>>> Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Hetera
Podtytuł Powieść buduarowa
Wydawca Księgarnia Gebethnera i Wolffa
Data wyd. 1918
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PAWEŁ STAŚKO



HETERA
POWIEŚĆ BUDUAROWA





SKŁADY GŁÓWNE W KSIĘGARNIACH
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA —— LUBLIN —— ŁÓDŹ
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
POZNAŃ — M. NIEMIERKIEWICZ



KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI




Dziś prawie trzy miesiące, jak się poznali w teatrze.
Oboje byli z tych ptaków niebieskich, którym los nie poskąpił niczego, ale wypieścił troskliwą ręką i wyposażył hojnie.
Życie było dla nich ogrodem rajskim, wiecznie kwitnącym, z którego drzew zrywała owoce ich dłoń z jakiemś, jakby zadowoleniem przesytu i z tem uczuciem świadomem, że to ich prawo należne, nieodwołalne.
Byli pewni, że wiosna nie tyle jest procesem natury, wyradzającym się z niej peryodycznie — jak objawem istniejącym li tylko dla nich gwoli, uciechy i rozrywki.
Obca im była jakakolwiek troska o jutro — wiedzieli, że dzień następny będzie podobny do dzisiejszego, że wszystkie będą jak te, co upłynęły już dawno.
Wierzyli, że kwiaty pysznią się dla nich idealnemi barwy, że gwiazdy i noce miesięczne im ślą przeciche rozgwary i serc balladę rozmotywują rozkoszną i czarowną.
Ale ta wiosna była dla niego mniej ponętną, znudzoną poniekąd, a nawet może i obojętną — była, jak ten niepoliczony już puhar szampana po przepitej nocy, kiedy senne znużenie ogarnia człowieka i łączy powieki bezwiednie, gdy źrenice patrzą jeszcze leniwie na stół zalany mozajką różnorodnych napojów i trzymający na swym grzbiecie porozbijane szkła, zmieszane z okruchami ciast i niedopałkami papierosów.
Miał lat dopiero dwadzieścia ośm, w duszy prawie, że przesyt, użycie wszystkiego co może dać świat, a jednak życie pociągało go jeszcze namiętnie, obiecując nowe, jak się zdawało, niespodzianki i przyjemności.
Natura jego bywała chwilami jakby obumarłą, nawskróś apatyczną, niezdolną do konkretniejszych myśli, ale stan taki mijał po paru dniach, a wówczas budziła się w nim świeża energia i chęć jakowegoś szału, smagana biczem namiętności i odurzenia.
Nie miał przeszkód w takowym trybie życia — bogaty był, przystojny i miał wszelkie warunki do powodzenia w życiu.
Prócz dalszych krewnych, sam był na świecie, nie miał żadnych zobowiązań i zajęć, w dobrach swych trzymał doborową i zaufaną służbę, którą w jakiś czas, gdy mu miasto zanadto zbrzydło, przyjeżdżał kontrolować. Przesiedział na wsi dni kilkanaście — i z nowym zasobem pieniężnym wracał z powrotem do stolicy, albo wyjeżdżał za granicę na dłuższą wycieczkę.
Znał wszystkie miejsca kąpielowe i letniska, wylegiwał się na plażach morskich i grywał w kasynowych klubach, brał udział w wyścigach konnych i miał nawet swoją stajnię w Paryżu.
Był sportsmenem pierwszej wody i królem rautowych wieczorów, przegrywał i wygrywał wysokie sumy, brał premie wyścigowe i podbijał kobiety.
Na miłość rzeczywistą czasu nie miał, czy nie chciał, każda zgrabna postać niewieścia pociągała go ku sobie, uśmiech zalotny oszałamiał — a wtedy chwytało go szaleństwo i trzymało tak długo, dopóki nie upił się daną ponętą i nie nasycił wystarczająco.
Trwał w tej gonitwie, lat kilka bezustannie — aż uczuł przesyt.
Zdawało się, że w stanie tym popadnie w długotrwały letarg, w taką drzemkę moralną, która wszelką chęć odbiera i leniwością ślimaczą rozpełznie się po ciele, ubezwładni je poniekąd ociężałymi ruchy — ale oto, gdy ta bezsilność poczęła brać go w swe siecie — spostrzegł w teatrze nową zjawę.
Była niebiańsko piękną, a ponętną jak żadna z kobiet dotąd spotkanych. Spojrzała nań ogniami zalotnych oczu i zauważył, że falująca pierś jej zatrzymała się, jakby w zdumieniu. Dojrzał nawet, że drgawki prędkie przebiegły jej po karminowych wargach — i po chwili opuściła rzęsy na oczy, jakby je obniżył niewinny wstyd, bo zarumieniła się, jak wiśnia.
W skrzyżowaniu się ich źrenic odczuł, że ta kobieta ma w sobie czar tajemniczy, że płonie lawą rozkoszy.
W czasie pauzy zbliżył się do niej w foyer, zagadnął wyszukanem zdaniem — i w dłoni swej poczuł za chwilkę rączkę jej drobną, aksamitną.
Na drugi dzień spotkali się w pierwszorzędnej cukierni, gdzie nakłonił ją do wypicia kieliszka likieru na pomyślność wzajemnej przyjaźni.
Czytał z jej ócz jakowąś słodycz spływającą nań błogim fluidem, cudem uśmiechu napawał się niby haszyszem, a fale piersi hypnotyzowały go jakąś tajemną rozkoszą, która z ukrycia jedwabiu i ażuru fascynowała doń słodkim potokiem, magnetycznie.
Mówiła wiele, zajmująco i rozkosznie. Poznał ze słów, że ta czarująca kobieta — to jemu pokrewny duch, że to ta sama natura namiętna i popędliwa, tylko hamowana jakąś bojaźnią, natura, której, prócz żądz, nie zachmurzała żadna groźniejsza burza, mogąca spowodować nieszczęście, albo-li zawód wielki, rozpaczny. To, co ją w życiu spotkało, przeszło po paru dniach tajemnych łez, rodząc zacięcie i prawie zupełne zapomnienie.
Olga bowiem kochała, niedawno... może rok temu. Zjawił się przed nią młodzian, jak bożek, rozkochał do szaleństwa, spił słodycz z ust, uściskiem się zadławił, czarem odurzył i mimo zaklęcia i przysięgi — odszedł, i, zapomniał.
Zawód ten zabolał ją niemiłosiernie, ale trafił na duszę, która umiała pogodzić się z losem i tak »na przekor« losowi wydrwić go i starać się zapomnieć.
Miała możność po temu, rodzice nie krępowali jej — i dla uspokojenia nerwów wyjechali z nią za granicę. Wyjazd wpłynął na nią nadspodziewanie kojąco, wyleczył i uspokoił.
Trafiały jej się liczne partye zamążpójścia, niektóre wprost jakby wymarzone, ale świat mężczyzn zniechęcił ją i, pomimo dwudziestu czterech lat życia, utrwalił w postanowieniu zostania swobodną i niezależną.
Postanowiła mścić się na niewiernym rodzie męskim dopóki starczy uroda i wiek — i wychodziła z tego zwycięsko, z wielkiem zadowoleniem i uciechą. Rzucała czarem przecudnych oczu, kusiła uśmiechem i rumieńcem, oszałamiała gibką postacią. Rozkosz wionęła od niej, jak z czary tajemniczej, co obiecuje zawrotny szał.
Kiedy spragniona ofiara zbliżała się do niej poufniej, w sieci namiętnych dreszczy — wtedy jej usta porywał szatański śmiech, na poły drwiący i ironiczny, śmiech, mający w sobie demoniczną kpinę, okrutną chęć niezasłużonego upokorzenia, bez słowa powodu, i zamysł dziki, zwodniczy.
Wyśmianą ofiarę, odtrąconą najniespodziewaniej, porywało zawsze jakieś tragikomiczne oniemienie, nie mogące zdać sobie sprawy z tego co zaszło, i zwykle oczy nieszczęśnika patrzyły bez wyraźniejszej myśli za odchodzącą, czarowną okrutnicą, na której ustach tarzał się jeszcze ten uśmiech w chytrem zadowoleniu i jakby nawołujący do powrotu...
I nikła bezpowrotnie, zostawiając po sobie nektarny zapach raju, zwodnicze szczęście i oniemienie.
Ten pierwszy, nęcący uśmiech chwycił Jerzego tam, w loży teatru, jak lasso.
Widziała w nim uwodziciela z śladami szaleńczych, dosytnych chwil na zmęczonej, a jednak jeszcze pięknej twarzy, która, mimo dyskretny uwiąd, zdawała się płonąć świeżością krwi, tylko zamglone oczy matowały ją nieco pomiętym cieniem, dając wyraz jakby odpoczynku po ciężkiej pracy.
Czuła, że tu odegra rolę kusicielki i zemści się na owym lowelasie, zemści się za wszystkie kobiety, które on, jak przypuszczała, uwiódł i porzucił.
Całą zalotność, nęcącą nieodparcie, przywołała do ócz — i tym płomieniem rzuciła ku jego loży...
Jakby za jakąś tajemniczą magnetyczną siłą, Jerzy poszedł za tem spojrzeniem, nie czując w sobie sił do oporu.
Owładnęła nim od pierwszej prawie chwili, jak się zdawało, i oślepiła wdziękiem.
Jerzy z początku stracił rezon i pewność siebie, bo to zjawisko urocze uderzyło weń nagle, z całą gwałtownością uroku i głodnych, namiętnych spojrzeń.
Pognawszy ją bliżej odgadł, że tu potrzeba zastosować teoryę inną, nie powszednią, taką, która więzi nagłe porywy i pragnienia, co broni od poddańczej, wyczekującej uległości, ale każe dążyć do celu wolno, na pół lodowym krokiem, jakby obojętnie i sieć rozpinać nieznacznie, tajemnie, a pewnie.
Odgadł wyszkoloną w tym kierunku wiedzą, że ta kobieta chce aby ją długo zdobywać, by każdy uścisk wybłagać, wyżebrać niewolniczo każdą pieszczotę, by zdobywanie to równało się rozkoszy, jaką dać mogła — i pewny był, że odgadł nieomylnie.
Zaraz więc w pierwszych dniach, kiedy wrażenie przeszło, a raczej uspokoiło się pod naporem postanowienia — stał się dla Olgi więcej bierny, przyjmując jej prawie narzucające zachowanie się niby obojętnie, chociaż wnętrze palił mu ogień żądz i wzbierająca fala namiętności.
Olga nie umiała wytłumaczyć sobie tego postępowania, wydawało się jej jakiemś zagadkowem i psuło czasami humor. Przypisywała to nie tyle obojętności Jerzego, ile tajemniczemu zamysłowi, który wyczuwała intuicyą — i to wzbudzało w niej coraz większe zainteresowanie się tą komedyą i jej rozwiązaniem.
Była przekonana, że wyjdzie zwycięską bohaterką z tej niebezpiecznej zabawy, ale rozciągłość jej poczęła ją nudzić coraz więcej, zdradzając brak koniecznej cierpliwości.
Codziennie postanawiała, że wytrwa i w myśli tej nastawiała nowe sidła, pewniejsze i bardziej zwodnicze.
Jerzy, jak mógł, silił się na wytrwanie, jednakże w miarę czasu brała go wściekłość coraz gwałtowniejsza, odsuwając cel na odleglejsze krańce i osłabiając nadzieję.
Ilekroć razy myślał w ten sposób, Olga stawała mu w oczach w swojej rozkosznej postaci, niesłychanie ponętna i nie do pojęcia upragniona.
Im dalej myśl odsuwała go od niej, tem stawała się dlań konieczniejszą, słodszą, jedyną z wszystkich kobiet, jakie znał i widział.
Uparł się, że zdobyć musi tę gwiazdę najczarowniejszą — bo któraż kobieta jest nie do zdobycia? — pocieszał się w myśli, wierząc w to niezawodnie. Myśl tę popierała i druga — to owa samowolna ekscentryczność Olgi, podróżowanie »na własną rękę« i szukanie wrażeń, jak przypuszczał.
Taki sposób życia dwudziestoczteroletniej kobiety, pięknej ziemiańskiej córki, nasuwał mu jakąś tajemniczość, choć, w gruncie rzeczy, kwestya Olgi była zupełnie jasna. To, że bez opieki jakiejkolwiek i towarzystwa wyjeżdżała na letniska, lub zatrzymywała się czas dłuższy w stołecznych miastach, miało jedyny cel rozrywkę i zabawę, czego wieś dać jej nie mogła. Cisza wsi i odwiedziny sąsiedzkie były dla niej nudną wegetacyą w ciężkiej atmosferze. Natura jej pragnęła ustawicznej nowości, wielkiego i pysznego horyzontu, czasami szału i wulkanicznych uciech.
Rodzice byli bezsilni wobec jej pragnień i wędrówek — nieokiełzana córka umiała wmówić konieczność każdorazowego wyjazdu w poczciwość i dobroduszną uległość ojca i matki, otrzymując zawsze pozwolenie wraz z prośbą o rychły powrót i »uważanie na siebie«.
Tym razem jednak zapoznanie się z Jerzym zatrzymało ją dłużej w stolicy i nie wróżyło nawet prędkiego wyjazdu. Na listy z domu odpisywała dość często w tonie najbardziej uspokajającym, obiecując również blizki powrót, która to obiecanka poczęła powoli niepokoić wyczekujące serca, przez swą niemiłosiernie długą zwodniczość.
Była godzina szósta wieczorem, kiedy Olga wychodziła z przejezdnego pensjonatu, służącego jej za mieszkanie.
Ubrana była w letni, ostatniej mody kostyum, zręcznie dostosowany do jej czarownej postaci.
Szła wolnym, trochę jakby niedbałym krokiem, zasłaniając się od słońca turecką parasolką.
Przepyszne linie ciała rysowały się na niej za każdem poruszeniem, ściągając ku sobie zachwyty licznych ócz spacerujących przechodniów.
Olga czuła na sobie ognie tych spojrzeń niemych, a wymownych, ostrych jak strzały — i szła śród nich w słodkiem zadowoleniu, ucieszna i podniecona, jakby w tryumfalnym pochodzie, co przed wybrańcem szczęścia rozsiewa krasiwe kwiaty i hołdownicze róże.
Idąc, zdawało się, że rozsnuwa poza sobą rajskie powiewy i zostawia w powietrzu odurzający narkotyk, działający na podniecone zmysły szaleńczo i fatalnie pragnąco.
Zadowolenie to wykwitło jej na rozkosznie uśmiechniętych ustach, niby zorza wiosenna, rozkochująca się w brylantach rosy porannej i przebudzonem uroczysku.
Jerzy oczekiwał Olgi w kawiarni Avenue. Co chwilę spoglądał na zegarek niespokojnie, tłumacząc sobie jej opóźnienie na wszelki możliwy sposób. Miała przyjść o godzinie wpół do szóstej i mimo, że trzy kwadranse minęło od oznaczonej pory, Olgi nie było.
Nerwowy niepokój począł go ogarniać coraz bardziej, nasuwając przeróżne przypuszczenia i wątpliwość w oczekiwane rendez vous.
Kilka wypitych kieliszków likieru nie mogło go zrównoważyć, owszem, podniecało jeszcze więcej. Ogarniała go bezsilna złość. Chciałby się mścić, a bał się, by jej nie spłoszyć na zawsze; żal mu było tego rajskiego owocu — i postanowił czekać cierpliwie, a w razie, gdyby nie przyszła, pójść do niej, do pensyonatu.
Spoglądał ustawicznie na otwierające się drzwi i wchodzących gości, aż wreszcie dostrzegł Olgę.
Przybyła rzuciła okiem po sali. Za małą chwilkę odnalazła Jerzego, siedzącego w narożnej loży.
Skłonił się jej z daleka głową i wyszedł na przywitanie.
Po chwili usiedli razem.
Olga była w najlepszem usposobieniu, wesoła i uśmiechająca się za każdem słowem.
Goście kawiarniani spoglądali ku nim w zaciekawieniu, obserwując to Olgę i jej bogatą toaletę, to niedbale opartą postać Jerzego.
— Począłem tracić nadzieję w przyjście pani, panno Olgo. Naprawdę, spaźniać się tak niemiłosiernie, to okropne... Pani niema litości! — popatrzył na nią z wyrzutem, zapalając papierosa.
— Nie wiedziałam, że pan będzie taki punktualny — śmiała się — a zresztą, dłużej oczekiwaną osobę widzi się tem chętniej, nieprawdaż?
— Wobec tego, to ja powinienbym paść z radości i tęsknoty...
— Dlaczego? Ze pan pół godziny musiał czekać?
— Tak. To już powinno me uczucie spotęgować do ostatecznej granicy.
— Panie, czemu pan nie mówi prawdy?
— Więc i to uważa pani za kłamstwo?
— Oczywiście.
— Naprawdę, pani jest bez serca!
— O, to się pan myli.
— Teraz znowu się mylę?
— Nawet bardzo. Jakżeż można nazwać człowiekiem bez serca tego, który ma je tak gorące, jak moje...
— Och, jaką niezrozumiałą stała się pani od pewnego czasu... Dawniej była pani cieplejszą w słowie, przystępniejszą, że tak się wyrażę, obecnie zaś uważa pani za stosowniejsze lekceważyć me powiedzenia, czasami zadrwić, ot, stała się pani rodzajem fata morgany.
— Jakto? Czyż ja uwodzę? Czy jestem tą pustynną zorzą, co obiecuje jakieś gorące upragnienie, a później omamia i znika?
— Tak, pani jest tą zorzą na bezkresie ludzkich chęci, która czaruje i kusi, aż stanie się tą mgłą nieuchwytną, eterem w przestworzu — i...
— No?
— I następuje złudzenie, a to, co było, wydaje się czemś nigdy nieistniejącem, zaś upragnienie, zjawą, rodzącą gorycz i mękę...
— Eh, przeczulony pan jesteś, panie Jerzy... a właściwie zabawny... Panu tak nie przystoi mówić w ten sposób, co pan właściwie chce, czego pan pragnie? Ma pan na świecie szczęście, jednem słowem, wszystko. Ze tam czasem jakaś chętka nie dopisze panu przez swą nagłą wybujałość, że jakiś błędny wynik pociągnie za sobą i zwiedzie, to nic jeszcze strasznego... Trzeba mieć tę męską zaciętość, swoje mocne »ja« i powiedzieć sobie: nie, to nie!
— Przepraszam, panno Olgo — przerwał Jerzy — a gdy się właśnie chce postanowić po męsku: chcę to a to, i tak być musi?
— Zatem powinno się cel osiągnąć.
— A jeśli się nie da?
— Nie trzeba znów pragnąć po dziecinnemu rzeczy takich, które są niemożliwe do wypełnienia.
— Panno Olgo, czy moje pragnienia dadzą się urzeczywistnić?
— Jakież są one?
— Będę je powoli i po kolei wymieniał: najsamprzód chciałbym się teraz napić z panią likieru, cóż, zgadza się pani?
— Och, takie prozaiczne życzenia! Ale mniejsza o to, zgadzam się.
— Zaraz, będzie i poezya. Dalej, pragnąłbym byśmy skosztowali szampana, czy także zgoda?
— Ostatecznie, by panu nie robić opozycyi.
— Na razie tyle; za chwilkę wyspowiadam się do reszty.
Zamówił likiery, kanapki z kawiorem i butelkę szampana.
Olga wyjęła z złotej torebki papierośnicę i zapaliła papierosa.
— Słucham pana dalej.
— Otóż, panno Olgo, teraz wkraczam w świat poezyi, zachwytu i czaru.
— Naprawdę, zaciekawia mnie pan...
— Pragnąłbym nadewszystko, ażeby pani była dla mnie lepszą, serdeczniejszą, taką, jaką byłaś w pierwszych dniach naszego poznania... Ażeby oczy pani patrzyły blaskiem szczerości, by słowa pani były słoneczne i balsamiczne, uścisk dłoni ciepły i taki dobry, jak uścisk anioła, przynoszącego słodycz nadziei i ukojenie serca...
— Mówi pan jak człowiek, którego w życiu spotkał wielki zawód... — zatrzymała na nim wzrok, jakby badawczy, a tajemniczy uśmieszek odsłonił kończyny dwu rzędów perłowych ząbków, nieskalanej białości. — Na jakiej podstawie powiedział pan, ażebym była dlań lepszą?
— Panno Olgo — przerwał — poco ta komedya?
— Czego więc pan chcesz ode mnie?
— Powiedziałem to pani wczoraj, tu przy tym stoliku i pani mnie prawie wyśmiała...
— Przepraszam, nie wyśmiałam pana, ale nie mogłam uwierzyć w te zwierzenia...
— Jakto, czyż były i są niemożliwe?
— Owszem, możliwe są, ale w ustach pańskich brzmiały tak jakoś dziwnie, nieprawdopodobnie i podejrzliwie... że... no, że nie mogłam dać wiary...
— Czyż uważa pani, panno Olgo, żem niezdolny już do kochania?
— Możliwe, że pan jeszcze zdolny...
— Co znaczy to »jeszcze?«
— Ech, dajmy temu pokój... Panie Jerzy, jakżeż ja mogę uwierzyć, że pan dotychczas nie kochał wcale... Pan? Człowiek młody, elegancki, taki lew salonowy, sportsmen, czyż to możliwe?
— Wie pani, mnie świat kobiet tak mało dotychczas interesował, płeć piękna była mi tak obojętną, iż naprawdę sam się dziwiłem swemu usposobieniu... Co mnie bawiło? ot, wyścigi, turystyka, czasem turnieje szampańskie...
— Panie — przerwała Olga — czyż te zabawy, te turnieje, jak pan nazywa, mogły być bez towarzystwa kobiet? To takie nieprawdopodobne... ja w to nie uwierzę nigdy!
— Że było tam czasem jakoweś zapomnienie, jakaś miłostka... no, trzeba mężczyznę wyrozumieć...
— Właśnie, przez to wyrozumienie my kobiety was znamy i nie możemy wam wierzyć...
— Czy pani myśli, że są wyjątki?
— Są, i to liczne.
— A jeśli powiem, że nie?
— Toście wszyscy nic nie warci!
— W takim razie trzeba nas bojkotować...
— Tak właśnie chcę robić ja. Jakkolwiek nie oświadczył mi się pan wczoraj, alem mu oznajmiła, że zamąż nie pójdę nigdy. Poco?
— Ale, panno Olgo, pani zmieni zdanie, tak mówią tylko pensyonarki, grożąc, że wstępują do klasztoru...
— Tak pan sądzi?
— Tak!... — przeszył ją błyskiem namiętnych źrenic i nie spuszczał z niej zachłannego wejrzenia, jakby ją pragnął przyciągnąć do siebie i porwać w objęcia w szale pożądania.
— A może i wyjdę kiedyś... może mnie weźmie jakiś bożek... może... — opuściła powieki, co razem z falującą piersią czyniło ją niezmiernie ponętną i czarującą.
Olga miała w sobie coś z gorących, południowych piękności, coś pośredniego między Włoszką a Hiszpanką, o tym samym charakterze wulkaniczno-kuszącym, a jasnoniebieskie oczy, tak rzadko spotykane u brunetek, dodawały jej przemożnego uroku i niezwykłego wdzięku.
Podano zamówione napoje i przekąskę.
Olga rozmawiając, zwracała oczy co chwilę ku sąsiedniemu stolikowi, gdzie przy szklance herbaty, obłożony stosami pism swojskich i zagranicznych, siedział mężczyzna, trzydziestoletni brunet, z wielką rozwichrzoną czupryną, przyglądający się jej co chwilę.
— Panie Jerzy, kto jest ten pan z tą artystyczną fryzurą? — zapytała, wskazując głową. — On tu jest tak częstym gościem.
— To Orlicz, podobno genialnie zdolny rzeźbiarz.
— Przypuszczałam, że to jakiś artysta — mówiła, nie spuszczając zeń oka. — Bardzo sympatyczny człowiek, tylko twarz ma ogromnie smutną i jakby demoniczną... Przed chwilą patrzył się tu, widziałam jego oczy, naprawdę, nie spotkałam jeszcze tak czarnych ócz, o takim stalowym blasku i tak głębokiem wejrzeniu...
— Jak widzę, gotowa się pani w nim zakochać, co? Warto, panno Olgo, to sławny człowiek, tylko nie wiem, czy jest jeszcze kawalerem... — dodał trochę ironicznie, przygryzając nieznacznie wargę.
— A może i kawalerem; artyści żenią się rzadko...
— Pewnie... Im potrzeba ustawicznie nowych wrażeń, proza i monotonność ich nudzi...
— Mają racyę; najlepiej być takim wolnym orłem, gonić beztroską myślą w nadziemskie regiony, ukochać piękno i stwarzać...
— Kiedy przeważnie ludzie ci mają najwięcej trosk, trosk o byt, chleb...
— Nie wszyscy. Niektórym powodzi się znakomicie i żyją po królewsku. Wprawdzie są i biedni, ale i ci przy suchym kawałku chleba żyją natchnieniem i twórczością i są szczęśliwsi od nas w świecie swych ideałów i marzeń... Bywszy w Monachium, poznałam pewnego malarza, człowieka niezmiernie utalentowanego, nazwiskiem Witożeniec. Był to Polak studyujący tam sztukę. Stworzył on obraz o dosyć pokaźnych rozmiarach, przedstawiający Nędzę. Widziałam go na wystawie, powiadam panu, dzieło wprost niebywałe, hypnotyzujące plastyką i przerażające tematem. Groza jakowaś wiała od niego i gniotła ciężarem nieszczęścia. Tysiące widzów obserwowało to jakby żywe płótno, stojąc w oniemieniu. Podobno za bajeczną cenę chciał nabyć obraz pewien Amerykanin, ofiarując zań sumę, która twórcę czyniła odrazu bogaczem.
Ale znalazł się równocześnie drugi amator obrazu i rozpoczęło wzajemne licytowanie się. Obydwaj podwyższali sumy, jeden podbijał drugiego, aż wreszcie to kupczenie sztuką tak zgniewało artystę, że postanowił obrazu nie sprzedać. I tak się stało. Tego dnia jeszcze zabrał mistrzowskie płótno z wystawy i, spotkawszy, w powrocie do domu jakąś wyrobnicę, darował jej obraz. Wieść o tem rozeszła się lotem błyskawicy po mieście i, jak słyszałam później, jeden z owych amatorów zakupił dzieło od uszczęśliwionej właścicielki, naturalnie za cenę, jaką dawał wprzód. Jak swojego czasu czytałam, malarz ten umarł z nędzy w jakiemś przytulisku, czy też w szpitalu.
— Ha — odezwał się Jerzy — mógł wziąć pieniądze i żyć sobie wygodnie...
— Panie, pan nie pojmuje czem jest dusza artysty... Ich dusze, to najwrażliwsze mimoze... Sztuka i twórczość, to nie pełnokrwisty arab, lub anglik, to nie premia wyścigowa... — uśmiechnęła się jakby drwiąco, biorąc w palce kieliszek likieru.
— Czy to aluzya do mego pojęcia o sztuce? — zapytał Jerzy.
— Żartuję, panie Jerzy, napij my się... Zresztą, co nas to obchodzi...
Na twarzy Olgi ukazała się jakaś nieszczerość, ale spłoszyło ją nagłe odezwanie się kwintetu orkiestrowego na kawiarnianej estradzie.
Wesołość poczęła ich opanowywać coraz większa i szczersza.
Wzmagający się gwar i tony muzyki działały podniecająco, przenosząc myśli w słoneczny, szczęśliwy świat, w jakieś pełne słodyczy oszołomienie i wesołość.
Jerzy pod wpływem rosnącego rozmarzenia chłonął wzrokiem Olgę coraz namiętniej i goręcej. Rozogniona jej twarz pociągała go ku sobie chciwie, a pałające oczy budziły wewnątrz niespokojne dreszcze.
Odczuwał jakąś straszną potrzebę zwarcia się z nią w jeden uścisk szaleńczy, w splot ramion zachłanny, dziki i nie mający odpoczynku, w uścisk gwałtowny, bez oddechu i upamiętania, zawrotny i opętańczy.
Zapragnął szału, co myśli gasi i krew rozpala, który nasyca do bezwładności i umęczenia, który odurza napół śmiertelnie.
Czuł w sobie szarpanie nerwów nielitośne, a samowolne, czuł pożar palący wnętrze i nadmiar krwi w żyłach i to sprawiało mu zawrót głowy dokuczliwy, wstrzymując w płucach zasoby powietrza jak z lęku, lub bojaźliwej rozkoszy.
— Czarujący walc, nieprawdaż? — zapytał, nie odrywając od niej oczu.
— Prześliczny. Jak mi się zdaje, to walc hiszpański. Charakterystyczne jest, że walce hiszpańskich kompozytorów są niesłychanie pieściwe i upojne. Płynie z nich jakaś słodka kołysanka, że człowiek nie jest w stanie oprzeć się temu wrażeniu i tej potędze kołyszących tonów...
— Pamiętam kilka wieczorów hiszpańskich na tle tamtejszej przyrody: gitary, mandoliny, muzyka, śpiew, och, jest to coś niezapomnianego...
— Zapewne i piękne Hiszpanki? One mają taką śliczną cerę, są wrażliwe, namiętne, kochliwe, nieprawdaż, panie Jerzy?
— Zapewne, że są mniej uparte, jak Polki...
— A czyż upór jest czemś złem?
— Nawet bardzo.
— A to dlaczego?
— Bo nie ma czasu na gruntowne wykorzystanie życia, jego czaru, rozkoszy...
— Co pan przez to rozumie?
— Ot, że życie człowieka jest tak krótkie i niepewne jutra, więc powinno się z jego czary pić całym haustem, aż do zawrotności, do szaleństwa!
— Pan przecież nie pozostaję wtyle...
— Może i tak... Ale mam jeszcze pragnienie jedno, dotychczas największe, i ostatnie już...
— Czegoż pan tak pragnie?
— Pani! — wyrzekł to słowo silnie, a raczej wyrzucił je z piersi i przywarł do niej wejrzeniem ciężkiem, jak ołów i nieustępliwem.
Srebrzysty śmiech Olgi zawtórował mu w odpowiedzi. Równocześnie podniosła nań oczy duże, słodkie, wabiące.
— Pani się śmieje, panno Olgo?
— Coś się panu stało od ostatniego spotkania naszego... Przedtem był pan wesoły, dowcipny, a teraz zrodził się w panu jakiś gwałtowny romantyk, nie umiejący mówić o niczem innem, jak tylko o miłości...
Jerzy przysunął się bliżej do Olgi.
— Tak, to prawda. Przedtem bywałem inny, wesoły, z swobodną myślą, a dziś, och! Jakżeż inne ogarniają mnie uczucia... Dlaczego się pani uśmiecha? Wie pani — tu głos jego stał się cichszy, gardłowy i przytłumiony — powiedziałem wczoraj, że panią kocham... do wczoraj milczałem o tem, byłem pewny, że to złudzenie, albo wrażenie chwilowe, milczałem za cenę męki, krew się ścinała we mnie, alem się przemógł, zwyciężył... Teraz nie mogę, nie mam już sił i nie chcę. Przekonałem się, że ta miłość, to nie ułuda, ale że to krzyk serca straszny, konieczny, niezwyciężony... I powiedziałem pani to wczoraj, zwierzyłem się pchany do tego szalejącem sercem, a pani co? Pani wyśmiała się ze mnie!...
Ostatnie słowo wymówił głośniej, co zwróciło uwagę gości.
— Niech się pan nie denerwuje — odezwała się poważniej Olga — bo zgniewam się i wyjdę. Ludzie się patrzą...
Jerzy zdawał się nie słyszeć tych słów, mówiąc dalej:
— Dziś powtarzam pani to samo, i znów się pani śmieje? Panno Olgo — odetchnął trochę — niech pani przyjmie to poważniej, z uczucia drugich nie powinno się drwić. Ale mniejsza o to. Powtarzam pani jeszcze raz i powtórzę po sto razy, że panią kocham do niepamięci, i pani moją być musi! Żebym to miał życiem przypłacić, wszystko uczynię i gotów jestem pani przysiądz... Rzuciła pani na mnie czar, z którego otrząsnąć się nie mogę, zabrała pani me myśli, czucie, wszystko, i co, teraz cieszy się pani ze zwycięstwa?
Twarz Jerzego ogarnął płomień. Zły był za słowa, których pozbyć się musiał, bo odkąd stały się tak naglące, tak mu szarpały mózg, że uciszyć ich nie miał siły, a zresztą chciał wejść już w ostatni akt tej komedyi — i widzieć się szczęśliwym zwycięzcą w tym turnieju.
W oczach Olgi zamigotał niepokój. Mimo, iż spodziewała się podobnych zwierzeń, jednakże ton, w jakim zostały wymówione, zastanowił ją i odebrał na chwilę pewność siebie.
Walc się ukończył.
— Ja za panią szaleję, panno Olgo... — słowa te były cichsze, spokojniejsze, ale zdradzały pożogę wnętrza namiętną, nieugaszoną. Dziś nie mógł się oprzeć czarowi, jakim płonęła Olga i poniekąd nie chciał, dziś byłby runął do stóp tej urodziwej kobiecie, runąłby niewolniczo, byleby tylko ona wpadła w jego oploty ramion bezbronna, z całem oddaniem.
— Więc cóż pan chce, panie Jerzy, co mam uczynić?
— Chcę, by mnie pani kochała, by była moją, by miłość pani była jak wulkan gorąca, bezpamiętna, bez granic... I będę szczęśliwy, jak nikt, jak nikt na świecie, panno Olgo... — W oczach jego było tyle prośby i ognia, tyle niespokojnego oczekiwania, iż zdawało się, że chwila ta, w razie odmowy i zawodu, zwali go trupem na ziemię.
— Panie... przecież ja pana lubię... najlepszy dowód, że się z panem spotykam... A co się tyczy miłości, to czy ja wiem?... Cóż mogę panu teraz powiedzieć? Znamy się stosunkowo krótko... ja sama nie wiem... ja nie umiałabym kochać może... panie Jerzy, zostawmy to przyszłości...
Tajemne kłamstwo patrzyło z kącików jej ócz zaczajonymi błyski.
— Pani nie umiałaby kochać? — zapytał nagle z pewną ulgą — oczy pani, to raj miłości, usta, to kielich nektaru... uśmiech, spojrzenie, te rączki białe, och, pani cała, to miłość, jak słońce, miłość ogromna... Panno Olgo, ja gdybym był malarzem, to w symbol miłości zakląłbym panią, i czuję, że byłbym niedoścignionymi...
— Porywa pana egzaltacya, panie Jerzy...
— Och, nie, przeze mnie mówi serce, mówi siła, którą pani we mnie zrodziła, przeze mnie mówisz ty... — dopowiedział te słowa ledwie dosłyszalnym szeptem — mówisz ty, boska... — dodał i zdawało się, że klęknął przed nią rozmodlonemi zachwytem źrenicami, że klęknął w wielkiej miłosnej pokorze, jak paź lub bard, chylący się do nóg ukochanej z ostatnim tonem czarownej pieśni, a pierwszą falą przebłogiego szczęścia.
Olga tryumfowała. Biło z niej jakieś chytre zadowolenie, jakaś uciecha namiętna i pół dzika, mająca cechę despotycznie przyjmowanego hołdu, który nasyca głodne instynkta i karmi duszę długo hamowanem pragnieniem.
Ale budziła się w niej i pewna litość, kobiecość czuła się urażoną za to postępowanie nielitośne, zrobiło jej się go żal, natura bowiem zapalczywa pchała ją, jakkolwiek nie bezwzględnie, ku Jerzemu, czasami chciałaby wpaść w jego ramiona, całować jego twarz pielęgnowaną z całą starannością, przyłożyć usta do jasnych, ładnie przystrzyżonych wąsów i tulić się do ust, zaciętych nieco i tak wabiąco wykrojonych...
Podobał jej się ten Jerzy, jego szyk i ułożenie i to napół ironicznie, dumne patrzenie się na ludzi.
Od pewnego czasu zrodziły się w niej dwie moce — to piekielna chęć złowienia go w siecie, tak na zabawkę, a druga — to owa sympatya, mająca charakter kąpielowej miłostki i przechodząca często w chciwe pragnienie żądz i odurzeń.
Chciałaby się mścić na nim niemiłosiernie za jego życie, za te kawalerskie zachcianki i zawody, ale i nie odpędzała od siebie myśli, w których on stawał się piękną postacią, z wielkopańskim gestem, elegancki, uśmiechnięty.
Nienawidziła — i pożądała tego człowieka, czasami był jej obojętny, niekiedy wstrętny, a nieraz czuła się gotową być mu kochanką.
— Może to tylko złudzenie, panie Jerzy? — zapytała, wysłuchawszy słów jego z wielką lubością i nietajonem zadowoleniem.
— Nie, to rzeczywistość, słodka, rozkoszna... — wzrok jego przylgnął do niej, jak gdyby chciał ją pochłonąć.
Olga słuchała tych wyszukanych, cyzelowanych pochlebstw, chociaż w myśli knuła może tajemnicze plany i niespodziane zasadzki.
Miała go już jakby u swoich stóp klęczącego w żebraninie pieszczot i pocałunków — mogła obecnie iść w dalszą wędrówkę, mając w nim ofiarę jakiej pragnęła jej zemsta, pędząc ją w świat w poszukiwaniu, ale zabawy tej miała zamało jeszcze. Teraz dopiero uciecha wchodziła w stadyum pełniejsze, więcej zajmujące, dosytniejsze.
— Kiedyż pan odczuł po raz pierwszy rozkosz i słodycz tej rzeczywistości? — zapytała, patrząc nań mile.
— Kiedy? Takich momentów, panno Olgo, uchwycić się nie da. To rozkwita w człowieku ewolucyjnie, na pozór niewidocznie. Przychodzi do duszy cichutko, opina ją powojami swych tajemniczych sił, ogałęzia to słońce w sercu misternie, codzień cieniściej i właśnie owo słońce okolone tą nieprzepartą przędzą, to miłość, miłość niewiedzieć kiedy w olbrzymi kielich rozwinięta i rozbujała...
— Jak to pan pięknie określił... naprawdę, same słowa z takiem przejęciem wypowiedziane mogą człowieka oszołomić, a nawet pokonać... — powiedziała to takim tonem, że Jerzy uczuł wielką ulgę.
Zdawał się widzieć coraz wyraźniej upragniony cel, poznawał to z ognistych spojrzeń Olgi i jej zaczerwienionych ust, drgających chwilami namiętnie. Wpatrywał się w ten rozpłomieniony karmin, mając wrażenie, że lada moment tryśnie krew z onych warg rozchylonych nieznacznie, że wilgotna skóra nie wytrzyma naporu wezbranej krwi, ale wysączy się drobnemi kropelkami, jak pod wpływem szalonego uścisku.
Rozmarzenie potęgowane obrazem Olgi uniosło go zawrotnym szałem, tłumiąc swobodny oddech.
— Panno Olgo, ta muzyka, gwar i szampan poczynają mię dusić... Tak to na mnie działa, że wprost tracę panowanie nad sobą... Może wyjdziemy przejść się?
— Owszem, miałby pan popełnić jaką niedorzeczność, to chodźmy... — odpowiedziała srebrzystym półuśmiechem.
Po małej, niewinnej sprzeczce, wynikłej z wspólnej chęci płacenia, Jerzy wyrównał rachunek i wśród ostentacyjnych ukłonów służby wyszli z kawiarni.
Zegar kościoła katedralnego wybił właśnie dziesiątą. Ruch uliczny zmniejszał się coraz bardziej; tu i owdzie zapadała w bramę ludzka postać, ginąc w jej mroku, lub słabo oświetlonej sieni.
Miasto kładło się zwolna na spoczynek. Usypiało znojnie, niby gadzina robocza po dniu wysilnej pracy, wysmagana spiekotą słońca, sponiewierana razami, z tępem, nieokreślonem uczuciem w zaskorupiałem wnętrzu.
Na stropie nieba wisiał wspaniały miesiąc, patrząc z ukosa w zwarte bryły kamienic, podobne do kamiennych płazów, ogromne kompleksy potężnych zabudowań, naszkicowane likiem różnorakich wież, kopuł i wystających narożnych ozdób.
Zaglądał w okna bogatych salonów, to uśmiechał się do par flirtujących w beztrosce na ukwiecionych balkonach, uchylał szmaty firanek wilgotnych suteren i poddaszy, zatrzymywał na chwilę wzrok na niekształtnych rzędach powiędłych, suchotniczych ciał leżących w podłym nieładzie pośród zgniłego barłogu — i wlókł się dalej obojętnem okiem, jakby te straszne ludzkie kontrasty nie zastanowiły go ani na moment. Jakby nie widział różnicy między tym węglarzem leżącym bezsilnie w brudzie, a tym eleganckim panem z parteru huśtającym się rozkosznie w bogatym bujaku, jakby nie odróżniał przepaści między tą praczką otoczoną nieprzebitą mgłą pary, starą, wybladłą, a tą kokotą kapiącą od złota i szminek pośród gawiedzi mężczyzn i strug rozlanego likieru, jakby te oczy wylękłe, wpadnięte w czaszkę, oczy bez najmniejszego wyrazu myśli człowieczej, wyblakłe, mętne, służące za zwierciadło własnej nędzy i upodlenia — były te same, co tych uczonych i możnych, jakby te miazmaty śmietnisk, wyziewy duszne, robaczne — były tem samem, czem plany i dzieła książkowe tamtych...
Wciskał się w zakamarki ciemne, w szczeliny bytów ludzkich, w jasne, rozegrane kawiarnie nie bacząc, że tam zagraniczna piękność sprzedaje się na wagę złota, a tu opuszczona córa Wenery, siląca się gwałtem na uśmiech, blada i wynędzniała, na pół stoczona zębem zarazy — wabi ku sobie za marną sztukę monety, stojąc w mdłem świetle zaułkowej latarni... Ze tam po zielonem suknie karcianego stolika przesuwają się talie banknotów, że gdzieś tam ktoś z głodu zasnąć nie może, że w niezapłaconem pokoju hotelu w łeb sobie strzelił zbankrutowany hrabia, że na drzewie miejskiego parku, albo na krokwi dachu nędzarz obwiesił się, skradzioną wódką oszołomiwszy się na »lżejszą« śmierć — nie wnikał w to blady, niczem skazaniec, miesiąc, ale przerzucał, jakby w kalejdoskopie tysiączne obrazy i plózł się z miną nasyconego rubasznika na baldachim nieba, niby gwiaździstą pustynię.
Coraz większy spokój kładł się po zaśmieconych ulicach i placach, przerywany tylko co pewien czas donośnem kłapaniem podków doróżkarskiego konia, lub nieskończoną śpiewką z pobliża nocnej winiarni.
Zegary miejskie odzywały się wyraźniej, i z pewnem namaszczeniem i powagą wybijały kwadranse w wieczność ubiegłej chwili.
Jerzy i Olga opuściwszy kawiarnię, udali się na planty. Idąc aleą wysokich, rozłożystych drzew, mówili o przyjemności ciepłej nocy i uroku, jaki rozciągał się wśród cieni plantowego corsa.
Tu jeszcze panował pewien ruch. Co kilka kroków spacerowały przytulone do siebie pary, albo odpoczywały wciśnięte w róg ławki na mroczniejszem miejscu, tam znów jakiś ułan odprowadzał służącą, brzęcząc niemiłosiernie szablicą i zataczając się na niepewnych nogach, a tu i owdzie stały w półcieniach samotne damy z ćwierćświatka, bezczelnie zaglądając w oczy przechodzącym mężczyznom. Zgniłe, zwyrodniałe i sprzedajne życie wstawało teraz z tajemniczego legowiska.
— Jakie to miasto w nocy wstrętne — odezwała się Olga, przechodząc koło jakiejś rozochoconej pary.
— Każde większe miasto jest takie... — odpowiedział Jerzy — tu wegetuje tysiące ludzi żyjących chwilą, dla których nie istnieje jutro, ani idea.
Jakiś czas szli w milczeniu. Obydwoje czuli w piersiach jakowyś głód, jakąś niewypełnioną przestrzeń gniotącą swoją próżnią i niedającą spokoju. Czuli ściągnięte nerwy prące do szału, zmysłowość ogarnęła im mózgi i rozpalała krew.
Im większa fala namiętności uderzała w Olgę, tem większy chwytał ją lęk, na pół słodki i nieokreślony, drażniący. Stawiał zaporę między trzeźwością a upragnieniem, to kusił i odradzał. Pragnęła upojenia i zemsty — w jeden chaos mieszało się to w niej, czyniąc boleśnie niezdecydowaną.
— Panie Jerzy, pan mię odprowadzi do domu, już taka późna godzina, dobrze?
— Jeśli sobie pani życzy, owszem.
Poszli w kierunku pensyonatu Olgi. Jerzy stał się milczący i zamyślony. Ta czarująca kobieta ciągła go ku sobie całą potęgą uroku i powabu. Wydawała mu się czemś nieziemskiem, źródłem rozkoszy przechodzącem wszelką imaginacyę, jedyną istotą pod słońcem, której pieszczota nie traci nigdy na sile, nie maleje, nie przesyca, ale pozostaje niezmienną i tak wielką jak w pierwszej chwili upojenia. Za jeden jej uścisk gorący i niewymuszony, za pocałunek otchłanny i szaleńczy, byłby teraz oddał wszystko. Pragnął jej gorejącymi zmysłami bardziej, niż kiedykolwiek jakiej kobiety. Wionął od niej ku niemu jakiś niebiański prąd, mrocząc trzeźwość i własne ja. Wściekłość pożądania rozpalała mu oczy. Rozogniona krew, zda się, kipiała mu w żyłach, bo czasami jak gdyby bladł pod jej zalewem.
— Co pan ma zamiar teraz uczynić? — zapytała, stając przed bramą. — Wraca pan do miasta, czy do siebie? Jabym radziła iść do domu i przespać to rozdrażnienie...
— Czułbym się najszczęśliwszym, gdybym mógł jeszcze widzieć panią przy sobie... — Wzrok jego był w tej chwili chytry i pożądliwy.
— Kiedy ja zaraz udaję się do łóżka. Czuję jakieś zmęczenie i również jestem rozdrażniona, jak i pan...
Znaczenie tych słów stało się podnieceniem pożaru szalejącego w piersiach Jerzego.
— Do łóżka o tej porze? Myślałem, że przy tak pięknej nocy poprosi pani do siebie, wyjdziemy na balkon, naprawdę, tak się tym planem cieszyłem w myśli...
— A cóż powiedzieliby ludzie, widząc mnie przyjmującą mężczyznę o tej porze?
— Ludzie już śpią, a dla stróża bywa to obojętne!
— Taką pan ma wielką ochotę pójść do mnie? — mówiła wolno, wpatrując się weń ciekawem wejrzeniem.
— Pani się pyta? Ja chciałbym być wiecznie około pani, jak cień... Gdyby to było w mej mocy, nie oddalałbym się ani moment, ale czaił się gdzieś w kąciku i patrzył w panią, jak w najpiękniejszy kwiat...
— Żeby nie robić panu zawodu, poproszę go na papierosa, ale tylko na chwilkę. Nie powinnam tego uczynić ze względu na opinię, ale... — niedokończyła zdania, naciskając prędko guziczek dzwonka.
Za chwilę weszli do wnętrza, kierując się na pierwsze piętro. Olga dobyła z torebki klucz i otworzyła drzwi.
Specyficzny aromat kobiecego pokoju owionął Jerzego zaraz przy wejściu.
— Mam wrażenie, żem wszedł do raju... — uśmiechnął się, stając na środku pokoju.
— Niech tylko pan nie stara się sięgać po owoc zakazany, bo spotkałoby pana rozczarowanie jak...
— Jak Ewę... — dokończył, przerywając.
Porwał ich wesoły śmiech.
— Przecież tak chciała pani powiedzieć, panno Olgo?
— Chciałam powiedzieć, jak Adama...
— Adama? Przecież nie miał rywali...
— Ewa także nie miała innych adoratorów...
— Oni może obydwoje spodziewali się coś więcej?...
— Niech pan nie opowiada bredni. Mówiąc, coby mogło pana spotkać, miałam na myśli wypędzenie z raju... wie pan?
— Zapewne i pracę w pocie czoła?
— Jak pan chce.
Po słowach tych poprosiła Jerzego do buduaru. Był to niewielki pokoik umeblowany jak cacko. W rogu na etażerce i płycie toaletowej stały kwiaty w wysokich kloszach, przeważnie róże.
— Spoczniemy tu, czy wyjdziemy na balkon?
— Proszę, zostańmy tu. Szkoda opuszczać tak miły chłód i taką woń — mówił dźwięcznie wdychając całym haustem powietrze w piersi.
Usiedli przy małym stoliku nakrytym koronkowym obrusem, Olga otwarła kasetkę z papierosami, częstując gościa, przyczem zapaliła sama.
— Mówiłam już panu, że mam zamiar wyjechać na wieś?
Oświadczenie to zdziwiło Jerzego bardzo.
— Pierwszy raz słyszę! Pani żartuje, panno Olgo, czy rzeczywiście myśli pani wyjechać? — w głosie jego drgało oczekiwanie, co Olga powie.
— Jeszcze kiedyś powzięłam ten zamiar. Rodzice nie dają mi spokoju, pisząc ustawicznie; możliwe że wyjedziemy razem nad morze. Zresztą miasto teraz tak nudne, każdy wyjeżdża gdzieś na sezon do zdrojowisk, czy kąpiel, wszędzie coraz puściej, więc cóż tu będę siedzieć? Przyjeżdżając nie przypuszczałam nigdy, że zatrzymam się tak długo, ale czas upływał mi stosunkowo szybko, iż wprost nie chce mi się wierzyć, że mieszkam tu już dwa miesiące. Naprawdę, cieszę się nawet, że wyjadę, och, tak mi już miasto zbrzydło, że czuję potrzebę odmiany miejsca pobytu...
— Zatem stanowczo postanawia pani wyjazd?
— Najoczywiściej. Prawdopodobnie za parę dni będę już na wsi. Jutro zawiadamiam rodziców o swym przyjeździe...
— I pani o swym zamiarze nie wspominała mi nic, dopiero dziś?
— Myślałam, że pan już o tem wie, a zresztą nie byłam jeszcze zdecydowaną.
— A kiedyż, jeżeli można zapytać, zdecydowała się pani?
— Wczoraj.
— Wielka szkoda, że pani wyjeżdża, panno Olgo. Co ja tu sam będę teraz robił? Tak się już zżyłem z panią, i rozłączenie się obecne będzie dla mnie straszne...
— Dlaczego miałoby być aż straszne?
— Bo pani nie będzie, panno Olgo... — popatrzył na nią z bolesnym wyrazem, jakby go spotkał wielki zawód, z którego niema wyjścia.
— Znajdzie sobie pan inną towarzyszkę, będzie panu wesoło, a może i weselej, bo to będzie nowość, nie będzie panu miał kto dokuczać, jak ja to czyniłam, więc czemu pana to tak martwi? — udawała, że nie pojmuje, o co Jerzemu chodzi.
— Swoją drogą, pani do dziś była dla mnie tyranem, nie chciała pani zrozumieć moich słów, wszystko wydawało się pani nieprawdopodobnem, kłamliwem, naciągniętem... Nie pojmuje pani, panno Olgo, jak to szalenie boli, jeśli ktoś ofiarowuje drugiej osobie sercem wypieszczone róże, a ta osoba je depce...
Przez mózg Olgi przebiegło żywe wspomnienie jej miłości... Stanął w oczach ten piękny młodzian, schadzki wieczorne, przysięgi i pocałunki, i... ów piekielny zawód... Chęć zemsty rozpaliła się w niej jeszcze bardziej. Spojrzała na Jerzego błyskami chytrych źrenic i zapytała tonem, jakim przemawia zwycięzca:
— Jak widzę, ten wyrzut kieruje pan do mnie... Gdzież i w czemże ja pana zawiodłam?
W Jerzego począł gwałtownie wstępować ogień.
— Kobieta, panno Olgo, dająca mężczyźnie nadzieję, ułatwia mu drogę do miłości...
Olga powstała z miejsca.
— I to do mnie pan stosuje?
— Tak, do ciebie, bo kocham cię nad życie, nad wszystko... — porwał jej rękę i z całą siłą przycisnął do ust. — Bo żyć bez ciebie nie mogę... tyś mi słońcem... powietrzem... rajem i wszystkiem... wszystkiem!... I ty odepchnąć mię chcesz od siebie, ja wiem, czuję, chcesz wyśmiać i odjechać na zawsze... Olgo!... — przycisnął znowu wargi do jej dłoni i począł całować gorąco, jakby pod grozą tego rozstania.
Olgi ta scena nie zdziwiła wcale. Spodziewała się tego i w tym zamiarze poprosiła go do siebie.
— Panie Jerzy, proszę się uspokoić, nie trzeba się rozdrażniać, ani brać sobie do serca wszystkiego... — głos jej drżał nieco, choć w duszy miała wielkie zadowolenie.
— Powiedz, kochasz... kochasz... mów... miej litość... odpowiedz szczerze... Olgo!... — Twarz przybladła mu do tego stopnia, że przy jasnem elektrycznem świetle wyglądał podobny do upiora.
— Ależ panie... Jerzy...
— Powiedz... powiedz!...
— Co pan chce, przecież ja z panem sympatyzuję bardziej niż pan przypuszcza... niechże się pan uspokoi, proszę pana...
— Nie! Dziś to ostatnie moje pytanie... Żyć dłużej w tej niepewności nie mogę, nie chcę, nie potrafię!
— Cóż ja panu mogę dziś więcej powiedzieć? Przyszłość okaże, niech się pan nie gorączkuje, proszę mię puścić...
Jerzy nie zwalniał jej z uścisku.
— Nie puszczę pani, dopóki nie odpowiesz tak, lub nie! Dość tej męczarni i oczekiwania, och, dość!
— No, czy ja wiem... — odrzekła po chwilce z wyrazem jakowegoś zamysłu.
— Olgo droga, kochana, wymów to słowo, ty złota, najsłodsza!...
— Kocham... — skłamała cichym głosem i opuściła głowę.
Słowo to zwaliło się na Jerzego jakby olbrzymia góra szczęścia. Porwał ją w pół i począł pieścić nieupamiętanie, szaleńczo. Dorwał ustami szyi i całował nieugaszenie, porwany huraganem rozplenionych żądz.
Olga siliła się na opór, ale brakło jej sił. Przyjmowała jego pieszczoty na pół biernie, chciała coś mówić, ale zamykał jej usta warem pocałunków, nie dając przyjść do słowa.
Szał porywał Jerzego coraz gwałtowniejszy, tulił ją do piersi całą mocą, zachłannie, demonicznie.
— Puść już! — wyszeptała zmęczona, starając wyswobodzić się z jego opętańczego uchwytu.
— Nie puszczę, ty skarbie, aniele, raju!... — podniósł ją w górę i siadł z nią na tuż stojącej sofie.
— Puść! — zawołała półgłosem, w którym był przestrach i prośba zarazem.
— Moja, jedyna, najdroższa... Olgo, przecież ty moja już!...
— Pogniewam się, panie Jerzy, daj pan już spokój...
Słów jej zdawał się nie słyszeć wcale. Przygarniał ją ku sobie coraz zawzięciej i śmielej, doznając zawrotnych dreszczy. Trzeźwość topniała mu w myśli coraz bardziej, potęgując pokusę do ostatecznych granic.
Olgę poczęła opanowywać jakaś zmysłowa niemoc, bojaźliwa, błoga i ciężka zarazem.
Jerzy dopadł ustami nagiego ciała ramion i wessał się weń jak w największą słodycz.
Przeszła po niej jakowaś moc, mająca możność zniewolenia najpotężniejszej woli.
— Jam już do śmierci twój, ślubu chcę z tobą Olżuniu, za żonę wezmę i będę kochał, pieścił, jak dziecię, będę ci wierny, jak najpoddańszy sługa, ale się nie broń już, nie broń, bądź teraz moją, ach, bądź!... bądź!...
Rzucił się na nią huraganem zgłodniałych chuci, jak rozwścieczony zwierz. W pierwszym ataku uległa mu zupełnie, że zdawało się, iż ją pokona bez dalszego oporu, że nawet przyciągnie go do siebie, sama pełna pożądań i oszołomień, ale nagle, jak piorun przecięło jej zmysły wspomnienie zdrady tamtego, wściekłość naprężyła nerwy, dodała siły — i jednym rzutem wyswobodziła się z jego demonicznych sideł.
— Czy pan oszalał?... — wyrzuciła ze siebie zdyszanym głosem.
Ledwie rzuciła te słowa, gdy chwycił ją za ręce i całą siłą przyciągnął znowu do siebie.
Wiedziała, że jeśli przyjdzie do dalszej walki, to nie zdobędzie się na obronę, że uledz musi. Mając to w myśli, chwyciła się ostatniego sposobu ratunku.
— Jerzy, jam przecież twoja, ale dziś nie ulegnę ci, dziś nie mogę, stanowczo nie mogę... słuchaj, jutro, pojutrze, dobrze, zgodzę się, ale dziś nie, dziś nie...
Zdawało się, że Jerzy nie słyszy tych słów, że nie jest w stanie pojąć tej prośby, a jednak zrozumiał je widocznie, bo ręce opadły mu bezwładnie na kolana, jakby im czucia nagle zabrakło. Domyślał się gorejącym mózgiem, iż musi być jakiś głębszy powód tego oporu, jakaś tajemna przeszkoda.
— Jurku mój dobry, nie dziś... — objęła go dłońmi za głowę i, choć był dla niej od tej chwili wstrętny, przytuliła usta do jego czoła. Uczyniła to, by ugruntować swoje kłamstwo.
Jerzy ucałował jej dłonie i sięgnął drżącą ręką po papierosa. Zapalił go, zaciągając się namiętnie dymem. Krwawe wypieki na twarzy poczęły mu blednąc stopniowo, czyniąc jej wyraz jakby przerażony. Stalowe błyski ócz poczęły gasnąć, ale w piersiach szalała jeszcze burzliwa pożądliwość, niby gwałtowny wir zagotowanej wody.
Olga nie dając jeszcze za wygraną zaczęła go uspokajać i przepraszać nawet, co Jerzemu wydawało się wielce komicznem. Stracił rezon do reszty, brakło mu wszelkiego tematu, stał się jakiś drażliwy i zdenerwowany. Jedna, jedyna myśl utrzymywała go jeszcze w koniecznej równowadze, to owa pewność miłości Olgi i ta przyobiecana niedaleka chwila. Spełnienie się najgorętszych pragnień.
Reszta wieczoru zeszła im dziwnie ciężko i żmudnie, choć Olga role oddanej kochanki odgrywała bez zarzutu.
Po krótkim czasie, Jerzy, otrzymawszy zaproszenie dopiero na dzień pojutrzejszy, pożegnał Olgę i wrócił do miasta. Ponieważ wracać do domu wydawało mu się jeszcze za wcześnie, wstąpił do cukierni na mrożoną kawę.
Olga po jego wyjściu stanęła w lustrze, monologując do siebie:
— Przecież cię mam, ananasie! Och, wy mężczyźni, wy, wy szaleńcy, gąbki przesiąkłe zdradą i chucią!... »Żoną mi będziesz...« cha, cha!... — powtórzyła ironicznym śmiechem słowa Jerzego i poczęła się zwolna rozbierać. Jednakże pewna myśl krążyła jej po mózgu, niby pająk snujący przędzę — to owo pragnienie miłosnych odurzeń. Czuła w piersiach żywiołową powódź namiętności, nie dającą spokoju ni ulgi, ale trapiącą bez przestanku, jak przemocna pokusa. Podniecona wyobraźnia nasuwała zmysłowe obrazy, chłostając ciało coraz większym płomieniem pożądań. Wśród tego ognia, płonąc cała ulewą rozszalałej krwi, położyła się do łóżka. Wyprężyła się na miękiej pościeli, niby huryska oczekująca kochanka, chwytając w dłonie efebie pącze piersi.
— A gdyby on tu był został... — wybiegło jej przez zaciśnięte usta — gdyby... Jaka ja głupia, ach, szaleć!... szaleć!... — zdawało się, że piersi pękną jej od gwałtownego uścisku rąk. Po chwili odkrywszy się, rozkrzyżowała ramiona i, przymykając oczy, puściła wodze myślom...

Na drugi dzień przed południem Olga była na stacyi kolejowej. W nocy powzięła zamiar natychmiastowego wyjazdu, bez pożegnania się z Jerzym. Żal jej go było poniekąd i choć czuła wielki nietakt swojego kroku przechodzący w nieukontentowanie ze samej siebie i wstyd, jednakże uplanowana myśl, aby go wyśmiać, zniewoliła ją ostatecznie do tego. Rozumiała zbrodniczość swego postanowienia i nieszlachetność, ale mimo to wszystko zwyciężyła stanowczo zaciekłość i chęć odwetu.
Pociąg miał już odjeżdżać. Posługacz wniósł jej ostatnie bagaże do coupé pierwszej klasy i oznajmił, że odjazd nastąpi za minutę. Olga weszła do wnętrza. Zaledwie zdołała rozlokować się w pustym przedziale, gdy drzwi się odsunęły i w progu stanął z małą podróżną walizą rzeźbiarz Orlicz. Skłonił się Oldze uprzejmie i zapytał czyby nie mógł zająć miejsca. Otrzymawszy pozwolenie usiadł naprzeciwko niej przy oknie, starając się zaraz o nawiązanie rozmowy.
— Pani daleko podróżuje, jeżeli można zapytać?
Olga wymieniła nazwę stacyi.
— Wspaniale! Ja także tam wysiadam. Co za ciekawe zdarzenie... Wybraliśmy, jakby z namowy; jeden czas, pociąg, przedział i ta sama miejscowość...
Pociąg ruszył. Orlicz przedstawił się Oldze, dodając do nazwiska zawód.
— Bardzo mi przyjemnie poznać tak głośnego artystę...
— Ach, poco aż tyle zaszczytu, jestem najzwyklejszym śmiertelnikiem, co potrafi coś niecoś wydobyć z gliny, czy marmuru...
— Pan, widać, bardzo skromny?
— Och, nie. Jestem tylko obojętny na wszelkie uznania i autoreklamy.
— Przepraszam za śmiałość, czy pan przypadkowo wraca do domu?
— Moim domem, proszę pani, jest cały świat... No, ale przeważnie siedzę w stolicy, gdzie mam pracownię. Obecnie zaś jadę do Zaborza, gdzie mam we dworze zamówienie na popiersie i posąg bogini.
— Do Zaborza? — zdziwiła się Olga wybuchowo. — Toż to jest w naszem sąsiedztwie, o pół godziny drogi. Ja mieszkam w Brzeźnicy, to nasz majątek. Naprawdę, jak to się ciekawie złożyło... I że nasze strony dostąpią takiego zaszczytu...
— Aż zaszczytu?
— No, pewnie. A czy pan zna tamtą okolicę?
— Wcale nie; pierwszy raz jadę w te strony.
— Długo pan myśli zabawić?
— Przypuszczam, że za miesiąc będę mógł powrócić — odpowiedział, muskając palcami nieduży wąs.
— O, tamtejsza okolica nie puści pana tak prędko...
— Taka urocza?
— Owszem, bardzo jest piękna; równina, stawy i lasy przeogromne, odwieczne. Ale nasi obywatele nie pozwolą panu wyjechać. Gdy pan zechce, będzie miał ogromną ilość zamówień. Ja pierwsza zaczęłabym się ubiegać, by mię pan sportretował...
— Ależ z największą przyjemnością! Na wszelki wypadek wiozę ze sobą kilka brył gliny i złom karraryjskiego marmuru.
— Wspaniale! Więc zrobimy ugodę?
— Ależ naturalnie; jestem do usług.
— Ach, Boże, jaka szczęśliwa się czuję, że będę mogła mieć dłuta pana jakie dzieło...
— A gdy ja pani powiem, że chciałem ją już wykuć w marmurze, nie znając jej jeszcze?
— Jakto? Kiedy? Pan chyba żartuje?
— Ależ mówię najpoważniej. Miałem, proszę pani, zamiar już dawno i mam go dotychczas, wyrzeźbić postać Hetery. Com się nagonił, naszukał i uwierzy pani, że nie mogłem znaleźć odpowiedniego modelu?
— No i?
— Aż wreszcie spotkałem panią w kawiarni Avenue. Odrazu powiedziałem sobie, że jeśli praca ma być bezwarunkowo doskonałą, dziełem prawdziwej wartości, to tylko panią wystarczy mi zmodelować i przekuć w kształty marmuru.
— I toby miało przedstawiać Heterę?
— Tak.
— Więc ja mam wygląd kobiety o tem znaczeniu? — zapytała, śmiejąc się jakby nienaturalnie.
— Czemu się pani dziwi? — po słowach tych wytłumaczył jej istotę koncepcyi jak ją pojmował i chciał przekuć w posąg.
Olga słuchała go z zainteresowaniem i wewnętrznem zadowoleniem.
— Postać ta, proszę pani, musi być przedewszystkiem czarująco piękna, powabna do oszołomień zmysłów, o wyrazie orkannej namiętności, a przytem i oporze znamionującym pewny rodzaj godności ujęty w kanwowe ściany, niby przepyszny haft. Pani posiada te wszystkie rysy w protoplastycznej doskonałości.
— Pochlebca z pana, panie artysto...
— Bynajmniej. Proszę wierzyć, że przerzuciłem przez oczy tysiące kobiet, i nie znalazłem dostatecznego modelu. Spotkałem nareszcie panią. Starałem się dowiedzieć, kto jest osoba tak długo przeze mnie poszukiwana i zasięgnąłem nieco wiadomości, naturalnie poznawszy kim jest pani, nie miałem śmiałości zaproponować pozowania...
— Więc nawet byłam śledzona?
— Tak, musiałem się upewnić, by się nie spotkać z odkoszem. Dlatego, widzi pani, uczęszczałem codziennie do kawiarni, gdzie miałem szczęście widzieć panią i starałem się utrwalić w myśli jej rysy, a później robić z pamięci. I tak zrobiłem. Włożyłem dużo pracy w rzeźbę, aż w końcu stłukłem ją na kawałki, bo była tylko marnem podobieństwem pani. Wprawdzie powinienem był postawić pani tę propozycyę, a myślę, że dla kultu sztuki, artyzmu, pani byłaby się zgodziła...
— Ależ naturalnie!
— Naprawdę, jakżeż jestem szczęśliwy z dzisiejszego opatrznościowego spotkania... Pracę w Zaborzu będę się starał możliwie jak najprędzej ukończyć, a wówczas zabiorę się do prawdziwego dzieła.
— Chciałabym, by to już było dziś. Ale zastrzegam sobie, że po ukończeniu dzieło do mnie należeć musi, ja tylko chcę mieć prawo nabycia tegoż...
— Najsamprzód będę je chciał posłać na wystawę, a później, owszem, będę do dyspozycyi pani.
— Dziękuję panu już teraz. A kogo będzie pan rzeźbił w Zaborzu?
— Dziedzica Myszkowskiego.
— Ach, tego starego! Wie pan, ten człowiek ma wprost manię zbierania rzeźb, inna rzecz, jest wytrawnym mecenasem sztuki. Jakie on ma wspaniałe zbiory! Swoją drogą, ludzie bezdzietni, jak przypuśćmy Myszkowscy, nie mogąc na dzieci przelać swoich uczuć, znajdują przeważnie w czemś innem upodobanie i nieraz oddają się temu z calem poświęceniem.
— To oni bezdzietni?
— Tak, nie mają potomstwa.
— Pani wraca teraz na wieś na stałe?
— Nie, ale możliwe że na czas dłuższy. Ja, wie pan, ustawicznie podróżuję.
— O, jeśli sobie tylko pozwolić można, to rzecz arcyprzyjemna.
— W stolicy zatrzymałam się stosunkowo dość długo, że mi się już znudziła.
— Pani skarży się na nudy? Widziałem panią zawsze zadowoloną, wesołą, w towarzystwie jakiegoś eleganckiego pana...
— Ach, to pewien znajomy pan, obywatel z lubelskiego.
— Zapewne konkurent? — zapytał z pewną ciekawością.
— Och, niechże Bóg broni! Toż to już stary kawaler prawie...
— Wydawał mi się tak młody jeszcze.
— Ostatecznie starym znów nie jest, ale życie trawi go jakoś prędko... Spotkałam się z nim przypadkowo, no i z braku towarzystwa zmuszonam była obcować — odpowiedziała wymijająco i zmieniła temat.
Pociąg mknął jak strzała. Stacye mijały szybko, ale koniec podróży był jeszcze dosyć daleki.
Z okien wagonu rozciągał się piękny krajobraz, naszkicowany miłą oku szachownicą zielonych zbóż, wiosek tu i tam przyczajonych do ziemi, niby zmęczona robotnica w polu, kęp rozłożystych drzew, lub lasów ginących na horyzoncie ciemno-sinawą smugą.
Dzień był ciepły, słoneczny, prawie upalny. Czystego lazuru nieba nie brudziła najmniejsza chmurka, nieskalany wisiał w przestworzu, niby olbrzymi klosz kryształowego szkła, w jednym punkcie przestrzelony lawą rażących promieni słońca.
Godziny upływały jadącym dość szybko. Nawiązywali pomiędzy sobą coraz szerszą rozmowę, planując nawet sposób spędzenia dni na wsi. Wyszukano również pracownię na czas rzeźby Hetery, którą miał stać się pokój w brzeźnickim dworze, będący zwykle zimowym przytułkiem dla palm, kaktusów i różnych południowych krzewów.
Wieczór począł się zbliżać coraz widomiej.
Ponieważ Olga czuła się nieco przemęczona i senna z powodu miarowych drgań wozu i rytmicznego stuku, a do właściwej stacyi było jeszcze około trzech godzin drogi, przeto, przeprosiwszy sąsiada, położyła się wygodnie na pluszowej ławce, zakrywając twarz woalką. Pierwszą jej myślą, jakiej oddała się zamykając oczy, był Orlicz. Od początku spodobał jej się ten człowiek bardzo, a nawet podbił zupełnie. To tylko zastanawiało ją dość żywo, że przez cały przeciąg rozmowy nie zboczył ani razu na temat erotyczny, chociaż naprowadzała go nań ulotnemi zdańmi, mówiąc przeważnie o sztuce, jej nieobjętych regionach i niesłychanie subtelnej doskonałości. Miał przytem jakiś zacięcie skupiony wyraz twarzy, pełen stalowych błysków ócz, co Olgę doprowadzało do zachwytu. Jakże odmiennym, o całą przepaść, wydawał jej się od Jerzego, tego nieraz cynika, o wyglądzie jakby anemicznym, wczas przeżytego, bez wyraźniejszych śladów męskich sił i energii znamionujących tak młody, dopiero w właściwą skalę rozkwitły wiek. Zbrzydł jej teraz do tego stopnia, że czuła się oburzoną na siebie, iż były chwile, co pociągały ją ku niemu i oszołomiały nawet. Ten na pół chłodny rzeźbiarz, ten brunet o żywem i stanowczem obliczu, bujnej, hebanowej czuprynie, z fascynującemi oczyma, dosyć wysoki i silnie zbudowany, był w stosunku do tamtego, niby cieplarnianego drzewka — młodym dębem, o zdrowych mocnych konarach, patrzącym w świat odważnie i wyzywająco, z ogromnem pragnieniem życia i czynu.
Ta moc, bijącą z Orlicza, pokonywała Olgę stopniowo i pewnie. Widząc go po pierwszy raz w kawiarni wydawał jej się jakby smutny i opuszczony, trochę ascetyczny w kulcie swego talentu, jak przypuszczała, ale było to tylko złudzenie. Przeciwnie, Orlicz, mimo, że sztukę kochał do szaleństwa, że poza nią nie widział żadnego ważniejszego prawa egzystencyi, prócz chyba życia, był człowiekiem wesołym, trochę może za małomównym, ale zato lubiącym zabawę, mogącą mieć nieraz charakter nawet i orgii.
Orlicz, w przeciwieństwie do Jerzego, nie był do tego stopnia przystojnym, ile sympatycznym, mimo ciężką zadumę tkwiącą zawsze w jego obliczu, jakby jakiś demoniczny zamysł.
Ponieważ chłodny wiaterek począł powiewać poprzez otwarte okna, Orlicz zamknął je cicho i usiadł znowu w rogu przedziału. Z wielkiem zadowoleniem począł pływać wzrokiem po wdzięcznie leżącej postaci Olgi, wyobrażając ją sobie w myśli w przeróżnych pozach i układach. Nie odrywał ócz od ponętnych i cudnych linii ciała, ale wpatrywał się w nie z coraz większą lubością, co sprawiało mu widocznie słodką radość, bo twarz wypogadzała mu się jak pod dotknięciem rozkosznej dłoni.
— Pięknąś jest do szaleństwa... — powiedział sobie w duszy i utkwił bystre źrenice w przepysznym owalu jej nóżki, wychylającej się z pod sukni wstydliwie...
Pociąg mknął w mrok poczynający zapadać.

Czas na wsi upływał Orliczowi bardzo mile. Biust dziedzica Myszkowskiego został ukończony w całości, zjednując sobie ogólny zachwyt. Teraz rzeźbiarz przeniósł swoją pracownię do brzeźnickiego dworu. Tu urządzono mu wspaniałe mieszkanie, starając się o wszelkie wygody mogące uprzyjemnić pobyt sławnego artysty.
Tygodnie upływały dość szybko i nie wiedzieć kiedy przyszła jesień. W ciągu przeszło trzechmiesięcznego czasu Orlicz zżył się z nowem otoczeniem i spoufalił do tego stopnia, że uważano go poniekąd jakby członka rodziny. W chwilach wolnych od pracy jeździł z gospodarzami w sąsiedzkie odwiedziny, będąc wszędzie przyjmowanym z serdeczną gościnnością i niezwykłem poważaniem.
Prawie skończył się wrzesień, gdy postać Hetery w glinie została ukończona. Robota szła powolnym krokiem, ale zato owoc jej był wprost imponujący. Przyglądając się dziełu, człowiek doznawał jakiejś wielkiej, niezgłębionej rozkoszy i nie odrywał ócz, ale stał jak zahipnotyzowany, nie mogąc odejść i otrząsnąć się z doznawanego wrażenia. Na nizkiej, ciężką materyą okrytej otomanie leżała na wznak naturalnej wielkości postać kobieca, uchwycona z całą słodyczą przebłogich marzeń, z jakiemś niebiańsko-miłem oczekiwaniem szczęścia na wdzięcznie i namiętnie rozchylonych ustach, z których, niby z kwietnego kielicha, wychylały się rąbki równiutkich zębów, czając poza sobą nęcący nektar i upojenie wielkie, rozkoszne. Leżała prawie naga, bo tylko ledwie uchwytną tkaniną udrapowana, spływającą jej z popod lewego ramienia przez zachwycająco piękny tors na śnieżne łono i lekko zgiętą w kolanie lewą nogę. Biła z całej tej czarownej postaci fascynująca siła uroku, pełna burzliwej powodzi namiętnego pragnienia, ciągnąca w przepastną toń niewysłowionego szczęścia, siła, mająca niepokonaną moc zniewalania wszelkich zmysłów, pokonywująca jednem tchnieniem opór i chłód, zmuszając do bezwzględnej uległości niezmiernie błogiego stanu, słodycznego snu i miodnej szczęśliwości. Szeroko otwarte oczy, pełne najcudniejszego blasku oczekiwania miłosnych misteryów, z wyrazem zapomnienia wszystkiego, co nie jest potężnem źródłem z pragnień umierającego kochania, te wielkie, łaknące oczy patrzyły gdzieś w przestrzeń daleką, zagwiezdną, jakby w obliczu tego szczęścia, które przyjść miało do niej, odurzyć do utraty pamięci i bezsilności nerwów, a później ostateczną kroplą nektaru zamknąć jej znużone powieki, obezwładnić słodką bezmocą i owiać snem na długie, długie godziny. Porywająco piękna kibić, ułożona w przegib z naprzód podanymi pączami pełnych piersi, była jakby prawzorem doskonałości, którą mistrz zaklął w pełne, urocze życie, zmuszając bryłę gliny do magnetycznych czarowań. Bogato rozrzucona struga włosów leżała jedwabnym ciężarem na atłasowej poduszce, zasłaniając sobą lewą dłoń, podtrzymującą nieco w tył spadającą głowę, prawa zaś zwisała bezwładnie z otomany, jakby czekając na nieupamiętany uścisk, co musiał przyjść lada moment, koniecznie. W wargach, zda się, że falowała namiętna krew, pragnąc z całą chciwością gwałtownych i żarnych pocałunków. Cała ta oszałamiająca czarem rzeźba była jednem, ogromnem oczekiwaniem Piękna na żywiołową Miłość...
Z początku Olga nie chciała się zgodzić na wprost nagie pozowanie, jednakże po długiej namowie rzeźbiarza i przekonywujących argumentach, że prawdziwa sztuka nie uznaje wstydu i szat, zdecydowała się na obnażenie tylko do pasa, zastrzegając sobie bezwzględną tajemnicę tej uległości.
Orlicz, mimo, że był niezadowolony z tego oporu, mając rzeźbić zupełnie nagą kobietę, zgodził się wreszcie i rozpoczął pracę. Szła ona wolno, przy zamkniętych drzwiach, czasami ustawała na parę dni, gdy siła natchnienia nie dopisała artyście, czego powodem były te szaty przez naiwną nieśmiałość krępujące kształt i wdzięk ciała. Aż wreszcie i ten zrazu stanowczy opór został pokonany w całości. Przyczyną tego poświęcenia się ze strony Olgi stała się miłość, miłość niespodziewana i wulkaniczna. Wpływ, jaki wywierał Orlicz na kobiety, taktyka jego zachowania się wobec nich i niewytłumaczona bierność, wogóle wrodzony i mimowolny sposób podbijania serc, tak podziałały na nią przemocnie i gwałtownie, że ta rozkoszna bruneta o piekielnych zamysłach rozmiłowań i zdrady — rozkochała się w nim do szaleństwa. Przyszła ta miłość nieoczekiwanie, porwała w swój zawrotny wir, łamiąc jej wolę niby słabą roślinę. Nie mogła oprzeć się tej mocy w żaden sposób, skrępowała ją i uwięziła, jak zastawiona sieć, odbierając możność wyswobodzenia się z tej matni raz na zawsze. Zapomniała, że poza tą miłością istnieje świat inny, że gdzieś w tym świecie żyje jeszcze ten, co pierwszy rozbudził jej nieświadome serce — i zdradził, że mimo ogromną nienawiść, był jej dotychczas żywem wspomnieniem, słodko przeżytych chwil, łagodząc ból i umniejszając rozpacz zawodu, że jeszcze do niej mógł powrócić — ot kiedyś, po tylu miesiącach głuchego milczenia dał znać o sobie obszernym listem, poznał swój błąd, usprawiedliwiał się i błagał o przebaczenie... Nie wiedziała, że tam w stolicy życie odebrał sobie Jerzy, nie mogąc przeżyć tej zdrady — — wszystko stało się jej obojętne, nic nieznaczące i marne, teraz jej życiem, myślą i pragnieniem był Orlicz, ten chłodny, jakby bez serca i krwi, rzeźbiarz.
Gasiła w sobie tę miłość jak wielki grzech, tłumiąc jej powódź w rozgorzałych piersiach, odganiała od siebie niby larwę niosącą grozę nieszczęścia, walczyła z sobą aż do rzęsistych łez bólu — jednakże na marne. Przyszła ta moc jakby konieczne zrządzenie losu, przyszła niepokonana, zwycięska.
Rozgorzałe, jak słońce, serce jej młode, uległo niby podcięty kwiat.
Chowała w głębi piersi tę tajemnicę przed nim, choć czuła, że czyta ją z niej, że owa miłość pała jej w oczach i twarzy nieugaszonym płomieniem, że ją zdradza.
Wśród takiej szalonej męki i walki wewnętrznej minęły pierwsze dwa tygodnie. Zdawało się, że burza ona minie, lub chociaż w części ucichnie, ale piekielna bierność zachowania się Orlicza podsyciła ten pożar do takiego rozmiaru, że przyjść koniecznie musiało jakoweś rozwiązanie tej mocy, jakiś niezawodny środek, inaczej stałoby się coś nieoczekiwanego i strasznego zarazem.
Ten jego chłód zaprzeczający wprost istnieniu nerwów i czucia przezwyciężył w niej i stargał ostatnią nić kobiecej wstydliwości — i pchnął ku niemu. Czuła, że żyć bez niego nie potrafi i nie chciała zarazem, oziębłość zaś jego tłumaczyła sobie ogromnem wyładowaniem uczucia w sztukę, że artyzm ssie zeń wszelką namiętność i czyni bezkrwistą istotą, nie reagującą na żadne inne zmysłowe wrażenia. Ale kierunek jego prac wzięty przeważnie z różnych kobiecych aktów, zaczarowujący w marmur najśmielsze tęsknoty miłości, szukający w kobiecie tak psychicznych jak i fizycznych przejawów i pragnień — wzbudzał znów w niej pewną nieufność, bo zdaniem jej, człowiek, tworzący w sztuce miłość, jej szał i hipotezy, odtwarzający najróżnorodniejsze sceny żądz i pokus, lubujący się obrazowaniem namiętnych momentów — powinien być z natury rzeczy jednostką o niebywale wybujałej i zmysłowej fantazyi, powinien być i w życiu sam tą niepohamowaną mocą.
Ukochała go całym zasobem swej rozbujałej egzystencyi, może właśnie przez tą jego chłodną odporność, która teraz poczęła ją dławić, nie dając spokoju ani na chwilę.
Aż przyszła na nią ostatnia fala tej siły wrogiej, uderzyła w serce i mózg — i zniewoliła ostatecznie.
Było to podczas niedawnej, poświatnej nocy. Czar przyrody rozmarzył do reszty tęsknotę serca, rozpalił krew i wyotchłanił w piersiach szalony głód kochania i upojeń. Wstała z łoża rozpłomieniona i drżąca z kaskadą rozrzuconych włosów, lekki płaszcz zarzuciła pospiesznie na obnażone ramiona i, nie dbając na nic, jakby gnana siłą jakąś fatalną, podeszła do drzwi jego pokoju. Nie spał jeszcze, ale siedział przy oknie, patrząc w ogród tonący w miesięcznym blasku. Olga weszła do wnętrza, jakby zjawisko jakieś białe i lotne, weszła jak sen, albo marzenie słodkie. Wpadła w jego objęcia, niby nieziemska istota, szukając gwałtownie ust. Zdumienie Orlicza minęło prędko i sam począł ją cisnąć do siebie, zlewając się z jej wargami w jeden długi, zawrotny pocałunek. Zrozumiał jej najście i potok urywanych, gorących słów, słuchał gwałtownych zwierzeń i przyjmował je, sam poczynając się zdradzać z dawno doznawanych wrażeń, a nawet miłości. Oświadczenie to uderzyło w Olgę jak płomień i zamroczyło mózg z nadmiaru szczęśliwości. Nie miała czasu zastanawiać nad jego tajemną, czy kłamliwą naturą, uścisk jego stał się teraz dla niej wszystkiem, bo upragnionem szczęściem. Została w jego objęciu zgodna i łaknąca pieszczot, rwąca się do nich z całem oddaniem, zdecydowana słodko na każdą rozkosz, poddająca się bez oporu jego żądzom, jakie porwały go i zachłonęły w sobie. Noc otuliła ich ciszą, wsłuchując się w miłosne słowa i pocałunki, mające płynąć wirem podnieceń aż do bezwładnej upojności i rozkosznego umęczenia...
Tak przeszła noc jedna i druga i wśród tych łaknień rozszalałych, roznamiętnionej krwi, poczęły płynąć następne.
W ciągu tych dni Olga stała się powolnem narzędziem w ręku rzeźbiarza, zgadzając się na wszelkie jego zachcianki bez silniejszego sprzeciwu. Teraz na ponowne żądanie pozowała mu naga, będąc tylko nakryta woalem nie tak dla zasłony, jak wdzięku.
Orlicz po ukończeniu pracy w glinie, nie dbając na trudności transportu, sprowadził na wieś ogromny złom białego marmuru, by w nim odtworzyć zmodelowaną postać.
Po miesięcznym znoju, kując z całą intensywnością, wykończył głowę i połowę torsu. Urok, bijący z marmurowych kształtów, był stokroć większy i podbijający.
Radość artysty nie miała granic, potęgując jego wolę i zamiar do niebywałej wydajności. Robota szła w szalonem tempie, ukazując coraz dalsze linie ciała wychylające się z niekształtnej calizny, niby stwarzające się życie.
Aż dnia jednego przez nerwy rzeźbiarza przebiegł dreszcz przerażenia... Oto na marmurowej grani ukazała się niespodzianie pokaźna rysa, biegnąca od nóg ku przedziałowi piersi. Z zapartym tchem począł ją śledzić skupionym zmysłem, aż wreszcie doszedł do struchlałego poznania, że marmur pękł...
Pot kroplisty wystąpił mu na czoło i stał w tem tępem oniemieniu, podobny do tego kamienia leżącego przed nim w zarysowanej, jakby od niewidzialnego gromu, grozie.
Szaloną emocyą napięte nerwy opadły mu po chwili, jakby je moc jakowaś pozrywała z uwięzi.
Z ogromną determinacyą rzucił w kąt pracowni dłuto i młot i jeszcze raz pochylił głowę nad widniejącą rysą. Tak, nie omylił się... marmur pękł do tego stopnia, że wszelkie zapobieżenia dalszemu pęknięciu, wydało się bezowocnem.
Siły opadły go nagle, jakby je zmutowała jakaś błyskawicznie trawiąca choroba, grożąc zaniedługo śmiercią.
Zdawało się, że nie przetrzyma tego druzgocącego wydarzenia, że napięty mózg uderzy weń szaleństwem, lub złoży obłożnie w ogólną niemoc.
Oparty łokciem o przecudny tors na pół ukończonego dzieła, o pierś tak dawno marzonej Hetery, stał w nieruchomem osłupieniu, nie mogąc zebrać rozstrzelonych myśli.
Wiedział, że dalsza praca byłaby marnem traceniem czasu, bez celu, bo rysa pod wpływem uderzeń dłuta zacznie się powiększać potwornie, aż przetnie marmur na dwie połowy.
Co chwilę powracał myślą do przyczyny tego fatalnego pęknięcia, nie wiedząc komu ją przypisać należy.
W przepalonej nieszczęściem piersi zrodziło mu się zniechęcenie do tego stopnia, że postanowił uciec od ludzi jak najdalej i gdzieś, w jakim cichym zakątku przeżyć te pozrywane plany, nim nie zdobędzie świeżej energii i chęci do nowej pracy.
Ten na pozór mało znaczący fakt, bo przedłużający tylko pracę, rana mogąca się w jednym miesiącu zabliźnić, stargała jego wolę niby słabemu dziecku, odbierając hart i postanowienie.
Czuł, że nie potrafiłby pracować na nowo, że braknie mu sił i chęci, chyba dopiero za jakiś czas.
Myśl, że opuści Olgę, tę rozkoszną samicę, jak ją w duszy nazywał, nie stała mu bynajmniej na przeszkodzie, było mu to obojętne i naturalne.
Że tam swojego czasu, w szale miłosnego dyalogu wyznał jej miłość wierną na zawsze — to cóż? Wszak rozmiłowanej kobiecie nieskładanie zaklęć i przysiąg bywa uważane za nietakt, albo czajoną zdradę... Mówił więc jak tego pragnęła jej dusza i ono serce szukające spokoju i pewności w słowach uroczystych wyznań.
Kłamał, nie zdając sobie sprawy z tego, że słowa jego mogą być dla niej najświętszym talizmanem i drogowskazem losu — życia...
Nie szalał, nie zdobywał jej serca, nie błądził za nią z tęsknotą, nie błagał o wzajemność, ni możność kochania, nie sięgał po pocałunki... Przyszła doń sama, jak w śnie, pozwoliła pić z rozkosznej kruży ust, ciepło rajskiego ciała rzuciła mu w objęcia, sama pragnąc upojeń i czaru... wszak bo to życie bez końca pragnie... pragnie...
Dała mu tyle przesłodkich chwil zawrotnych odurzeń, tyle pocałunków gorących, pieściła tyloma uściski, ofiarowując wszystko, wszystko co tylko dać mogła — więc cóż? Wszak słodycz i rozkosz chwil onych były wspólne, jak dwa muzyczne głosy, których ostatnie tony wracają do wnętrz swych piersi, nie pomnąc, na co tylko przebrzmiałą pieśń...
Wiedział, że pieśń ta nie da porównać się z sercem człowieka całkowicie, ale tak myślał, jakby bojąc się głosu sumienia, które poczęło rodzić współczucie za tę zdeptaną miłość i nieszlachetną myśl.
Kilka kwadransy minęło, a Orlicz stał w niezmienionej pozie, jakby zdrętwiały. Aż tą ciężką zadumę spłoszyło nagłe otworzenie się drzwi i w progu ukazała się Olga.
Oprzytomniwszy prędko postąpił ku niej i, mówiąc coś niewyraźnie, wziął ją za rękę, wychodząc razem na kurytarz.
— Jeszcze dziś muszę wyjechać — mówił urywanym głosem — mam do zakupna parę narzędzi, pilników... za dwa dni wrócę... inaczej nie mógłbym pracować... Prosiłbym o konie do stacyi, chciałbym jechać jeszcze wieczorowym pociągiem, by nie przedłużać pracy...
Był blady i zmieniony, oczy zapadły mu gdzieś w głąb czaszki i podsiniały w podkowy.
Oświadczenie to i bladość Orlicza nie przeraziły Olgi zupełnie, bowiem już nieraz widziała go w tym stanie podczas natchnionej pracy, lub powstałych w myśli wizyi. Zaciekawił ją tylko tak nagły wyjazd, co ostatecznie wytłumaczyła sobie jego wyznaniem. Chciała jechać z nim razem, ale oparł się temu, wynajdując różne przeszkody i niedogodności. W końcu skończyło się na tem, że pojechali wspólnie do stacyi nagląc, by nie zapóźnić.
Przez cały, przeszło godzinny czas drogi Orlicz był prawie milczący i ponury, że nawet zwykła gadatliwość Olgi nie potrafiła wciągnąć go w tok rozmowy i rozjaśnić zachmurzonego oblicza.
Pożegnanie na dworcu było pospieszne, bo pociąg zajeżdżał już na plac.
Jeszcze kilka słów rzuconych urywkowo i Orlicz, ucałowawszy rękę Olgi, wskoczył do wagonu.
Gdy pociąg ruszył, zaklął sam nie wiedząc czemu i, rozparłszy się wygodnie, zapalił papierosa.
Nie wiedział czemu tak naglił do wyjazdu, jaka siła odpędzała go stąd, choć starał się to koniecznie odgadnąć. Czuł w sobie tę obcą siłę, ciążącą mu na sercu jak ciężki kamień, ale odnajdywał w myśli również, że postanowienie to jest niezbędne, że przyszło jako jedno z milionowych skinień fatum, że musi iść za onym głosem, nie pytając dokąd i czemu...
Jakby przed tem zrządzeniem chyląc głowę, oparł się policzkiem o framugę okna, a wiatr wpadający do przedziału począł mu mierzwić długie, hebanowe włosy.

Po rżyskach pól, szarych, powiędłych badylach ziemniaczanych, po wygolonych ugorach i krzewach z pożółkłem liściem rozmotała z niewidzialnego kłębka prządka Arachna srebrzysto-białe nici. Przędła przez piękne, ciepłe dnie, dziergała przeróżne hafty i zasłonki, obsypując wieczorami swą tkanną pracę niezliczonymi paciorkami rosy, nizała je niby perły w kosztowne naszyjniki i kolie, stroiła niemi jesienny uwiąd, jakby na pożegnanie serdeczne, jakby to miało już być szatą śmiertelną.
Mimo wielką, ogólną niemoc i jakiś zastój leniwy, apatyczny, przecież było jeszcze tyle słońca i uroku, tyle majestatu smutku i melancholii, że brała duszę jakowaś tęskna pieśń płynąca zewsząd, kołysała ją melodyą, w której, zdawało się, drgały już łzy i żal za czemś w wieczność ubiegłem, za czemś, co było serdecznie dobrem i pięknem, co pieściło łaknące serce i oczy, co słodkim snem pieściło duszę.
Śniło się wokół ciche marzenie jak więdnącego kwiecia za dobę majowych dni, woni i czarów.
Jakieś śmiertelne piętno przebijało się z każdej łodygi, skurczonej trawy, a nawet grudy ziemi.
Pomimo ten jeszcze piękny wygląd oblicza natury, czuć było już żmudnie wlokącą się martwotę, widać było przygotowania na dzień uroczystej stypy, kiedy słońce ostatni raz złoży ciepły, pogodny pocałunek na pomarszczonej twarzy ziemi, kiedy pożegna ją ostatnim promieniem, zanim przemieni się w gromnicę, na czas długotrwałego letargu, nim przyjdzie mogiła-zima.
Przyroda przygotowywała się na ten konieczny los, jak stary gazda, heblujący sobie trumnę, wyścielający ją strużynami, a potem żegna się z ziemią, choć wrócić ma w jej objęcie, żegna sąsieki i orne narzędzie, żegna ludzi i wszystko co znał, co mu użytkiem było i pociechą, odpuszcza winy i prosi o przebaczenie — i czeka cierpliwie, bez trwogi na dzień bożego kosiarza...
Pajęcze nici rozmotywały się po ostrych cierniach, niby obwisające, bezkrwiste nerwy, bielejąc w słońcu wyrazem pobladłego oblicza i potruchlałem wejrzeniem.
Przez pola, lasy i mokradliska szedł trwożliwy, ogólny obłęd...

Upłynęło trzy dni. Prawie Olga skończyła czytać »Romans uczciwej kobiety« Estewy, gdy wszedł na palcach lokaj, niosąc na tacy dwa listy.
Rzuciła okiem na pismo — jeden był od niewiernego kochanka, drugiego pisma nie poznała wcale.
Otworzyła kopertę i poczęła czytać długi, drobnem pismem zapełniony list.
Pisał, jak kiedyś, błagał o przebaczenie, zaklinał się, wyszukując różne przeszkody, złorzecząc swej słabej woli i t. d.
Przeczytała to wszystko uważnie, niektóre zdanie po kilka razy, i odłożyła na bok.
Teraz ujęła w dłonie nieznany list, kładąc wzrok na pierwszych słowach:

»Wielce Szanowna Pani!

Bywają w życiu człowieka chwile, za które nikt nie odpowiada, bo są zrządzeniem przeznaczenia. Chwil tych nie jest w stanie pojąć ani najbystrzejszy umysł — i pozostają tajemnicą dla duszy ludzkiej. Taka chwila rozdzieliła nas na zawsze — bo ja do Pani już nie wrócę. Proszę zapomnieć o tem co było — o wszystkiem, niech się wydaję Pani, że to był sen, że to była ułuda.
Sam nie pojmuję swego kroku i postanowienia, ale duch jakiś mówi mi bezprzestannie, iż tak być musi. Rzeźbę proszę zostawić dla ozdoby pokoju. Niech Pani zaniecha wszelkich zapytań i poszukiwań tyczących mej osoby, gdyż dziś wyjeżdżam w świat, dokąd poniosą oczy.
Przepraszam z głębi serca i żegnam zarazem, życząc szczęścia, gdyż życie ze mną byłoby dla Pani męką.

Orlicz«.

Olga zbladła, jak płótno. W pierwszej chwili nie mogła pojąć sensu tych słów, wracała do nich i znów czytała, czując jakiś palący ogień w piersiach. Mózg opadła jej straszna spiekota, jakby go chciała wysuszyć.
Nerwowym ruchem zmięła papier i rzuciła na środek pokoju.
Naraz głośny płacz wstrząsnął nią, jak burza, i zwalił w gwałtownym spazmie na fotel...

Nadszedł wieczór spokojny, cichy. Nagle jakaś myśl zerwała Olgę, po długiem jakby obumarciu, na nogi i spiesznym krokiem pchnęła do pracowni rzeźbiarza.
Porwała ze sieni młot i z całej siły poczęła uderzać nim w gliniane kształty Hetery, rozbijając, niby w przystępie szału, na bryły i kawałki.
Momentalnie znikło wspaniałe dzieło sztuki, zostawiając nieznaczne ślady, walające się bezładnie po podłodze.
Z tą samą mocą i wściekłością uderzyła z kolei w marmur. Z trudem kruszył się tors pod słabem kuciem obucha, aż wreszcie uległ.
Ten sam los spotkał uroczą twarz, subtelnie zaokrąglone ramię i dłoń zwiśniętą z pożogi upragnienia.
Zdawało się, że wpadła tu niepowstrzymana furya, gnana zemstą, druzgocąca wszystko, niby wandalska horda, że idzie kres i zatracenie wszelkiemu pięknu.
Mściła się do ostatka, deptała nogami skruszoną glinę i marmurową piargę, aż podniecone siły opadły ją do cna.
Wtedy stanęła wśród rumowiska i opuściła oczy ku ziemi...
Prawie przez okno zajrzał miesiąc.
W jasnym jego blasku tarzała się na podłodze rozbita postać Hetery, niby przedwieczne wykopalisko.
Olga, napoiwszy wzrok dziełem zemstliwego zniszczenia, wróciła do pokoju.
Tu oparła się bezsilnie o róg stołu, zniżając bezmyślnie źrenice na biały obrus.
Wzięła zeń drobnem pismem zapełnioną kartę, tak ongiś drogiem — i przytuliła do ust.
Serce jej odczuło nagle jakąś zmianę i błogiem tchnieniem przebaczenia rozwiało ją po piersi...

KONIEC.


Borzęcin, 10 maja 1917 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.