Bajki i powiastki dla dzieci z celniejszych bajko-pisarzy polskich wybrane/całość
<<< Dane tekstu | ||
Tytuł | Bajki i powiastki dla dzieci z celniejszych bajko-pisarzy polskich wybrane | |
Redaktor | Ernest Wilhelm Günther | |
Wydawca | nakład Ernesta Wilhelma Günthera | |
Data wyd. | 1850 | |
Miejsce wyd. | Leszno | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
BAJKI
i
POWIASTKI
dla Dzieci
z celniejszych bajko-pisarzy polskich
wybrane.
Leszno.
Nakładem i ćcionkami Ernesta Günthera,
1850.
Spis Powiastek.
| ||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
|
|
I.
Stanisława Jachowicza.
Piłka się raz z chłopców śmiała,
Że wyżéj od nich skakała;
Urażeni żarty témi,
Nie podnieśli piłki z ziemi;
Błąd poznała nieboraczka,
I ze wstydu spiekła raczka.
Piał kogucik: kukuryku!
Wstawaj rano, mój chłopczyku. —
A chłopczyk się ze snu budzi,
Patrzy.... dużo chodzi ludzi;
Więc się szybko zrywa z łóżka,
By nie uszedł za leniuszka;
I rzekł: za twe kukuryku
Dziękuję ci koguciku.
Były to dwa kotki:
Jeden ładny, lecz z szafek wyjadał łakotki;
Drugi brzydki, bury,
Ale płoszył szczury.
Powiedźcież mi, dzieci, którego wolicie?
Burego! Burego! — O dobrze robicie!
Bo ten godzien przychylności,
Kto dopełnia powinności;
A bardzo nieładnie,
Kiedy kotek kradnie.
W poobiednéj godzinie
Zachciało się spać dziecinie;
A trzeba zważać i na to:
Że to skwarne było lato.
Co się zdrzémnie, to jéj muszka
Brzęknie głośno koło uszka;
A inna znowu swawolnie
Ostrém ją żądełkiem kolnie.
Moje muszki! rzecze dziécię,
Dla czegóż wy mnie budzicie?
Ja leżę spokojnie sobie,
I nic wam złego nierobię.
W nocy, kto chce, to spać może.
Nie przeszkadzamy w téj porze;
We dnie każdy ma bydź czynny,
I dzieci spać niepowinny.
Kotka suczkę przestrzegała:
By kiełbaski nie ruszała;
A suczka jéj odpowiada:
Przykład lepszy, niźli rada.
Wpadła w strumyk pszczółka mała,
Skrzydełkami trzepotała,
Już w nich siłę utraciła,
O w jakimże strachu była!
Gołąbeczek śnieżno-piory,
Na ratunek bliźnich skory,
Spuszcza listek.... pszczółka rada
Na zieloną łódkę siada,
Skrzydła siłę odzyskały,
I uleciał owad mały.
Nikt o swém nieszczęściu nie wie,
Jakoś wkrótce gołąbek siadł sobie na drzewie,
Spokojny! szczęśliwy!
Aż tu myśliwy
Wymierza strzelbę, chce go zgładzić z świata!
Pszczółka przylata,
Utnie go żądłem w rękę, strzał ptaszynę mija:
Ocalona swobodnie w powietrze się wzbija.
Tak zawsze dobroczynność wdzięcznością się płaci,
Nieśmy pomoc w nieszczęściu dla naszych współbraci.
Jeszcze w zielonéj skórce,
Dostał się orzech wiewiórce,
Ledwie go dotknie drobnemi ząbkami,
„Jakże mię,“ rzecze, „moja Matka mami,“
Nie raz mi to powiadała:
Że orzeszek potrawa arcy-doskonała;
Dziękuję za nią.“ — Wtém rzuci orzechem.
Podjęła go małpa z śmiechem;
Bierze w łapki, rozłupywa,
Słodkie ziarko wydobywa,
I gdy go zajada sama,
Rzecze wiewiórce: „Dobrze mówi Mama,
Dobry orzeszek, lecz trzeba zgryźć wprzody.
Trzeba wprzód popracować, kto chce mieć wygody.“
Puk, puk, ptaszek do okienka,
„Niech tam otworzy panienka;
„Bo to teraz straszna zima,
„Nigdzie i ziareczka niéma!“ —
I ptaszynie otworzyli,
Ogrzali, i nakarmili,
A ptaszynka wdzięczna za to,
Śpiewała im całe lato.
Była to raz pszczółka mała,
Co miodek z kwiatków zbierała:
Od kwiateczka do kwiateczka
Latała sobie pszczółeczka;
Nigdy próżno nie wróciła,
Dużo miodku nanosiła.
Przyszła jesień, zima chłodna,
Pszczółeczkaby była głodna;
Lecz że w lecie pracowała,
Wzimie się głodu niebała.
Pracujcież więc i wy dziatki!
Póki pora, póki kwiatki;
A na starość mieć będziecie:
Zapasy zebrane w lecie
Przy Wisłoce na brzegu
Chodził wróbel po śniegu,
A dzieci się ślizgały,
Na wróbelka wołały:
„Hej ptaszyno nieboże!
„Zimno teraz na dworze,
„Oj biédaki! biédaki!
„Kiedy przyjdzie mróz taki.“ —
A wróbelek odrzecze:
„Że jest zimno, nie przeczę,
„Lecz nie biédne ptaszęta,
Bóg i o nich pamięta."
Żal mi was, moje gąski, że boso chodzicie,
Mówiło dziécię,
Jabym wam dał trzewiczki, siostrzyczka pończoszki,
I byłoby ładniéj troszki.
A gąski powiedziały: „Nic nam to nie szkodzi,
Nie ten szczęśliwy, co w trzewiczkach chodzi.“
Czym mniéj potrzebujemy, tym szczęśliwsze życie.
Pamiętaj sobie dobrze tę naukę, dziécię!
Ptaszki.
„Niéma na polu zboża odrobiny,
Z głodu giniemy nieszczęsne ptaszyny,
A zasłyszawszy, że tutaj młócicie,
Biegniemy z prośbą: ocalcie nam życie!“
Dobrzy wieśniacy tych próśb wysłuchali,
Ubogim ptaszkom ziarnek nasypali;
I jaki taki pomyślał sam sobie:
Daj téż biédniejszym, gdy Bóg daje tobie.
Kotek z ostremi pazury,
Piesek sprzecznéj z nim natury,
Lękliwa myszka i ptaszek nieśmiały
Razem się z sobą schowały.
Prześliczna zgoda była między niemi;
Nieraz się kotek z pieskiem położył na ziemi,
A myszka sobie wesoło
Biegała w około;
Ptaszek w górę podlatywał,
I swobodnie wyśpiéwywał.
Nawet kiedy jeść im dano,
Poróżnienia nie widziano.
Rzadka w świecie zgoda taka,
Kot ustąpił dla myszy, a piesek dla ptaka.
Powiecie, że to bajka? mylne wasze zdanie;
Tych cudów dokazuje dobre wychowanie.
Pamiętajcież, dzieci, o tém:
Kiedy pies się zgodził z kotem,
Jakże to będzie nieładnie:
Skoro niezgoda między was się wkradnie.
„Czemu się czysto myjesz,“ pytano raz kota?
„Bo czystość — odpowiedział — jest to piękna cnota.“
Jakoż doprawdy, kocina
Mył się prawie co godzina.
Chętnie mu do pokoju wchodzić pozwalano,
Powszechnie go kochano,
Doznawał wszelkich pieszczotek;
A czemu? bo czysty był kotek.
„Patrzcie no: żebraczek!
W téj czarnéj sukmanie,
Głodny nieboraczek,
Gdy zima nastanie.
Dzieci! dzieci! dla przykładu,
Dajcie mu téż co z obiadu.“
Tu ucieszone dziecinki
Daléj zbierać odrobinki;
Ochoczo się ubiegały,
By krukowi jeść podały;
Co pod oknem, jak żebraczek,
Głodny chodził nieboraczek. —
Dobroczynny, ludzki, tkliwy,
Nie pyta, kto nieszczęśliwy,
Komu może,
To pomoże;
Boś tak kazał dobry Boże!
Dano śniadanie dla dziatek,
A Matka, jak zwyczaj Matek,
Łamie bułeczki, mléka naléwa,
Serwetką dzieci okrywa,
Nie żałuje cukru, ciasteczek,
Dla ukochanych dziateczek.
Myszka się patrzy zdaleka,
I czeka.
Czyli niepadnie jaka odrobinka;
Jakoż istotnie cukru upadła kruszynka.
Zbliża się myszka nieśmiała,
Pani łupnęła nogą, i ruszyć niedała.
Przepraszam.... ależ Pani kochasz dzieci swoje,
O! i ja kocham moje!
Myślałam, że co upadnie,
Tego podnosić Panom nieładnie;
Że to dla biédnych zostanie,
Że mogłabym to zanieść dzieciom na śniadanie.
Ale kiedy się niegodzi,
To biédna myszka odchodzi.
Łzy stanęły w oczach Pani,
Upuściła cukru dla niéj;
I bułeczki, i ciasteczek
Dała Matce dla dziateczek.
Chodź piesku! a ten piesek nazywał się Kruczek,
Chodź, mówił Hipolitek, nauczę cię sztuczek.
Kiedym ja jeszcze mały, ucz panicz Azora.
Nie, piesku, rzecze chłopczyk, to najlepsza pora,
Azor stary, niepojmie, pracować z nim nudno,
I tobie późniéj byłoby trudno.
O wieleby cię, wiele, pracy kosztowało;
Teraz, zobaczysz, jak mało.
Wkrótce pojętny Kruczek
Nauczył się wielu sztuczek,
Służył, podawał i pływał,
Tysiąc figlów dokazywał;
A to tak zręcznie, tak śmiało,
Iż się zdawało,
Że go nic niekosztowało.
Pamiętaj, Hipolitku, coś mówił do Kruczka:
Że się z młodu najlepiéj nabywa nauczka.
Przyjdzie czasem biéda wielka,
Niéma ziarnek dla wróbelka,
I aż wtenczas się pożywi,
Gdy mu dadzą co poczciwi.
Na podwórzu raz kucharka
Posypała kurom ziarka;
Biédny wróbel ślinkę łykał,
I powoli się przymykał.
Stara kura, sknéra wielka,
Niechce nic dadź dla wróbelka,
„Ach! ja głód okropny znoszę,
„O trzy ziarnka tylko proszę;
„Macie tysiąc; o! mój Boże!
„A wróbelek umrzéć może.“
Biada ci, próżniaku, biada!
Stara kura odpowiada;
Twoja prośba próżna, marna,
Nie dla ciebie nasze ziarna.
A Kurczątko to słyszało,
Wróbelkowi ziarnek dało,
I od tych czas przyjaźń wielka,
Łączy z kurczątkiem wróbelka.
Była to owieczka biała,
Niebieską wstążeczkę koło szyjki miała,
A na téj wstążeczce był srebrny dzwoneczek:
Bo téż to był klejnot ze wszystkich owieczek.
Ależ tę baziulkę w pieszczotach chowali,
Prawie nóżką ziemi dotknąć jéj nie dali;
Kochali, jak dziécię, na rękach nosili.
Trawką, kwiateczkami z rączki ją karmili.
A owa owieczka tak bardzo schardziała:
Że z braćmi, siostrami, bawić się nie chciała.
Aż tu ktoś dziateczkom pieska podarował:
Żeby ich zabawiał, i u nich się chował;
Poszła w kąt owieczka. Czyż nie znacie dzieci?
U nich to najmilsze, co nowo świeci.
Musiała owieczka pójść w pole z innemi,
Sama sobie trawki wyszukać po ziemi.
Lecz jéj to do smaku wcale nie przypadło,
Nudne towarzystwo, nieprzyjemne jadło;
Nie dla niéj, nie dla niéj cały ród bydlęcy,
Ona siebie przecież za coś miała więcéj.
A więc wszystkie od niéj owieczki stroniły,
Nigdy się z tą wielką Panią niebawiły;
Była nieszczęśliwą; jakże bydź nie miała?
Gdy towarzyszkami swemi pogardzała.
„Wyjdź, kochanko, z ciasnéj chatki,
I posłuchaj głosu Matki —
Mówiła mysz do córki — w świat cię wyprowadzę,
Ja ci doradzę:
Jak zbierać ziarneczka,
Jak się strzedz koteczka,
Jak łapki unikać,
Jak do jamki zmykać.
Powiem ci, czém słoninka pachnie przypiekana;
Ale mnie słuchaj, córko ukochana.“
Myszka była posłuszna i nie żałowała.
Długo sobie szczęśliwie po świecie bujała.
Tysiąc myszek zginęło, ona jednak żyła:
A czemu? bo posłuszna swojéj Matce była
Dziecinka. Ostrożnie! ostrożnie! zdaleka, zdaleka,
Bo wielkie nieszczęście, motylku, cię czeka;
To nie jest słoneczko, to świéca, motylku,
W mych oczach niedawno zginęło tu kilku;
Trzymaj się okienek, lataj blisko ściany,
Bo zginiesz w męczarniach, motylku kochany.
I dziécię zawczasu motylka złapało,
Za oknem, w kąciku, schronienie mu dało.
Drżał z zimna nieborak, na dziécię narzekał;
Lecz skoro się zrana słoneczka doczekał,
Gdy okno otwarto, skrzydełka rozwinął,
Gdy poznał, jak wielkie nieszczęście ominął,
Pomyślał: ach Boże! chwała tobie! chwała!
Nagrodź téż dziecinie, co mnie uchowała.
Skarżyły się raz wiewiórki,
Że im dął wiatr do komórki.
Jedna z nich rzecze: ja wiem co zrobię:
Opuśćmy chatkę, niech tu dmie sobie;
I do innéj komórki,
Przeniosły się wiewiórki.
On i tam trafił. Ach skaranie boże!
Zamknęły się wiewiórki, wiatr został na dworze;
Dął z całéj siły,
Drzewa się chyliły;
A wiewiórki,
Śród komórki,
Do rozpuku się śmiały,
I orzeszki łupały.
Raz na podwórzu stanęły dwa pługi:
Jeden długo spoczywał, z pracy wrócił drugi.
Przyjacielu! rzekł piérwszy, nierozumiem wcale,
Czemu ja tak przyćmiony, ty błyszczysz wspaniale;
Wszak z jednegośmy kruszczu, przecież nie jednacy?
Z kądżeś ty nabył blasku? Czy chcesz wiedzieć?...
z pracy.
Jedna pszczółka młoda,
Jak tylko błysła pogoda,
Mimo przestróg dobréj matki,
Na wszystkie kwiatki
Bez różnicy siadała
I miód zbierała,
Mniemając, że każdy kwiatek
Dobrego miodu da jéj dostatek.
„Moja córko! bądź ostrożna!“
Rzecze matka,
„Snadno się omylić można.
Strzeż się, córko, żebyś z kwiatka
Jadu z miodem nie wyssała.“
Lecz cóż z tego! pszczółka mała,
Płocha i bez doświadczenia,
Nie słuchała napomnienia,
I ze wszystkich kwiatków w boru
Zbiérała miód bez wyboru;
To tu, to tam miodu liźnie,
Nie myśląc nic o truciźnie.
Aż nareszcie pszczółka mała
W jednym kwiatku jad wyssała,
I zaraz padła nieżywa
Gdyby mucha.
Tak to, dzieci, zwykle bywa,
Kiedy kto starszych nie słucha!
Lubił Stefuś zabaweczki,
I przekładał nad książeczki.
Dnia jednego po za szkołą,
Stefuś biegał sam wesoło.
Lecz znudziło się samemu,
Sam nie wiedział jednak czemu;
Nie wiedział, że brak zajęcia,
To piérwsze złe dla chłopięcia.
Wtém spostrzega na ostatku
Skrzętną pszczółkę na bławatku,
I tak rzecze: „Moja pszczółko!
Pójdź sam do mnie; porzuć ziółko.
Patrz! ja sam tu na murawie,
Pójdź! ja z tobą się zabawię!.“
Ale pszczółka mu odrzecze:
„Ja nie mogę, mały człecze,
Bo tak spiesznie czas uchodzi,
A próżnować się niegodzi;
I dla tego ja po troszę,
Miód do ula z kwiatków znoszę!“
Wkrótce Stefuś, jakby swego,
Spostrzegł pieska maleńkiego,
I tak mówi: „Mój ty piesku!
Co ty robisz w tym owiesku?
Przybądź do mnie tu łaskawie;
Pięknie z tobą się zabawię!“
Ale piesek odpowiada:
„Ja nie mogę, trudna rada;
Bo tak śpiesznie czas uchodzi,
A próżnować się nie godzi!
Ja po polu i po łące,
Gonię ptastwo i zające,
A od zmroku aż do rana
Strzegę domu mego pana.“
Stefuś spostrzegł znów konika,
Więc do niego się przymyka
I tak rzecze: „Mój koniku,
Pobrykajmy na trawniku!“
Ale konik odpowiada:
„Ja niemogę, trudna rada;
Bo tak śpiesznie czas uchodzi,
A próżnować się nie godzi;
Pan Bóg stworzył nas do pracy,
Wzgardy godni są próżniacy.
I dla tego ja w pokorze
Co dzień na chléb ziemię orzę!“
Tu się Stefuś już nie smucił,
I do szkoły zaraz wrócił,
A przez drogę dumał skrycie:
Każdy żyje pracowicie,
Miałżebym ja sam próżnować!
Nie! ja muszę téż pracować;
Nie będę się próżno włóczyć,
Lecz się będę pięknie uczyć!
„Asio! Asio! ha niecnota!“
Fuknie w kuchni Jaś na kota.
„Nie dla ciebie tu te dzbanki:
Precz od mléka i śmietanki;
Bo o ciebie kij połamię,
Albo powiem zaraz mamie!“
Aż tu chłopcu kot odpowie:
„Skarżyć na mnie? co ci w głowie!
Wszak sam nie raz byłem świadkiem,
Jak ukradkiem,
Skoro wyszła gdzie kucharka,
I ty także wypijałeś
Mléko z garka,
Lub kożuszki pozjadałeś.
Ja chociaż to zobaczyłem,
To na ciebie nie skarzyłem.
To i ty téż, mój kochanku,
Choć zdybałeś mnie przy dzbanku,
Nie skarz, proszę; bo w istocie,
Sam także masz błędy kocie.
Lecz mi dobre daj przykłady,
A ja pójdę w twoje ślady!“
Jaś kotowi nie dokuczył
I łakomstwa się oduczył.
Niedźwiedzica, pani matka,
Miała synalka niedźwiadka.
A ponieważ go kochała;
We wszystkiém mu pobłażała.
Ztąd niedźwiadek téż powoli
Wkrótce nawykł do swawoli.
A choć złe ma obyczaje,
Mama nigdy niepołaje;
Bo u mamy wielka łaska:
Mama pieści, mama głaska;
A że mama nazbyt kocha,
Wyrósł synek na pieszczocha.
Mimo to, mama jedynie
Wszystko dobre widzi w synie,
Wielbi jego obyczaje,
Nad wiek rozum mu przyznaje.
Słowem, mama mniema rada,
Że w synalku skarb posiada.
Tymczasem niedźwiadek młody
Nadużywa swéj swobody,
Coraz gorsze figle płata,
A chociaż podrasta w lata,
Zamiast uczyć się tańcować,
Woli cały czas próżnować,
I mimo mamy nadzieje,
Niedźwiadek w boru dziczeje.
Wkrótce poznała to matka,
I mniemała do ostatka,
Że synalek się poprawi;
Lecz próżno mu o tém prawi.
Pieszczony niedźwiadek bury,
Co już ufał w swe pazury,
Nie chce słuchać już niczego
I rzuca się na każdego.
Późno matka żałowała,
Że synkowi pobłażała.
Jedna młoda wiewióreczka,
Dostała się do miasteczka;
Tam co tylko sama chciała,
Wiewióreczka wszystko miała;
I wygódki i ucieszki,
I cukierek i orzeszki.
Lecz wiewiórka nasza mała,
Czyż oceniać to umiała?
Nie przeciwnie; bo powoli
Nawykała do swawoli,
A co dzień to coraz gorzéj,
Że co tylko kto położy,
Wszystko ruszy, wszystko potnie;
A choć ją pan za to otnie,
Wiewióreczkę korcą ząbki,
Znów pocięła sukien rąbki.
Tak zrobiła raz i drugi,
Aż nareszcie pańskie sługi
Wiewióreczkę pochwyciły,
I do Wisły ją wrzuciły.
Nieboraczka rzekła z wody:
„Dobrze ci tak, nierób szkody.“
Stał koniczek sam przy żłobie,
I obroczek chrupał sobie.
Wtém do żłobu konika,
Wróbelek się przymyka,
I tak przed nim narzeka:
„Nie długo mnie śmierć czeka.
Ziemia śniegiem pokryta;
Daj mi ziarek z koryta,
Żebym nie padł tu z głodu!“
Na to konik odpowié
Zgłodniałemu wróblowi:
„Ja ziarneczek mam dużo,
Niech ci ziarka te służą;
Nachyl dziobka do żłobu,
To wystarczy dla obu.“
Wreszcie przeszła i zima,
Śniegu, zimna już niéma;
Lecz w zamian za to
Nastało lato.
Zewsząd muchy wypadły
I konika obsiadły.
Wtém wróbelek zawitał,
I z wdzięcznéj swéj usługi
Wszystkie muchy pochwytał,
Jedne muchę po drugiéj.
„Ha! mam cię, figlarzu mały,
Czekałem na cię dzień prawie cały.
Dziś ja dla ciebie wstałem tak wcześnie,
A co, czy słodkie moje czereśnie?
Ho! ho! zjadałeś mi je już nie raz.
Poczekaj, ptaszku, nie ujdziesz teraz!“
Tak do szczygiełka mówił Jaś srogi,
A ptaszek prawie umierał z trwogi.
Chłopczyna w ręku mocno go trzyma,
Z radości chciałby zjeść go oczyma,
A biédny ptaszek struchlały wszystek,
Drży jako listek.
Biédny się prosi: „Kochane dziécię!
Wypuść mnie, proszę; daruj mi życie;
Miéj na mnie litość, chłopczyku luby,
Nie żądaj przecie ptaszyny zguby!
Wypuść mnie z ręki; ach, bo inaczéj
Moja mi mama umrze z rozpaczy!
I ty masz mamę droższą nad złoto,
I tybyś nie chciał zostać siérotą!“
Żałość ptaszyny Jasia wzruszyła,
Aż mu się w oku łza zakręciła;
Zaraz więc ptaszka z ręki wysunął,
A młody ptaszek wesoło frunął.
Zbiérał kwiatki mały Franek,
I chciał z kwiatków uwić wianek,
A wtém pszczółka go ukole,
Bo wszedł jakoś w drogę pszczole,
„Ja ci tego nie wybaczę!“
Woła Franek i wciąż płacze;
Nareszcie z łez otarł oczy,
I za pszczołą w pogoń skoczy.
„Mam cię pszczółko! nic, z ogrodu!
Nie będziesz już zbierać miodu!
Dość już miałem cierpliwości:
Dziś cię zgładzę bez litości.
Lecz wtém sobie nasz chłopczyna
Ojca słowa przypomina:
„Nie dobre byś serce miał,
Gdybyś mścić się kiedy chciał!“
Nagle więc ją ułaskawia,
I wyrazy te wymawia:
„Dobre serce ja mieć wolę,
Niżeli się mścić na pszczole.“
Motyl zdobny skrzydełkami,
Których barwa oko mami,
Unosząc się po nad kwiaty,
Połyskując swemi szaty,
Z pychą rzecze raz do pszczoły,
Zawsze skrzętnéj, wesołéj:
„Spojrzyjno, pszczoło obrzydła,
I podziwiaj moje skrzydła!
Jakie na nich śliczne wzory,
Jaki połysk i kolory!
Cóż owadzie ty szkaradny,
Chciałżebyś być taki ładny?“ —
A wtém pszczoła motylowi
W skromnych słowach tak odpowie:
„Mój motylu! jesteś próżny,
Choć twych skrzydeł powab różny;
Skrzydeł twoich nie zazdroszczę,
I o piękność się nie troszczę;
U mnie inny wdzięk popłaca,
Nie uroda, ale praca;
Ja się z wdzięków nie wynoszę;
Lecz do ula miodek znoszę.
Ty, motylku, bujasz wiecznie,
Ja pracuję pożytecznie!“
Było dwóch braci
Jędrzéj i Maciéj;
Dwaj bracia mali
Stryja kochali.
Raz od stryjaszka
Dostali ptaszka.
Młody skowronek
Głos miał jak dzwonek.
Jadał z ich ręki,
Nucił piosenki;
Zrana im nucił,
W wieczór się smucił,
A czasem we śnie
Wzdychał boleśnie:
„Ach! co to znaczy,
Ptaszek w rozpaczy,
Głos miły traci.“
Zawołał Maciéj.
„Nie wiem dla czego
Myśmy mu złego
Nic nie zrobili?“
Rzekł brat po chwili.
„Kochane dzieci!“
Rzecze ktoś trzeci:
„Ptaszek na lato
Wzdycha za tatą.“
Więc dobry Maciéj
Chwili nie traci;
I Bogu dzięki,
Ptaszynę z ręki,
Zaraz po stole,
Wypuścił w pole.
Ułowiony wilk w obławie,
Cudem prawie,
Jeszcze zdrowo
Uciekł do lasu;
Lecz przysiągł na wilcze słowo,
Że od tego czasu,
Żeby uniknąć śmierci bez ochyby,
Nie tknie mięsa odrobiny,
Ale będzie jadł rośliny,
A w ostatnim razie ryby.
Lecz wilkowi post nie służy.
W krótce wilk, pod samym borem
Zobaczył świnię w kałuży,
I pod pozorem,
Że to ryba płynie,
Pożarł wilk świnię.
Z pracującéj wiewiórki czyniono raz śmiechy,
Że zamiast zjeść, tak skrzętnie chowała orzechy;
A ona rzecze na to: Ten, co w lecie drzémie,
Nie będzie miał co jeść w zimie.
I z tym będzie nieinaczéj,
Kto z młodu czas marnuje, na starość nie baczy.
Srebrny i szklanny, dwa kubeczki nowe
Zaczęły z sobą rozmowę.
Srebrny rzekł: Ze mnie każdy zapewne pić woli.
Szklanny mu opowiadać coś zaczął powoli;
Gdy ktoś spragniony szukając ochłody,
Widząc nalane kubki, chciał się napić wody.
O! ze srebrnego nie chcę! głośno się odzywa;
Bo może się w nim woda nieczysta ukrywa.
Wolę pić ze szklannego; bo on przezroczysty;
Widać, że w nim napój czysty;
Wziął go więc, spełnił, na miejscu postawił;
Odszedł, i srebrny nietknięty zostawił.
Kiedyśmy jak szkło czyści, otwarci i szczerzy,
Każdy nam łatwiéj zawierzy.
Idź precz od nas próżniaku, niegodzien żywienia,
Mówiła, żądłem grożąc, pszczoła do szerszenia.
Prawdę mówisz, rzekł szerszeń, i mnie to obchodzi:
Ale, żeś pracowitsza, czyż się łajać godzi?
Jestem w nędzy, lepiéj się nademną użalić,
Niżeli żądłem straszyć i saméj się chwalić.
Talar zwierzchnią postacią swoją okazały,
Gardził Czerwonym złotym, dla tego że mały:
Gdy przyszło do zmieniania, niepatrzano miary,
Złoty pieniądz, choć mały, wart był trzy talary.
Wół się śmiał, widząc mrówki w małéj pracy skrzętne,
Wtém usłyszał od jednéj te słowa pamiętne:
Z umysłu pracujących szacunek roboty,
Ty pracujesz, bo musisz; my mrówki z ochoty.
Że zamknięty w skorupie niewygodnie siedział,
Żałowała mysz żółwia: żółw jéj odpowiedział:
Miéj ty sobie pałace, ja mój domek ciasny.
Prawda, nie jest wspaniały, szczupły, ale własny.
Brał się pewien do pręta, chcąc wytrzepać suknie;
Ta widząc się w złym razie, żwawie go ofuknie:
A takaż to jest pamięć na usługi, rzecze,
Bijesz tę, co cię zdobi, niewdzięczny człowiecze!
Rzekł człowiek: ja nie biję, lecz otrząsam z prochu,
Zakurzyłaś się wczoraj, dziś trzepię po trochu.
Wybacz, z przykrych sposobów, kto musi, korzysta;
Gdybyś niebyła bita, niebyłabyś czysta.
Koło jeziora
Z wieczora,
Chłopcy w koło biegały,
I na żaby czuwały:
Skoro która wypływała,
Kamieniem w łeb dostawała.
Jedna z nich śmielszéj natury,
Wystawiwszy łeb do góry,
Rzekła: chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie,
Dla was to jest igraszką, nam idzie o życie.
Konik polny, co swój cały
W pośród lata czas prześpiéwał;
Tak był na zimę zgłodniały,
Że tylko wiatr nim powiéwał.
Żeby téż odrobina jaka
Z muchy lub robaka,
Nic zgoła!
A więc idzie, płacze, woła,
U skrzętnéj mrówki kołace:
Pożycz jéj, pożycz, powiada,
Kilka ziarnek dla sąsiada;
A po żniwach ci zapłacę.
Mrówka na to: opatrz Boże!
Ja nikomu niepożyczam,
Do wad to moich policzam,
Nawet i najlżejszych może.
Ale już mnie nie poprawisz,
Raczéj odpowiedz mi na to,
Cóżeś robił całe lato,
Że się dziś żebranką bawisz?
Tak w dziennéj, jak w nocnéj dobie,
Wciąż śpiéwałem bez ustanku.
Śpiéwałeś! — dobrze kochanku!
Teraz skakaj sobie.
„Co ty mnie gnieciesz daremnie,
Nie będzie tak kurcze ze mnie!“
Wołało jajko pod kurą.
A ta jéj rzekła ponuro:
„Milcz, jeszcze tego niebyło,
By jajko kurę uczyło.“
Widząc rosłego wołu, jedna żabka mała,
Koniecznie zrównać wielkością mu chciała;
Więc się jak mogła nadęła, podniosła,
I pyta swoich, czy już go dorosła?
„Ej! gdzie tam! — jeszcze daleko!“
Wszyscy jéj rzeką.
No! a teraz? — „A wcale podobieństwa nie ma.“
No! a teraz? — „A jeszcze daleko jesteście.“
Wtém kiedy coraz bardziéj się nadyma,
Pękła nareszcie.
„Co ty tam szepcesz?“ osioł długo-uchy
Pytał raz muchy.
„U Boga mego,“ — muszka mu odpowie,
„Proszę o zdrowie.“
„Cha, cha, cha!“ — osioł swym się zaśmiał głosem,
„Co to za dziwne stworzenie!
„Bóg, co jest taki wielki nieskończenie,
„Ma jednéj muszki zaprzątać się losem?“
— „Niewiem ja tego“ — rzecze muszka skromnie,
„Lecz w kimże innym nadzieję położyć;
„Pewnie Bóg dobry pamięta i o mnie,
„Gdy niezapomniał mnie stworzyć.“
Kiedy młody niesłucha, jak mu starszy radzi,
Zawsze się zdradzi.
Wyszła z gniazda przepiórka, tak mówiąc do młodzi:
„Niechaj, póki nie wrócę, żadna niewychodzi,
Bo niewiecie dzieci,
Że zdradny człek sieci
Obstawiwszy do koła,
Czatuje;
A ukryty na wabiu głos nasz naśladuje,
Do zguby woła.“
Odbiegła — a że długo niewidać jéj było,
Dzieciom się sprzykrzyło.
Wtém głos przepiórki
Słyszą z za górki.
Myśląc, że ich umyślnie pani matka zwodzi,
Aby siedziały,
Nie figlowały;
Jedno za drugiém wolno z gniazdeczka wychodzi;
Biegną śmieléj za głosem, a wpadłszy na siatki,
Daremnie się trzepocąc, wzywały swéj matki.
II.
Drewnianego konika bił Kazio biczykiem,
„Po ludzku,“ rzecze Ojciec, „obchódź się z konikiem.“
K. Kiedy on ciągnąć nie chce, Tatuniu kochany,
O. Dziwnyś, jakże ma ciągnąć, widzisz, że drewniany.
K. Drewniany? to bić można, wszak go niezaboli,
Ojciec. „Kto sobie okrucieństwa na takim pozwoli,
Czyje serce zdziczałe srogości nabierze;
Ten zapomni: że czuje i żyjące zwierzę;
A tak, idąc kolejno od złego do złego,
Okaże się okrutnym nawet dla bliźniego.“
Raz swawolny Tadeuszek
Nawsadzał w flaszeczkę muszek;
A niechcąc ich morzyć głodem,
Ponarzucał chleba z miodem.
Widząc to Ojciec, przyniósł mu piernika,
I nic nie mówiąc, drzwi na klucz zamyka.
Zaczął się prosić, płakał Tadeuszek,
A Ojciec na to: „Nie więź biédnych muszek.“
Siedział dzień cały. To go nauczyło:
Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło.
Staś na sukni zrobił plamę,
Płacze i przeprasza Mamę.
Korzystając z chwili Mama,
Rzecze: „na sukni wypierze się plama;
Ale strzeż się, moje dziécię,
Brzydkiém czynem splamić życie:
Bo ci, Stasiu, mówię szczérze,
Ta się plama niewypierze.“
Franuś miał śliczne jabłuszko czerwone;
Pieści się niém, na każdą obraca je stronę,
I rzecze: „szkodaby cię zgładzić z tego świata;
A przytém, trzebaby dać połówkę dla brata.
Nie, nie, ja ciebie nie ruszę;
Cały rok cię chować muszę:
A potém... nie i potém“ — rzecze mały sknerka,
I schował je do kuferka.
Cóż się stało? — jabłko zgniło;
Jakże mu żal wtedy było!
Ludwinia miała ogródek mały;
W nim śliczne kwiatki i wonne ziołeczka:
Ale ją wiele trudów kosztowały;
Długo czekać musiała, nim zeszły z ziarneczka.
Wygodniéj sobie braciszek zaradził:
Gotowych kwiatków i drzewek nasadził;
Bez zasad ogrodniczych, byle kwitły w ziemi;
Przystroił ogródek niemi.
Prawda, że to stanęło wszystko w jednéj chwili,
Aż się wszyscy zadziwili;
Prawda, że był piękniejszy, i dzieci zdumiéwał;
Ale ogrodnik głową na to kiwał.
Niedługo z omamienia wyszedł chłopczyk mały:
Poschły mu wszystkie drzewka, kwiaty powiędniały;
A ogródek Ludwini,
Dotąd jéj przyjemność czyni.
Tak się i między ludźmi często w świecie dzieje:
Niejeden nagle zmądrzeje;
Ale téż za to nagle wszystko postać zmienia:
Ta tylko trwa nauka, która się wkorzenia.
Między grzecznemi dziećmi są czasem mazgaje,
Jak ci się téż, Józiu, zdaje,
Czy dobrze na tém wychodzą?
O! wierz mi, jak cię kocham, same sobie szkodzą.
Marcinek, jak ty, malutki,
O najmniejszą drobnostkę zaraz stroił dudki:
Czy mu się co zapodziało,
Czyli kiedy od Mamy dostał czego mało,
Czy kto nań palec zakrzywił,
Zaraz się rzéwnie roztkliwił;
Zaraz beczał, zaraz szlochał,
Nikt go téż, za to, nie kochał;
Wszyscy się z niego naśmiali,
Mazgajem go nazwali.
Nareszcie widzi, że to brzydka wada,
Choćby oczy wypłakał, wszystko nic nie nada;
Wziął się więc na inny sposób:
Grzecznym był dla wszystkich osób:
A o co tylko poprosi uprzéjmie,
Każdy od swych ust odéjmie:
I chętnie się z nim podzieli.
O dawnéj wadzie wszyscy zapomnieli.
Ledwie się popatrzy ładnie,
Już myśl jego każdy zgadnie,
Nikt mu już w niczém niesprzeczny:
Bo Marcinek bardzo grzeczny.
Piął się chłopczyk na drzewo, co nad rzeką stało,
Bo cudzych paniczowi gruszek się zachciało.
Ale na takich sprawkach każdy źle wychodzi:
Cudza własność jest świętą, tknąć się jéj nie godzi;
I nasz chłopczyk to poznał, ale już po szkodzie;
Spadł. I gruszek nie dostał, i skąpał się w wodzie.
„Ach ratujcie, ratujcie!“ wołał pastérz młody,
Najpiękniejszą owieczkę wilk mi porwał z trzody.
O ratujcie, ratujcie!“ Przybiegli pasterze.
A on w śmiech, „jam żartował, on jeszcze niebierze;
Chciałem tylko doświadczyć, czy dobrze czuwacie;
Może mi się kiedy zdacie.
Ha, ha, ha, jakżem was téż wyprowadził w pole.“ —
Raz, drugi się udały podobne swawole;
Ale jednego ranka,
Wilk doprawdy pięknego porwał mu baranka.
Pasterz w krzyk i pomocy zewsząd z płaczem wzywa;
Nikt nie przybywa.
I prosi i błaga,
Nic niepomaga.
Wilk uniósł zdobycz, pastérz poniósł stratę,
Taką się to odbiera za kłamstwo zapłatę!
Mała dziecina łakoma i chciwa,
Jak to często w świecie bywa,
Nigdy na tém nie przestała,
Co Mama dała.
Były dwa jabłka, trzeciego żąda;
Były trzy gruszki, za czwartą spogląda;
Dano cukierków, to zawsze za mało;
Dano pierniczek, dziécię ciastka chciało.
Raz mu w dzbanuszek wsypano orzechy.
Ach co to było uciechy!
Dziecina rączkę w wazką szyję wkłada,
I wszystkieby zabrać rada.
Ale niestety! wyciągnąć niemoże.
Dziécię w płacz. W takim razie i płacz nie pomoże.
Szarpie. Wszystko na próżno: i orzeszków niéma,
I dzbanuszek rączkę trzyma.
Ktoś się wreszcie zlitował, i dał rady zdrowe:
„Niebądź, kochanku, chciwym, weź tylko połowę;
Wyjmiesz rączkę, orzeszki wybierzesz po trosze.
A pomnij w dalszym wieku tak czerpać rozkosze.“
Szedł raz chłopczyk w kożuszku, a była to zima;
Patrzy, drugi drży cały: bo kożuszka niema.
Żal mu się go zrobiło, okrył go kożuszkiem;
Miłoż to widzieć dzieci z tak dobrém serduszkiem.
Niosło raz dziécię wody dzbanuszek,
Spotkał je w drodze siwy staruszek;
I rzekł do niego z uprzéjmą minką:
„Pozwól się napić dziecinko!“
Dziecina chętnie schyla dzbanuszka,
I napoiła wodą staruszka.
Raz koło sadu szła ta dziecina,
Patrzy.... z owocem drzewo się zgina;
Jakżeby rada zjeść kilka gruszek!
Aż tu wychodzi siwy staruszek:
Ową dziecinkę dobrą poznaje,
I najpiękniejszych gruszeczek daje.
„Stefciu,“ mówiła Mama, „niechódź bez trzewiczka!“
Nie słuchała swawolniczka;
Ale jak sroczka skakała.
„Będziesz tego żałowała,“
Mówiła Mama Stefci; nic niepomagało.
Wiécież, co się daléj stało?
Szkiełkiem nóżkę skaléczyła,
Oj grzeczna téż potém była.
Kasia sobie w kącie siadła,
I jagódki chciwie jadła;
Całą rączką zawsze brała,
Bo jagódek Mama dała.
W krótce chciała zbierać sama;
Pozwoliła na to Mama.
Od świtania przez dzień cały
Zebrała garnuszek mały;
Wtedy sobie w kącie siadła,
I jagódki śpilką jadła.
Noga za nogą szedł sobie Stefanek,
I niósł pełen mléka dzbanek;
Chłopczyk drugi śmiał się z niego.
Stefanek.
Czego ty się śmiejesz? czego?
Drugi chłopczyk.
Bo jak żółw przełazisz drogę.
Stefanek.
Idę zwolna, bo się boję;
Widzisz pełno, wylać mogę.
Drugi chłopczyk.
Upij trochę.
Stefanek.
To nie moje:
Niechcę cudzéj i kropelki,
Krzywdzić kogo to grzech wielki.
Zawsze bądźcie, dziateczki, pełne łagodności,
Broń Boże gniewu! broń Boże złości!
Miłość wasze serduszka niech napełnia małe,
Bądźcie grzeczne, uprzejme i wyrozumiałe.
Był chłopczyk, lecz z nazwiska wam go nie wymienię:
Bo się za niego rumienię.
Niby rozsądny, dowcipny, nadobny:
Ale ze złości do osy podobny;
Osą go téż nazywali.
Choć go czasem kto pochwali,
Głos się odzywa z kącika:
Nie chwalcie tego złośnika!
I w saméj rzeczy, niebyło co chwalić,
Każdy przychodził na niego się żalić,
Każdy go unikał jak ostu, pokrzywy;
Był nieszczęśliwy.
Raz myśli sobie:
Co ja biédny zrobię?
Nie mieć przyjaciół, źle żyć na świecie;
Jednak to można poprawić się przecie.
Ja takim złym niebędę; gdy mnie gniéw napadnie.
Pomyślę sobie: złym bydź nieładnie.
Złych zazwyczaj nie nawidzą,
Ze złośników wszyscy szydzą.
Gdy tak będę myślał sobie,
Na dobrego się przerobię.
Kto chce, łatwo wszystko może,
W dobrych chęciach Bóg pomoże.
I nasz chłopczyk się poprawił,
Rodzicom pociechę sprawił;
W dobrém idzie coraz daléj,
Dziśbyście go nie poznali.
Rzucał chłopczyk kamykiem, zabawa to brzydka,
Idącego spokojnie uderzył nim żydka.
Upadł żydek na ziemię, krew płynie strumieniem;
Chłopczyk płacze. — A widzisz, nie rzucaj kamieniem,
Może biédna dziecina jutra nie doczeka,
A zniósłżebyś myśl straszną, żeś zabił człowieka?
Kto ty jesteś? — Siérota. — Niemasz Ojca, Matki?
Któż cię uczy pacierza? — Z pod kościoła dziadki. —
A któż tobie jeść daje? — Mnie wiele nietrzeba:
Zawsze mi kto litośny da kawałek chleba. —
A kto ciebie okrywa? — Zdarłam już koszulę. —
I te słowa przemawia ze łzami tak czule,
Iż mimowolnie łezkę urania dzieweczka;
I sięga do kieszonki. Był grosz i bułeczka;
Przyjmij, rzecze, siérotko, ty niepragniesz wiele.
A ja się z tobą czém mogę, tém dzielę.
Porwał ptaszek słomkę w dzióbek. —
Mamo, zapytał Jakóbek,
Co téż po słomce ptaszkowi?
Na to Mama mu odpowié:
I ptaszyny mają Matki,
A gniazdeczka, to ich chatki.
Do tych chatek, mój Jakóbku,
Matka ździebła nosi w dzióbku,
Znosi piórka i co może, —
I uścieła dziatkom łoże:
Bo słomki, piórka w gniazdeczku,
Jakby pościel na łóżeczku,
Tak, dziateczki ukochane!
Wszystkim serca Matek znane,
Nawet i biédna ptaszyna
O dzieciach niezapomina.
Bóg te uczucia wléwa w serce Matki,
Chwalcie imię Jego dziatki.
Leżał kwiatek na drodze,
Nie jeden go nie widział, choć go miał przy nodze;
Nie jeden choć widział, minął,
I byłby zginął.
Przechodzi dziewczynka mała,
Podniosła go, rozchuchała,
A potém w szklaneczkę do wody włożyła,
I słaba roślinka na nowo odżyła.
Zajrzyjmy w serduszko téj drobnéj dziewczynki,
Ach co tam uciechy z odżycia roślinki!
I słusznie, bo litość najsłodszą jest cnotą;
A biédny kwiateczek był także siérotą.
Śnieg zasypał ulicę, a człowiek ubogi
Zmiatał go z drogi:
A był to człowiek obarczony wiekiem.
Przechodzień się litując nad biédnym człowiekiem,
„Żal mi cię,“ rzecze, „to praca nie mała.“
Staruszek. „Ręka boska ją zesłała.
Na to nas Pan Bóg stworzył, byśmy pracowali.“
I zmiatał sobie śnieg daléj.
„Nie śmiéj się dziadku
Z cudzego upadku.“
Było to dawném przysłowiem;
A z kąd się wzięło, opowiem:
Podczas wielkiéj ślizgawicy
Upadł chłopczyk na ulicy. —
„Podnieś się! — wołał jakiś z drwinkami staruszek. —
Nieboraczek! zbił dzbanuszek!“ —
Ledwie tych słów domówił, sam leży na ziemi,
Wtedy go ktoś upomniał słowy nadobnemi:
„Nie śmiéj się dziadku
Z cudzego upadku.“
Kotek kulawy szedł sobie drogą,
A ktoś niebaczny trącił go nogą.
„Nie trącaj, Panie! — rzekła dziecinka —
I cóż ci winna biédna kocinka?
Ej! daj jéj pokój, niech sobie idzie,
I ona umie zapłakać w biédzie;
A Mama mówi: Ojciec Niebieski
Nie każe biédnym wyciskać łezki.“
Mateczko! ślicznie cię proszę,
Kup mi ciastko za trzy grosze,
Albo dwa obwarzaneczki,
Rzecze Józio do Mateczki.
Mateczka nic niemówiła,
Tylko łezkę uroniła.
Czy nie kupisz? — zapytał, i spojrzał w oczy;
Aż tu po twarzy łezka jéj się toczy.
Józio. |
Czego ty płaczesz Mateczko? |
Matka. |
Chcesz bym kupiła ciasteczko? A nie spytasz, moje dziécię! |
Lorcia wszystko wiedzieć rada,
Pytała się raz Ojca, dla czego śnieg pada.
Ojciec na to: moje dziécię!
Wiesz, że roślinki także mają życie;
A ziemia, jakby Matka, rozradza ich plemię,
Gdyby mrozy zastały nieokrytą ziemię,
Cóżby się stało z dziećmi tak słabemi?
Lecz Bóg piérwéj okrycie przesyła dla ziemi,
Która, jakby futerkiem, otula swe dziatki.
Te śpią sobie spokojnie w objęciach swéj Matki.
Choć się groźnemi mrozy sroży późniéj zima,
Niebezpieczeństw dla nich niéma.
Jak Bóg dobry dla roślin, tak i dla człowieka,
Kiedy go cierpienie czeka;
Osłoni go męztwem wprzody,
Jak ziemię, śniegi i lody.
Na ziemi pestka leżała wiśniowa,
Podjęła ją Ciocia i chowa.
Karolcia na to: „dziwię się Ciotuni,
Że pestka coś znaczy u niéj;
Gdyby to wisienka była,
To i jabym się schyliła.
Lecz pestka... dziwię się Cioci.“
Ciotunia, z wdziękiem dobroci,
Tak tłómaczy Karolince:
„Widzisz, co to wisienek na téj tu drzewince?
Wszystko wydała
Jedna pestka mała;
Trudno pojąc, to prawda, w każdém Boskiém dziele,
Skoro się zastanowisz, znajdziesz cudów wiele.
Już słoneczko wstało,
Kwiatki powitało,
A dziecinka śpi w łóżeczku,
I nic nie wié o słoneczku.
Bije ósma godzina:
Przebudza się dziecina,
Nim przetrze oczki, nim wstanie,
Nim zmówi paciérz, nim zjé śniadanie,
Nim złoży pościel, posprząta,
Już i dziewiąta.
Po dziewiątéj odpoczywa,
A cichutko czas upływa.
Po spoczynku, dziécię płoche
Pobawi się znowu trochę,
Idą figle i swawole,
Aż tu i obiad na stole.
Przy obiedzie, odpuść Boże,
Któż o czasie myśléć może.
Po nim daléj do ogródka!
Tam rozrywka niby krótka,
Aż tu już i koło trzeciéj,
Do piątéj czas jak nic zleci,
I nadejdzie wieczór ciemny.
I ponury i przyjemny.
Bije ósma godzina,
Mrużyć oczki zaczyna,
I dzioneczek upłynął,
Błysnął, mignął i zginął.
Tak i życie człowieka
Cicho, szybko ucieka;
A więc z każdéj chwileczki
Korzystajcie dziateczki!
Przychodził Jaś łakomy do kucharza Marka,
I zawsze mu zaglądał do każdego garka.
Nigdy Marek panicza nie mógł upilnować,
Zawsze musiał Jaś skubnąć, albo co skosztować.
Nie raz nawet z paluszka oblizał powidła.
Fe! łakomstwo, jakaż to przywara obrzydła!
Choć łajał Marek Jasia, Jaś nie słuchał Marka;
Ale codzień jak zwykle zaglądał do garka.
Raz kucharz dla czeladzi jagły w garku warzył,
Jaś ich musiał skosztować i język — oparzył.
Nie raz taki przypadek na dobre wychodzi.
Od tego czasu już Jaś do kuchni nie chodzi.
Szkoda, mój tato, że z każdą wiosną
Gruszki na wiérzbie także nie rosną.
Na co chłop wiérzbą drogę wysadza,
Ona na drodze tylko zawadza?
Bardzo się mylisz, mój synku drogi,
Odpowie ojciec: kmiotek ubogi
Wielką ma z wiérzby w domu wygodę.
Z wiérzby przydatne gałązki młode,
Niémi to kmiotek ogrody grodzi,
Kmiotek po witki do wiérzby chodzi,
A potém z witek koszyki plecie,
Lub zgrabne klatki wyrabia w lecie;
Wreszcie na zimę jak braknie drzewa,
Chrustem z wiérzb starych chatę ogrzewa.
Wszak i fujarki, pomnisz zapewnie,
Które na wiosnę grają tak rzewnie,
Pastuszki robią z wiérzby zielonéj,
Potém na sprzedaż niosą do miasta:
Tymczasem wiérzba znowu odrasta,
I pożyteczna latem i wiosną,
Chociaż na wiérzbie gruszki nie rosną.
Gdy kto dwie rzeczy ma do wyboru,
Niechaj nie sądzi nigdy z pozoru....
— „Jednę rzecz przyrzec, Józiu, musisz mi koniecznie,“
Rzecze matka do córki: „Ja znam wiele rzeczy,
Z któremi igrać dzieciom bardzo niebezpiecznie,
Na przykład: nóż, widelec, każde z nich kaleczy.
Proszę cię tedy, Józiu, nie rusz mi tych rzeczy!“
— „Dobrze, mamo, ja twoję zachowam przestrogę.
Ale przecież nożyczki to ruszyć ją mogę?“
I tych ruszyć nie możesz, córko moja miła!
Łatwobyś także niemi rękę skaléczyła.
Jeźli jeszcze nie wierzysz, spytaj starszą siostrę:
Tak jak nóż, jak widelec i nożyczki ostre.
Dlatego proszę ciebie: słuchaj matki swojéj;
Pomnij, że rana boli i długo się nie goi!“
Po takiém napomnieniu czuje Józia sama,
Że dobrze jéj radziła ukochana mama;
Chce być mamie posłuszną; ale mimo chęci,
Zawsze ją coś tajemnie do nożyczek nęci,
Coś jéj szepce do uszka: „któż starszym dogodzi!
Pobaw się nożyczkami: ej! co ci to szkodzi;
Zawsze lalki i lalki i dziecinne cacka!“
A więc Józia nożyczki porywa z nienacka,
Obraca je w około, ogląda ciekawie.
Ale na téj panienka nie kończy zabawie,
Polerowne nożyczki z radości całuje,
I co chwila to śmieléj z niémi dokazuje,
A przytém myśli w duchu: pamiętam przestrogę,
Ale jednak cokolwiek pobawić się mogę;
Jeszcze im się przypatrzę, a potém położę.
A przecież to nożyczki nie są żadne noże!
Już ja się z niémi zręcznie będę obchodziła;
Innaby, może, zaraz rękę skaléczyła.
Ale ja wiém, że łatwo skaléczyć się można,
Nie jestem już maleńka, będę więc ostrożna.
Już ja mam dość rozumu swego, Bogu dzięki!“
Lecz zaledwie to rzekła, krew wytrysła z ręki.
W krzyk Józia nieposłuszna: „Ratujcie, dla Boga!“
Ciecze krew — ból — łzy w oczach, a na twarzy trwoga!
A w téj chwili przybiega matka wylękniona,
I nareszcie spostrzega, że Józia skrwawiona;
Opatrując paluszki, mama Józię łaje;
Ale Józia już teraz sama błąd poznaje;
Prosi o przebaczenie swojéj mamy drogiéj,
I odtąd zachowuje mamine przestrogi.
Kto nie słucha i swawoli.
Paluszek go często boli!
Kłamstwo dla dzieci wielka to ohyda,
Jaś zrobił siostrze na kajecie żyda[1].
Nie chcąc się jednak wydać przed nikiém,
Wnet żyda z brodą zlizał językiem.
Lecz zawsze czarna została plama.
Bał się Jaś, żeby nie łajała mama;
Nie przyznał się więc do złego,
I spędził to na drugiego.
Lecz się kłamstwo zawsze wyda;
Bo choć się Jaś wyparł żyda,
I obwiniał swą siostrę o niesłuszne skargi,
Czarne od atramentu wydały go wargi.
O! jakże wtedy chłopczyk się zawstydził;
Ale się odtąd zawsze kłamstwem brzydził.
Umierając pan winnicy,
Rzekł do synów w tajemnicy:
„Moje dzieci ukochane!
Zanim z wami się rozstanę,
Tajemnicę wam wyjawię.
Skarb po sobie wam zostawię.
Mam w winnicy skarb ukryty;
Każdy więc z was pracowity
Niechaj kopie wciąż z ochotą,
A wykopie z ziemi złoto...“
— „A gdzie, ojcze ukochany,
Skarb twój w ziemi zakopany?“
Wszyscy razem, jakby w zmowie,
Odezwali się synowie.
„Kopcie tylko pracowicie!“
Rzekł i skończył starzec życie. —
Ledwo starca pochowano,
Do motyki się zabrano.
Wciąż synowie bez pomocy,
Kopią we dnie, kopią w nocy.
Choć strudzeni, nie ustają;
Bo się skarbu spodziéwają.
Tak wytrwali i cierpliwi
Pracują co raz gorliwiéj;
Lecz skarbu, co miał grunt wydać,
Jak nie widać, tak nie widać!
Jednakże w pracy wytrwali,
Wnet winnicę rozkopali;
Prawie każdą grudkę ziemi
Przesiewali dłońmi swemi.
Mimo to w ostatniéj chwili
Nigdzie skarbu nie odkryli.
Tu każdy się wreszcie zgodził,
Że ich ojciec próżno zwodził.
Tymczasem piękna, radosna,
Nastąpiła znowu wiosna;
A winnica znowu miła
Trzykroć piękniéj obrodziła.
Wnet obfity plon wydała,
Bo uprawę lepszą miała.
Tak młodzieńcy wczas poznali,
Że skarb z ziemi wygrzebali,
Że im ojciec prawdę prawił,
Że w winnicy skarb zostawił.
Dwaj komotrzy,
Łotrzy,
Skradli pospołu
Pięknego wołu.
Lecz pytanie, co z nim zrobić;
Czy go sprzedać, czy go dobić?
Oto wreszcie w trudnéj chwili
Złodzieje się poczubili.
Wtém gdy wodzą się za głowy,
Każdy broniąc swéj połowy,
Przyskakuje trzeci złodziéj,
Chwyta wołu i uchodzi.
Lecz i tego wkrótce pono
Znów za kradziéż powieszono.
Pewien młynarz chciał wielki wiatrak wybudować,
I swym wielkim wiatrakiem inne zakasować.
Tak myśląc, dużo drzewa na placu poskładał,
Co dzień jednak robotę do jutra odkładał.
Tak upływał dzień po dniu, schodził rok po roku,
A młynarz z swoją pracą nie zrobił i kroku.
Wreście śmierć zaskoczyła przedsięwzięcie dumne,
Z drzewa, które zostawił, zrobiono mu trumnę.
Walery z cudzą szkodą robił sobie zbytki,
A to zwyczaj bardzo brzydki.
W czasie śniadania i w czasie wieczerzy
Ujmował skrycie braciszkom z talerzy.
Gdy niósł siostrzyczkom bułeczki
Poułamywał wprzódy kawałeczki.
Zawsze mniéj oddał, niżeli pożyczył,
Wiele takich sprawek liczył.
Takiéj chciwości trzeba się strzedz cienia,
Mała z pozoru wada w występek się zmienia,
Walery bez skrupułu późniéj był gotowy
Krzywdzić sieroty i wdowy,
Dziatki! szanujcie zawsze cudze mienie,
Będziecie od wyrzutów mieć wolne sumienie.
Ludwiniu! która godzina?
Mówiła matka do syna.
Ludwiś biegnie do zegara.
Zegarowi ma bydź wiara.
Patrzy.... wskazuje dziewiątą.
Dzwoni... słucha... bije piątą.
O! doprawdy, powiem mamie,
Wszakto stary zegar kłamie.
I powiada rzecz całą.
Potrzeba go naprawić, bo mu się coś stało.
Rzekła mama Ludwisiowi.
Lecz człowiek, co inaczéj czyni niźli mowi,
Nie ma szacunku i wiary na świecie.
Nie bądź takim, moje dziécię.
Na co ja się mam uczyć, rzekł Michaś do siebie.
Ach! wolałbym już pościć o wodzie i chlebie.
Tylu sobie chłopczyków tak swobodnie biega,
Tak się wesoło bawią, nic im niedolega,
A mnie się każą uczyć! i to nie wiem za co?
Jakby się to zdało na co...
Ale ktoś z boku słuchając téj mowy,
Temi odezwał się słowy:
„Bardzo się, bardzo! mylisz moje dziecię;
Nauka to jest skarbem największym na świecie!“
Karolek, co przed chwilą wesoły, swobodny,
Tak był szczęśliwą dzieciną,
Siedzi smutny w kąciku, jak ów nędzarz głodny,
Z wesołych przedtém oczek łzy mu płyną.
I zkądże ta wielka zmiana?
Mimo zakazu ojca Karolek niedbały,
Biegał od samego rana,
Nie uczył się przez dzień cały.
Bał się zatém... i póty smutek taki znosił,
Póki się nie nauczył, tatki nie przeprosił. —
O wierzcie! co wam mówię w Karólka imieniu,
Jako przyjaciel życzliwy,
Że tylko człowiek przy czystém sumieniu
Może bydź wesół, szczęśliwy.
„Tak wiele biédnych na świecie!“
Rzekł dobry Mundzio do mamy. —
„I oni ludzie, a przecie
Więcéj od nich posiadamy.
Wszak im Bóg także dać może?“ —
Mama rzekła: „Bóg nie zbłądził,
I zaraz ci to przełożę,
Że wszystko mądrze rozrządził:
Bo jeżeli nam dał więcéj,
Chce, abyśmy tak jak siebie,
Nawet kochając bliźnich goręcéj,
Ratowali ich w potrzebie.“
Sam się karze, kto innym szkodzić ma naturę.
Swawolny Piotruś, igrając wesoło,
Rzucał o mur kamykiem, chcąc przebić w nim dziurę:
Kamyk się odbił, i trafił go w czoło.
Jednego razu ojciec Teofilka
Na papiér i bułeczkę dał mu groszy kilka;
Smacznie ją chłopczyk zajada,
I tak do siebie powiada:
Ach! gdyby można kupić taką drugą!
Cóż kiedy braknie na papier niedługo?
A jeżeli téż wkrótce przyjedzie wujaszek?
Pewnie mi da piéniędzy na kupienie fraszek.
Wtedy papiéru dostanę i za nie....
O! zjédzmy drugą bułkę na śniadanie!
A tak w nadziei jutra uwiodły go żądze,
I te, co miał na papiér, przeszumiał pieniądze.
I kochany wujaszek nie przyjechał wcale,
Chłopczyk rozpościera żale,
Kiedy na papiér nie miał groszy parę;
Odebrał jeszcze i karę.
Kto czyni jak Teofil, ten sam sobie szkodzi,
Jeżeli się na mylne jutro ubezpieczy,
Nadzieja bardzo często tego zwodzi,
Kto rachuje na niepewne rzeczy.
Dziateczki, rzecze ojciec, oto jest węzełek,
Kto go rozwiąże, ten nie pożałuje.
To i to główką kiwa i probuje,
A nawet mały Pawełek.
Nie można go rozwiązać, mówią; trudna rada;
Choćby się dwa dni męczyć, nic nie nada.
Lecz cierpliwszego Pawełka chęć bierze;
Wziął się więc do dzieła szczerze.
Nie nadaremna była jego praca,
Póty chusteczkę z owym węzełkiem ogląda,
Wyciąga końce, ze wszech stron obraca,
Aż rozwiązuje ją, jak ojciec żąda.
O jakże była wielka radość Pawełkowa!
Gdy znalazł w środku chusteczki dukata,
I kartkę, z któréj wyczytał te słowa:
„Po wytrwałości zawsze czeka nas zapłata.“
Pod okiem rozsądnéj matki,
Razem bawiły się dziatki.
Wtém ni z tego, ni z owego,
Rozdąsały się wszystkie na Jasia biédnego.
I niewinny ten chłopaczek
Zasmucił się nieboraczek.
Widząc to mama, dla jego pociechy,
Daje mu z chustką orzechy.
Aż tu chłopczyk jeden, drugi,
Rzuca zabawę, staje na Jasia usługi;
Każdy woła: proszę! proszę!
Daj nam orzeszków po trosze!
Godząc się z nim w jednéj chwili;
Chódź! mówią, będziem się razem bawili.
Otóż to są przyjaciele,
Jakich między ludźmi wiele.
W czasie obiedniéj godziny,
U chłopczyka i dziewczyny,
Ubogi starzec łzami oczy rosi,
O kawałek chleba prosi.
A gdy dziéwczę bez litości,
Pieskowi z mięsem odrzucało kości,
Chłopca nieludzkość oburzyła taka,
Rzekł: „czy nie widzisz żebraka?
Gdy sami mamy dosyć, jesteśmy szczęśliwi.
Niechaj i biédny przy nas się pożywi.“
Mama dała Józiowi gruszek dwie połówki,
Były to smaczne winiówki.
Chłopczyk widząc, że gruszki po wierzchu zielone,
Sądził, że niedojrzałe i cisnął na stronę.
A ty co czynisz? zawoła siostrzyczka,
Rzucasz tak dobre gruszki? spróbuj no z koszyczka.
I jadł nasz Józio owe gruszki małe,
I poznał choć zielone, jednak doskonałe.
Odtąd niełatwo już zbłądził,
Bo téż bez przekonania o rzeczach nie sądził.
Powiadano Stasiowi, że gdy piorun zleci,
Błyśnie, zagrzmi, to łaje Bóg niegrzeczne dzieci.
Ale Staś był pobożny; raz odpościł wtorek,
Był pilny, grzeczny, odmówił paciorek,
I bawił się na dworze z dziećmi wieczór cały,
Zagrzmiało..., a ze strachu dzieci uciekały.
Staś najspokojniéj układał kamienie;
Bo oto ma czyste sumienie,
Kto ze szczérą ufnością Bogu się oddaje,
Ten i śród niebezpieczeństw spokojnym się staje.
Dziecię.
Ach mój Tatko! to mnie dziwi,
Jak się ptaszek sam wyżywi;
Ani sieje, ani orze,
Prosić téż ludzi nie może.
Ojciec.
O! Bóg mądry, litościwy,
Kryje bujném zbożem niwy.
Stwarza robaczki i zioła,
A ptak się wyżywić zdoła.
Pójdź, Zosiu! będziem się bawić,
Będziemy z kart budki stawić;
Połóż pończoszkę! Mamy nie ma w domu;
O! ja nie powiem nikomu!
„Nie!“ odpowiada Zosia braciszkowi,
„Ja robić będę choć się nikt nie dowié,
Wszak dzieciom ciągle bawić się nie godzi?
Bo mędrsi mówią, że próżniactwo szkodzi;
A chociaż starszych nie czuwa spojrzenie,
Pełnić powinność każe nam sumienie.“
Rzuć kamyk, lecz tak wysoko,
By go niedosięgło oko;
Mówił Antoś do Henryka.
„Zgoda! idzie o złotówkę,
„Ale zaraz na gotówkę.“
Stanął zakład, i kamyka
Wraz szukają,
Dobierają.
Lecz Antoś kręcić zaczyna,
I na nowo upomina:
Że kamyk tak rzucić trzeba,
By doleciał aż do nieba!
„Oho!“ rzekł Henryś zdziwiony,
„Zakład nie o to zrobiony;
Rzucę kamyk tak wysoko,
Że go niedosięgnie oko;
Lecz ażeby dotknął nieba,
Na to cuduby potrzeba!“ —
I odstąpił od zakładu.
Uczcie się, dzieci, z Henryka przykładu,
Niepodobnych nigdy nieprzedsiębrać rzeczy,
A to was nie od jednéj straty zabezpieczy.
Jabłka pod drzewem leżały,
Spostrzegł je Ignaś z daleka;
Smaczne mu się wydawały,
Chcąc je zjeść... czasu nie zwleka;
Lecz zaledwie pokosztował,
Pośpiechu swego żałował:
Taką cierpkość w sobie miały,
Że mu zęby odrętwiały.
Te jabłka uczą, że dziatki
Wcześnie wzięte z łona matki,
Same sobie zostawione,
Rządzić się nie są zdolnemi,
I cnót zarody mając przytłumione,
W dalszem pożyciu stają się cierpkiemi.
W zimie gdy zamarzły wody,
Piotr z Michałem na ślizgawce
O zakład poszli w zawody.
Starzec, takowéj obecny zabawce,
Radził skromnie się zachować,
Sił oszczędzać — nie figlować:
Bo na lodzie śliska droga,
Łatwo się powinie noga.
Młodzieńcy rad niepomni, nie myśląc o szwanku,
Ślizgali się bez ustanku.
Wtém upadli — Piotr głowę, a Michaś stłukł nogę,
I długo pamiętali staruszka przestrogę.
„Kup mi ciastek, — drogi tato!
„A ja za to,
„Nauczę się abecadła.“
Tak ojca córka zagadła;
I dostała,
Co żądała.
„Kup mi lalkę, a nikomu
„Nie będę się przykrzyć w domu.“
Znów dostała,
Co żądała.
„Kup jabłuszek i orzechów.
„Strzedz się będę głośnych śmiechów;
„Kup mi kapelusz, jak Mamie,
„Nigdy sukienki nie splamię.“
Wszystkie te obietnice tatulko nagradzał,
Chęciom Anielki dogadzał;
Ale ona
Rozpieszczona,
Obietnic niedotrzymała:
Abecadła nie umiała.
Sukienkę nową splamiła
I w domu nieznośną była.
Ojciec mniéj odtąd córce okazywał względów,
I na przyszłość od wielu zachował ją błędów.
Mamo! ktoś puka, może to ubogi;
Może niema ręki, nogi?
Może strudzony, zgłodniały?...
Ja mu dam kilka groszy, wszak mam złoty cały.
„Dobrze Tereniu,“ Mama odpowie,
„Daj mu, on będzie za nasze zdrowie
„Modły do Boga zanosił,
„I o szczęście dla nas prosił!“
Wyszła Terenia, ale za drzwiami
Kogóż zdziwiona ujrzała?
Oto babę z ciasteczkami,
Któréj te odprawę dała:
„Nie trzeba ciastek, idź sobie Wasani,
„Ja nie jestem wielka pani,
„Abym Mamie grosz trwoniła;
„Wolę go dać ubogim — to powinność miła!“
Raz ubogi Teodorek,
Gdy dostał pieniędzy worek,
„Kupię sobie“ — zawołał — ciastek i pierników,
„Różnych przysmaczków cukrowych.“
„O! jak płoche żądania,“ — rzekł mu ktoś z domowych,
„Chcesz łakotek — a nie masz sukien i bucików!“ —
W pięknym dniu wiosny Michaś pobiegł w pole,
Z towarzyszami podzielać swawole:
To kamyki podrzucali,
To na wyścigi biegali,
Przeskakując wielkie doły;
Słowem, każdy się bawił, każdy był wesoły,
Szczególniéj Michaś wcale nie spoczywał,
I najwięcéj dokazywał,
Długoby jeszcze zabawka ta trwała,
Gdyby jéj smutny przypadek nieskrócił:
Padł Michaś, krew go oblała,
Ledwie do domu powrócił.
Dzieci! strzeżcie się, bo tu o was chodzi;
Kto zbytecznie swawoli, sam sobie zaszkodzi.
Patrzno Mamo, co za zdrada,
Kotek do krwi mnie zadrapał.
Mama na to odpowiada:
„A pocóżeś kotka łapał?
„Wszakże mówiłam ci nieraz,
„Chłopcze! nie wdawaj się z témi,
„Co patrzą oczy zdradnémi,
„Nie słuchałeś — cierpże teraz.”
Nieskarzyłem na ludzi, nieskarzył na losy,
Choć musiałem iść w drogę ubogi i bosy.
Wtém gdy razu jednego do kościoła wchodzę,
Postrzegłem, leży żebrak bez nogi na drodze.
Nauczył mnie tém bardziéj milczeć ów ubogi:
Lepiéj mnie bez obuwia, niż jemu bez nogi.
Bił ojciec rózgą dziecię, że się nieuczyło;
Gdy odszedł, dziecię rózgę ze złości spaliło.
Wkrótce znowu Jaś krnąbrny na plagi zarobił.
Ojciec rózgi nieznalazł i kijem go obił.
Oszukany gospodarz turbował się srodze;
Zjedli mu przechodzący groch zeszły przy drodze.
Chcąc wetować i pewnym cieszyć się profitem,
Drugiego roku wszystek groch posiał za żytem.
Przyszło zbierać; gdy mniemał mieć korzyść obfitą,
Znalazł i groch zjedzony i stłoczone żyto.
Niech się miary trzymają i starzy i młodzi;
I ostrożność zbyteczna częstokroć zaszkodzi.
Nie źle to jest posłuchać gdy mówią staruszki.
Szedł Jaś na gruszki,
A ojciec widząc, jak pełen zapału,
Rzekł: trząś gruszki, mój Jasiu, ale trząś pomału.
Jeszcze nieskończył, a już Jaś w sadzie.
Posłuszny radzie,
Strząsnął drzewem pomału, i gruszka nie pada:
Zła rada.
Więc trzasnął mocniéj, nie pada znowu.
Chciwy połowu,
Nie trząść tu, widzę, trzeba — rzekł — lecz rwać należy.
Po drabinę więc bieży.
A gdy nieznalazł, i w prawo i w lewo
Piął się na drzewo.
I to wskórał, iż zleciał i potłukł się srodze.
Jednak choć w bólu i trwodze,
Smutną miał postać;
Przemyśliwał Jaś przecież, jakby gruszek dostać.
Więc sporym, który leżał koło drzewa, klocem,
Rzucił, przełamał gałąź, i padła z owocem.
Porwie, gryźnie, aż gruszka twarda i ladaco.
Gdy więc wrócił do ojca z nadaremną pracą,
Rzekł smutnemu po szkodzie Jasiowi staruszek:
Gdy nie padną trzęsione, nie trzeba rwać gruszek.
Niewiem, gdziem ja to czytał, ale mniejsza o to.
Miał jeden młynarz osła, — tak zmęczył robotą,
Iż niewiedząc co robić,
Wolał przedać, niż dobić.
Woła syna wyrostka, co go w domu chował,
I rzecze: żeby się nasz osieł nie zmordował
W długiéj drogi przeciągu;
Zanieśmy go na drągu.
Dźwiga stary i stęka, chłopiec jeszcze gorzéj;
Im szli daléj, im szli sporzéj,
Tém srożéj trud uciemiężał,
Tém bardziéj im osieł ciężał.
Gdy to postrzegli
Ludzie się zbiegli,
Śmiechy się wzniosły:
Wzdyć to trzy osły!
A ten najmniéj, co na drągu.
Niekontent młynarz z zaciągu,
Rozumu się poradził,
Syna na osła wsadził.
Aż pierwszy, co napotkał, nuż się gniewać o to,
Ty na ośle, niecnoto!
Rzekli do chłopca, — a stary pieszo!
Więc do kijów gdy się śpieszą,
Aby ich złość nieuniosła,
Zsadził syna, siadł na osła.
Przechodziły dziewczęta, mówi jedna drugiéj,
Patrz, biédny chłopiec, jak do wysługi
Ten stary go używa.
Dziecię z pracy omdlewa,
A dziad niemiłosierny,
Choć dzieciuch tak mizerny,
Pieszo go iść przymusza.
To starego gdy wzrusza,
Wsadził chłopca za siebie;
Że dogodził potrzebie,
Jedzie kontent z wynalazku;
Ledwo co wyjechał z lasku,
Znowu krzyk: jacy to głupi!
A kto od nich osła kupi?
Podróżą go udręczą,
Ciężarem go zamęczą;
Chyba skórę przedadzą.
Nie źle oni coś radzą,
(Rzekł młynarz) chociaż i łają,
Więc z synem z osła zsiadają.
Aż znowu mówią przechodnie:
A któż to widział, aby wygodnie
Osieł szedł wolno, a młynarz za nim.
Wybacz bracie, że cię ganim:
Każdy z ciebie śmiać się będzie,
Jak się niepoprawisz w błędzie.
Niepoprawię — rzekł młynarz — dość przymówek zniosłem.
Chciałem wszystkim dogodzić, i w tém byłem osłem.
Odtąd, czy kto pochwali, czy mnie będzie winił,
Nie będę dbał nic o to: co chcę będę czynił.
Co rzekł, to się ziściło.
I dobrze mu przy tém było.
Swawolny Franuś znudziwszy się w szkole,
Pierwszy raz w życiu wymknął się na pole,
I mile z swego korzystając czasu
Chodził i śpiewał ponad brzegiem lasu.
Kiedy wtém nagle stanął zadumany;
Pojąć niemoże, co mu się to zdarza.
Słyszy wyraźnie jakiś głos mu znany,
Co słowa jego powtarza.
„Cóż to jest?“ — woła, — cóż to? głos odpowie,
„Czy tu kto skryty?“ — skryty się odzywa.
Rośnie więc walka i głośna i żywa,
Kłócą się słowo po słowie.
Co tylko Franuś zagada,
Jużci echo odpowiada.
Im Franuś krzyknie donośniéj,
Tém i echo głośniéj.
Tak przez godzinę śmieszny spór prowadzi,
Dąsa się, rzuca, a nie wie z kim wadzi.
Wiecież co zyskał, że się z głupim kłócił? —
I echa nie przegadał, i z chrypką powrócił.
Wład. Miniewskiego.
Wśród najpiękniejszéj pogody,
Jeden stary, drugi młody,
Dwóch podróżnych wędrowało.
Wtém czarna chmura okrywa nieba,
Zabłysło, zagrzmiało.
Młody rzecze: przed burzą schronić się potrzeba;
Słyszysz jak szumią wiatry, jak warczą potoki?
Pod ten dąb wysoki
Schronić się, lepszéj wybrać opieki niemogę;
A ja, odpowie stary, w dalszą idę drogę;
W czasie burzy czyste pole
Nad opiekę dębów wolę.
O jak była zbawienna starego porada!
Piorun uderza, dąb strzaskany pada;
I kiedy swym upadkiem młodego przywalił,
Stary, zmokł, idąc polem, lecz życie ocalił