Silna jak śmierć/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Silna jak śmierć |
Wydawca | „Ruch” |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Fort comme la mort |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Jasność dnia wpływała do obszernej pracowni przez otwór szklanego dachu. Był to duży czworobok światła, olśniewający i błękitny, otwór jasny, odsłaniający bezmiar dalekiego lazuru, skroś który chyże szybowały ptaki.
Zaledwie jednak wpłynęła do poważnej, draperjami przesłoniętej komnaty, światłość nieba przeźrocza bladła, łagodniała, rozpylała się na materjałach, zamierała w fałdach portjer, dyskretnie rozjaśniając ciemne kąty, gdzie tylko ramy złocone rozpalały się jak ognie. Spokój i cicha senność zdawały się tu — uwięzione spokój mieszkań artystycznych, w których dusza ludzka tworzy. W obrębie murów, gdzie myśl przebywa, pracuje, wyczerpuje się w natężeniach gwałtownych, wszystko wydaje się znużonem, przeciążonem, jakkolwiek myśl ludzka już się ukoiła. Wszystko wydaje się zmartwiałem po tych kryzysach duchowych; i wszystko niejako wypoczywa: meble, materjały, wielkie figury niedokończone na płótnach, jak gdyby całe to otoczenie dzieliło było trud mistrza, uczestnicząc w ciężkich, co dnia od nowa podejmowanych zapasach.
Nieokreślona, przytłaczająca woń farb, terpentyny i tytoniu wydobywała się z przesyconych nią dywanów i siedzeń; a ciężkie milczenie pracowni zakłócały jedynie ostre, krótkie krzyki jaskółek, przemykających nad otwartym, szklanym sufitem i zmieszane, przeciągłe odgłosy Paryża, zaledwie tu dochodzące poprzez dachy. Wszystko pogrążone było w bezruchu, krom stale wznoszącego się ku sufitowi błękitnego obłoczku z papierosa Oliviera Bertin, który wyciągnięty na dywanie, powoli puszczał kółeczka dymu.
Zapatrzony w sklepienie nieba, szukał pomysłu do nowego obrazu. Do czego się zabierze? Jeszcze nie wie. Nie był to artysta zdecydowany, pewny siebie, lecz duch niespokojny, o porywach chwiejnych, stale wahający się pomiędzy przeróżnemi przejawami sztuki. Bogaty, sławny, zdobywszy wszelkie zaszczyty, do schyłku życia pozostał człowiekiem, nie wiedzącym dokładnie, ku jakiemu zmierzał ideałowi. Przez jakiś czas ulegał był czarowi Rzymu, był obrońcą tradycyj, po tylu innych wskrzesicielem wielkich scen historycznych; później, modernizując swój kierunek, malował ludzi żyjących, nadając im odcień klasyczny. Inteligentny, entuzjasta, pracownik wytrwały w sferze marzenia zwiewnej, rozmiłowany w swej sztuce, którą opanował całkowicie, dzięki subtelności umysłu zdobył niezwykłe środki ekspresji i ogromną giętkość talentu, zrodzoną po części z owych wahań i skłonności ku różnorodnym rodzajom. Być też może, że nagła wziętość jego dzieł dystyngowanych, wytwornych, wykończonych do najdrobniejszych szczegółów, wpłynęła stanowczo na kierunek talentu artysty, uniemożliwiając rozwój normalny. Od pierwszego występu, który był triumfem, stale pragnął się podobać, a jakkolwiek nie zdawał sobie sprawy z tego czynnika wewnętrznego, niemniej był on dlań wskaźnikiem potajemnym, regulatorem jego przekonań. Zresztą to pragnienie podobania się publiczności przejawiało się u niego w rozmaitych formach, znacznie przyczyniając się do jego sławy.
Wdzięk w obejściu, wszystkie nawyknienia życiowe, staranność widoczna w całej powierzchowności, dawna sława siłacza i sportowca, złożyły się niejako na orszak drobnych odznaczeń, potęgujących jego coraz to rosnącą sławę. Po wystawieniu „Kleopatry“, pierwszego płótna którem się ongi wsławił, Paryż gwałtownie się w nim rozkochał, uznał go, otoczył honorami i oto nagle stał się jednym z tych świetnych artystów-światowców, których wzajem sobie wyrywają w najwyższych salonach i których Akademja przygarnia już w młodości. Wszedł też do niej z uznaniem całej stolicy.
Fortuna towarzyszyła mu tak stale aż po progi starości, oszczędzając go i pieszcząc przy każdej sposobności.
W tej chwili właśnie, pod wpływem pięknego dnia, którego tchnienie dolatywało poprzez szklany daszek, szukał pomysłu poetyckiego. Trochę senny po śniadaniu i papierosie, poddał się rozmarzeniu i wzrokiem błądząc po obłokach, szkicował na lazurze postacie migawkowe, kobiety pełne wdzięku, w alei lub na ulicy, pary zakochanych nad brzegiem, i inne fantazje tego rodzaju, w których myśl jego znajdowała upodobanie. Zmienne te obrazy przesuwały się po obłokach, chaotyczne i ruchliwe w barwnej halucynacji jego oczu, a jaskółki szybujące w przestrzeni z chyżością strzał, zdawały się je niejako zamazywać, jak pismo świeże na papierze.
Nie znajdował nic! Wszystkie te postacie przesuwające się w jego wyobraźni, przypominały coś, dawniej już przezeń stworzonego; wszystkie te kobiety były córkami lub siostrami tych, które ongi był wyczarował kaprysem artysty; i oto trwoga nieokreślona, dręcząca go już od roku, trwoga, że się wyczerpał, że wyobraźnia jego zamarła, a źródło natchnienia wyschło w tej chwili, po odbytej jakoby rewji prac, wobec niemożności snucia dalszych marzeń, odkrywania nieznanego trwoga ta przybrała nagle kształt konkretny.
— Podniósł się zwolna, by wśród kartonów, zawierających rozmaite szkice porzucone, szukać czegoś, co mogłoby mu nowy nasunąć pomysł.
Puszczając w dalszym ciągu kółeczka dymu z papierosa, zaczął przerzucać szkice, zarysy, rysunki, przechowywane w szafie antycznego kształtu i wykonania; szybko jednak znudzony bezowocnem poszukiwaniem, w przykrej udręce ducha, odrzucił papieros i świstając popularną melodję uliczną, wydobył z pod krzesła ciężarki gimnastyczne.
Drugą ręką usunął draperję, przesłaniającą zwierciadło, w którem kontrolować miał i sprawdzać dokładność ruchów i pozy; poczem stanąwszy w należytej odległości, tuż naprzeciw zwierciadła, zaczął się gimnastykować, oglądając w lustrze swe odbicie.
W rozmaitych klubach sławny był ze swej siły, jak później w salonach ze swej urody. Teraz wiek dawał mu się już we znaki, czynił go ociężałym. Rosły, o szerokich barkach i pełnej piersi, miał już nieco wydatny brzuch, pomimo że codziennie się fechtował i zapamiętale jeździł konno. Głowa dotąd przykuwała, piękna jak niegdyś, jakkolwiek w innym rodzaju. Włos siwy, gęsty i krótki ożywiały oczy czarne, płomienne pod gęstą siwą brwią. Wąs silny starego żołnierza pozostał całkiem prawie ciemny, nadając twarzy wyraz energji i dumy.
Stojąc przed zwierciadłem, w postawie żołnierskiej, wyprostowany jak struna, muszkularnem ramieniem zwolna zataczał kręgi obydwoma ciężarkami, z zadowoleniem oglądając w zwierciadle te ruchy spokojne i potężne.
Nagle, w głębi zwierciadła, odbijającego całą pracownię, ujrzał poruszającą się portjerę, poczem ukazała się głowa kobieca, sama tylko głowa, ciekawie go obserwująca. A głos poza nim spytał:
— W domu?
— W domu odparł, odwracając głowę. Rzucił ciężarki na dywan i z forsowną trochę zwinnością podbiegł ku drzwiom.
Weszła kobieta w jasnej toalecie. Uścisnęli sobie dłonie.
— Gimnastykowałeś się.
— Tak — odparł bawiłem się w pozowanie i zostałem pochwycony na gorącym uczynku.
Zaśmiała się.
— Budka odźwiernego była pusta, a ponieważ wiem, że o tej porze bywasz zawsze sam, więc weszłam, bez meldowania.
Przyglądał się jej uważnie.
— U djaska! Jakaś ty dziś piękna! Co za szyk!
— Tak, mam nową suknię. Podoba ci się?
— Prześliczna, ogromnie harmonijna. Możnaby rzec, że istnieje już dziś poczucie odcieni.
Okrążał ją powoli, dotykał materjału, końcami palców wygładzał fałdy, znając się na toalecie jak krawiec, jako że przez całe życie, jego myśl artystyczna i muszkuły atlety przy pomocy delikatnej bródki pendzla, zajęte były objawianiem mody zmiennej i wytwornej, wydobywaniem wdzięków kobiecych, uwięzionych i zamkniętych w zbrojach z aksamitu i jedwabiu, lub pod śniegiem koronek.
Ostatecznie oświadczył:
— Znakomicie obmyślone. I bardzo ci w niej do twarzy.
Pozwalała mu się podziwiać, zadowolona, że ładna i że mu się podoba.
Nie całkiem już młoda, lecz jeszcze piękna, średniego wzrostu, trochę za pełna, lecz świeża, promienna tą dojrzałą urodą kobiety czterdziestoletniej, miała wygląd jednej z tych róż, co rozwijają się w nieskończoność, aż zbyt rozkwitłe, opadają w jednej chwili.
W aureoli bujnych, jasnych włosów, zachowała wdzięk młodociany tych paryżanek, co się nie starzeją, dzięki nieprzezwyciężonej sile żywotnej, niewyczerpanym zapasom odporności; przez lat dwadzieścia pozostają też takie same, niezniszczalne, triumfujące, przedewszystkiem dbające o swe ciało i oszczędzające zdrowie.
Odchyliła woalkę i szepnęła:
— Jakto, wcale mnie nie pocałuje?
— Paliłem — odparł.
— Phi! — Poczem wysunęła wargi.
— Tem gorzej.
I usta ich się spotkały.
Wziął jej z ręki parasolkę i ruchem zręcznym, pewnym, oswojony widocznie z tą czynnością, pomógł jej złożyć żakiecik wiosenny. Gdy usiadła na dywanie, spytał żywo:
— Jakże mąż?
— Bardzo dobrze. Prawdopodobnie przemawia w tej chwili w Izbie deputowanych.
— Ach! O czem?
— Niewątpliwie o burakach lub oliwie z rzepaku... jak zawsze.
Mąż jej, hrabia Guilleroy, deputowany z Eure, wyrobił się na specjalistę we wszystkich kwestjach agronomicznych.
Dostrzegłszy jednak w kącie pracowni szkic jej nieznany, podeszła pytając:
— A to co?
— Pastel rozpoczęty. Portret księżnej de Pontéve.
— Czy wiesz — rzekła poważnie — że ci zamknę pracownię, skoro się zaczynasz rzucać na portrety kobiece. Wiem ja aż nadto dobrze, dokąd to prowadzi.
— Och! odparł lekko.
— Nie robi się dwa razy w życiu portretu Any.
— Spodziewam się.
Zaczęła się przyglądać rozpoczętemu pastelowi, jak osoba znająca się na sztuce. Oddalała się i podchodziła, dłonią przesłaniała oczy, próbowała skąd najlepsze pada światło, wreszcie wyraziła swe zadowolenie.
— Bardzo dobry. Pastele udają ci się znakomicie.
Zadowolony szepnął:
— Czy istotnie?
— Tak, bo to rodzaj subtelny, wymagający dużo wytworności. Nasi murarze w malarstwie nie mogą sobie na to pozwolić.
Od lat dwunastu podkreślała jego zamiłowanie do sztuki dystyngowanej, zwalczając sporadyczne nawroty ku prostocie realistycznej i z punktu widzenia elegancji wielkoświatowej skierowywała go niepostrzeżenie ku pięknu trochę zmanierowanemu i sztucznemu.
— Jakaż ona, ta księżna? spytała.
Musiał jej odpowiadać na tysiączne szczegóły i szczególiki, w których lubuje się zawistna i subtelna ciekawość kobiet, przechodzących od uwag toaletowych do analizy duszy.
Nagle zagadnęła:
— Czy cię kokietuje?
Zaśmiał się, przysięgając, że nie.
Wówczas kładąc obie ręce na ramionach malarza, spojrzała mu prosto w oczy. Wytężona badawczość spojrzenia w drżenie wprawiła krągłą źrenicę, okoloną błękitem o niedostrzegalnych czarnych punkcikach, niby plamkach atramentu.
Szepnęła powtórnie:
— Naprawdę nie kokietuje?
— Ależ, całkiem na pewno.
Wówczas dorzuciła:
— Jestem zresztą spokojna. Teraz nie będziesz już kochał żadnej innej, prócz mnie. Skończyło się, skończyło dla wszystkich innych. Zapóźno już, mój biedny przyjacielu.
Przebiegł go dreszczyk niemiły, ściskający serce mężczyzn dojrzałych, na wspomnienie ich wieku, i szepnął:
— I wczoraj, i dziś, i jutro, nie było i nie będzie w mem życiu nikogo, prócz Any.
Ujęła go pod ramię i usadowiła obok siebie, na dywanie.
— O czem myślałeś?
— Szukam nowego pomysłu.
— Jakiego?
— Nie wiem, skoro go szukam.
— A co robiłeś w ciągu ostatnich dni?
Musiał jej zdać sprawę z wszystkich wizyt, obiadów proszonych i wieczorów, z rozmów tam prowadzonych 10 i plotek. Oboje zresztą interesowali się tym bezlikiem drobiazgów i szczególików, składających się na życie wielkoświatowe. Drobne współzawodnictwa, stosuneczki znane, lub których się domyślano, sądy i opinje, tysiąckrotnie wygłaszane i powtarzane o tych samych sprawach i zdarzeniach, zanurzały ich umysły w tym prądzie mętnym i wzburzonym, co zwie się życiem paryskiem. Znając wszystkich i każdego, on, jako artysta, przed którym wszystkie drzwi stały otworem, ona, jako kobieta elegancka i żona posła konserwatywnego, posiadali oboje wprawę w tym sporcie konwersacji francuskiej, zręcznej, banalnej, przyjemno-złośliwej, bezpotrzebnie dowcipnej, wulgarno-dystyngowanej, co daje rozgłos i budzi zawiść do ludzi, o językach wyćwiczonych w tej paplaninie plotkarskiej.
— Kiedy przyjdziesz na obiad? zagadnęła nagle.
— Kiedy zechcesz. Wymień swój dzień najbliższy.
— Więc piątek. Będzie księżna de Mortemain, Corbelle’owie i Musadieu, by święcić powrót mej córeczki, która przyjeżdża tego wieczora. Ale proszę nikomu nie wspominać, bo to tajemnica.
— To się rozumie. Ogromnie się cieszę, że zobaczę Anetkę. Nie widziałem jej od trzech lat.
— Prawda! Już trzy lata!
Wychowywana początkowo w Paryżu, u rodziców, Anetka stała się ostatnią, namiętną miłością swej babki, pani Paradin, która prawie ociemniała, przebywała przez cały rok w posiadłości zięcia, na zamku Roncières w Eure. Stopniowo staruszka coraz dłużej zatrzymywała dziewczynkę u siebie, a ponieważ Guilleroy’owie niemal połowę czasu spędzali w swej majętności, przyzywani tu sprawami rozmaitemi, to gospodarskiemi, to wyborczemi, więc postanowiono zostawić na wsi dziewczynkę, która wolała zresztą swobodny i urozmaicony pobyt wiejski, niż klasztorne życie w mieście.
Od trzech lat wcale nie przyjeżdżała do Paryża, gdyż hrabina wolała ją trzymać zdala od stolicy, by nie rozbudzać w niej nowych upodobań, zanim nadejdzie chwila wprowadzenia jej w świat. Przydała jej dwie nauczycielki, wielokrotnie udyplomowane i możliwie często odwiedzała matkę swą i córkę. Pobyt Anetki na wsi był zresztą niemal konieczny ze względu na obecność babki.
Olivier Bertin spędzał dawniej każdego lata sześć tygodni lub nawet dwa miesiące w Roncières; od trzech lat jednak cierpienie reumatyczne zmuszało go do wyjazdu do dalekich wód, co tak potęgowało jego miłość do Paryża, że po powrocie z wód, nie chciał go już opuszczać.
Dziewczyna miała dopiero na jesień wrócić do stolicy, lecz ojciec powziął nagle projekt małżeństwa i w tym celu postanowił ją sprowadzić bezzwłocznie, by zapoznała się z upatrzonym dla niej narzeczonym, markizem Farandal. Cała ta sprawa familijna osłonięta była ścisłą tajemnicą, do której pani Guilleroy dopuściła jednego tylko Oliviera Bertin.
Spytał:
— Więc mąż miał, zdaje się, pomysł szczęśliwy?
— Tak, sądzę nawet, że bardzo.
Rozmowa przeszła na inny temat.
Ona wróciła do pomysłu malarskiego i usiłowała go skłonić do malowania Chrystusa. On się sprzeciwiał, utrzymując, że dość już na świecie tych wizerunków; ona natomiast obstawała przy swojem, nalegała, zaczynała się nawet niecierpliwić.
— Och! gdybym umiała rysować, zaraz bym ci pokazała, jak to sobie wyobrażam; byłoby to coś bardzo nowego i śmiałego. Zdejmują ciało z krzyża, a człowiek, który odczepił ręce, opuszcza całą przednią część korpusu. Ten spada na tłum ludzi, którzy wznoszą ramiona, by ciało chwycić i podtrzymać. Rozumiesz, jak to sobie wyobrażam?
Rozumiał; przyznawał nawet, że pomysł oryginalny, lecz czuł się w nastroju tak współczesnym, że temat ten do niego nie przemawiał. I gdy przyjaciółka, leżąc na dywanie, wysunęła z pod sukni elegancki trzewiczek, a przez przeźroczystą pończoszkę błysnęło ciało, wykrzyknął:
— Oto mam! To pomysł malarski, z życia wzięty: nóżka kobieca wysuwająca się z pod rąbka sukni! Można tu wyrazić wszystko: prawdę, zmysłowość, poezję. Nic wdzięczniejszego i piękniejszego od nóżki kobiecej, przytem ten czar utajony: łydka ukryta, osłonięta, spowita w zwojach materjału.
Usiadłszy na podłodze, po turecku, zdjął ręką trzewiczek i zsunął go, a stopa wyzwolona ze swego futerału skórzanego, zaczęła się poruszać jak drobne zwierzątko, zdumione nagłą swobodą.
Bertin powtarzał:
— Jakie to ładne i ponętne i zmysłowe. Bardziej zmysłowe niż ręka. Pokaż swą rękę, Any!
Nosiła długie rękawiczki powyżej łokci. Chcąc zdjąć jedną, ujęła ją za brzeżek u góry i szybko zsunęła, odwracając na drugą stronę, niby skórę węża przy obłupywaniu. Ukazało się ramię, białe, tłuste, krągłe, obnażone tak szybko, że nasuwało myśl o nagości całkowitej.
Wyciągnęła rękę, niedbale ją zwieszając w przegubie. Pierścionki błyszczały na białych palcach; a paznogcie różowe, wydłużone, czyniły wrażenie szponów miłosnych, zakończających tę drobną łapkę kobiecą.
Olivier Bertin bawił się nią delikatnie, pełen podziwu. Poruszał paluszki jakby zabawki z ciała, mówiąc:
— Jakie to śmieszne! jakie zabawne! Taki śliczny członeczek, inteligentny i zręczny, wykonywujący wszystko, co się zechce; książki, koronki, domy, piramidy, lokomotywy, ciastka, lub pieszczoty, co oczywiście jest najlepszem ze wszystkich jego dzieł.
Zdejmował jej pierścionki, jeden po drugim, aż przyszła kolej na ślubną obrączkę. Zsunął ją także i uśmiechając się, szepnął:
— Oto prawo. Złóżmy mu pokłon.
— Jesteś niemądry! — mruknęła, nieco dotknięta.
Miał usposobienie trochę szyderskie, tę właściwość francuską, odcieniem ironji zaprawiającą uczucia najpoważniejsze; nieraz ją też zasępiał zupełnie bezwiednie, nie umiejąc pochwycić subtelnych odczuwań kobiecych i rozróżniać granic obrębów uświęconych, jak to zwykł określać. Drażniło ją zwłaszcza, ilekroć z pewnem samochwalstwem mówił o ich stosunku długotrwałym, nazywając go najpiękniejszym przykładem miłości dziewiętnastego wieku. Po chwilowej pauzie spytała:
— Zaprowadzisz nas na vernissage, mnie i Anetkę?
— To się rozumie.
Zaczęła go wypytywać o najlepsze obrazy Salonu, którego otwarcie miało nastąpić za dwa tygodnie.
Nagle, jakby przypominając sobie o jakiejś wizycie, rzekła:
— Proszę, daj mi trzewik. Muszę odejść.
W zamyśleniu bawił się lekkim trzewiczkiem, obracając go w ręce ruchem roztargnienia.
Pochylił się, ucałował nóżkę, zawieszoną nieruchomo między suknią a dywanem i trochę chłodną od zetknięcia z powietrzem, poczem wsunął ją do trzewiczka; a pani Guilleroy podniósłszy się, podeszła do stołu, zarzuconego papierami, listami dawnemi i świeżemi, obok kałamarza, z zaschniętym atramentem. Ciekawem spojrzeniem obrzuciła całość, tu i ówdzie dotykając poszczególnych papierów i odwracając je na drugą stronę.
Zbliżył się do niej i rzekł:
— Zepsujesz mi mój nieład.
Nie odpowiadając, spytała:
— Kto to chce nabyć „Kobiety w kąpieli?“.
— Jakiś Amerykanin, którego nie znam.
— A ułożyłeś się już co do „Śpiewaczki ulicznej?“.
— Tak. Za dziesięć tysięcy.
— Dobrze zrobiłeś. To było wdzięczne, ale nie nadzwyczajne. Do widzenia!
Podsunęła mu policzek, który musnął lekkim pocałunkiem, poczem zniknęła za portjerą, szepnąwszy jeszcze na odchodnem:
— Więc w piątek o ósmej. Nie, nie, nie odprowadzaj mnie. Wiesz przecie... Do widzenia.
Po jej odejściu zapalił papierosa i wolnemi krokami zaczął się przechadzać po pracowni. Przesunęła mu się w pamięci cała przeszłość tego stosunku. Przypominał sobie szczegóły dalekie, minione, podejmował je, łączył ogniwa poszczególne, myślą pobudzoną ścigając własne wspomnienia.
Było to wówczas, gdy gwiazda jego rozbłyskiwała, dopiero na horyzoncie Paryża artystycznego, w chwili gdy malarze, zagarnąwszy dla siebie wszystkie względy publiczności, zajęli dzielnicę wspaniałych pałaców, zdobytych kilku pociągnięciami pendzla.
Po powrocie z Rzymu, w r. 1864, Bertin przez kilka lat nie miał powodzenia, ni rozgłosu; dopiero w r. 1868 wystawiwszy „Kleopatrę“, stał się w ciągu kilku dni przedmiotem owacyj ze strony krytyków i publiczności.
W r. 1872 po wojnie, kiedy śmierć Henryka Regnault stworzyła dla jego kolegów jakoby piedestał sławy, „Jokasta“ postawiła Bertina W szeregu śmiałków, a wykonanie obrazu oryginalne co prawda, lecz nie skrajne, zdobyło mu nawet uznanie akademików. W r. 1873 wziął pierwszy medal za swą „Zydówkę z Algieru“, owoc podróży po Afryce, i odtąd obrazy jego były hors concours; a wystawiony w roku następnym portret księżnej S. zdobył mu w świecie eleganckim sławę najpierwszego współczesnego portrecisty. Od tej chwili stał się ulubionym portrecistą paryżanki, najzręczniejszym i najbardziej interesującym tłómaczem jej wdzięków, manier i natury. W ciągu kilku miesięcy, wszystkie znane w świecie salonów paryżanki, ubiegały się o szczęście posiadania swego portretu pendzla Bertina. On natomiast okazał się bardzo wymagającym i drogim.
Będąc modnym, bywał dużo w towarzystwie i oto pewnego dnia ujrzał u księżnej de Mortemain młodą kobietę w żałobie, która właśnie wychodziła, gdy on wchodził, lecz w ciągu krótkiego zetknięcia we drzwiach został olśniony wdziękiem niezwykłym tego zjawiska.
Na pytania dotyczące jej osoby, opowiedziano mu, że to hrabina de Guilleroy, żona hreczkosieja normandzkiego, agronoma i posła, że nosi żałobę po swym teściu, że jest dowcipna, inteligentna, bardzo pożądana i podziwiana w kołach towarzyskich.
Pod wpływem urody, która pociągnęła jego wzrok artysty, oświadczył:
— Oto kobieta, której portret zrobiłbym z prawdziwą przyjemnością.
Słowa te powtórzono nazajutrz młodej kobiecie i tegoż samego wieczoru otrzymał bilecik z błękitnem obrzeżeniem, o bardzo dyskretnej perfumie, i piśmie subtelnem, regularnem, trochę pochylonem na prawo, a zawierającem co następuje:
„Panie!
Księżna de Mortemain odwiedziwszy mnie w tej chwili, zapewniła, że Pan byłby skłonny z mej skromnej postaci wydobyć jedno ze swych arcydzieł. Powierzyłabym ją Panu bardzo chętnie, gdybym wiedziała, że Pan to mówił serjo i że istotnie widzi Pan we mnie coś, co byłoby godnem Pańskiego idealnego pendzla.
Proszę przyjąć wyrazy głębokiego szacunku.
Odpowiedział, zapytując, kiedy może zjawić się u hrabiny, na co otrzymał poprostu zaproszenie na śniadanie w przyszły poniedziałek.
Guilleroy’owie mieszkali na bulwarze Malesherbes, na pierwszem piętrze, w domu dużym, urządzonym z całym komfortem. Przez ogromny salon, obity błękitnym jedwabiem, ponad buazerją biało-złotą, wszedł do mniejszego, w rodzaju buduaru, o obiciach z XVIII wieku, jasnych, kokieteryjnych, à la Watteau, w odcieniach delikatnych, a motywach pełnych wdzięku, jakby były rysowane i wykonane przez ludzi śniących o miłości.
Zaledwie usiadł, weszła hrabina. Stąpała tak lekko, że nie słyszał jej kroków w salonie sąsiednim i zdziwił się, ujrzawszy ją nagle przed sobą. Podała mu rękę, jakby się znali od dawna.
— Więc naprawdę zechciałby pan zrobić mój portret? — Byłbym szczęśliw z pozwolenia.
W sukni czarnej, wąskiej, wydawała się bardzo szczupłą i młodą, a równocześnie czerń toalety przydawała jej powagi, której przeczyła twarz uśmiechnięta, promieniejąca w aureoli jasnych włosów. Wszedł hrabia, prowadząc za rękę sześcioletnią może dziewczynkę.
Hrabina przedstawiła:
— Mój mąż.
Był to człowiek małego wzrostu, bez wąsów, o policzkach wklęsłych, przyciemnionych golonym zarostem.
Przypominał poniekąd księdza lub aktora, z długiemi włosami w tył odrzuconemi i manierami światowca. Od ust jego do podbródka w przedłużeniu policzków biegły dwie przeciwległe linje, jakby wyżłobienia od częstego mówienia publicznie.
Nadmiarem frazesów, zdradzających mówcę, dziękował malarzowi za uprzejmość. Od dawna pragnął mieć portret żony i oczywiście jego pendzla; obawiał się jednak odmowy, wiedząc, jak go zamęczają nadmiarem próśb.
Po mnóstwie obustronnych komplimentów ułożono, że zaraz następnego dnia przyjdzie z żoną do pracowni. Wyłoniło się jeszcze pytanie, czy nie byłoby lepiej zaczekać do złożenia żałoby; malarz jednak oświadczył, że pragnąłby właśnie utrwalić pierwsze wrażenie, wydobyć ów kontrast uderzający: głowę tak żywą, delikatną, promienną, w złotej koronie włosów i posępną czerń sukni.
Przyszła więc nazajutrz w towarzystwie męża, a następnych dni zjawiała się z córeczką, którą sadowiono przy stole, zarzuconym obrazkami.
Olivier Bertin, jak zwykle, zachowywał się z wielką rezerwą. Kobiety z towarzystwa mało go obchodziły, gdyż wcale ich nie znał. Wyobrażał je sobie jako istoty równocześnie przebiegłe i głupie, kłamliwe i niebezpieczne, mdłe i krępujące. U kobiet z półświatka cieszył się powodzeniem, które zawdzięczał swej sławie, umysłowi żywemu, eleganckiej postaci sportowca i energicznej, smagłej twarzy. Wolał więc ich towarzystwo, swobodne obcowanie i rozmowy, przywykły do lekkiej, wesołej atmosfery pracowni i kulisów. W wielkim świecie bywał dla zadośćuczynienia ambicji, nie serca; schlebiało jego próżności, gdy zewsząd wyrażano mu zachwyty i dziękczynienia; okrążał piękne panie, zasypujące go komplimentami, sam trzymając się jednak zdala. Nigdy nie pozwalał sobie wobec nich na śmiałe żarty i pieprzne dwuznaczniki, używając je za skromnisie, gdy on uchodził za człowieka o bardzo dobrych manierach. Ilekroć któraś z nich przychodziła mu pozować, za każdym razem, mimo widocznej z ich strony chęci przypodobania się artyście, czuł jednak ową różnicę niezatartą, nie dozwalającą na harmonijne zespolenie cyganerji z t. zw. towarzystwem. Poza uśmiechem i admiracją, które u kobiet są zawsze trochę sztuczne, domyślał się owej powściągliwości duchowej istot, uważających się za coś wyższego. Wywoływało to u niego pewien lekki odcień zarozumiałości, przejawiającej się w zachowaniu bardzo chłodnem, niemal wyniosłem, a obok potajemnej próżności parwenjusza, traktowanego jako równego przez książąt i księżne, była też przymieszka dumy człowieka, własnej inteligencji zawdzięczającego to, co innym daje urodzenie. Mówiono o nim z niejakiem zdziwieniem: „To człowiek bardzo dobrze wychowany!“ A to zdziwienie pochlebiając mu, równocześnie go drażniło, jako zaznaczenie pewnej granicy.
Robiona powaga i ceremonjalność malarza krępowały nieco panią Guilleroy, nie wiedzącą poprostu co mówić z tym człowiekiem sztywnym, a uchodzącym ogólnie za bardzo świetnego i dowcipnego.
Usadowiwszy córeczkę, siadała na fotelu obok rozpoczętego szkicu i stosownie do życzenia artysty, usiłowała fizjognomji swej nadać wyraz.
Podczas czwartego posiedzenia, przestał nagle malować i spytał:
— Co tak panią najbardziej bawi w życiu?
Wprawiło ją to w zakłopotanie.
— Nie wiem istotnie! Ale czemu pan pyta?
— Bo potrzeba mi błysku radosnego w oczach, a dotąd go u pani nie widziałem.
— To niech się pan stara wciągnąć mnie w ożywioną rozmowę bardzo to lubię.
— Pani wesoła?
— Bardzo.
— Więc rozmawiajmy.
Powiedział to tonem całkiem poważnym, poczem zabierając się znów do malowania, dotykał rozmaitych kwestyj, szukając niejako punktu stycznego. Zaczęli wzajem wymieniać swe sądy o wspólnych znajomych, następnie mówili o sobie, co bywa zwykle najprzyjemniejszym i najbardziej zajmującym przedmiotem konwersacji. Następnego dnia atmosfera była już mniej sztywna, a Bertin widząc, że się podoba i jest interesującym, zaczął z właściwym mu polotem i fantazją opowiadać rozmaite szczegóły ze swego życia artysty.
Przyzwyczajona do wymuszoności literatów salonowych, była zdumiona tą werwą trochę zawadjacką, wypowiadającą się bez obsłonek, z lekką przymieszką ironji, i rychło wpadła w ten sam ton, wykazując przytem wdzięk subtelny i śmiałość słowa.
W ciągu tygodnia podbiła go i oczarowała swym dobrym humorem, szczerością i prostotą. Najzupełniej zapomniał o swych uprzedzeniach do kobiet z towarzystwa i gotów był twierdzić, że one wyłącznie posiadają wdzięk i powab. Stojąc przed płótnem i malując, raz po raz podchodził i cofał się ruchem zręcznego szermierza, nie przerywając swobodnej rozmowy, jak gdyby od lat znał tę piękną, jasnowłosą kobietę w czerni, skomponowaną ze słońca i żałoby, siedzącą przed nim i rozbawioną jego słowami, na które odpowiadała z takiem ożywieniem, że co chwila wypadała z pozy.
Oddalał się o parę kroków, przymykał jedno oko, pochylał się, by objąć należycie całość modelu, to znów zbliżał się tuż do niej, by pochwycić najdrobniejszy odcień twarzy, jej wyraz najpierzchliwszy, dostrzec i utrwalić ów czar nieuchwytny, przejaw momentalny piękna idealnego, refleks czegoś tajemniczego, wdzięk intymny i swoisty, który sprawia, że ta a nie inna kobieta szaloną miłość wzbudzać może w tym, a nie innym mężczyźnie.
Pewnego popołudnia dziewczynka stanęła przed płótnem i z głęboką powagą dziecka spytała:
— Powiedz, czy to mamusia?
Wziął ją na ramię i uściskał, zadowolony z tego naiwnego hołdu, co do podobieństwa portretu.
Innego dnia, gdy wydawała się bardzo spokojną, nagle smutnym zgnębionym głosikiem oświadczyła:
— Matusiu, ja się nudzę.
A malarz tak był wzruszony tą pierwszą skargą dziecka, że na dzień następny kazał przynieść do pracowni cały magazyn zabawek.
Mała Anetka zdumiona, uradowana, a zawsze poważna, ułożyła je bardzo starannie, by kolejno brać jedną po drugiej, stosownie do chwilowej zachcianki. Od owego podarku pokochała malarza tą miłością dziecka, zwierzęcą i pieszczotliwą zarazem, która drobne te istotki czyni tak wdzięcznemi i zniewalającemi.
Pani de Guilleroy znajdowała coraz większe upodobanie w tych seansach. Będąc tej zimy w żałobie, czuła się mocno wytrąconą z naturalnego trybu życia; pozbawiona towarzystwa i zabaw, w pracowni malarza zaspakajała swą potrzebę rozrywki.
Córka bardzo bogatego i gościnnego przemysłowca paryskiego, nie żyjącego już od kilku lat, i kobiety ciągle chorej, większą połowę roku spędzającej w łóżku, jako młoda dziewczyna stała się właściwą panią domu, umiejącą przyjmować, uśmiechać się, prowadzić konwersację, rozróżniać gości i każdemu powiedzieć coś odpowiedniego, jednem słowem doskonale czując się w salonie, niezwykle bystra i zręczna. Gdy jej przedstawiono hrabiego de Guilleroy, jako narzeczonego, odrazu zrozumiała, jaką korzyść osiągnie z tego małżeństwa; przyjęła go też bezzwłocznie, jak przystoi dziewczynie rozsądnej, doskonale rozumiejącej, że nie można mieć wszystkiego, a w każdej sytuacji należy brać w rachubę strony dodatnie i ujemne.
Bywając w świecie, otoczona wielbicielami, głównie dzięki swej urodzie i dowcipowi, przyjmowała hołdy od wielu mężczyzn, ani na chwilę jednak nie tracąc równowagi serca, zarówno rozsądnego jak jej umysł.
A jednak pozwalała sobie na kokieterję, ową zaczepną i roztropną zarazem, nigdy nie posuwającą się za daleko. Komplimenta sprawiały jej przyjemność, pożądania rozbudzone u innych dawały jej miłą senzację, o ile mogła udawać, że ich nie spostrzega; a spędziwszy cały wieczór w salonie, przesyconym kadzidłami hołdów, dobrze spała następnie, jak kobieta spełniająca swój obowiązek na ziemi. Życie to, trwające już od lat siedmiu, wcale jej nie męczyło i nie nudziło swą monotonją, gdyż szalenie lubiła atmosferę wielkiego świata; niemniej od czasu do czasu inne w niej powstawały pragnienia. Mężczyźni z jej otoczenia, działacze polityczni, finansiści lub salonowcy bez zajęcia, bawili ją potroszę jak aktorzy; nie brała ich jednak zbyt serjo, jakkolwiek należycie oceniała ich działalność, stanowiska i tytuły.
Malarz podobał się jej przede wszystkiem nowością, jaką dla niej przedstawiał. Dobrze się bawiła w jego pracowni, śmiała się z całego serca, czuła się ożywioną, dowcipną, i była mu wdzięczną za przyjemność, jaką sprawiały jej te posiedzenia. Podobał się jej także dlatego, że był piękny, dobrze zbudowany i sławny; żadna bowiem kobieta, chociażby nie wiem jak temu przeczyła, nie jest obojętną na urodę i sławę.
Pochlebiało jej, że znawca taki zauważył ją i wyróżnił z góry usposobiło ją to korzystnie względem niego, przy bliższem zaś obcowaniu odkryła w nim umysł żywy i wytworny, subtelność, wyobraźnię, czar inteligencji i wymowy barwnej, zdającej się rozświetlać to, co ona wypowiadała.
Zrodziła się między nimi nagła zażyłość, a w uścisku dłoni, jakim się witali, z każdym dniem potęgowała się pewna domieszka serdeczna.
Wówczas to, bez wszelkiego obrachowania ni postanowienia, uczuła wzmagającą się w niej chęć naturalną oczarowania go i uczuciu temu dała folgę.
Nic nie obliczała, nie przewidywała; stała się tylko bardziej kokieteryjną, jak nią jest instynktownie każda kobieta wobec mężczyzny, który jej się bardziej podoba od innych; i w całem swem zachowaniu, w spojrzeniach, uśmiechach poczęła roztaczać ów czar kobiety, w której rozbudziła się potrzeba zdobycia miłości.
Rzucała mu słówka pochlebne, zdające się mówić: „Pan mi się bardzo podoba“ i skłaniała go do długiego mówienia, by uważnem słuchaniem dać mu do poznania, jak wielkie budzi w niej zainteresowanie. Przestawał malować, siadał obok niej iw podnieceniu, spowodowanem świadomością podobania się, wpadał w istny trans poezji, filozofji, lub dowcipkowania, zależnie od usposobienia.
Bawiła się, gdy był wesołym; gdy był głębokim, starała się iść za jego wywodami, jakkolwiek nie zawsze się jej to udawało; a myśląc o czemś zgoła innem, zdawała się go słuchać z miną, wyrażającą takie zrozumienie i zachwyt, że patrząc na nią, tak zasłuchaną i przejętą jego słowy, uczuwał głębokie wzruszenie, że znalazł duszę subtelną, wrażliwą i uległą, na którą myśl jego padała niby ziarno.
Portret postępował i zapowiadał się doskonale, gdyż artysta doszedł do stanu emocji, potrzebnego do odkrycia wszystkich właściwości modelu i wyrażenia ich z zapałem przekonania, będącego natchnieniem twórców prawdziwych.
Pochylony ku niej, śledząc wszystkie ruchy jej postaci, karnację ciała, odcienie skóry, wyraz zmienny oczu, wszystkie tajniki fizyonomji, chłonął jej istotę, niby gąbka wchłaniająca wodę; a przenosząc na płótno tę emanację czaru oszałamiającego, co podjęty przez wzrok, niby fala przepływał z myśli do pendzla, sam pozostawał pod jego urokiem, podniecony, jak gdyby chłonął ów wdzięk kobiecy.
Czuła, że się w niej zakochuje i bawiła się tą grą, tem zwycięstwem coraz to pewniejszem, sama się przytem ożywiając.
Nowy ten czynnik nadawał jej życiu pewien powab nowości, rozbudzając radość tajemniczą. Ilekroć mówiono o nim w jej obecności, serce jej żywszem biło tempem i brała ją chęć — jedna z tych, co stale zamierają w drodze do ust — brała ją chęć powiedzenia: „On we mnie zakochany“. Sprawiało jej satysfakcję, gdy sławiono jego talent, a może jeszcze większą, gdy się zachwycano jego urodą. Ilekroć myślała o nim w samotności, bez świadków niedyskretnych, wyobrażała sobie z przyjemnością, że oto zyskała dobrego przyjaciela, który zawsze poprzestawać będzie na serdecznym uścisku dłoni.
On zaś w ciągu posiedzenia, gwałtownie nieraz odrzucał pendzel, chwytał w ramiona małą Anetkę i całując ją pieszczotliwie w oczką i włosy, patrzył 27 na matkę, jakby mówiąc: „Ciebie to tak ściskam, nie dziecko“.
Od czasu do czasu, pani Guilleroy przychodziła do pracowni bez córeczki. W owe dni malarz wcale prawie nie pracował zabawiano się rozmową.
Pewnego popołudnia spóźniła się z przyjściem. Dzień był mroźny, pod koniec lutego. Olivier wrócił do domu wcześnie, jak to czynić zwykł stale, ilekroć jej oczekiwał, spodziewając się zawsze, że przyjdzie przed godziną oznaczoną. Czekając, przechadzał się po pracowni i palił, ku własnemu zdumieniu zadając sobie po raz setny w ciągu ostatniego tygodnia, to samo pytanie: „Byłżebym zakochany?“ Nie wiedział, bo w rzeczywistości nigdy jeszcze nim nie był. Miewał nieraz miłostki bardzo żywe, nawet długotrwałe, nie biorąc ich jednak za miłość. Obecnie dziwił się własnym uczuciom.
Czy ją kocha? To pewna, że wcale jej prawie nie pożądał, nie pomyślawszy nawet o możliwości posiadania. Dotychczas, ilekroć kobieta mu się podobała, natychmiast opanowywała go żądza, wyciągająca ku niemu ręce jakby dla zerwania owocu; natomiast myśl jego najtajniejsza nigdy nie była głębiej poruszoną przez jej obecność lub nieobecność.
Wobec tej kobiety pożądanie ledwie go musnąwszy, przycupnęło niejako, ukryte za uczuciem innem, potężniejszem, mętnem jeszcze i zaledwie rozbudzonem. Olivier sądził był, że miłość rozpoczyna się marzeniem, egzaltacją poetyczną. Tymczasem to, co odczuwał, zdało się płynąć z jakiegoś wzburzenia nieokreślonego, natury raczej fizycznej niż duchowej. Był zdenerwowany, podniecony, niespokojny, jakby pod wpływem rozwijającej się choroby. Nie było jednak żadnej przymieszki bolesnej w tej gorączce krwi, zarażającej też jego myśli. Był świadom, że niepokój ten powoduje pani de Guilleroy, zmuszając go do przeżywania chwil z nią spędzonych i wyczekiwania powrotu. Nie był to poryw całej istoty, któryby go parł ku niej nieprzezwyciężenie; lecz ustawicznie czuł ją w sobie obecną, jak gdyby go wcale nie opuszczała; odchodząc, pozostawiała coś z siebie samej, coś subtelnego i niewyraźnego. Co? Byłożby to miłością? Zstępował w tej chwili w głąb własnego serca, by je ujrzeć i zrozumieć. Wydawała mu się bardzo powabną, lecz nie odpowiadała typowi kobiety idealnej, jaką stworzył w zaślepionej swej nadziei. Ktokolwiek przyzywa miłości, przewiduje też urok moralny i fizyczny tej, co go oczaruje; a pani de Guilleroy, podobając mu się niezmiernie, nie zdawała się jednak być tą właśnie kobietą wymarzoną.
Czemu jednak zajmuje go więcej od wszystkich innych kobiet, w sposób całkiem odmienny i ustawicznie?
Czyżby poprostu wpadł był w sidła jej kokieterji, którą węszył i rozumiał oddawna, a dawszy się podejść jej manewrom, uległ wpływowi tego uroku specjalnego, jaki kobietom nadaje chęć podobania się?
Chodził po pracowni, to przysiadał, znów zaczynał swą wędrówkę, zapalał papierosy i odrzucał je natychmiast, ustawicznie zwracając oczy na wskazówkę zegara, zbliżającą się ku godzinie oznaczonej w sposób tak powolny i miarowy.
Parę razy już miał ochotę przesunąć wskazówkę ku cyfrze, ku której zmierzała tak leniwie.
Zdawało mu się, że to wystarczy, by drzwi się otworzyły i weszła oczekiwana, zwabiona i zwiedziona tym podstępem. To znów się uśmiechał z tego kaprysu dziecinnego, upornego a nierozsądnego.
Wreszcie przedłożył sobie pytanie: „Czy mógłbym zostać jej kochankiem?“ Myśl ta wydała mu się dziwną, mało prawdopodobną i prawie nie nadającą się do urzeczywistnienia, ze względu na komplikacje życiowe, jakie mogłaby za sobą pociągnąć.
A jednak kobieta ta bardzo mu się podobała. „Jestem doprawdy w położeniu głupiem“, zakonkludował.
Zegar wybił godzinę oznaczoną, a dźwięki te wprawiły go w drżenie, więcej wstrząsając nerwami, niż duszą. Wyczekiwał jej z ową niecierpliwością, potęgującą się z każdą sekundą opóźnienia. Była zawsze punktualną,, więc za dziesięć minut powinna wejść. Po upływie owych dziesięciu minut, doznał uczucia przykrego, jakby w przewidywaniu zmartwienia, następnie zaczął się irytować, że naraża go na stratę czasu a nagle sobie uświadomił, że jeśli nie przyjdzie, czeka go wielkie cierpienie. Co pocznie? Będzie czekał!!... Nie.... raczej wyjdzie, a jeśli przypadkiem nadejdzie później, niech właśnie zastanie pracownię pustą.
Wyjdzie, ale kiedy? O ile mu to pomoże? Czyż nie lepiej zostać i w słowach grzecznych a chłodnych dać jej do zrozumienia, że nie jest jednym z tych, którym pozwala się czekać? A jeśli nie przyjdzie wcale? W takim razie otrzyma depeszę, czy bilet przez służącego lub posłańca. Jeśli nie przyjdzie, co on pocznie? Dzień będzie stracony, bo pracować już nie potrafi. A więc?... A więc pójdzie do niej z wizytą, bo czuje potrzebę zobaczenia jej.
Tak, czuł potrzebę zobaczenia jej, potrzebę głęboką, nieprzepartą, gwałtowną. Co to jest? Czyżby miłość? A jednak nie czuł ani egzaltacji myśli, ani podniecenia zmysłów, ani rozmarzenia duszy, stwierdzając równocześnie, że jeśli nie nadejdzie, sprawi mu cierpienie dojmujące.
Dźwięk dzwonka rozległ się w korytarzu, a Olivier Bertin uczuł nagle, że mu zabrakło tchu, poczem taka go chwyciła radość, że okręcił się na pięcie podrzucając pod sufit swój papieros.
Weszła — tym razem sama.
Uczuł w sobie nagle wielką odwagę.
— Czy pani wie, jakie sobie zadawałem pytanie czekając na panią?
— Jakże mogłabym wiedzieć?
— Zapytywałem się, czy nie jestem w pani zakochany.
— Zakochany we mnie! Ależ z pana warjat!
Uśmiechała się jednak, a uśmiech ten mówił: „To ładnie, jestem bardzo zadowolona“.
I zaraz podjęła:
— Pan chyba nie mówi serjo; a poco ten żart?
Odparł:
— Przeciwnie, mówię bardzo serjo. Nie mówię przecież, że jestem w pani zakochany, lecz zadaję sobie pytanie, czy nie jestem na najlepszej drodze ku temu.
— Co panu nasuwa taką myśl?
— Niepokój podczas nieobecności, a szczęście jakiego doznaję w obecności pani.
Usiadła:
— Och, proszę się nie niepokoić takiemi drobiazgami. Dopóki pan dobrze sypia i obiad zjada z apetytem, nie grozi panu żadne niebezpieczeństwo.
Zaśmiał się.
— A jeśli stracę sen i apetyt?
— To proszę mnie uwiadomić.
— I co?
— Postaram się pana uzdrowić.
— Dzięki.
I na temat miłości dowcipkowali całe popołudnie. Tak samo dni następnych. Traktując to jako zabawę dowcipną a bez znaczenia, zaraz na przywitanie zapytywała wesoło:
— A jakże tam dziś z pańską miłością?
A on tonem poważnym lecz w sposób lekki opowiadał jej o postępie tej choroby, o ustawicznej, intymnej, głębokiej pracy uczucia rodzącego się i potęgującego z dnia na dzień. Dokonywał przed nią drobiazgowej samoanalizy, godzina po godzinie od chwili rozstania się wieczoru poprzedniego, a mówił to wszystko żartobliwie, udając profesora wygłaszającego prelekcję; ona zaś słuchała z żywem zainteresowaniem, trochę wzruszona i zmieszana tą historią, będącą jakoby urywkiem powieści, której ona była bohaterką. Gdy w sposób swobodny, salonowy wyliczał wszystkie troski, których stawał się łupem, głos jego załamywał się chwilami na jakiemś słowie, lub odpowiednią intonacją wyrażał żal serdeczny.
A ona ciągle zadawała pytania, drżąc z ciekawości, z oczyma utkwionemi w jego twarzy, chciwie chłonąc te słowa niepokojące, a tak czarowne.
Niekiedy, zbliżając się do niej, by ją lepiej upozować, ujmował jej rękę, próbując ją pocałować. Ruchem szybkim wysuwała wówczas palce i ściągając lekko brwi, mówiła:
— Daj pan pokój, proszę pracować.
Powracał tedy do pracy, lecz nie mijało pięć minut, a znów mu zadawała pytanie, skierowujące rozmowę na temat jedyny, jaki ich zajmował.
Teraz w jej sercu zaczęły się budzić obawy. Pragnęła być kochaną, lecz nie bardzo. Pewna, że sama zachowa równowagę, obawiała się jednak, że pozwalając mu się posuwać za daleko, gotowa go utracić, jeśli go przywiedzie do rozpaczy, wpierw go niejako ośmieliwszy. A jednak wyrzeczenie się dalszej tej przyjaźni nawpół czułej, nawpół figlarnej, tych rozmów zręcznych, unoszących cząstki miłości, niby strumień, którego piasek pomieszany jest ze złotem — takie wyrzeczenie byłoby dla niej ciężkiem zmartwieniem, zmartwieniem omal równającem się rozpaczy.
Gdy wychodziła z domu, by udać się do pracowni malarza, radość ją ogarniała, żywa i gorąca, dodając jej lekkości i wdzięku. Naciskając dzwonek jego bramy czuła, jak serce tłucze się niecierpliwie, a dywan zaścielający schody do pracowni, był najmiększy ze wszystkich, jakiego kiedykolwiek dotykały jej stopy.
Bertin tymczasem bywał coraz częściej posępnym, trochę zdenerwowanym i rozdrażnionym.
Miewał chwile zniecierpliwienia ukrywanego, lecz pojawiającego się coraz częściej.
Pewnego dnia zaledwie weszła do pracowni, siadł obok niej i zamiast zabrać się do portretu, rzekł:
— Teraz już pani nie może nie wiedzieć, że to nie żart, lecz że panią kocham do szaleństwa.
Zmieszana tym wstępem, i przewidując kryzys, którego się obawiała, próbowała go powstrzymać w dalszych wynurzeniach, lecz nie zważał na jej słowa. Uczucie zerwawszy tamy wyładowywało się z całą gwałtownością, a ona musiała słuchać, blada, drżąca i trwożna. Mówił długo, niczego od niej nie żądając, z czułością, smutkiem i rezygnacją; pozwoliła się ująć za ręce, które długo przetrzymał w swoich. Ukląkł obok niej, zanim się spostrzegła i wtapiając w nią wzrok obłąkany, błagał, by mu nie czyniła nic złego! Co złego? Nie rozumiała i nie próbowała rozumieć, zastygła w cierpieniu okrutnem na widok jego bólu, a równocześnie czując sama coś, niemal równającego się cierpieniu. Nagle ujrzała w jego oczach łzy, co ją tak wzruszyło, że z cichym wykrzykiem: „och!“ gotowa była go ucałować, jak dziecko płaczące. A on głosem bardzo miękkim powtarzał raz po raz: „Och, jak ja cierpię, jak cierpię!“. Zgnębiona tem jego cierpieniem, ulegając jakoby zarazie łez, poczęła łkać, całkiem zdenerwowana, gotowa otworzyć drżące swe ramiona.
A gdy uczuła uścisk jego ramion i namiętne pocałunki na ustach, chciała krzyczeć, walczyć, odepchnąć go od siebie, lecz równocześnie zdawała sobie sprawę, że jest stracona, gdyż stawiając opór, poddawała mu się, ulegała; broniąc się, opasywała go swem ramieniem, szepcząc: „Nie, nie, ja nie chcę“.
Następnie trwała w głębokiem wzburzeniu, z twarzą ukrytą w dłoniach, poczem zerwała się nagle chwyciła kapelusz, który spadł na dywan, włożyła go i uciekła, mimo błagań Oliviera, przytrzymującego ją za suknię.
Zaledwie wyszła na ulicę, zdjęła ją ochota siąść na brzegu chodnika, tak się czuła złamaną. Skinęła na przejeżdżającego fiakra i rzekła: „Proszę ze mną jechać powoli, gdziekolwiek“. Rzuciła się w głąb powozu, zapuściła firaneczki i usadowiła się w kącie, będąc nareszcie samą za przesłoniętemi szybami, samą ze swemi myślami.
W ciągu pierwszych kilku minut czuła w głowie tylko turkot kół i wstrząśnienia po bruku. Patrzyła na domy, na przechodniów i jadących, na omnibusy, źrenicą pustą, niewidomą; nie myślała też o niczem, jak gdyby sobie była wyznaczyła czas, wypoczynek, zanim ośmieli się myśleć o tem, co zaszło.
Następnie, mając umysł żywy i nie tchórzliwy, powiedziała sobie: „Jestem kobietą straconą“. I przez kilka chwil następnych trwała jeszcze w tem wzburzeniu, świadoma nieszczęścia nieodwołalnego, zdumiona i przerażona, jak człowiek, który spadłszy z dachu, nie porusza się jeszcze, odgadując, że złamał nogi, a nie chcąc się o tem przekonać.
Jednakowoż zamiast szaleć z bólu, którego ataku się spodziewała i obawiała, serce jej z całej tej katastrofy wyszło ciche i spokojne; mimo wstrząśnienia, jakiego doznała jej dusza, biło powoli, regularnie, zdając się nie brać udziału w rozterce ducha.
Głośno, jakby sobie chciała wbić w pamięć i uprzytomnić, powtarzała: „Oto jestem kobietą zgubioną“. Ale żadne echo cierpienia nie odpowiadało tej skardze jej sumienia.
Przez pewien czas poddawała się kołysaniu miarowemu powozu, odwlekając rozważania nad sytuacją tak okrutną. Nie, wcale jakoś nie cierpi. Obawia się tylko myśleć, oto wszystko; obawia się wiedzieć, rozumieć, zastanowić; natomiast w głębi tej istoty mrocznej i niezgłębionej, stwarzającej w nas walkę ustawiczną skłonności i popędów, zdaje się jakoby uczuwać spokój wręcz nieprawdopodobny.
Po jakiej pół godzinie tego spokoju dziwnego, zrozumiawszy, że rozpacz oczekiwana wcale się jakoś nie zjawia, otrząsnęła się z odrętwienia i szepnęła:
„To dziwne, że wcale jakoś nie cierpię“.
Wówczas zaczęła sobie robić wyrzuty. Wzbierał w niej gniew przeciw jej słabości i zaślepieniu. Jak mogła była nie przewidzieć, nie zrozumieć, że chwila takiej walki nadejść musi? Jak mogła niewiedzieć, że człowiek ten dość się jej podobał, by ją uczynić tchórzliwą? Jak mogła nie pamiętać, że w sercu najbardziej prawem, pragnienie, niby podmuch wiatru, często unosi wolę?
W ten sposób wychłostawszy się do woli samopogardą, z przerażeniem zadała sobie pytanie, co teraz będzie.
Pierwszem jej postanowieniem było zupełne zerwanie z malarzem i nie zobaczenie go już nigdy w życiu.
Zaledwie jednak powzięła ten zamiar, w tejże chwili wyłoniły się tysiączne powody, przeciw niemu powstające.
Jakże wytłómaczy to zerwanie? Co powie mężowi? Czy nie zaczną podejrzywać, szeptać, a potem w głos rozsiewać domysły uwłaczające?
Czy nie lepiej będzie zachować pozory, wobec Oliviera Bertin grać obłudną komedję obojętności i zapomnienia, pokazać mu, że wymazała ten moment ze swej pamięci i życia?
Czy jednak potrafi? Czy będzie miała odwagę udawać, że nic nie pamięta, patrzeć nań ze zdumieniem oburzenia i pytać: „Czego pan chce odemnie?“. Wszak w rzeczywistości dzieliła szybki i brutalny poryw jego namiętności...
Długo rozmyślała nad wszystkiem, a ostatecznie zdecydowała się na ten jedyny możliwy sposób wyjścia.
Pójdzie do niego nazajutrz, całkiem odważnie i odrazu da mu do zrozumienia, czego od niego żąda i wymaga. Nigdy nie wolno mu ani spojrzeniem, ani aluzją najdrobniejszą, ani słówkiem żadnem przypomnieć jej tej hańby.
Po przejściowem cierpieniu, bo zapewne sprawi mu to cierpienie, musi się na to zgodzić, jako człowiek lojalny i dobrze wychowany, a w. przyszłości będzie dla niej tem, czem był poprzednio.
Chwyciwszy się tego postanowienia, dała fiakrowi swój adres i wróciła do domu, wydana na pastwę głębokiego zgnębienia, mając pragnienie jedyne: położyć się, nie widzieć nikogo, zasnąć, zapomnieć. Zamknęła się w swym pokoju i aż do obiadu leżała na sofie nieruchoma, zesztywniała, nie chcąc już dopuścić myśli tak bardzo niebezpiecznej.
O godzinie oznaczonej weszła do jadalni, dziwiąc się własnemu spokojowi, pozwalającemu jej ze zwykłą twarzą oczekiwać męża. Rychło się ukazał, niosąc na ręku córeczkę; uścisnęła mu rękę i ucałowała dziecko, nie doznając przytem żadnego uczucia trwogi lub wzburzenia.
Mąż spytał, jak spędziła czas. Odpowiedziała obojętnie, że pozowała, jak codziennie.
— A jakże ten portret? — pytał.
— Zapowiada się bardzo dobrze.
Z kolei on zaczął mówić o swych interesach, chętnie opowiadając podczas jedzenia; tym razem o posiedzeniu Izby i dyskusji nad ustawą, dotyczącą fałszowania artykułów spożywczych.
Gadanina ta, którą zwykle znosiła całkiem dobrze, w tej chwili ją drażniła, skłaniając do uważniejszego przyjrzenia się temu człowiekowi wulgarnemu, frazesowiczowi, zajmującemu się takiemi rzeczami; niemniej uśmiechała się, słuchając i odpowiadała uprzejmie, z większym nawet wdziękiem niż zwykle, bardziej wyrozumiała dla jego banalności. Patrząc na niego, myślała: „Oszukałam go. To mój mąż, a ja go oszukałam. Czyż to nie dziwaczne? Nic nie zdoła już tego zmienić, nic nie zatrze faktu. Zamknęłam oczy. Znosiłam przez kilka sekund, przez kilka sekund tylko znosiłam uścisk mężczyzny, i nie jestem już kobietą uczciwą. Kilka sekund życia, kilka sekund nie dających się cofnąć, sprowadziły ten drobny fakt nieodwołalny, tak poważny, tak krótkotrwały, będący występkiem najhaniebniejszym dla kobiety... a ja nie doznaję rozpaczy. Gdyby mi to ktoś powiedział był wczoraj, nie byłabym uwierzyła. Byłabym pewna, że stanę się pastwą wyrzutów sumienia straszliwych. Tymczasem nie doznaję ich wcale“.
Jak zwykle, mąż po obiedzie wyszedł z domu.
Wówczas wzięła na kolana swą córeczkę i całowała ją płacząc: wylewała łzy szczere, spowodowane głosem sumienia, nie serca.
Zasnąć jednak nie mogła.
W mroku sypialni spotęgowała się trwoga przed niebezpieczeństwem, mogącem się dla niej wyłonić z zachowania się malarza; a myśl o jutrzejszej wizycie i tem, co ma mu do powiedzenia oko w oko, powiększały jeszcze jej niepokój.
Wstała rano, lecz całe przedpołudnie spędziła na kanapie, starając się przewidzieć pewne możliwości, ułożyć z góry odpowiedź, słowem przygotować się na wszystko.
Wyszła z domu wcześnie, by jeszcze w ciągu drogi rozmyślać nad dalszą sytuacją.
Wcale się jej nie spodziewał, od poprzedniego wieczoru zadając sobie raz po raz pytanie, co należy mu uczynić.
Po jej odejściu, po tej ucieczce, której nie śmiał się sprzeciwić, pozostał sam, zasłuchany, jakkolwiek musiała już być daleko, w niedawny odgłos jej kroków, szelest sukni, trzask drzwi zamkniętych ręką nieprzytomną.
Stał wciąż na miejscu, pełen radości gorącej, głębokiej, płomiennej. Więc ją jednak posiadł! To stało się między nimi! Czyż możliwe? Po triumfie tak nieoczekiwanym, rozkoszował się wspomnieniem, a pragnąc rozkosz tę spotęgować, usiadł, niemal ułożył się na dywanie, gdzie posiadł ją był przed chwilą. Tak trwał długo, przepełniony myślą, że była jego kochanką, że między nimi dwojgiem, tą kobietą, której pożądał tak gorąco, i nim, w ciągu paru chwil zadzierzgnął się ów węzeł tajemniczy, wiążący z sobą, dwoje ludzi. W całem swem ciele, dotąd drżącem zachował wspomnienie przejmujące tej chwili błyskawicznej, gdy usta ich się spotkały, a ciała połączyły, zjednoczyły, by wspólnie doznać wielkiego dreszczu namiętności.
Nie wychodził tego wieczora, by się napawać tą myślą i położył się wcześnie, cały przepełniony szczęściem.
Nazajutrz, zaledwie się zbudziwszy, przedłożył sobie pytanie: „Co mam począć?“. Kobiecie z półświatka lub aktorce byłby posłał kwiaty, a nawet klejnoty; wobec tej sytuacji zupełnie nowej, dręczyła go niepewność, z której żadnego nie widział wyjścia.
Oczywista, wypadałoby napisać. Ale co?... Bazgrał, kreślił, rozdzierał kartki zapisane, rozpoczynał jakie dwadzieścia listów, a każdy wydawał mu się obrażającym, ohydnym, śmiesznym.
Pragnął w słowach delikatnych, czarownych wyrazić wdzięczność duszy, porywy swej miłości szalonej, zapewnienia oddania bezgranicznego; tymczasem do wypowiedzenia tych uczuć namiętnych a pełnych odcieni subtelnych, znajdował tylko frazesy szablonowe, określenia banalne, ordynarne lub dziecinne.
Wyrzekł się przeto zamiaru pisania i postanowił pójść do niej, skoro tylko upłynie godzina wyznaczona na posiedzenie, na które, domyślał się, nie przyjdzie.
Zamknąwszy się przeto w pracowni, egzaltował się przed jej portretem, czując na ustach łaskotanie nieprzezwyciężone, by dotknąć malowidła, utrwalającego cząstkę jej samej; zaś od czasu do czasu wyglądał oknem na ulicę. Każda suknia kobieca, migocąca w oddali, przyprawiała go o bicie serca. Jakie dwadzieścia razy zdawał ją się poznawać, a gdy kobieta budząca to wrażenie podobieństwa przechodziła, przysiadał na chwilę, zgnębiony rozczarowaniem.
Nagle ją ujrzał, zawahał się, chwycił lornetę, poznał ją i wstrząśnięty do głębi usiadł, czekając jej przyjścia.
Gdy weszła, rzucił się na kolana i chciał ująć jej ręce; cofnęła je gwałtownie, a gdy nie wstawał z klęczek, zdjęty trwogą, z oczyma błagalnie w nią utkwionemi, rzekła wyniośle:
— Co pan robi? Nie rozumiem tej pozy.
Wymamrotał:
— Och pani! błagam...
Przerwała twardo:
— Niech pan wstanie i nie będzie śmiesznym.
Wstał, oszołomiony, szepcząc:
— Co pani jest? Proszę mnie nie traktować w ten sposób... Ja panią kocham!
Wówczas w kilku słowach zwięzłych i suchych wyraziła mu swą wolę i uregulowała sytuację.
— Nie rozumie, co pan chce powiedzieć. Proszę mi nie wspominać nigdy o swej miłości, inaczej wyjdę stąd, by już nie wrócić. Jeśli bodaj na jeden raz zapomni pan o tym warunku, nie ujrzy mnie pan więcej.
Patrzył na nią, skonsternowany tą bezwzględnością, jakiej nie przewidywał; następnie zrozumiał i szepnął:
— Będę posłusznym życzeniu pani.
Odparła:
— Dobrze, tego się po panu spodziewałam. A teraz proszę pracować, bo daleko jeszcze do ukończenia portretu.
Wziął pendzel i zaczął malować, lecz ręka drżała mu ustawicznie, a oczy zamglone patrzyły nie widząc; zbierało mu się na płacz w udręce serca ogromnej.
Próbował mówić, lecz zaledwie mu odpowiadała. Jakąś uwagę pochlebną, dotyczącą jej cery, przerwała tonem tak druzgoczącym, że nagle uczuł jeden z tych szalonych ataków miłosnych, przemieniających miłość w nienawiść. Momentalnie w duszy jego i ciele dokonał się gwałtowny wstrząs nerwowy i bezpośrednio po nim wzgarda dla tej kobiety. Tak, tak, oto właśnie kobieta! Podobniuteńka do innych, taka sama! I czemużby nie? Fałszywa, zmienna i słaba jak one wszystkie. Przyciągała go, wabiła podstępami zwykłej dziewki, starając się go doprowadzić do szału, a następnie puścić z kwitkiem, prowokując, by móc odmówić, posługując się wszystkiemi manewrami tchórzliwych kobietek, które każdej chwili wydają się gotowe do obnażenia, aż do momentu, gdy doprowadzą mężczyznę do stanu psa ulicznego, dyszącego żądzą pijaną.
— Ostatecznie, tem gorzej dla niej; jednak ją miał, posiadał. Może sobie wycierać ciało i odpowiadać mu zuchwale niczego jednak zmazać nie zdoła, a on ją zapomni i rzecz skończona. Istotnie, ładnie byłby się uwikłał z taką kochanką, co kapryśnemi ząbkami pięknej kobiety byłaby zagryzła jego życie artystyczne.
Miał ochotę świstać, jak to zwykł czynić w obecności swych modelek; czując jednak potęgujące się rozdrażnienie, a obawiając się popełnić jakieś głupstwo, skrócił posiedzenie, pod pozorem jakiegoś rendez-vous. Żegnając się na odchodnem, czuli się wzajem bardziej obcy i dalecy, niż owego dnia, gdy po raz pierwszy zetknęli się u księżny de Mortemain.
Natychmiast po jej odejściu włożył kapelusz, zarzutkę i wyszedł. Słońce zimne, na niebie błękitnem, przesłoniętem mgłą, rzucało na miasto światło blade, trochę nieszczere i smutne.
Po długiej przechadzce, krokiem szybkim, zirytowanym, gdy biegnąc prosto przed siebie, niejednokrotnie potrącał przechodniów, wściekłość ku niej rozpylała się zwolna w żale i smutki. Raz jeszcze powtórzywszy sobie w myśli wszystkie zarzuty, jakie jej czynił, przypomniał sobie patrząc na przechodzące kobiety, jak ona była piękna i pociągająca. Jak tylu innych, nie przyznających się do tego, wyczekiwał ciągle jakiegoś stosunku niebywałego, uczucia wyjątkowego, jedynego, poetycznego a namiętnego, którego wizja tak często nas nawiedza. Czyż omal nie znalazł, czego wyczekiwał? Czyż nie ona mogła mu dać owe szczęście prawie niemożliwe? Czemuż się więc nic urzeczywistnić nie zdoła? Czemu nie można pochwycić za czem się goni, lub co najwyżej osiągnąć drobną cząstkę, przez którą owa gonitwa za złudzeniami staje się tem boleśniejszą?
Nie miał już urazy do młodej kobiety, lecz do życia samego. Rozważywszy wszystko, nie mógł przecież mieć do niej żalu. Cóż miał jej ostatecznie do zarzucenia? Że była dla niego miłą, dobrą, czarującą — gdy ona przeciwnie mogła mu zarzucać, że zachował się wobec niej jak złoczyńca!
Wrócił do domu zgnębiony i smutny. Chciałby ją prosić o przebaczenie, poświęcić się dla niej, dać jej zapomnienie owej chwili, i w myśli szukał, jakim sposobem potrafi jej dać do poznania, że odtąd aż do śmierci będzie posłusznym jej woli.
Nazajutrz przyszła w towarzystwie córeczki; na twarzy jej był uśmiech tak żałosny, a cała postać taką wyrażała zgryzotę, że malarz czytał niejako w tych biednych, błękitnych oczach, do niedawna tak wesołych, całą udrękę i wyrzuty i rozpacz serca kobiecego. Zdjęła go litość głęboka, a pragnąc ją rozerwać, starał się być najbardziej uprzedzającym, delikatnym i dyskretnym. Odpowiadała mu łagodnie, dobrotliwie, tonem kobiety wyczerpanej i złamanej cierpieniem.
A on patrząc na nią, czuł znów ogarniającą go szaloną chęć kochania i wzajemności, w duchu zadając sobie pytanie, jak się to dzieje, że już się nań nie gniewa, że może tu przychodzić, słuchać go i odpowiadać, ze wspomnieniem tego, co między nimi zaszło.
Skoro może doń przychodzić, słuchać jego głosu i w jego obecności nosić w sobie myśl, która jej chyba nie opuszcza, to myśl ta nie może być jej nienawistną.
Kobieta nienawidząca mężczyznę, który ją zgwałcił, nie może wobec niego nienawiści tej hamować. Z drugiej strony mężczyzna ten nie może jej też być obojętnym. Albo nim gardzi, albo mu wybacza. A jeśli wybacza, niedaleką jest od miłości.
Zwolna pociągając pendzlem, grupował w myśli te argumenta ścisłe, jasne, niezawodne; uczuł się nagle trzeźwym, silnym, panem sytuacji.
Należy tylko być teraz rozsądnym, cierpliwym, oddanym, a pewnego dnia znowu ją odzyska.
Umiał czekać. By ją uspokoić i zdobyć ponownie, uciekał się do tysiącznych drobnych podstępów, umiał pod pozorem skruchy przemycać czułości subtelnej świadczyć grzeczności, to znów przybierać pozę obojętną. Pewność szczęścia, którego oczekiwał wcześniej czy później, dawała mu spokój niezachwiany. Sprawiało mu nawet pewną wyrafinowaną przyjemność, gdy nie spiesząc się zgoła, śledził ją niejako i widząc przychodzącą co dnia w towarzystwie córeczki, mówił sobie: „Boi się“.
Czuł, że dokonywa się między nimi powolne dzieło zbliżenia, że w spojrzeniach hrabiny coraz częściej zjawia się wyraz dziwny, boleśnie słodki, ów zew duszy walczącej, woli, co słabnie i zdaje się mówić: „Zmuś-że mnie!“
Po pewnym czasie przyszła sama, uspokojona jego zachowaniem. Obchodził się z nią jak z przyjaciółką, towarzyszką, mówiąc jej o swem życiu, swych zamiarach, pracach, jak mówi się z własnym bratem.
Oczarowana tą jego rezygnacją, z radością wzięła na siebie rolę doradczyni, dumna, że w taki sposób wyróżnia ją z pośród innych kobiet i przekonana, że talent jego wysubtelni się pod wpływem tej zażyłości duchowej. W miarę jednak jak zasięgał jej rady, polegając na jej zdaniu, z doradczyni czynił zwolna inspiratorkę. A ona była zachwycona tym wpływem na wielkiego człowieka, zgadzając się niemal by ją kochał jako artysta, skoro stała się dlań natchnieniem. I pewnego wieczoru, po długiej rozmowie na temat kochanek sławnych malarzy, pozwoliła się mu otoczyć ramieniem. Tym razem pozostała w jego objęciach, nie próbując ucieczki i oddając mu pocałunki.
Nie doznawała już wyrzutów, lecz tylko dziwnego uczucia jakby poniżenia, a dla uspokojenia głosu rozumu, uwierzyła w fatalność. Pociągana doń sercem dziewiczem i duszą odczuwającą pustkę wewnętrzną, zmysłami poddając się pieszczocie, przywiązała się do niego, jak przywiązują się kobiety, kochające po raz pierwszy.
U niego był to prawdziwy kryzys miłości gwałtownej, zmysłowej i poetycznej zarazem. Chwilami zdawało mu się, że odfrunął kędyś z wyciągniętemi ramionami, przyciskając do piersi sen cudowny, uskrzydlony, jaki zwykł nawiedzać nasze marzenia najtajniejsze.
Ukończył portret hrabiny, najlepszy niewątpliwie, jaki dotychczas wykonał, zdoławszy wydobyć i utrwalić to niewyrażalne, czego malarz nigdy prawie odsłonić nie potrafi, ów odblask, tajemnicę, fizjognomię duszy, co nieuchwytna przemknie czasem po twarzy.
Minęły następnie miesiące i lata, nie zdoławszy rozluźnić związku, łączącego hrabinę de Guilleroy z malarzem Olivierem Bertin. U niego nie była to już owa egzaltacja chwil pierwszych, lecz uczucie spokojne, głębokie, rodzaj przyjaźni miłosnej, która stała się dlań potrzebą.
U niej przeciwnie potęgowało się ustawicznie przywiązanie namiętne, przywiązanie uporczywe pewnych kobiet, oddających się całkowicie i na zawsze. Uczciwe i proste w cudzołóstwie, jak mogły być w małżeństwie, oddają się uczuciu jedynemu, od którego niemasz odwrotu. Nietylko kochają swych kochanków, lecz chcą ich kochać i nimi wyłącznie zajęte, do tego stopnia mają nimi przepełnione serce i myśl, że nic innego nie znajduje już przystępu. Zawiązują sobie życie całkiem świadomie, jak pływak, który wskakując z mostu do rzeki, wiąże sobie ręce, by utonąć.
Od chwili jednak całkowitego oddania się malarzowi, zaczęły hrabinę dręczyć obawy co do jego stałości. Wszak nie wiązało go nic, jak tylko jego męska wola, kaprys, upodobanie chwilowe w kobiecie spotkanej pewnego dnia, jak tyle innych! Dobrze wiedziała, że jest całkiem swobodny i łatwo ulegający czarowi kobiecemu, on, żyjący bez obowiązków, bez stałych przyzwyczajeń i bez skrupułów, jak wszyscy mężczyźni! Był pięknym mężczyzną, sławnym, poszukiwanym, mogącym dla zaspokojenia przelotnych swych pragnień liczyć na względy wszystkich tych dam z wielkiego świata, o cnotliwości tak bardzo kruchej, a także na kobiety z półświatka i artystki, bardzo łaskawe na ludzi tego typu. Pewnego wieczoru, jedna z nich po wesołej kolacji, może z nim pójść, omotać go i zatrzymać.
Żyjąc w ciągłej trwodze możliwej utraty, śledziła jego postępowanie, usposobienie, nieraz wytrącona z równowagi jednem jakiemś słowem, w najwyższym stopniu zaniepokojona, ilekroć wyraził się pochlebnie o jakiejś kobiecie, chwaląc jej urodę lub wdzięk towarzyski. To, czego nie wiedziała o jego życiu przyprawiało ją o lęk, a to co wiedziała, niepomiernie ją dziwiło. Za każdem spotkaniem umiała go zręcznie wybadać, że tego wcale nie spostrzegał, by usłyszeć jego sąd o ludziach ostatnio widzianych, o domach, w których bywał, jednem słowem, by znać najlżejsze wrażenia, jakim podlegał. Skoro tylko domyślała się możliwości jakiegoś silniejszego wpływu, zwalczała go z dyplomacją niezrównaną, posługując się tysiącem środków.
Och! często przeczuwała owe miłostki krótkie bez głębszych podstaw, trwające dziesięć do czternastu dni, od czasu do czasu nawiedzające każdego artystę.
Posiadała niejako intuicyjną zdolność wyczuwania niebezpieczeństwa, zanim jeszcze zauważyła rozbudzenie się u Oliviera nowego pragnienia, przejawiającego się wyrazem oczu i twarzy mężczyzny, podnieconego awanturką miłosną.
Wówczas zaczynała cierpieć; sen jej stawał się niespokojny, udręką wspomnień zatruty. Chcąc go przychwycić, odwiedzała go bez poprzedniego zawiadomienia, rzucała mu pytania napozór naiwne, opukiwała mu serce, podsłuchiwała myśl, jak się opukuje i słucha organizm, by odkryć utajoną w nim chorobę.
A pozostawszy sama zalewała się łzami, pewna, że tym razem już go jej zabiorą, skradną tę miłość, której trzymała się całą siłą uczucia, świadomie zamknąwszy w niej całe swe przywiązanie, wszystkie nadzieje i marzenia.
To też, ilekroć czuła, że do niej wraca po krótkotrwałem oddaleniu, nieme i głębokie szczęście odzyskania go, zdobycia ponownego, niby czegoś utraconego i znów odnalezionego, rzucało ją na kolana dla podziękowania Bogu w pierwszym lepszym kościele, koło którego przechodziła.
Pragnienie podobania mu się lepiej od wszystkich innych i zatrzymania go wbrew wszystkim innym, uczyniło z jej życia walkę bezustanną kokieterji. Walczyła o niego, dla niego, ciągle i ustawicznie, przy pomocy wdzięku, piękności, elegancji. Pragnęła, by wszędzie spotykał się z uznaniem i podziwem dla jej wdzięku, gustu, dowcipu i toalet. Ze względu na niego, chciała się podobać innym, oczarowywać ich, by on był o nią zazdrosny i dumny. A ilekroć domyślała się jego zazdrości, po chwilowem cierpieniu przygotowywała mu triumf, odradzający jego miłość i podniecający próżność męską.
Później, zrozumiawszy, że mężczyzna może zawsze napotkać kobietę, której czar fizyczny okaże się potężniejszym, wabiąc nowością, uciekła się do innych środków: zaczęła mu mianowicie schlebiać i psuć go swą adoracją.
W sposób dyskretny, lecz ustawicznie łechcący jego miłość własną, poczęła go otaczać atmosferą kadzidlaną; osnuwała go ciągłemi hołdami i komplimentami, by każda inna przyjaźń a nawet przywiązanie wydały mu się chłodne i niezupełne w porównaniu z jej uczuciem; by zrozumiał, że jeśli gdzieindziej również go obdarzają miłością, to jednak żadna kobieta nie potrafi go tak rozumieć i odczuć, jak ona.
Z domu swego, z dwóch salonów, w których bywał tak często, uczyniła przybytek, pociągający zarówno jego dumę artysty, jak serce człowieka uczyniła zakątek wykwintny Paryża, gdzie przychodził najchętniej, znajdując tu zadośćuczynienie dla wszystkich swych pragnień i pożądań.
Nietylko, że nauczyła się poznawać wszystkie jego upodobania, by zaspakajając je w swym domu, dać mu w ten sposób wrażenie wygody nie dającej się zastąpić, lecz nadto umiała w nim rozbudzać smakoszostwo wszelkiego rodzaju, materjalne i uczuciowe, rozniecać w nim przyzwyczajenia nowe, potrzebę opieki troskliwej, przywiązania, hołdów, pochlebstwa. Starała się czarować jego wzrok elegancją, powonienie perfumą niezwykłą, słuch komplimentami, a smak łakociami wybrednemi.
Tym sposobem wsączywszy w duszę i ciało egoistycznego a rozpieszczonego kawalera tysiączne potrzeby tyranizujące, i upewniwszy się, że żadna kochanka nie potrafiłaby otoczyć go taką pieczołowitością i staraniem, równocześnie czyniąc go niewolnikiem rozkoszy życiowych, nagle przeraziła się swego dzieła, widząc, jak własny jego dom stał mu się nieznośnym, jak ustawicznie skarży się na pustkę, a nie mogąc bywać u niej dość często, ze względu na formy towarzyskie, w klubie i wszędzie szuka ucieczki przed samotnością — przeraziła się, by nie wpadł na myśl ożenku.
Nieraz cierpiała tak strasznie skutkiem tych obaw i niepokojów, że przyzywała starości, która uciszy wreszcie jej lęki i pozwoli wytchnąć w uczuciu chłodnem i spokojnem.
Tymczasem mijały lata, nie rozluźniając ich związku. Okowy przez nią stworzone okazały się solidnemi, a w miarę zużywania się ogniw, umiała je zastępować nowemi. Ciągle jednak trwożna, czuwała nad sercem malarza, jak czuwa się nad dzieckiem, przechodzącem przez ulicę pełną krzyżujących się powozów, każdego dnia obawiając się jakiegoś zdarzenia niewiadomego, którego groźba wisi nad głową człowieka.
Hrabia, wolny od zazdrości i podejrzeń, uważał za coś całkiem naturalnego ową zażyłość żony ze sławnym artystą, otaczanym wszędzie najwyższemi względami. A często się widując, obaj mężczyźni przyzwyczaili się do siebie i wzajem pokochali.
Gdy w piątek wieczorem Bertin przybył na obiad do swej przyjaciółki, by uświęcić powrót Anetki, w małym saloniku w stylu Ludwika XV nie było jeszcze nikogo, z wyjątkiem pana de Musadieu, który dopiero co przybył.
Był to stary pan, pełen inteligencji i dowcipu, który mógł był zostać człowiekiem wybitnym, i który przez całe życie nie zdołał się pocieszyć, że nim nie został.
Były kustosz muzeów cesarskich, zdołał uzyskać godność inspektora Sztuk Pięknych za czasów Republiki, co mu wcale nie przeszkadzało pozostać przedewszystkiem przyjacielem książąt, wszystkich książąt i księżniczek arystokracji europejskiej, oraz protektorem zaprzysiężonym wszelakich artystów. Obdarzony inteligencją żywą, zdolną do przewidywania rozmaitych możliwości, ogromną łatwością słowa, pozwalającą mu wypowiadać w sposób ujmujący rzeczy najpospolitsze, giętkością myślenia, dzięki czemu odrazu dostosowywał się do każdego otoczenia, oraz węchem subtelnym dyplomaty, od pierwszego wejrzenia przenikającym ludzi nowo poznanych, obnosił z salonu do salonu, dzień po dniu i wieczór po wieczorze, swą inteligencję bystrą, bezużyteczną i gadatliwą.
Zdolny prawdopodobnie do wszystkiego, mówił o wszystkiem z pozorem kompetencji przykuwającej i z jasnością popularyzatora, co go czyniło niezmiernie pożądanym w gronie dam z wyższego towarzystwa, którym oddawał usługi bazaru okrężnego erudycji. I w rzeczywistości umiał bardzo wiele, jakkolwiek nie czytał nigdy żadnych książek, poza niezbędnemi; pozostawał jednak w najlepszych stosunkach z pięciu członkami Akademji, z wszystkimi uczonymi, pisarzami i erudytami-specjalistami, których wywodów słuchał z roztargnieniem. Umiał zapominać natychmiast szczegóły zbyt fachowe lub bezużyteczne, doskonale zaś zachowywał w pamięci inne, ofiarowując następnie swoim znajomym pokłosie naukowe, jasne, proste, łatwe do zrozumienia, niby bajeczki z dziedziny wiedzy. Czynił wrażenie wielkiego składu idei, jednego z tych olbrzymich magazynów, gdzie nie napotyka się nigdy przedmiotów niezwykłych, lecz wszelkich innych podostatkiem, tanio, przerozmaitej natury i pochodzenia, począwszy od naczyń kuchennych do zwykłych przyrządów fizyki i chirurgji domowej.
Malarze, z którymi z powodu swego zajęcia, w ustawicznej pozostawał styczności, pokpiwali z niego, a równocześnie się go obawiali. Poza tem oddawał im znaczne przysługi, pomagał sprzedawać obrazy, zaznajamiał z wielkim światem, przedstawiał i popierał, oddając się niejako działalności tajemniczej, polegającej na zbliżaniu światowców z artystami, przyczem chlubił się zażyłą znajomością jednych i drugich, tego samego dnia zjadając śniadanie z przejezdnym księciem de Galles, a obiad z Pawłem Adelmans, Olivierem Bertin i Amaury’m Maldant.
Bertin, który go dość lubił, niemniej odnosił się doń jak do człowieka zabawnego, i mawiał o nim: „To encyklopedja Juljusza Verne’go, oprawna w oślą skórkę“.
Obaj mężczyźni uścisnąwszy sobie dłonie, zaczęli mówić o sytuacji politycznej, o pogłoskach wojennych, które Musadieu uważał za mocno zatrważające, wymownie popierając swój sąd argumentami całkiem jasnemi, jako że Niemcy upatrują tylko chwili sposobnej, a wyczekiwanej przez Bismarka od lat ośmnastu, by Francję zgnębić ostatecznie; Olivier Bertin natomiast argumentami niezbitemi dowodził chimeryczności podobnych obaw, utrzymując, że Niemcy nie będą tak szalone, by zwycięstwo swe narażać na szwank w sprawie bądź co bądź wątpliwej, a kanclerz tak nierozsądnym, by pod koniec życia ryzykować dzieło swe i sławę.
Pan de Musadieu jednak zdawał się wiedzieć więcej, niż chciał powiedzieć. Wszak w ciągu dnia widział ministra, a poprzedniego wieczora spotkał wielkiego księcia Włodzimierza, wracającego z Cannes.
Artysta się sprzeciwiał, ze spokojną ironją odmawiając kompetencji sądu ludziom najlepiej poinformowanym. Poza wszystkiemi temi pogłoskami kryje się niewątpliwie jakaś spekulacja giełdowa! Jedynie Bismark może mieć w tym kierunku sąd niezawodny.
Wszedł pan de Guilleroy, obydwom gorąco uścisnął dłonie, w namaszczonych słowach usprawiedliwiając swe spóźnienie.
— A jakże kochany poseł odnosi się do tych alarmów wojennych? — spytał malarz.
Guilleroy wdał się w długi dyskurs. Jako członek Izby jest wprawdzie lepiej poinformowany niż ktokolwiek, jakkolwiek nie podziela zdania większości kolegów. Nie wierzy w możliwość bliskiego konfliktu, o ile nie zostanie sprowokowany francuską gwałtownością i junakierją t. zw. patrjotów z Ligi. I w kilku wielkich rysach nakreślił portret Bismarka à la Saint Simon. Ludzie nie chcą poprostu zrozumieć tego człowieka, gdyż każdy zwykł podsuwać innym swój.
własny sposób myślenia, i ewentualnego postępowania. Bismark nie jest wcale dyplomatą kłamliwym i fałszywym, lecz szczerym brutalem, publicznie bębniącym o prawdziwych swych zamysłach. „Chcę spokoju“ powiada, i to prawda. Chce spokoju; nic innego jak tylko spokoju, czego w sposób aż nadto jasny dowodzi od lat ośmnastu, zarówno przez swe zbrojenia jak sojusze, wreszcie przez aljans narodów, kładący tamę naszej burzliwości. Tonem głębokiego przekonania de Guilleroy zakonkludował: „To człowiek wielki, bardzo wielki, który pragnie spokoju, lecz sądzi, że uzyskać go może jedynie za pomocą gróźb i środków gwałtownych. W rezultacie, proszę panów, wielki barbarzyńca“.
— Środki stanowią o celu odparł de Musadieu. Przyznam panu chętnie, że kanclerz uwielbia pokój, jeśli pan mnie przyzna, że dla uzyskania go, ustawicznie pragnie wojny. Jest to zresztą prawda niezbita i osobliwa: wojnę prowadzi się jedynie dla osiągnięcia pokoju!
Służący zameldował:
— Księżna de Mortemain.
W roztwartych na oścież drzwiach ukazała się kobieta rosła i silna o minie rozkazującej.
Guilleroy szybko pospieszył z przywitaniem i ucałowawszy jej palce spytał:
— Jakże się księżna miewa?
Dwaj mężczyźni przywitali ją z pewną wytworną swobodą, gdyż księżna była w obcowaniu niewymuszoną i serdeczną.
Wdowa po jenerale, księciu de Mortemain, matka jedynej córki, zamężnej za księciem de Salia, córka markiza de Farendal, wspaniałego pochodzenia i królewskiej fortuny, przyjmowała w swej siedzibie przy ulicy Varenne wszystkie znakomitości świata, które się u niej spotykały, wzajemnemi obsypując się komplimentami. Żadna Książęca Mość nie opuściła Paryża, nie pokazawszy się wpierw na jej salonach, i żaden człowiek wybitniejszy nie pojawił się na horyzoncie, by odrazu nie uczuła ochoty poznania go osobiście.
Musiała go zobaczyć, porozmawiać z nim, wydać o nim swój sąd. I to ją mocno bawiło, urozmaicało jej życie, podniecało płomień ciekawości wyniosłej i życzliwej, będącej jej właściwością.
Zaledwie usiadła, gdy ten sam służący zaanonsował: — Państwo baronostwo de Corbelle.
Była to młoda para, baron łysy i tęgi, baronowa delikatna, elegancka, ciemna brunetka.
Para ta zajmowała stanowisko specjalne w gronie arystokracji francuskiej, które zawdzięczała wyłącznie skrupulatnemu doborowi znajomości. Z drobnej szlachty, bez znaczenia, bez szczególnej inteligencji, zawsze i wszędzie powodowując się bezgranicznem umiłowaniem tego wszystkiego co wytworne, dystyngowane, doskonale comme il faut, dzięki ustawicznemu okrążaniu domów najbardziej książęcych, okazywaniu uczuć rojalistycznych, nabożności, poprawności najwyższej, otaczaniu szacunkiem wszystkiego, co ma być szanowanem i gardzeniu wszystkiem, co ma być pogardzanem, nieomylności na punkcie dogmatów wielkoświatowych i najściślejszemu przestrzeganiu etykiety, para ta w oczach większości uchodziła za najwyższy wykwint high-life’u. Zdanie ich uchodziło za rodzaj kodeksu towarzyskiego, a ich obecność w jakimś domu nadawała mu niejako tytuł zaszczytny.
Corbellowie byli krewnymi hrabiego de Guilleroy.
— A gdzież żona? spytała księżna zdumiona.
— Za chwileczkę, za małą chwileczkę — usprawiedliwiał hrabia. — Przygotowuje niespodziankę.
Ongi, gdy pani de Guilleroy, w miesiąc po ślubie, święciła swój debiut towarzyski, księżna de Mortemain odrazu ją polubiła i otoczyła swą opieką.
W ciągu lat dwudziestu przyjaźń ta wcale nie osłabła, a gdy księżna mówiła do młodszej przyjaciółki: „moja mała“, w głosie jej brzmiał dotąd akcent czułości, świadcząc o tym kaprysie uczucia nagłym a trwałym. U niej też odbyło się pierwsze spotkanie malarza z hrabiną.
Masadieu podszedł pytając:
— Czy księżna zwiedziła wystawę Nieumiarkowanych?
— Nie, cóż to takiego?
— Grupa owych artystów, impresjonistów, tworzących w stanie upojenia. Dwóch z pośród nich daje rzeczy bardzo silne.
Wyniosła dama mruknęła lekceważąco:
— Nie lubię żartów tych panów.
— Bezwzględna, porywcza, nie uznająca innego zdania poza swem własnem, a owe własne opierając jedynie na swem stanowisku społecznem, uważając jakkolwiek sobie tego nie uświadamiała artystów i uczonych za inteligentnych najemników, którym Bóg poruczył zabawianie światowców lub oddawanie im przysług sądy swe uzasadniała wyłącznie stopniem zdumienia lub niezrozumiałej przyjemności, jakiej jej dostarczał widok dzieła sztuki, lektura książki lub sprawozdanie o jakiemś odkryciu naukowem.
Rosła, silna, ciężka, czerwona, mówiąca głośno, uchodziła za osobę imponującą swem zachowaniem, ponieważ nic jej nie potrafiło zmieszać, ponieważ miała odwagę mówić wszystko i protegować cały świat, książąt zdetronizowanych przez urządzanie przyjęć na ich cześć, a nawet samego Wszechmogącego przez hojność wobec duchowieństwa i ogromne dotacje na kościoły.
Musadieu podjął znowu:
— Czy księżna wie, że miano podobno przychwycić mordercę Marji Lembourg?
Ciekawość jej została nagle pobudzoną. Odparła żywo:
— Nie, proszę mi opowiedzieć.
Zaczął więc opowiadać całkiem szczegółowo. Wysoki, bardzo chudy, w białej kamizelce z małemi djamentami kształtu guzików, mówił swobodnie bez gestykulacji, z miną spokojną, co pozwalało mu mówić rzeczy bardzo śmiałe, w których był niejako specjalistą. Ogromnie krótkowzroczny, mimo binokli zdawał się nie widzieć nikogo, a siadając czynił wrażenie, że cały kościec jego organizmu zgina się i dostosowuje do kształtu fotelu. Tors przegięty, stawał się całkiem mały, zapadał się, jak gdyby kręgosłup był z kauczuku; nogi skrzyżowane jedna na drugą wyglądały jak dwie wstążki zwinięte, a długie ramiona, podtrzymywane przez poręcze fotelu, zwisały rękoma blademi o nieskończenie długich palcach. Włosy i wąs artystycznie farbowane, o białych kosmykach zręcznie zostawionych na skroniach, stanowiły przedmiot częstych żartów.
Tłómaczył właśnie księżnej, że klejnoty zamordowanej dziewki publicznej były podarkiem domniemanego mordercy innej prostytutki, gdy drzwi wielkiego salonu rozwarły się znów na oścież, a w nich ukazały się dwie kobiety w toaletach z białych, cennych koronek, blondynki, podobne do siebie jak dwie siostry o znacznej różnicy wieku, jedna trochę zbyt dojrzała, druga trochę za młoda, jedna trochę zanadto rozwinięta, druga za szczupła. Podchodziły zwolna, uśmiechnięte, wzajem obejmujące się w pół.
Ozwały się powitania, oklaski. Z wyjątkiem Oliviera Bertin, nikt nie wiedział o powrocie Anetki de Guilleroy, a widok młodej dziewczyny obok matki, która z pewnej odległości wydawała się równie świeżą a nawet ładniejszą od córki, bo jakkolwiek zbyt rozkwitła, nie przestała być olśniewającą, gdy dziecko zaledwie rozwinięte, zaczynało dopiero być pięknem — widok ten potęgował tylko urok obydwu.
Księżna zachwycona, klaskała w dłonie, wołając:
— Boże, jakież one czarujące i zabawne, jedna obok drugiej! Spójrz pan, panie Musadieu, jak ogromnie podobne!
Zaczęto je porównywać i odrazu utworzyły się dwa sądy przeciwne. Musadieu, Corbell’owie i hrabia de Guilleroy utrzymywali, że podobieństwo polega jedynie na cerze, włosach, a przedewszystkiem oczach, zupełnie takich samych, o czarnych plamkach, niby drobniuchne kropelki atramentu na błękitnym irysie. Z chwilą jednak, gdy młoda dziewczyna się rozwinie, podobieństwo to zatrze się całkowicie.
Natomiast księżna i Olivier Bertin twierdzili, że podobieństwo jest uderzające i jedynie różnica wieku wytwarza pewne odcienie.
Malarz zauważył:
— Ależ ona się zmieniła w ciągu ostatnich trzech lat. Nie byłbym jej poznał i nie śmiałbym ją już tykać.
Hrabina się zaśmiała.
Jeszcze czego! Chciałabym widzieć, by pan Anetkę tytułował „panią“.
Młoda dziewczyna, której przyszłe zawadjactwo czaiło się pod skromną minką, odparła:
— To ja nie śmiałabym teraz tykać pana Bertin.
Matka się uśmiechnęła.
— Możesz zachować formę dotychczasową, pozwalam ci. Szybko zresztą odnowicie znajomość.
Anetka potrząsnęła głową.
— Nie, nie. Toby mnie krępowało.
Księżna uścisnąwszy dziewczynę, oglądała ją badawczem okiem znawczyni zainteresowanej.
— No, maleńka, spójrz mi w oczy. Tak, zupełnie spojrzenie matki; będziesz wcale niczego, gdy się trochę rozwiniesz. Trzeba trochę przytyć, niewiele, ale troszeczkę, bo teraz jesteś chudziakiem.
Hrabina zawołała:
— Och, proszę jej tego nie mówić.
— A to czemu?
— Bo znacznie przyjemniej być szczupłą! Ja sama postaram się, bym schudła.
Pani de Mortemain się oburzyła, w przystępie irytacji zapominając o obecności dziewczyny.
— Ach, znów to samo! Ciągle hołdowanie modzie kości, ponieważ łatwiej je ubrać, niż ciało. Ja bo jestem z pokolenia kobiet tłustych! A dziś panuje pokolenie kobiet chudych. To mi przypomina owe krowy egipskie. Nie rozumiem mężczyzn, udających, że podziwiają te wasze szkielety. Za moich czasów mieli większe wymagania.
Zamilkła wśród uśmiechów, lecz zaraz dodała:
— Spójrz maleńka na swą matkę, która jest w sam raz i postaraj się ją naśladować.
Towarzystwo przeszło do jadalni. Gdy zajęto miejsca, Musadieu podjął konwersację.
— Co do mnie, to uważam, że mężczyźni powinni być chudzi, gdyż muszą spełniać czynności, które wymagają zręczności i ruchliwości, nie dających się pogodzić z brzuchem. U kobiet sprawa przedstawia się trochę odmiennie. Co pan o tem sądzi, panie Corbelle?
Corbelle się zawahał, gdyż księżna była bardzo otyła, a własna jego żona więcej niż szczupła. Przyszła mu na pomoc żona, stanowczo oświadczając się za smukłością kształtów. Przed rokiem walczyła przeciw początkom otyłości, której się zresztą pozbyła bardzo szybko.
Pani de Guilleroy spytała:
— Jak pani tego dokonała?
I baronowa wyłuszczyła metodę, stosowaną przez wszystkie elegantki. Nie trzeba pić przy jedzeniu. Dopiero w godzinę po uczcie, można sobie pozwolić na filiżankę herbaty, bardzo gorącej, wrzącej. To środek niezawodny. Cytowała przykłady zastanawiające, wymieniając kobiety tłuste, które w ciągu trzech miesięcy stały się cieniutkie jak trzonki od noży. Księżna zawołała zrozpaczona:
— Boże! cóż to za idjotyzm zadawać sobie takie męczarnie! Więc nie lubi pani nic, ale to nic, nawet szampana! Panie Bertin, jako artysta, co pan o tem sądzi?
— Mój Boże, jestem malarzem, więc mogę drapować jak chcę i wszystko mi jedno. Gdybym był rzeźbiarzem, miałbym powód do utyskiwań.
— Ale jako mężczyzna, co pan woli?
— Ja?... Chyba... wdzięk nieco odżywiony, to, co moja kucharka nazywa dobrym kurczakiem z pszenicy. Nie tłusty, lecz pełny i delikatny.
Porównanie to wywołało śmiech ogólny; hrabina jednak niedowierzająco spojrzała na córkę, mamrocząc:
— A jednak ładniej być chudą — kobiety chude się nie starzeją.
Dyskutowano jeszcze nad tym punktem, przyczem zdania były podzielone. Wszyscy zgodzili się jednak na jedno, że osoby tęgie, nie powinny chudnąć w tempie zbyt szybkiem.
Uwaga ta wywołała znów wymianę zdań nad całym szeregiem kobiet znanych i analizę ich wdzięków, elegancji i urody. Musadieu uważał jasnowłosą markizę Lochrish za niezrównanie uroczą, Bertin zaś przyznawał wyższość pani Mandelière, brunetce, o czole niskiem, oczach posępnych i ustach trochę za szerokich, w których zęby zdawały się lśnić i połyskiwać.
Siedział obok młodej dziewczyny i nagle zwracając się do niej, rzekł:
— Słuchaj dobrze, Anetko. Wszystko, co tu mówimy, będziesz przynajmniej raz tygodniowo miała sposobność słyszeć niemal dosłownie, aż do starości. Za tydzień nauczysz się na pamięć wszystkiego, co w wielkim świecie myślą i mówią o polityce, kobietach, teatrze i t. d. Od czasu do czasu zmieniają się tylko nazwiska ludzi lub tytuły dzieł. Gdy usłyszysz sądy i opinje nas wszystkich, wybierzesz sobie spokojnie swe własne, i nie będziesz już potrzebowała myśleć o niczem i nigdy; będziesz mogła wypoczywać w nieskończoność.
Dziewczyna nie odpowiadając, rzuciła mu tylko spojrzenie złośliwe, w którem widniała inteligencja żywa, świeża, trzymana na wodzy, lecz gotowa się wyrwać z uwięzi.
Jednakowoż księżna i Musadieu, zabawiający się myślami jak grą w piłkę, nie postrzegając, że ciągle odrzucają sobie jedne i te same, zaprotestowali gorąco w imię myśli ludzkiej i inteligencji.
Wówczas Bertin począł dowodzić, że inteligencja światowców bardzo nawet wykształconych nie posiada żadnej wartości, znaczenia ni doniosłości, jak wszystkie ich przekonania są mało uzasadnione, zainteresowanie się kwestjami poważnemi słabe i w gruncie rzeczy obojętne, a upodobania chwiejne i przelotne.
W przystępie owego oburzenia nawpół szczerego, nawpół sztucznego, wywołanego w pierwszej chwili chęcią popisania się wymową, z którego jednak nagle wyłaniać się zwykł sąd trafny, zwykle tłumiony formami towarzyskiemi, wykazywał, jak ludzie, których jedynem zajęciem w życiu jest składanie wizyt i uczestniczenie w obiadach proszonych, z konieczności stają się powierzchownymi, miłymi, lecz banalnymi, zdolnymi jedynie do powierzchownych trosk, przekonań i pożądań.
Wykazywał, że niema w nich żadnej głębi, zapału, ni szczerości, że ich kultura umysłowa jest nijaką, a erudycja zwykłym pokostem, że w rezultacie są to manekiny, sprawiające złudzenie istot wyborowych, któremi jednak nie są. Dowodził, że wątłe korzenie ich instynktów wyrosły na glebie konwenansów, a nie rzeczywistości, że niczego szczerze nie kochają, bo nawet otaczający ich zbytek zadawalnia tylko ich próżność, nie będąc wcale zaspokojeniem wyrafinowanych potrzeb fizycznych, gdyż jedzenie jest u nich niesmaczne a wina podłe, jakkolwiek drogo płacone.
— Żyją — mówił — na pograniczu wszystkiego, niczego nie dostrzegając i nie zgłębiając; na pograniczu nauki, której nie znają; na pograniczu przyrody, której nie umieją oglądać; na pograniczu szczęścia, niezdolni zażywać go w całej pełni; na pograniczu piękności świata i sztuki, o której mówią na ślepo, nie oceniając jej, a nawet nie wierząc w jej istnienie, gdyż nie umieją chłonąć w upojeniu rozkoszy życia i ducha. Nie potrafią przywiązać się do czegoś tak, by kochać całkiem wyłącznie, nie umieją zainteresować się do tego stopnia, by odczuć rozkosz, spływającą ze zbożnego stopienia się, zespolenia z przedmiotem studjów.
Baron Corbelle uznał za stosowne wystąpić z obroną dobrego towarzystwa.
Uczynił to za pomocą argumentów niezbitych, nieprzepartych, owych argumentów, co w obliczu rozumu topnieją, niby śnieg na słońcu, nieuchwytnych, głupich, a triumfujących, jak argumenty proboszcza wiejskiego, dowodzące istnienia Boga. Na zakończenie porównał ludzi z dobrego towarzystwa z końmi wyścigowemi, które nie służąc coprawda do niczego, niemniej stanowią sławę rasy końskiej.
Bertin, krępowany chwilowo takim przeciwnikiem, zachowywał milczenie lekceważącej uprzejmości. Nagle, podrażniony głupotą barona, przerwał zręcznie jego wywody i skrupulatnie, niczego nie pomijając, naszkicował zajęcia człowieka dobrze wychowanego od ranka do wieczora.
Wszystkie szczegóły subtelnie podchwycone, składały się na sylwetkę niezrównanie komiczną. Przed oczyma przesunął się taki pan, ubierany przez lokaja, rzucający następnie swemu fryzjerowi kilka idei ogólnych, podczas rannej przejażdżki wypytujący stajennych o zdrowie koni, przechadzający się później po alejach Lasku z jedyną troską składania i odwzajemniania ukłonów, spożywający śniadanie obok żony, której nie ma nic do powiedzenia po wymienieniu listy osób spotkanych na przechadzce; wieczorem odwiedzający salon po salonie, celem odświeżenia umysłu w obcowaniu z podobnymi osobnikami, zasiadający do obiadu u jakiegoś księcia, gdzie się omawia sytuację Europy, wreszcie kończący dzień w foyer baletu czy opery, by nieśmiałe pretensje światowca zaspokoić w sposób niewinny iluzją miejsca zdrożnego.
Sylwetka była tak trafna, a ironja w niej zawarta tak nieobraźliwa, że odpowiedziano śmiechem ogólnym.
Księżna, wstrząsana trochę krępowaną wesołością osoby otyłej, dyskretnemi drgawkami potężnych piersi przejawiała swą wesołość. Wreszcie oświadczyła:
— Nie, doprawdy, to takie zabawne, skonam chyba ze śmiechu.
Bertin mocno podniecony, odrzucił:
— Och pani! w wielkim świecie nie umiera się ze śmiechu. Wszak śmiech jest tu zaledwie dostrzegalny. Przez dobry ton przybiera się minę uprzejmą, pozór rozbawienia, udając uśmiech. Dość dobrze naśladuje się grymas śmiechu, nigdy jednak nie posuwając się do śmiechu samego. Proszę pójść do teatrów ludowych, by widzieć ludzi roześmianych. Proszę spojrzeć na bawiących się mieszczan; tam można zobaczyć ludzi śmiejących się spazmatycznie. Albo w koszarach, gdzie żołnierze tarzają się na swych pryczach, z oczyma pełnemi łez, pokładając się od śmiechu z powodu żartu lub dowcipu. Ale w naszych salonach śmiech jest czemś zgoła nieznanem. Zapewniam państwa, że tu wszystko jest udanem, nawet śmiech.
Musadieu przerwał:
— Zbyt pan surowy! Wszak pan sam, drogi przyjacielu, nie zdajesz się gardzić tym światem, z którego tak ładnie szydzisz.
Bertin się uśmiechnął.
— Kocham go nawet.
— A zatem?
— Gardzę z lekka sobą samym, jako mieszańcem rasy wątpliwej.
— Wszystko to jest pozą — oświadczyła księżna.
Zaprzeczał jakoby to było pozą z jego strony, lecz księżna zakończyła dyskusję twierdząc, że wszyscy artyści zwykli przesadzać i karykaturować.
Rozmowa stała się ogólną, ożywioną, banalnie uprzejmą, serdecznie dyskretną, a ponieważ obiad zbliżał się ku końcowi, hrabina wskazując stojące przed nią nietknięte kieliszki, zawołała:
— Otóż nic nie piłam, ani kropelki! Zobaczymy, czy schudnę.
Księżna zirytowana chciała ją zmusić do wypicia choćby paru łyków wody mineralnej; nie zdoławszy jej jednak nakłonić do tego, wykrzyknęła:
— Toż głupota! córka jej przewróciła w głowie. Hrabio, proszę cię, zechciej swą żonę powstrzymać od tego idjotyzmu.
Hrabia, wyjaśniwszy właśnie swemu sąsiadowi system młockarni mechanicznej, wynalezionej w Ameryce, nie słyszał, o co chodzi.
— Od jakiego idjotyzmu, księżno?
— Od idjotyzmu schudnięcia.
Rzucił żonie spojrzenie obojętne, życzliwe.
— Kiedy nie mam zwyczaju sprzeciwiania się jej w czemkolwiek.
Hrabina wstała, przyjmując ramię sąsiada; hrabia podał ramię księżnej i goście przeszli do wielkiego salonu, gdyż dalszy buduar przeznaczony był do przyjęć dziennych.
Była to komnata bardzo obszerna i jasna. Ściany obite jedwabiem blado-błękitnym w deseń antyczny, ujęte były w ramy białe i złote, co w świetle żyrandoli i lamp przybierało odcień księżycowy, łagodny, i żywy zarazem. W pośrodku głównej ściany portret hrabiny pendzla Oliviera Bertin, zdawał się ożywiać i dominować nad całą komnatą. Doskonale przystawał do tego otoczenia, uśmiechem młodej kobiety, wdziękiem spojrzenia i czarem dyskretnym jasnych włosów zlewając się z całą atmosferą salonu. Weszło zresztą w zwyczaj, w rodzaj obowiązku, podobnie jak żegnanie się na progu kościoła, wyrażać komplimenta modelowi, ilekroć zatrzymywano się przed dziełem artysty.
Musadieu nie zaniechał nigdy tej sposobności. Jego sąd znawcy wydelegowanego przez państwo, mając niejako znaczenie ulegalizowane, przejawiał się przy każdej sposobności; uważał sobie wprost za obowiązek podkreślać z całem przejęciem wyjątkową wartość tego dzieła.
— Istotnie — oświadczył — mojem zdaniem, jest to najpiękniejszy portret współczesny. Tyle w nim życia cudownego i wyrazu.
Hrabia de Guilleroy, którego ciągłe zachwyty nad tem płótnem utrwaliły w przekonaniu, że jest posiadaczem arcydzieła, podszedł bliżej i przez minutę czy dwie obaj współubiegali się w zużyciu wszystkich formułek znanych i utartych, dla określenia widocznych i zmyślonych zalet portretu.
Oczy wszystkich skierowane na ścianę wydawały się pełne zachwytu, a Olivier Bertin przyzwyczajony do tych pochwał i nie przywiązując do nich większej wagi, niż do przygodnego zapytania o zdrowie przy spotkaniu ze znajomym, poprawiał lampę, oświetlającą obraz, a ustawioną trochę krzywo przez służącego.
Zajęto miejsca, a hrabia zbliżył się do księżnej, która rzekła:
— Myślę, że mój siostrzeniec przyjdzie tu po mnie i pozwoli sobie poprosić o filiżankę herbaty.
Od pewnego czasu życzenia obojga spotykały się i odgadywały wzajemnie, jakkolwiek żadne z nich nie wypowiedziało się jaśniej, unikając nawet lekkich napomknień.
Brat księżnej de Mortemain, markiz de Farendal, doszczętnie niemal zrujnowawszy się grą, umarł skutkiem nieszczęśliwego upadku z konia, pozostawiając żonę i syna. Licząc obecnie lat dwadzieścia ośm, młody ten człowiek, jeden z najbardziej pożądanych aranżerów kotyljona w Europie, bo często wzywany do Wiednia i Londynu dla uświetnienia balów książęcych, mimo braku fortuny, przez swe stanowisko, rodzinę, nazwisko, koligacje niemal królewskie, był jednym z ludzi najbardziej godnych zazdrości w całym Paryżu.
Należało utrwalić tę sławę młodocianą tancerza i sportowca przez małżeństwo bogate, bardzo bogate, a następnie zamienić powodzenie salonowe na polityczne. Zostawszy posłem, markiz stanie się jedną z podpór tronu, doradcą króla i szefem któregoś ze stronnictw.
Księżna doskonale była poinformowana o olbrzymim majątku hrabiego de Guilleroy, roztropnego zbieracza fortuny, mieszczącego się w zwykłem mieszkaniu, gdy mógłby żyć po magnacku w najpiękniejszym bodaj pałacu Paryża. Wiedziała o jego spekulacjach zawsze szczęśliwych, o bystrym węchu finansisty, współudziale w interesach najintratniejszych, prowadzonych od lat dziesięciu i powzięła myśl ożenienia siostrzeńca z córką posła normandzkiego, któremu to małżeństwo córki zapewni wpływy wybitne w arystokratycznych kołach książęcych. Guilleroy, który ożeniwszy się bogato, dzięki swej zręczności zdobył majątek ogromny, żywił obecnie inne ambicje.
Wierzył w powrót króla i pragnął zapewnić sobie możność korzystania z tego wypadku w sposób najbardziej całkowity.
Jako zwykły poseł, nie mógł mieć wielkich widoków. Natomiast będąc teściem markiza de Farendal, którego przodkowie byli wiernymi i uprzywilejowanymi stronnikami rodziny królewskiej, odrazu najpierwsze zdobywał stanowisko.
Poza tem, przyjaźń księżnej okazywana jego żonie, nadawałaby temu związkowi charakter zażyłości bardzo pożądany; to też z obawy, by nie nawinęła się inna młoda dziewczyna, mogąca markizowi przypaść do gustu, sprowadził Anetkę, celem przyspieszenia wypadków.
Księżna, domyślając się jego zamiarów, użyczyła im swego cichego poparcia, i jakkolwiek nie uprzedzona o nagłem przybyciu młodej dziewczyny, zobowiązała siostrzeńca, by tegoż wieczoru przyszedł po nią do Guilleroyów, w ten sposób pragnąc go przyzwyczaić stopniowo do bywania w tym domu.
Po raz pierwszy hrabia z księżną w sposób dyplomatyczny dawali wyraz wzajemnym swym życzeniom, a rozstawszy się po chwili, czuli oboje, że zawarli ciche przymierze.
W drugim końcu salonu słychać było śmiechy. To Musadieu opowiadał baronowej de Corbelle o przedstawieniu ambasady murzyńskiej prezydentowi republiki; w tem lokaj zameldował markiza de Farendal.
Ukazał się w drzwiach i przystanął. Ruchem szybkim, często wykonywanym, wcisnął na prawe oko monokl, jakby dla ogarnięcia salonu, do którego wchodził, a może też dla zostawienia obecnym chwili czasu, by mu się przyjrzeli i zaakcentowania swego wejścia. Następnie, niedostrzegalnem drgnięciem policzka i brwi zsunął szkło zwisające na cieniuchnej czarnej jedwabnej nici i szybko podszedł do pani de Guilleroy, ucałował podaną rękę, głęboki składając ukłon. W ten sam sposób przywitał ciotkę, poczem kolejno ściskał ręce obecnych, wśród ukłonów przechodząc od jednego do drugiego ze swobodną elegancją wytwornego salonowca.
Był to mężczyzna rosły o wąsie rudawym, lekko już łysy, o postawie oficera, a manierach sportowca angielskiego. Na pierwsze spojrzenie czynił wrażenie jednego z tych ludzi, których wszystkie członki lepiej są wyćwiczone od głowy i którzy nie znają innych zamiłowań prócz tych, gdzie można przejawiać siłę fizyczną i zręczność. Niemniej posiadał wykształcenie, gdyż uczył się po dziś dzień i to z wielkiem natężeniem umysłu wszystkiego, co mu kiedyś może być potrzebnem: historji, namiętnie opanowując daty, a myląc się co do faktów samych, początkowych zasad ekonomji politycznej, koniecznych dla przyszłego posła, i wstępnych wiadomości socjologji, przystosowanej do użytku klas rządzących.
Musadieu go cenił, mówiąc: „To będzie kiedyś człowiek ze znaczeniem“. Bertin uznawał jego zręczność i siłę. Spotykali się w sali fechtunkowej, często bywali na tych samych polowaniach i razem nieraz jeździli konno po alejach Lasku. Zrodziła się więc między nimi sympatja, oparta na wspólności upodobań, owe instynktowne wolnomularstwo, dostarczające mężczyznom tematu do rozmowy, zarówno miłej dla jednego jak drugiego.
Przedstawiony Anetce Guilleroy, markiz w okamgnieniu domyślił się kombinacji ciotki i skłoniwszy się, obrzucił dziewczynę szybkiem spojrzeniem znawcy.
Uznał ją za wdzięczną, a przedewszystkiem bardzo obiecującą; jako aranżer tylu niezliczonych kotyljonów znał się bowiem doskonale na urodzie dziewczęcej i z niezawodną prawie pewnością umiał prze powiedzieć rozwój przyszły jej piękności, podobnie jak znawca wina, kosztujący trunek w procesie fermentowania.
Zamienił z nią kilka frazesów szablonowych, poczem usiadł obok baronowej do Corbelle, by półgłosem plotkować.
Towarzystwo pożegnało się wcześnie, a wówczas po zgaszeniu świateł, gdy Anetka się położyła, a służba odeszła do swych pokoi, hrabia de Guilleroy, przechadzając się po salonie oświetlonym dwiema tylko świecami, długo jeszcze zatrzymywał hrabinę drzemiącą na fotelu, by rozwinąć przed nią swe projekta, ułożyć plan postępowania, przewidzieć wszystkie kombinacje, możliwości i ewentualne środki kampanji.
Późno już było, gdy cofnął się do siebie, niezmiernie kontent z wieczoru, szepcząc do siebie:
— Zdaje mi się, że interes ubity.
„Kiedy przyjedziesz, drogi przyjacielu? Nie widziałam Cię od trzech dni i wydaje mi się, że to już bardzo długo. Córka zajmuje mi wiele czasu, wiesz jednak, że nie umiem się już obchodzić bez Ciebie“.
Malarz, kreślący szkice, w ciągłem poszukiwaniu tematu, ponownie odczytał bilecik hrabiny, poczem otworzył szufladkę sekretarzyka i złożył go na stosie innych listów, otrzymanych od niej w ciągu długiego okresu ich znajomości.
Prowadząc życie towarzyskie, przyzwyczaili się do spotykania niemal codziennie w jakimś salonie. Od czasu do czasu ona zachodziła do jego pracowni i nie przeszkadzając mu w zajęciu, godzinę lub dwie spędzała na fotelu, na którym mu ongi pozowała.
Obawiając się jednak potroszę obmowy służby, wolała codzienne te spotkania urządzać w jakimś salonie lub też u siebie.
Układali się poniekąd co do tych spotkań, które pani de Guilleroy uważała za coś całkiem naturalnego.
Co najmniej dwa razy tygodniowo malarz bywał u hrabiny na obiedzie, w towarzystwie najbliższych przyjaciół domu; w poniedziałki stale ją widywał w loży Opery; tu umawiali się co do najbliższego spotkania w którymś z salonów, gdzie przypadkowo zjawiali się o tej samej porze. Wiedząc, które wieczory spędza u siebie, zachodził na herbatę, czując się tak dobrze w jej pobliżu, pewny i bezpieczny w tem uczuciu dojrzałem, przyzwyczajony do widywania jej codziennie, spędzania z nią paru chwil, zamieniania paru słów i myśli, które go właśnie zajmowały. Bo jakkolwiek silny płomień miłości dawno już w nim przygasł, niemniej pozostała potrzeba nieprzeparta częstego jej widywania.
Pragnienie posiadania rodziny, domu ożywionego, wspólnych posiłków, wieczorów w towarzystwie dobrych znajomych, z którymi gawędzi się bez natężenia umysłu, to pragnienie obcowania zażyłego, drzemiące w każdem sercu ludzkiem, przez każdego starego kawalera obnoszone od domu do domu, by u każdego ze swych przyjaciół pozostawić cząstkę siebie samego, przydawało drobną dozę egoizmu do jego tyloletniego przywiązania. W domu tym, gdzie był kochanym, rozpieszczonym, gdzie we wszystkiem mu dogadzano, mógł wytchnąć i powetować sobie swą samotność.
Od trzech dni nie widział przyjaciół, którym przyjazd córki musiał pochłaniać wiele czasu i zaczynał się już nudzić, trochę nawet zirytowany, że go nie wzywają sam bowiem przez dyskrecję nie chciał się narzucać pierwszy.
Bilecik hrabiny nagle go ożywił i podniecił. Była trzecia po południu, więc postanowił pójść zaraz, by ją zastać w domu.
Przyzwany dzwonkiem, lokaj zjawił się we drzwiach.
Jaka pogoda Józefie?
— Śliczna, proszę pana.
— Gorąco?
— Tak, proszę pana.
— Białą kamizelkę, błękitny surdut i kapelusz popielaty.
Ubierał się zawsze bardzo elegancko u krawca o najlepszym guście; mimo to sam sposób ubierania się, ruchy i chód, biała kamizelka, ściskająca i poniekąd maskująca wydatność brzucha, pilśniowy szary kapelusz, wysoki i trochę zsunięty na bakier, na pierwsze wejrzenie wskazywały artystę i starego kawalera.
Gdy przybył do hrabiny, powiedziano mu, że właśnie wybiera się na spacer do Lasku. To mu zepsuło humor, lecz postanowił zaczekać.
Zaczął jak zwykle przechadzać się po salonie, krocząc od krzesła do krzesła, to znów od okna do ściany, w obszernej tej komnacie, nieco przyćmionej, skutkiem zapuszczonych storów. Na lekkich stolikach o nogach złoconych, w rozmyślnym nieładzie artystycznym leżały rozrzucone drobiazgi wszelkiego rodzaju, cacka bezużyteczne, śliczne i kosztowne. Były tu pudełeczka staroświeckie, kunsztownie wykonane w złocie, minjaturowe tabakierki, statuetki z kości słoniowej, rozmaite przedmioty wyrobu współczesnego, z matowego srebra, śmieszne i dziwaczne, w których przejawiał się gust angielski: maleńki piec kuchenny, na którym kot pił z rondla, papierośnica w kształcie kromki chleba, maszynka do kawy do przechowywania zapałek, następnie szkatułka zawierająca klejnoty dla lalki; branzolety, naszyjniki, pierścionki, broszki, kolczyki z brylantami, szafirami, rubinami, szmaragdami biżuterja mikroskopijna, zdająca się być dziełem liliputów.
Od czasu do czasu brał do ręki przedmiot, ofiarowany przez niego z okazji jakiejś rocznicy, obracał go w palcach, oglądał w roztargnieniu i znów odkładał.
W jednym kącie na stoliczku przed krągłą kanapką ułożone były książki rzadko otwierane, w cennej oprawie. Była tu także Revue des Deux Mondes, trochę przyniszczona o kartkach pozaginanych, świadczących, że w częstem była użyciu i inne pisma o kartkach nie przeciętych, jak Arts Modernes, które należy otrzymywać ze względu na abonament, wynoszący czterysta franków rocznie, a także Feuille libre, drobne pisemko w błękitnej okładce, opanowane przez poetów najmłodszych, t. zw. „Nerwowców“. Między oknami biureczko hrabiny, kokieteryjny sprzęcik z XVIII wieku; tu podczas przyjęć odpisywała na zapytania w kwestjach naglących. I kilka dzieł, książek najbardziej rozpowszechnionych, kształcących umysł i serce kobiety: Musset, Manon Lescaut, Werther; a dla wykazania, że nie jest się też obcym senzacjom bardziej skomplikowanym i misterjom psychologji, figurowały: Les Fleurs du mal, Le Rouge et le Noir, La femme au XVIII siecle, Adolphe.
Obok tych tomów, śliczne zwierciadełko ręczne, arcydzieło złotnictwa, o szkle wyłożonem na kawałku haftowanego aksamitu, co pozwalało podziwiać na stronie zewnętrznej, bajeczną robotę w złocie i srebrze.
Bertin wziął je do ręki i przeglądnął się. Od kilku lat gwałtownie się postarzał, a jakkolwiek utrzymywano, że twarz jego stała się bardziej oryginalną niż dawniej, zasmucała go przecież zbytnia wydatność policzków i fałdująca się skóra.
Drzwi otworzyły się za jego plecyma.
— Dzień dobry panu przywitała Anetka.
— Dzień dobry, mała. Jakże się miewasz?
— Bardzo dobrze, a pan?
— Jakto, więc nie chcesz mnie tykać?
— Nie, doprawdy, to mnie krępuje.
— Dajże pokój.
— Kiedy nie mogę. Pan mnie onieśmiela.
— A to czemu?
— Bo... bo... pan nie jest do tego ani dość młody ani dość stary.
Malarz zaczął się śmiać.
Wobec takiego argumentu, nie mogę już nalegać.
Zaczerwieniła się gwałtownie aż po włosy i całkiem zmieszana dodała:
— Mama poleciła mi powiedzieć panu, że zaraz przyjdzie i poprosić, czy nie zechciałby nam pan towarzyszyć do Lasku.
— Bardzo chętnie. Czy jeszcze ktoś jedzie? Tylko księżna de Mortemain.
— Bardzo dobrze; jedziemy więc razem.
— Pozwoli pan, że pójdę włożyć kapelusz.
— Dobrze, dziecino!
Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, weszła hrabina, w woalce, gotowa do wyjścia. Wyciągnęła doń obydwie ręce.
— Wcale się nie pokazujesz? Co to ma znaczyć?
— Nie chciałem przeszkadzać.
— Olivierze...
W intonacji tego imienia zawarła wszystkie wyrzuty i całą głąb przywiązania.
— Jesteś najlepszą istotą na świecie szepnął wzruszony.
Po zażegnaniu tej drobnej utarczki serdecznej, podjęła tonem konwersacji towarzyskiej:
— Wstąpimy po księżnę i przejedziemy się razem po Lasku. Trzeba to wszystko pokazać Anetce.
Kareta czekała przed bramą.
Bertin zajął miejsce naprzeciw obydwu pań, i powóz ruszył wśród szczęku podków, uderzających o bruk.
Wzdłuż długiego bulwaru, wiodącego na plac Magdaleny, rozkosz i czar nowej wiosny zdawały się spływać na wszystko co żyje.
Powietrze w miarę ciepłe i jasne promienie słońca nadawały mężczyznom wygląd odświętny, kobietom wyraz zakochania, do skoków radosnych pobudzając uliczników i małych kuchcików w bieli, którzy ustawiwszy kosze z prowiantami na ławach, uganiali i bawili się ze swymi braćmi, bezczynnymi gapiami. Psy podniecone, zdawały się kędyś spieszyć; kanarki odźwiernych wrzeszczały co sił; tylko stare szkapy fiakierskie wlokły się jak zwykle w tempie ociężałem zdechlaków.
Hrabina szepnęła:
— Co za cudny dzień! Jak rozkosznie żyć na świecie.
W pełnem świetle malarz przyglądał się matce i córce. Tak, różniły się między sobą, a równocześnie były tak podobne, że jedna była najwyraźniej ciągiem dalszym drugiej, z tej samej krwi i ciała, świecie.tem samem pulsujące życiem. Zwłaszcza oczy, te oczy błękitne, upstrzone drobnemi czarnemi punkcikami, o błękicie tak intenzywnym u córki, nieco spłowiałym u matki, skierowywały nań takie same spojrzenie, ilekroć o coś pytał, każąc mu bezwiednie tej samej od obydwóch wyczekiwać odpowiedzi. I był nieco zdziwiony, słuchając ich śmiechu i gawędki, że ma oto przed sobą dwie kobiety całkiem różne, z których jedna już żyła, a druga zaczyna dopiero żyć. Nie, niepodobna teraz przewidzieć, co stanie się z tego dziecka, gdy młody jego umysł, pod wpływem zamiłowań i instynktów dotąd jeszcze uśpionych, rozbudzi się i rozwinie pod naciskiem zdarzeń życiowych. Oto mała osóbka, całkiem nowa, wchodząca w życie, gotowa do miłości i innych hazardów, nieznająca i nieznana, wyruszająca z portu niby okręt, gdy matka zawija już do przystani, przebywszy obszar życia i miłości!
Wzruszyła go myśl, że jego to właśnie wybrała, dotąd przenosząc nad wszystkich innych, ta kobieta ciągle jeszcze piękna, kołysana oto w pysznej karecie w pogodny dzień wiośniany.
Spojrzeniem wyraził jej swą wdzięczność, co natychmiast zrozumiała, lekkiem muśnięciem jedwabi składając mu podziękę.
On z kolei szepnął:
— Ach tak! dzień przecudowny!
Zabrawszy księżnę, przebyli Sekwanę i wyjechali na Pola Elizejskie, w tłuku pojazdów kierując się w stronę Łuku Triumfalnego.
Anetka siedziała teraz obok Oliviera, chciwemi naiwnemi oczyma ogarniając tę falę nieskończoną powozów. Od czasu do czasu, gdy matka i księżna lekkiem skinieniem głowy odwzajemniały ukłon, pytała: „Kto to?“ Odpowiadały: „Pontaiglinowie“, lub „Paicelci“, „księżna de Lochrist“, „piękna Madeliere“ i t. d.
Wjechali w aleję Lasku, wśród nieustającego turkotu kół. Pojazdy, trochę mniej stłoczone niż koło Łuku Triumfalnego, zdawały się współzawodniczyć w wyścigu bez końca. Fiakry, powozy, karety ciężkie, herbowe, wymijały się ustawicznie, nagle wyprzedzone przez lekką jednokonkę, unoszącą z szaloną szybkością poprzez cały ten wirujący tłum arystokracji, mieszczaństwa, mieszaninę wszystkich klas sfer, hierarchij, młodą kobietę, o minie hardej, w jasnej, wyzywającej tualecie, pozostawiającej za sobą smugę perfumy egzotycznej.
— Co to za pani? zagadnęła Anetka.
— Nie znam jej — odparł Bertin, gdy księżna i hrabina zamieniły uśmiech znaczący.
Drzewa okrywały się zielenią, słowiki tak gęsto zagnieżdżone w tym ogrodzie paryskim śpiewały w okół, a zrównawszy się w pobliżu jeziora z szeregiem powozów, których koła niemal się dotykały, jadący ustawicznie wymieniali ukłony, uśmiechy i miłe słówka. Cała ta kawalkada pojazdów robiła teraz wrażenie lekkiego falowania łódek, zajętych przez bardzo grzeczne panie i panów. Księżna, której głowa ustawicznie się pochylała w odpowiedzi na rozliczne ukłony, zdawała się niejako odbywać rewję i przypominać sobie przy tej sposobności wszystko, co wiedziała, myślała lub domyślała się tylko o ludziach w ten sposób przed nią defilujących.
— Widzisz maleńka, oto piękna pani Mandelière, uznana piękność Republiki.
W powoziku lekkim, kokieteryjnym, piękność Republiki, pozornie obojętna na tę sławę jednomyślnie zdobytą, pozwalała podziwiać swe duże posępne oczy, niskie czoło pod szyszakiem czarnych włosów i usta lubieżne, trochę za pełne.
zauważył Bertin.
— Bardzo jednak piękna Hrabina nie lubiła, gdy zachwycał się urodą innych kobiet. Lekko więc wzruszyła ramionami, nie dając odpowiedzi.
Natomiast córka, w której nagle zbudził się instynkt współzawodnictwa, ośmieliła się zauważyć:
— Ja tego nie widzę.
Malarz się odwrócił.
— Jakto, nie wydaje ci się piękną? Nie; wygląda, jakby ją umaczano w atramencie.
Księżna śmiała się, zachwycona.
— Brawo, mała. Od lat sześciu większa połowa mężczyzn w Paryżu bije pokłony przed tą murzynką! Mam wrażenie, że poprostu z nas szydzą. Spójrz raczej na hrabinę de Lochrist.
Sama jedna w karocy, z białym pudlem u stóp, delikatna jak minjaturka, blondynka o ciemnych oczach i rysach subtelnie rzeźbionych, od pięciu czy sześciu lat będąc przedmiotem zachwytów ogólnych, hrabina kłaniała się w okół z uśmiechem na ustach.
Anetka jednak i tym razem nie była oczarowaną.
— Och! zauważyła. nie jest już całkiem świeża.
Bertin, który w codziennie się powtarzających sporach na temat dwóch rywalek, nie należał do stronników hrabiny de Lochrist, zirytował się nagle nietolerancją tego podlotka.
— U djaska! Można się nią zachwycać mniej lub więcej, ale przyznać trzeba, że jest prześliczna, a tobie życzę, byś jej kiedyś dorównała.
— Daj pan pokój! — wmieszała się księżna. — Wiadomo, że pan zauważa kobiety wtedy dopiero, gdy minęły już trzydziestkę. Dziecko ma rację, pan nie zna się na wdzięku świeżości.
Odparł żywo:
— Istotnie, bo kobieta późno dopiero staje się piękną, gdy osiągnie pełnię wyrazu.
I rozwijając myśl, że pierwsza świeżość jest tylko pokostem piękności dojrzewającej, dowodził, że światowcy doświadczeni mają rację, mało zwracając uwagi na kobiety młode w pierwszem stadjum urody, berło „piękności“ przyznając kobietom w ostatnim okresie rozkwitu.
Hrabina zadowolona, zauważyła:
— Ma słuszność, sądzi z punktu widzenia artysty. Młoda twarz jest śliczniutka, lecz zawsze trochę banalna.
A malarz w dalszym ciągu upierał się przy swojem, dowodząc, w jakim okresie twarz kobieca, tracąc zwolna wdzięk nieokreślony młodości, nabiera właściwego wyrazu, linij i charakteru.
Za każdem jego słowem hrabina potakiwała lekkim ruchem głowy; a im namiętniej, z zapałem adwokata broniącego sprawy podejrzanej rozwijał swe poglądy, tem żywiej popierała go spojrzeniem i gestem, jak gdyby zawarli byli wzajem ciche przymierze przeciw niebezpieczeństwu niewidzialnemu a groźnemu.
Anetka wcale nie słuchała, cała zajęta patrzeniem. Jej twarzyczka, zazwyczaj uśmiechnięta, stawała się poważną; oszołomiona ruchem i gwarem otoczenia zamilkła. To słońce, liście, powozy, całe to życie bogate i wesołe, wszystko stoi dla niej otworem.
Co dnia będzie tu przyjeżdżać, jako znana, witana, otaczana zazdrością; a mężczyźni patrząc na nią, będą się może zachwycać jej urodą. Oczyma szukała w tłumie mężczyzn i kobiet, pociągających ją najwyższą elegancją i pytała o ich nazwiska, zajęta wyłącznie dźwiękiem tych zgłosek, wywołujących w niej niekiedy echo czci i szacunku, gdy znała je już poprzednio z prasy lub historji. Nie umiała się oswoić z tą defiladą znakomitości, nie mogąc nawet uwierzyć, że istotnie przeciągają obok niej, jak gdyby na uroczystem jakiemś przedstawieniu. Dorożki budziły w niej uczucie niesmaku i wzgardy, psuły całość wrażenia. Nagle też zawołała:
— Sądzę, że nie powinno się tu dopuszczać innych powozów, prócz prywatnych.
Bertin odparł:
— A cóż panienka pocznie z równością, wolnością i braterstwem?
Wzruszyła lekko ramionami, co miało znaczyć: „cóż mnie to obchodzi?“ i rzekła:
— Dla dorożek możnaby wyznaczyć inne miejsce, naprzykład lasek Vincennes.
— Spóźniłaś się moje dziecko ze swemi poglądami i nie wiesz, że całkowicie nurzamy się w demokracji. Zresztą, jeśli chcesz widzieć Lasek wolny od wszelkiej przymieszki, to trzeba przyjść rano, a wtedy spotkasz tu sam kwiat, najwyższy kwiat dobrego towarzystwa.
I nakreślił obraz, który tak dobrze odtwarzał na płótnie Lasek o godzinie porannej, zaludniony paniczykami i amazonkami z najwyższej arystokracji, gdzie wszyscy się znają po imieniu, przydomkach, paranteli, tytułach, zaletach i wadach, jak gdyby wszyscy mieszkali pod wspólnym dachem lub w małem miasteczku.
— Pan tu często przebywa o tej porze? — spytała.
— Bardzo; to istotnie najpiękniejsze z całego Paryża.
— Pan tu jeździ konno?
— Oczywiście.
— A popołudniu składa pan zapewne wizyty?
— Tak.
— Więc kiedy pan pracuje?
— Och, pracuję... niekiedy, zresztą wybrałem rodzaj, odpowiadający mym zamiłowaniom! Ponieważ jestem portrecistą pięknych dam, więc muszę je widywać i poniekąd im też towarzyszyć.
Całkiem poważnie, bez cienia uśmiechu, mruknęła:
— Konno i pieszo?
Spojrzał na nią z ukosa z wyrazem zadowolenia, jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie, już dowcipna, będzie wcale niczego“.
Chłodny podmuch wiatru, przychodzący z bardzo daleka, musnął pola, zaledwie przebudzone do życia wiosennego; i cały lasek zadrżał, ten lasek kokieteryjny, rozpieszczony, lasek światowców.
Przez kilka sekund dreszczyk ten wprawiał w drżenie wątłe listkowie drzew i okrycia na ramionach damm. Wszystkie kobiety, ruchem niemal tym samym, podciągnęły je na ramiona i szyję, a konie podniecone tym chłodnym powiewem, jakby lekkiem uderzeniem bicza, przyspieszyły biegu.
Wśród srebrnego podźwięku łańcuszków munsztukowych pojazdy zawracały ku miastu, oświetlone skośnemi promieniami zachodu słońca.
— Pan teraz do domu? zagadnęła hrabina, znająca dobrze przyzwyczajenia malarza.
— Nie; pójdę do klubu.
— To pana odwieziemy po drodze?
— Chętnie skorzystam.
— A kiedy zostaniemy wraz z księżną zaproszone na śniadanie?
— Proszę wymienić najbliższy wolny dzień.
Ten uprzywilejowany malarz paryżanek, w kole swych wielbicieli znany jako „Watteau realistyczny“, przez potwarców zaś przezwany „fotografem sukien i płaszczy“, od czasu do czasu zapraszał piękne damy, których rysy utrwalał na płótnie, a także inne, znane ogólnie i podziwiane, a te śniadanka i obiady w mieszkaniu kawalerskiem były zawsze bardzo zajmujące.
— Powiedzmy pojutrze! Czy kochanej księżnej dzień ten odpowiada? — spytała pani de Guilleroy.
— Ależ oczywiście! Jaka pani miła! Pan Bertin nigdy o mnie nie pamięta, urządzając te przyjęcia. Znać, że nie jestem już młoda.
Hrabina, przyzwyczajona uważać dom malarza poniekąd za własny, dodała:
— Więc tylko nas czworo, czwórka z karety; księżna, Anetka, ja i pan. Nieprawdaż mistrzu?
— Tylko nas czworo! — odparł, zeskakując z powozu. — I każę przygotować raki po alzacku.
— Och, popsujesz pan moją małą.
Skłonił się raz jeszcze od stopnia powozu, poczem wszedł żywo do wielkiej bramy Klubu, w westybulu złożył okrycie i kapelusz, obsługiwany przez dwóch lokai, którzy na jego widok zerwali się z miejsc, jak żołnierze za wejściem oficera; następnie wszedł szerokiemi schodami na piętro, minął drugą straż służących w krótkich spodniach, pchnął pierwsze drzwi i nagle uczuł się podniecony jak młodzieniec, dosłyszawszy z drugiego końca sali szczęk ustawiczny szpad, komendę i okrzyki: — Trafił. — Kolej na mnie. — Chybił. — Trafił. — Teraz pan.
— W sali fechtunkowej, szermierze ubrani na szaro, w skórzanych kurtkach i spodniach spiętych ponad kostkami, mając na brzuchu rodzaj fartuchów, z jedną ręką wzniesioną, w drugiej, wyolbrzymionej przez rękawicę trzymając drobną i giętką szpadę, wyciągali się i prostowali z śmigłą gibkością kauczukowych pajaców.
Inni wypoczywali, rozmawiali, zadyszani jeszcze, czerwoni, spoceni, chustkami wycierając pot z czoła i szyi; inni siedząc na kanapach biegnących w okół sali, przyglądali się zapaśnikom.
Bertin uśmiechając się z zadowolenia, zacierał ręce.
— Zamawiam pana dla siebie — zawołał doń baron de Baverie.
— Z przyjemnością.
— I przeszedł do gabinetu, by się przebrać.
Od długiego czasu nie czuł się tak rzeźkim i silnym: pewny też powodzenia, spieszył się z przebieraniem jak uczniak dążący na plac zabawy. Stanąwszy na przeciw przeciwnika, zaatakował go tak energicznie, że w ciągu dziesięciu minut dosięgnął go jedenaście razy, aż baron zmęczony prosić musiał o łaskę. Następnie zmierzył się jeszcze z Punisimontem i Maldautem.
Zimny tusz, którym następnie odświeżył dyszące ciało, przypomniał mu kąpiele, brane w dwudziestym roku życia, gdy z wysokiego podmiejskiego mostu Sekwany późną już jesienią rzucał się głową na dół w nurt rzeki, w najwyższe zdumienie wprawiając mieszczuchów.
— Zostajesz tu na obiad? — spytał Maldaut,
— Tak.
— Mamy stół zamówiony: ja, Liverdy, Rocdiane i Lauda. Spiesz się, bo już kwadrans na ósmą.
W jadalni, pełnej mężczyzn, gwarno było jak w ulu.
Byli tu wszyscy włóczędzy nocni Paryża, bezczynni i zajęci, wszyscy ci, co od siódmej wieczorem, nie wiedząc co począć, przychodzą na obiad do klubu, by przy sposobności lub przypadkiem przyczepić się do czegoś lub kogoś.
Gdy pięciu przyjaciół zasiadło przy stole, bankier Liverdy, mężczyzna czterdziestoletni, silny i przysadkowaty, rzekł do Bertina:
— Pan dziś byłeś wściekły podczas zapasów.
Malarz odparł:
— Tak, dziś mógłbym dokonać rzeczy nadzwyczajnych.
Tamci się uśmiechnęli, a pejzażysta Maldaut, drobny, łysy człowieczek o siwej brodzie, tonem subtelnym zauważył:
— I ja dziś czuję przypływ soków wiosennych; to mi pozwoli puścić kilka listków, powiedzmy z pół tuzina, bo reszta rozpłynie się w sentymencie, nigdy nie doprowadzając do owoców.
Markiz de Rocdiane i hrabia de Lauda wyrazili mu swe współczucie. Obaj starsi od niego, jakkolwiek najwprawniejsze nawet oko nie mogłoby określić ich wieku, sportsmani, jeźdźcy i zapaśnicy, dzięki nieustannym ćwiczeniom zachowawszy organizm żelazny przechwalali się, że pod każdym względem czują się młodszymi od zdenerwowanych zdechlaczków młodej generacji.
Rocdiane, potomek dobrej rasy, bywający we wszystkich salonach, mimo rozmaitych trochę podejrzanych intryżek pieniężnych, co zdaniem Bertina było dość zrozumiałe ze względu na całą atmosferę intrygi, w jakiej upływało mu życie; człowiek żonaty, separowany od żony, która mu wypłacała stałą rentę, nadto administrator banków belgijskich i portugalskich, wysoko nosił swą energiczną głowę Don Kiszota i lekko przyćmiony honor gentlemana do wszystkiego, od czasu do czasu oczyszczającego krew w pojedynku.
Hrabia de Lauda, poczciwy kolos, dumny ze swej postawy i silnych bar, jakkolwiek żonaty i ojciec dwojga dzieci, z wielkim tylko trudem zdecydował się na spożywanie trzech obiadów tygodniowo w kółku rodzinnem; poza tem przesiadywał w klubie, w gronie przyjaciół, spędziwszy wpierw parę godzin w sali fechtunku.
— Klub jest rodziną — mawiał do tych, którzy jej sobie jeszcze nie stworzyli, tych, którzy jej nigdy nie stworzą, wreszcie tych, którzy się znudzili na łonie swej własnej.
Rozmowa, zapoczątkowana, rozdziałem o kobietach, płynęła wartkim tokiem anegdotycznych wspomnień, przechwałek, dochodząc do niedyskretnych konfidencyj.
Markiz de Rocdiane napomknieniami wyraźnemi pozwalał się domyślać swych kochanek wśród dam salonowych, których nazwisk nie wymieniał, by je tem łacniej odgadywano. Bankier Liverdy określał swoje po imieniu, opowiadając: „Byłem właśnie na najlepszej drodze z żoną pewnego dyplomaty. Jednego wieczora, żegnając ją, rzekłem: Moja Małgosiu...“ Przerwał wobec znaczących uśmiechów, poczem podjął: „Ha! widzę, że się zdradziłem. Właściwie należałoby każdą kobietę nazywać, powiedzmy, Zosią“.
Olivier Bertin, bardzo dyskretny, na natrętne, pytania przyjaciół, miał zwyczaj odpowiadać niezmiennie:
— Ja się zadawalniam modelkami.
Udawali, że mu wierzą, a Lauda, niewybredny uganiacz za spódniczkami, egzaltował się na myśl o wszystkich tych ślicznych dziewczynach z ulicy, obnażających się przed malarzem za dziesięć franków od godziny.
W miarę wypróżniania butelek, wszyscy ci szpakowaci — jak ich nazywali młodzi ludzie z klubu — wszyscy ci szpakowaci, o twarzach zaczerwienionych, rozpłomieniali się namiętną żądzą pragnień i porywów fermentujących.
Rocdiane po czarnej kawie popadł znów w niedyskrecje bardziej prawdopodobne i zapominając o damach z towarzystwa, począł sławić zwyczajne kokoty.
— Paryż — dowodził, z kielichem w ręku — jest jedynem miastem, gdzie człowiek pięćdziesięcioletni, o ile tylko zdołał się zakonserwować, znajdzie zawsze gamratkę ośmnastoletnią, piękną jak anioł, i gotową go pokochać.
Lauda odnajdując swego prawdziwego Rocdiana dopiero po odpowiedniej dozie likierów, potakiwał mu z głębokiem przekonaniem, wyliczając dziewczątka, dotychczas otaczające go miłością.
Liverdy jednak bardziej sceptyczny, utrzymujący, że doskonale zna kobiety, mruknął:
— Tak, one ci to wmawiają.
Lauda zaprotestował:
— Przepraszam cię, mój drogi, dowodzą tego.
— Takie dowody nie mają żadnej wartości.
— Mnie one wystarczają.
Rocdiane wykrzyknął:
— Kiedy one tak myślą, u djaska! Czy sądzicie, że taka dwudziestoletnia, śliczna łajdaczka, prowadząca swe rzemiosło od pięciu lub sześciu lat, i to w Paryżu, gdzie wszystkie nasze wąsiska wyuczyły ją a równocześnie zdegustowały do pocałunków, myślicie, że taka potrafi jeszcze rozróżniać między mężczyzną trzydziestoletnim a sześćdziesięcioletnim? Blaga! Za wielu ich widziała i znała. Gotówem się nawet założyć, że w głębi serca woli starego bankiera od młodego gogatka. Alboż wie, alboż się zastanawia nad tem? Czy mężczyźni mają pod tym względem wiek określony? Mój drogi, toż my się przecież odmładzamy siwiejąc, a im bardziej siwiejemy, tembardziej nas zapewniają, że nas kochają, tembardziej nam to okazują, a my tembardziej wierzymy.
Wstali od stołu, mocno podnieceni alkoholem, a gotowi ruszyć na wszelkie podboje, zastanawiali się nad spędzeniem wieczoru. Bertin wspomniał cyrk, Rocdiane tor wyścigowy, Maldaut „Eden“, a Lauda „Folles-Bergéres“, gdy nagle doleciał ich odgłos strojenia skrzypiec.
— Toż to dzisiaj muzyka w klubie — przypomniał Rocdiane.
— Tak potwierdził Bertin — gdybyśmy tak weszli na parę chwil??
— Zgoda.
Minęli wielką salę, salę bilardową, salę gier, aż doszli .o rodzaju loży, umieszczonej ponad galerją orkiestry, Czterech panów wgłębionych w fotele oczekiwało już z wyrazem skupienia; na parterze zaś, wśród pustych szeregów krzeseł, jakich dziesięciu mężczyzn stojące lub siedzące zabawiało się gawędką.
Dyrygent smyczkiem lekko uderzył w pulpit: zaczynano.
Oliwier Bertin namiętnie lubił muzykę, jak niektórzy ludzie opjum; usposabiała go do marzeń.
Pierwsze dźwięki instrumentów wprawiały go w rodzaj upojenia nerwowego, w nieprawdopodobnym stopniu wyczulającemu ciało i umysł. Wyobraźnia jego bujała jak szalona, upojona melodja, poprzez łagodną zadumę i marzenia. Z przymkniętemi oczyma, założywszy noga na nogę, znieruchomiały, wchłaniał dźwięki, wyraźnie widząc rzeczy rozgrywające się przed jego oczyma i w duszy.
Orkiestra grała symfonję Haydna, a malarz przesłoniwszy oczy powiekami, ujrzał przed sobą Lasek, tłoczące się w okół pojazdy, a naprzeciw w głębi karocy, hrabinę z córką. Słyszał ich głosy, chwytał słowa wyrzeczone, czuł ruch karety, wdychając świeżą woń młodego listkowia.
Sąsiad trzykrotnie przerywał tę wizję, zadając mu jakieś pytanie i trzykrotnie znów się rozpoczęła odnowa, podobnie jak po dłuższej podróży morskiej, człowiek jeszcze w łóżku doznaje uczucia dalszego kołysania się na fali.
Wizja ta przeciągała się, wydłużała w podróż daleką w ciągłem towarzystwie tych dwóch kobiet, już to w pociągu, już też w nieznanych jakichś hotelach. Dopóki muzyka grała, towarzyszyły mu bezustannie, jak gdyby w ciągu owego spaceru odbytego w pełnem słońcu, obraz dwóch tych twarzy utrwalił się był na siatkówce jego oka.
Nagła cisza, następnie stukot odsuwanych krzeseł rozprószyły ten obłok senny i ujrzał uśpionych obok siebie czterech przyjaciół; twarze ich miały śmieszny wyraz uwagi, zakrzepłej w sen.
Zbudziwszy ich spytał:
— I cóż? Co teraz?
— Co do mnie — szczerze odparł Rocdiane — to miałbym ochotę drzemać tu jeszcze przez chwilę.
— Ja także — dodał Lauda.
Bertin wstał.
— W takim razie, ja wracam do domu, jestem trochę zmęczony.
W rzeczywistości czuł się raczej podnieconym, lecz chciał odejść, z obawy przed zwykłem zakończeniem wieczorów w klubie przy stoliku karcianym.
Wrócił więc do siebie, a po nocy spędzonej w ogromnem napięciu nerwów, jednej z tych nocy, wprawiających artystów w ów stan spotęgowanej czynności umysłowej, zwanej natchnieniem, postanowił nie wychodzić wcale i pracować aż do wieczora.
Dzień miał znakomity, jeden z tych dni twórczości płodnej, gdy myśl zdaje się niejako spływać do rąk i sama przez się utrwalać na płótnie.
Przy drzwiach zamkniętych, odcięty od świata, w zacisznej atmosferze pracowni, z jasnem spojrzeniem i umysłem, podniecony, ożywiony, zażywał szczęścia dostępnego jedynie artystom: szczęścia płodzenia swych dzieł w radości. W ciągu tych godzin pracy nic już dlań nie istniało, prócz kawałka płótna, na którem rodził się obraz pod delikatnym dotknięciem pendzla, a w owych przełomowych chwilach płodności doznawał nieznanego a błogiego uczucia, płynącego z bujności życia upajającej i rozlewnej. Wieczorem czując się złamanym, jakby po świętym jakimś trudzie, udał się na spoczynek, z przyjemną myślą o jutrzejszem śniadaniu.
Stół przyozdobiony był kwiatami, a menu najstaranniej dobrane dla pani de Guilleroy, bardzo wybrednej smakoszki; mimo protestu energicznego lecz krótkiego, malarz zmusił też swych gości do szampana.
— Mała się upije! — protestowała hrabina.
Księżna zaś pobłażliwie odparła:
— Mój Boże! raz przecież musi zacząć.
Wracając do pracowni wszyscy byli nieco podochoceni, tą wesołością lekką, zdającą się jakoby dodawać skrzydeł.
Księżna i hrabina, mając wziąć udział w posiedzeniu Komitetu Matek francuskich, chciały wpierw odwieźć Anetkę do domu, lecz Bertin zaofiarował się odprowadzić ją pieszo przez bulwar Malesherbes.
— Chodźmy najdłuższą drogą — prosiła Anetka, gdy oboje wyszli na ulicę.
— Czy chcesz się trochę powałęsać po parku Monceau? Bardzo ładny zakątek; będziemy się przyglądać dzieciakom i mamkom.
— To dobrze, chodźmy tamtędy.
Aleją Velasqueza doszli do bramy złoconej i monumentalnej, oznaczającej wejście do tego cacka, jakiem jest ów park elegancki, w samem centrum Paryża, w okoleniu pierwszorzędnych pałacy roztaczający czar zieleni i świeżości.
Wzdłuż szerokich alei, biegnących obok trawników i klombów, tłum mężczyzn i kobiet siedząc na żelaznych krzesłach, przygląda się przechodniom, na wąskich zaś ścieżynkach, wężowo wijących się niby strumyczki w cieniu drzew, mnóstwo dzieciaków grzebie się w piasku, biega i skacze pod obojętnym wzrokiem piastunek lub niespokojnem spojrzeniem matek. Olbrzymie drzewa, zaokrąglające się u szczytów w przepyszne sklepienie liści, wyniosłe kasztany, w których ciężką zieleń miesza się winna latorośl, czerwona lub biała, dostojne klony i dekoratywne jawory o pniach szczególnie powykręcanych, czarującej perspektywy użyczają falistym gazonom.
W powietrzu ciepło; turkawki gruchają na gałęziach, przenosząc się z jednego wierzchołka na drugi, gdy wróble kąpią się w tęczy, wyczarowanej przez słońce w świetlistym pyle wody, zraszającej trawniki.
Białe posągi zastygłe na swych cokółach wydają się szczęśliwe wśród tej świeżej zieleni. Młody chłopiec w marmurze wyciąga sobie z nogi cierń, który jakoby dopiero co był sobie wbił, goniąc za Djaną, uciekającą oto w stronę jeziorka uwięzionego w gaiku, gdzie ukrywają się ruiny świątyni.
Inne posągi trwają w uścisku miłosnym, lub też chłodne dumają pośród klombów, rękoma obejmując kolano. Po pięknych skałach wodospad pieni się i szumi. Drzewo ogołocone niby kolumna, użycza podpory bluszczom; na grobie jakimś widnieje napis. Kolumnada kamieni ustawionych na gazonach, nie przypomina już Akropolu, podobnie jak elegancki ten park nie przypomina dzikich borów.
Czarowny, sztucznie stworzony zakątek, gdzie mieszczanie przychodzą oglądać kwiaty wyhodowane w cieplarniach i podziwiać śliczne widowisko zaaranżowane w centrum Paryża przez przyrodę, podobnie jak chodzi się do teatru, by podziwiać widowisko życia.
Olivier Bertin od szeregu lat przychodził niemal codziennie do tego parku uprzywilejowanego, by obserwować paryżankę w najodpowiedniejszej dla niej oprawie. „To park stworzony dla pięknych toalet“ — zwykł mawiać — ludzie źle ubrani wprowadzają tu istotnie zgrzyt dysonansu. I wałęsał się godzinami, znając zarówno wszystkie rośliny, jak i codziennych spacerowiczów.
— Szedł obok Anetki wzdłuż alei, roztargniony barwnym obrazem parku.
— Och, amorek! — zawołała.
Przyglądała się chłopczykowi o jasnych loczkach, który również obejmował ją spojrzeniem błękitnych oczu z wyrazem zdziwienia i zachwytu.
Następnie przyglądała się grupce innych dzieci, a przyjemność patrzenia na te żywe laleczki w zwojach wstążek, rozbudziła w niej gadatliwość.
Drobnemi kroczkami drepcząc obok Bertina, udzielała mu swych uwag i spostrzeżeń nad dziećmi, piastunkami i matkami. Dzieciaki dobrze wyglądające, wyrywały jej okrzyki radości, na widok mizernych uczuwała litość.
Słuchał, lepiej się bawiąc nią niż dzieciakami, nie zapominając jednak o swej sztuce. „Czarujące!“ szepnął, postanawiając wymalować obraz, któryby przedstawiał zakątek parku z wieńcem piastunek, matek i dzieci. Dziwne, że dotąd o tem nie pomyślał!
— Lubisz tych małych nicponiów? — spytał.
— Och, przepadam za nimi.
Patrząc na jej ożywioną twarz czuł, że najchętniej chwytałaby te dzieciaki jedno po drugiem, by je ściskać i pieścić, wiedziona instynktem przyszłego macierzyństwa; i dziwił się w duszy tej skłonności tajemnej, ukrytej w ciele każdej kobiety.
Widząc, że jest usposobiona do rozmowy, zaczął ją wypytywać o jej upodobania. Z czarującą naiwnością wyznała, że pragnie gorąco powodzenia i sławy salonowej, i że chciałaby mieć piękne konie, na których znała się zresztą jak fachowiec, gdyż w dobrach ojca kwitła na wielką skalę hodowla koni rasowych; o narzeczonego natomiast nie troszczyła się więcej niż o mieszkanie, które zawsze można dostać wśród tylu lokali do wynajęcia.
Zbliżali się do jeziora, po którem zwolna pływały dwa łabędzie i sześć kaczek, czystych i spokojnych jak gdyby były z porcelany; poczem przeszli obok młodej kobiety, siedzącej na krześle, z książką otwartą na kolanach, zapatrzonej w dal i widocznie pogrążonej w zadumie.
Siedziała nieruchoma jakby jakaś figura z wosku. Brzydka, skromnie ubrana, nie myśląc widocznie o podbojach, prawdopodobnie biedna nauczycielka, oddaliła się widocznie w krainę marzeń, pociągnięta zapewne lekturą, która rzuciła czar na jej serce. Niewątpliwie snuła własne nadzieje i pragnienia, rozkołysane wątkiem opowieści.
Bertin przystanął zdumiony:
— To ładnie oderwać się w ten sposób od rzeczywistości.
Przeszli obok niej, następnie wrócili i raz jeszcze przeszli, wcale przez nią niezauważeni, tak całkowicie pochłonięta była lotem swej myśli odbiegłej.
Malarz zagadnął:
— Powiedz mała! czyby cię to nudziło, gdybyś mi raz czy dwa pozowała do obrazu?
— Wcale nie, przeciwnie!
— Więc przypatrz się dobrze tej pannie, goniącej swe marzenia.
— Tej, co tu siedzi?
Tak. Usiądzież tak samo na krześle, otworzysz książkę na kolanach i spróbujesz przybrać taki wyraz jak ona. Czy marzyłaś tak kiedy na jawie?
— O tak.
— A o czem?
Próbował ją skłonić do wyznań, dotyczących jej tajnych wycieczek w królestwo rojeń, lecz nie chciała odpowiadać, odwracała rozmowę, goniła okiem kaczki, chwytające rzucany im z brzegu chleb i zdawała się zmieszaną, jak gdyby pytaniem swem dotknął był w niej struny drażliwej.
Następnie, chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy, zaczęła opowiadać o swem dotychczasowem życiu w Roncières, o babce, której musiała co dnia głośno czytywać, i która zapewne czuje się teraz bardzo osamotnioną i smutną.
Słuchając jej szczebiotu, malarz czuł się wesół jak ptak, wesół, jak nim nie był nigdy. Wszystko co mówiła, błahostki, drobiazgi, mało ważne szczególiki z codziennego życia dzieweczki, zajmowały go i bawiły.
— Usiądźmy — zaproponował.
Usiedli w pobliżu wody. A dwa łabędzie podpłynęły ku nim, spodziewając się jakiegoś pożywienia.
Bertin czuł budzące się w nim wspomnienia, owe wspomnienia odległe, pogrążone w niepamięci, a odradzające się nagle, niewiadomo czemu. Opadły go znienacka różnorodne i tak liczne, że doznawał wrażenia, jak gdyby czyjaś ręka potrząsnęła raptownie czarą jego pamięci.
Starał się pochwycić przyczynę tego nagłego zakotłowania życia minionego, które nieraz już, jakkolwiek mniej żywo i silnie niż dzisiaj, dawało mu się odczuwać. Zawsze istniała jakaś przyczyna, wywołująca owe nawroty niespodziane, przyczyna materjalna i prosta, najczęściej zapach kwiatu czy perfuma. Ileż to razy suknia kobiety przechodzącej ulotnym podmuchem wonnej jakiejś esencji, przywodziła mu na myśl cały korowód zdarzeń zamierzchłych! W głębi starych flakoników odnajdywał nieraz cząstki dawnego swego istnienia, a wszystkie te wonie rozpierzchłe, z ulic, pól, domów, mebli, przyjemne i niemile, ciepłe tchnienia wieczorów letnich i ostre podmuchy zimowych, wskrzeszały w nim stale reminiscencje odległe, jak gdyby wonie te zachowywały w sobie rzeczy martwe zabalsamowane, jak owe aromaty, służące do konserwowania mumij.
W tej chwili, czyżby trawa zroszona lub kwiecie kasztanów wskrzeszały chwile minione? Nie. Więc co? Czy może jakieś wrażenie wzroczne wywołało w nim to ożywienie? Co jednak widział takiego? Nic. Wśród osób spotkanych, jedna przypominała może pewną postać z przeszłości, a jakkolwiek go nie poznała, poruszyła może w jego sercu struny dawno zamilkłe.
Więc może dźwięk jakiś podziałał tak podniecająco? Często się zdarzało, że dźwięki fortepianu usłyszane znienacka, głos nieznany, a nawet katarynka wygrywająca melodję oklepaną, odmładzały go w okamgnieniu o lat dwadzieścia, napełniając mu pierś wzruszeniami zapomnianemi.
A zew ten tajemny trwał w dalszym ciągu, bezustanny, nieuchwytny, niemal irytujący. Co mogło w jego pobliżu w ten sposób wskrzeszać uczuciowość dawno przytłumioną?
— Trochę chłodno — rzekł — odejdźmy.
Wstali i poszli dalej.
Patrzył na ławki zajęte przez ludzi biednych, dla których krzesło było wydatkiem zbyt znacznym.
Anetka im się teraz przyglądała, dopytując o ich życie i zajęcia, zdziwiona, że mając wygląd tak mizerny, przychodzili jednak próżnować do tego pięknego parku publicznego.
W tej chwili, silniej jeszcze niż przedtem, Olivier przeżywał lata minione. Zdawało mu się, że mucha jakaś brzęczy mu koło uszu, napełniając je szmerem zmieszanym dni dokonanych.
Młoda dziewczyna, widząc go zadumanym, spytała:
— Co panu? Wydaje się pan smutnym.
Zadrżał do głębi serca. Kto to powiedział? Ona, czy jej matka? Chyba matka — nie swym głosem obecnym, lecz dawniejszym, tak odmiennym, że zaledwie go zdołał teraz poznać.
Odparł z uśmiechem:
— Och nie; bardzo mi dobrze z tobą, jesteś milutka i przypominasz mi swą matkę.
Jak mógł był nie zauważyć odrazu owego dziwnego echa głosu, tak dobrze ongi znanego, a wychodzącego teraz z ust innych.
— Mów jeszcze — dodał.
— O czem?
— Opowiedz mi, czego cię uczyły nauczycielki. Czy je lubiłaś?
Zaczęła znów szczebiotać.
A on słuchał, z potęgującem się lękiem, śledził, chwytał, wyczekiwał wśród balastu słów tej dzieweczki prawie mu obcej, słowa, dźwięku, uśmiechu, uwięzionych niejako w jej gardle od młodości matki. Niektóre akcenty wprawiały go w drżenie. Niewątpliwie były między ich słowami różnice, których nie dostrzegał odrazu, odchylenia, nie dające się utożsamić, lecz właśnie te odcienie tem bardziej jeszcze potęgowały nagłe przejawy sposobu mówienia i tonu.
Dotychczas stwierdził był tylko podobieństwo twarzy, spojrzenia przyjaznego i bystrego, aż tu nowe misterjum głosu zmartwychwstałego niejako, zespala je w sposób tak dziwny, że odwróciwszy głowę, by nie widzieć kroczącej obok dziewczyny, zadawał sobie chwilami pytanie, czy to nie hrabina, która zupełnie tak samo mówiła do niego dwanaście lat temu.
A gdy pod wpływem tej halucynacji zwracał się ku niej, w spojrzeniu dziewczyny znów odkrywał ów wyraz słodkiego na wpół omdlenia, jakim ongi wabił go wzrok matki.
Trzykrotnie już okrążyli byli park, raz po raz mijając te same osoby, te same piastunki i te same dzieci.
Anetka zaczęła się teraz przyglądać palacom, okalającym park, pytając o ich nazwy i mieszkańców.
Chciała się wszystkiego dowiedzieć o tych ludziach, zadawała pytania z ciekawością zachłanną, odpowiedzi skrzętnie notując w swej pamięci kobiecej i z twarzą pałającą zainteresowaniem, wzrokiem i słuchem łowiła jego odpowiedzi.
Doszedłszy jednak do pawilonu, dzielącego dwie bramy, któremi wychodzi się na bulwar, Bertin spostrzegł, że zaraz wybije czwarta.
— Och, rzekł trzeba wracać.
I powoli wydostali się na bulwar Malesherbes.
Pożegnawszy Anetkę, malarz skierował się ku Placowi Zgody, by złożyć wizytę po drugim brzegu Sekwany.
Podśpiewywał sobie, miał ochotę biegać, najchętniej byłby skakał poprzez ławy, tak się jakoś czuł ożywionym. Paryż wydawał mu się promiennym, bardziej uroczym niż kiedykolwiek. „Stanowczo — mówił do siebie — wiosna posiada jednak czar odmładzający“.
Przeżywał jedną z tych chwil, kiedy umysł podniecony snuje swe rozważania z większą przyjemnością, oko widzi lepiej, wydaje się wrażliwszem i bystrzejszem, gdy patrzenie i odczuwanie sprawia nam radość żywszą, jak gdyby wszechmocna jakaś ręka odświeżyła wszystkie barwy ziemi, ożywiła ruchy istot, a w nas, niby w zegarze, który był przystanął, nakręciła od nowa sprężyny wrażliwości.
Chwytając spojrzeniem tysiące przedmiotów zajmujących, dumał: „I pomyśleć, że bywają chwile, kiedy mi brak tematu!“
Miał w tej chwili umysł tak bystry i jasnowidzący, że cała jego dotychczasowa twórczość wydawała mu się banalną, a przed oczyma duszy rysował się zgoła odmienny sposób wyrażania życia, prawdziwszy i oryginalniejszy. Nagle zdjęła go chęć powrotu i zabrania się do pracy, co skłoniło go do zawrócenia z połowy drogi i zamknięcia się w pracowni.
Zaledwie jednak znalazł się w pracowni, sam na sam z płótnem rozpoczętem, zapał, który dopiero co rozpalał mu krew, momentalnie go opuścił. Uczuł się znużonym i opadłszy na dywan, pogrążył się w marzeniach.
Ów stan szczęśliwego zobojętnienia, w jakim płynęło mu życie, beztroska człowieka zadowolonego, którego wszystkie potrzeby są zaspokojone, powoli ulatywała z serca, dając odczuwać pewien brak. Dom wydał mu się pustym, a wielka pracownia samotną. Rozejrzawszy się w okół, doznał wrażenia, jak gdyby tuż obok przemknął cień kobiety, której obecność była mu słodką. Od dawna nie zaznawał niecierpliwości kochanka, wyczekującego powrotu ukochanej, a oto nagle, wiedząc że jest daleko, z namiętnem upragnieniem młodzika pożądał jej obecności.
Ogarniało go wzruszenie na myśl, jak bardzo się kochali, w obszernej tej komnacie, w której tak często przebywała, odnajdując niezliczone wspomnienia, pamięcią wyczarowując jej ruchy, słowa, pocałunki. Przypominał sobie pewne dni, godziny, chwile, raz po raz czując muśnięcie dawnej jakiejś pieszczoty.
Nie mogąc spokojnie usiedzieć, wstał, i zaczął się przechadzać po pracowni, ponownie rozmyślając, że mimo tego związku, który zapełnił mu całe życie, pozostał jednak sam, zawsze sam. Po długich godzinach pracy, rozglądając się w okół spojrzeniem człowieka, po śnie wracającego znów do życia, nie widział i nie czuł nic prócz głuchych ścian swego domostwa. Nie mając żony, a z kobietą ukochaną mogąc się widywać tylko przy zachowaniu tysiącznych ostrożności złodzieja, zmuszony był w godzinach bezczynności włóczyć się po rozmaitych lokalach publicznych, gdzie można znaleźć czy kupić sposoby zabijania czasu. Miał więc stałe nawyknienia w cyrku, Klubie, na wyścigach i fix’ach rozmaitych, w Operze, mniej więcej wszędzie, by tylko nie wracać do domu, gdzie byłby przebywał z największą przyjemnością, gdyby ona była obok niego.
Ongi, w chwilach szalonej namiętności, cierpiał straszliwie, że nie może ją wziąć i zatrzymać; później gdy płomień miłosny przygasł, bez buntu pogodził się z koniecznością rozłąki i zachowania swobody; w tej chwili znów się w nim budził żal, jak gdyby zaczynał ją kochać na nowo.
A nawrót tej czułości dokonał się w nim tak raptownie, niemal bez przyczyny zewnętrznej, li dlatego, że na dworze była wiosna, a może też, że dopiero co posłyszał odmłodzony głos tej kobiety. Jak niewiele potrzeba do wzburzenia serca człowieka, człowieka starzejącego się, u którego wspomnienia wiodą za sobą korowód żalów!
Jak ongi, pragnienie ujrzenia jej opanowało mu duszę i ciało, wprawiając je w stan gorączki; zaczął o niej myśleć, niemal jak to czynią młodzi zakochani, by świadomą egzaltacją spotęgować jeszcze swe pożądania; nareszcie, pomimo że widział ją rano, postanowił tego samego wieczora zajść do niej na herbatę.
Godziny mu się dłużyły, a skierowując się ku bulwarom doznał prawdziwej trwogi na myśl, że może jej nie zastać i być zmuszonym do spędzenia wieczoru całkiem samotnie, jak spędził był tyle innych.
Na zapytanie: — Czy pani hrabina w domu? służący odpowiedział potakująco, radością przepełniając mu serce.
Tonem radosnym: — Jeszcze ja — przywitał z progu saloniku obydwie kobiety, zajęte jakąś robótką, w świetle różowem abażurów dwuramiennej lampy metalowej, na wysokiej smukłej podstawie.
Hrabina wykrzyknęła:
— To pan! Co za szczęście!
— Ja sam. Czułem się dziwnie samotnym i przyszedłem.
— To ślicznie!
— Czy pani kogoś oczekuje?
— Nie... zresztą... nigdy nie można wiedzieć.
Usiadł, z lekceważeniem przyglądając się szarym wełnianym trykotom, które robiły szybko, długiemi drewnianemi drutami.
Spytał: — Co to jest?
— Kołdry.
— Dla biednych?
— To się rozumie.
— Bardzo brzydkie.
— Bardzo ciepłe.
— Być może, niemniej strasznie to brzydkie, zwłaszcza w salonie à la Ludwik XV, gdzie wszystko pieści wzrok. Jeśli nie ze względu na ubogich, to ze względu na swych przyjaciół, powinnaby pani swe dary miłosierne uczynić piękniejszemi.
— Ach Boże, ci mężczyźni — rzekła, wzruszając ramionami. — Kiedy teraz wszędzie przygotowuje się te kołdry.
— Ależ wiem, wiem aż nadto dobrze. Nie można wejść już do żadnego salonu, by nie widzieć tej ohydnej szarej wełny, szpecącej najśliczniejsze toalety i najwytworniejsze sprzęciki. Zaiste dobroczynność tej wiosny strasznym odznacza się gustem.
Jak gdyby chciała się przekonać, czy ma rację, hrabina rozłożyła na jedwabnem krzesełku rozpoczętą robotę i tonem obojętnym przyznała:
— Istotnie, bardzo to brzydkie.
I znów zabrała się do roboty. Na obydwie głowy kobiece, pochylone w świetle blisko stojących lamp, padały różowe odblaski abażurów, spływając na twarze, suknie i szybko poruszające się ręce; patrzyły na swą robotę z tą nienatężającą a ustawiczną uwagą kobiet, przyzwyczajonych do robótek ręcznych, za któremi podąża oko, bez współudziału myśli.
W czterech kątach salonu, na antycznych kolumienkach z drzewa złoconego, płonęły jeszcze cztery lampy z chińskiej porcelany, łagodnem i jednostajnem światłem, nieco przyćmionem przez koronkowe transparenty, rozświetlając obicia ścienne.
Bertin zajął krzesełko bardzo niskie, maleńki fotelik, na którym zaledwie mógł się pomieścić; stale jednak na nim się lokował dla pogawędki z hrabiną, siadając niemal u jej stóp.
Zaczęła:
— Odbył pan z Anetką długą przechadzkę w parku.
— Tak. Gawędziliśmy jak starzy znajomi. Bardzo lubię córeczkę pani. Całkiem do pani podobna. Gdy wypowiada pewne zdania, możnaby przysiąc, że pani w jej gardle pozostawiła swój głos.
— Mój mąż nieraz mi to mówił.
Przyglądał się im, ciągle zajętym robótką, skąpanym w świetle lamp, i myśl tak często go udręczająca, ta sama, która dopiero co prześladowała go w pracowni, przykre uczucie samotności, pustki, chłodu, milczenia, zalegających jego mieszkanie, bez względu na pogodę, ogień na kominku i ciepło kaloryferów myśl ta poczęła mu znów dolegać, jak gdyby po raz pierwszy dopiero uświadomił sobie swe osamotnienie.
Och! jak bardzo chciałby być mężem tej kobiety, nie jej kochankiem! Ongi pragnął ją uprowadzić, zabrać temu człowiekowi, zachować całkowicie. Dziś zazdrościł mężowi oszukanemu, stale z nią przebywającemu, w atmosferze domowej wzajemnego współżycia. Patrząc na nią, czuł, jak serce przepełnia mu się uczuciami dawnemi, nagle rozbudzonemi, które pragnąłby jej okazać. Istotnie, bardzo ją jeszcze kochał, trochę nawet bardziej, niż dotąd dzisiaj więcej niż od dawna; a potrzeba okazania jej tego odmłodzenia, z którego byłaby tak zadowoloną, podsunęła mu pragnienie, by młoda dziewczyna co szybciej udała się na spoczynek.
Opętany chęcią gorącą pozostania z nią sam na sam, zbliżenia się tuż do jej kolan i złożenia na nich głowy, ujęcia rąk, z których wysunie się kołdra dla biednych, druty drewniane i kłębek wełny, staczający się następnie pod fotel, w milczeniu spoglądał na zegar, irytując się w duchu, że młode dziewczynki przyzwyczaja się do spędzania wieczoru w towarzystwie dorosłych.
Zbliżające się kroki zakłóciły ciszę salonu, a służący wsuwając głowę, zameldował:
— Pan de Musadieu.
Olivier Bertin stłumił atak wściekłości, lecz ściskając ręce inspektora Sztuk Pięknych miał ochotę chwycić go za barki i zrzucić ze wszystkich schodów.
Musadieu przynosił mnóstwo nowin: ministerstwo zagrożone, a o markizie Rocdiane szepczą nowy jakiś skandal. Ze znaczącem spojrzeniem na Anetkę, dodał — Opowiem za chwilę.
Hrabina podniosła oczy na zegar, konstatując, że dochodzi dziesiąta.
— Musisz się już położyć, dziecino — rzekła do córki.
Anetka w milczeniu złożyła robotę, zwinęła wełnę, ucałowała matkę w policzki, obydwu mężczyznom podała rękę i szybko odeszła, przemknąwszy lekko, bezszelestnie.
— Cóż to za skandal? — spytała hrabina po jej odejściu.
Twierdzą, że markiz Rocdiane rozstawszy się w zgodzie z żoną, wypłacającą mu rentę, którą on uważał za niedostateczną, wynalazł sposób pewny a niezwykły podwojenia tejże renty. Markiza została na jego zlecenie przychwyconą na gorącym uczynku i podwyższeniem pensji okupić musiała badania śledcze, wdrożone przez komisarza policji.
Hrabina słuchała, z wyrazem zaciekawienia, nieruchomo splótłszy ręce na opuszczonej robocie.
Bertin, którego obecność inspektora od chwili wyjścia Anetki przyprawiała o najwyższą irytację, zaprotestował gorąco, i z oburzeniem człowieka doskonale poinformowanego, lecz nie chcącego wspominać o podobnych potwarzach zapewnił, że wszystko to jest ohydnem kłamstwem, jedną z tych plotek bezczelnych, których ludzie z towarzystwa nie powinni słuchać ni powtarzać. Zerwał się z miejsca i wsparty o kominek, perorował z roztargnioną miną człowieka, gotowego zrobić z historji tej kwestję osobistą.
Rocdiane jest jego przyjacielem, a jakkolwiek pod niejednym względem można mu zarzucać lekkomyślność, to jednak niepodobna winić go, ani nawet podejrzywać o czyn prawdziwie hańbiący. Musadieu zdumiony i zakłopotany, cofał się, bronił, usprawiedliwiał.
— Pan pozwoli — odparł — lecz historję tę słyszałem dopiero co u księżnej de Mortemain.
Bertin spytał:
— Kto panu opowiedział? Niewątpliwie jakaś kobieta.
— Wcale nie; markiz de Farandal.
Malarz zniecierpliwiony, odparł:
— To wygląda na niego!
Zapanowało milczenie. Hrabina podjęła robotę. Po chwili, głosem już spokojnym Olivier dodał:
— Wiem całkiem dokładnie, że to plotka.
Nie wiedział nic, po raz pierwszy wogóle słysząc o całej awanturze.
Musadieu czując, że sytuacja staje się niebezpieczną, zamierzał się cofnąć, napomykając o zamiarze pójścia jeszcze do Corbelle’ów, gdy w tejże chwili zjawił się hrabia de Guilleroy, wracający z jakiegoś obiadu.
Bertin usiadł znów, zgnębiony, rozpaczliwie szukając teraz sposobu pozbycia się męża.
— Słyszeli państwo o skandalu, obiegającym w tej chwili całe miasto? — spytał hrabia.
Gdy nikt nie odpowiadał, dodał:
— Zdaje się, że Rocdiane przychwycił żonę na gorącym uczynku i zmusił ją do okupienia drogo tej nieostrożności.
Wówczas Bertin, z wyrazem cierpienia na twarzy, w głosie i geście, kładąc rękę na kolanie hrabiego, tonem już uprzejmym i słodkim, powtórzył to samo, co przed chwilą rzucił niejako w twarz inspektorowi.
A hrabia nawpół już przekonany, zły na siebie, że bez bliższego sprawdzenia powtórzył pogłoskę wątpliwą, a może nawet kompromitującą, starał się uniewinnić i usprawiedliwić. Istotnie, tyle przecież obiega plotek złośliwych i kłamliwych!
I w jednej chwili wszyscy się zgodzili, że świat zwykł obwiniać, podejrzywać i spotwarzać z pochopnością godną pożałowania. Wszyscy czworo w ciągu pięciu minut doszli rzekomo do przekonania, że wszystkie pogłoski są kłamstwem, że kobiety nigdy nie mają kochanków, o których je posądzają, mężczyźni nigdy nie popełniają podłości, jakie się im zarzuca, jednem słowem, że pozory są znacznie gorsze od rzeczywistości.
Bertin, który od chwili wejścia hrabiego, nie czuł już urazy do pana de Musadieu, mówił mu rozmaite rzeczy pochlebne, rozmyślnie wprowadzając rozmowę na miłe mu tematy, i dając tem samem upust jego wymowie. A hrabia miał minę zadowoloną człowieka, wnoszącego wszędzie spokój i zgodę.
Dwóch służących cicho krocząc po dywanie, wnieśli stoliczek do herbaty, na którym wrzała woda nad błękitnym płomykiem lampki, napełnionej winnym spiritusem.
Hrabina wstała, ze skrupulatną starannością przejętą od Rosjan przygotowała gorący napój, jedną filiżankę ofiarowując panu de Musadieu, a drugą malarzowi, poczem wróciła po kanapki z tłustych wątróbek i paszteciki austrjackie i angielskie.
Hrabia podszedł także do ruchomego stoliczka, na którym stały też syropy rozmaite i likiery, przyrządził sobie szklaneczkę grogu, poczem dyskretnie wysunął się do sąsiedniego pokoju.
Bertin znalazł się znów z samym tylko Musadieu i ponownie zdjęła go chęć wyrzucenia tego intruza, który wpadłszy w zapał, sypał anegdotkami, powtarzał żarciki znane i sam je komponował na zawołanie. Malarz zaś raz po raz spoglądał na wskazówkę zegara, dobiegającą północy. Hrabina to zauważyła, zrozumiała, że chce z nią pomówić i z tym talentem kobiety światowej, umiejącej za pomocą lekkich odcieni zmienić odrazu ton i atmosferę salonu, bez jednego słowa dając do poznania, że należy zostać lub odejść, pozą swą, miną, wyrazem nudy w oczach, roztoczyła w okół siebie nagły chłód, jak gdyby na oścież otworzyła okno.
Musadieu odczuł ten wiew chłodny, mrożący mu myśl i nie zdając sobie sprawy czemu, uczuł chęć pożegnania się i odejścia.
Bertin ze względu na dobry ton, poszedł za jego przykładem. Obaj mężczyźni wychodzili razem, minąwszy dwa salony w towarzystwie hrabiny, rozmawiającej z malarzem. Na progu przedpokoju zatrzymała go, żądając jakiegoś wyjaśnienia, gdy Musadieu przy pomocy lokaja wkładał palto. Wobec tego, że hrabina wciąż jeszcze rozmawiała z malarzem, inspektor Sztuk Pięknych, zaczekawszy parę sekund u drzwi, otworzonych przez drugiego lokaja, zdecydował się wyjść sam, nie chcąc czekać dłużej obok lokaja.
Drzwi się cicho za nim zawarły, a wówczas hrabina z całą swobodą zwróciła sie do malarza:
— Czemu właściwie odchodzisz tak rychło? dopiero północ. Zostań jeszcze na chwilę.
I oboje wrócili do saloniku.
Zaledwie usiedli, wykrzyknął:
— Boże! jak to bydlę mnie irytowało!
— Czemu?
— Bo mi zabierał cząstkę ciebie.
— Och! bardzo nieznaczną.
— Być może, ale mnie drażnił.
— Byłżebyś zazdrosny?
— Uważać kogoś za zbytecznego, nie znaczy jeszcze być zazdrosnym.
Znów usiadł na niskim foteliku tuż przy niej i przesuwając palcami po jej sukni opowiadał, jakie gorące uczucia rozpierają mu serce.
Słuchała zdumiona, zachwycona i delikatnie kładąc rękę na jego siwych włosach, gładziła je pieszczotliwie, jakby w formie podzięki.
— Jakżebym pragnął żyć przy tobie! szepnął.
Wciąż musiał myśleć o tym mężu leżącym, a może już nawet śpiącym w pokoju sąsiednim.
— Jedynie małżeństwo może całkowicie zjednoczyć dwoje ludzi! — dodał.
Szepnęła:
— Biedny mój przyjacielu! — pełna współczucia dla niego, a także dla siebie.
Twarzą przytulony do kolan hrabiny, wpatrywał się w nią z czułością trochę melancholijną, trochę bolesną, mniej płomienną niż przed chwilą, gdy dzielili go od niej: córka, mąż i Musadieu.
Lekkiemi palcami wciąż jeszcze przesuwając po włosach Oliviera, rzekła z uśmiechem:
— Boże, jakiś ty siwy! Resztki czarnych włosów zniknęły bez śladu.
— Niestety, wiem o tem! To postępuje szybko.
Obawiała się, czy go nie zasmuciła.
— Och! ty tak wcześnie posiwiałeś. Ja cię już poznałam szpakowatym.
— To prawda.
By zatrzeć chwilową przykrość, spowodowaną tą uwagą, pochyliła się nad nim i w obie ręce ująwszy mu głowę, składała na czole jego pocałunki lekkie i pełne uczucia, te pocałunki przeciągłe, co zdają się nie mieć końca.
Następnie patrzyli na siebie, pragnąc w głębi swych oczu wyczytać odblask przywiązania wzajemnego.
— Bardzobym chciał spędzić gdzieś z tobą cały dzień.
Bezustannie dręczyła go niewyrażalna potrzeba bliskiego z nią obcowania.
Przed chwilą jeszcze sądził, że odejście ludzi zbytecznych wystarczy do zaspokojenia pragnień, zbudzonych w nim tegoż ranka, a oto pozostawszy sam na sam z kochanką, czując na czole ciepłe jej dłonie, a na policzku poprzez suknię ciepło jej ciała, doznawał znów tego samego niepokoju, tego samego pragnienia miłości dziwnego jakiegoś i raptownego.
I wyobrażał sobie że zdala od tego domu, może w lesie, gdzie byliby sam na sam, zdala od wszystkich ludzi, ten nagły niepokój serca dałby się może ukoić i uśmierzyć.
— Jaki z ciebie dzieciak! — odparła. — Wszak widujemy się prawie codziennie.
Błagał ją, by wynalazła jakiś sposób spożycia z nim śniadania gdzieś w okolicy Paryża, jak to urządzali sobie dawniej, jakie pięć czy sześć razy.
Ogromnie ją dziwił ten kaprys, tak trudny do urzeczywistnienia teraz, po powrocie córki.
Będzie się jednak starała spełnić to jego życzenie, skoro tylko mąż wyjedzie do Roncières, co jednak nastąpi dopiero po vernissage’u w przyszłą sobotę.
— A tymczasem — nalegał kiedy i gdzie cię — zobaczę?
— Jutro wieczór, u Corbelle’ów. A poza tem, jeśli masz czas wolny, przyjdź tutaj we czwartek o trzeciej, w piątek zaś możemy się spotkać na obiedzie u księżnej.
— Zgoda.
Wstał.
— Do widzenia.
— Do widzenia, mój przyjacielu.
Wciąż jeszcze stał, nie mogąc się jakoś zdecydować na odejście, bo nic prawie nie powiedział jej z tego wszystkiego co miał do powiedzenia, i w myśli jego tłoczyły się jak przedtem rzeczy niewyrażalne, wylewy uczuć nieokreślone.
Ujął jej ręce i raz jeszcze powtórzył: do widzenia.
— Do widzenia, mój przyjacielu.
— Kocham cię.
Rzuciła mu jeden z tych uśmiechów, którym i kobieta w jednej sekundzie okazuje mężczyźnie wszystko, co mu ofiarowała.
Z drżącem sercem po raz trzeci rzekł: do widzenia!
I wyszedł.
Zdawało się, że wszystkie powozy z całego Paryża odbywają tego dnia pielgrzymkę do Pałacu Przemysłu. Od dziewiątej rano nadjeżdżały ze wszystkich ulic, wszystkiemi alejami i mostami ku tej wystawie sztuk pięknych, dokąd cały Paryż światowców zaproszony przez cały Paryż artystyczny zdążał do vernissage, udawane przez trzy tysiące czterysta obrazów.
Olbrzymie fale gości cisnęły się koło wejścia i pogardliwie mijając rzeźbę, odrazu skierowywały się ku salom z obrazami. Już wchodząc na schody, rzucano oczyma na płótna, umieszczone na ścianach klatki schodowej; miejsca te wyznaczono dla specjalnej kategorji malarzy przedpokojowych, nadsyłających dzieła niezwykłych wymiarów, lub też takie, których nie śmiano zwrócić. W kwadratowym salonie kotłowało od ludzi ciągle się rojących i szeleszczących jedwabiami. Malarzy, mających aż do wieczora pełnić obowiązki gospodarzy, można było poznać po ich ruchliwości, głębokim głosie, i ruchach stanowczych. Zaczynali już ciągnąć przyjaciół za rękaw ku obrazom, które im wskazywali wśród energicznej gestykulacji i mimiki znawców. Było ich tu całe mnóstwo, o wyglądzie najrozmaitszym, wysokich, z długiemi włosami, w miękkich kapeluszach szarych lub czarnych, kształtu nieokreślonego, szerokich i krągłych jak dachy, o kresach opadających tak nisko, że zasłaniały niemal cały tors mężczyzny. Inni drobni, ruchliwi, wątli lub przysadkowaci, w krawatach fularowych, kurtkach malarskich lub specjalnych kostjumach cyganerji.
Byli tu przedstawiciele elegancji salonowej i goga, artyści bulwarowi i chłodni akademicy, poprawnie udekorowani czerwonemi kokardkami, olbrzymiemi lub mikroskopijnemi, zależnie od ich pojmowania elegancji i dobrego tonu, wreszcie malarze burżuazyjni, w towarzystwie rodziny, triumfalnym niejako orszakiem otaczającej ojca.
Na czterech olbrzymich ścianach, płótna rozpięte w salonie kwadratowym, z daleka już olśniewały jasnością tonów i połyskiem ram, soczystością świeżych barw, spotęgowanych jeszcze werniksem, oślepiających w brutalnem świetle, padającem z góry.
Portret prezydenta Republiki, umieszczony na wprost wnijścia; na ścianie przeciwległej jakiś generał kapiący od złota, w kapeluszu o strusich piórach i czerwonych spodniach sąsiadował z nagiemi nimfami w cieniu wierzb i z okrętem strzaskanym, niemal już pochłoniętym przez fale. Biskup z dawnych czasów, rzucający klątwę na barbarzyńskiego króla, jakaś uliczka w mieście orjentalnem, zawalona zwłokami ofiar zarazy, cień Danta, błądzącego po piekłach, ściągały wzrok i przykuwały siłą ekspresji nieprzepartej.
W ogromnej tej sali widniały jeszcze inne płótna: ćwiczenia kawalerji, strzelcy w lesie, krowy na pastwisku, dwaj panowie z XVIII wieku pojedynkujący się w zagłębieniu odległej ulicy, kobieta obłąkana siedząca na kopcu, kapłan udzielający umierającemu ostatnich Sakramentów, żniwiarze, brzegi rzeki, zachód słońca, światło księżycowe, wreszcie próbki wszystkiego, co odtwarzają, odtwarzali i zawsze odtwarzać będą malarze po koniec świata.
Olivier w grupie sławnych kolegów, członków Akademji i jury, wymieniał z nimi sądy co do poszczególnych dzieł. Doznawał niepokoju, zgnębienia, z powodu dzieła wystawionego, mimo gorących powinszowań czując, że nie robi wielkiego wrażenia.
Szybko skierował się ku drzwiom, w których ukazała się księżna de Mortemain.
Spytała:
— Niema jeszcze hrabiny?
— Nie widziałem jej.
— A pana de Musadieu?
— Także nie widziałem.
— Przyrzekli mi, że o dziesiątej będą u wnijścia, by mnie oprowadzać po salach.
— Czy księżna pozwoli, bym ich zastąpił?
— Nie, nie. Pańscy przyjaciele czekają. Zobaczymy się zresztą rychło, bo spodziewam się, że razem zjemy śniadanie.
Nadbiegł Musadieu. Zatrzymano go na chwilę przy rzeźbie, za co gorąco przeprasza. Trochę już zadyszany, rzekł:
— Tędy księżno, tędy; zaczynamy od strony prawej.
Właśnie zniknęli w morzu głów, gdy hrabina de Guilleroy, z córką pod rękę weszła do sali, spojrzeniem szukając Oliviera.
Zobaczył je, podszedł i witając, zawołał:
— Boże, jakie panie piękne obydwie! Istotnie, Anetka ogromnie wypiękniała. W ciągu jednego tygodnia tak bardzo się zmieniła.
Przyglądał jej się okiem obserwatora i dodał:
— Linje twarzy stały się miększe, wyrazistsze, a cera świetlistsza. Mniej już w niej teraz z dziewczynki, a więcej z paryżanki.
Nagle wrócił do właściwej kwestji dnia.
— Zacznijmy od strony prawej a spotkamy się z księżną.
Hrabina doskonale poinformowana o wystawie i gorąco się nią zajmując, jak gdyby sama wystawiała, zagadnęła:
— I cóż mówią?
— Ogółem się podoba. Bonnat znakomity, dwa doskonałe obrazy Carolusa Durens, jeden podziwu godzien Puvisa de Chavannes, Roll bardzo niezwykły, nowy, Gerves ogromnie wytworny i wielu innych, Beraudów, Cazinów, Duezów, mnóstwo rzeczy dobrych.
— A pański? spytała.
— Prawią mi komplimenta, lecz ja nie jestem zadowolony.
— Pan nigdy nie jest zadowolony.
— Czasem jednak. Ale dziś, zdaje mi się, że mam rację do niezadowolenia.
— Czemu?
— Sam nie wiem.
— Pójdźmy zobaczyć.
Gdy stanęli przed obrazem dwie wiejskie dziewczyny kąpiące się w strumyku — grupa widzów oglądała go już, pełna podziwu. To ją uradowało i całkiem cicho szepnęła:
— Ależ to prześliczne, cacko prawdziwe. Nigdy nie stworzyłeś nic piękniejszego.
Otarł się o nią, przejęty miłością, wdzięcznością za każde słowo uśmierzające cierpienie, kojące ranę.
I błyskawicznie przebiegały mu po głowie myśli, utwierdzające go w przekonaniu, że ona ma słuszność, właśnie ona, umiejąca patrzeć inteligentnemi oczyma paryżanki. Dla odpędzenia obaw, zapomniał nagle, że sam przecież od lat dwunastu zarzuca jej upodobanie w sztuczności, przecenianie subtelności, wytwornych uczuć i odcieni, będących właśnie w modzie, bez należytego uwzględnienia sztuki, sztuki czystej, wolnej od idei, tendencyj i przesądów światowych.
Pociągnął ją dalej, mówiąc: Oglądajmy dalsze, Długo oprowadzał ją po salach, wskazując płótna wybitniejsze, tłómacząc znaczenie, szczęśliw pośród tych dwóch kobiet, szczęśliw przez nie.
Wtem hrabina zagadnęła:
— A która to godzina?
— Pół do pierwszej.
— Och, to spieszmy na śniadanie. Księżna miała nas czekać u Ledoyena, dokąd zobowiązałam się pana przyprowadzić, o ile się tu z nią nie spotkamy.
Restauracja, wśród wysepki pełnej drzew i krzewów, czyniła wrażenie ula zbyt rojnego i gwarnego. Szum zmieszany głosów, nawoływań, brzęk szklanek i talerzy napełniał powietrze, wydobywając się na zewnątrz rozwartemi na oścież drzwiami i oknami. Stoliki, przy których cisnęli się ludzie zajęci jedzeniem, długiemi sznurami biegły aż ku ulicom sąsiednim, po prawej i lewej stronie chodnika, którym tam i napowrót biegali chłopcy, ogłuszeni, oszołomieni, obładowani półmiskami mięsiwa, ryb lub owoców.
Na biegnącej w okół galerji tłoczyło się takie mnóstwo mężczyzn i kobiet, że z pewnej odległości czynili wrażenie żywej jakiejś miazgi. Wszystko to śmiało się, wołało, jedząc i pijąc, podnieceni przez wina i ową wesołość, co to w pewne dnie spływa na Paryż wraz z jasnemi promieniami słońca.
Jeden z chłopców prowadził hrabinę, Anetkę i malarza do zarezerwowanego salonu, gdzie już czekała księżna.
Już na progu malarz ujrzał obok księżnej synowca jej, markiza de Farandal, który z uprzejmym uśmiechem poskoczył ku paniom, by im pomóc przy odkładaniu parasolek i okryć. Widok ten tak zirytował Oliviera, że przyszła mu nagła chęć mówienia brutalności.
Księżna wyjaśniła, że spotkała synowca na wystawie, Musadieu zaś został uprowadzony przez ministra sztuk pięknych; Bertin zaś na samą myśl, że ten cacany markiz ma się ożenić z Anetką, że przyszedł tu dla niej, że spogląda już na nią jako przeznaczoną dla jego łożnicy, czuł się do najwyższego stopnia wzburzonym rozdrażnionym, jak gdyby gwałcono i nie uznawano jego prawa, prawa świętego i tajemniczego.
Zaledwie usiedli przy stole, markiz obok Anetki, natychmiast zwrócił się do niej ze skwapliwością mężczyzny, upoważnionego do starania się o jej względy.
Obrzucał ją spojrzeniem ciekawem, które malarzowi wydawało się zbyt śmiałem i badawczem, uśmiechając się czule, z galanterją oficjalną, a równocześnie trochę poufałą. W słowach jego i zachowaniu przejawiało się już coś stanowczego, jakby zapowiedź bliskiego stanu posiadania.
Księżna i hrabina zdawały się uznawać i popierać to jego zachowanie, zamieniając raz po raz spojrzenia cichych sojuszniczek.
Po śniadaniu wrócono na wystawę. W salach panował taki tłok, że trudno się było przecisnąć. Wyziewy ciał ludzkich, mdła woń sukien przylegających do ciała, wytworzyły tu powietrze ciężkie, wstrętne.
Nie oglądano już obrazów, lecz twarze i toalety, szukano znajomych; od czasu do czasu zbita masa zwierała się jeszcze bardziej i ustępowała na chwilę, by zrobić miejsce pokostnikom, którzy niosąc wysokie drabinki wołali: „Baczność, panie i panowie, baczność!“
Po pięciu minutach, hrabina i Olivier byli odcięci od reszty towarzystwa. Malarz chciał ich szukać, lecz ona, opierając się na jego ramieniu, rzekła:
— Alboż nam tak nie dobrze? Niech sobie idą; wszak umówione, że o czwartej spotkamy się w bufecie, na wypadek zgubienia się w tłumie.
— Prawda — odparł.
Nie mógł się jednak pozbyć myśli, że markiz towarzyszy Anetce i w dalszym ciągu jej nadskakuje z tą właściwą mu niedorzeczną galanterją.
Hrabina szepnęła:
— Więc ciągle mnie jeszcze kochasz?
Z wyrazem roztargnienia odparł:
— Tak, oczywiście.
I ponad głowami płynącej fali szukał popielatego kapelusza markiza.
Czując, że jest roztargnionym i pragnąc myśl jego na właściwe skierować tory, rzekła:
— Gdybyś wiedział, jak jestem zachwycona tym twoim obrazem. Najlepszy z wszystkich dotychczasowych.
Uśmiechnął się i zapominając nagle o młodej parze, znów wrócił myślą do swej troski porannej.
— Istotnie? Sądzisz?
— Tak, ja go uważam za najlepszy.
— Tyle mi przysporzył troski.
Zaczęła go znów osnuwać słowami pieszczotliwemi, wiedząc od dawna, że nic tak nie działa na artystę jak pochlebstwa czułe, ustawiczne. Ożywiony, rozweselony, uspokojony, zaczął rozmawiać, nikogo poza nią nie widząc, i nie słysząc, w skłębionej fali ludzi.
W podzięce niejako szepnął jej tuż do ucha:
— Mam szaloną chęć uściskania cię.
Gorąca fala przejęła ją nawskroś i podnosząc nań swe błyszczące oczy, powtórzyła zapytanie:
— Więc ciągle mnie jeszcze kochasz?
Tonem, którego pragnęła, a którego nie słyszała w jego odpowiedzi poprzedniej, odparł:
— Tak, kocham cię, kochana moja Any.
— Przychodź często wieczorem. Teraz, gdy córka w domu, mało będę wychodzić.
Od owego nieoczekiwanego w nim nawrotu czułości, ogromnie się czuła szczęśliwą. Siwe włosy Oliviera i uciszenie się namiętności pod wpływem lat, uspokoiły po części jej ciągłe obawy co do utracenia go z powodu innej kobiety; natomiast okropnie się bała, by się nie ożenił, ze strachu przed samotnością. Ta jej trwoga, trapiąca ją od dawna, ustawicznie się potęgowała, nasuwając jej tysiączne pomysły nieziszczalne, jakim sposobem mogłaby go możliwie najczęściej mieć obok siebie i nie pozwolić, by długie wieczory spędzał sam, wśród pustki swego mieszkania. Nie mogąc go ciągle mieć przy sobie, podsuwała mu rozrywki, namawiając do częstego bywania w teatrze i u znajomych; wolała bowiem, by przebywał w towarzystwie kobiet, niż sam, w smutnej atmosferze mieszkania kawalerskiego.
Odgadując jego myśl tajemną, podjęła:
— Och! jakże jabym cię psuła i rozpieszczała, gdybym stale mogła być z tobą. Przyrzeknij mi, że będziesz mnie odwiedzał bardzo często, a przestanę prawie wychodzić z domu.
— Przyrzekam.
Jakiś głos szepnął mu tuż obok ucha:
— Mateczko.
Hrabina drgnęła i odwróciła się. Anetka, księżna i markiz podchodzili ku nim.
— Już czwarta — rzekła księżna — a ja tak jestem znużona, że chciałabym odejść.
Hrabina odparła:
— Ja także odejdę, dłużej tu nie wytrzymam.
Doszli do wewnętrznej klatki schodowej, wychodzącej z galerji, gdzie umieszczono rysunki i akwarele; stąd roztaczał się widok na ogromny ogród oszklony, dający pomieszczenie dziełom rzeźbiarskim.
Z platformy tych schodów widać było olbrzymią cieplarnię z posągami, ustawionemi wzdłuż alei w otoczeniu bujnej zieleni, i dominującemi ponad falującym ciemnym tłumem ludzi. Białe marmury lśniły na tem tle posępnem, utworzonem z kapeluszy i ramion drążąc je w tysiącznych miejscach i rozświetlając białością swą przeczystą.
Gdy Bertin żegnał panie u wyjścia, hrabina spytała szeptem:
— Więc przyjdziesz dziś wieczorem?
— Rozumie się.
Wrócił na wystawę, by z artystami porozmawiać o wrażeniach dnia.
Malarze i rzeźbiarze, ugrupowani koło posągów, przy bufecie, wreszcie tu i owdzie, dysputowali jak co roku z tej samej okazji, podtrzymując lub zwalczając te same poglądy, temi samemi posługując się argumentami, wobec dzieł niemal takich samych. Olivier, który zazwyczaj brał żywy udział w tych dysputach, znany z ciętych odpowiedzi i zręcznych ataków, dumny ze swej sławy bystrego teoretyka, i dziś starał się wprawić w werwę, lecz odpowiedzi, które dawał przez przyzwyczajenie, tak samo go nie zajmowały jak zdania przeciwników; miał ochotę odejść, nie słuchać dłużej, z góry wiedząc, co ktoś ma do powiedzenia w tych przestarzałych kwestjach sztuki, której wszystkie oblicza doskonale mu były znane.
Lubił jednak te sprawy, a dotychczas lubił je prawie wyłącznie; dziś jednak czuł się dziwnie zdekoncentrowanym tem roztargnieniem lekkiem a uporczywem, co niby drobna troska, prawie że nieuchwytna wnika nam w myśl jakby cierń utajony, cokolwiek by się przeciw temu mówiło lub robiło.
Zapomniał nawet o swych obawach co do obrazu wystawionego, całkowicie pochłonięty irytującem zachowaniem się markiza wobec Anetki. Co go to zresztą obchodzi? Alboż ma jakie prawo? Dlaczego pragnąłby przeszkodzić temu małżeństwu tak bardzo pożądanemu, z góry postanowionemu i tak pod każdym względem odpowiedniemu? Żadne jednak rozumowanie nie zdołało zatrzeć tego wrażenia przykrości i niezadowolenia, jakiego był doznał na widok Farandala, mówiącego i uśmiechającego się do Anetki jak do narzeczonej, gdy równocześnie spojrzeniem swem zdawał się pieścić twarzyczkę dziewczyny.
Wieczorem zastawszy hrabinę samą w towarzystwie córki, obydwie w dalszym ciągu zajęte w świetle lamp robotą dla biednych, gwałtem musiał się powstrzymywać od złośliwych uwag pod adresem markiza, któremi mógłby Anetce otworzyć oczy na całą banalność tego człowieka, osłoniętą szykiem salonowca.
Od dłuższego czasu podczas tych wizyt poobiednich pozwalał sobie na milczenie trochę nużące i pozy swobodne starego przyjaciela, nie potrzebującego się już krępować. Wygodnie usadowiwszy się na fotelu, z nogą na nodze, głową w tył odrzuconą, zadumał się nieraz podczas rozmowy, w tej atmosferze zażyłego obcowania dając wytchnienie ciału i umysłowi. Teraz nagle wróciła mu owa żywość i podniecenie mężczyzny pragnącego się podobać, obmyślającego, co powiedzieć, dobierającego w towarzystwie pewnych osób, słów niezwykłych i olśniewających, dla uświetnienia swych myśli i przydania im uroku. Nie pozwalał, by rozmowa rwała się i przygasała, lecz podtrzymywał ją i ożywiał własnym zapałem, a ilekroć z ust hrabiny i córki udało mu się wyrwać śmiech rozbawienia, lub czuł, że są wzruszone ze zdziwieniem podnoszą nań oczy, opuszczając robotę, by uważniej słuchać jego słów za każdym razem doznawał łaskoczącego dreszczyku zadowolenia, będącego mu dostateczną nagrodą za trud podjęty.
Wiedząc, kiedy je zastanie same, przychodził teraz niemal codziennie i nigdy może nie spędzał wieczorów równie miłych.
Pani de Guilleroy tem jego postępowaniem uspokojona w swych obawach ustawicznych, czyniła wszystko, by go tylko przyciągnąć i zatrzymać. Wyrzekała się obiadów proszonych, balów, teatru, by wychodząc o trzeciej popołudniu, mieć przyjemność wrzucenia do skrzynki telegraficznej małej błękitnej depeszy, zawierającej: „do widzenia“. W pierwszych dniach, pragnąc mu co rychlej ułatwić sam na sam, którego pragnął, odsyłała Anetkę na spoczynek z uderzeniem dziesiątej. Później, widząc, że go to dziwi, a nawet pewnego dnia skłoniło do prośby, by już nie traktowano Anetki jak niegrzecznego dzieciaka, przyzwoliła jeszcze na jeden kwadransik w drodze łaski, następnie na pół godziny, wreszcie na godzinę. Po odejściu dziewczyny sam też rychło wychodził, jak gdyby połowa czaru więżącego go w tym salonie, pryskała z jej odejściem. Po wyjściu Anetki przysuwał mały ulubiony swój fotelik tuż do stóp hrabiny, pieszczotliwym ruchem tuląc policzek do jej kolan. Ona mu podawała rękę, którą ujmował w swoje, czując opadającą momentalnie gorączkę podniecenia; przestawał mówić, w łagodnej ciszy zdając się wypoczywać po poprzednim wysiłku.
Stopniowo, nieomylnym instynktem kobiety zrozumiała, że Anetka pociąga go niemal równie silnie, jak ona sama. Wcale jej to nie zmartwiło; była raczej szczęśliwą, że w towarzystwie ich zaznaje poniekąd atmosfery rodzinnej, której ona go pozbawiła. Coraz bardziej go też przywiązywała, do siebie i córki, akcentując swą rolę matki, by on czuł się niemal ojcem tej dzieweczki, nowym odcieniem uczucia potęgując jego przynależność do tego domu.
Kokieterja jej, zawsze czujna, zawierająca pewną przymieszkę obawy, odkąd zjawiać się poczęły drobne, prawie jeszcze nieuchwytne, niemniej jednak liczne ataki czasu, teraz przybrała formę bardziej zdecydowaną. By stać się tak smukłą jak Anetka, zupełnie zaprzestała pić, a znaczne zeszczuplenie figury wróciło jej rzeczywiście wdzięk ruchów młodociany do tego stopnia, że z tyłu trudno było rozróżnić matkę od córki; natomiast nowy ten system pomścił się na pochudłej twarzy. Skóra zwiotczała zaczynała się marszczyć, przybierając odcień żółtawy, tem więcej odbijając od olśniewającej świeżości dziewczyny. Zaczęła się więc uciekać do kosmetyków, a jakkolwiek we dnie białość jej cery była nieco podejrzaną, w oświetleniu wieczoru owa świeżość sztuczna nabierała czaru niezrównanego.
Fakt ów skłonił ją do wprowadzenia pewnej zmiany w dotychczasowym trybie życia. Coraz bardziej unikała możliwości porównań w świetle dnia, poszukując ich natomiast w oświetleniu wieczornem, gdy stanowczo przedstawiała się korzystniej. Ilekroć czuła się zmęczoną, bladą, więcej postarzałą niż zwykle, wymawiała się od balów i wizyt pod pozorem migreny; natomiast w dnie, kiedy wyglądała korzystnie, triumfalnie obnosiła swą piękność, bawiąc się w starszą siostrę, przybierającą skromną powagę mateczki. Chcąc nosić toalety niemal jednakowe, ubierała córkę trochę za poważnie, jak młodą mężateczkę; a dziewczyna, u której coraz wyraźniej przebijało się usposobienie filuterne, nosiła je ze swobodą i tryskającym humorem, co nowego jeszcze przydawało jej wdzięku. Całem sercem poddawała się kokieteryjnym zabiegom matki, instynktownie grając z nią małe scenki na prędce improwizowane, odgadując, kiedy należy ją uściskać, objąć ramieniem, ruchem jakimś, czy pieszczotą zręczną wykazać, jak ładne są obydwie razem i jak bardzo do siebie podobne.
Olivier, widując je zawsze razem i stale porównywując, chwilami brał jedną za drugą. Nieraz gdy patrząc gdzieindziej, usłyszał skierowane doń pytanie, musiał się zastanawiać: — Która to mówiła? Bawiła go — ta gra, i świadomie ją nieraz kontynuował, gdy w trójkę zasiedli w saloniku à la Ludwik XV. Zamykał oczy, prosząc, by mu kolejno zadawały to samo pytanie, a następnie zmieniły porządek, by się przekonał, czy rozróżnia ich głosy. A one z taką zręcznością przybierały ten sam akcent, tę samą intonację, że często nie odgadywał, która z nich mówi. I w istocie, podobieństwo głosu było tak uderzające, że służba na zlecenie hrabiny odpowiadała: — Dobrze, proszę panienki, Anetce zaś: — Dobrze, jaśnie pani.
Naśladując się dla zabawy, do tego stopnia utożsamiły swe gesty i ruchy, że nawet hrabia de Guilleroy widząc jedną lub drugą w głębi przyćmionego salonu, pytał: — To ty Anetko, czy mateczka?
Z tego podobieństwa naturalnego i wytworzonego, istotnego i sztucznego, zrodziła się w sercu i umyśle malarza impresja dziwna sobowtóra, istoty dawnej i nowej, bardzo znanej i prawie obcej, dwóch ciał stworzonych podług tego samego modelu, jednej i tej samej kobiety odmłodzonej, będącej ciągiem dalszym, a równocześnie tą samą co ongi. I żył obok nich, rozdwojony, pełen niepokoju, czując dla matki namiętność odnowa rozbudzoną, a dla córki nieznane jakieś uczucie tkliwości.