Lukrecja
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Lukrecja | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ | |
Data wyd. | 1922 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Jan Kasprowicz | |
Tytuł orygin. | The Rape of Lucrece | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WILLIAM SHAKESPEARE
LUKRECJA
Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁ
JAN KASPROWICZ
WARSZAWA 1922
Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
WILLIAM SHAKESPEARE
LUKRECJA
Najdostojniejszemu, wielce czcigodnemu Panu, a Panu Henrykowi Wriothesly, Hrabi na Southamptonie i Baronowi na Tichfieldzie.
Najdostojniejszy Panie!
Miłość, którą poświęcam Waszej Wysokości, niema końca; książeczka niniejsza, bez początku, jest niepotrzebną tylko jej cząstką. Zaufanie, jakie żywię do Waszej Łaskawości, a nie zaś wartość moich bezbronnych wierszy, przyjazne zapewnia im przyjęcie. Com zdziałał, Waszej należy się Mości; jest bowiem częścią całości, którą wielce Miłościwemu zawdzięczam Panu. Gdyby wartość moja była większą, to i praca moja okazałaby się znaczniejszą; tymczasem jednak są one, tak jak są, własnością Waszej Mości, Pana mojego, któremu życzę długiego życia, a które oby wszelaka przedłużała szczęśliwość.
Waszej Miłości najpowinniejszy
William Shakespeare.
|
Od obleganej Ardei, legjony
Rzymskie rzuciwszy, Tarkwinjusz wyrusza,
Na skrzydłach żądzy zdradzieckiej niesiony:
W mury Kollacjum namiętność go zmusza
Nieść żar ukryty, którym tleje dusza:
Zbrudzić Lukrecję, to chuć w nim jedyna,
Niepokalaną miłość Kollatyna,
„Niepokalaną!” To zaostrza właśnie
Jego żądliwość, kiedy mu przed oczy
Stawia niebaczny Kollatyn te jaśnie,
Ten blask czerwony i biały, uroczy
Cud, niezrównanie lśniący na roztoczy
Jego rozkoszy: ma je li dla siebie
Te krasy, piękne, jak gwiazdy na niebie.
Noc bowiem przedtem odkrywał w namiocie
Tarkwinjusza, jaki skarb bez miary
Posiadł w swem życiu, jakież to mu krocie
Zesłało niebo w małżonce. I czary
Swojej fortuny tak stawiał, że dary
Może dać większe ślub z sławą, lecz w dani
Żaden król równej nie otrzymał pani.
O szczęśliwości, tak niewielom znana,
A gdy doznana, jak prędko niknąca!
Srebrna tak rosa topnieje, gdy z rana
Złoty ją promień słoneczny potrąca,
Czas mknie tak, ledwie zaczęty! Dbająca
O cześć i piękność dłoń ich właściciela
Dziś im li z trudem obrony udziela.
Piękność przekona oczy sama z siebie,
Zbyteczne tutaj wszelkie są pochwały;
Gdy rzecz tak prosta, zali jest w potrzebie
Podkreślać jeszcze stan jej doskonały?
Skarby są na to, aby się chowały
Przed złodziejami, byłoż więc właściwie,
Że Kollatynus prawił o swem dziwie?
Że się Lukrecji wspaniałością puszy,
Może to właśnie podnieciło króla —
Toć nieraz serce uwodzą nam uszy;
Lub może zazdrość w jego wnętrzu hula
Na myśl, że taki złoty los przytula
K’sobie człowieka płońszego, a zasię
Znamienitszemu zbywa na tej krasie.
Czy tak, czy nie tak, niewczesna go przecie
Myśl do niewczesnej popędza podróży;
Niczem mu honor, stanowisko w świecie,
Niczem druhowie! Śpieszyć się nie nuży,
By zgasić w sobie taki ogień duży!
Zdradzieckie płomię! Oziębia cię skrucha,
Gaśnie twa wiosna, a żar twój wciąż bucha!
Gdy do Kollacjum przybył pan ten wraży,
Miał u Rzymianki przyjęcie łaskawe;
Piękność i cnota walczyły w jej twarzy,
Która z nich większą zyskała jej sławę:
Chełpi się cnota, piękność wówczas w krwawe
Stroi się wstydy, a gdy ta się chwali,
Cnota pobiela czerwień jej korali.
Atoli piękność biel tę swoją mieni
I przypisuje gołębiom Wenery;
Wtedy to cnota mówi, że czerwieni
Dostała piękność li od niej za ery
Złotej, by w boju zyskać puklerz szczery:
Gdy natrze na nią hańba, wówczas może
Biel znaleźć tarczę w czerwonym kolorze.
Taka w Lukrecji twarzy waśń herbowa:
Czerwień piękności ciągłe wiedzie boje
Z białością cnoty; ta i ta królowa
Od dni najpierwszych głosi prawa swoje;
Ich żądza władzy wciąż przywdziewa zbroję
I tak jest wielka ta chęć panowania,
Że jedna drugą często z tronu zgania.
Widząc ten cichy bój róży i lilji
W polu jej lica, w szyki nieskalane
Tarkwinjusz miesza zdradny wzrok tej chwili,
A że śmiertelną mógłby odnieść ranę,
Więc się, tchórz, podda, zaś te tak dobrane
Wojska wolałyby go puścić żywym,
Niż triumfować nad wrogiem fałszywym.
I teraz myśli, że język jej męża,
Choć tak rozrzutnie wielbił jej przymioty,
Wartość jej przecież, niby skąpiec, zwęża
I czyni krzywdę jej urodzie złotej.
Więc co Kollatyn, mimo swej ochoty,
Umiał zaniedbać, w zdziwieniu głębokiem
Tarkwinjusz niemem dopowiada okiem.
Ta ziemska święta, wielbiona przez czarta,
Mało z obłudą czciciela się liczy:
Zła nie przypuszcza myśl, o czystość wsparta;
Ptak, nie znający sideł, wszak się dziczy
Choćby najgęstszej nie lęka; w dziewiczej
Wierze i ona mile księcia gości,
Którego wygląd snać przeczy podłości.
Gdyż, odznaczony swym wysokim stanem,
Poziomość w faldach majestatu skrywa;
Wszystko w nim zda się nieposzlakowanem,
Tylko źrenica w podziwie zbyt żywa:
Chce czegoś więcej, choć w wszystko opływa,
W bogactwie biedna, w sytości niesyta,
O nowy zasób pożądliwie pyta.
Ona, nie znając gry z cudzemi oczy,
Nie wie, co mówią te źrenice biesie;
Tajemnych znaków, ukrytych w przezroczy,
Na zwierciadlanych ksiąg tych marginesie
Czytać nie umie, na lep się nie niesie,
Z lubieżnych spojrzeń to li wyprowadza,
Że miła oczom jest światłości władza.
I on jej prawi o polach Italji,
Jaka to na nich wzrosła sława męża;
Wspaniałe imię Kollatyna chwali,
Jak rycerskiemi czynami zwycięża,
Zyskując wieńce świetnością oręża.
Ona, ku niebu podnosząc swe ręce,
Radość swą w niemej wyraża podzięce.
Zdala od prawdy, poco tu przygoni,
On jej tłumaczy zamiary swej drogi;
Na jego pięknej nie jawi się skroni
Chmura, wieszcząca napór burzy srogiej,
Aże noc ciemna, mać śmierci i trwogi,
Mrok swój nad światem w krąg rozrzucać pocznie
I dzień w swym sklepie uwięzi niezwłocznie.
Wówczas Tarkwinjusz do łoża się kładzie —
Udaje bowiem, że do snu gotowy
I przemęczony, gdyż wiódł, po biesiadzie,
Długie ze skromną Lukrecją rozmowy;
Lecz teraz zaczął walczyć pęd życiowy
Ze snu potrzebą, co oczu nie klei
Li dusz rozbitych i trosk i złodziei!
Tak i Tarkwinjusz leży i rozkłada
Niebezpieczeństwo na drodze swej chęci;
Osięgnąć cel swój ta chęć jego rada,
Choć ją nadzieja tylko słabo nęci;
Zwyciężyć, myślą i rozpaczą zdjęci,
A tam, gdzie niecna nagroda nas czeka,
I śmierć przestaje być śmiercią dla człeka.
Człowiek wielkiego żądny posiadania,
Zysk kochający, mało sobie ceni
To, co posiada: dobytek roztrwania
I, pragnąc więcej, niema nic w kieszeni,
Lub zbytnim zyskiem ludzie przeciążeni
Trosk nie umieją utrzymać na wodzy
I bankrutują mienni, a ubodzy.
Utrzymać życie, oto walki sedno —
Dodać starości czci, mienia, spokoju.
Jedno za wszystko i wszystko za jedno
To nasza stawka w tym krzyżowym boju.
Życie za honor dajem, pełni znoju,
Honor za mienie, a to nieraz będzie
Końcem wszystkiego i we wszystkim względzie.
To, czem jesteśmy, ryzykujem chętnie,
By być, czem zostać bylibyśmy radzi;
A taki skutek w tej słabości piętnie,
Że pożądanie jeszcze większej kadzi
Ból w ślad straconych przybytków prowadzi:
Nie ceniąc tego, co ma człek w tej porze,
Więcej nie zyska, a to stracić może.
Tak hazarduje Tarkwinjusz; rozkoszy
Oddaje w zastaw swoją cześć; dla siebie
Opuszcza siebie; wszelką wiarę płoszy
Brak wiary w własną istotę; w potrzebie
Sprawiedliwości nie znajdzie, kto grzebie
Duszę swą w błocie i sam się w ten sposób
Rzuca na pastwę języka złych osób.
Chyłkiem noc śmierci już czasem owładła,
Sen pozamykał śmiertelne powieki
I gwiazd kojących gromada pobladła;
Cisza; li sowy słychać huk daleki;
Pora dla wilka skraść się pod zasieki
I porwać jagnię; drzemią czyste serca,
Czuwa jedynie żądza i morderca.
Rozlubieżniony król zrywa się z łoża
I płaszcz zarzuca co tchu na ramiona;
Miota nim trwoga i żądza nieboża;
Ta mu pochlebia, tamta, acz ciągniona
Urokiem zbrodni, chce go od jej łona
Gwałtem oderwać, lecz wnet ją urzekła
I zwyciężyła pożądliwość wściekła.
Mieczem o krzemień uderzy agodnie,
Ażeby, ogień wykrzesawszy z głazu,
Woskową przy nim zapalić pochodnię
I mieć w niej gwiazdę, któraby odrazu
Wiodła mu oczy według żądz rozkazu:
„Ja żar dobyłem“ — rzeknie — z „zimnej bryły
Lukrecji-ż chęci me by nie zdobyły”?
I tutaj na myśl przyjdą mu bezzwłocznie
Niebezpieczeństwa, które grozić mogą
Jego zamiarom; i w duszy rozpocznie
Rozważać skutki; bladą zdjęty trwogą
I już źrenicą spoglądając wrogą
Na obnażoną broń zgnębionych chuci,
Z słusznym wyrzutem przeciw nim się zwróci:
„Zgaśnij, pochodnio, byś nie przygaszała
Złotego blasku, co nad twym przeważa;
O, zanim zdoła twa grzeszna zakała
Pokalać boskość, skonaj, myśli wraża —
Świętych kadzideł trzeba dla ołtarza!
Niech w ludzkiej duszy odraza zagości
Do spraw, plamiących biały płaszcz miłości!
„O rycerskiości i oręża sromie!
O zbezczeszczenie praojców mogiły!
O ty, wszechzbrodnio w mej zbrodni ogromie!
Mąż wojowniczy, a pachoł bez siły!
Na to postępki męskie, by chodziły
Prawemi drogi! Mój za złem tak goni,
Że się na zawsze wyryje w mej skroni!
„Tak, choć ja umrę, zbrodnia ma żyć będzie
Ohydną plamą na mej złotej szacie,
Ażeby światu wygłaszać orędzie,
Jakiej haniebnej uległem zatracie,
Tak, że wy, dzieci moje, zawołacie,
Skoro ze wstydu zapłoną wam lica
Iż lepiej nie mieć takiego rodzica:
„Cóż ja zyskuję, doszedłszy do mety?
Czczy dym! nic! pianę! Któż sprzedać jest w stanie
Wieczność za cacko? Dla krótkiej podniety
Któż rad jest znosić długie żałowanie?
Któż dla jagody niszczy krzew? Któż, panie,
Każe się berłem powalić na ziemię,
By choć raz w złotym zalśnić diademie?
„A gdy Kollatyn ujrzy cel mój we śnie,
Czyż się nie zbudzi, pomny swojej szkody,
Ażeby zbrodni mej zapobiec wcześnie,
Hańby nie puścić w małżeńskie ogrody,
Od wstydu wiek swój uratować młody,
Starość od troski, a wieczną niesławę
Na me zamysły sprowadzić plugawe?
„Znajdęż wymówkę dla swojej podłości,
Gdy do mnie z takim przybliży się knutem?
Nie zmilknież język, nie zadrżą me kości,
Nie zgaśnież oko? W cierpieniu przelutem
Nie zamrze serce?... Z winą jednym rzutem
Rośnie i trwoga; nie oprze się ona,
Nie będzie walczyć z nim, jak tchórz nie skona.
„Gdyby Kollatyn zabił mego syna
Czy mego ojca, czyhał na me życie,
Nie był mi druhem, byłaby przyczyna.
By uniewinnić czyn, spełniony skrycie
Na jego żonie: zemsta w naszym bycie
Przecież istnieje, lecz, że skrzywdzić ninie
Chcę przyjaciela, hańba ma nie zginie!
„Wstyd! Tak, nienawiść rodzi rzecz, gdy znana;...
Miłości obca nienawiść... O względy
Błagam niewiastę, która ma już pana;..
A cóż, gdy moje odtrąci zapędy?...
Wola ma rozum odpycha... O, wszędy
Wiedzą, że kogo straszy mądrość ludzi
Starszych, w tym przestrach lada co obudzi.”
Te w bezwstydniku prowadzą rozmowy
Wrząca namiętność i sumienie chłodne;
I on cne myśli wypędza wnet z głowy,
By złe uczucia były już swobodne,
Co jednej chwili umieją przegodne
Stłumić zamiary i w czelności skorej
Nadać występkom szlachetne pozory.
„Jakżeż uprzejmie“ — mówi — „ręce moje
Ściskała, śledząc mych źrenic pożogi,
Czy też z złą wieścią ja tu przed nią stoję
Z pola, gdzie leży jej Kollatyn drogi.
Jakżeż mieniły się jej lica z trwogi:
Wprzód róże kraśne na bielutkim płótnie,
A potem sama biel, błyszcząca smutnie.
„I jak ta dłoń jej, w mej ręce złożona,
Drżała ze strachu, aż w wierności swojej
Czując, iż mąż jej żyw jest i że ona
O jego losy daremnie się boi,
W tak cudny uśmiech swe lica przystroi,
Że nigdy Narcyz, zakochany w sobie,
Widząc ją, w falnym nie tonąłby grobie.
„I cóż mi wszelkie dziś uniewinnienia?!
Mówca umilka, gdzie piękność przemawia!
Głupiec li miewa wyrzuty sumienia,
Miłość się żadnych mroków nie obawia,
Ona mnie wiedzie i ona to sprawia,
Że gdzie rozwinie swój sztandar jej wola,
Tam i tchórz żaden nie ucieknie z pola.
„Więc precz ty, trwogo! Umrzyj, ty wahanie!
Lęk i rozwaga niechaj starcom służy!
Przeciwko oku me serce nie stanie!
Rzeczą jest mędrca mieć rozsądek duży!
Moją jest młodość; w mej życia podróży
Sternikiem żądza, a piękność nagrodą,
Dla niej któż liczy z burzliwą się wodą?”
Jak zboże zielskiem przytłumione głuchem,
Taki jest lęk w nim: żądza go tak głuszy:
Z nadsłuchującem podkrada się uchem
Z podłą nadzieją i niewiarą w duszy,
Sługami grzechu, które, gdy się ruszy,
W grzesznym kierunku prą go — do spokojnej
Ugody jedna, zaś druga do wojny.
W wnętrzu swem widzi obraz jej postaci,
Lecz i Kollatyn siedzi przy jej boku;
Gdy spojrzy na nią, wszystek rozum traci,
A kiedy jego postać ma na oku,
Od straszliwego odwraca widoku
Moc go uczciwsza, szlachetniejsze chęci
Budząc mu w sercu, które zbrodnia nęci.
Spór ten podnieca siły przytłumione:
Krzepi je spokój ich władcy. Jak rodzą
Z chwil się godziny, tak teraz i one
Wyolbrzymiają chuć; pod jego wodzą
Rośnie ich pycha. Uleglej się godzą
Z jego zamiarem, niż winny... Nieboża
Gna go tak żądza do Lukrecji łoża.
Zamki, dzielące tę szaloną żądzę
Od jej komnaty, ulegają sile,
Która je gwałci, ale te wrzeciądze
Są dla złodzieja przestrogą, niemile
Zakłócającą swym skrzypem tę chwilę.
Kuny go straszą, widząc go w tej mroczy,
Przecież on naprzód śladem strachu kroczy.
Gdy tak puszczają niechętne go wrota,
Wiatr, poprzez drobne cisnąc się szczeliny,
Na jego świecę swe oddechy miota,
Że prosto w twarz mu bije dym jej siny —
Snać ją zagasi całkiem! Tej godziny
Już w jego sercu inna przecież fala:
Chuć, co na nowo świecę mu rozpala.
I rękawiczkę Lukrecji spostrzeże
Przy jej rozbłyskach, leżącą na ziemi,
Schyla się po nią, do ręki ją bierze,
A wtem go szpilka ukłuje, chcąc temi
Niby przemówić doń słowy: Z obiemi,
I z rękawiczką i z jej panią, łączy
Cna się niewinność, więc się zawróć rączy!
On się tą drobną nie zrazi przestrogą,
Wszystko na opak tłumaczyć się stara:
Wiatr, rękawiczka, dym — one nie mogą
Być mu przeszkodą, są jak ważek para,
Powstrzymujących obroty zegara,
By na nim każda spłaciła minuta
Dług swój godzinie, co z nich jest wysnuta.
„Tak! zwłoka — mówi — w każdym bywa czasie:
Lekkie przymrozki zagrażają wiośnie,
By się zjawiła znów w piękniejszej krasie
I człek znów zaczął śpiewać przeradośnie!
Byle skarb zyskać, niech znój sobie rośnie!
Kupcowi grożą skały, wichry, zbóje,
Nim w dom z wielkiemi łupy przyżegluje...”
Dotarł do progu, który go od nieba
Jego pożądań sam jeden oddziela.
Teraz za klamkę tylko chwycić trzeba,
Aby się dostać do wnętrza wesela;
A tak go własna bezbożność ośmiela,
Że bóstwa błaga o pomoc, jak gdyby
One wspierały wszelkie grzeszne chyby.
Lecz gdy płonemi naprzykrza się modły
Potęgom wiecznym, aby w tej godzinie
Zamiary jego do skutku przywiodły,
Ocknie się naraz i zawoła: „Ninie
Kwiat niewinności jej przeze mnie zginie,
Mająż mi pomóc one święte siły,
Którym występek taki jest niemiły?
„Miłość i szczęście, oto bóstwa moje!
Z mą wolą kroczy i odwaga w parze;
Myśli bez czynów to mar pustych roje;
Grzech najczarniejszy rozgrzeszenie maże,
Lód strachu stopi się w rozkoszy żarze;
Oko nieb zgasło, mgława noc przysłania
Wstyd, co z słodkiego idzie miłowania.”
To mówiąc, ujmie klamkę i odmyka,
Prąc kolanami, komory wierzeje:
Śpi gołębica, nie czując puszczyka;
Nie widać zdrajcy, a zdrada się dzieje;
Precz skaczesz z miejsca, gdzie żmija się grzeje:
Ona, nie mając w sobie żadnej trwogi
Przed żądłem śmierci, w sen zapadła błogi.
I do komnaty niegodziwie wkroczy,
Do jej łożnicy, dotąd nieshańbionej:
Pożądliwości pełne jego oczy,
Na zasunięte spojrzawszy przesłony,
Wirują w głowie; wzrok ten rozogniony,
Uwodząc serce, pcha dłoń, niech roztrąca
Obłok, co skrywa srebrny blask miesiąca.
Patrzaj, jak słońce, w promienistej łunie
Z chmur się wyrwawszy, pozbawia nas wzroku,
Tak on, gdy owe przesłony rozsunie,
Mruży oczami, bądź to, że potoku
Większego światła nie znosi w swem oku,
Bądź też iż wstyd mu wystąpił na lice,
Dosyć, że musi zamykać źrenice!
O, nim ujrzały czar swej własnej zbrodni,
Czemuż nie zgasły w swych powiek komorze?
Kollatyn wtedy dzieliłby najgodniej
Niepohańbione z swą Lukrecją łoże!...
Na to rozwarły się, aby to boże
Zabić przymierze, być przyczyną zguby
Radości życia tej Lukrecji lubej!
Ręka liljowa z pod twarzy różowej
Poduszce prawy całunek porywa,
A ta na dwie się wydyma połowy
Z gniewu, że jedna z nich skrzywdzoną bywa;
I tak jej głowa śród tych wzgórz spoczywa,
Tak ona leży niby pomnik cnoty
Na podziw oczu lubieżnej sromoty.
Druga jej ręka na zielonej leży
Kołdrze, przy łoża krawędzi; w swej bieli
Jest niby w trawie kwiat stokrotki świeży —
By rosa nocna, tak się na niej ścieli
Wilgoć perlista; czar jej ócz anieli
To czar nagietków, zanim się otworzą,
Ażeby ranną zachwycać się zorzą.
Jej oddech igra z złotych włosów smugą —
Przepyszna skromność i przeskromna pycha,
Pokazujące rzecz jedną i drugą:
Na polu śmierci triumfem oddycha
Życie, a obok życia nie usycha
Śmierć, jakby walki śród nich już nie było,
Jakby śmierć w życiu, życie w śmierci żyło!
Niby dwa z kości słoniowej globusy
Są te jej piersi — dwa dziewicze światy,
Które ku innym nie znają pokusy
Władcom, jednemu tylko swój bogaty
Tron zaprzysięgłszy: dzisiaj tej objaty
Chce nowa żądza władzy Tarkwinjusza —
Przywłaszczycielska sięga po nią dusza.
Cóż on mógł widzieć, na coby w tej dobie
Patrzeć nie musiał? I na cóż zmuszony
Był on spoglądać, na coby też sobie
Patrzeć nie życzył? Wzrok, nieposkromiony
W pożądliwości, aż kona, wpatrzony
W alabastr skóry, w błękit żył, w wspaniale
Żłobione dołki w brodzie, w warg korale.
Jako lew groźny głód swój zaspokoi
Samym widokiem ubitego zwierza,
Tak też nad śpiącą i Tarkwinjusz stoi
I, patrząc na nią, swą żądzę uśmierza,
Ale nie stłumia — wnet namiętność świeża
Nowemi bunty rozpiera mu żyły,
Co snać przed chwilą od nich wolne były.
Jak zbuntowanych niewolników zgraja,
Co nad rabunkiem myśląc i zdobyczą,
Mordem i krwią się straszliwie upaja,
Gdy dzieci płaczą, matki z bolu krzyczą,
I one sobie li jednego życzą:
Ażeby serce zabiło im rade
Na znak, że nadszedł czas już na biesiadę.
Serce swem biciem oko rozpłomienia,
Oko dowództwem znów rękę obdarza,
Iż ręka, dumna z takiego zlecenia,
Pod nagie piersi posuwa się wraża,
Pod serce kraju; żył błękitnych straża,
Krew, z krągłych wież się cofa, zbladłszy w walce
Gdy atak do nich przypuściły palce.
Do spokojnego schroniska się zbiega,
Gdzie jej władczyni leży, snem ujęta,
By jej powiedzieć, że ją wróg oblega.
I taki krzyk się, taki wrzask rozpęta,
Że ona w strachu otwiera oczęta:
Lecz te, śledzące przyczyny tej wrzawy,
Przygasi naraz blask świeży, jaskrawy.
Wystawcie sobie białogłowę, którą
Przebudzą w nocy jakieś sny złowieszcze;
Zda się, że marę ujrzała ponurą!
„Cóż to za upiór” — krzyknie — „w takie dreszcze
Wprawia me członki?” Ale gorszy jeszcze
Uczuje przestrach, kiedy się przekona,
Że to jest jawa, nie groza zmyślona.
I uwikłana w sieci trwóg tysiąca,
Jest jak ptaszyna, co dopiero padła:
Nie śmie spoglądać, lecz oczy mrużąca,
Rozjaskrawione zobaczy widziadła —
Podobne twory wychodzą z kowadła
Niezdrowych mózgów i w nocnym się mroku
Mszczą jeszcze bardziej na trwożliwem oku.
Ta jego ręka, co nie opuściła
Dotąd jej piersi — taran do łamania
Warowni z kości słoniowej — przesiła
Czuje uderzeń: to serce się słania
Z bolu, lecz ból ten wszelaką wygania
Litość i ręce wyłom robić każe
I wtargnąć w grodu pięknego miraże,
Wprzód jego język, niby surma, wzywa
Przerażonego wroga do ugody,
A ten z pod białej pościeli odkrywa
Jeszcze wspanialszą białość cudnej brody,
Ażeby poznać napadu powody
I gorącemi słowy chce wybadać,
Przecz on tę krzywdę jest gotów jej zadać:
A on odrzeknie: „Taka białość właśnie,
Że przy niej lilja ze zazdrości blednie;
Taka różowość, że aż róża gaśnie;
To są miłości mej obrońce przednie.
Przez nie przyszedłem tu, a nie bezwiednie,
By fort ten silny wzięły moje siły:
Moim cię oczom twe oczy zdradziły.
„Powiem odrazu, że twa piękna postać
Daje mi ciebie dziś, w tej nocnej dobie;
I mojej woli ty musisz się dostać,
Gdyż ona rozkosz ziemską widzi w tobie;
Chciałem ją zwalczyć w wszelakim sposobie,
Lecz gdy ją wyrzut i rozum uśmierca,
To jej twa piękność dodaje znów serca.
„Znam krzyż, co z tego zgnębi mnie powodu,
Wiem, jakie kolce czuwają nad różą,
I znam te miody, które strzegą miodu!
Wszystko z rozwagą przewidziałem dużą,
Lecz woli rady przyjaciół nie służą:
Godnie, nie godnie — poto li mam oko,
By je w piękności zatapiać głęboko.
„Juści ja w swojej roztrząsnąłem duszy,
Że płodzę hańbę i troskę jedynie,
Lecz namiętności nic tutaj nie wzruszy,
Nie wstrzyma żądzy, gdy na oślep płynie —
Znam te łzy skruchy, co po takim czynie
Cieką, te wstręty, gromy nieprzyjaźni,
A, by wstyd posiąść, walczę najwyraźniej...”
To mówiąc, wznosi rzymski miecz do góry —
Ten jest, jak sokół, co swych skrzydeł cieniem
Więzi przy ziemi ptaszynę, że w chmury
Wzbić się nie może, gdyż on jej zniszczeniem
Grozi swym dziobem: z zapartem też tchnieniem
Leży Lukrecja, przerażona zgoła,
By ptak, wsłuchany w krakanie sokoła.
„Dziś mnie twa miłość” — powie — „uweseli,
A gwałt popełnię na twoim uporze,
Pragnę cię bowiem zabić w tej pościeli!
I z sług któregoś tuż obok położę,
Aby ci z życiem wziąć i cześć. W komorze
Jam go tu zastał” — tak przysięgnę święcie,
Więc mu zadałem śmierć za to objęcie!
„Twego małżonka, gdy cię tak przeżyje,
Będzie potwarczy wzrok ścigał otwarcie;
Z wstydu krewieństwo twe pochyla szyję,
A płód twój nosi nazwisko bękarcie,
Srom twój nie będzie skazan na wymarcie,
Nie, wskrześnie w rymach: po wieki na świecie
Śpiewać o tobie będzie każde dziecię.
„Lecz gdy ulegniesz, będęć przyjacielem;
Błąd nieujawnion to myśl niespełniona;
Mały występek, z pięknym złączon celem,
Przestaje być już bezprawiem, i ona,
Z czystszemi płyny trucizna złączona,
Zatraca jad swój: podana w ten sposób
Jest raczej lekiem dla cierpiących osób,
„Dla dobra męża i dla dobra dzieci
Spełnij mę wolę, nie gotuj im sromu,
Który z nich żadnym wymysłem nie zleci,
Który nie będzie już obcy nikomu.
Piętno niewoli, pochodzenie domu
Mniej są hańbiące: wina przyrodzenia,
Więc niech cię ono za błąd swój zrumienia!”
I tu umilknie, a tylko ją oczy,
Jak bazyliszek, zabójczemi wchłania.
Ona, ten obraz czystości uroczy,
By w szponach sępa bieluteńka łania,
Błaga o prawo: daremne błagania
Tam, gdzie praw nie zna dzika, głucha puszcza:
Srogiego zwierza li żądzę poduszcza.
Jak ciżba chmurzysk nad światem się spiętrza,
Przygniatające szczyty gór potwory,
A jakiś wicher wyrywa się z wnętrza
Ziemi i straszne rozpędza napory,
Aby powstrzymać opad nazbyt skory,
Tak go jej słowa hamują: gniewliwy
Przyjmuje Pluto Orfejowe dziwy.
Ale to kot jest — ma zabawkę z myszy,
Którą w pazurach trzyma bezlitośnie;
Sępia chuć jego jeszcze bardziej dyszy,
Gdy ta się krwawi; fala, co wciąż rośnie.
A wciąż jej mało !... Blaga go żałośnie,
Lecz serce twarde: głaz wyżłobią ślozy,
Ale on dla niej jest li pełen grozy.
Błagalny wzrok swój w jego twarzy chowa,
Której tu żaden już wyrzut nie kraje;
Z łkaniem wstydliwa łączy się wymowa,
Co jeszcze więcej wdzięku jej dodaje;
Przestawia zwroty, nieraz w miejscu staje,
Urywa zdania, zaczyna dwa razy,
Nim raz przemówi ta pani bez skazy.
Na moc Jowisza kląć go się wytęża,
Na stan rycerski, przyjaźni przysięgi,
Na swe niewczesne łzy, na miłość męża.
Na świętą wierność, na praw ludzkich księgi,
Na niebo, ziemię, na wszystkie potęgi,
Niech do czasowej swej łożnicy wróci,
Zważa na koniec, nie na podłe huci.
„Cofnij” — tak rzeknie — „tę czarną nagrodę,
Którąś chciał spłacić mej gościnnej pieczy;
Nie pluj do studni, z której czerpiesz wodę,
Ran nie zadawaj, których nic nie zleczy!
Nim puścisz strzałę, usuń cel! Do rzeczy
Nie jest myśliwy, co w ochronnej porze
Przeciwko łani łuk napinać może.
„Przez wzgląd na męża puść! On druh twój miły!
Przez wzgląd na siebie puść! Masz chwytać w sieci
Ty, człowiek silny, kobietę bez siły?
Nie oszukuj mnie! Oszustwem nie świeci
Skroń twa! Westchnienia me, jak wiew zamieci,
Oby cię precz stąd uniosły!... Twą duszą
Niech moje łkania, łzy, jęki poruszą!
„Jak oceanu rozburzone wały,
Tak one biją w twoje serce z głazu,
Aby je zmiękczyć mógł ich napór stały;
Głaz się roztapia w płynie, ty od razu
Maszże być twardszy? Z litości nakazu
Rozpłyń się w łzach mych! Poddaj się jej chutnie,
Ona przenika i żelazne wrótnie.
„Niby Tarkwinja ugościłam ciebie:
Aby go shańbić, potoś przybył do mnie
W jego postaci? Na zastępy w niebie!
Królewskie imię jego jak ogromnie
Bezcześcisz dzisiaj! Nie jesteś przytomnie,
Czem być się zdajesz, królewskość twa mami,
Gdyż król boskiemi chodzić ma drogami.
„Jakież na starość hańba da ci plony,
Jeśli kiełkuje grzech twój już przed wiosną?
Tak postępując, nadzieją wiedziony,
Cóż będziesz robił, jako król, gdy wzrosną
Siły twej władzy? Nikt ręką litosną
Nie zmaże winy i z najlichszej zgrai:
Występku króla ziemia nie zatai.
„Świat li z bojaźni miłować cię będzie,
A dobrych władców boim się z miłości;
Złoczyńców widząc w jednym z sobą rzędzie,
Nie będziesz mógł ich wypędzić z swych włości:
Obawa przedtem niech twą drogę sprości,
Wszak dla poddanych monarchom wypadło
Być jako księga, szkoła i zwierciadło.
„Czy chcesz być szkołą, w której żądza zbrojna
Uczy się hańbę ściągać na człowieka?
Masz być zwierciadłem, w którem widzieć można,
Iż na występek pobłażliwość czeka,
Że w twem imieniu kara jest daleka?
Przez cię nikczemność depce to, co prawe,
Na ladacznicę zmieniasz dobrą sławę.
„Bóg dał ci władzę! Nie skąp dlań pośpiechu
I buntowniczą chuć tę wypędź z serca;
Dobywaj miecza, nie, by bronić grzechu —
Niech on występek wszelako uśmierca!
Swych obowiązków jesteś przeniewierca,
Gdy dzięki tobie grzechy wyznać mogą,
Żeś ty je uczył taką chodzić drogą.
„Pomyśl, jak nędzne jest to widowisko,
Spostrzec w kim innym swych grzechów oblicze;
Człek swych występków rzadko bywa blisko,
Względy nim bowiem kierują stronnicze:
Brata on skaże na śmiertelne bicze!
O w jakiej hańbie taki człowiek kroczy,
Co od występków swych odwrócił oczy!”
„K’tobie, ku tobie, nie ku twojej chuci
Uwodzicielskiej swe ręce podnoszę:
Niech wypędzony majestat powróci,
Niechaj ułudne wygoni rozkosze,
Mrok z twoich źrenic — o to ja dziś proszę —
Usunie mglisty, abyś przejrzał siebie
I mnie okazał litość w tej potrzebie“.
„Przestań!“ — on powie; fali mej wezbranie
Tylko się wzbije nad tamy krawędzie;
Płomyczek zdmuchniesz, płomień pozostanie,
Jeszcze go bardziej wiatr podżegać będzie;
Mała rzeczułka może w nikłym pędzie
Słonego władcy swego zwiększyć fale,
Lecz jego smaku nie odmieni wcale.“
„Tyś morzem, królem!” — tak ona odrzeknie:
„Patrz, jak do twojej bezbrzeżnej topieli
Brudna rozpusta, wstyd i hańba cieknie,
By skalać krwi twej ocean; jeżeli
Zło się od dobra twego nie oddzieli,
To nie kałuża w morzu się zanurzy,
Jeno twe morze zniknie w tej kałuży.
„Królem twym będą te sługi, ty zasię
Będziesz ich sługą; ty w dół, one w górę;
One żyć będą w twego życia krasie,
A ty w nich znajdziesz grobu dno ponure.
Ich hańba zbrudzi twej władzy purpurę;
Czyż ma się dziać tak, iżby nad ogromy
Cedru wyrastał jakiś krzew poziomy?
„Niech więc twe myśli, służki władzy twojej —
„Dość mam!” — on wrzaśnie — poddaj się mej chęci”,
Inaczej, ma się nienawiść uzbroi,
Zamiast miłości, śmierci cię poświęci!
A obok ciebie złożę najzawzięciej
Któregoś z sług twych, aby w świata głosie
Wspólną miał rolę w twym haniebnym losie”.
To rzekłszy, stopą zagasi pochodnię —
Światło i żądza dwa śmiertelne wrogi:
Hańba, gdy w mrok się otuli wygodnie,
Szaleje w sposób jeszcze bardziej srogi.
Wiek łup swój schwycił, jagnięcia-niebogi
Krzyk jego własna przytłumiła wełna:
Kona ofiara przez nią, żalów pełna:
Głowę jej skrywa w nocnych szat oponie,
Aby krzyk stłumić, co tak się użala;
Twarz swą ostudza w łzach jej, w których tonie
Wstydliwe oko — nieszczęsna to fala!
Że też rozpusta takie łoże kala!
Gdyby łzy mogły zmyć podobną plamę,
Wiekby płakały źrenice te same.
Droższy od życia skarb straciła ona,
On radby stracił zyski, karą tchnące:
Spór znów wymusi zgoda wymuszona,
Chwilowa rozkosz długie trosk miesiące,
W zimny wstręt chuci zmienią się gorące:
Niewinność żądza złodziejska okradła
I jeszcze w większe ubóstwo popadła.
Jak syte sępy albo psy legawe
Opuszcza węchu czy ścigania siła,
Że już nie dbają o łup, o tę strawę,
Co im z natury nadewszystko miła,
Tarkwinjusza tak noc przesyciła:
Przesyt, któremu towarzyszą bole,
Wchłonął żyjącą pochłanianiem wolę.
Nie dotrze żadne wyobraźni dzieło
Do głębin grzechu! Pijane pragnienie
Wyrzuci z siebie to, co pochłonęło,
Zanim swe własne ujrzy obrzydzenie;
Żądzy nie ugnie żadne tłumaczenie,
Nic jej uporem szkapim nie zawładnie,
Dopóki sama ze sił nie opadnie.
Potem z wybladłem, zbiedzonem obliczem,
Z ociężałemi oczy postać chuci,
Ledwie się wlokąc, czując się już niczem,
Na swą się dolę skarży, jak bankruci:
Ciało, gdy mocne, na piękność się rzuci,
Lecz osłabnąwszy, przebaczenia błaga —
Już buntownika odbiegła odwaga.
„Tak ma się sprawa z władcą rzymskim, który
Do tego celu zmierzał tak namiętnie,
Lecz dziś ogłasza swój wyrok ponury,
Że los swój zawarł po wiek w hańby piętnie,
Że chram swej duszy rozburzył doszczętnie,
Że do jej gruzów tłumy się pogarną,
By jej urągać, czemu jest tak marną?
Ona odpowie, że jej zbuntowani
Słudzy zniszczyli ściany jej kościoła,
Że ich śmiertelny grzech, tak wrogi dla niej,
Jej nieśmiertelność ujarzmił, że zgoła
W wieczne ją strącił męki, co dokoła
Czyhają na nią i że żadnym zwrotem
Ujść im nie mogła, choć wiedziała o tem,
Z tą myślą cofa się w nocy jak złodziej,
Taki zwycięzca, a zwyciężon przecie:
Unosi ranę, której nie złagodzi
I nie zabliźni żaden lek na świecie.
Ale łup jego większa boleść gniecie:
Jej pozostało brzemię jego chuci,
On z siebie jarzma swej winy nie zrzuci.
On, jak pies-rabuś z powrotem się skrada,
Ona, by jagnię, leży z drżeniem serca;
On gardzi sobą za swój grzech nielada,
Ona się w ciało paznogciami wwierca;
Jego pot zlewa, przestrach go uśmierca;
Ona się skarży nocy, on ucieka,
Złorzecząc nędznym rozkoszom człowieka.
On stąd uchodzi, skruszon, z jarzmem nędzy,
Ona zostaje, na zawsze stracona;
On chciałby ranek ujrzeć jak najprędzej,
Zaś dnia światłości nie chce dożyć ona,
„Gdyż dzień odsłania” — mówi — „co osłona
Nocy pokrywa, a wzrok mój nie zdoła
Odziewać zbrodni bezczelnością czoła.
„Zawsze mojemu wydaje się oku,
Że grzech i inne dostrzegą w niem oczy,
Przeto na wieki chce pozostać w mroku,
By świat nie widział winy i ochoczy
Nie mówił o niej, łza się bowiem stoczy,
Wgryzie się hańbą w mą twarz, tak że, młoda,
Zniszczeje przez nią, jak stal niszczy woda“.
I tu złorzeczy spokojowi ludzi,
Chce, by oślepła jej źrenica żywa,
Bije się w piersi, serce swe tem budzi,
Niechże pobiegnie szukać — tak je wzywa —,
Gdzieby się czystsza znalazła pokrywa
Dla czystej duszy; z bolu z całej mocy
Urąga głuchym tajemnicom nocy.
„Obrazie piekła, nocy, bez pociechy
Rejestrująca wstyd i srom! Teatrze,
Gdzie się posępne rozgrywają grzechy!
Rajfurko skryta, ty, która najrzadsze
Pokrywasz zbrodnie! Przecz ja na cię patrzę,
Jaskinio śmierci, co wabisz w swe cienie
Niemą zdradliwość, gwałt i sprzysiężenie!?
„Żeś winna mojej beznadziejnej zbrodni,
Obmierzła nocy, puść swe mgły na brzaski,
Przeciw porannej postaw je pochodni,
Wprowadź szyk czasu kłócące niesnaski,
A jeśli słońce ma się wzbić z twej łaski
Ku zwykłej wyży, owiń jego skronie
Chmurą zatrutą, nim we śnie utonie.
„Zgnilizną mgieł swych ranne skaź powietrze,
Słońce, to piękno najczystsze, tak cudnie
Lśniące, we widmo przemień jak najbledsze,
Nim w swym pochodzie osięgnie południe —
Niech w twych wyziewach gęstych, krocząc żmudnie,
Już przed południem stłumi swe władanie
I niech już odtąd wieczna noc nastanie.
„Gdyby syn nocy, Tarkwinjusz, był nocą,
Srebrnej królowej gwałt by zadał wtedy,
A z nią jej drużki, co tak się migocą,
Nie spojrzałyby z poza chmur czeredy
I jabym miała towarzyszkę biedy,
Coby zmniejszyła ból: tak sobie prędką
Czynimy drogę wspólną pogawędką.
„Nie mam nikogo, coby razem ze mną
Z wstydu opuszczał głowę, łamał ręce,
Skroń przed swą hańbą zakrywał nikczemną:
Sama ach! sama muszę tonąć w męce,
Sama na ziemię leję łzy jarzęce,
Ból mieszam z jękiem, a z słowami ślozy,
Nikłe pomniki wiecznietrwałej grozy.
„O nocy, dymów plugawych kominie!
Niech dzień zazdrosny nie widzi mej twarzy,
Którą twój czarny płaszcz pokrywa ninie,
Tak udręczoną dziś przez srom ten wraży;
Swojej posępnej nie porzucaj straży;
Grzechy zrodzone w tem państwie, niech sobie
I grób tu znajdą i legną w tym grobie.
„Niech się plotkarski dzień nie naigrawa,
Że tak wyrytą jest na mojem czole
Mej utraconej niewinności sprawa!
Już ja złamania świętych ślubów wolę
Nie pokazywać w żadnem ludzkiem kole:
I nie znający się na zgłoskach w księdze
Z mych ócz wyczyta mego sromu nędzę.
„Niańki w dniach przyszłych uciszać gotowe
Płacz niemowlęcia mą hańbą niewieścią;
Mowca upiększać będzie swoją mowę,
Tarkwinjusza imię łącząc z treścią
Mego upadku; śpiewaków powieścią
Każda, już widzę, uczta się zaczyna,
Jak on mnie skrzywdził, a ja Kolla’tyna.
„Niech mojej sławy nie walają błotem,
Kollatynowi wszak się to należy,
Ażeby obmów nie stał się przedmiotem:
Trąd nie oszczędzi i gałęzi świeżej,
Hańba i za nim, choć czysty, pobieży,
Tak, jak ja byłam dla mojego pana
Aż do tej chwili czysta, nieskalana.
„Ten srom, ta boleść, ten wstyd, co się płoni,
Choć go nie widzą ci, którym dopieka!
Hańbę, wyrytą w Kollatyna skroni,
Tarkwinjusz czytać będzie już zdaleka:
„W czasie pokoju rannego masz człeka,
A nie w czas wojny!“ Ach! często się zdarza,
Że zna zniewagę li ten, co znieważa.
„Był li twój honor, Kollatynie, we mnie,
Co gwałt go zabrał! Przedtem w miód bogata,
Dzisiaj żyć muszę jak truteń! Nikczemnie
Wzięli mi zapas, zgromadzon w czas lata:
Chyłkiem przedostał się szerszeń ze świata
W ten ul twój słaby! Z niczem się nie liczy
I miód wykradnie twej pszczole dziewiczej.
„Jeślim jest winna, że w twą cześć ugodził,
Tom go dla czci twej przyjęła w pokoje;
Miałamże, jeśli od ciebie przychodził,
Niegościnnością hańbić imię twoje?
Przytem on wielce skarżył się na znoje,
Mówił cnotliwie. O gdzież znaleźć zbrodnię,
Gdy cnotę hańbi taki czart niegodnie!?
„Czemu się robak wgryza w pęki młode,
A do gniazd wróblich czemu jajka składa
Wstrętna kukułka? Przecz kryniczną wodę
Kala rozpusta? Przecz wciska się zdrada
W piersi niewinne, a król woła „biada!“
Własnym przykazom? Nie ma takiej siły
Czystość, iżby jej brudy nie skaziły!
„Starzec, przechciwie gromadzący mienie,
Trosk li doznaje, ból mu łamie kości;
Ledwie ma oczu dosyć na patrzenie,
Tantala męki przychodzą doń w gości,
On zgarnia płony owoc swej mądrości,
Innej z swych zysków nie mając rozkoszy,
Oprócz udręczeń, których nic nie spłoszy.
„Dobro, z którego korzystać nie umie,
Zostawia w zarząd swym potomkom, którzy
Wnet je w młodzieńczej roztrwaniają dumie:
Ojciec był słaby, im sił zbytek służy,
By skarb przeklęty móc utrzymać dłużej.
Miłe słodycze niemile się kwaszą
W czas, gdy je zwiemy własnością już naszą.
„Niesforne wichry towarzyszą wiośnie,
Trujące zielska głuszą cudze kwiecie;
Padalec syczy, gdzie śpiew ptasząt rośnie,
Owoce cnoty niszczy grzech, na świecie
Niczego swem li dobrem nie nazwiecie:
Jakiś przypadek zjawi się w złej porze,
Zniszczy je całkiem lub uszkodzić może.
„O ty Przypadku, wielkie są twe winy!
Ty ręką zdrajcy kierujesz; jagnięta
Podsuwasz wilkom; ty pewnej godziny
Podżegasz zbrodnię, że już nie pamięta,
Iż są rozumu, praw i ustaw pęta;
W twej mrocznej celi ma grzech swoje leże
I dusze, obok przechodzące, bierze.
„Przez cię westalka łamie swoje śluby;
Skry rozdmuchujesz, by czystość stopniała;
Tłumisz uczciwość, prawdę pchasz w dół zguby,
Rajfurze podły! Tam, gdzie rosła chwała,
Przez cię, ty łotrze, krzewi się zakała!
Zdrajco, złodzieju i uwodzicielu,
Żółć jest w twym miodzie, smutek w twem weselu!
„Tajna twa rozkosz rodzi srom otwarty,
Publiczne posty twa uczta sprowadza.
Po szumnych nazwach idą zmięte karty,
Posmak piołunu słodycz twą rozsadza;
Marną jest tylko twej próżności władza!
Tak jesteś podły, przypadku, a czemu
Tylu władaniu oddaje się twemu?
„Kiedyż z pomocą przyjdziesz do nędzarzy,
By na ich prośby świat już nie był głuchy?
Ubicia sporów kiedyż czas się zdarzy?
Kiedyż z biedactwa zdejmiesz nędz łańcuchy;
Pokrzepisz ciała, chore zleczysz duchy?
K’tobie czołgają się chromi i ślepi,
Ale Przypadek o nich nie zaczepi.
„Chory umiera, a lekarz śpi sobie;
Sierota głodna, jej zdzierca się pasie;
Prawo ucztuje, a wdowa w żałobie,
Rada się bawi, dżuma dobrze ma się!
Na czyn litosny zbywa ci na czasie!
Złość, zazdrość, zdrada, kradzież, mordy krwawe —
Twe im godziny sprawiają zabawę.
„Prawda i cnota, potrzebując ciebie,
Wnet na tysiączne natrafią przeszkody,
Płacić ci muszą; li Grzech w swej potrzebie
Wolny od tego! Na Grzechu wywody
Zważasz i wszelkie wyprawiasz mu gody.
Z Tarkwinjuszem tylko z twej przyczyny
Nie przybył do mnie Kollatyn jedyny.
„Ty jesteś winien mordu i kradzieży,
Winien podżegań i łamania wiary;
Tyś winien zdrady, podstępnych obieży,
Tyś kazirodztwa winien i bezmiary
Wszelakich grzechów, tej ohydy starej,
Grzechów, co były od pierwszego słońca
I będą wiecznie aż do świata końca.
„Ohydny Czasie, wstrętnej nory druhu,
Roznosicielu trosk, stróżu cierpienia,
Sługo zdradliwych żądz, pełen posłuchu
Dla sił, niszczących młode pokolenia;
Ty koniu juczny dla grzechów brzemienia,
Ty, co wraz żywisz i mordujesz: winę
Spełniłam przez cię, niech przez cię też zginę!
„Jakto? Przypadek, twój sługa wybrany,
Śmiał zdradzić chwilę, daną mi przez ciebie
Dla wypoczynku? Zakuć mnie w kajdany
Bolu, co już mnie na wieki pogrzebie?
Prostować drogi, przytłumiać w potrzebie
Wrażą nienawiść — oto Czasu cele,
A nie małżeńskie niweczyć wesele!
„Unikać królów, walczących zawzięcie,
Z mroku wywodzić prawdy, niech się złocą,
Latom wyciskać starości pieczęcie,
Budzić poranek i czuwać nad nocą,
Gnieść krzywdzicieli, aż zerwą z przemocą,
Godziny swemi dumne niszczyć gmachy,
Kurzem oblekać złociste ich dachy —
„Kazać robactwu gryźć pomniki chwały,
W żer zapomnienia obracać nauki
Ksiąg staroświeckich, te zmieniać w szpargały,
Piór już pozbawiać z skrzydeł siwe kruki,
Wysuszać stare, rzeźwić młode buki,
Na starej stali zacierać jej runy,
Odwracać koło wietrznicy Fortuny —
„Baczyć, by wnuki miał staruszek łysy,
Dzieci przemieniać w męże, męże w dzieci,
Mordem żyjące mordować tygrysy,
Brać jednorożce i lwy dzikie w sieci
I niech w dół własny chytry zdrajca wleci
To chwała Czasu — głaz kroplami żłobić
I dla rolnika bujny plon sposobić!
„Poco w swej drodze płodzić nieszczęść siła,
Jeśli z niej wrócić nie mogą? Jeżeli
Chociażby jedna minuta wróciła,
Zyskałbyś sobie tysiąc przyjacieli,
Ucząc ich, komu pożyczać najśmielej.
O straszna nocy, wróć mi chwilę jedną,
A od rozbicia zbawię duszę biedną!
„Ty, w którym druha wiernego ma wieczność,
Tarkwinjusza na ucieczki drodze
Niech klęsk ostatnia spotka ostateczność,
Przeklęta noc go niech przeklnie i srodze
Wzrok mu porazi! Niech puściwszy wodze
Myślom o swoim przehaniebnym siewie,
Upiorne widmo w każdym widzi krzewie.
„Chwile spoczynku kłóć mu niepokojem,
Niech go na łożu straszne trapią lęki;
Litość budzący jęk łącz mu ze znojem,
Lecz sam litosnej nie podawaj ręki,
Rzucaj mu serca, wobec których miękki.
Jest głaz najtwardszy, łagodne podwiki
Niech będą dziksze dlań, niż tygrys dziki.
„Czas mu daj dzisiaj, by rwał sobie włosy,
Czas, by się naspał na sposób przeróżny,
Czas, aby zwątpił, iż Czas zmieni losy,
Czas, by był sługom najlichszym usłużny,
Czas, by z żebraka ręki chciał jałmużny,
A ten, co żyje li z proszalnej strawy,
By mu odmówił tej karmi plugawej.
„Daj czas, by w druhach swoich ujrzał wrogi,
I jak zeń szydzą błazeńskie wyrzutki;
Czas, aby widział, jak Czasu się nogi
Wloką w czas troski, jak czas uciech krótki,
A czas jak długi przetrzymują smutki,
I niech grzech jego ma czas bez popasu
Gorzko narzekać, iż nadużył Czasu.
„Ucz mnie, o Czasie, jak go kląć najkrwawiej,
Ty, coś nauki dawał złodziejowi!
Niech go cień własny o rozum przyprawi,
Niech każdą chwilę, by się zabić, łowi,
Swą podłą ręką — tak będzie najzdrowiej —
Niech krew swą puści przepodłą — boć drugi
Kat mu tej nędznej nie odda przysługi.
„Najnikczemniejszy jest ten, który zdradnie,
Pochodząc z królów, cnym nadziejom kłamie.
Im kto jest większy, tem większe nań spadnie
Dobro honoru lub pogardy znamię —
Świetność ulega tem ciemniejszej plamie:
Brak jest księżyca, gdy go mgły zasłonią,
A zgaśnie gwiazda, któż się troszczy o nią?
„Niech w muł zanurzy skrzydła czarna wrona,
A nikt nie ujrzy, że na niej są kały,
Ale gdy srebrny łabędź to wykona,
Widne na puchu plamy pozostały;
Sługa jak noc jest, król jak dzień wspaniały:
Któż śledzi loty komarów? Zaś oczy
Wszystkich zwrócone, gdzie się orzeł toczy!
„Precz, puste słowa! Li błazeńskiej wargi
Wyście sługami, nieudolni sędzie!
Idźcie się mierzyć z szkolarskiemi targi,
Płone dla płonych wygłaszać orędzie,
Adwokatować tchórzom! Dla mnie będzie
Wszelki wasz wywód wart drobinę słomy,
Odkąd mógł spotkać mnie ten srom widomy!
„Darmo Przypadek lżę, Tarkwinjusza,
Czas, noc posępną; nadaremnie zgoła
Spiera się z hańbą mą skalana dusza;
Darmo odpycham srom, znany dokoła,
Dym słów bezradnych prawa nie przywoła;
By lek tu znaleźć, straciłam nadzieję,
Chyba swą brudną krew sama przeleję!
„Czemu drżysz, ręko, gdy ten zamach robię?
Zwolnij mnie z hańby, a cześć zyskasz w dani:
Cześć ma, gdy umrę, będzie żyła w tobie,
A gdy żyć będę, ty w sromie swej pani
Żyć będziesz dalej!... Żeś nie mogła dla niej
Przybyć z pomocą w tej wrażej potrzebie,
Więc za tę słabość zabij ją i siebie!“
Co mówiąc, rzuca rozburzone łoże,
Narzędzia śmierci szuka w swej rozpaczy,
Lecz darmo! Dom ten nie rzeźnią! Nie może
Znaleźć niczego — środka nie zobaczy,
By przezeń dech jej uszedł już inaczej,
Nizli przez wąski otwór ust: chce cała
Jak dym się Etny rozwiać lub dym działa.
„Darmo“, powiada, „żyję i daremnie
Chcę życiobójczy znajść środek! Lęk płaza
Przed Tarkwinjusza sztyletem był we mnie,
A sama szukam na siebie żelaza:
Żadna mnie wówczas nie kalała zmaza,
Tak, jak i teraz! O nie! On, niestety,
Zabrał mi znamię uczciwej kobiety!
„O, przeminęło, dlaczego mi życie
Było tak drogie, więc się już nie boję
Zginąć! Gdy śmiercią oczyszczę okrycie
Tak zabrukane, w znak czci je przystroję,
W żywotną hańbę mrący żywot wpoję!
Ale pociecha jest w tem marna pono
Chcieć spalić skrzynię, z której skarb skradziono.
„Nie, Kollatynie, ja nie skrzywdzę ciebie,
Abyś miał posmak pohańbionej wiary;
Twojej miłości wiernej nie pochlebię,
Żem dochowała ci ślubów! W konary
Szczep ten bękarci nie porośnie! Kary
Dozna plugawiec, chełpić się nie będzie,
Że srom ten wszczepił on na twojej grzędzie!
„Wara mu szydzić z ciebie pokryjomu
Czy śród przyjaciół! Ty zasię wiedz o tem,
Że twój dobytek skradziono ci z domu
A nie płacono zań nikczemnem złotem.
Nie chcę się żadnym uwalniać obrotem —
Jam panią doli mej i mą przewinę
Życie okupi śmiercią, skoro zginę.
„Wara mnie truć się jadem mej brudoty,
Grzech mój chytremi osłaniać wykręty,
Grunt jego czarny przebarwiać na złoty,
Ukrywać prawdę tej nocy przeklętej!
Mój język wyzna wszystko: jak odmęty
Górskich potoków rzeźwią halne trawy,
Tak łzy me spłuczą wszelki kał z mej sławy“.
I tu urwała swe nocne śpiewanie
Ta zawodząca, smutna Filomela.
Noc schodzi zwolna w piekielne otchłanie,
Ranek spłoniony już światła udziela
Oczom, co biorą je, pełne wesela,
Tylko Lukrecja nie chce widzieć siebie,
Rada się w nocy na zawsze pogrzebie.
Przez wszystkie szpary wnika dzień, widocznie
Pragnąłby dotrzeć, gdzie ona w żałobie.
I ona, łkając, „Oko ócz!” — rozpocznie,
„Poco zaglądasz w me okna. Idź sobie!
Łaskocz promieniem tych, co śpią w tej dobie!
Ma-ż mi piętnować skroń twych blasków siła?
Cóż dniu do tego, co noc popełniła!”
Tak się ze wszystkiem spiera, tak się wadzi:
W naturze bolu prawdziwego leży
By krnąbrność dziecka: nikt mu nie poradzi,
Gdy raz się uprze. Łatwiej się uśmierzy
Ból przedawniony i trwały, zaś świeży
Jest niby pływak niewprawny, bezradnie
Tak się szarpiący, aż umilknie na dnie.
I ona, w męczarń pogrążona fale,
Z wszystkiem, co widzi, gorzko się rozprawia,
Ze swemi inne porównuje żale,
A każdy przedmiot cierpienia jej wznawia:
Gdy jedno zniknie, to drugie się zjawia;
Czasem jej boleść niema jest, bez słowa,
To rozszalała, zbyt mówić gotowa.
Wesołą pieśnią swą poranne ptaszę
Aż do wściekłości podżega jej bole:
Radość się wwierca w krwawe wnętrze nasze
I jeszcze bardziej zaostrza niedolę.
Smutnym najlepiej bywa w smutnych kole,
Boleść li wówczas jest zadowolona,
Gdy się dostanie do swych równych grona.
Podwójnie ginie, kto ginie u brzega;
Na widok strawy większa moc jest w głodzie;
Rana przy maści okrutniej dolega;
Żal przy ukoju jeszcze bardziej bodzie;
Głęboka boleść podobna jest wodzie,
Co, wstrzymywana, śluz rozburzy na nic:
Gdy ją podrażnią, nie zna tam ni granic.
„Skryj urągania, ty rzeszo niemiła,
W puszystej piersi!“ — do ptasząt zawoła —,
„Milcz, aż gdzie sięga słuch mój! Żadna siła
Mych niepokojeń ukoić nie zdoła!
Gospodarz smutny, zbędna jest wesoła
Gromada gości. Dla żałobnej duszy
Żałość! Niech inne słuchają was uszy!
„Chodź, Filomelo, nuć o uwiedzionej,
W mych rozwichrzonych włosach nuć, jak w krzewie!
Jak ziemia płacze, słysząc twoje tony,
Tak oddźwięk znajdziesz w moich łez ulewie;
Diapazonem jęk mój w twoim śpiewie:
Twej o Tereju jaśniejszej gawędzie
Brzęk o Tarkwinju ciemny wtórzyć będzie.
„Jak ty ocierasz pierś swoją o ciernie,
By swój podniecać ból, tak ja przyłożę
Sztylet do serca, w ślad twój idąc wiernie;
Błyskiem swe oczy śmiertelnie zatrwożę
I potem padnę! Oto co nam może
Napinać struny serc, aby z ich wnętrza,
Mogła wytrysnąć skarga najgorętsza.
„Ale nie śpiewaj za dnia, by człowieka
Nie zawstydzało cię oko; nam głucha
Pustosz potrzebna, od drogi zdaleka,
Gdzie żar nie piecze, mroźny wiatr nie dmucha,
Niech li zwierz dziki pieśni naszej słucha:
Jeśli o cnocie człowiek nie pamięta,
W byty cnotliwe zmieniajmy zwierzęta“.
Jak wystraszona sarna błędnem okiem
Szuka i szuka, gdzieby uciec można,
Lub jak zbłąkaniec nie wie, gdzie się krokiem
Ruszyć, gdy przed nim matnia li bezdrożna,
Tak też i ona jest w rozterce, trwożna,
Czy żyć czy umrzeć: wie o tem dokładnie,
Że srom na życie i na śmierć jej spadnie.
„Zabijać siebie, znaczyłoby“ — powie —
Ciało i duszę równym zmazać kałem.
Mniej człek boleje przy straty połowie,
Niż pożegnawszy się z swem mieniem całem.
O sercu twardem, o litość niedbałem,
Jest mać, co, jedno postradawszy dziecię,
Zabija drugie, które ma na świecie.
„Ciało czy dusza — cóż mi droższem było,
Gdy ta i tamto, niewinności wzory
I kształtów bożych, jako własność żyło
Męża i nieba do ostatniej pory?
Ach! dumna pinjo, tak odarta z kory,
Strać sok i liść swój! Tak samo i on
Ta moja dusza, kory pozbawiona!
„Dom jej zburzony, spokój jej odjęty,
Mieszkanie rozbił wróg jej rozpasany,
Splugawił, zniszczył jej przybytek święty,
Bezczelnym sromem opasał mu ściany,
Czyn więc bezbożnym nie będzie nazwany,
Jeśli tę twierdzę tak skażoną skruszę
I z kojca męki wyprowadzę duszę.
„Ale nie umrę, nim Kollatyn luby,
Mej wczesnej śmierci poznawszy powody,
Nie poprzysięgnie w godzinie mej zguby,
Że on się pomści za mój oddech młody,
I nim ja sama, jako wzór nagrody
Tarkwinjuszowi, w mym ostatnim darze,
Krwi, tak skalanej przezeń, nie przekażę.
„Cześć ma zaś będzie spadkiem dla żelaza,
Co zniszczy żywot skalanego ciała;
Odbierać życie, na którem jest zmaza,
Czyn to czcigodny: cześć ma pozostała,
Gdy tamto poszło; urosła ma chwała
Z popiołów sromu; w hańbę miecz mój godzi,
Z jej śmiercią cześć ma na nowo się rodzi.
„Utraconego skarbu drogi panie,
I cóż ja tobie w spadku dziś przekażę?
Postanowienie me niech ci zostanie,
Abyś miał przykład zemsty w moim darze:
Twa przyjaciółka, zabijać się ważę
Nieprzyjaciółkę twą, siebie! Niekłamnie
I ty tak postąp z Tarkwinjuszem dla mnie!
„Mówiąc pokrótce: ciało me i duszę
Zabiorą ziemia i niebo łaskawe.
Postanowienie tobie oddać muszę,
Cześć mą otrzyma to żelazo krwawe,
A moją hańbę ten, co wziął mi sławę,
Zaś moja sława tych udziałem będzie,
Co o mnie dobrze raczą mówić wszędzie.
„Ty mą tę wolę spełnisz, Kollatynie;
Ciężko mnie ona do tego zniewala!
Lecz razem z krwią mą i ma hańba spłynie:
Z odejściem życia srom się mój oddala!
Odwagi, serce! Mów „stań się!“ Ocala
Moja cię ręka, godząc w cię żelazem!
Więc się jej poddaj! Zwyciężacie razem!...“
Gdy plany śmierci miała już gotowe
I gdy otarła z oczu perły słone,
Chrapliwym głosem wzywa pokojowę.
Ta co tchu bieży w swojej pani stronę,
Gdyż obowiązku kroki uskrzydlone.
Biednej Lukrecji twarz jej się wydaje
Jak błoń zimowa, gdy śnieg na niej ztaje.
Powie uprzejme dzień dobry swej pani
Głosem, gdzie skromność każdy człek wyczyta;
Ze smutkiem widzi ciężką troskę na niej,
Gdyż twarz jej troski welonem zakryta,
Ale odwagi brak jej: nie zapyta,
Czemu jej słońca dwa przesłania chmura,
Czemu jej lica zrasza mgła ponura?
Jak ziemia płacze przy gasnącem słońcu,
Gdy każdy kwiat jest jak łzawa źrenica,
Tak też i w oczach jej okrągłych w końcu
Łzy się gromadzą: służebna dziewica,
Patrząc na słońca, gasnące śród lica
Tej swojej pani, niby w morskiej toni,
Sama, jak rośna noc, swe ślozy roni.
Dobrą tak chwilę obok siebie stały
Dobre istoty dwie, by dwie cysterny.
Jedna do płaczu powód ma niemały,
Druga zwyczajem towarzyszki wiernej
Tryska łez falą. Już to płacz nadmierny
Jest cechą niewiast: jeśli jedna płacze,
Płacze i druga: wspólne ich rozpacze!
Niewiasta z wosku, mężczyzna jest z głazu,
Przeto stosuje się do głazu woli
Wosk przyciśnięty: bierze kształt odrazu,
Tak, jak go sztuka czy też gwałt zniewoli:
Kobieta nie jest sprawczynią swej doli,
To wosk, niewinien, że na jego płycie
Wyciśniętego djabła zobaczycie.
Dusza kobiety to równia otwarta,
Gdzie najmniejszego nie miniesz owada,
A zaś mężczyzna jest jak gąszcz, gdzie czarta
Nie łatwo ujrzysz, tak się w niej zapada;
Na szkle widoczny każdy pyłek siada;
Mężczyzna wzrokiem pokrywa swe zbrodnie,
W twarzy kobiety grzech czytasz wygodnie.
Nie na powiędłe kwiaty rzucaj gromy,
Tylko na zimę, która je niweczy;
Nie na ruiny, tylko na widomy
Ruin tych powód. O, niech nikt nie przeczy,
Że, gdy mężczyzna sprawcą jest złych rzeczy,
To nie należy, jak bywa niestety,
Za srom i hańbę potępiać kobiety!
Przykładem tego jest Lukrecja biedna:
Tu śmiertelnego chwyta się oręża,
A tam wyniknie srom z tej śmierci sedna,
Hańba, co skrzywdzi jej własnego męża!
Niebezpieczeństwo, które się wytęża,
By ją powstrzymać, strachu dreszcz głęboki:
Nie nadużyte-ż będą i jej zwłoki.
I tu Lukrecja łagodnie się zwróci
Do cierpień swoich biednego zwierciadła:
„Dziewczyno moja, cóż ciebie tak smuci?
Poco ta fala łez z twych oczu spadła?
Że ja tu cierpię, przetoś tak pobladła?
Gdyby ból mogły łez zagasić zdroje,
Jużby go pewnie łzy zgasiły moje!
„Kiedyż Tarkwinjusz“ — i głos przy tem słowie
Zamarł jej w gardle — „rzucił nasze progi?“
„Nim się zbudziłam“, dziewczyna odpowie,
„I za to sobie czynię wyrzut srogi,
Lecz uniewinnia mnie to, że na nogi
Jam się zerwała, zanim dzień się zjawił,
A nim ja wstałam, on się już wyprawił.
„Lecz jeśli wolno, pytaniem cię trudzę:
Gdzież, pani, powód twej troski dzisiejszej?“
„Cicho!“ odrzeknie Lukrecja swej słudze,
„To mi cierpienia mego nie umniejszy:
Ból mój nad wszelki wyraz boleśniejszy!
Piekłem by nazwać można te męczarnie,
A człek ich żaden słowem nie ogarnie.
„Idż-że po inkaust i pióro — coprędzej!...
Czekaj!... To wszystko jest tu... Cóż ja tobie
Chciałam powiedzieć? Niech który z pomiędzy
Sług mego pana w szybkim się sposobie
Wybierze w drogę! List co tchu, w tej dobie,
Do mego męża zaniesie namiotów!
Pośpiech niezbędny. List mój zaraz gotów...“
Dziewczyna poszła; ona pisać pocznie,
Lecz darmo piórem wodzi po papierze;
Pomysł i boleść w walce są widocznie,
Co rozum zmyśli, to wola zabierze:
To zbyt wymyślne, tamto znów zbyt szczerze
Złe i rubaszne; na różne rozumy
Człek się tak sili, cisnąc się przez tłumy.
Wkońcu tak zacznie: „Ty bezecnej żony
Zacny małżonku! Naprzód pozdrowienie
Ślę twej osobie, potem, ulubiony
Skarbie mój drogi, pozwól, że wymienię
Tę moją prośbę: zdobądź na widzenie
Z twą się Lukrecją... Żegnam... Krótkiej treści
Słowa-ć te moje ślę z domu boleści...“
I złoży papier, gdzie wyraźne bóle
W tak niewyraźnem zaznaczyła słowie;
Kollatyn żałość pozna w tej cedule,
Lecz co za żałość, tego się nie dowie:
Tego mu w listu nie wyzna osnowie,
By nie posądził jej o czyny wraże,
Nim ona własną krwią swą hańbę zmaże.
Skąpi też z swojej namiętności władzą,
Aż on jej swemi nie pojmie uszami,
Gdy jęk i łkania czystości dodadzą
Jej pokalanej sukni, co ją plami
I plamić może wciąż podejrzeniami:
Niechce słów błota w tem piśmie jedynem,
Dopóki słowa nie oczyści czynem.
Postać boleści bardziej człeka wzruszy,
Gdy obok uszu pomogą nam oczy;
Oko wprowadza każdy ruch jej w uszy,
W całość jej wszystkie składniki jednoczy,
Do samych uszu tylko część się wtłoczy;
Od głębi morza bardziej zdrój szeleści,
Wichr słów przytłumia ciężką toń boleści.
List pieczętuje o takim adresie:
„Co tchu mężowi mojemu w Ardei“.
Czeka posłaniec, co pismo zaniesie,
I ona mruka popędza zkolei,
By mknął jak ptak ów w północnej zawiei:
O, dla niej pośpiech nad pośpiechy niczem,
Tak ostateczność pędzi ją swym biczem,
Poczciwy prostak nisko się jej skłoni,
List z rąk zabiera, patrzy w niemym zdziwie
I, ani słówka nie rzeknąwszy do niej,
Z twarzą spłonioną odchodzi wstydliwie.
Masz na sumieniu grzech, to ci lękliwie
Zda się, że wszyscy widzą go i ganią:
I on jej zdaniem rumieni się za nią.
Ot, głupi chłopak! Niema ani cienia
Sprytu w tym słudze! Z czelności nie słynie!
Tego rodzaju niewinne stworzenia
Nie w słowie chcą się pokazać, lecz w czynie.
Zuchwalec umie się chełpić jedynie,
A leń wierutny!... Ten zaś, dawny człowiek,
Ręczy nie słowem, lecz szczerością powiek.
Odruch służbisty jeszcze w niej porusza
Większą nieufność: z żarzewiem na twarzy
Mniema, że zna on chuć Tarkwinjusza
I z tej przyczyny z nią się razem żarzy:
Patrzy mu w oczy i stąd coraz barzej
Płoną mu lica, a jej znowu zda się,
Że wstyd swój widzi w jego krwawej krasie.
Zwłoka powolna razi ją niemile,
A sługa ledwie jął się swej podróży!
Nie wie, jak spędzać ma bolesne chwile,
Już jej się nie chce wzdychać, płakać dłużej:
Tak męka mękę, troska troskę nuży,
Że się na moment wstrzyma od żałoby,
By znaleźć nowe narzekań sposoby.
Wkońcu przed pięknem malowidłem staje,
Które tam wisi, Priamową Troję
Przedstawiające, jak to greckie zgraje
O swą Helenę straszne toczą boje,
By na Iljonie wywrzeć pomsty swoje —
Obraz, gdzie dumne tak strzelają mury,
Że snać je niebo chce całować z góry.
Przeróżnych rzeczy bolesnych tysiące
Jakby tu żywot miały rzeczywisty:
Łzy tutaj widać, kroplami ciekące
Na zwłoki mężów; strumień krwi przeczysty
Mówił o wielkich zdolnościach artysty,
Blask tak przygasał w konającem oku,
Jako ten węgiel, który tli się w mroku.
Tu przy okopach zczerniała gromada
I zlana potem: to pionierzy;
Na szyki Greków niejeden tam pada
Wzrok z dziur strzelniczych iljońskiej wieży —
Mało pociechy w tych spojrzeniach leży!
Taki w to dzieło trud włożono boski,
Że już zdaleka w oczach ujrzysz troski.
I wodzów widzisz w całym majestacie
Wdzięcznej potęgi: zwycięstwo wyraża
Twarz ich; a w młodych co za żywość macie!
Niezapomniała też sztuka malarza,
O bladych tchórzach: taki obraz stwarza
Tych nędznych chamów, że przysiągłbyś jeszcze,
Iż twoim oczom widne są ich dreszcze.
Ajaks i Uliss!... Jak was sztuka wzruszy,
Którą w obliczu obu zobaczycie!
A twarz każdego to obraz ich duszy,
W twarzach tych pełne maluje się życie:
Ajaksa gniewny żar, w oku obycie
Zasię łagodne i mądre to, wiera!
Z spojrzeń chytrego Ulissa wyziera...
Tu wasze oko Nestora zobaczy,
Jak gdyby Greków zapraszał do wojny:
Widać, chce skupić uwagę słuchaczy
Ruchem swej ręki, a ruch to spokojny.
Gdy tak przemawia, włos brody, tak hojny
W srebrną siwiznę, faluje, zaś chyży
Oddech snać płynie ku niebieskiej wyży.
Naokół starca tłum ciekawych osób
Pochłania, widać, jego przemówienie;
Wszyscy słuchają, lecz na różny sposób,
Jakby ich głosy więziły syrenie:
Malarz tych na dół, tamtych w górę żenie,
A częstokrotnie zmysły twoje łudzi:
Tułów gdzieś skrył się, masz li czaszki ludzi.
Tu ktoś opiera dłoń na jakiejś głowie,
A nos mu kryje w cień ucho sąsiada;
Tam ktoś się cofa, ścisnęło go mrowie,
Aż się zaperzył; tutaj nowa zwada:
Ktoś klnie i wrzeszczy, wściekłość to nielada:
Miecz gniewu miałby do rozpraw ochotę,
Gdyby nie tony słów Nestora złote.
Jest wyobraźnia, sierdząca się hucznie,
Jest zwarty pomysł, który widza mami;
Zamiast Achilla masz li jego włócznię
W zbrojnej prawicy; on sam za ramami
Li oku ducha widzialny; przed nami
To ręka, noga, twarz — cóż zresztą zrobię?
Tę resztę muszę wyobrazić sobie.
A kiedy Hektor, otucha jedyna,
Wyruszył w pole z poza murów Troi,
Niejedna matka śledzi swego syna,
Po pięknej tarczy poznawszy i zbroi,
A choć w jej oczach, widać, radość stoi,
Przecież, jak w lustrze ciemne jakieś plamy,
My w tej nadzieji jakby trwogę mamy.
A od Dardanu, od zamętu bitwy
Krew w Simoisa cieknie głąb; z oprawy
Trzcin jego fale, wojennej gonitwy
Wzorem, do góry pną się, aż ich krwawy
Pęd o skaliste rozbije się ławy,
Aby, z większemi połączon szeregi,
Wylać się pianą w Simoisa brzegi.
Lukrecja pójdzie przed ten obraz boski,
Ażeby znaleźć twarz, gdzie ból się znaczy;
Niejedną tutaj ujrzy z bruzdą troski,
Lecz pełni żalu w żadnej nie zobaczy,
Gdy wtem spostrzeże Hekubę, rozpaczy
Wzrok wlepiającą w Priamowe rany,
Co u Pyrrhusa stóp legł, krwią zbryzgany.
W niej to pokazał nam malarz ruinę,
W którą przemienił czas i ból jej ciało;
Cierpienie orze jej oblicze sine,
Z dawnej postaci nic nie pozostało,
Krew czarna w żyłach — o ty krwi zakało!
A iż żywotne nie sycą jej soki,
Przeto ją w żywe przemieniła zwłoki.
Ócz z tego widma Lukrecja nie spuszcza
I ból zestawia swój z bólem staruchy,
Któremu tylko braknie słów, by tłuszcza
Wrogów na sobie czuła klątw obuchy,
Malarz, nie będąc Bogiem, byłby głuchy
Na żal Lukrecji, co w tem się zamyka,
Że, ból stworzywszy, nie dał mu języka.
„Biedne narzędzie bez dźwięku! ja sama
Ból twój, tak powie, mym głosem wyrażę,
Do malowanych wsączę ran Priama
Balsam, zaś klątwę Pyrrhusowi w darze
Rzucę i, stojąc przy Troi pożarze,
Mą łzą go zgaszę i miecz ten utopię
W każdym twym wrogu, w każdym greckim chłopie!
„Pokaż mi dziewkę, źródło klęsk! W jej młodem
Ciele zanurzę te paznogcie swoje!
Twa chuć, Parysie, stała się powodem
Brzemienia nieszczęść, co tak gniotą Troję!
Twe oko żar ten wznieciło i w boje
W ciągnęło ojca, matkę, córkę, syna,
W twem oku leży ich śmierci przyczyna,
„Przecz chuć jednego ma się tak — o biada! —
Stawać tym biczem, który innych siecze?!
Grzech popełniony niech na człeka spada,
Który go spełnił, inne dusze człecze,
Jeśli niewinne, niechaj mają pieczę
Przed skutkiem winy! Przecz na wszystkich razem
Za grzech jednego twardym rzucasz głazem.
„Tu Priam kona, Hekuba się nuży,
Tu mężny Hektor, tu Troilus ginie,
Tu druh przy druhu tonie w krwi kałuży,
Druh przez pomyłkę rani druha ninie,
Syna Priama przypisać to winie!
Gdyby w nim ojciec kiełzał chuć nieprawą,
Troja nie ogniem lśniłaby, lecz sławą!”
Tak się na smutny widok Troi żali.
Wielkie cierpienia są jak ciężkie dzwony:
Raz w ruch puszczone, kołyszą się dalej,
Niewiele trzeba, by brzmiały ich tony.
Tak hymn i ona nuci rozżalony:
Słów swych pożycza malowidłu, zasię
Spojrzenie bólu ma w obrazu krasie.
Oczami cały ten obraz przebiega,
W lament nad każdym widokiem uderza;
Wkońcu jakiegoś pojmańca spostrzega,
By frygijskiego poznać w nim pasterza.
Wzrok jego smutny lub też jakby świeża
Była w nim radość: krępują go pęta,
Wiedzi on do Troi, snać ich nie pamięta.
W nim to malarska sztuka potrafiła
Przysłonić podstęp: jego postać cała
Korna, niewinna; w oczach ciszy siła;
Skroń, jakby mękę z radością witała,
Twarz ani zbytnio czerwona ni biała:
W rumieńcu widny byłby przeniewierca,
W białości przestrach fałszywego serca.
Lecz, jak wierutny czart i pewien siebie.
Sprawił, iż cnota w jego twarzy legła;
Tak oszańcował zło, co w nim się grzebie,
Że podejrzliwość nicby nie dostrzegła,
Nie przypuszczając, aby tak przebiegła
Chytrość łączyła z jasnym dniem złe chmury,
Z świetnością kszałtów występek ponury.
Zręczny artysta stworzył w tej figurze
Przeniewierczego Synona, co swoją
Zgubił powieścią Priama; tak duże
Ognie od słów tych wzbiły się nad Troją,
Że snać swych żalów nieba nie ukoją;
Gwiazdy ruszyły z miejsc, bo ich zwierciadło
Tak się okrutnie stłukło i rozpadło.
Badając pilnie obraz ten, zgorszona
Czyni przedziwnej tej sztuce wyrzuty,
Że w takie kształty zamknęła Synona,
W jakich nie mieszka człek, fałszerz zatruty:
Ócz z nich nie spuszcza jednak ni minuty,
Aż taką prawdę ujrzy w oczach płazu,
Iże za obraz nie ma już obrazu.
„To być nie może, by tak wstrętna dusza” —
Chciała powiedzieć — „lśniła w takiem oku!”
Wtem ujrzy w myśli kształt Tarkwinjusza
I owo „lśniła” jakby w jednym skoku
Od „być nie może” na skutek widoku
Tego odłącza, zmienia na „nie może
Być, by nie lśniło takie zło nie boże!”
„Bo jak ten Synon, ten obraz obłudy,
Wygląda tutaj smutnie i łagodnie,
Jakby go troski zgnębiły i trudy,
Tak i Tarkwinjusz przyszedł spełnić zbrodnię,
Niby mający cnotę za przewodnię!
„Jam mu wierzyła jak Priam, i moja,
Dzięki tej wierze, zburzona jest Troja!”
„Patrz, patrz jak Priam leje łzy bez miary,
Litując łez się kłamnego Synona!
Gdzież jest twój rozum, ty Priamie stary?
Za każdą ślozę jeden z twoich skona:
Ogień z nich każda, a nie woda słona,
Każda ich kropla, co cię tak rozczula,
Jest dla twej Troi jak ognista kula.
„Czart swój dobytek kradnie z piekieł cieni,
Synon płonieje, a z zimna mu kości
Drżą, lecz w tem zimnie ogień się płomieni.
Sprzeczność potrafi zamknąć się w jedności,
Aby móc durzyć niemądrych li gości.
Tak Synon durzy Priama i fala
Łez, a nie ogień miasto mu podpala”.
I tutaj wściekłość taka ją opada,
Że precz z jej piersi cierpliwość ucieka,
Zdrajcę Synona rozszarpać by rada,
Bo przypomina jej gościa, człowieka,
Dzięki któremu na wstręt dziś narzeka,
Jaki ma k’sobie. Ale wnet zawoła:
„Głupia-m! On rany nie odczuje zgoła!”
Tak to faluje żal jej bezustanku;
Śród tych narzekań chwila chwilę nuży;
Tęskni za nocą, a pragnie poranku,
A ten i tamta trwają czas zbyt duży —
Czas i najkrótszy przy troskach się dłuży.
Rzadko się tulą do snu bóle człecze,
Dla czuwających czas się strasznie wlecze.
Czas, który przy tym spędziła obrazie,
Ukradła oto dumaniom nad sobą;
Od własnych uczuć uciekłszy na razie,
Innych się ludzi zajęła żałobą,
Swój żal w nich gubiąc tą nieszczęsną dobą.
Myśl, że i inny nieszczęśliwym zwie się
Wprawdzie nie leczy, przecież ulgę niesie.
Wtem wraca sługa, a z nim razem macie
I jej małżonka ze swych druhów gronem.
Lukrecja wita go w żałobnej szacie,
Z okiem łez pełnem, pręgą podkreślonem
O barwie tęczy na niebie zwilżonem,
A te jej wodą nabrzmiałe pęcherze
Mówią, że wkrótce deszcze padną świeże.
Małżonek, z smutkiem zobaczywszy żonę,
Spogląda na nią, przerażon: źrenice,
Choć w łzach kipiących, surowe, czerwone,
Krasę swą żywą utraciło lice —
On nie śmie pytać o trosk tajemnicę:
Tak druh się dziwi, z cudzych stron przygnany
Że takie w druhu napotkał przemiany.
Wkońcu ją schwyci za bezkrwiste ręce
I tak rozpocznie: „Skąd ten wygląd chory?
Co ci się stało, że drżysz w takiej męce?
Co ci, o luba, wzięło twe kolory?
Pocoś przybrana w te żałobne wory?
Odsłoń tę boleść, skrytą w twej zadumie,
Może lekarstwo mąż twój znaleźć umie”.
Trzykrotnie łkaniem podnieca swą troskę,
Nim wydobędzie z niej słowo boleści;
Wkońcu znalazła odpowiedzi głoskę,
Która mu skromnie całą rzecz obwieści,
Jak wróg ją dzisiaj pozbawił jej cześci!
Pragnie Kollatyn, niechże więc usłyszy
I on i grono jego towarzyszy.
Z mokrego gniazda rozpoczyna ninie
Ten blady łabędź wieścić o swym kresie.
„Mało” — powiada — „słów przystoi winie,
Której już żadna skrucha tu nie zniesie;
Boleść, nie słowo, z mego wnętrza rwie się;
Zbyt długo trwałby mój lament, by jednym
Można językiem wyrazić go, biednym.
„Oto jest wszystko to, co on ci powie:
Do twej łożnicy, mój małżonku miły,
Wszedł cudzy człowiek i zajął wezgłowie,
Gdzie spoczywały twe strudzone siły;
Jakieby sobie zło wyobraziły
Ludzkie umysły, — co zadać jest zdolna
Przemoc, od tego Lukrecja nie wolna!
„Dziś o północy, śród jej strasznej głuszy,
Z mieczem i światłem w mą izbę się wkręci
Nędzna gadzina i szepnie mi w uszy:
„„Zbudź się, Rzymianko, poddaj się mej chęci,
Jeżeli srom cię i hańba nie nęci,
Którą na ciebie i twoich sprowadzę,
Chcesz-li odtrącić mej miłości władzę,
„„Ulubionego-ć zabiję pachoła,
Gdybyś mej woli opierać się miała,
A potem ciebie uśmiercę”” — zawoła —
„„I poprzysięgnę, żem wasze tu ciała
Znalazł w uścisku i że ta zakała
Śmierć swą znalazła przeze mnie: ja sławę
Przez to mieć będę, ty imię plugawe.””
„Na to się zerwę i krzyknę. W tę chwilę
Miecz do mej piersi przykłada i kowa
Straszne przysięgi, że niech się nie silę,
Bo nie dożyję drugiego już słowa
I że wieść będzie żyła wiecznie nowa
W potężnym Rzymie o Lukrecji — o mnie,
Co padła, z sługą żyjąc wiarołomnie!
„Wróg mój był silny, ja słabe kobiecko,
Które osłabił przestrach do ostatka;
Krwawy mi sędzia zakazał zdradziecko
Przemawiać w praw mych obronie; za świadka
Chuć swą postawił, że ma piękność rzadka
Skradła mu oczy, a kto okradł sędzię,
Ten już odrazu na śmierć skazan będzie.
„Wskaż mi, jak mam się uniewinnić z złego,
Niech to przynajmniej pociechy mi doda!
Krew mi shańbiło nadużycie jego,
Lecz nieskalaną jest ma dusza młoda,
Tej on nie zgwałcił! Czysta jej uroda
Dokąd swą czystość chowa najwyraźniej,
Chociaż w zakutej zamknięta jest kaźni”.
Tu on, nieszczęsny nabywca tej doli,
Z spuszczoną głową, z głosem, co w zatargi
Idzie z boleścią, strasznie się mozoli —
Ze smutkiem w oku —, iżby z swojej wargi,
Jak wosk wybladłej, móc wydobyć skargi
Ale daremnie! Widzi, jak w pośpiechu
Dech mu z powrotem topi się w oddechu.
Jak wał spieniony z taką się złowrogą
Poprzez łuk mostu szybkością przeciska,
Że go twe oczy prześcignąć nie mogą,
I znów do swego wraca legowiska,
Skąd znowu pnie się jego wściekłość śliska,
Tak też i troska jego to się wzbiła
Wgórę, to na dół opada, jak piła,
Ból jego niemy ta biedna niewiasta
Śledzi i tem go budzi: „Przez złowieszcze
To zatroskanie twe ma troska wzrasta:
Fala nie słabnie, kiedy rosną deszcze;
Twój ból to sprawia, że ja bardziej jeszcze
Ból mój odczuwam! Dostateczna miara,
Jeżeli płacze jedna oczu para.
„Dla mnie, jeżeli mogę ci być droga,
Dla twej Lukrecji, spraw, byś w tym momencie,
Co tchu, mnie pomścił: zabij swego wroga,
Co nas i ciebie skrzywdził tak zawzięcie!
Złu nie zagrodzi drogi to poczęcie,
Bo już za późno, lecz niech zdrajca zginie!
Winy się mnożą, gdy sąd żelży ninie.
„Lecz nim go nazwę, szlachetni panowie” —
Tak się do druhów Kollatyna zwróci —
„Chcę mieć rękojmię w waszem zacnem słowie,
Że mojej sprawy nikt z was nie porzuci,
Jeno mnie pomści, gdyż szlachetnej chuci
Znak to, jeżeli w rycerskiej podniecie
Śpieszy z pomocą skrzywdzonej kobiecie”.
Na tę jej prośbę każdy z tych rycerzy,
Obecnych tutaj, pomoc jej przyrzeka,
Tak jak w rycerskich przykazaniach leży;
Każdy chce słyszeć nazwisko człowieka,
Który ją skrzywdził, ale ona zwleka
I tak zawoła: „Powiedzcie wy sami,
Cóż może zmazać grzech, co mnie tak plami?
„Jakże określić występek, jeżeli
Narzucon został warunki strasznemi?
Czyż duch mój czysty rozgrzeszeń udzieli?
Honor zdeptany czyż powstanie z ziemi?
Może-ż być koniec z losami mojemi?
Zdrój sam się czyści, a my czyż się z plamy,
Gwałtem zadanej, oczyścić nie mamy?”
Na to ci rzekną, iż skalane grzechem
Jej ciało dusza oczyszcza nietknięta,
Lecz ona z smutnym odwróciwszy śmiechem
Twarz swą, gdzie dola znaczy się przeklęta,
Wyryta łzami, zawołać pamięta:
„Nie chcę, by miała przyszłych niewiast rzesza
Swe rozgrzeszenie w tem, co mnie rozgrzesza!”
I tu wyksztusi imię Tarkwinjusza
Z jękiem, że znać jej chore serce pęka...
„On, on” — tak zacznie, ale choć się zmusza,
Niczego więcej nad „on” nie wystęka:
Dławi ją, dech jej odbiera ta męka,
Mąci wyrazy, aż zawoła wreszcie:
„On zadał ranę mnie, biednej niewieście!”
Do niewinnego tutaj wbije łona
Dobyty z pochew nóż, co wydobywa
Duszę z pokrywy skalanej, gdzie ona,
Niby w więzieniu, żyła ledwie żywa;
Duch jej skruszony w obłoki odpływa,
Z ran jej na wieczne ulatuje życie
To, co w doczesnym grzęzło tutaj bycie,
Jak skamieniały, stał przy strasznym czynie
Niemy Kollatyn wraz z innymi pany;
Dopiero ojciec, widząc, jak krew płynie,
Na zwłoki córki rzucił się, złamany!
Brutus wyciąga z tej krwawej fontany
Sztylet morderczy, a w ślad za nim ciecze
Krew, wołająca znać o zemsty miecze.
Sącząc się z piersi, na dwa się potoki
Krew ta rozdziela i swoją purpurą
Z dwóch stron te ciche obejmuje zwłoki,
Że wyglądają jak wyspa, ponurą
Oblana falą, bezludna, nad którą
Śmierć się unosi... Jeden czysty, drugi,
Jakby Tarkwinjusz splamił blask tej strugi.
Naokół twarzy, smutnej, lodowatej,
Z tej krwi szczerniałej wodny krąg wychodzi,
Jakby chciał płakać nad miejscem zatraty.
Odtąd, z litości dla Lukrecji, rodzi
Z krwi się zepsutej taki krąg; z powodzi
Krwi nieskalanej bije blask czerwieni,
Snać nad skażoną z wstydu się rumieni.
„Córko!” — zawoła Lukrecjusz z boleści,
„Mem było życie, któreś tu ukradła!
Skoro się w dziecku obraz ojca mieści,
Gdzie żyć, gdy ty już nie żyjesz, pobladła?
Nie na tom ciebie spłodził, byś tak padła!
Jeżeli dzieci odchodzą przed nami,
Nie te naszymi, my ich potomkami!
„Lustro rozbite! Ileż to mi razy
Pokazywałaś, żem odmłodniał w tobie,
A teraz, pełne śmiertelnej już skazy,
Mówią, że jestem kościotrup przy grobie!...
Z lic swych wyrwałaś mój obraz, w złej dobie
Stłukłaś zwierciadła mego czar bogaty,
Że już nie widzę, czem byłem przed laty!
„Powstrzymaj bieg swój, przestań trwać, o Czasie,
Gdy żyć przestają ci, którym należy
Żyć przed innymi! Zgniła śmierć czyż ma się
Brać li do silnych, w grób ich spychać świeży?
Giń, stara pszczoło! Młoda li niech dzierzy
Miód swój! Patrz, córko, jak się ojca grzebie,
Nie bym ja patrzał, jak chowają ciebie!”
I tu Kollatyn jakby z snu się cuci,
Na odtrącenie ojca się wysili
I sam w krwi strumień Lukrecji się rzuci
I twarz w niej kąpie strwożoną. Sądzili
Jego druhowie, że skończy tej chwili,
Lecz wstyd go męski postawi na nogi,
By żył i pomścić mógł ten skon jej srogi.
Ból, szalejący w głębi jego duszy,
Nałożył pęta na władzę języka.
I ten, szalony, że go w takiej głuszy
Trzyma i więzi i słowa zamyka,
Do których serce strapione przywyka,
Poczyna mówić. Lecz w słów jego tłumie
Straszny jest zamęt — nikt ich nie rozumie.
Słowo „Tarkwinjusz” wymawia z naciskiem,
Ale przez zęby, co jakby szarpały
W strzępy to imię. W swem szaleństwie bliskiem
Deszcze nim luną, wichura ich zwały
Chwilę wstrzymuje, by silniej padały...
Jest deszcz: Z ócz obu płyną łzy, trud płony
Zgadnąć, dla córki więcej, czy dla żony?..
I ten i tamten nazywa ją swoją,
Lecz na swe prawa nie zmienią się oba,
„Moja!” tak ojciec; „Nie! ona jest moją!”
Rzecze małżonek; „komuż się spodoba
Płakać tu po niej? moja li żałoba
Jest tu na miejscu, tak, ona jedyna,
Gdyż ta małżonką była Kollatyna!”
„O!” — tak Lukrecjusz- — „ja dałem jej życie,
Które zawcześnie zabrała mi ona,
„A i za późno!” — „mą własność! słyszycie?!” —
Rzeknie Kollatyn — „zabiła mi żona!”
Tak ulatują w przestwór dwa imiona.
„Żona” i „córka”... Zabrawszy je, biada!
„Żona!” i „córka!” przestwór odpowiada!..
Brutus, co wyjął miecz z Lukrecji serca,
Pocznie, ich wspólne słysząc narzekanie,
Stroić się w szatę dumy, zaś uśmierca
Dawne błazeństwo, topi je w jej ranie —
On, w którym dotąd widzieli Rzymianie
Li dowcipnisia, co, w głupstwach uparty,
Pustym monarchom puste sypał żarty.
Teraz tej śmiesznej pozbywa się szaty,
W którą tak mądrze skrywał głąb swej duszy,
I, uzbrojony w swój rozum, bogaty
Z łez Kollatyna źrenice osuszy:
„Wstań, Rzymianinie skrzywdzony! Niech ruszy
Mądrość się w tobie, niech przeze mnie, błazna,
Jak postępować ma, nauki zazna!
„Można” — tak woła — „raną leczyć rany,
Boleść boleścią? Smutek spędzać smutkiem?
Mścić się na sobie samym za zadany
Cios pięknej żonie podłych chuci skutkiem?
Dziecinne gniewy w wnętrzu się słabiutkiem
Rodzą! Tak samo twa małżonka droga
Zabija siebie, zamiast zabić wroga!
„Niech się twe serce, mężny Rzymianinie,
Nie gubi w łzawych skarg bezpłodnej rosie!
Uklęknij ze mną i zwróćmy się ninie
Do rzymskich bogów z korną prośbą w głosie,
By za ich sprawą wraz wytężyło się
I położyło kres tej brudnej plamie,
Co gród nasz kala, nasze silne ramię.
„A teraz na ten nasz Kapitol boży,
Na krew, zbrukaną tak niesprawiedliwie,
Na słońce niebios, co nam ziarna mnoży,
Na prawo, drogie naszej rzymskiej niwie,
Na czystą duszę Lukrecji, tak tkliwie
Nam się skarżącej, na ten nóż skrwawiony,
Pragniemy pomścić śmierć tej wiernej żony.
To rzekłszy, rękę na swej piersi kładzie
I miecz całuje, by wzmocnić swe słowa,
I swą przysięgę narzuca gromadzie,
A ta, zdumiona, przysiąc jest gotowa:
Kornie ku ziemi gnie się każda głowa,
Brutus swą rotę głęboką powtórzy
I ci z przysięgą nie zwlekają dłużej.
Ten zaprzysięgłszy wyrok, uchwalili
Zabrać Lukrecję. Wszystkim się wydało,
Że trzeba w Rzymie pokazać tej chwili
Zbrodnię Tarkwinja, skrwawione to ciało.
Tak uczyniono. A gdy się to stało,
Wszyscy się na to zgodzili Rzymianie,
By szedł Tarkwinjusz na wieczne wygnanie.