusisz się kompletnie...
I ta para inwalidów zapominała o swej własnej nędzy, myśląc o niedoli towarzysza. Ciepłe współczucie wytworzyło się między niemi; odczuwali ku sobie nie pociąg zmysłów, lecz braterskie przywiązanie, zrodzone przez nieszczęście.
Często Sagraria namawiała stryja, żeby poszedł rozerwać się trochę. Martwiła się, widząc go siedzącego nieruchomo obok siebie, kaszlącego boleśnie i spoglądającego na nią, jak na przedmiot adoracyi.
— Idźżesz sobie, stryju — mówiła, udając wesołość. — Działa mi to nerwy, kiedy patrzę na ciebie, siedzącego tak spokojnie, rozsądnie, jak święty na obrazie; dotrzymujesz mi towarzystw a, choć czujesz wielką potrzebę czynu i ruchu! Idź do swych towarzyszy. Złorzeczą mi oni, wyobrażając sobie, że to ja cię zatrzymuję... Proszę cię, stryju, przejdź się! Pomów o rzeczach, które cię tak ożywiają, a których ci biedacy słuchają z ustami otwartemi. Ale zważaj na chłodne powietrze i nie męcz się zanadto.
Rady te często powtarzane, sprawiły, że Gabryel powoli zapomniał o swem postanowieniu zachowania ostrożności. Wreszcie wielbiciele jego na Claveriasie czatowali nań i korzystali skwapliwie z każdej sposobności porozmawiania z nim. Zmieniono tylko miejsce zebrań.
— Spotykajmy się w wieży — powiedział pewnego dnia dzwonnik. — Srebrna-laska wścieka się na nas, zagroził nawet szewcowi, że wyrzuci go z klasztoru, jeśli nie przestaniemy zbierać się u niego. Dla mnie nie będzie taki srogi, zna mnie. Zresztą, jeśli on rządzi w klasztorze, ja panuję na wieży; i jeśli zechce nas szpiegować i dawać nauki moralne, potrafię zrzucić ze wschodów przeklętego skąpca.
I znów weszło Gabryelowi w zwyczaj zbieranie się u dzwonnika. Ściany mieszkania, niegdyś bielone wapnem, były teraz ubrane pożółkłymi rysunkami, przedstawiającymi epizody z wojny karlistowskiej. Tu Gabryel spotykał dawnych swych słuchaczy, nie wyłączając Don Martina, jałmużnika klasztoru żeńskiego, wchodzącego ukradkiem, by nie być schwytanym przez Don Antolina — i szewca, który kradł nocy czas, tracony we dnie na słuchanie Gabryela. Człowiek ten, najdzikszy i najwięcej skryty z całego otoczenia, był najsilniejszym ze wszystkich, kiedy mówił: w olbrzymich skokach przechodził do nowych idei i przyjmował odrazu najdalsze ideały.
— Jestem tem wszystkiem, czem ty jesteś, Gabryelu — mówił gwałtownie. — Jesteś anarchistą! jestem nim również. Chcesz, żeby biedak żył, bogaty pracował, żeby każdy posiadał to, co zarobi, żeby wszyscy pomagali sobie? To samo mówiłem na swój sposób, kiedyśmy, z bronią na ramieniu, boicą na głowie, przebiegali świat. Co do religii, której sprawa niegdyś wprawiała mnie w szał, o to nie troszczę się teraz. Słuchając ciebie, przyszedłem do przekonania, że są to androny, wymyślone przez ludzi zręcznych, potrzebne, żeby nieszczęśliwi godzili się z niedolą ziemską w nadziei rozkoszy niebieskich. Nie jestto głupio pomyślane; przecież ci, którzy po śmierci nie znajdą tego nieba, nie przyjdą się tu o nie upominać.
Pewnego dnia Gabryel chciał zwiedzie klatkę dzwonnicy. Było to na wiosnę; powietrze było gorące, niebo przezroczysto lazurowe.
— Nie widziałem Gorda od czasów mego dzieciństwa — powiedział. — Wejdźmy tam. Obejrzę Toledo po raz ostatni w życiu.
I w towarzystwie swych uczniów wszedł zwolna na wąziutkie kręte wschody. W górze wilgotny wiatr, szemrząc, przechodził przez olbrzymie kraty, za któremi wisiały dzwony. W pośrodku sklepienia zawieszono sławny Gorda, którego olbrzymie cielsko z bronzu było z jednej strony całkowicie popękane; serce dzwonu, pokryte rysunkami, wielkie, jak słup kolumny, wisiało niżej; drugie — mniejsze, zajmowało wgłębienie dzwonu. Czarne, pospolite dachy katedry ciągnęły się u stóp Gabryela. Naprzeciw, na wzgórzu, wznosił się Alkazar wyższy i obszerniejszy, niż gmach świątyni, jakgdyby zachowywał umysł imperatora, co go stawiał, tego Cezara katolicyzmu, bojownika wiary, który, pomimo wszystko, pragnął utrzymać kościół pod swoją władzą.
Miasto rozrzuciło swe budowle naokoło katedry. Domy znikały w powodzi wież, kopuł i absyd. Gdziekolwiek obróciłeś oczy, wszędzie spotykałeś kościoły, kaplice, klasztory, byłe szpitale. Religia poddała swej władzy dawne przemysłowe Toledo i teraz gniotła jeszcze swą kamienną skorupą zmarłe miasto. Na niektórych dzwonnicach powiewał mały czerwony sztandar, z białym kielichem, znaczyło to, że, świeżo wyświęcony, ksiądz odprawiał pierwszą mszę.
— Nie byłem tu nigdy jeszcze, i dawno nie widziałem tego sztandaru — powiedział Don Martin, siadając na belce obok Gabryela. — Zaciąganie się do stanu kapłańskiego nie przerywa się ani na chwilę, a większość rekrutów wybiera karyerę duchowną, dlatego, że widzi Kościół ciągle tryumfujący, więc ma nadzieję świetnej przyszłości. Biedni ludzie. Mnie również zaprowadzono przed ołtarz wśród śpiewu i mów uroczystych, jak tryumfatora. Dym kadzideł przesłaniał wszystko przed memi oczyma; rodzina płakała ze wzruszenia, widząc mnie sługą Boga... Ale nazajutrz po święcie, kiedy zgasną świece i kadzielnice, kiedy kościół przyjmie swój zwykły wygląd, zaczyna się życie nędzy i intryg. Trzeba zarobić na kawałek chleba!... Cóż znaczy siedem douros na miesiąc!...
Gabryel potakiwał ruchem głowy.
— Tak, jesteście pierwszemi ofiarami. Czasy wielkich majątków duchownych minęły bezpowrotnie. Nieszczęśliwi chłopcy, wdziewający sutannę w nadziejach zdobycia mitry, robią na mnie wrażenie emigrantów, udających się w strony dalekie, mające sławę krajów bogatych, które jednak przez wieki całe eksploatowane, są więcej wyniszczone, niż kraj ich własny.
— Ma pan racyę, Gabryelu. Jednakże matka-kościół ma w piersiach dosyć mleka dla wszystkich swoich dzieci; ale tylko niektóre dostają się do nich, piją też tyle, że ledwie nie pękną, kiedy inne umierają z wycieńczenia... Bawi mnie dowodzenie, że Kościół nasz jest demokratyczny i że panuje w nim równość. Nigdzie nie spotykamy równie bezlitosnego despotyzmu.
— Początkowo papieże i biskupi byli wybierani przez wiernych i jeśli nadużywali swej władzy, składano ich z urzędu. Dziś istnieje w Kościele arystokracya, zaczynająca się od kanoników, a ten, który zdobywa mitrę, przed nikim nie zdaje rachunków. W urzędach świeckich usuwają urzędników z posad, zmuszają ministrów do dymisyi, degradują wojskowych, nawet królów zrzucają z tronów. Jakiejże odpowiedzialności podlegać mają papieże i biskupi, skoro są poświęceni i oświeceni przez Ducha Św.? Jeśli zażądasz sprawiedliwości, odeślą cię do trybunałów, których sędziowie należą do tej samej arystokracyi duchownej...
Don Martin zamilkł na chwilę, jakgdyby zbierał wspomnienia, potem znów zaczął:
— A to ubóstwo Kościoła w Hiszpanii jest wprost żartem! Niesłychanie względne ubóstwo. Bezwątpienia duchowieństwo hiszpańskie nie posiada obecnie, jak niegdyś, połowy wszystkich bogactw narodu; ale właśnie u nas Kościół jest jeszcze najlepiej traktowany, a państwo oddaje mu lwią część swych dochodów. Przelewa ono tam z naszego budżetu czterdzieści jeden milonów, a ta cyfra, która wydaje mi się dziś śmiesznie małą, jest olbrzymią w kraju, który daje zaledwie dziewięć milionów na oświatę i jeden milion na dobroczynność publiczną.
— Żeby zachować dobre stosunki z Bogiem Hiszpanie wydają pięć razy więcej, niż na naukę czytania. W dodatku cyfra czterdziestu jeden milionów jest wystawiona tylko dla zamydlenia oczu ludzkich; gdyż trzeba tu jeszcze wziąć pod uwagę najrozmaitsze zapomogi i pensye. Kościół w ministeryum spraw wewnętrznych ma swoje konto na misye cudzoziemskie; w ministeryum wojny i marynarki na kapelanów wojskowych; to samo dzieje się w ministeryum oświaty i sprawiedliwości. Ma swoje konto, ażeby podtrzymywać przepych pontyfikatu rzymskiego, więc my płacimy mu ambasadora; bierze na reperacyę kościołów, na biblioteki biskupie na kolonizacyę Fernando-Poo, na nieprzewidziane wypadki; doprawdy nie wiem już wielu tych tytułów dodatkowych... Trzeba zresztą określić ściśle sumę, jaką naród hiszpański płaci dobrowolnie Kościołowi: Bulla na świętą wojnę produkuje przeszło dwa i pół miliona rocznie; a pomoc dawana osobiście przez wiernych, a dochody, które ciągną zakony religijne z świętego ministeryum, to jest także dobry kąsek; dalej zapomogi, dawane przez rady miejskie i radę główną, dochodzą również do sum znacznych... Zaprawdę Kościół, mówiący bez przerwy o swej nędzy, dostaje od państwa, od instytncyi i osób prywatnych, przeszło trzysta milionów rocznie, to jest prawie dwa razy tyle, co kosztuje obrona narodowa. Nie przeszkadza to, że w zakrystyach narzeka się na ciężkie czasy!...
— Tak jest, trzysta milionów! Obliczyłem to dobrze. A ja, członek kleru, zarabiam siedem douros miesięcznie; większość wikaryuszów jest gorzej płatna, niż prości robotnicy, a tysiące księży jest zmuszonych do biegania od zakrystyi do zakrystyi, by dostać mszę, która zapewni im obiad! Gdzież podziewają się te wszystkie pieniądze? Zabiera je arystokracya Kościoła: my jesteśmy tylko dworską gawiedzią. Cóż za nieporozumienie, Gabryelu! Wyrzec się miłości i rodziny, unikać uciech światowych, ubrać się w suknie żałobne i za tyle poświęceń zarabiać mniej, niż ci, którzy tłuką kamienie na szosie! Nie męczymy się, to prawda: jesteśmy pewni, że nie spadniemy z rusztowania; ale nędza nasza jest większa, niż nędza wielu robotników. Nie możemy przecież żebrać z powodu ubrania, któremu winniśmy szacunek! Kiedy w Hiszpanii skończyło się panowanie katolicyzmu, my tylko musieliśmy ponieść wszystkie konsekwencye tego, my, maluczcy. Kapłan jest biedny — katedra także; lecz książęta Kościoła zachowali swoje tysiące douros rocznie i główny sztab duchowny śpiewa spokojnie antyfony, nie potrzebując troszczyć się o kęs chleba...
Nastało południe. Dzwonnik zniknął. Słychać było zgrzyt łańcuchów na blokach i uderzenie gromu wstrząsnęło całą wieżą. Metal i kamień drżały; zdawało się, że nawet powietrze poruszało się w przestworzu.
Gorda huczał, ogłuszając wszystkich, znajdującym się obok niego. W chwilę potem w sąsiednim Alkazarze rozbrzmiał bojowy rozgwar trąb i bębnów.
— Wiecznie ta sama historya — powiedział Gabryel z uśmiechem — *wiele hałasu o nic!


∗             ∗

Zbliżał się dzień święta Bożego-Ciała. Życie w katedrze biegło bez żadnych wydarzeń. Niekiedy w Górnym klasztorze mówiono o zdrowiu Jego Eminencyi. Wielkie nieprzyjemności, jakie spotykały kardynała ze strony kapituły, pogorszyły j ego zdrowie i zmusiły do pozostawania w łóżku. Mówiono nawet, że miał silny atak i że życiu jego grozi niebezpieczeństwo.
— Jest chory na serce — twierdził Tato, zawsze doskonale obznajmiony z tem, co się działo na dworze biskupim. Donna Vizytacia, widząc cierpienia Don Sebastyana, płacze, jak Magdalena i przeklina kanoników.
Pewnego poranku Vara de palo, siedząc przy śniadaniu, zaczął mówić o upadku święta, niegdyś tak wspaniale obchodzonego w Toledo. Gwałtowny żal wyrwał go na chwilę z ponurego milczenia, jakie nakazywał sobie w obecności córki.
— Nie poznasz naszego prawdziwego Bożega Ciała — mówił do Gabryela. — Pozostały tylko wspaniałe dywany, rozściełane przed katedrą. Olbrzymów nie ustawiają już przed Drzwiami Przebaczenia, a procesya bywa sobie byle jaka.
Nie mniej skarżył się kapelmistrz.
A msza, panie Estabanie! Jakaż nędzna msza na tak wielkie święto! Cztery instrumenty, wynajęte w mieście i kilka kawałków Rossiniego — byle broń Boże nie zadługich — trzeba byłoby za nie drogo płacić. W takich warunkach stokroć lepiej byłoby zadowolić się organami.
Stary obyczaj wymaga, ażeby w wilię święta przed katedrą grała muzyka akademii wojskowej. Całe Toledo zbiega się na tę serenadę, która jest wypadkiem dnia w monotonnem życiu miasta. Prócz tego zjeżdża się z Madrytu i z prowincyi wielu cudzoziemców na walkę byków, co odbywa się nazajutrz.
Dzwonnik zaprosił swych przyjaciół na muzykę, której słuchano z galeryi greko-rzymskiej w głównej fasadzie. Z chwilą, kiedy pogaszono światła na Claveriasie i kiedy Don Antolin zamknął drzwi od ulicy, Gabryel i inni, nie wyłączając Sagrarii, przemknęli się ostrożnie do Mariano. Towarzyszyła też mężowi żona szewca, jak zawsze z niemowlęciem, uwieszonem u obwisłych piersi. Usiedli wszyscy przed kamienną balustradą.
Ratusz był przybrany girlandami świateł, odbijających się na granicie katedry, jak łuna pożaru. Między małemi drzewami przechadzały się przybrane w kwiaty dziewczynki w białych sukniach. Za nimi postępowali kadeci z dłonią na rękojeściach szabel — smukli i zręczni w szerokich, tureckich szarawarach. Ponad czerwonością oświetlonego placu, wzrok gubił się w bezmiernej głębi ciemnego, letniego, usianego pyłem gwiazd, nieba.
Muzyka ucichła; iluminacyę zgaszono, a mieszkańcy katedry nie mieli odwagi powrócić do swych siedzib — tak było im tu dobrze! Ci ludzie, żyjący w zamknięciu i ciszy Claveriasu, radowali się, mając przed sobą przestrzeń swobodną, a u stóp wspaniałe Toledo.
Sagraria, która od chwili przewrotu nie wychodziła z górnego klasztoru, z zachwytem wpatrywała się w niebo.
— Ile tu gwiazd — szeptała — marząc.
— Niebo jest, jak pole — powiedział dzwonnik — im piękniejsza pogoda, tem gęściej wschodzą gwiazdy.
Nastała długa cisza, którą Mariano przerwał pytaniem:
— Co to jest niebo? Co jest po za tą błękitną przestrzenią?
Plac był już zupełnie pusty i ciemny. Rozjaśniało go tylko mdłe gwiazd światło. Z olbrzymiego lazurowego sklepienia spływała cisza religijna, której majestat przeniknął te proste dusze.
— Nie jesteście w stanie ogarnąć pojęcia nieskończoności. Nauczono was pierwotnej legendy o stworzeniu świata, wymyślonej przez kilku nieświadomych żydów z zakątka Azyi: według tej pobożne] legendy świat jest dziełem Boga osobowego, podobnego do człowieka; ten olbrzymi robotnik zrobić go miał w ciągu dni sześciu. O ileż rzeczywistość jest więcej godną podziwu i ile wiedza przechodzi pięknością opowiadania biblijne. Ta ziemia, tak w pojęciach naszych wielka i przez nas zaludniona, jest tylko atomem we wszechświecie. Nawet słońce, które w porównaniu z ziemią wydaje się nam olbrzymie, jest tylko ziarnkiem pyłu w nieskończoności. To, co nazywamy gwiazdami, są to słońca takie, jak nasze, otoczone planetami podobnemi do naszej ziemi, lecz oddalenie czyni je niewidzialnemi. Wieleż ich jest? W miarę, jak człowiek udoskonala instrumenty optyczne i przenika coraz bardziej przepaści niebieskie, odkrywa ich coraz więcej. Za światami znanemi ukazują się w głębi nocy światy nowe. Globy, toczące się w przestrzeni, są niezliczone. Jedne — to zamieszkałe, jak nasz, światy; na innych niegdyś kwitło życie — dziś zamarłe, samotnie krążą w bezmiarach, oczekując na nową ewolucyę życia; inne w końcu dopiero rodzić się zaczynają. Droga mleczna jest pyłem gwiazd, tworzących dla naszych oczu jedne masę; jednakże między niemi leżą przestrzenie, w których mogą się wygodnie poruszać trzy tysiące takich, jak nasze słońce z całą eskortą planet.
— Więc — spytał nieśmiało stary organista, ukazując na katedrę — czegóż nas tam uczą?
— Niczego, — odpowiedział Gabryel.
— A my ludzie czem jesteśmy — spytał Perrero?
— Niczem.
— A państwo, prawa, obyczaje społeczne? — dorzucił dzwonnik.
— Niczem, zawsze niczem.
Sagraria utkwiła w stryju oczy, rozszerzone przez kontemplacyę nieba.
— A Bóg — pytała głodkim głosem.
— Gdzie jest Bóg? Gabryel stał oparty o balustradę galeryi. Sylwetka jego odrzynała się czarno od usianego gwiazdami nieba.
— Bóg, powiedział — to my i wszystko, co nas otacza. To życie, które ze swemi cudownemi przemianami, zdaje się ciągle zamierać, a przecież ciągle się odradza, to ten bezmiar, który nas przeraża i który przekracza granice naszej inteligencyi; to materya, która się ożywia przez siłę spojoną z jej substancyą i od niej nierozdzielną. Słowem, Bóg to świat — wraz z człowiekiem. Lecz jeśli mię pytacie o Boga osobowego, mściwego i kapryśnego, który, jak uczą nas religie, stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje, o tego Boga, który wywiódł wszechświat z nicości, twórcę naszych czynów, stróża naszych dusz, Boga, który posłał swego syna na świat, by nas nas odkupił, Boga tego szukacie napróżno w głębiach nieskończoności, jest on tylko wymysłem naszego mózgu; a kiedy go człowiek sobie wynalazł, ziemia już od milionów lat istniała.




VIII.

Rano w dzień Bożego Ciała, pierw szą osobą, którą Gabryel spotkał, wychodząc z Klasztoru, był Don Antolin, przeglądający i liczący kartki w swych książeczkach.
— Mamy dziś wielki dzień — powiedział Gabryel, chcąc przypodobać się księdzu. Będzie pan miał dobre dochody, przyjedzie wielu cudzoziemców.
Don Antolin spojrzał badawczo na Gabryela, mając w podejrzeniu szczerość słów jego. Lecz, przekonawszy się, że ten nie drwi, odpowiedział z zadowoleniem:
— Tak, święto zapowiada się dobrze. Będzie wiele osób, pragnących obejrzeć nasze skarby... Ach, moje dziecko, bardzo nam tego potrzeba! Ty, który radujesz się z naszych nieszczęść, powinieneś być zadowolony! Jesteśmy w takiej nędzy, że musimy robić nadludzkie wysiłki, by zapłacić te głupie parę groszy, które trzeba teraz wydać.
I Don Autolin zamilkł, oczy jednak miał ciągle utkwione w Gabryela. Na twarzy jego odmalowała się gra dziwnych uczuć, jakgdyby niezwykła myśl przyszła mu do głowy, a on z niepokojem pytał sam siebie, czy przyjąć ją lub odrzucić. Wreszcie oblicze jego opromienił radosny uśmiech.
— A propos, Gabryelu — powiedział słodkim a jednocześnie zaczepnym tonem — mówiłeś któregoś dnia, że pragnąłbyś trochę zarabiać, aby ulżyć bratu. A więc dziś nastręcza się sposobność zarobku. Czy nie chciałbyś być jednym z tych, którzy ciągnąć będą wóz z Najświętszym Sakramentem?
Gabryel miał już złośliwemu księdzu, w którego słowach uczuł ironiczne naigrawanie, odpowiedzieć dumnie, lecz nagle owładnęła nim chęć tryumfu nad Srebrną Laską — postanowił przyjąć propozycyę. Przytem byłby naprawdę szczęśliwy, gdyby mógł przynieść parę groszy do domu, którego budżet obecność jego bardzo nadwyrężała. Skromna pensya brata i drobne dochody od kapelmistrza przestały wystarczać, skoro Estaban musiał żywić chorego, który sam zjadał tyle, co reszta rodziny — Vara de Palo wiedział, że jedyna nadzieja uzdrowienia polegała na odżywianiu i w swej troskliwej dobroci nie zbliżał się nigdy do brata, bez jakiegoś przysmaku do jedzenia, lub picia. Dlatego też w ostatnich dniach miesiąca bywał zmuszony prosić o pomoc Srebną Laskę i poddawać się lichwiarskim wymaganiom starego księdza. Skrupuły, wywołane przez miłość własną, znikały wobec nadziei zarobienia paru pesatas.
— Ależ nie, ty tego nie zrobisz — zaczął znów Don Antolin, tonem drwiącym. — Jesteś na to zbyt „zielony“, twoja godność ucierpiałaby, gdybyś był zmuszony nieść Pana po ulicach Toleda.
— Myli się pan — odparł Gabryel. — Jeśli chodzi tylko o to, żeby chcieć — ja chcę. Ale czy chory będzie w stanie podołać pracy?
— Nie niepokój się o to — odpowiedział ksiądz z przekonaniem. — Tuzin mężczyzn będzie pchało wóz, a będą to chłopy mocne. Będziesz tam tylko dla zaokrąglenia liczby. Wreszcie każę im traktować ciebie z pewnymi względami.
— W takim razie postanowione, Don Antolinie,;możesz liczyć na mnie. Chętnie zarobię zawsze, jeśli nadarzy się sposobność. Zejdę w tej chwili do katedry.
Zdecydowała go ostateczna chęć wyjścia na miasto, nie będąc przez nikogo widzianym — przechadzania się po ulicach Toleda, gdzie nie postawił stopy, odkąd zamknął się w katedrze; przytem próżność jego łechtało to paradoksalne położenie: bezwyznaniowiec, obalający wszystkie twierdzenia religii — niesie wobec pobożnego tłumu katolickiego Boga. Bezwątpienia Srebrna-Laska będzie się również cieszył, upatrując zwycięstwo religii w tem, że nawet jej wrogowie muszą nieść Boga na swych ramionach; ale on, Gabryel, patrzył na to inaczej; pod wozem eucharystycznym będzie reprezentował zwątpienie i negacyę, utajone wewnątrz kultu wspaniałego jeszcze przez zewnętrzny przepych, ale pozbawionego wiary i przekonania. Czyż nie jestto w pewnej mierze symbolem?
Kiedy Gabryel wszedł do Katedry, nabożeństwo kapituły skończyło się już i zaczynała się msza. Dzieci, zebrane we drzwiach zakrystyi, omawiały ważny wypadek, który mącił uroczystość. Jego Eminencya nie przyszedł na chór i nie będzie brał udziału w procesyi. Mówiono, jakoby prałat był chory; ale personel katedralny uśmiechał się znacząco, przypominając sobie, że chory ten w przeddzień wieczorem odbył spacer aż do ermitażu Nuestra Senora de la Cabeza, co trwało blizko półtorej godziny. Prawdą było, że kardynał nie chciał widzieć kanoników; był na nich wściekły i, nie pokazując się na ich czele podczas uroczystości, pragnął im przez to wyrazić swoją niechęć.
Gabryel przebiegł nawy. Napływ wiernych był znacznie większy, niż zwykle, a jednakże zdawało się, że katedra jest jeszcze pusta, Między chórem i głównym ołtarzem w transepcie klęczało kilka zakonnic w spiczastych, wykrochmalonych kornetach; pilnowały one uczennic, ubranych w czarne sukienki, z czerwonemi lub niebieskiemi wstążkami, stosownie do szkoły, do której uczęszczała. Kilku łysych i otyłych oficerów akademii wojskowej słuchało mszy, stojąc z czapkami, założonemi na rękojeściach szabel. W tym napływie ludzi, roztargnionych przez muzykę, widać było uczennice z kolegium panien szlacheckiego pochodzenia — jedne młode dziewczątka, dzieci prawie, inne wspaniałe damy w całym przepychu swego rozwoju, patrzące wokoło błyszczącemi, jak rozżarzone węgle, oczyma. Miały one na sobie czarne jedwabne suknie i koronkowe mantylki, podniesione aż do wpiętych we włosy grzebieni; twarze ich były mocno uróżowane, jak przystało na damy z arystokracyi; wdzięk ich miał przez to coś wyzywającego, rzekłbyś, że wyszły wprost z jakiegoś obrazu Goyi.
Stryj zobaczył swego siostrzeńca Tato, odzianego, jak magnat florentyński, w szkarłatną suknię, uderzającego kijem o bruk w celu odpędzenia psów. Tato kłócił się z grupą pastuchów; byli to ludzie opaleni, pokręceni jak wiciny, w brunatnych kurtkach, sandałach i kamaszach; kobiety w czerwonych chustkach, pomiętych i pocerowanych sukniach, które wysłużyły już napewno kilku pokoleniom. Zeszli oni ze swoich gór, ażeby zobaczyć święto Bożego Ciała i ciągnęli teraz wzdłuż naw, z oczyma, pełnemi zdziwienia, przerażeni odgłosem własnych kroków, drżący ilekroć organy głośniej zagrały, zda się w obawie, ażeby ich nie wypędzono z tego wspaniałego pałacu, tak pięknego, jak w bajce. Kobiety ukazywały palcami na kolorowe szyby witrażów, na rozety portalu, na złoconych rycerzy z zegara, na rury organów. Stawały one nieruchomo, osłupiałe z otwartemi ustami. Perrero w swym czerwonym kostyumie wydawał się im księciem i wzruszeni jego wspaniałością nie rozumieli co do nich mówi.
Gabryel zajrzał przez kratę na chór. Wszystkie siedzenia w górnych i dolnych stalach były zajęte. Nie tylko kanonicy i beneficenci byli na swoich miejscach, znajdowali się tu także księża z kaplicy królów i prebendynści z kaplicy mozarabskiej — tych dwóch maleńkich kościółków, żyjących swojem własnem życiem i cieszących się trądycyonalną autonomią wewnątrz katedry.
W pośrodku chóru zobaczył przyjaciela swego kapelmistrza, wybijającego takt małą hebanową laseczką. Około niego grupował się jakiś tuzin muzykantów i śpiewaków, których zagłuszała całkowicie lawina dźwięków za każdym razem, ilekroć na górze zaczynał im akompaniować organ. Don Luis dyrygował jednak zrezygnowany.
W głównym ołtarzu na wozie kwadratowym stała custodia, dzieło mistra Villalpando: — kapliczka gotycka, połyskująca złotem w blaskach drżących płomieni świec woskowych. A było to dzieło tak misterne, tak powietrzne, że za najlżejszem poruszeniem górne jego części drżały, jak snopy kłosów na wietrze.
Powoli przybywały osobistości, zaproszone na procesyę: panowie z miasta czarno ubrani; profesorowie Akademii, w paradnych kostyumach, ze wszystkimi orderami; oficerowie gwardyi w mundurach, przypominających mundury armii z początku XIX stulecia. Między nawami przechodziły, kołysząc się i skacząc, dzieci, przebrane za anioły: — anioły é la pompadour w kaftanikach z brokateli, w bucikach o czerwonych obcasach, koronkowych żabotach, skrzydłach z mosiądzu, przyczepionych do pleców, i w czapeczkach z piórami na białych perukach. — Dla uczczenia święta, kościół prymasowski wyjmował wszystkie tradycyjne kostyumy. Liberya galowa, którą przybrała służba kościelna była z XVIII wieku. Dwaj ludzie, którzy prowadzili wóz, mieli upudrowane i ufryzowane włosy, czarne spodnie i czarne fraki. Zakrystyanie i stróże kościelni mieli duże sztywne białe kołnierze (golillas) i peruki; brokatela i aksamit okrywały ciała tych wszystkich biedaków. Nawet akolici olśniewali blaskiem złotych dalmatyk.
Główny ołtarz był ubrany, wprost bezcennymi dywanami i Tanto monta[11] sławnemi suknami Królów Katolickich, pełnemi emblematów i herbów. Podarował je Katedrze kardynał Cisneros. Biskup wikaryusz, odprawiający mszę i dyakoni, którzy mu assystowali, ociekali potem pod starożytnymi ornatami i kapami o wspaniałym wypukłym hafcie. Były one tak ciężkie i niewygodne, jak zbroje żelazne.
Zbliżała się godzina procesyi. Katedra zaczynała się ożywiać. Drzwi zakrystyi zamykały się i otwierały z głuchym hałasem, służba kościelna przechodziła z miejsca na miejsce. Po skończonej mszy, organ zaczął ryczeć jakiegoś ogłuszającego marsza, coś w rodzaju tańca Czerwonoskórych. Tymczasem szykowano procesyę. — Dzwony biły. Muzyka Akademii wojskowej przestała grać; słychać było komendę oficerów i suche uderzenie kolb — to oddział kadetów składał broń do nogi.
Don Antolin ze swą srebrną laską i w pluwialu z brokateli biegał po wszystkich kątach, zbierając służbę kościelną. Spocony i czerwony zbliżył się do Gabryela.
— Idź na swoje miejsce. Już czas.
I zaprowadził go do głównego ołtarza przed custodia. Gabryel z dziewięciu innymi mężczyznami weszli pod wóz, podnosząc materyę, którą przybrane były jego boki.
We wnętrzu tej jakby klatki musieli się zgarbić. Ich czynność polegała na popychaniu woza, który posuwał się na ukrytych pod materyą kołach. Na zewnątrz z przodu i tyle woza znajdowało się dwóch ludzi w białych perukach i czarnych frakach, którzy kierowali dyszlami na krętych uliczkach miasta. Gabryela postawiono w pierwszym rzędzie — miał uprzedzać towarzyszy kiedy należy ruszać, a kiedy zatrzymywać się. Wspaniała custodia wznosiła się na platformie; między nią i wozem znajdowało się próżne miejsce. Przez to miejsce Gabryel mógł widzieć co się na zewnątrz dzieje.
— Baczność! Ruszam — mówił Gabryel, patrząc na dany sygnał.
I święty wóz potoczył się wolno po pochyłych deskach podłogi, ułożonej na stopniach ołtarza. Za kratą trzeba było wóz powstrzymać. Tłum upadł na kolana. Don Antolin i stróże kościelni zrobili przejście, przez które posuwali się kanonicy w długich czerwonych sukniach, biskup-wikaryusz w złotej mitrze, i inni dygnitarze w białych, niczem nie ozdobionych, lnianych mitrach. Oni również uklękli przed custodia; organy zamilkły, a kapłani, przy ochrypłym akompaniamencie trombonów, zaintonowali hymn na adoracyę Najświętszego Sakramentu. Gdy skończono hymn, organy zaczęły znów grać, a wóz z Eucharystyą potoczył się dalej. Custodia drżała od podstawy po wierzchołki; drżenie to wywoływało srebrzyste dźwięki maleńkich dzwoneczków, wiszących na gotyckich ozdobach.
Gabryel, z oczyma utkwionemi w kierownika, szedł, trzymając się poprzecznicy wozu. Czuł, jak ludzie popychali to dzieło sztuki, tak przypominające bóstwa Indostanu.
Kiedy wyszedł z Katedry przez drzwi Puerta Liana, jedyne, które były na równi z ulicą, Gabryel mógł objąć okiem całą procesyę. Widział kawalerzystów gwardyi narodowej, otwierających pochód; doboszów miejskich w czerwieni, krzyże parafialne, bezładnie ugrupowane dokoła olbrzymiego, ciężkiego krzyża Katedry; następnie pusty środek ulicy, a po bokach nieskończony szereg alumnów i wojska ze świecami w ręku. Diakoni poruszali kadzielnicami; obok nich szły rokokowe aniołki, niosąc również wonne kadzielnice, a potem ujrzał kanoników w drogocennych kapach historycznych. Za Najświętszym Sakramentem szły największe powagi miasta. Bataljon kadetów z bronią na ramieniu, z odkrytemi, krótko-ostrzyżonemi głowami, lekko kołysząc się, zamykał pochód.
Balkony osłaniały dywany i materye z Manille. Na ulicach między domami porozwieszano opony. Żeby wóz eucharystyczny łatwiej toczył się po ostrych kamieniach, wysypano bruk grubym pokładem piasku.
W miejscach wzniesionych custodia posuwało się bardzo wolno; ludzie, ukryci wewnątrz, oblani potem, ciężko oddychali. Uroczystość pochodu zakłócały rozkazy kanonika, idącego w czerwonem ubraniu, z pałką w ręku na czele procesyi i strofującego bez przerwy ludzi, kierujących wozem i pchających go.
Gabryel kaszlał. Plecy zamknięte w ruchomem więzieniu, bolały go. Pomimo to był zadowolony ze swego wyjścia na ulice. Czarowało go wprost chodzenie po drodze publicznej. On, który widział największe stolice Europy, zachwycał się wąskiemi uliczkami starego grodu. Odczuwał odurzenie, jakie zwykle odczuwają ludzie, przyzwyczajeni do życia siedzącego, gdy dostaną się między zgiełk miast nowożytnych. Śmiał się na myśl co powiedziałby ten tłum, pobożnie klęczący, gdyby się dowiedział, kto jest człowiek, pokazujący tylko swe oczy z pod custodia. Oficerowie w białych spodniach z czerwonemi wypustkami, z mieczem u boku, z trójgraniastemi czapkami na biodrach, eskortujący Boga, wiedzieli z pewnością o istnieniu Gabryela; wielu z nich musiało o nim słyszeć i zachowało w pamięci imię jego, jako wroga społeczeństwa. A ten bezbożnik, ten, którego odpychał świat cały, ten, który schronił się w dziurze Katedry, jak ptaki bezdomne chronią się pod jej sklepienia, prowadził teraz pochód Boga po ulicach pobożnego miasta! Było już po południu, kiedy custodia powróciła do Kościoła Prymasowskiego. Po odśpiewaniu ostatnich hymnów, księża rozebrali się pośpiesznie ze strojów ceremonialnych i rzucili ku wyjściu, nawet nie witając się ze sobą. Mieli śniadać później, niż zwykle; wielkie święto zmieniło tryb ich życia. Kościół, tak szumny i olśniewający rano, wyludniał się gwałtownie, zapadając w cień i ciszę.
Estaban rozgniewał się bardzo, zobaczywszy Gabryela, wychodzącego z pod woza z Eucharystyą:
— Zabijasz się... podobna praca nie jest bynajmniej dla ciebie. Cóż za kaprys strzelił ci do głowy?
Gabryel uśmiechał się — Tak, to był kaprys, ale nie żałował go bynajmniej — przebiegł miasto, nie będąc widzianym, a zarobił na dwa dni życia.
Drewniana laska rozrzewnił się.
— Kochany ty mój, czyż wymagam od ciebie czegoś podobnego? — Pragnę tylko, żebyś był zdrów i żył spokojnie.
— I, jak gdyby chcąc odpłacić Gabryelowi za jego ofiarę — zrobił ze siebie ofiarę, która wzruszyła brata. Uśmiechnął się do córki, wszedłszy na Cleverias, i rozmawiał z nią podczas śniadania.




Po południu Górny Klasztor był prawie pusty. Don Antolin zeszedł ze swemi książeczkami na dół. Radował się, gdyż wielu cudzoziemców czekało nań. Tato i dzwonnik, ubrani w najlepsze suknie, ulotnili się przez drzwi na wieżę, by obejrzeć walkę byków. Sagraria, zmuszona do bezczynności z powodu święta, była u szewca. I podczas kiedy mąż pokazywał sługom, żołnierzom akademii i wieśniakom Olbrzymy, siostrzenica Gabryela pomagała żonie, wyniszczonej częstymi porodami, reparować łachmany zbyt licznej rodziny.
Kiedy kapelmistrz i Estaban poszli na chór, Gabryel wyszedł razem z nimi do Górnego Klasztoru zaczerpnąć nieco powietrza. Wtem przybiegł Don Antolin, blady ze wzruszenia, trzymając pęk kluczy w ręku.
— Jego Eminencya jest tu — powiedział do Gabryela, głosem przerywanym — przechodzi pod arkadą. Chce popołudniu wypocząć w ogrodzie... także fantazya!... — Mówią, że jest dziś w zabijającym humorze.
Pozostawszy sam na galeryi, Gabryel ukrył się za jedną z kolumn, żeby obserwować z oddali okropnego księcia Kościoła, którego widział po raz pierwszy.
Kardynał ukazał się niebawem w towarzystwie dwóch domowników. Był wzrostu olbrzymiego i pomimo wieku trzymał się prosto. Na czarnej, z czerwonemi obszewkami sutannie, wisiał złoty krzyż. Opierał się na biskupiej lasce z miną wojowniczą; złote żołędzie kapelusza spadały na goły kark o różowej, pokrytej siwym włosem, skórze. Obracał na wszystkie strony małe, przenikliwe oczy, jak gdyby chciał złapać kogoś na niedbałości, na przekroczeniu obowiązujących prawideł, by módz wybuchnąć krzykiem i groźbą, ulżyć gniewowi i złemu humorowi.
Znikł na wschodach Tenorio, poprzedzany przez Don Antolina, który, otworzywszy kratę, czekał na rozkazy, drżąc ze strachu.
— Potem nic już nie zakłóciło ciszy na Claveriasie.
Gabryel oparty na baryerze, widział kardynała, jak wszedł do Klasztoru Dolnego i jak, przebiegłszy dwie galerye, stanął u drzwi ogrodu. Tu gestem zatrzymał domowników i sam przez środkową aleję skierował się ku małej altance, przed którą, oparta o zieloną ścianę, z nawpół zrobioną pończochą na kolanach, drzemała Tomasa. Szmer kroków obudził starą kobietę. Zobaczywszy kardynała krzyknęła zdziwiona.
— Don Sebastian!... Tu.
— Chciałem cię odwiedzić — powiedział z dobrym uśmiechem, siadając na krześle. — Dlaczegóż to ty masz zawsze do mnie przychodzić. Moja teraz kolej, więc przyszedłem.
Zanurzył rękę w głębokościach sutanny, wydobył z niej złote porte-cigare, wyjął papierosa i zapalił. Wyciągnął nogi z zadowoleniem człowieka, przyzwyczajonego do ciągłego pokazywania ludziom swej wielkości, a który na chwilę pragnie i może się jej pozbyć.
— Nie byłeś chory? — spytała ogrodniczka. Miałam właśnie za chwilę iść do pałacu spytać o nowiny Donny Vizytacyi.
— Cicho bądź, niemądra! Nigdy nie byłem zdrowszy, niż dziś rano. Policzek, jaki wymierzyłem tym ludziom, nie przyjmując udziału w uroczystości, wprowadził mię w doskonały humor. Nie chciałem się z nimi stykać. Ażeby lepiej zamanifestować swe intencye, przyszedłem odwiedzić ciebie. Będą wiedzieli, że czuję się dobrze, że choroba była tylko pretekstem i że arcybiskup nie przyszedł na chór, żeby uniknąć stosunku z kanonikami, od których oddala się nie przez pychę, ale z poczucia godności, ponieważ nie zawahał się wyjść z pałacu, żeby złożyć wizytę swej starej przyjaciółce ogrodniczce.
I ten wielki człowiek, wzbudzający taki postrach, śmiał się, jak dziecko, myśląc o przykrości, jaką ta wizyta zrobi członkom kapituły.
— Nie myśl jednakże, Tomaso, że jestem tu tylko z tego powodu. Byłem smutny i znudzony. Vizytacya bawi się z przyjaciółmi z Madrytu; miałem napad gniewu tak straszny, jak niegdyś. Chciałem cię zobaczyć — przytem przypomniałem sobie, że ogród katedralny tchnie zawsze taką świeżością. Niedaleko stąd jest gorąco, jak w piecu. Ach, Tomaso, jaka ty jesteś zdrowa! Szczupła i ruchliwa zachowałaś się znacznie lepiej, niż ja. Nie pokryłaś się tłuszczem, jak grzesznik, który do ciebie mówi i nie masz zmartwień, spędzających ci sen z powiek. Włosy twe są prawie czarne, zęby zdrowe; nie potrzebujesz, jak twój kardynał, nosić fałszywej szczeki w ustach... Co nie przeszkadza, Tomaso, że jesteś równie stara, jak ja. Chociaż nieskończoną jest dobroć Stwórcy względem nas, niewiele lat pozostaje nam jeszcze do życia. Oh, jeśli można byłoby powrócić do tych czasów, kiedy w małej, czerwonej sutannie przychodziłem do twego ojca zakrystyana, lub wydzierałem ci przemocą śniadanie... Pamiętasz Tomaso?
Dwoje starców zapomniało zupełnie o różnicy położenia, jakie zajmowali w społeczeństwie i z braterską szczerością istot, idących już ku śmierci, wskrzeszali wspomnienia dzieciństwa. Wkoło nich nic się nie zmieniło — ani ogród, ani klasztor, ani katedra; — prałat, powiódłszy oczyma po, otaczających go przedmiotach mógł myśleć, że jest jeszcze mona guillem z przed pół wieku. Niebieskie koła cygarowego dymu bezustannie zwracały myśl jego ku przeszłości.
— Pam iętasz, jak ojciec twój wyśmiewał się ze mnie? Czem chcesz być? — pytał mię. A ja odpowiadałem niezmiennie: arcybiskupem toledańskim. Wtedy zaczynał się śmiać i wołał — ten mały jest Sykstusem V. Kiedy zostałem biskupem, przypomniałem sobie jego drwiny i żałowałem bardzo, że umarł: byłbym szczęśliwy, widząc jego łzy radosne na widok, jak mały chłopiec z chóru przywdział mitrę biskupią... Lubiłem zawsze twoją rodzinę — jesteście dzielni ludzie... Dzięki wam niejednokrotnie zaspakajałem mój głód.
— Cicho Emimnncyo, cicho. Nie mów takich rzeczy. Ja powinnam ci dziękować za twą dobroć i prostotę — zajmujesz przecie pierwsze miejsce po papieżu.
I staruszka w zapale szczerości dodała natychmiast:
— Wreszcie nie tracisz na tem nic. Takich przyjaciół, jak ja, nie znajdziesz nigdzie. Tak, jak wszystkich wielkich świata tego, otaczają cię sami pochlebcy i łotry. Gdybyś był biednym kapłanem wiejskim, odprawiającym spokojnie swą mszę i jedzącym skromny obiad, niktby się na ciebie nie patrzył, ale Tomasa pozostałaby taką samą przyjaciółką, gotową na wszelkie usługi... Jeśli cię tak bardzo lubię to dlatego, że jesteś prosty i miły. Ale gdybyś był równie dumny, jak tylu innych biskupów, pocałowałabym twój sygnet, i dowidzenia: kardynał niech zostaje w swym pałacu, ogrodniczka — w ogrodzie.
Arcybiskup przyjął z uśmiechem energiczną szczerość starej kobiety.
— Dla mnie pozostałeś zawsze Don-Sebastianem. Kiedyś mi powiedział, żeby nie nazywać cię Eminencyą, żeby nie zwracać się do Ciebie z ceremoniami, jakich używają inni, mówiąc do Ciebie, zrobiłeś mi tem większą przyjemność, niżbyś zrobił podarowaniem Kapy Dziewicy del Sagrario. Te nazwy ceremonialne męczyłyby mię. Miałabym ochotę krzyknąć: Jakżesz mogę mówić — illustrissime Eminencia, kiedyśmy się tyle razy darli za włosy, będąc dziećmi. Oh, bo byłeś wtedy małym rozbójnikiem — nie znosiłeś widoku kawałka chleba, brzoskwini i innych przysmaków, żeby mi ich nie wyrwać! Dopiero, kiedy dostałeś pierwsze święcenie zaczęłam odnosić się do Ciebie z szacunkiem: nie mogłam Cię dłużej traktować, jak prostego mnicha.
Dwoje starców pogrążyło się w milczeniu. Oczy ich z rozrzewnieniem błądziły po ogrodzie, jakgdyby każde drzewo i każde sklepienie łuku budziło w nich wspomnienia.
— Wiesz co mi teraz przyszło na pamięć? — powiedziała nagłe Tomasa. Przypomniałam sobie chwilę, kiedyśmy się widzieli tu w tym ogrodzie — ładny kawałek czasu. Byłam z moją biedną starszą siostrą, tą, która wyszła za Lunę — ogrodnika. Mój przyszły mąż krążył koło mnie w klasztorze. Nagle zobaczyłam, wchodzącego do altanki, pięknego wojaka z galonami wachmistrza, robiącego wielki hałas swemi ostrogami. Miał u boku szablę a na głowie kask z ogonem, taki, jaki mają żydzi w Monumento. To byłeś ty, Don Sebastianie. Przyjechawszy do Toledo odwiedzić wuja beneficianta, nie mogłeś odjechać, nie zobaczywszy się z dawną przyjaciółką, Tomasą. Jakim pięknym chłopcem byłeś wówczas!... To prawda... nie mówię tego, by Ci pochlebiać. A miałeś wygląd zwycięzcy kobiet. Pamiętam nawet, żeś i mnie mówił o mej urodzie i świeżości. Wspomnienia te nie robią ci przykrości — nieprawdaż? Była to galanterya wojaka. Czego pan wtedy nie mówił! Po pańskiem odejściu — szwagier powiedział: „Porzucił nazawsze sutannę. Wuj beneficiant nie zrobi z niego kapłana.“
Kardynał uśmiechnął się z dumą na wspomnienie o eleganckim podoficerze dragonów.
— Było to szaleństwo młodości — powiedział. — W Hiszpanii istnieją dla mężczyzny tylko trzy professye: miecz, Kościół i sukienka. Krew kipiała mi w żyłach i dlatego wybrałem miecz; ale miałem nieszczęście zostać żołnierzem w czasie pokoju. Mój awans byłby zbyt powolny; i, żeby nie zatruwać smutkiem ostatnich lat wuja, poszedłem za jego radą; wziąłem się znów do pracy i powróciłem do Kościoła. Tak w jednym, jak w drugim stanie można służyć Bogu i Ojczyźnie... Ale wierz mi, w purpurze kardynała myślę nieraz z zazdrością o dragonie, któregoś widziała. Szczęśliwe to były czasy. Szabla ma dla mnie zawsze urok. Kiedy widzę przechodzących kadetów, zdaje mi się, że z chęcią zamieniłbym swój los z którymkolwiek z nich i oddał pastorał i mitrę za kepi i miecz. Być może, byłbym lepszym od nich żołnierzem. Ach, gdybym żył w epoce, kiedy prałaci odbierali ziemie Maurom! Jakimż wielkim arcybiskupem toledańskim byłbym wówczas!
I Don Sebastian wyprostowywał swe tłuste, stare ciało, wyciągał ramiona, dumny z reszty sił.
— Został pan zawsze mężczyzną — powiedziała ogrodniczka. Mówiłam to nieraz tym księżynom, napadającym na kardynała, krytykującym go.
„Nie drażnijcie Jego Eminencyi, gdyż jest on zdolny wejść którego dnia na chór i wygnać was wszystkich — przyjaciół i wrogów swemi własnemi pięściami!”
— Oh, miałem niejednokrotnie chęć postąpić tak — rzekł kardynał z błyskiem energii w oczach. — Lecz wstrzymałem się przez szacunek dla mego stanowiska i sukni kapłańskiej. Winienem być pasterzem stada, nie wilkiem, przerażającym jagnięta okrucieństwem. Jednakże są chwile, kiedy doprowadzają mię do ostateczności; tracę cierpliwość i, niech Bóg mi wybaczy, ale nie wiele brakuje, bym podniósł laskę i skarcił to buntujące się stado, mające w Katedrze swą owczarnię.
Don Sebastyan ożywiał się, mówiąc o swej walce z kapitułą. Spokój, jaki spłynął na niego na początku w tym ogrodzie, rozwiał się na wspomnienie tak wrogo dlań usposobionych podwładnych. Zwierzanie się ze zmartwień przed starą przyjaciółką sprawiało mu ulgę. Miał dla niej życzliwość, która popycha najwyżej postawionych do otwierania duszy skromnym biedakom.
— Nie masz pojęcia, Tomaso, ile cierpię przez tych ludzi. Chcę poddać ich swemu autorytetowi ponieważ jestem ich zwierzchnikiem, ponieważ winni mi są posłuszeństwo w imię dyscypliny, bez której zginie Kościół, zginie religia; a oni się opieraja nie słuchają mię. Krzywiąc się, spełniają me rozkazy, a kiedy chcę pokazać swą władzę, najmarniejszy proboszcz wystawia swoje prowizoryczne prawa, zaczyna walkę, szuka pomocy w duchownym trybule, a nawet, jeśli uważa to za potrzebne u papieża. Jestem ich zwierzchnikiem czy nie? Czyż pasterz pyta swych owiec? czy ich się radzi żeby wyprowadzić je na dobrą drogę? Męczą mię, wprawiają w osłupienie ciągłymi skargami i kłótniami.
— Nie ma między nimi nawet potowy uczciwych ludzi; to tchórze i warchoły. Wobec mnie schyłają czoła, uśmiechają się słodko, pieją hymny na cześć Jego Eminencyi, ale niech tylko odwrócę się plecami, wypełzają kąsające żmije, skorpiony których jad zaraża wszystko...
— Ach, Tomaso, zlituj się nademną. Jak tylko pomyślę o ich niegodziwości, staję się chory.
— Nie należy się tak przejmować — odparła ogrodniczka. — Jesteś ponad nimi, poskromisz ich.
— Oczywiście, że poskromię! przecież nie oni mnie zwyciężą. Tego by tylko brakowało. PoraZ pierwszy nie ja byłbym na wierzchu... W gruncie rzeczy intrygi tych plotkarzy mało mnie wzruszają. Wiem, że w końcu będę miał tych wszystkich nędzników u swych stóp. Ale ich języki, Tomaso! Co oni mówią o stworzeniu, które kocham najwięcej ze wszystkiego na świecie. Oto, co mnie rani, co mnie zabija...
Tu zbliżył się do ogrodniczki, mówiąc cichym głosem...
— Znasz moją przeszłość lepiej, niż ktokolwiek inny: Opowiedziałem ci ją, boś wzbudzała we mnie zaufanie. Wreszcie nie jesteś głupia i domyślasz się tego, czego nie wiesz. Mówiłem ci czem jest dla mnie vizytacya, a wiesz przecie, co ci nędznicy mówią o niej... Nie udawaj, wiesz o tem dobrze: wszyscy, nietylko w katedrze, ale nawet w mieście wiedzą o tych oszczerstwach, a wielu im wierzy. A ja nie mogę powiedzieć prawdy, nie mogę jej wykrzyczeć wszędzie, ta suknia nie pozwala mi...
I pokurczonymi palcami zaczął gnieść sutannę,, jak, gdyby pragnął rozerwać ją na części. Nastała chwila ciszy. Don Sebastyan utkwił w ziemię surowe, twarde oczy, zacisnął pięści, jakgdyby chciał uderzyć niewidzialnego nieprzyjaciela. Od czasu do czasu chwytały go zwykłe bóle, wyrywające z piersi jego bolesne westchnienia.
— Dlaczego myślisz o tak brzydkich rzeczach — odezwała się ogrodniczka? Szkodzisz tem tylko sobie; i jeśli po to przyszedłeś, lepiej było pozostać w domu.
— Nie; rozmawianie z tobą sprawia mi ulgę, pocieszam się, zwierzając się z swych strapień. Kiedy pozostaję sam w pałacu, wpadam w rozpacz: dławię się ze wściekłości. Boję się, żeby domownicy nie zobaczyli mego stanu; mogliby się z tego śmiać! Chcę, żeby biedna Vizytacya nie dowiedziała się o niczem... A jestem tak niezręczny w graniu komedyi. Nie umiem udawać wesołego, kiedy jestem zły. Piekło cierpień tkwi we mnie. Nie módz się przyznać, że jestem mężczyzną, że byłem słaby, ponieważ jestem stworzeniem z ciała i krwi, że mam przy sobie owoc mego błędu i nie chcę się z nim rozłączyć, pomimo wszystkie oszczerstwa, jakie mię ścigają! Każdy postępuje według swego usposobienia — ja chcę być uczciwym bez względu na me grzechy. Mógłbym zapomnieć o córce, porzucić ją, jak porzuca tylu ojców swoje dzieci, żeby zdobyć imię świętych. Ale jestem człowiekiem i szczycę się tem: człowiekiem pełnym wad i cnót, jak wszyscy ludzie. Uczucie ojcowskie jest tak silnie we mnie rozwinięte, że raczej stracę mitrę, niż porzucę córkę. Z przeszłości tak już odległej, z najszczęśliwszych czasów mego życia pozostała mi tylko Vizytacya. Jest żywym odbiciem ukochanej zmarłej. Ubóstwiam ją. To moje wątłe szczęście śmią szarpać bluźnierstwa tych nędzników. Czyż nie zasługują oni na to, by ich podusić.
I, poddając się czarowi wspomnień, zachowanych z tej idylli, wykwitłej w pierwszych latach episkopatu w andaluzyjskiej dyecezyi, opowiedział raz jeszcze Tomasie o stosunku z damą bardzo poważną, stroniącą od dziecka od świata. Dewocya zbliżyła ich; lecz natura prędko upomniała się o swoje prawa i mistyczną przyjaźń zamieniła w poryw ciała. Byli sobie wierni, kochali się w głębokiej tajemnicy, zachowywali wszystkie ostrożności, by nie zdradzić się z miłością; wreszcie ona umarła, pozostawiwszy mu córkę. Oszczerstwa, krążące w kapitule z powodu obecności tej córki w pałacu episkopalnym, wyprowadzały Don Sebastyana z granic cierpliwości.
— Myślą, że jest moją kochanką — mówił z gniewem. — Moja biedna Vizytacya tak czysta, tak dobra, taka słodka dla wszystkich — przemieniona przez tych nędzników na kobietę upadłą!... Kochanka, którą odebrałem dla rozpusty, z kolegium Szlachcianek.
— Jakby w moim wieku, z toczącą mię chorobą, byłbym zdolny do myślenia o takich rzeczach. Oh! niegodziwcy, łotry! Robią zbrodnię, by mścić się za najmniejsze przykrości.
— Niech mówią. Bóg, który jest w niebiesiech, widzi nas wszystkich.
— Wiem o tem, ale to nie wystarcza, by wrócić mi spokój... Ty, Tomaso, która sama masz dzieci, wiesz, co to jest miłość rodzicielska. Obrażamy się nietylko o to, co zrobią naszym dzieciom, ale i oto, co o nich mówią.
— Oh, jak cierpię! Od dziecka w snach ambitnych marzyłem, żeby stać się tem, czem jestem. Patrząc na tron na chórze, myślałem jak dobrze byłoby na nim zasiąść w purpurze księcia Kościoła! Zasiadłem na nim...
— Jestem arcybiskupem, jestem kardynałem, nie powinienem mieć już żadnych pragnień. Niestety, szczęście ucieka od nas, jak ów słup ognisty przed hebrajczykami: widzimy je, zdaje się nam, że je wnet pochwycimy, ale jest ono nieuchwytne. Jestem obecnie stokroć nieszczęśliwszy, niż wówczas, kiedy wywalczałem sobie stanowisko i kiedy uważałem się za najnieszczęśliwszego z ludzi. Młodość dawno przeminęła. Wyżyny, na które się wzniosłem, które ściągają na mnie spojrzenia wszystkich, nie pozwalają mi się bronić. Tomaso, miej litość nademną, jestem godzien litości! Być ojcem i ukrywać się z tem, jak ze zbrodnią! Kochać swoją córkę miłością tem większą, im bliżej czuję się śmierci i wiedzieć, że to czyste uczucie biorą za obrzydliwą namiętność.
Straszne oczy Don Sebastyana, te oczy, które napełniały trwogą całą dyecezyę, napełniły się łzami.
— Mam jeszcze inne troski — ciągnął dalej — przeczuwam i boję się przyszłości. Po mojej śmierci córka posiądzie wszystko, co mam, — będzie bardzo bogata. Wrogowie moi nazywają mię skąpcem. Nie jestem skąpy, ale przewidujący i chciałbym zabezpieczyć dobrobyt tej, którą kocham. Zebrałem wiele — mam pastwiska w Estramadurze, winnice w La Manche, nieruchomości, a przedewszystkiem papiery procentowe, wiele papierów procentowych. Jako dobry hiszpan lubię pomagać memi pieniędzmi rządowi z warunkiem, żeby pieniądze te przynosiły mi dobry dochód. Nie znam dokładnej cyfry mego majątku; być może, że posiadam dwadzieścia milionów reali, może więcej.
— Wszystko to są moje oszczędności, wzrosłe przez szczęśliwe operacye. Nie mogę skarżyć się na los, przytem Bóg mi pomagał. Majątek ten całkowicie będzie należał do Vizytacyi. Moją jedyną radością byłoby wydanie jej za mąż za jakiego uczciwego człowieka; ale ona nie zgadza się na rozstanie ze mną. Jest zbyt pobożna i to mię przestrasza... Nie dziw się, Tomaso, że ja książę Kościoła, boję się tej pobożności i chciałbym jej przeszkodzić. Lubię kobiety, mające sentyment religijny, ale nie bigotki, którym jest dobrze tylko w kościele. Kobieta powinna żyć, kochać i zostać matką. Miałem zawsze złe pojęcie o zakonnicach.
— Nic nie ma w tem dziwnego, że kościół ją pociąga — odparła ogrodniczka. — Wychowana w tem środowisku, nie może mieć innych upodobań. Nie niepokój się, Don Sebastyanie.
— Nie boję się teraźniejszości. Jest przy mnie i myślę o niej. Ale mogę umrzeć jutro i moja biedna Vizytacya sama, bez obrony, wraz ze swemi milionami może być schrupana. W dodatku ta skłonność do dewocyi! Chytrze potrafią wyciągnąć z tego korzyść. Widziałem w swem życiu wiele, należę sam do stanu duchownego i wiem, jak się to robi. Istnieje dziś wielka ilość kongregacyi religijnych, których zadaniem jest polowanie na spadki, naturalnie na chwałę pana. Truchleję na myśl, że moja biedna córka może wpaść w ich szpony. Jestem katolikiem starej daty, należę do starego kastylskiego katolicyzmu, nie zbrukanego żadną nowożytną cudzoziemską naleciałością. Byłoby mi przykro na myśl, że całe życie zbierałem po to, by utuczyć jezuitów, lub jakieś siostry w wielkich kapturach, nie umiejące nawet mówić po hiszpańsku. Nie chcę, by moje pieniądze spotkał los pieniędzy zakrystyana, o którym mówi przysłowie[12]. Do całej przykrości, jaką sprawia mi walka z tą wrogą kanalią, dołącza się boleść, spowodowana słabością charakteru mojej córki...
Umilkł, pogrążony w czarnych przeczuciach. Po chwili odezwał się znów tonem rozkazującym:
— Zobaczymy kto kogo przemoże! Ale ty, która znasz mię tak dobrze, powiedz czy rzeczywiście jestem tak zły, jak mówią moi nieprzyjaciele? Czy zasłużyłem na karę, jaką mi Pan zesłał? Jesteś zacną duszą, czystą i szlachetną. Prostym instynktem odczuwasz te rzeczy lepiej, niż doktorowie teologii.
— Pan zły, Don Sebastyanie? Wielki Boże, nie!... Jesteś takim mężczyzną, jak inni. A jesteś lepszy od innych, boś cały z jednej bryły bez fałszu i hipokryzyi.
— Tak, masz racyę, jestem mężczyzną. Jestem mężczyzną, podobnym do innych mężczyzn. Ci z pośród nas, którzy wznoszą się na wysokości, są, jak święci, ustawieni na fasadach kościołów: widziani zdaleka wprawiają w zachwyt swą pięknością; zbliska są straszni brzydotą kamienia, przegryzionego przez czas... Możemy uchodzić za świętych tylko zdaleka — nasze otoczenie będzie wiedziało, że jesteśmy tylko ludźmi z krwi i ciała.
— Są naturalnie w Kościele tacy, którzy zdołali wyzwolić się z namiętności ludzkich! Ale czyż możemy twierdzić, że tej małej liczby wybranych nie gnębi demon pychy, czy nie marzą oni o kupieniu kosztem życia ascetycznego swych posągów w ołtarzu? Przytem ksiądz, który zdołał poskromić żądze prawie zawsze wpada w sknerstwo... Ja nie zbierałem pieniędzy przez skąpstwo, chciałem zbogacić mą córkę...
Nastała znów chwila ciszy, podczas której Don Sebastyan pogrążył się w rozmyślaniach. Po chwili zaczął znowu:
— Myślę jednakże, że gdy wybije ostatnia godzina, Bóg nie odtrąci mię. Jego nieskończone miłosierdzie wznosi się ponad wszystkie małostki naszego życia. Jakaż jest moja zbrodnia? Żem pokochał kobietę tak, jak ojciec mój pokochał moją matkę. Żem miał dziecko, jak wielu świętych i apostołów. Bo czyż celibaty kapłanów nie są wynalazkiem ludzkim, wymyślonym przez sobory, podczas gdy ciało i jego wymagania są dziełem Boga. Zbliżanie się śmierci nie przeraża mię: nieraz w nocy drżę i wątpię. Ale przecie służyłem Stwórcy na swój sposób. W dawnych czasach, byłbym go bronił mieczem, byłbym walczył z heretykami.
— Dziś jestem kapłanem i walczę dlań z bezbożnością wieku. Tak, Bóg przebaczy mi i przyjmie do chwały swojej. Powiedz, Tomaso — pod twardą skorupą masz serce anioła — myślisz, że będzie tak, jak mówię?
Ogrodniczka uśmiechnęła się, a słowa jej popłynęły wolno w ciszy dnia zachodzącego:
— Uspokój się, Don Sebastyanie. Znałam w tej Katedrze wielu mniemanych świętych, ale nie byli oni ciebie warci. Żeby zapewnić sobie zbawienie, porzucili swe potomstwo; żeby ocalić to, co nazywali czystością duszy, poświęcili swe rodziny... Możesz mi wierzyć: prawdziwych Świętych nie ma tu, są tu mężczyźni, tylko mężczyźni... Nie należy żałować, że poszło się za porywem serca. Bóg stworzył nas na obraz i podobieństwo swoje i nie naprózno dał nam uczucia rodzinne. Reszta: czystość, celibat i inne głupstwa są wymyślone przez księży dla odróżnienia ich od innych ludzi. Ale Ty, Don Sebastyanie bądź, mężczyzną — i czem więcej będziesz nim, staniesz się lepszym i chętniej przyjmie Cię Pan do chwały swojej!




IX.

W kilka dni po święcie Bożego Ciała, Don Antolin zbliżył się do Gabryela i z uśmiechem na ustach zaczął tonem protekcyjnym: myślał o nim noc całą. Żałował go, widząc jego bezczynność, włóczenie się i nudzenie w klasztorze. Bezczynności tej zawdzięcza swe wywrotowe idee.
— Więc — kończył Srebrna-Laska swą oracyę — czy nie zechciałbyś schodzić wraz ze mną popołudniu do katedry i pokazywać Skarbiec i inne rzeczy, godne uwagi? Przybywa tu wielu cudzoziemców, których ja zrozumieć nie mogę. Ty znasz ich języki — mówisz po francusku, po angielsku i nie wiem już po jakiemu. Jeśli cudzoziemcy dowiedzą się, że mamy kogoś, kto może ich objaśniać, katedra zyska na tem bardzo. Oddasz nam usługę, nic na tem nie tracąc. W każdym razie będzie to dla ciebie rozrywką. Co do wynagrodzenia...
Tu Don Antolin przerwał, by podrapać się w głowę pod czapeczką: „postara się wygrzebać cośkolwiek z funduszy skarbca... Jeśli to nie będzie możliwe do uskutecznienia zaraz — źródła kościoła prymasowskiego są tak nędzne — zrobi się to później nieco.” — Z niepokojem czekał Don Antolin na odpowiedź Gabryela, Tamten zgodził się, był przecież gościem kościoła, winien mu pewną wdzięczność.
Od tego dnia Gabryel schodził codziennie w godzinie nieszporów, żeby objaśniać cudzoziemców, co do znaczenia bogactw katedralnych. Czekali już tam zawsze turyści z białymi, czerwonymi i zielonymi papierkami Don Antolina. Przyszli podziwiać osobliwości Katedry. Srebrna-Laska brał wszystkich zwiedzających za lordów i książąt i wiele razy dziwił się, widząc ich tak nędznie odzianymi. Podług niego tylko wielcy świata tego mogli sobie pozwalać na przyjemność podróżowania; otwierał zdumione, pełne niedowierzania oczy, kiedy Gabryel zaręczał mu, że wielu z tych podróżnych było szewcami z Londynu lub kupcami z Paryża, którzy chcieli sobie zrobić podczas wakacyi przyjemną wycieczkę do starego kraju Maurów.
Pięciu kanoników w komżach, każdy z kluczem w ręku posuwało się między nawami — byli to Stróże Skarbca. Każdy z nich otwierał zamek, powierzony jego pieczy; drzwi obracały się ciężko na zawiasach i ukazywała się kaplica zapchana, zbieranemi przez wieki, bogactwami. Za olbrzymiemi, niby w muzeach, witrynami, spoczywały bogactwa Katedry. — Były tu ciężkie srebrne posągi, olbrzymie globy, otoczone wytwornemi figurkami z drogich metali, szkatułki, misternie rzeźbione w słoniowej kości, cudne pokrycia cymboryów i złote monstrancye; wielkie pozłacane półmiski, przedstawiały sceny mitologiczne — pogańska wesołość zmartwychwstała w ponurym zakątku świątyni chrześciańskiej. Na pastorałach, mitrach, kapach Najświętszej Panny, drogie kamienie rozwijały cały przepych, migocących barw. Były tu djamenty tak wielkie, że kazały wątpić o swej prawdziwości; szmaragdy szerokie, jak głazy, ametysty, topazy i perły — najwięcej pereł, spadających setkami, tysiącami, jak gradowe kulki, na suknie Bogarodzicy.
Cudzoziemcy zachwycali się tą niezwykłą potęgą; ale Gabryel, przyzwyczajony, patrzył obojętnie. Bogactwa starzały się wraz z katedrą, straciły swój blask pierwotny... Znikł ogień dyamentów, złoto zmatowiało, srebro zczerniało, perły zmętniały, zmarły. Dym świec i starożytna atmosfera położyła na wszystkiem swoją smutną patynę.
Po Skarbcu zwiedzano Ochavo — Panteon relikwi, gdzie resztki ludzkie najwięcej ohydne — strasznie śmiejące są trupie czaszki, wyschnięte ręce, stoczone przez robactwo kręgosłupy, pokazywano w srebrnych i złotych wazach.
Gabryel tłomaczył wiernie cudzoziemcom objaśnienia, dawane przez Don Antolina; powtarzał je po dwadzieścia razy z ironiczną powagą, podczas kiedy kanonicy stali na uboczu, bojąc się narażać na pytania.
Pewnego razu flegmatyczny anglik zapytał tłomacza:
— Nie posiadacie przypadkiem pióra ze skrzydła Michała-Archanioła?
— Niestety, panie, nie — odpowiedział równie poważny, jak anglik, Gabryel. — Tę relikwię znajdzie pan w innej katedrze. Nie możemy mieć wszystkiego.
W sali kanoników, w której pomieszano dwa style — arabski i gotycki, zwiedzający podziwiali podwójny rząd portretów arcybiskupów Toledańskich, malowanych na murze w mitrach i złotych pastorałach. Największą uwagę zwracał Gabryel na Don Cerebruno, prałata średnich wieków, nazwanego tak z powodu ogromnej głowy.
Cudzoziemców najwięcej zajmowała ubieralnia. Obszerny ten pokój zastawiono skrzyniami i szafami ze starego drzewa. Nad szafami wisiały zakurzone i podziurawione kopie dzieł artystów flamandzkich. Kapituła kazała je tu złożyć. Na podstawach stały rzędem antyczne fotele katedry: jedne w stylu hiszpańskiem — surowe, o kątach prostych, przybrane poszarpanemi frendzlami; inne w stylu greckim, z okrągłemi nóżkami, inkrustowane kością słoniową. Kapy i ornaty wisiały w szafach, poklasyfikowane według barw. Zdumiewający artyzm dawnych hafciarzy nadawał haftom pozór malowideł. Na kołnierzu jednej kapy przedstawiano sceny stworzenia, na drugiej Chrystusowego męczeństwa. Jedna kapa była ogrodem ognistych gwoździków; na innej stał kosz róż kwitnących lub fantastycznych kwiatów o wystających pręcikach i metalowych liściach. Zakrystyanie wyciągali z głębokości kufrów słynne pokrycia na ołtarze — układano je na stołach, jak płócienne książki. Każde święto miało swoje pokrycie. Święty Jan, wesołe śmiejące się, jak kwiat werweny, ze złotemi jagniętami i kiściami czarnych winogron, któremi bawią się małe, tłuste aniołki. Na najstarszych o wyblakłych, słodkich tonach widać było zielonawe ogrody z błękitnemi fontannami, z których piły wodę czerwonawe zwierzęta.
Zwiedzających wprawiała w podziw ta masa wciąż rozwijanych materyi, to bogactwo katedry, która, posiadając niegdyś miliony dochodu potrzebowała armii hafciarzy, skupowała najcieńsze płótna Valencyi i Sevilli, by na nich złotem i barwą wyhaftować sceny ze świętych ksiąg i katusze męczenników. Pełną chwały legendę Kościoła uwieczniono za pomocą igły wtedy, kiedy nie można jej było jeszcze unieśmiertelnić w druku.




Wieczorami Gabryel, zmęczony chodzeniem po katedrze, wracał do klasztoru Górnego. W pierwszych dniach oglądanie nowych twarzy, zetknięcie się z nowymi ludźmi sprawiało mu przyjemność. Lecz po upływie pewnego czasu wydało mu się, że wszyscy ci ludzie są do siebie podobni. Wiecznie takie same angielki, z takiem samem zachowaniem się, z tym samym twardym wyrazem twarzy. Wiecznie to pytanie na ustach, to samo oooh! konwencyonalnego zachwytu i to samo ordynarne, górne odwrócenie się plecami, kiedy już nic więcej nie było do pokazania.
Po codziennem oglądaniu bogactw, nędza Claveriasu wydała się Gabryelowi jeszcze więcej odpychającą i bardziej nie do zniesienia, Szewc był jakby codzień bardziej żółty i smutny w ostrej atmosferze poddasza; żona jego, nieszczęsna niewolnica macierzyństwa, stała się jeszcze bardziej wątła, bardziej wynędzniała z głodu; karmiła wyschłemi piersiami, w których nie było ani kropli życiodajnego mleka, biedne, chude niemowlę.
Dziecię umierało według słów Sagrarii, która porzuciła obecnie swą maszynę do szycia, by przepędzać większą część dnia u szewcowej. Dobra dziewczyna zajmowała się gospodarstwem, podczas kiedy nieszczęśliwa matka siedziała nieruchoma na krześle, wpatrując się pełnemi łez oczyma w maleństwo, leżące na kolanach. Kiedy niemowlę budziło się z odrętwienia, jęcząc podnosiło z trudem, chwiejącą się na cieniutkiej szyjce, główkę; matka, żeby je uspokoić, podnosiła je do piersi; ale biedactwo przekonywało się szybko o bezużyteczności swych wysiłków i odwracało się od obwisłego ciała, z którego z trudem wyssało parę zaledwie kropli niezdrowego mleka.
Gabryel obserwował dziecko — uderzało go niesłychane wyschnięcie ciałka i dziwne plamy, pokrywające słomianego koloru skórę. Potrząsał głową z miną człowieka nieprzekonanego, kiedy sąsiedzi, zgrupowani koło nędznej kruszyny, wymawiali co najmniej dwadzieścia chorób, jakim jakoby miał podlegać mały pacyent i radzili, jak stare wiejskie baby. — A więc nalewki na różnych roślinach, cuchnące plastry i maści, nawet cudowne obrazy, przykładane do piersi, kreślenie siedmiu krzyżów na pępku i zmówienie tyluż „Ojcze nasz”.
— Głód jest jego chorobą — mówił Gabryel do swej siostrzenicy. — Nic więcej tylko głód.
I, pozbawiając się części swego pożywienia, niósł do szewca mleko, które kupowano dla niego. Ale dziecko nie było w stanie znosić mleka za tłustego na wycieńczony żołądek i zrzucało je prawie niestrawione. Tomasa, zawsze przedsiębiorcza i energiczna, przyprowadziła z miasta kobietę, która dała małemu piersi; lecz po dwóch dniach, zanim mogło zacząć się polepszenie, kobieta przestała przychodzić; być może, brzydziła się przykładać swe piersi do tego brunatnego ciałka, robiącego wrażenie trupa. Napróżno ogrodniczka szukała innej karmicielki: trudno było znaleźć wspaniałomyślne piersi, któreby dostarczały mleka za małe wynagrodzenie.
Tymczasem niemowlę konało. Wszystkie kobiety Klasztoru górnego, przechodząc, wchodziły do szewca. Co ranka nawet Don Antolin zaglądał przez uchylone drzwi.
— No, cóż mały? Nie lepiej? Ciągle tak samo? Niech się dzieje wola boska.
I cofał się, a okazując szewcowi ze względu na stan dziecka wielkie miłosierdzie — nie przypominał o należnym długu.
Lazur Bogarodzicy wyrażał najwyższe oburzenie z powodu wypadku, który poruszył spokój klasztorny i przeszkadzał dobremu trawieniu dobrze odkarmionego sługi kościoła. „Co za wstyd wpuszczać na Claverias tego szewca z gromadą brudnych, pokrytych strupami dzieci. Co miesiąc jedno umrze i rozniesie chorobę między wszystkie. Przytem jakie prawo mieli ci łachmaniarze do zamieszkiwania Katedry, nie pobierając żadnej pensyi? Czyż powinno pozwalać się podobnemu robactw u zanieczyszczać dom Boży“.
Tomasę, teściową Lazura, oburzała ta mowa:
— Milcz, złodzieju świętych! — Milcz, albo rozbiję ci talerz na łbie... Jesteśmy wszyscy dziećmi Pana... i jeśliby wszystko było mądrzej urządzone — to właśnie biedni zamieszkiwaliby Katedrę... Zamiast gadać takie świństwa, dałbyś lepiej tym biedakom cośkolwiek z tego, coś ukradł Najświętszej Pannie.
Na to, oburzony do żywego zakrystyan, wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Jeśli nie mają co jeść, niech nie robią dzieci!...
— Miałem tylko jedną córkę, ponieważ uważałem, że nie mam prawa mieć więcej i dlatego przy pomocy Bogarodzicy mogę jeszcze odłożyć kawałek chleba na stare lata.
Miłosierna Tomasa mówiła o małym z kanonikami, kiedy po skończonem nabożeństwie przechadzali się po ogrodzie. Słuchali jej z roztargnieniem z rękoma w kieszeniach od sutanny.
— Coż robić! Trzeba się poddać woli Opatrzności.
I dali jej — jeden dziesięć centymów, jeden reala, a jeden całe peseta.
Ogrodniczka poszła nawet do pałacu arcybiskupiego; ale Don Sebastyan, który miał atak, nie chciał jej widzieć, posłał tylko przez domownika dwa pesatas.
— W gruncie rzeczy nie są oni źli, — mówiła Tomasa, przynosząc swój zbiór nieszczęśliwej matce. — Ale każdy z nich żyje tylko dla siebie, niech bliźni sam sobie radzi! Teraz nikt nie podzieli się płaszczem...
— Masz to i rób co ci się podoba...
W domu szewca jedzono obecnie trochę lepiej. Skrofuliczna dziatwa korzystała z choroby niemowlęcia, które z dnia nadzień stawało się słabsze i godzinami całemi, leżąc na łonie matki, oddychało prawie niewidzialnie dla oka.
Wreszcie umarło. Wszyscy mieszkańcy Claveriasu przybiegli do rodziców. Na poddaszu słychać było płacz i narzekania matki, ciągłe, ostre, jak krzyk ranionego zwierzęcia. Przededrzwiami, otoczony sąsiadami, płakał ojciec.
— Umarł, jak ptaszyna — mówił przerywając łkaniem, opowiadanie. Matka trzymała go na kolanach, ja pracowałem. „Antonio, Antonio! — zawołała nagle. — Zobacz co mu jest. Porusza ustami i krzywi sie“. Przybiegłem. Miał twarz czarną, jakby pokrytą woalem i otwtierał maleńkie swoje usteczka... Skrzywił się jeszcze dwa razy, potem oczy zamigotały, szyja pomarszczyła się... Zupełnie jak ptaszyna!...
Płakał, powtarzając ciągle to porównanie dziecka z ptaszkiem, zabitym przez chłody zimy. Dzwonnik spojrzał ponuro na Gabryela.
— Ty, który wiesz wszystko, powiedz czy to prawda, że umarł z głodu?
Tato, pełen buntowniczych zapałów, wybuchnął:
— Niema sprawiedliwości na świecie!.. Trzeba to uporządkować! Pomyśleć tylko, że dziecko umiera z głodu w domu, gdzie złoto płynie strumieniami, gdzie tylu obrzydliwców ubiera się w złoto.
Kiedy odniesiono małe ciałko na cmentarz, matka zaczęła szaleć z rozpaczy, rozbijała sobie głowę o mury klasztorne.
— Oh, moje dziecko, mój maleńki Anteczek!
W nocy Sagraria i inne kobiety czuwały przy niej.
Ból przyprawiał ją o obłęd. Chciała kogośkolwiek uczynić odpowiedzialnym za swoje nieszczęście, groziła najwyżej położonym osobistościom na Claveriasie.
— To wina Srebrnej-Laski — krzyczała nieszczęśliwa. — Wyrzutek! Wyzyskuje naszą nędzę przez swe lichwiarstwo. Nie dał jednego liarda dla mojego biedactwa. A Mariquita, czupiradło! Nie była u nas nawet trzy razy... To upadła dziewczyna, mówię wam! Myśli tylko o strojach, żeby wzbudzić chrapkę w kadetach!...
— Cicho! usłyszą cię — prosili przerażeni sąsiedzi. Innych oburzało to tchórzostwo:
— Tem lepiej, niech słyszą i Don Antolin i jego siostrzenica. A cóż to szkodzi?
Zrozpaczało ich skąpstwo tego pana i wielkopańskie tony jego strasznej siostrzenicy. Można być biednym, ale nie należy drżeć wobec tej słodkiej pary.
— Bóg raczy wiedzieć co robi wuj i siostrzenica, kiedy są sami!...
Tchnienie buntu wionęło po tym sennym święcie, a było ono bezwiednem dziełem Gabryela. Wszystko, o czem mówił z przyjaciółmi, zaszczepiło się prawie niewidocznie w duszach wielu mężczyzn, a nawet i kobiet Claveriasu, rodząc w nich porwane, mętne, nieświadome idee; ale idee te pieściły i odświeżały ich umysł, jak czyste i świeże powietrze. Biedakom tym wystarczała świadomość, że spokojne i poniżające niewolnictwo, w jakiem żyli dotychczas nie będzie trwało wiecznie, że i oni mieli prawo do lepszego istnienia i że obowiązkiem człowieka jest powstanie przeciw niesprawiedliwości i tyranii.
Don Antolin, znający doskonale owczarnię, powierzoną swej pieczy, zauważył zaraz to głuche wrzenie. Czuł wokoło swej osoby wrogi bunt. Dłużnicy odpowiadali mu hardo, uważając, że bieda daje im zupełne prawo do wyzwolenia się z pod sknerstwa wierzyciela. Rozkazy jego przestały być wykonywane bezzwłocznie, a on sam nie wątpił, że drwiono zeń i grożono po za plecmi. Pewnego razu, kiedy wyraził Tomaszowi naganę z powodu opóźnionego powrotu do katedry w chwili, kiedy Don Antolin, pozamykawszy drzwi, kładł się spać, Tato odpowiedział obelżywie, że kupił sobie nóż i radby go obmyć krwią pewnego księdza, wyzyskiwacza nędzarzy. Srebrna-Laska osłupiał, nogi mu zadygotały, a oczy przesłonił tuman.
Przytem stary kapłan musiał ciągle wysłuchiwać skarg swej siostrzenicy.
— Nic sobie ze mnie nie robią, pogardzają mną — mówiła rozżalona. — Żadna sąsiadka nie przychodziła teraz, by pomódz jej w gospodarstwie. Odpowiadano jej ordynarnie: — „kto chce mieć sługę, niech jej płaci i — Och, wielki to już czas, wuju, żebyś pokazał swą władzę i zagnał w barani róg całą tę kanalię — wołała.
Ale dziewczyna ta, tak twarda, tak pewna siebie w domu wuja, traciła odwagę ilekroć stawała na progu mieszkania. Wszystkie kobiety Claveriasu, jakgdyby chcąc zemścić się za długą służbę, obrażały ją teraz.
— Patrzcie na nią — wolała szewcowa do swych sąsiadek — wiecznie wyczupirzone straszydło. Jej wujaszek wampir wysysa krew nędzarzy, żeby siostrzenica miała się za co stroić.
Cierpliwość Don Antolina wyczerpała się, kiedy usłyszał o podejrzeniach, jakie rzucano nań z powodu zamieszkania z nim Mariquity. Poszedł na skargę do kardynała. Atak furyi Jego Eminencyi nie przeszedł jeszcze. Opowiadanie Srebrnej-Laski wprawiło go w jeszcze większą wściekłość. — „Po co opowiada wszystkie te historye. Od czegóż ma władzę? Czy na to, żeby pokazać, że baba siedzi w jego sutannie? pierwszego, który przekroczy prawidła i naruszy porządek... wyrzucić za drzwi! Trzeba tam mocnej pięści. 1 niech nie nudzi więcej arcybiskupa podobnemi bredniami, bo może sam wylecieć!...“
Po tej awanturze w Don Antolinie jakgdyby wezbrała energia, choć poprzysiągł sobie nie chodzić więcej do strasznego prałata. Postanowił pokazać swą władzę najsłabszym, tym, których uważał za przyczynę awantur: wyrzuci szewca, ponieważ ten nie miał żadnego prawa na zamieszkiwanie klasztoru. Niestety postanowienie to wyszło wkrótce na jaw, dzięki Mariquicie, która, zachwycona energią wuja, nie omieszkała pochwalić się przed kilku sąsiadkami. Nowina wywołała takie oburzenie, ze Srebrna-Laska nie ośmielił się myśli swej w czyn wprowadzić. Tato rzucał nań spojrzenia pełne sarkazmu i groźby, które biedak tłomaczył sobie w ten sposób: „Pamiętaj o mym nożu“. Lecz najwięcej przerażało Don Antolina milczenie i złowrogie spojrzenia, jakiemi obrzucał go dzwonnik.
Nawet poczciwy Estaban protestował na swój sposób, mówiąc miękko:
— Czy to prawda, że chcecie wyrzucić szewca? Byłoby to źle, bardzo źle. W gruncie rzeczy są to nędzarze i ona urodziła się w klasztorze. Okrucieństwo nie prowadzi nigdy do celu, Don Antolinie!
I stary ksiądz, nie mając żadnego oparcia, przerażony wrogiem zachowaniem sic ogółu, odkładał z dnia na dzień wykonanie surowych postanowień; musiał z tego powodu toczyć ciągłe spory z siostrzenicą, zarzucającą mu słaby charakter.
Kanonik-skarbnik, którego prosił o pomoc, nie chciał naruszać błogiego spokoju swego istnienia przez mieszanie się do sporów niższego personelu katedry. „Tyczy się to tylko Srebrnej-Laski, może karać i wyrzucać z Claveriasu kogo mu się tylko podoba bez żadnego strachu. Ostatecznie Don Antolin, przerażony odpowiedzialnością, jakaby na niego spadła za przedsięwzięcie surowych środków, udał się z prośbą o pomoc do Gabryela.
— Podtrzymaj mnie, drogi Gabryelu — mówił żałośnie. — Jeśli nie zaprowadzisz tam porządku, wszystko źle się skończy. Wyśmiewają się ze mnie, znieważają mą siostrzenicę; doprowadzą mnie do ostateczności i którego pięknego poranku wyrzucę połowę mieszkańców Claveriasu. — Jego Eminencja upoważniła mnie do tego... Boże! nie wiem co za wiatr powiał tu! Możnaby pomyśleć, że spuszczony z łańcucha szatan osiadł w Górnym Klasztorze!... Jak mi tych ludzi zmieniono!,..
Gabryel odgadywał doskonale ukrytą myśl w słowach Don Antolina. „Szatan, spuszczony z łańcucha“ to on, Gabryel. I Srebrna-Laska ma racyę. Bezwiednie, nie pragnąc bynajmniej tego, dawny towarzysz wprowadził do katedry anarchię: przyszedł tu po to, żeby zapomniano o nim na świecie, ale duch buntowniczy wszedł wraz z nim i poruszył wszystko. Jak podróżnicy w czasach epidemii, przechodzący przez kordon ze wszystkimi pozorami zdrowia, kryjąc zarazki niszczące we włosach, w fałdach ubrania, przenoszą i sieją śmierć wszędzie, dokąd się udadzą, tak Gabryel wnosił ze sobą nie śmierć, ale życie gwałtowne i buntownicze.
Protest upośledzonych, ten protest, który od wieku porusza światem, zmieniając go dzięki rewołucyi, wszedł wraz z nim poraź pierwszy do tych szczątków XVI-go wieku, zachowanych do naszych czasów; ludzie ci podobni do „śpiących“ z bajki, nieruchomi, jak posągi w głębi pieczar, choć wieki upływały, a ziemia zmieniała swój wygląd, zaczęli się w końcu budzić. Przebudzenie to było gwałtowne, jak przebudzenie buntującego się ludu. Zrozumieli, że ubóstwiali tak długo stare przesądy, i to uczucie wstydu kazało im przyjmować wszystko nowe bez zastrzeżeń, bez zastanawiania się nad skutkami, jakie stąd wypłynąć mogą. Była to wiara ludu, który, z chwilą wejścia na drogę postępu, przyjmuje wszystko, broni wszystkiego, pod jednym warunkiem, że będzie to zmianą, pogardą dla zasad przodków.
Tchórzliwe ustępstwo Srebrnej-Laski było pierwszem zwycięstwem śmiałków, otaczających Gabryela. Przestali się kryć ze swemi zebraniami u dzwonnika. Popołudniu zbierali się w samym klasztorze, rozmawiając o śmiałych doktrynach, jakich uczył ich Gabryel; — świętość miejsca nie onieśmielała ich bynajmniej. Siadali z poważnemi twarzami wokoło swego mistrza, podczas kiedy w galeryi naprzeciw przechadzał się, jak cień ponury, Don Antolin. Czytał brewiarz, rzucając smutne spojrzenia na grupę zebranych. Nawet jałmużnik zakonnic, związany z nim ściśle, ośmielał się porzucać go i słuchać rewolucyonisty.
Don Antolin, przezorny, jak każdy kapłan, przewidywał siłę zła, jakie zrobił brat Estabana. Ale egoizm brał górę nad rozumowaniem — „Mówią? A potem?... Zawrócą sobie trochę w głowach; ale w gruncie rzeczy są to tylko słowa.. dym... i dopóki nie żądają pieniędzy“...
Więcej, niż Don Antolin zaniepokoił się sam Gabryel wpływem, jaki wywarły jego mowy. Żałował chwili, w której poraz pierwszy mówił o swej przeszłości i ideałach. Wszystko, czego pragnął, schroniwszy się w cieniu katedry, to było zatracenie swej osobistości, zniknięcie w ciszy i zapomnieniu; i oto w głębi tego schronienia ironiczny los każe zmartwychwstać agitatorowi, żeby poruszyć, otaczającą go ciszę. Entuzyazm neofitów stał się niebezpieczny. Brat, nie pojmując całej doniosłości tego niebezpieczeństwa, uprzedził go o niem ze swym zwykłym zdrowym sensem:
— Zawracasz głowy tym biedakom. Miej się na baczności. Są oni dzielni, ale brutalni. Niebezpiecznie jest z ludzi, którzy przepędzili całe swe życie w nieświadomości, robić uczonych. Jakgdyby mnie, przyzwyczajonego do skromnego życia, zaproszono do stołu arcybiskupiego. Napchałbym się, napił, ale na drugi dzień miałbym boleści, a możebym nawet umarł.
Gabryel uznawał racyę tych rad, ale nie mógł się już cofnąć; dawny zapał propagatora owładnął nim. Niewypowiedzianą rozkosz sprawiało mu zdumienie tych dziewiczych umysłów, bezładnie tłoczączych się u wejścia do świetlanego gmachu, budowanego ludzką myślą przez wieki całe. Z zapałem opisywał przyszłość. Jak apostoł chrześciański, opiewający szczęście raju, z mistyczną ekstazą mówił im o szczęściu ludzkości po przewrocie rewolucyjnym, który zmieni ustrój socyalny. Wszyscy ludzie będą się uważali za braci; znikną stany, współzawodnictwo, walka o byt. Komunizm zapewni powszechny dobrobyt; produkcya wzrośnie przez wolność pracy; ze wspólnych produktów każdy dostanie część konieczną do zaspokojenia potrzeb; wszystko będzie dla wszystkich, wszystkim będzie dobrze.
Gabryel nie łudził się co do teraźniejszości. Ludzkość naszych czasów podobną jest zakażonej ziemi, w której najlepsze ziarna psują się i rodzą zatrute owoce. Należy czekać chwili, kiedy, poczęta od wieku rewolucya, wejdzie w sumienie socyalne. Wtedy stanie się możliwem, a nawet łatwem zmodyfikowanie podstaw porządku społecznego. Miał on zupełną wiarę w przyszłość, ale postęp naszej natury wymagał tysięcy lat. W czasach przedhistorycznych człowiek był stworzeniem dwunożnem, noszącem widocznie ślady pochodzenia zwierzęcego; powoli istota inteligentna oswobodziła się od bestyi, ale nie tak doskonale, by nie zostało w niej nic z namiętności i instynktów pierwotnego zwierzęcia. Człowiek dzisiejszy jest tem do człowieka przyszłości, czem były autropoidy do człowieka: umysł oświeci się, skłonności oczyszczą, egoizm zniknie wobec rozumu, a teraźniejszą niedolę zastąpi równość we wszystkiem.
Entuzyazm Gabryela nie udzielał się jego słuchaczom. Mało obchodziły ich odległe miraże. Dobrobyt, obiecany przez marzyciela w przyszłości, chcieli mieć w tej chwili dla siebie samych; paliła ich niecierpliwość dziecka, któremu pokazują łakocie zdaleka. Poświęcenie, powolna praca na korzyść przyszłości nie wzruszała ich bynajmniej. Z nauk Gabryela wyciągnęli jedynie pewność własnej nędzy i przekonanie, że mają takież prawa do szczęścia, jak uprzywilejowani. — Pomimo to nie przeczyli nigdy Gabryelowi, nie zdradzali ukrytych myśli; lecz on odczuwał w tem milczeniu tę samą niewiarę, tę samą nieprzyjaźń, jaką odczuwał w ironicznych gestach towarzyszy w Barcelonie, ilekroć odkrywał wobec nich swe marzenia i rzucał przekleństwo na gwałty rewolucyi. Zapaleni neofici oddalali się powoli od swego byłego mistrza; słuchali go jeszcze z szacunkiem, ale odczuwali potrzebę usunięcia się na ubocze i komentowania po swojemu jego nauki. Dzwonnik, kalkancista, szewc i Tato wchodzili w nocy na wieżę, nie zapraszając Gabryela; tam wobec pożółkłych rysunków, przedstawiających mało chwalebne epizody z wojny karlistowskiej, zionęli nienawiścią na teraźniejszość.
Żalili się bez przerwy na niesprawiedliwość socyalną. Odkąd zdali sobie dokładnie sprawę ze swego położenia, stali się bardziej nieszczęśliwi. Szewc, z oczami od łez mokremi, przywoływał zmarłe z głodu dziecko, skarżył się na niedolę swego potomstwa zbyt licznego na to, by praca mogła wystarczyć na jego utrzymanie. Kalkancista przedstawiał swoją nędzną starość po przepracowanem ciężko za sześć realów dziennie życiu, bez żadnej nadziei na jutro. Tato z zapałem młodego, czupurnego koguta radził popodrzynać gardła wszystkim kanonikom na chórze, a potem spalić katedrę; a ponury i surowy dzwonnik jednostajnym, gromkim głosem, idąc za biegiem swych myśli, powtarzał:
— I pomyśleć, że tam w kościele tyle bogactw, zebranych przez pychę, leży bez żadnego użytku. Złodzieje! rozbójniki!...
Gabryel zaczął przepędzać całe dnie obok Sagrarii. Srebrna-Laska, widząc go prawie ciągle z nią, był zadowolony: przypuszczał, że Gabryel rozszedł się ze swoimi uczniami. Pewnego dnia podszedł do niego z protekcyonalnym uśmiechem:
— Kochany Gabryelu, wcześniej, niż przypuszczasz, dostaniesz nagrodę za dobre sprawowanie. Mówiłem ci, że poszukam czego dla ciebie, jeśli pomożesz mi pokazywać skarb. Otóż znalazłem! Począwszy od przyszłego tygodnia wpadnie ci codziennie do kieszeni dwa pesetas, błyszczące, jak słońce... Czy byłbyś w stanie przepędzać noc w katedrze? Najstarszy ze stróży, były żandarm, czuje się już zmęczony i wraca do siebie na wieś. Zdaje się, że nabrał obrzydzenia do służby od czasu, jak zdechł jego dog. Drugi stróż nie jest bardzo pewny, potrzeba mu towarzysza. Czy nie zechciałbyś nim być? Gdyby to było w zimie, nie mówiłbym ci o tem — zanadto kaszlesz. Ale w lecie katedra jest najprzyjemniejszem miejscem w całem Toledo: będziesz tam przepędzał miłe noce. Później, jak przyjdą chłody, poszukamy ci innego miejsca. Pomimo twej lekkomyślności mam do ciebie zaufanie; należysz do rodziny uczciwe] i znanej, a tego nam potrzeba. Przyjmujesz, nieprawdaż?
Gabryel, pomimo mocno nadwątlonego zdrowia, przyjął. Dwa pesatas dziennie. Brat jego, Estaban zarabiał nie wiele więcej. Dochody na utrzymanie domu powiększą się prawie w dwójnasób — nie należało opuszczać takiej okazyi...
Nazajutrz wieczorem Sagraria rozmawiała z Gabryelem, wyrażając mu uznanie dla silnej woli, która go pcha do przyjęcia pierwszej lepszej roboty, ażeby nie być ciężarem rodzinie. Noc zapadała. Młoda kobieta i rewolucyonista stali oparci o baryerę w Górnym klasztorze. Pod nimi rozciągał się ponury ogród ze swemi drzewami o wierzchołkach czarnych i zaokrąglonych; nad głowami jaśniało im niebo lipcowe, rozświetlone gwiazd migotaniem. Było ich tylko dwoje na galeryi. Okno izdebki, gdzie mieszkał kapelmistrz, było oświetlone i rzucało czerwoną czworoboczną plamę na dachy z przeciwka. Fisharmonia zawodziła z melancholijnym spokojem, a od czasu do czasu ukazywał się, to znowu znikał na czworobocznej plamie cień muzyka, wykonywującego ruchy nerwowe, które, powiększone przez oddalenie, zamieniały się w jakąś gigantyczną pantominę. Cisza i mroki nocne otuliły Gabryela i Sagrarię niby pieszczotą. Z niebios spływała ta świeżość mistyczna, która ożywia umysł i uszlachetnia wspomnienia.
Gabryel, ażeby przekonać kobietę, jak niewielką zasługą jest to, że przyjął pracę w katedrze, mówił jej o swojej przeszłości. Tyle przecierpiał. Tak często bywał głodnny. Twarde katusze w Montjuich, na dnie fortecznej fosy były mniej może okrutne, niż rozpacz, odczuwana na ulicach miast wielkich, kiedy widział poza szybami wystaw sklepowych apetyczne wiktuały i misy pełne złota, on, który nie miał grosza w kieszeni i który z głodu dostawał zawrotu głowy. A przecież dość łatwo znosił swoją nędzę do chwili, kiedy był sam; skoro jednak ze swojem życiem włóczęgowskiem złączył losy biednej Lucy, położenie stawało się nie do wytrzymania.
— Pokochałabyś Lucy — mówił do Sagrarii. — Była to mocna kobieta, dzielna towarzyszka, przywiązana do mnie raczej wspólnością myśli, niż pociągiem ciał. Ja również, skoro ją tylko poznałem, pokochałem odrazu... Lecz czy to, cośmy dla siebie wzajemnie odczuwali było rzeczywiście miłością? Nie wiem. Poeci tak wiele nakłamali o miłości, tak straszliwie spaczyli jej treść przez przenośnie, że niepodobna tam doszukać się prawdy.
— Biedna Lucy nie była piękna: była to kobieta z ludu, wychowana na przedmieściu robotniczem wielkiej stolicy, anemiczna z braku powietrza w smrodliwej dziurze rodzimej, z pożywienia złego i niedostatecznego, z ciężkiej pracy, którą podjąć musiała w najwcześniejszej swej młodości. Wargi, które wielkie panie malują sobie na czerwono, ona miała fioletowe. Jedyną rzeczą, jaką w sobie miała naprawdę piękną, były jej oczy, powiększone przez chłodne noce, które przepędziła na ulicy, przez okropność scen, na jakie patrzyła, kiedy ojciec jej upił się, ażeby zapomnieć o losie, kiedy upił się straszliwie, jak to czynią proletaryusze, którzy, zbydlęceni przez obrzydliwy nałóg pijaństwa, wyobrażają sobie, że szynk jest rajem; potem zaś, w chodząc do swoich nędznych legowisk, w padają w furyę i znęcają się nad rodziną.
— Była ona, jak wy wszystkie, dziewczyny z klas niższych. Piękność wasza trwa krótko, chwilę jedną rozkwitu. Więdnie szybko przez głód i zmęczenie. Świeżość i siła znikają w znoju codziennym; macierzyństwo w niedostatku wyczerpuje je do szpiku kości... Wiesz dlaczego kochałem Lucy? Z litości dla jej opuszczenia, ponieważ była młodą robotnicą w opłakanej sytuacyi swojej sfery: piękna z urodzenia stała się brzydką, przez niesprawiedliwość społeczną...
Gabryel płakał, opowiadając o ostatniem widzeniu się z nią w pewnym szpitalu włoskim, połyskującym czystością, gdzie jednak dobroczynność sprawiała wrażenie lodowego chłodu.
— Ponieważ nie byłem jej mężem, nie mogłem się z nią częściej widywać, niż dwa razy na tydzień. Przychodziłem tam w łachmanach, z głową schyloną i zastawałem ją, siedząca, w fotelu i coraz bardziej niedomagającą; z twarzą woskową, z oczami dziwnie rozszerzonemu Ona, która umiała wszystkiego po trochu, nie łudziła się co do stanu swego zdrowia i spokojnie oczekiwała śmierci. „Przynieś mi róż” — mówiła, uśmiechając się, jakby chciała w ostatniej godzinie przyjąć sakrament piękna natury w świecie spaczonym i zbrudzonym przez ludzi. Co do mnie, żywiłem się suchym chlebem, sypiałem pod golem niebem, a przyjmowałem pomoc mniej biednych odemnie towarzyszów, ażeby zanieść biedaczce bukiecik kwiatów... Wreszcie umarła i nawet nie wiem gdzie ją pochowano; prawdopodobnie ciało jej poszło przedtem na stół dysekcyjny. Ale widzę ją ciągle. Obraz jej towarzyszy mi zawsze we wszystkich moich nieszczęściach, a obecnie zdaje mi się, że Lucy w tobie zmartwychwstała.
— Ależ, stryju — zawołała wzruszona opowiadaniem Sagraria — ja nie umiałabym robić tego, co ona robiła: jestem nieszczęśliwa istota bez sił i inteligencyi.
— Nazywaj mię Gabryelem i mów mi przerwał zmieszany. — Tak, ty jesteś moja Lucy, która staje znowu na mojej drodze, o tem, że oddawna badam swoje uczucia, że pytam serca... Otóż zdobyłem pewność — ja ciebie kocham Sagrario!
Kobieta zrobiła gest zdziwienia i nieco w tył się cofnęła.
— Nie uciekaj odemnie! Nie bój się,.. Zanadto oboje cierpieliśmy, żeby myśleć o radościach życia. Jesteśmy ofiarami, przeznaczonemi na śmierć w tym klasztorze, który jest naszem schronieniem. Jesteśmy dwoma łachmanami człowieczymi, poszarpanymi przez zębate koła bezmyślnego społeczeństwa. I dlatego kocham cię — jesteś moim bliźnim w niedoli! Nienawidzą mię, jako stworzenie niebezpieczne. Tobą brzydzą się, jako stworzeniem nieczystem. Fatalność ciąży nad nami; ciała nasze są zakażone trucizną. Przed śmiercią zażądajmy od miłości największego szczęścia, jak biedna Lucy żądała róż!
I sciskał ręce młodej kobiety, wzruszone] jego słowami; nie wiedziała, co odpowiedzieć, płakała tylko słodkiemi łzami. Ze szczytów Claveriasu fisharmonium mistrza rozbrzemniało smutną, wstrząsającą muzyką, ostatnim żalem Beethowena quatuor Muss es sein, hymnem geniusza wobec śmierci.
— Kocham cię, Sagrario, — mówił Gabryel. — W dniu, kiedy wróciłaś do domu, stawiając odważnie czoło złej ciekawości tych ludzi, zająłem się tobą. Przez długie tygodnie i miesiące, siedząc przy twej maszynie do szycia, obserwowałem cię, studyowałem, czytałem w twem sercu... Masz duszę prostą, — nie ma w niej żadnych fałdek, żadnych zakamarków, żadnych tajemnic, tak częstych u natur wykoszlawionych, popsutych przez cywilizacyę. We wszystkich twych tak miękkich spojrzeniach, w uważnej uprzejmości, z jaką wysłuchiwałaś mojej mowy, widziałem wdzięczność za te drobne usługi, jakie mogłem ci oddać. Przypominałaś sobie najstraszliwszy okres twego życia, a ponieważ widziałaś, że byłem zawsze dla ciebie dobry, zawsze gotów osłonić cię przed surowością ojca, wdzięczność twoja wzrosła do tego stopnia, że dziś ty mnie także kochasz, Sagrario. Być może, nie zdajesz sobie nawet z tego sprawy, lecz istnieje między nami powinowactwo, które bezwiednie oddziaływa na ciebie. Powiedz, czy mylę się? Czy kochasz mię rzeczywiście?
Sagraria płakała, niema, z oczami spuszczonemi, jakby nie śmiała podnieść ich na Gabryela. Ten nastawał.
— To ze szczęścia jestem zmieszana. Tak. Czemże ja jestem, ażeby mię kochano? Oddawna już nie spoglądałam w lustro, ponieważ wspomnienie młodości łzy mi z oczu wyciska... Mogłabym więc przypuszczać, ażebyś ty stryju... ażebyś ty, który umiesz czytać w mojem sercu... Patrz, jak drżę! Umarłabym raczej, niż wyjaśniłabym ci swoją tajemnicę... Tak kocham cię... Ach, Gabryelu, ty jesteś największy, najszlachetniejszy z ludzi!
I pozostawali tak cisi, z rękoma splecionemi w uścisku, ze wzrokiem błądzącym po zatopionym w cieniu, pełnym tajemniczych szmerów, ogrodzie.
— Będziesz moją towarzyszką — mówił Gabryel melancholijnym głosem. — Życia nasze połączą się, póki śmierć nie rozetnie ich węzła; będę cię bronił, chociaż pomoc chorego, prześladowanego przez ludzi nie jest bynajmniej skuteczną; ty osłodzisz pieszczotą moje życie. Będziemy się kochali, jak ci święci Kościoła, których słodkie słowa i pełne zachwytu ekstazy unosiły w lepsze światy, ale którzy nie pozwalali ciału swemu na najmniejszą rozkosz. Jesteśmy oboje chorzy, moglibyśmy tylko dzieciom naszym dać w spadku skrofuły i choroby dziedziczne. Nie powiększajmy więc fizycznej nędzy ludu dawaniem życia istotom zwyrodniałym. Zostawmy klasom uprzywilejowanym troskę o przyspieszenie upadku ich kasty przez rodzenie skażonego potomstwa.
Otoczył ramieniem kibić młodej kobiety, a wolną ręką podniósł do góry jej czoło. Oczy Sagrarii, zroszone łzami, błyszczały radośnie.
— Tak — powiedziała głosem cichym — będziemy dwiema duszami, kochającemi się miłością tak bezgrzeszną, jakiej nie stworzył żaden poeta. Ta noc czysta, kiedyśmy wyznali sobie miłość będzie naszą nocą poślubną... Pocałuj mię, towarzyszu życia mego.
I w ciszy klasztornej usta ich połączyły się długim pocałunkiem. A ponad nimi żale Beethowena rozlewały się ciągłe w żałobnych tonach...




X.

W początkach lipca Gabryel zaczął nocne dyżury. Około szóstej wieczorem schodził z Claveriasu i w bramie del Mollete spotykał się z drugim stróżem, Fidel’em, człowiekiem starym, chorowitym, kaszlącym bez przerwy, nie zdejmującym płaszcza w najupałniejsze dni lata.
— Idźcie pod klucz — mówił dzwonnik, poruszając wielkim pękiem kluczy.
Dwaj ludzie weszli do kościoła; dzwonnik zamknął drzwi z zewnątrz i oddalił się. Ponieważ dnie były jeszcze długie, do zapadnięcia nocy pozostawało przeszło dwie godziny.
— Świątynia należy teraz do nas dwóch — mówił drugi stróż. I człowiek ten zżyty z wielką pustą katedrą, zagospodarowywał się w zakrystyi; rozłożył koszyki z żywnością na kufrze między krucyfixem i świecznikami.
Lecz Gabryel, nie przyzwyczajony do majestatu pustej świątyni, oglądał ją ciekawie. Kroki jego dźwięczały na płytach. Od czasu do czasu wznosiły się grobowce arcybiskupów i wielkich panów zamierzchłej przeszłości. Ponurą ciszę martwego kościoła zakłócały dziwne szmery, tajemnicze dotknięcia. Pierwszej nocy Gabryel, wielokrotnie przerażony, odwracał głowę, ponieważ zdawało mu się, że słyszy czyjeś kroki za sobą.
Na świecie zachodziło słońce. Koła i rozety głównego portalu lśniły przepychem błyszczących kwiatów. Niżej między filarami, światło zlewało się z mrokiem. Nietoperze spadały z pod sklepień i, piszcząc, rozbijały się między filarami, jak, w kamiennym lesie. W swoim ślepym locie uderzały to o sznury lamp, to o czerwone kapelusze z zakurzonemi żołędźmi, wiszące wysoko nad grobowcami kardynałów.
Gabryel robił przegląd kościoła. Popychał żelazne kraty ołtarzów, żeby się upewnić czy dobrze są zamknięte, dotykał furty mozarabskiej kaplicy i kaplicy królów; rzucił okiem na salę kanoników i zatrzymał się przed Najświętszą Panną del Sagrario. Przez zamkniętą kratę widać było zapalone lampy — posąg pokryty kosztownościami błyszczał u szczytu ołtarza. Poczem, odszukawszy swego towarzysza, siadał wraz z nim w transepcie na stopniach chóru albo głównego ołtarza, skąd łatwo można było objąć okiem cały kościół. Kapelusze nacisnęli na same uszy.
— Zapewne zalecali panu — mówił Fidel — przyzwoite zachowanie, szacunek dla świętego miejsca; jeść należy w zakrystyi, palić cygara w galeryi Locum[13]. Do mnie przemawiali również w ten sposób, kiedy zaczynałem służbę w katedrze. Łatwo to mówić komuś, kto sam śpi w wygodnej pościeli. W gruncie rzeczy chodzi tu przedewszystkiem o to, żeby czuwać, a pozatem każdy może spędzać noc, jak mu to jest najdogodniej. O tej godzinie śpi nawet Bóg i święci jego muszą również odpocząć po dniu, spędzonym na wysłuchiwaniu modlitw i hymnów pochwalnych, na przyjmowaniu kadzideł i świec, zapalanych na ich cześć. My tylko musimy walczyć ze snem i niech mię dyabli wezmą, jeśli to będzie brakiem szacunku z naszej strony, jeśli pozwolimy sobie na pewną swobodę. No, przyjacielu, już się ściemnia. Chodźmy zjeść kolacyę.
Na marmurowych stopniach ołtarza, zabrali się do jedzenia.
Jako jedyną broń towarzysz Gabryela miał założony za pas pistolet, wydany ze skarbca — była to starożytność, z której nikt ani razu nie wystrzelił. Gabryelowi Srebrna Laska ofiarowywał karabin, pozostawiony w zakrystyi w spadku po żandarmie na pamiątkę długich lat służby; lecz Luna nie chciał go wziąć. „Niech sobie leży w kącie. Odnajdę go, jeśli zajdzie tego potrzeba”. — Tak więc karabin, pokryty pajęczyną, stał oparty o mur wraz z paczką zardzewiałych od wilgoci nabojów.
Powoli, z nadejściem nocy zacierały się świetne barwy witraży, a w ponurych głębiach naw, jak nikłe gwiazdy, zabłysły płomienie lamp. Chwilami zdawało się Gabryelowi, że znajduje się w szczerem polu, podczas ciemnej nocy. W tej wędrówce przy blasku latarni, zawieszonej na piersi, występowały z mroku kontury katedry wyolbrzymiałe, prawie potworne. U stóp jego wyłaniały się filary, ogromne, strzelające po same sklepienia: płyty posadzki zda się tańczyły przy każdem zakołysaniu się światła. Od czasu do czasu ciężkie skrzydła uderzały Gabryela po głowie; z piskiem nietoperzy zlewały się posępne krzyki ptaków nocnych, roztrącających skrzydłami kolumny świątyni. Były to sowy, zwabione światłem lamp — spuszczały się nizko. Co pół godziny przerywał ciszę zgrzyt, obracających się, kół i, poruszających się sprężyn; poczem następowało srebrzyste uderzenie dzwonu. To złoceni rycerze portalu Zegara objawiali, uderzając młotami, o biegu czasu.
Towarzysz Gabryela żalił się na inowacye, zaprowadzone przez kardynała, dla dręczenia biedaków. Dawniej były żandarm i on mogli po wejściu do świątyni spać wiele im się tylko spodobało, nie bojąc się za to żadnej nagany ze strony kapituły. Ale Jego Eminencya, która wciąż tylko szuka sposobów na dręczenie bliźnich, poustawiała w różnych miejscach katedry małe zegarki, sprowadzone z zagranicy: co pół godziny należy je otwierać i oznaczać swoją bytność. Nazajutrz Srebrna Laska sprawdza znaki i za najmniejsze wykroczenie nakłada karę.
— Jestto dyabelski wymysł. A wszystko to poto, żeby nam nie dać spać. Swoją drogą należy się trochę przespać. Podczas kiedy jeden z nas zaśnie, niech drugi pilnuje przeklętych maszynek. — Ale na miłość boską nie przeocz, jesteś tu nowicyuszem... Pensya taka mała, a głód taki wielki. Nie możemy pozwolić na obcinanie wynagrodzenia za taką psią służbę!
Zawsze dobry Gabryel i teraz dopilnowywał kontrolujących aparatów. To też Fidel nie mógł się nachwalić towarzysza, z którym tak łatwo było się pogodzić; były żandarm nie miał jego usposobienia, — ilekroć miał podnieść się i zrobić swój obchód, kłócił się zawzięcie.
Biedny stary stróż kaszlał tyleż, co i jego towarzysz. W ciszy naw echo tak silnie odbijało ten kaszel, iż, rzekłbyś, szczeka gdzieś cała sfora potwornych psów.
— Od wielu ja już lat dźwigam ten przeklęty kaszel — mówił stary. Jestto podarunek katedry. Lekarze zalecali mi porzucenie zajęcia. — „A któż mię będzie żywił”, — pytałem ich wtedy. Wstąpiłeś tu, przyjacielu, w dobrą chwilę — w samym środku lata, co swoją drogą nie przeszkodzi wilgoci przeniknąć cię do szpiku kości. Ale dopiero w zimie czuje się całą okropność tego powietrza. W zimie ubieramy się, jak na jaką maskaradę — znika się pod gromadą czapek, szalów i kołder. Skarb z litości pali w zakrystyi mały ogień, ale pomimo to mało nieraz brakuje, żeby nie znaleziono nas jakiego pięknego poranka zamarzniętymi. Panowie z kapituły nazywają chór „śmiercią kanoników^. Jeśli oni skarżą się, przepędzając jedną godzinę w tej lodowni, oni, tak dobrze odżywiani i dobrze odziani, cóż możemy mówić my! Dopiero w zimie poznasz całą rozkosz tego zajęcia.
Księżycowe noce nadawały katedrze fantastyczny wygląd. Szkła okien odbijały, jak blade mleczne plamy na czarnej płaszczyźnie. Plamy świetlne, ślizgając się wzdłuż filarów zdały się być również filarami, spuszczającymi się ze sklepień; wyciągały się na płytach, jak skaczące widma. Te promienie zimnego, rozproszonego światła robiły ciemność jeszcze bardziej nieprzeniknioną. W pochodzie swoim wyłaniały z cieniów nocy coraz to nowe przedmioty — to kaplicę, to kamień grobowy, to profil kolumny. Wielki Chrystus nad kratą głównego ołtarza lśnił na ciemnem tle połyskiem starego złota, wisząc w przestrzeni, otoczony światłem, niby cudowne widziadło.
Kiedy kaszel przeszkadzał Fidelowi spać, rozmawiał z Gabryelem o długich latach, przepędzonych w kościele prymasowskim, na posadzie stróża nocnego. Zajęcie to, podobne do zajęcia grabarza, ponieważ żyje się tu w ciszy i samotności między umarłymi, wyleczyło go ze strachów, jakim podlegał w młodości. Niegdyś wierzył w duchy, w dusze, wychodzące z grobów, w ukazywanie się świętych — dziś śmiał się z tego wszystkiego. Tyle nocy przepędził pod temi złowrogiemi sklepieniami, a nigdy nie podobnego nie widział! Jeśli słyszał jakie szmery, było to napewno gryzienie szczurów, nie szanujących ani ołtarzy, ani cudownych posągów — bo w gruncie rzeczy przecież to wszystko drzewo. Jedyna rzecz, której się tu obawiał, to człowieka z ciała i kości, to złodziei, którzy się dawnemi laty nieraz zakradali do katedry: z ich to przyczyny kapituła postanowiła straż nocną.
Opowiadał o nieudanych kradzieżach w ciągu całego wieku. Były tu bogactwa, które mogły skusić nawet świętego. Madryt niedaleko, a złodziei profesyonistów należy się obawiać. Uczył towarzysza jakie należy zachować ostrożności. Trzeba być bardzo chytrym, żeby wywieść w pole straż! Srebrna-Laska, dzwonnik i zakrystyan obchodzili kościół przed zamknięciem drzwi, a klucze Mariano zabierał ze sobą na Wieżę. Nie można nawet przypuszczać, że stare ale mocne zamki mogą być po łamane; przytem stróże byli tam poto, by dzwonić na alarm w razie potrzeby. Kiedy żył dog, obrona była jeszcze łatwiejszą. Odznaczał się on tak wyczulonym słuchem, że szczekał zajadłe, ilekroć jakiś przechodzień zbliżał się do świątyni. Ale dog zdechł niedawno. Kanonik-skarbnik obiecuje kupić innego.
— W ostateczności — dodawał Fidel — w razie potrzeby możemy uciec się do pomocy małego dzwonu, zwołującego na nabożeństwo kapitułę. Sznur jest na chórze — należy tylko zań pociągnąć. Jakąż trwogę wywołałoby to dzwonienie wśród nocnej ciszy. Całe Toledo zerwałoby się na nogi — zrozumianoby zaraz, że w Katedrze stało się coś nadzwyczajnego. Wziąwszy pod uwagę to wszystko i te nasze przeklęte aparaty, przyznać trzeba, że król nawet nie jest tak w nocy strzeżony, jak nasz Kościół.
Rano, po wyjściu z tego więzienia, Gabryel, drżący od zimna, wracał do siebie z jedynem pragnieniem — wyciągnięcia się na ciepłem posłaniu.
W kuchni Sagraria grzała mleko, które musiał wypić przed zaśnięciem. Oddana przyjaciółka nie przestawała nazywać go stryjem wobec obcych, mówiąc mu ty tylko wtedy, kiedy pozostawali sami. Kiedy położył się do łóżka, stawała nad nim z filiżanką wrzącego mleka, zmuszała do picia, okrywała kołdrą, starannie zamykała drzwi i okiennice, żeby nawet promienie słońca nie przeszkadzały mu w spoczynku.
— Ach, te noce w katedrze — wołała żałośnie. — Zabijesz się niemi, Gabryelu. To nie dla ciebie zajęcie. To samo mówi mój ojciec. Teraz, kiedyśmy się poznali, kiedy jestem tak szczęśliwa, miałabym cię utracić!
Żeby ją uspokoić, Gabryel odpowiadał, że na jesieni wystarają mu się o lepsze zajęcie.
Po śniadaniu, wypoczęty po śnie, schodził do Klasztoru. Była to jedyna chwila, w której widział swych uczni. Ci witali się z nim, słuchali uważnie słów jego; jednakże zauważył gesty jakby pogardliwej niezależności, jak gdyby, pomimo uwielbiania dla mistrza, czuli litość dla jego zbyt miękkiego charakteru, brzydzącego się wszelkim gwałtem.
— Są to — mówił Gabryel do brata — ptaki latające o własnych siłach. Nie jestem im już potrzebny. Wolą rozmawiać między sobą.
— Dałby Bóg — odpowiadał Estaban, kiwając głową — żebyś nie pożałował nigdy, żeś mówił im o rzeczach, których nie są w stanie zrozumieć! Zaszła w nich nadzwyczajna zmiana. Nasz siostrzeniec, Tato, stał się niemożliwy. Powiada, że ponieważ nie pozwolono zabijać mu byków, czem mógłby się wzbogacić, zacznie zabijać ludzi, jeśli zajdzie tego potrzeba, gdyż musi wyrwać się z biedy. Że ma takie same prawo do szczęścia, jak każdy mieszczuch, że wszyscy bogacze są to wyzyskiwacze... Czyż to możliwe, żebyś to ty ich tego wszystkiego nauczył?
— Niech cię to nie gnębi — odpowiadał z uśmiechem Gabryel. — Nie przetrawili jeszcze nowych idei i gadają głupstwa. Ale to przejdzie. W gruncie rzeczy są to zacni ludzie.
Jedyna rzecz, która go zasmucała, to zachowanie się Mariano — unikał go on, jakby w obawie, że Gabryel wyczyta jego myśli.
— Co się stało, Mariano? — pytał Luna, przyłapawszy go w klasztorze.
— To się stało, że wszystko idzie na opak! Co za wstrętne społeczeństwo, — odpowiadał dzwonnik ze złością.
— Dlaczego mię unikasz?
— Unikam cię? Cóż znowu? Zdaje ci się. Wściekam się tylko od chwili, kiedyś otworzył mi oczy i kiedym przestał być głupi. Czyż wiecznie będziemy zdychali z głodu w powodzi tylu bogactw?
— My, prawdopodobnie tak, ale po nas przyjdą inni i los ich będzie o wiele lepszy.
— A więc chcesz, to ci powiem. Jesteś zanadto uczony... Idee twoje są dobre, nie mówię nie; ale, kiedy idzie o rzeczy praktyczne, jesteś niczem, jak wszyscy, którzy żyją w książkach... Tacy, jak ja, nieucy — widzą jaśniej od ciebie!
Od kilku tygodni Don Martin nie pokazywał się w klasztorze. Gabryel dowiedział się od Srebrnej-Laski, że matka jałmużnika po długiej chorobie umarła. Pewnego popołudnia młody ksiądz zjawił się na Claveriasie. Miał czerwone oczy, twarz wyciągniętą, z powiekami od łez nabrzmiałemi.
— Pzyszedłem pożegnać się z panem, — powiedział do Gabryela. Przepędziłem u łoża matki pełen smutku miesiąc. Biedaczka nie żyje już. Ona przywiązywała mię do Kościoła, w który przestałem wierzyć. Pocóż teraz mam kłamać, udając wiarę, której nie posiadam? Byłem wczoraj w arcybiskupstwie, żeby podać im do wiadomości, iż mogą rozporządzać memi siedm douros miesięcznie, a także miejscem jałmużnika, Odjeżdżam, idę dobrowolnie na wygnanie — kapłan renegat nie może pozostawać w Toledo. Pójdę daleko, bardzo daleko, jak będę mógł najdalej, być może aż do Ameryki... Nie znam nikogo, nie mam żadnego oparcia; ale nędza nie odstrasza mię — służba boża przyzwyczaiła mię do niej. Będę robotnikiem, zacznę pracować na roli, jeśli zajdzie tego potrzeba! Odzyskam nakoniec godność wolnego człowieka.
Zniknięcie jałmużnika przeszło bez żadnego skandalu. Don Antolin i inni księża myśleli, że Don Martin udał się do Madrytu przez ambicyę, jak tylu innych, szukających karyery.
Przytem odwróciła uwagę od młodego kapłana wieść, która, jak grom uderzyła w katedrę. Poruszyła do głębi wszystkich księży prebendystów, cały światek małych urzędniczków kościoła i ludność Klasztoru Górnego. Spór między arcybiskupem i kapitułą zakończył się — Rzym potwierdził wszystkie postanowienia kardynała.
Jego Eminencya ryczał z radości w gwałtownym porywie, tak właściwym jego charakterowi. Kanonicy, zawstydzeni i przybici, pochylili głowy.
Przygotowywano się, jak rok rocznie do uroczystego obchodu święta Wniebowzięcia Najświętszej Panny i Jego Eminencya, który, żeby nie widzieć członków kapituły, od kilku miesięcy nie schodził do Katedry, objawił, że będzie brał udział w ceremonii. Wszyscy mówili o tem tajemniczo, przejęci strachem; czem bliżej było piętnastego sierpnia, tem więcej drżeli kanonicy, myśląc o twardych, pogardliwych spojrzeniach, jakimi obdarzy ich zagniewany prałat.
Gabryela mało obchodziło to wszystko. Prowadził dziwny tryb życia; większą część dnia spał, żeby się przygotować do męczącej straży nocne]. Obecnie odbywał ją sam. Stary Fidel zachorował, a Gabryel, nie chcąc, żeby skarb odebrał biedakowi jego nędzną pensyę, nie upominał się o drugiego towarzysza.
Potrochu przyzwyczaił się do nocnej ciszy w katedrze. Bojąc się, by sen nie pokonał go, czytał przy świetle latarni książki, znalezione na Claveriasie — nudne traktaty, w których Opatrzność grała zawsze pierwszą rolę; życie świętych, zajmujących go swoją przedziwną naiwnością i wreszcie Don Quijota Lunów, tyle razy odczytywanego w dzieciństwie.
Święto Matki Boskiej obchodzono tak, jak zazwyczaj. Wyjęto z kaplicy słynny posąg i postawiono go na głównym ołtarzu. Przybrano go w drogocenny płaszcz, przechowywany przez cały rok w Skarbcu. Płaszcz, naszyty masą kamieni, błyszczał, jak gwiazdy, przy migotliwym blasku nieskończonej ilości świec.
Na chwilę przed nabożeństwem kanonicy w czerwonych sukniach zebrali się przed małemi wschodami, oświeconemi przez słynny „kamień światła“. Tędy miał schodzić Don Sebastyan. Paru ciekawych, udając roztargnienie, przechadzało się między chórem i drzwiami „przebaczenia“ (del perdon).
Wtem na ostatnich stopniach ukazał się człowiek, niosący krucyfiks. Za nim w towarzystwie kilku domowników i biskupa-wikaryusza we fioletowej sutannie, szedł kardynał w purpurze, jaskrawo odbijającej od czerwono-fioletowych sukni kanoników.
Kapituła utworzyła szpaler, oddając pokorny hołd swemu przełożonemu. Stojącym ze spuszczonemi głowami kanonikom zdawało się, że czują na swych karkach dotknięcie zimnego, jak stal, spojrzenia Jego Eminencyi. Olbrzymie ciało prałata posuwało się naprzód dumnie, hardo, jakgdyby opuściły je w tej chwili wszystkie bóle, targające jego wnętrzności, jakgdyby uspokoiło się źle funkcyonujące serce. Radość poruszała muskuły obrzękłego oblicza — fałdy tłuszczu na podbródku drgały nad krótką koronkową mantylką. Mała biało-różowa główka wznosiła się majestatycznie pod biretem kardynała. Nigdy korona królewska nie była noszona z taką pychą, jak ta czerwona czapka.
Wyciągnął rękę w purpurowej rękawiczce, z błyszczącym na niej szmaragdem biskupiego sygnetu; rozkazującym ruchem dawał ją do całowania wszystkim, stojącym w szeregach, kanonikom. Wyrażała się tem pokora członków kościoła, przyzwyczajonych jeszcze w seminaryum do udanej uniżoności, pod którą ukrywają się nienapotykane gdzieindziej gwałtowne żale i nienawiści. Kardynał odgadywał wściekłość gniewu, dławiącego tych pokornych poddanych i upajał się tryumfem. Wielokrotnie mówił do ogrodniczki. „Nic masz pojęcia, jakie nienawiści są udziałem sług Kościoła. Świeccy ludzie nie umierają z gniewu. Między nami setki jest takich, którzy umierają, ponieważ nie mogą się zemścić, ponieważ muszą milczeć i zginać głowę pod dyscypliną.
— Nie mamy rodziny, któraby nas podtrzymała, nie potrzebujemy szukać kawałka chleba. Żyjemy tylko dla miłości własnej i pychy”.
Kanonicy ustawili się, by zacząć procesyę na czele Jego Eminencyi, Pochód otwierał przybrany w czerwień „Perrero“ dalej szli pedlowie w czarnych sukniach i Srebrna-Laska, stukając o płyty. Za nimi niesiono krzyż arcybiskupi, potem następowały dwa szeregi kanoników, w końcu prałat. Rozłożony w całej długości tren niosło dwóch akolitów. Don Sebastyan błogosławił na prawo i lewo, patrząc przenikliwie małemi oczami na pochylone głowy wiernych. Zwyciężył! Świątynia była jego domem, więc powracał do niego po długiej niebytności w całym majestacie udzielnego władyki, który oszczerczych i zbuntowanych niewolników może na proch zetrzeć.
Wielkość kościoła przedstawiła mu się dziś potężnej, niż zwykle. Co za wspaniała instytucya. Człowiek mocny, doszedłszy w niej do władzy, zamienia się na wszechpotężnego, straszliwego boga. Nie znajdziesz tu cienia nawet zgubnej równości rewolucyjnej: wielcy świata tego mają zawsze racyę. Mówi się tu o pokorze i równości wszystkich wobec Boga; ale w gruncie rzeczy są tu tylko owce cierpliwe i pasterze, którzy je prowadzą. Pasterzem był on, z woli Wszechmocnego. Biada temu, kto mu się oprze. Na chórze duma jego jeszcze silniejsze znalazła zadośćuczynienie. Zasiadł na tronie arcybiskupów toledańskich, na tym tronie, który był marzeniem jego młodości i którego wspomnienie mąciło mu spokój pierwszych lat biskupstwa, kiedy włóczył swą mitrę po prowincyi, czekając wezwania kościoła prymasowskiego.
Spoglądał pysznie z pod złotego baldachimu Góry Tabor[14]. Tron wznosił się na czterech stopniach, żeby siedzący na nim prałat mógł być widziany przez wszystkich, podwładnych mu kanoników. Czoła dygnitarzy, znajdujących się w pobliżu, były prawie na jednej linii z jego nogami. Mógł ich zgnieść, jak żmije, jeśli chcieliby się znów buntować i ranić najdroższe jego uczucia.
Przejęty uznaniem swej wyższości, pierwszy wstawał i pierwszy siadał, gdy tego wymagał rytuał nabożeństwa; łączył swój głos z głosami kanoników z energią, która zdumiewała obecnych. Wyrazy łacińskie wylatywały z ust jego, jak wystrzały, skierowane na znienawidzony ludek; a pełne pogardy wejrzenia padały na podwójny rząd pochylonych głów.
Całe życie był pieszczochem losu, pomimo to nigdy nie czuł tak głębokiego, tak pełnego zadowolenia, jak w tej chwili. — Nawet jego samego w podziw wprawiał ten wybuch radości tak wielkiej, że uciszyła ona silne chroniczne cierpienia. Wydało mu się, że w przeciągu kilku godzin wyczerpie cały zapas życia.
Pod koniec mszy, śpiewacy i niższy kler, który bez obawy nań patrzył, z przerażeniem spostrzegli, że blady, ze zmienionem strasznie obliczem, wstał nagle, skurczonymi palcami przyciskając piersi.
Na ten widok kanonicy rzucili się ku niemu, czerwoną zwartą masą otaczając tron. Dusił się, odtrącając, wyciągnięte wokoło siebie, ręce.
— Powietrza — krzyknął — powietrza! Odsuńcie się. Niech odprowadzą mnie do pałacu.
Nabożeństwo skończono pospiesznie.
Kiedy Gabryel przebudził się po południu — w Klasztorze górnym, mówiono tylko o chorobie Jego Eminencyi.
— Umiera, moje dzieci — mówiła Tomasa, która dowiadywała w pałacu. — Nie wymknie się śmierci tym razem. W piersiach rzęrzy mu, jak w zepsutym miechu. Lekarze mówią, że nie doczeka jutra... — Co za nieszczęście. — I w takim dniu.
Kobiety w Claveriasie chodziły z twarzami roztargnionemi, rozdając masę szturchańców, przeszkadzającym dzieciom.
Kapelmistrz, zwykle tak nieczuły na wszystkie sprawy katedry, zajmował się mocno zdrowiem biskupa; dowiadywał się ciągle, jak rzeczy stoją.
— W duszy jego powstała myśl, z którą wygadał się podczas obiadu. „Kardynał wart był tego, żeby na jego pogrzebie odprawiono mszę z wielką orkiestrą. Będzie to pyszna okazya do zagrania znakomitego „Requiem“ Mozarta”.
Gabryel myślał z rozkoszą, że żyje, a taki mocarz musi umierać.
Eminencye padają, Sagrario — mówił, patrząc na towarzyszkę — a my chorzy nędzarze mamy jeszcze przed sobą trochę życia.




Kiedy nadeszła godzina zamykania drzwi katedry, Gabryel udał się na swe stanowisko, jak zwykle sam, ponieważ Fidel ciągle był chory.
— Co słychać z kardynałem? — spytał, zobaczywszy dzwonnika, czekającego nań z pękiem kluczy w ręku.
— A cóż, być może, że kona w tej chwili, jeśli wogóle żyje jeszcze.
I człowiek ten dodał:
— Wiesz, Gabryelu, dzisiaj w nocy będziesz miał w katedrze wielką illuminacyę: Matka Boska zostaje do jutra na ołtarzu, otoczona światłem.
Zamilkł na chwilę, jakby wahając się, czy ma mówić więcej. Po chwili jednak dodał:
— Nie wesoło ci siedzieć samemu... Może przyjdę posiedzieć trochę z tobą na jedną lub dwie godziny... Licz na mnie.
Zamknięty w kościele, Gabryel przekonał się rzeczywiście, iż główny ołtarz jarzył się od świec zapalonych. Obejrzał według zwyczaju wszystkie drzwi i sztachety, obszedł wokoło wszystkie miejsca, w jakich mógłby się, ukryć złodziej i, przekonawszy się, że jest jedynym człowiekiem w katedrze, usiadł w transepcie, założył płaszcz na ramiona i postawił koszyk z jedzeniem przed sobą.
Po przez sztachety przyglądał się Najświętszej Pannie. — Dziecię katedry, przyzwyczajony przez matkę do przyklękania przed posągiem, zachwycał się nim ongi, jako wyobrażeniem najwyższej piękności. Dzisiaj patrzył chłodno, oczyma artysty. Była brzydka i ordynarna, jak wszystkie posągi ubrane z przepychem. Pobożni bogacze, obciążając Ją klejnotami, przybrali dziwacznie. Nie miała w sobie nic z idealnej piękności Dziewic — malowanych przez mistrzów chrześciańskich. Przypominała raczej bóstwa indusów, pokryte kosztownościami. Suknia i płaszcz stały, jak krynolina, a na uczesaniu korona wielka, jak hełm bojowy, dziwnie zmniejszała Jej głowę. Złoto, perły, brylanty, jak gwiazdy. Kolczyki i bransolety miały wartość olbrzymią.
Ściemniło się zupełnie. Gabryel, pożywiwszy się nieco, wyjął z koszyka książkę i zaczął czytać. Ptaki nocne, przywabione światłem, krążyły niedaleko niego. Godziny upływały zwolna. Od czasu do czasu przerywały ciszę uderzenia srebrnych młotków przez rycerzy zegara; wtedy Gabryel wstawał, robił obchód świątyni, zaznaczając swoje przejście na kontrolujących aparatach.
Wybiła godzina dziesiąta, kiedy usłyszał, że otwierają się drzwi portalu Santa Catalina cicho, bez wysiłku, jak gdyby posługiwano się kluczem. Gabryel przypomniał sobie o obietnicy dzwonnika; jednak zdziwiło go to, że słyszy odgłosy kroków kilku osób. Odgłosy te, powtarzane przez echo, dawały wrażenie, że idzie cały batalion piechurów.
— Kto idzie? — krzyknął.
— To my — odpowiedział w cieniu ponury głos Mariano. — Uprzedziłem cię, że przyjdziemy.
Kiedy przybysze doszli do transeptu, światło głównego ołtarza oświetliło ich w pełni i Gabryel zobaczył, że Tato i szewc towarzyszyli dzwonnikowi. Przynieśli butelkę wódki, którą go w tej chwili poczęstowali.
— Wiecie przecież, że nie piję — odpowiedział. — Nie znosiłem nigdy alkoholu; a co do wina, używam go tak niewiele... Ale dokąd idziecie tak wyświątecznieni.
Tato odpowiedział z pośpiechem. — Srebrna-Laska zamknął klasztor o dziewiątej, więc postanowiliśmy przepędzić noc poza jego murami. Byliśmy już w kawiarni Locodovera, gdzieśmy się uraczyli, jak książęta!...
— Biba, czy co?!
Wszyscy, z czapkami nasuniętemi na uszy, usiedli na stopniach głównego ołtarza. Mariano położył na ziemi pęk kluczy: gromadę żelaza ciężką, jak młot. Należały one do różnych epok — jedne ordynarne, kute młotem, zardzewiałe, z herbami, wyrytymi na rączkach; inne nowożytne, polerowane, błyszczące, jak ze srebra; wszystkie wielkie, jak przystało na klucze tak obszernego budynku.
Trzej przyjaciele wydawali się bardzo wesołymi; — wesołość ta była dziwnie nerwowa; popychali się, śmieli i rzucali ukradkiem spojrzenia na Najświętszą Pannę — poczem spoglądali tajemniczo po sobie. Całe to zachowanie mocno dziwiło Gabryela.
— Widać, żeście pili — powiedział ze słodyczą — To źle, pijaństwo poniża biedaków.
— Oh, to tylko dziś, stryju — zawołał Perrero. — Dziś dzień jest niezwykły. To tak przyjemnie, kiedy się widzi, jak bogacz wyciąga nóżki... Wiesz, że lubiłem Don Sebastiana, ale pomimo to, nie gniewam się, że kardynał poszedł na pastwisko niebieskie. Jedyna to radość nędzarzy, że śmierć i najwyższych nie uszanuje.
— Pij za jego zdrowie! — drwił dzwonnik, wyciągając butelkę. — Nasze szczęście, że pijemy tu zdrowi i weseli, gdy on będzie leżał w czterech deskach, a ja uraczę go wspaniałem dzwonieniem.
Tato napił się i oddał butelkę szewcowi, który i tak zdawał się być najwięcej z nich trzech pijany. Cichy, z ogniem w oczach rzucał wokoło dzikie spojrzenia, nie odpowiadając na zadawane pytania.
Dzwonnik przeciwnie był o wiele wymowniejszy, niż zazwyczaj; mówił o majątku kardynała, o Donnie Vizytacyi, która leżeć będzie na złocie, o kanonikach, po większej części bardzo zadowolonych ze śmierci zwierzchnika. Przerywał tylko po to, by pić; potem oddawał butelkę towarzyszom. Odór alkoholu rozszedł się w tem powietrzu, przesiąkniętem wonią kadzideł.
Przeszła tak blizko godzina. Mariano kilkakrotnie ucinał rozmowę, jakgdyby chciał coś ważnego powiedzieć, ale nie miał odwagi myśli swej wyjawić. Wreszcie zdecydował się.
— Gabryelu — powiedział głuchym głosem — czas biegnie, a mamy jeszcze tyle do roboty. Już jest blizko jedenasta. Nie zwlekajmy dłużej...
— Co chcesz powiedzieć? — spytał Gabryel zdumiony.
— Mówmy mało, ale mówmy dobrze. Chodzi o to, żebyśmy stali się bogaczami, ty i my. Zmęczyła nas nędza. Zauważyłeś, iż od pewnego czasu unikamy cię i zamiast słuchać twej nauki, wolimy mówić ze sobą. Czy wiesz dlaczego? Dlatego, że jesteś uczony, ale nic nie warta twoja mądrość życiowa. Uczyłeś nas, aleśmy zostali biedakami. Rewolucya, o której mówisz, jest dla nas zbyt odległa. Nas, którzy jesteśmy prostakami, obchodzi tylko teraźniejszość. Dziś rano przyszła nam do głowy myśl... Jesteś obecnie jedynym stróżem w katedrze. Matka Boska stoi na ołtarzu, przybrana we wszystkie klejnoty, przez rok cały chowane w Skarbcu. Mam klucze. Nic nadto prostszego. Rozbierzemy posąg i uciekniemy do Madrytu. Tam ukryjemy się przez czas jakiś. Potem pojedziemy zagranicę, gdzie zaprowadzisz nas ty, któryś już przebiegł cały świat. Po przyjeździe do Ameryki sprzedamy drogie kamienie i staniemy się bogaczami... Wstań, Gabryelu. Zaczniemy rozbierać „bóstwo“.
— Ależ, radzicie mi kradzież — rzekł zmieszany Gabryel.
— Kradzież? — powiedział dzwonnik. — Nazwij to kradzieżą, jeśli ci się tak podoba. Więc cóż? Czy wyraz ten przeraża cię? Czyż w gruncie rzeczy nie jesteśmy okradani od urodzenia. Mamy przecież prawo wziąć naszą część z radości życia, a jednak pomimo wszystkich wysiłków nie jesteśmy w stanie znaleźć nigdzie wolnego miejsca, gdzie moglibyśmy żyć według naszych chęci.
— Przytem nie zaszkodzimy nikomu. Czyż temu kawałkowi drzewa potrzebne są kosztowności — któremi go pokryto? On nie je i nie marznie z zimna. A nasze dzieci zdychają z głodu: — Prędzej, Gabryelu — nie traćmy czasu.
Gabryel nie słuchał. Zdziwiony myślał z przerażeniem o rozmiarach swego błędu: jakaż przepaść leży między nim i tymi, których nazywał swymi uczniami! Nie przewidział, jak niebezpieczną jest rzeczą chcieć nauczyć ludzi prostych przez kilka miesięcy tego, na co potrzeba całego życia rozmyślań, studyów i pracy. Najszlachetniejsze idee paczyły się, schodząc między tłum; nędza jest złym doradcą — kazi najczystsze marzenia; dusze, zepsute przez wyzysk, w doktrynach rewolucyjnych widzą tylko sposób zaspokojenia zemsty i zdobycia dobrobytu nawet kosztem bliźniego. Posiał ziarno rewolucyi między pariasów Kościoła, marząc, że w ten sposób, tworząc nowych ludzi, przyśpieszy odnowienie społeczeństwa. Jaka straszna pomyłka!
Po przebudzeniu się z marzenia, ujrzał prostych kryminalistów. Nauka jego nauczyła tylko zniszczenia. Odejmując tym, zaskorupiałym w przesądach nieuctwa i niewoli, mózgom te przesądy, wyrobił w nich tylko odwagę zła. Poruszył egoizm.
Z nauki jego wynieśli tylko to, że są nieszczęśliwi i że nie chcą być nimi więcej. Jeśli polepszą w jakikolwiekbądź sposób swoją dolę, pozostanie dla nich rzeczą najzupełniej obojętną, że większa część im podobnych biedaków, będzie w dalszym ciągu cierpiała nędzę; że ogłupienie, łzy, ból i głód będą ciągle królowały na ziemi. Więc wynikiem jego propangandy miał być tylko rozkład moralny. Uczniowie jego byli takimi samymi ludźmi, jak inni. Gdzież znajdzie człowieka wyższego, człowieka uszlachetnionego przez kult rozumu, spełniającego dobro nie w nadziei nagrody, zdolnego do wszelkich poświęceń w imię braterstwa — tego człowieka-boga, ozdobę przyszłości!...
— Nie traćmy czasu — powtarzał dzwonnik. — Pięć minut nam wystarczy, a potem w drogę.
— Nie, nie — powiedział mocno Gabryel. — Nie, wy tego nie zrobicie. Wielką sprawia mi boleść przypuszczenie, że zechcę być waszym wspólnikiem.
— Dosyć, Gabryelu — przerwał ostro dzwonnik. — Przyszliśmy zaproponować ci dobry interes, odpowiadasz nam obelgą. Nie będziemy więcej o tem mówili. Zamilcz i idź za nami; siłą zaprowadzimy cię do szczęścia. Naprzód towarzysze!
Trzej ludzie podnieśli się i zbliżali do kraty. Tato popchnął podwoje i te otwarły się.
— Zatrzymajcie się — zawołał Gabryel energicznie. — I, zrozumiawszy, że nic nie odwiedzie ich od wstrętnego zamiaru, stanął między nimi i ołtarzem. Ale dzwonnik odepchnął go ze słowami:
Opróżnij miejsce, mój mały! Ponieważ jesteś do niczego, pozwól nam działać!... Pewnie boisz się Dziewicy? My wiemy doskonale, że ona nie uczyni cudu!...
— Jeśli zrobicie krok naprzód, uderzę w dzwon kapituły!
Na tę pogróżkę, szewc chwycił pęk kluczy, rozbujał je w powietrzu i zadał nimi cios straszny.
Gabryel, uderzony w czaszkę, padł na posadzkę... Strumień ciepłej krwi zalał mu oblicze. Szewc ie przestawał uderzać.
— Chleb moich dzieci, chleb moich dzieci — wołał... chcą ich okraść! chcą, żeby do końca życia pozostali żebrakami!
— Nie bij go... Przestań! Nie bij! — wołał Mariano.
Były to ostatnie słowa, które usłyszał Gabryel, rozciągnięty u wejścia na chór.
Potem zaległo milczenie, ciemność i nicość. Ostatni przebłysk myśli powiedział mu, że umiera, że pozostała jeszcze chwila wahania, droga, którą przebywa dusza, odchodząca na wieki.


∗             ∗

Powrócił jednak jeszcze do życia. Z trudem otworzył oczy i zobaczył słońce, które weszło przez maleńkie zakratowane okno. Dalej białe ściany i łóżko, pokryte brudnem, perkalowem prześcieradłem. Głowa ciążyła mu strasznie; po długich, męczących wysiłkach udało mu się sformułować myśl — postawiono mu na czoło katedrę. Olbrzymi kościół gniótł jego mózg, ciężył mu. Jakaż potworna męka! Nie mógł się poruszyć — głowa nie pozwalała na to. W uszach miał szum, język odrętwiał. Oczy widziały źle, jakgdyby światło było za słabe... Czerwona mgła zasłaniała wszystkie przedmioty.
Zdawało mu się, że jakaś wąsata twarz w czapce żandarma pochyla się nad nim i patrzy mu w oczy; twarz ta poruszała wargami, ale on nic nie słyszał. Bezwątpienia było to męczące widzenie dawnych lat prześladowania, które nagle odżyło w pamięci.
Wszyscy patrzyli na niego, widząc, że otworzył oczy. Jakiś czarno ubrany pan w towarzystwie drugiego, niosącego papiery pod pachą, zbliżył się do łóżka. Zrozumiał, że mówili do niego, ale nie słyszał nic. Może był już na innym święcie; może wierzenia jego były fałszywe, może po śmierci następuje drugie życie, tak podobne do tego, które porzucił?
I znowu pogrążył się w cień i bezczynność. Przeszło wiele, wiele czasu... Otworzył oczy... Zapanowała gęściejsza jeszcze mgła — i nie była ona czerwona, lecz czarna.
Gabryelowi wydało się, że poprzez tę mgłę, widzi przerażone, zmarszczone ze strachu oblicze brata; dwurogie kaski żandarmów otaczały biednego Estabana. Dalej jeszcze więcej zamglona, jeszcze bardziej niejasna ukazała się głowa jego słodkiej towarzyszki, Sagrarii. Patrzyła na niego zapłakanemi, pełnemi niewysłowionego cierpienia oczyma; całowała go wzrokiem, nie bojąc się ponurych ludzi ani broni, otaczającej ją.
Było to ostatnie widzenie zamglone i mętne, które zajaśniało, jak blask iskry. Potem nastąpił mrok, nicość...
Zamykając na wieki oczy, usłyszał jeszcze głos:
— Śledziliśmy za tobą, ptaszku! Dobrze się ukryłeś, aleśmy cię znaleźli, dzięki twemu czynowi. Zobaczymy, jak się wytłomaczysz, gdzie podziały się klejnoty Najświętszej Panny... Złodzieju!
Ale straszny wróg Boga i społecznego porządku nie zdał już rachunku przed ludźmi.
Na drugi dzień wyniesiono go wraz z trupami innych więźniów i pochowano we wspólnym dole.
Tajemnica śmierci umarła wraz z nim. Pogrzebiono go w tej ziemi, w której łonie stleją wszystkie wielkości i wszystkie ambicye, wszystkie nędze i wszystkie szaleństwa... a obojętna natura nie przestaje niezmordowanie tworzyć nowych istnień...


KONIEC.






  1. Ferdynand katolicki i Izabela kastylska.
  2. Mozarabowie, chrześcianie, którzy, żyjąc między Maurami, mięszali się z nimi. Mudejarzy — muzułmanie, którzy, nie zmieniając religii, przyjmowali poddaństwo królów chrześcijańskich w odebranych grodach. Muladowie — chrześcijanie, przyjmujący islamizm. Hebraizujący lub judaizujący — ci, którzy przyjmowali judaizm.
  3. Gonsalw i Korduby, który odebrał w roku 1492 Grenadę.
  4. Straciliśmy piękny Sion, straciliśmy także Hiszpanię, gniazdo pociechy.
  5. Stowarzyszenie włóczęgów, żyjących z rozboju, mówiących specyalnym żargonem — istniejące niegdyś w Hiszpanii, głównie w Andaluzyi.
  6. Verde — za swobodny, cyniczny w określeniu popularnem.
  7. Moriskos, którym królowie Katoliccy pozwolili mieszkać w Hiszpanji po wzięciu Grenady.
  8. rozdawca denarów na świętą wyprawę krzyżową.
  9. Palenie lub wieszanie portretu, wogóle wyobrażenia człowieka nieobecnego.
  10. Calanés, kapelusz andaluzyjski okrągły z podwiniętemi rondami; faja szeroki pas kolorowy, opasywany na biodrach. Kawalerowie calanes y faja są to opryszki, grasujące na południu Hiszpanii.
  11. Tanto monta — tyleż warte. Dywany mają herby królów Katolickich z następującą dewizą: Tanto monta, monta tanto Izabel como Fernando.
  12. Los dineros del sacristan cantando se vienen y cantando se van. Pieniądze zakrystyana przyszły ze śpiewu i ze śpiewem odejdą,
  13. Za salą kapituły —wprost ulicy Locum.
  14. Oparcie tronu arcybiskupiego ma w górze płaskorzeźbę z alabastru, przedstawiającą przemianę Chrystusa na górze Tabor.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.