Nowele (Wells, 1905)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Nowele
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KSIĄŻKI DLA WSZYSTKICH

H. G. WELLS

NOWELE
przełożył A. Wrz.
Jajo kryształowe. — Człowiek, który mógł
robić cuda — Pokusa Harringaya. —
W otchłani. — Jabłko.






WARSZAWA
NAKŁADEM I DRUKIEM M. ARCTA

1905



Дозволено Цензурою.
Варшава, 24 Августа 1904 года.





Jajo kryształowe.

Jeszcze w roku ubiegłym był niedaleko Siedmiu Zegarów mały, niezbyt estetyczny sklepik, a nad nim szyld malowany z napisem w pół zatartych żółtych literach: C. Cave, naturalista i handlarz starożytności. Wystawa tego sklepu była ciekawie urozmaicona. Widziałeś tam kły słoniowe, zbrakowane figury do gry w szachy, różne wyroby ze szkła, broń, dwie czaszki tygrysie, czaszkę ludzką, kilka małp (jedna z nich trzymała w ręku lampę) — wypchanych i zjedzonych przez mole, stare meble wyszłe z mody, jajo strusie upstrzone przez muchy, szklane akwarjum nadzwyczajnie brudne i zupełnie puste. Była też w witrynie, w chwili, gdy się ta historja zaczyna, jakaś masa kryształowa w formie jajka, pięknie wypolerowana.
Jajko to oglądały dwie osoby, które się zatrzymały przed wystawą: jeden, duchowny, wysoki i szczupły, drugi — młody człowiek, ubrany przyzwoicie, o bardzo czarnej brodzie i cerze ciemnej.
Młody człowiek ciemnocery żywo giestykulował i zdawało się, że pragnął namówić swego towarzysza do kupna tego przedmiotu.
W tym czasie p. Cave wyszedł z pozasklepia, żując resztkę chleba z masłem ze swej śniadaniowej herbaty. Gdy ujrzał obu panów i przedmiot ich zajęcia, stracił spokój ducha. Rzucając bojaźliwe spojrzenie poprzez ramię, wolno zamknął drzwi.
P. Cave był to starzec, mały, o bladej twarzy, ze szczególnemi wodnisto-niebieskiemi oczami; włosy miał brudno-popielate, ubrany był w niebieski połatany surdut, głowę jego okrywał kapelusz jedwabny, na nogach miał pantofle haftowane, wielce zmiętoszone. Kupiec zaczął śledzić obu tych ludzi.
Tymczasem duchowny zagłębił rękę w kieszeń od spodni, przyjrzał się garści monety, którą wydobył i miły uśmiech pokrył jego usta. Pan Cave zdawał się jeszcze bardziej zmieszany, gdy ich ujrzał wchodzących do sklepu.
Duchowny bez żadnej ceremonji zapytał go wprost o cenę kryształowego jajka. Pan Cave rzucił niespokojnem okiem w stronę mieszkania za sklepem i odpowiedział.
— Pięć gwinei.
Usłyszawszy cenę, kupujący zwrócił się do swego towarzysza i do p. Cave i zaczął dowodzić, że cena zbyt wysoka. Zaczął się targować.
Wistocie była to cena znacznie wyższa od tej, jaką starożytnik zamierzał naznaczyć, gdy zawieszał jajo na wystawie; zaraz też zbliżył się do drzwi sklepu i otworzył je.
— Pięć gwinei, to moja ostatnia cena — mówił, jakby chcąc oszczędzić sobie nudnej i bezużytecznej rozmowy.
W tej chwili, w odchylonej zasłonie, okrywającej górną część oszklonej szafki u drzwi poza sklepem — ukazała się twarz kobieca i małe oczki ciekawie oglądały klijentów.
— Pięć gwinei, to moja ostatnia cena — powtórzył pan Cave z drżeniem w głosie.
Młodzieniec o ciemnej cerze, który dotąd był tylko widzem i przyglądał się przenikliwie panu Cave, naraz przemówił.
— Daj mu pięć gwinei.
Duchowny obrócił się ku niemu, by widzieć, czy mówi serjo, a gdy jego spojrzenia znowu spoczęły na panu Cave, zauważył, że twarz jego całkowicie pobladła.
— To znaczna suma — rzekł i, szukając w kieszeni, zaczął rachować swoje pieniądze.
Miał tylko 30 szylingów i musiał prosić o resztę swego towarzysza, z którym zdawał się być na stopie wielkiej poufałości. To dało panu Cave czas do zebrania myśli, zaczął więc z pewnem pomieszaniem tłumaczyć, że w rzeczywistości jajo kryształowe nie jest wcale do sprzedania. Kupujący oczywiście byli tem bardzo zdziwieni i pytali, dlaczego im nie powiedział tego odrazu.
Pan Cave niezbyt pewny siebie, zaczął bajać jakąś nieprawdopodobną historję, twierdząc, że nie może im sprzedać tego kryształu dzisiaj, bo rankiem był tu już pewien klijent, który zamówił ten przedmiot dla siebie.
Goście sądząc, że ta wymówka była podstępem kupieckim, aby jeszcze bardziej cenę podwyższyć, udali, że niby wychodzą. Ale w tej chwili rozsunęła się zasłona poza sklepem i weszła właścicielka małych oczek.
Była to kobieta korpulentna, o rysach pospolitych, młodsza i grubsza od pana Cave; szła ciężko naprzód, a twarz miała mocno czerwoną.
— Kryształ jest do sprzedania — twierdziła — a pięć gwinei, to cena dostateczna. Co ci się stało, panie Cave, że nie chcesz przyjąć tego, co dają ci panowie?
Kupiec, wielce rozdrażniony tą nagłą napaścią, rzucił swej żonie poprzez okulary spojrzenie pełne gniewu i zaczął bronić swego prawa co do prowadzenia interesów, tak, jak je sam rozumie. Nastąpił spór, który goście obserwowali; bawiło ich to i zajmowało, przyczem dopomagali pani Cave pytaniami i ironicznemu aluzjami.
Pan Cave sfukany, wytrwale powtarzał swoją niepewną historję o klijencie, który miał przyjść rano, w końcu rozdrażnienie jego stało się przykre. Upierał się z nadzwyczajną zawziętością.
Młody syn Wschodu zakończył ten osobliwy spór. Zaproponował, że wrócą za dwa dni, aby rzekomemu klijentowi dać czas do zdecydowania się.
— Ale wtedy — rzekł duchowny — jeżeli jajo jeszcze będzie niesprzedane, będziemy nastawali... Pięć gwinei.
Pani Cave uważała za swój obowiązek wytłumaczyć męża, że bywa on niekiedy trochę dziwaczny i gdy obaj klijenci opuszczali sklep, małżeństwo jeszcze się spierało.
Skoro zostali sami, pani Cave zainterpelowała męża ze szczególną wyniosłością. Biedny człowieczek, drżąc ze wzruszenia, mamrotał swoją bajkę, już to dowodząc, że miał innego nabywcę na widoku, już to, że jajo warte niewątpliwie piętnaście gwinei.
— A więc czemu żądałeś tylko pięć?
— Ach, do licha! Czy mi w końcu nie dasz prowadzić interesów, jak ja je rozumiem? — zakończył kupiec.
Pan Cave miał pasierba i pasierbicę, którzy z nim mieszkali, i gdy rodzina zebrała się przy obiedzie, chybiona tranzakcja stała się znowu przedmiotem dyskusji. I tak nikt z nich nie miał wysokiej opinji o metodach handlowych Jana Cave, ale ostatnia sprawa zdała się im szczytem warjacji.
— Jestem pewien, że on nieraz już odmówił sprzedaży tej skorupy — mówił pasierb, ciężki parobek osiemnastoletni.
— Ale pięć gwinei! — dodała pasierbica, młoda, dwudziestokilkoletnia, bardzo rozsądna osoba.
Odpowiedzi pana Cave były godne pożałowania: bełkotał bojaźliwie jakieś puste słowa, zapewniając ciągle, że wie, co robić należy.
Ledwie się skończył obiad, całe towarzystwo zeszło na dół, aby pomódz zamknąć sklep na noc. Kupcowi uszy płonęły, a w oczach za okularami błysnęły łzy udręczenia.
— Czemu do djabła — mówił sam do siebie — zostawiłem tak długo jajo w witrynie? Co za szaleństwo!
To go męczyło najbardziej; myślał też długo, ale bezskutecznie nad sposobem, w jakiby można było uniknąć sprzedaży jaja.
Po zamknięciu sklepu pasierbowie wystroili się i udali się do znajomych, żona poszła na górne piętro, by tam rozmyślać o zaletach handlowych jaja kryształowego, przyczem lubowała się w sekrecie mieszaniną ciepłej wody, cukru, cytryny i... innego dodatku.
Pan Cave pozostał w sklepie pod pozorem, że zamierza porobić małe ozdobne skały w starem akwarjum, ale w rzeczywistości miał inny utajony cel, który się wyjaśnił dopiero później.
Istotnie nazajutrz pani Cave spostrzegła, że jajo kryształowe wyjęte było z witryny i leżało poza stosem zbutwiałych książek, traktujących o łowieniu ryb za pomocą wędki. Przeniosła je natychmiast na miejsce widoczne w witrynie, ale nie robiła z tego powodu mężowi zbyt ostrych wyrzutów, gdyż właśnie męczyła ją okropna newralgja.
Dzień przeszedł nieprzyjemnie. Pan Cave, pomijając inne rzeczy, był tego dnia bardziej roztargniony, niż zwykle i nadzwyczaj wrażliwy. Po południu, w chwili gdy jego żona odbywała swą codzienną siestę, wyciągnął znówu kryształowe jajo z witryny.
Nazajutrz miał zamówione dostarczenie kilku świnek morskich do dysekcji w jednej z klinik szpitalnych, wyszedł więc załatwić ten sprawunek.
W czasie jego nieobecności, myśl pani Cave wróciła do kryształu i najlepszych sposobów użycia pięciu gwinei za nie ofiarowanych. Wymarzyła sobie bardzo miłe rzeczy, a między innemi suknię zieloną jedwabną dla siebie, a dla wszystkich wycieczkę do Richmond, gdy naraz zgrzyt klamki u drzwi wezwał ją do sklepu. Wchodzący był to nauczyciel ze szkoły ludowej, który przyszedł żalić się, że mu dotąd nie dostarczono żab, zamówionych jeszcze wczoraj.
Pani Cave nie lubiła tej szczególnej gałęzi handlu męża, to też biedak, który czynił swe reklamacje w sposób dość zadzierzysty, po krótkiej wymianie słów, dyplomatycznie wyszedł ze sklepu.
Wówczas spojrzenie pani Cave zwróciło się ku witrynie, gdyż widok jaja kryształowego stanowił dla niej pewność pięciu gwinei i urzeczywistnienie marzeń. Jakież było jej zdumienie, gdy nie zobaczyła go na swem miejscu! Zajrzała poza książki, gdzie je wczoraj znalazła — było pusto. Jajo zniknęło! Zaczęła go szukać gorączkowo po całym sklepie.
Gdy pan Cave o godzinie drugiej wrócił z parą świnek morskich, zastał sklep nieco w bezładzie, a żona jego, siedząc na ziemi, za kontuarem, w stanie ducha zupełnie zrozpaczonym, przerzucała materjały, służące do wypychania zwierząt. Twarz jej była purpurowa ze złości; gdy zobaczyła męża wchodzącego, z miejsca oskarżyła go, że ukrył przedmiot jej rozpaczy.
— Ukryłem, co? — zapytał pan Cave, nie patrząc na żonę.
— Jajo kryształowe.
Na to kupiec, na pozór strasznie zdumiony, poskoczył ku witrynie.
— Niema go już tam? Wielcy bogowie! cóż się z nim stało?
W tej samej chwili pasierb pana Cave, który właśnie dopiero co wrócił do domu, wyszedł z pokoju poza sklepem, upominając się głośno o obiad. Jako uczeń zakładu stolarskiego, znajdującego się na tej samej ulicy, stołował się w domu i oczywiście był rozgniewany, że obiad nie gotów.
Ale gdy się dowiedział o stracie jaja kryształowego, zapomniał o obiedzie i cały gniew jego zwrócił się przeciw ojczymowi.
Pierwsza ich myśl była z konieczności ta, że stary jajo ukrył, ale pan Cave energicznie temu przeczył: nie wiedział nic o losie jaja — na chybił-trafił rzucił te słowa — i tak zręcznie pokierował sprawą, że naprzód oskarżył swoją żonę, a potem pasierba, jakoby jedno z nich wzięło przedmiot sporu i sprzedało go na swoją korzyść. Rozpoczęła się dyskusja ostro-kwaśna, która zakończyła się u pani Cave atakiem nerwowym, zbliżonym do furji, skutkiem czego pasierb spóźnił się o pół godziny do warsztatu.
Pan Cave cofnął się do sklepu, zdala od wzruszeń pożycia małżeńskiego.
Wieczorem kwestję tę poruszono nanowo pod kierownictwem pasierbicy, ale z mniejszą namiętnością, a bardziej z punktu praktycznego. Obiad był przykry i ostatecznie rozprawa zakończyła się gwałtownie. Pan Cave doszedł pozornie do krańcowego rozdrażnienia — i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Reszta rodziny, oczerniwszy i obgadawszy starca, ze swobodą, którą gwarantowała jego nieobecność, zaczęła przeszukiwać dom od piwnicy do poddasza, w nadziei, że znajdzie się kryształ, który znikł tak zagadkowo.
Nazajutrz dwaj klijenci, którzy jajo targowali, wrócili po nie. Pani Cave przyjęła ich prawie ze łzami w oczach. Dała im do zrozumienia, że nikt wyobrazić sobie nie może cierpień, jakie ona znosić musiała i znosi od męża w czasie swej kilkunastoletniej pielgrzymki małżeńskiej... i z miejsca stworzyła pełną fantazji opowieść o zniknięciu kryształu.
Duchowny i młody człowiek spojrzeli na siebie i zaznaczyli, że istotnie sprawa to nadzwyczajna; ponieważ jednak pani Cave zdawała się skłonną do opowiadania im w dalszym ciągu szczegółowej historji swego żywota, ruszyli ku wyjściu. Wówczas, czepiając się jeszcze jakiejś nadziei, pani Cave poprosiła duchownego o adres, aby mogła mu donieść, skoro jej uda się coś wydobyć z pana Cave. Adres dostała, ale go jakoś w roztargnieniu gdzieś położyła, że później już znaleźć nie mogła.
Wieczorem tego samego dnia rodzina doszła do kresu swoich wzruszeń, i pan Cave wyszedłszy z domu, jadł kolację w odosobnieniu, które stanowiło dlań miły kontrast po kłótniach dni poprzednich.
Przez jakiś czas stosunki w rodzinie były dość spokojne, ale ani jajo kryształowe, ani klijenci pytający o nie, już nie powrócili.
Teraz, bez żadnego obwijania w bawełnę, musimy wyznać, że pan Cave był kłamcą. Wiedział on doskonale, gdzie się znajduje jajo kryształowe, albowiem sam je oddał pod straż pana Jacoby Wace, asystenta-preparatora w St. Catharine’s Hospital, na Westbourne-street. Jajo zostało umieszczone na etażerce i okryte kawałkiem czarnego aksamitu. Pan Cave zaniósł je do szpitala, ukryte w worku wraz ze świnkami i bardzo prosił młodego uczonego, aby czuwał nad tym skarbem.
Pan Wace uczuł z początku niejakie wątpliwości. Jego stosunek z panem Cave był dość osobliwy. Lubując się w ludziach dziwacznych, zapraszał kilka razy kupca do siebie na cygaro, przyczem rozwijał przed nim swoje wielce zabawne poglądy na życie wogóle, a na kobiety w szczególności. Pan Wace spotykał też i panią Cave, gdy zachodził do sklepu i wiedział, przez jakie udręczenia przechodził jej mąż. Zważywszy konsekwencje, zgodził się udzielić schroniska kryształowi. Pan Cave obiecał innym razem wyjaśnić przyczyny swego wyjątkowego przywiązania do jaja kryształowego — i mówił w sposób przekonywający o przymiotach, które w niem spostrzegał. Wrócił też tego samego wieczoru i opowiedział historję bardzo skomplikowaną.
Jajo kryształowe, mówił, dostało się w jego posiadanie wraz z innemi przedmiotami kupionemi na licytacji po śmierci jednego z kolegów, a nie znając jego istotnej wartości, oznaczył cenę na dziesięć szylingów. Trzymał je przez kilka miesięcy i myślał o zniżeniu ceny, gdy naraz zrobił nadzwyczajne odkrycie.
W owym czasie był on nie bardzo zdrów i czuł się wielce rozżalonym z powodu lekceważenia i wprost złego traktowania ze strony żony i jej dzieci. Żona jego była próżna, grymaśna, szorstka i rozwijało się w niej coraz bardziej zamiłowanie gorących trunków. Pasierbica była drobiazgowa i pretensjonalna, a pasierb czuł ku niemu gwałtowny wstręt, który mu okazywał przy każdej sposobności. Wszystkie trudy handlu spadały na niego, przytem cierpiał na bezsenność. W czasie takich nocy bezsennych, gdy myśli zbyt go dręczyły, wychodził z łóżka, nie budząc żony i błądził po domu. Jednego razu rankiem, około godziny trzeciej przypadek go zaciągnął do sklepu.
Zapełniona gratami izba cała była ciemną, prócz jednego miejsca, w ktorem spostrzegł niepospolitą światłość. Zbliżył się i znalazł, że świeciło właśnie to jajo kryształowe, w pobliżu witryny. Maleńki promyk przenikał przez szczelinę okiennicy, uderzał w kryształ — i zdało się, możnaby powiedzieć, napełniał całe jego wnętrze.
Pan Cave pomyślał, że nie zgadzało się to z prawami optyki — tak jak on je sobie przypominał. Mógł on rozumieć załamanie promieni aż do ogniska wewnętrznego, ale ta dyfuzja naruszała zupełnie jego pojęcia o fenomenach fizycznych. Zbliżył się jeszcze bardziej do kryształu, badając go we wszystkich kierunkach z tą ciekawością naukową, która za młodu określiła wybór jego zawodu. Był zdumiony, że światło nie było stałe, ale mieszało się z wewnętrzną substancją jaja, jak gdyby przedmiot ten był próżną kulą, w której się mieści jakiś eter świetlny. Obracając jajo dokoła, aby je widzieć z różnych stron, spostrzegł nagle, że sam stoi między promieniem a jajkiem, jednakowoż kryształ promienieje. Wielce zdziwiony wziął go i zaniósł w najciemniejszy kąt w sklepie. Kryształ świecił jeszcze kilka minut, poczem zwolna bladł i zgasł. Położył go znów w wąziutkiej linji promienia, gdzie kryształ prawie natychmiast odzyskał całą swą świetność.
Pan Wace mógł odrazu sprawdzić tę szczególną historję jaja. Sam on w różnych kierunkach pomieszczał je w promieniu światła, a w ciemności doskonałej, jaką dawała zasłona aksamitna, kryształ zdawał się niewątpliwie słabo fosforyzować. Bardzo zresztą możliwe, że światło było jakiegoś wyjątkowego rodzaju i nie jednakowo dla wszystkich oczu widzialne. Również zdolność widzenia pana Wace była może słabszą od zdolności pana Cave. Nawet u tego ostatniego siła ta zmieniała się znacznie, widzenie zaś jego było najżywsze w chwilach osłabienia i wielkiego zmęczenia.
Owóż, od samego początku, światło w jaju kryształowym wywierało na pana Cave jakiś wpływ fascynacyjny. Nie udzielił on nikomu tajemnicy swych obserwacji; żył ciągle w atmosferze przykrej złośliwości; wyznać taką rozkosz — znaczyłoby ją utracić. Zauważył też, że w miarę, jak zorza rozlewała swoje światło, jajo kryształowe stawało się niepromieniste, wyjąwszy wieczorem w ciemnych kątach sklepu. Lecz przyszło mu do głowy użyć starego kawałka czarnego aksamitu, na którym leżała przedtem kolekcja minerałów; nakładając go na głowę, doszedł do tego, że mógł widzieć ruch świetlny wewnątrz jaja nawet i we dnie. Robił to z wielką przezornością, aby go nie spostrzegła żona i tylko po południu pod kontuarem, w czasie gdy żona urządzała swą poobiednią siestę.
Pewnego dnia, obracając jajo w ręku, ujrzał nagle coś, co przeszło jak błyskawica, ale miał wrażenie, że kryształ — na mgnienie oka — objawił mu istnienie jakiejś dziwnej krainy; w chwili, gdy światło w nim zamierało, miał znowu tę samą wizję.
Byłoby rzeczą nudną i bezużyteczną przedstawiać wszystkie fazy odkrycia pana Cave. Wystarczy, gdy powiemy, że rezultat był taki: patrząc w kryształ pod kątem 137 stopni kierunku promienia, widać było w jego wnętrzu jasne i ściśle określone malowidło jakiejś krainy. Nie była to bynajmniej wizja chimeryczna; a im światło wewnętrzne było większe, tem widowisko było rzeczywistsze i stalsze. Był to obraz ruchomy: to znaczy, że pewne przedmioty poruszały się w nim, ale powoli, w sposób pełen ładu i logiki, jak przedmioty rzeczywiste, a przy tem, stosownie do kierunku w którym kryształ oświetlano i badano, zmieniał się też i obraz. Prawdę mówiąc, musiało to wywoływać takie wrażenie, jak gdyby kto oglądał jakiś widok poprzez szkło owalne, obracając je na wszystkie strony, aby otrzymać coraz inną postać widoku.
Pan Wace, który mi o tem opowiadał, zapewniał mnie, że opisy pana Cave były pełne szczegółów bardzo dokładnych i swobodnych od wzruszeń, jakie spotykamy przy halucynacjach. Trzeba jednak zaznaczyć, że wszelkie wysiłki pana Wace, by widzieć te same rzeczy przy podobnem świetle w słabej opalescencji kryształu — były bezowocne; różnice w natężeniu ich wrażeń były bardzo znaczne, tak, że to, co dla pana Cave było przejrzystą wizją, panu Wace przedstawiało się jako mgła niewyraźna.
Opis, jaki podawał p. Cave, był niezmiennie jeden i ten sam: była to rozciągła płaszczyzna, którą niby oglądał ze znacznej wysokości, jakby z wieży lub masztu. Na wschód i na zachód równinę zamykały duże urwiska różowawe, które przypominały mu skały, widziane niegdyś na obrazie, ale jaki to był obraz — pan Cave nie mógł objaśnić. Skały te szły ku północy i ku południowi.
Z początku miał widzenie wielkiego łańcucha skał, nad którym wschodziło słońce. Widział także migające gromady, które uważał za ptaki. Pod temi istotami rozciągała się wielka ilość budynków, na które zdawało mu się, że patrzy z wielkiej wysokości, a w miarę jak się zbliżały do pogranicza obrazu, załamywały się i rozlewały w kształty niewyraźne. Były też tam i drzewa, nadzwyczaj ciekawe pod względem barwy i formy, i gęsta mszysta zieleń. Gdy pan Cave widział te rzeczy poraz pierwszy, było to jakby błyskawicznie. Ręce mu drżały, głowa się chwiała; widzenie przerywało się — i trudno mu było na razie odnaleźć wizję, gdy zgubił kierunek.
Drugie widzenie było jaśniejsze; miał je mniej więcej w tydzień po pierwszem, a w przerwie tej robił próby i doświadczenia, tak, iż mógł teraz widzieć dolinę w całej długości. Widok był odmienny. Długa fasada wielkiego budynku cofała się teraz w perspektywę. Przed fasadą był upłaz o proporcjach nadzwyczajnej długości, na środku tarasu widać było maszty, na których szczycie znajdowały się jakieś małe świetlnie błyszczące przedmioty, a w ich wnętrzu odbijało się zachodzące słońce. Znaczenie tych przedmiotów zrozumiał pan Cave dopiero później, gdy opisywał swe wizje panu Wace.
Na przodzie upłazu jaśniała gęstwina bujnej roślinności, a poza nią była szeroka zielona murawa, na której odpoczywały jakieś wielkie stworzenia, o kształcie chrabąszczy. Poza murawą szła droga z kamienia różowego, a dalej jeszcze toczyła się migotliwa obszerna przestrzeń wodna, śród dwóch szeregów gęstych trzcin czerwonych, płynąca równolegle do dalekich skał. Powietrze zdawało się pełne gromad wielkich ptaków, poruszających się, a na drugim brzegu rzeki widać było całe szeregi budynków, skrzących się od siatek i ścianek metalowych; wszystko to otaczał las drzew mszystych.
Nagle coś zdało się kilkakrotnie trzaskać, niby uderzenia skrzydeł lub wachlarza i twarz jakaś, albo raczej górna część twarzy o szerokich oczach zbliżyła się do jego twarzy, tak jakby była po drugiej stronie kryształu. Pan Cave był tak przestraszony i uderzony absolutną rzeczywistością tych oczu, że nagle poruszył głową, aby spojrzeć poza kryształ. Tak był pogrążony w kontemplacji, że zdziwił się, gdy zobaczył ciemności swego sklepiku ze zwykłym jego zapachem pleśni i zaduchu. Gdy mrugnął oczami, światło kryształu osłabło i zagasło.
Takie były pierwsze wrażenia ogólne p. Cave. Historja ich jest pozytywna i drobiazgowa. Od początku, gdy mu się objawiła na mgnienie oka, wyobraźnia jego została uderzoną, a gdy zaczął oceniać szczegóły widoku, zachwyt jego zmienił się w namiętną ciekawość. Zaniedbywał interesy, roztargniony myślał tylko o tym momencie, gdy będzie mógł wrócić do swej kontemplacji.
Wtedy to, w parę tygodni po pierwszej wizji, przyszli owi dwaj klijenci, którzy chcieli kupić jajo, wtedy zrodziło się owo udręczenie, jakie sprawiła mu ich oferta, wtedy zniknęło w tajemniczy sposób jajo kryształowe i nastąpiły wszystkie opowiedziane już wypadki.
Dopóki sprawa ta stanowiła tajemnicę p. Cave, jajo kryształowe było poprostu dziwem, który można pod sekretem oglądać. Ale pan Wace, jako młody badacz, posiadał przyzwyczajenia umysłowe szczególnie przenikliwe i logiczne. Skoro tylko poznał dzieje jaja i gdy był pewien, widząc na własne oczy fosforescencję kryształu, że istniały rzeczywiście dowody, potwierdzające słowa p. Cave, uważał za swój obowiązek rozwinąć ten problemat systematycznie.
Pan Cave niecierpliwie pożądał rozkoszy oglądania tej czarodziejskiej krainy i przychodził tu co wieczór, od wpół do dziewiątej do wpół do jedenastej, a czasami w nieobecności pana Wace, przychodził nawet i we dnie oraz w każdą niedzielę po południu.
Początkowo p. Wace robił liczne notaty, i jego to metodzie naukowej zawdzięczamy znajomość stosunku między linją, po której promień wchodził do jaja kryształowego a orjentacją widzenia. Zamykając jajo w skrzyneczce, w której przebił jedynie mały otwór dla promienia świetlnego i zastąpiwszy swe giemzowej barwy firanki gęstem czarnem płótnem, znakomicie ulepszył warunki obserwacji, tak, iż w niedługim czasie mogli badać dolinę w różnym kierunku.
Tak rozwikławszy zadanie, możemy teraz dać krótki opis tego świata widziadlanego, który się mieścił w krysztale, a który teraz obydwaj uważnie obserwowali. Gdy kryształ stawał się przyćmiony, pomieszczano go w skrzynce i zapalano lampy elektryczne. P. Wace stawiał kwestje i obserwacje i poddawał je wyjaśnieniu.
Uwagę pana Cave głównie pochłonęły owe istoty skrzydlate, które dostrzegał w tak znacznej liczbie w każdem ze swoich widzeń poprzednich. Przez jakiś czas przypuszczał, że mogły one wyobrażać jakiś gatunek nietoperzy dziennych. Potem sądził, że to cherubiny. Głowy ich były okrągłe i dziwnie człowiecze i właśnie to oczy jednej z tych kreatur tak go przeraziły przy drugiej obserwacji. Miały one wielkie srebrzyste skrzydła, bez piór, lecz lśniące, jak łuska rybia, z tym samym tęczowym odcieniem, w rodzaju skrzydeł motylich o zakrzywionych brzegach. Ciało było niewielkie, lecz pod spodem zbrojne dwoma pękami organów chwytnych w rodzaju długich macek. Jakkolwiek niewiarogodnem zdało się to z początku panu Wace, musiał jednak przyjść do przekonania, że wielkie niby-ludzkie budowle i wspaniałe ogrody, które tak przepysznie zdobiły dolinę — należały do tych właśnie istot.
Pan Cave zauważył śród innych osobliwości, że budynki te nie miały wrót, ale że wielkie okna, otwierające się swobodnie, służyły tym istotom za wejście i wyjście. Układały się one na swych mackach, zwijały skrzydła do objętości trzciny i wskakiwały do środka. Śród nich było wiele innych stworzeń, już to niby wielkie jętki, już to ćmy, już żuki skrzydlate, a na murawach olbrzymie chrabąszcze bez skrzydeł, o świetnie tęczowych barwach, wlokły się leniwie. Nadto, na drogach i na tarasach stworzenia o wielkich głowach, podobne do wielkoskrzydłych, lecz pozbawione lotek, podskakiwały z miną zafrasowaną na swoich pękach macek.
Wspominało się już o świecących przedmiotach, które mieściły się na wysokich masztach, śród tarasu, przy najbliższym budynku.
Pewnego razu, gdy w szczególnie jasny dzień, p. Cave przenikliwie jął badać jeden z tych masztów, zauważył, że świecący przedmiot na maszcie było to nic innego, tylko jajo kryształowe najdokładniej podobne do tego, jakie miał w ręku; bliższe badanie przekonało go, że każdy z tych masztów, a było ich w perspektywie koło dwudziestu, miał na szczycie taki sam przedmiot. Od czasu do czasu jedna z wielkich istot latających unosiła się do wysokości jednego z tych jaj kryształowych, poczem, złożywszy skrzydła i oplótłszy się mackami dokoła masztu, spoglądała utkwionem okiem w kryształ, co trwało nieraz dłużej nad 15 minut.
Szereg obserwacji, jakie nasunęły się p. Wace, przekonały obydwu badaczy, że co się tyczy tego świata widziadlanego, to kryształ, w który oni spoglądali, znajdował się w rzeczywistości na ostatnim maszcie tarasu i że od czasu do czasu jeden z mieszkańców tego innego świata badał twarz p. Cave, gdy ten robił swoje obserwacje.
Musimy więc przyjąć jednę z dwóch hipotez: albo jajo kryształowe p. Cave znajdowało się naraz w dwóch światach, i gdy w jednym przenoszono je z miejsca na miejsce, w drugim spoczywało ono nieruchomie, co jest absurdem; albo miało ono jakiś szczególny związek sympatyczny z drugiem jajem kryształowem, ściśle podobnem do jaja w drugim świecie, tak, iż to, co było widzialne we wnętrzu jednego kryształu w tamtym świecie, było również widzialne w pewnych warunkach obserwatorowi w odpowiednim krysztale na drugim świecie, i vice versa.
Obecnie, prawdę mówiąc, nie wiemy nic o sposobie, w jaki dwa owoidy kryształowe mogą w ten sposób znajdować się w związku, ale wiemy obecnie, że nie jest to absolutną niemożliwością. Hipoteza ta o dwóch owoidach kryształowych, będących w związku sympatycznym, była przypuszczeniem nietylko p. Wace, ale i mnie zdaje się możliwą do przyjęcia.
Gdzie się znajdował ten drugi świat? I na tę kwestję również inteligencja p. Wace potrafiła rzucić pewne światło. Po zachodzie słońca — tam — niebo ciemniało bardzo szybko, wistocie nader krótka była chwila zmierzchu, poczem ukazywały się gwiazdy. Były to te same gwiazdy, które my widujemy, ułożone podług tych samych konstelacji. Pan Cave poznał Niedźwiedzicę, Plejady, Aldebarana, Syrjusza, tak iż ten drugi świat musiał się znajdować gdzieś w systemie słonecznym i co najwyżej o parę set miljonów mil od naszego świata.
Idąc za temi wskazówkami, p. Wace dowiedział się, że niebo nocne miało szafir ciemniejszy, niż nasze niebo zimowe, że słońce zdawało się tam nieco mniejsze i że były tam dwa księżyce, podobne do naszego, ale mniejsze i odmienne w ruchu; jeden z nich wirował nadzwyczaj szybko. Księżyce te nie ukazywały się wysoko na niebie, ale znikały natychmiast po swoim wschodzie, to znaczy, że przy każdym swym obrocie ulegały zaćmieniu z powodu blizkości swej planety.
A wszystko to odpowiada absolutnie, chociaż pan Cave nic o tem nie wiedział, temu, czem muszą być warunki bytu na Marsie.
Wistocie zdaje się to wniosek nieulegający zaprzeczeniu, że spoglądając w jajo kryształowe, pan Cave widział rzeczywiście planetę Marsa i jego mieszkańców. A jeżeli tak jest, to gwiazda wieczorna, która tak świetnie promieniała na niebie tej dalekiej wizji, niczem innem nie była — tylko naszą własną Ziemią.
Przez pewien czas Marsjanie — o ile to byli Marsjanie — zdawali się nie widzieć obserwacji p. Cave. Kilkakrotnie jeden z nich się zbliżał, ale zaraz prawie odlatywał. Pan Cave mógł zatem badać ruchy tych stworzeń skrzydlatych, nie niepokojony ich uwagą, a choć opisy jego z konieczności były niewyraźne i ułamkowe, mimo to są one bardzo suggestyjne.
Pan Cave nie mógł stwierdzić, czy Marsjanie skrzydlaci byli to ci sami, co Marsjanie skaczący po gościńcach i tarasach — i czy ci ostatni mogli dowoli rozpinać skrzydła. Kilka razy widział on pewną liczbę istot dwunogich, ciężkich i niezdarnych, które zlekka przypominały małpy; twory te, o białawem półprzezroczystem ciele, pasły się na łąkach. Raz kilka z nich poczęło uciekać przed jednym z Marsjan skaczących, o głowie okrągłej; ów pochwycił jedno z tych dwunogich stworzeń, ale w tej chwili widok zniknął, pozostawiając pana Cave w mroku. Innym razem jakiś przedmiot ogromny, który p. Cave początkowo uważał za przeolbrzymiego owada, naraz zjawił się i wzdłuż drogi nad kanałem przeleciał z błyskawiczną szybkością. Gdy się zbliżył, pan Cave poznał, że był to jakby mechanizm z błyszczącego metalu. Gdy go później znów chciał badać — zniknął mu już z oczu.
Pan Wace zapłonął ambicją, by zwrócić na siebie uwagę Marsjan, i raz, gdy dziwne oczy jednego z nich ukazały się znów w jaju kryształowem, pan Cave zaczął wydawać okrzyki, zrobił skok w tył — i, natychmiast zapaliwszy w pokoju światło elektryczne, obydwaj zaczęli gestykulować w taki sposób, aby poddać myśl sygnałów. Ale gdy pan Cave obrócił kryształ ponownie, Marsjanin już zniknął.
Obserwacje te prowadzono w ciągu pierwszej połowy listopada i pan Cave w tej epoce, przypuszczając, że podejrzenia rodziny co do jaja kryształowego już ucichły, postanowił wziąć je ze sobą, aby, gdy mu się zdarzy sposobność, módz we dnie czy w nocy rozkoszować się tem, co się naraz stało najrzeczywistszym przedmiotem jego istnienia.
W grudniu, praca pana Wace, skutkiem blizkiego egzaminu, była bardzo natężona i pochłaniała go całkowicie; posiedzenia — mimowoli — zostały przerwane, i w ciągu dziesięciu lub jedenastu dni uczony nie widział p. Cave. — Wówczas zaczął się niepokoić, a ponieważ był obecnie swobodniejszy, ruszył w stronę Siedmiu Zegarów. Ale sklep pana Cave był zamknięty.
Zapukał; drzwi otworzył mu pasierb p. Cave w żałobnem ubraniu. Natychmiast poproszono panią Cave, która weszła owinięta w gęste zasłony wdowieństwa.
Pan Wace dowiedział się, że pan Cave umarł i już pogrzebion. Wdowa była nieutulona w żalu i mówiła bolesnym głosem. Umysł jej był zajęty projektami przyszłości, ale pan Wace dowiedział się wkońcu szczegółów śmierci p. Cave. Znaleziono go w sklepie — o wczesnej godzinie — nazajutrz po owym dniu, w którym po raz ostatni był u pana Wace; leżał martwy, a jego zimne, kurczowo zwarte ręce silnie ściskały jajo kryształowe.
— Twarz miał uśmiechniętą — dodała pani Cave — a kawałek czarnego aksamitu leżał u nóg jego na podłodze.
Nie żył już conajmniej od sześciu godzin, gdy go znaleziono.
Wieść ta była niesłychanie przykra dla pana Wace, i gorzkie czynił sobie wyrzuty, że nie zwrócił uwagi na widoczne symptomy choroby starca.
Głównie jednak niepokoił się o kryształ. Poczynił kilka delikatnych aluzji w tym przedmiocie, gdyż znał manję pani Cave — i z osłupieniem dowiedział się, że jajo sprzedano.
Skoro tylko wniesiono do jej pokoju martwe ciało męża, pierwszą myślą pani Cave było napisać do tego duchownego, który tak wielką sumę ofiarował za kryształ, o odnalezieniu zguby. Ale, jak wiemy, adres zaginął.
Ponieważ nie miała środków dostatecznych, by opłakać i pochować pana Cave z całą wystawą, jakiej wymaga godność starego mieszkańca dzielnicy Siedmiu Zegarów, zwróciła się do znajomego naturalisty. Zgodził się on, po odpowiedniej ocenie, przyjąć pewną część towarów ze sklepu pana Cave. Ocenę robił sam, a jajo kryształowe stanowiło jeden z koniecznych przedmiotów sprzedaży.
P. Wace, wypowiedziawszy kilka wyrazów kondolencji, może nieco zbyt pośpiesznie wyszedł, by corychlej zobaczyć się z naturalistą. Ale tu dowiedział się, że jajo kryształowe zostało już sprzedane; kupił je jakiś duży pan, czarnowłosy, w popielatem ubraniu.
Tu się kończą fakty materjalne tej ciekawej i przynajmniej dla mnie suggestyjnej historji. Naturalista nie miał pojęcia, kto był ów duży pan, brunet, gdyż nie patrzył nań zbyt uważnie — i żadnych szczegółów dać o nim nie mógł. Nie wiedział nawet, w którą stronę poszedł jego klijent, opuściwszy sklep.
Przez jakiś czas pan Wace, jakby próbował cierpliwości kupca — dręczył go rozpaczliwemi pytaniami, puszczając wodze swojej własnej żałości. W końcu zdecydowawszy, że cała rzecz wyślizgnęła mu się z rąk i zniknęła niby widmo w cieniu, wrócił do siebie.
Strapienie jego i przykrość były wielkie. Jeszcze raz, ale równie bez skutku, poszedł do handlarza; potem próbował ogłoszeń w czasopismach, które mogły prawdopodobnie wpaść w ręce kolekcjonistów różnych osobliwości.
Pisał też listy do Daily Chronicle i Nature, ale oba te dzienniki, przypuszczając mistyfikację, prosiły go przed wydrukowaniem, aby się namyślił nad tem co czyni, a nawet dano mu do zrozumienia, że taka dziwaczna historja mogłaby cień rzucić na jego reputację naukową.
Zresztą, jego własne prace zajęły go tak, iż po kilku tygodniach, prócz przypadkowych wizyt u niektórych handlarzy, musiał on wbrew woli zarzucić poszukiwanie jaja kryształowego — i od tego dnia owoidu niepodobna znaleźć. Niekiedy jednak pan Wace miewa napady, pod wpływem których opuszcza swe zajęcia zawodowe i nanowo rozpoczyna poszukiwania.
Jednakże po długim czasie zdołał odnaleźć duchownego i człowieka Wschodu, którzy byli u pana Cave; a był to nikt inny, jeno wielebny James Parker i książę Bossokuni z Jawy. Książę kierował się przy kupnie tylko prostą ciekawością i uporem. Pragnął on kupić kryształ jedynie dlatego, że p. Cave nie chciał go sprzedać, poczem wyjechał nie wiadomo dokąd. O ile można przypuszczać, jajo kryształowe ozdabia teraz jakiś banalny salon, albo służy za przycisk do papieru — i zapewne jego szczególne własności są nieznane obecnemu posiadaczowi.
Moje osobiste rozumienie tej sprawy jest praktycznie takie same, jak zdanie pana Wace.
Sądzę, że ten owoid kryształowy na maszcie, na planecie Marsa — i kryształ pana Cave — znajdują się w jakimś stosunku fizycznym, dotąd absolutnie niewyjaśnionym; nadto wierzymy obaj, że kryształ ziemski musiał w jakiejś epoce, może bardzo dalekiej, zostać zesłany z tej planety na ziemię, aby pozwolić Marsjanom oglądać nasze stosunki.
Może też być, że podobne owoidy kryształowe, stanowiące odpowiedniki owoidów z innych masztów — znajdują się na naszym globie.
W każdym razie żadna hypoteza halucynacji wyjaśnić nie może tych faktów i musi być zgoła odrzucona.




Człowiek, który mógł robić cuda.

Nie jest pewne, czy ten dar był mu wrodzony. Co do mnie, to sądzę, że zjawił mu się niespodzianie. Trzeba dodać, że do trzydziestego roku życia był on sceptykiem i nie wierzył w potęgi cudowne. Tu muszę powiedzieć, że był to człowiek małego wzrostu, oczy miał czarne, świecące, czuprynę rudą, szczotkowatą, wąsy duże i piegi na twarzy. Nazywał się George Mac Fothering — nazwisko, które żadną miarą myśli o cudach nie podsuwa — i był urzędnikiem w firmie Gomshott. Nader wyrobiony w argumentacji słownej, właśnie w chwili, gdy dowodził niemożliwości cudów, otrzymał pierwszą wskazówkę o swej mocy nadzwyczajnej.
Szczególna ta rozprawa odbywała się w szynkowni Long Dragon, a Toddy Beamish zaprzeczał mu, bez ustanku powtarzając te same słowa: «To tylko pańskie zdanie» czem ostatecznie zaczął wyprowadzać z cierpliwości pana Fotheringa.
Był tam nadto pewien cyklista, strasznie zakurzony, był oberżysta Cox i panna Maybridge, wielce czcigodna i korpulentna służąca baru Long Dragon.
Panna Maybridge myła szklanki, odwróciwszy się od pana Fothering; inni słuchali go, uśmiechając się nad bezowocnością jego metody dowodzenia. Podniecany taktyką pana Beamish, pan Fothering postanowił użyć niezwyczajnego w retoryce wysiłku.
— Uważaj, Beamish — rzekł — zrozumiejmyż, co to jest cud. Jest to coś przeciwnego prawom natury, coś co się spełnia przez natężoną siłę woli, coś coby się nie stało, gdybyś tego wyłącznie nie pragnął.
— To pańskie zdanie — rzekł Beamish.
Pan Fothering wziął za świadka cyklistę, który dotąd milczał i uzyskał jego zgodę, po wahającem spojrzeniu w stronę pana Beamish. Oberżysta nie chciał wypowiedzieć żadnej opinji i pan Fothering wracając do pana Beamish, otrzymał od niego niespodziane i pobłażliwe ustępstwo na korzyść swego określenia cudu.
— Naprzykład — mówił wielce podniecony pan Fothering, — to np. byłby cud: ta lampa, w naturalnym biegu rzeczy, odwrócona do góry nogami, nie mogłaby się palić. Czy nie prawda, panie Beamish.
— To pan mówi, że nie mogłaby! — odparł Beamish.
— A pan? — zapytał Fothering. — Przecież nie będzie pan dowodził, że... tego... hę...
— Nie — odpowiedział uparty Beamish — nie mogłaby.
— Bardzo dobrze — ciągnął Fothering — a więc ktoś przychodzi tu, jak naprzykład ja, niby tak, staje nieprzymierzając na tem miejscu i mówi do tej lampy, jak to ja mógłbym zrobić, zbierając wszystkie siły mej woli: — Przewróć się do góry nogami, nie upadając na ziemię i pal się dalej i... Do djabła!...
Było to jakby wistocie wywołaniem djabła. Rzecz niemożebna, niewiarogodna stała się widzialną dla wszystkich. Lampa odwrócona podstawą do góry, a szkłem na dół, zawisła w powietrzu i paliła się dalej spokojnie, mając płomień skierowany ku podłodze; a była ona dość ciężka i masywna, ta prozaiczna i ordynarna lampa z baru Long Dragon.
Pan Fothering stał z palcem wyciągniętym naprzód i zmarszczonemi brwiami, jak ktoś, co przewiduje jakiś chwilowy zgiełk. Cyklista, który siedział prawie pod lampą, zgiął się i uciekł poza kontuar. Wszyscy podskoczyli mniej albo więcej, a Miss Maybridge odwróciła się i krzyknęła z trwogi.
Przez jakieś trzy sekundy lampa tak wisiała. Naraz pan Fothering wydał słaby okrzyk:
— Nie mogę już dłużej trzymać tej lampy w powietrzu!
Cofnął się chwiejnie, a lampa odwrócona, naraz się zachwiała, spadła na brzeg kontuaru, skoczyła w bok, spadła na podłogę i zagasła. Szczęściem rezerwoar jej był metalowy, inaczej pękłby, nafta by się zapaliła i cały dom ogarnąłby pożar.
Pan Cox pierwszy przemówił, a jego uwaga, pozbawiona wszelkich bezużytecznych omówień, była ta, że pan Fothering jest głupiec. Ten zaś nie był w stanie rozważać tego twierdzenia. Był on w całem znaczeniu tego słowa zgnębiony tem, co się stało. Rozmowa, która potem nastąpiła, nic a nic nie wyjaśniła sprawy, przynajmniej, co się tycze Fotheringa i ogół poszedł za panem Coxem, nietylko jednogłośnie, ale z pewną zawziętością. Wszyscy oskarżali Fotheringa o jakiś głupi figiel, dodając, że w sposób błazeński naruszył spokój i komfort porządnych obywateli.
Co do niego, to w jego umyśle huczał wicher niepokoju, i niespodziewany cudotwórca skłonny był przystać na ogólne zdanie o sobie, bezowocnie starając się oprzeć propozycji, jaką mu zrobiono, by poszedł sobie precz.
Wrócił do domu, czerwony i wzburzony, z podniesionym kołnierzem ubrania, z oczami płonącemi, z uszami gorejącemi.
Po drodze nerwowo śledził wszystkie dziesięć latarń gazowych, które spotkał na ulicy, i dopiero wówczas, gdy się znalazł sam w swym małym pokoiku przy ulicy Kościelnej — dopiero wówczas był w stanie zebrać poważnie wspomnienia całego wypadku i zapytać samego siebie: — Co to się stało?
Zdjął surdut i kamasze i siedział na brzegu łóżka, z rękami w kieszeni, powtarzając po raz siedemnasty słowa swej własnej obrony:
— Ale ja nie miałem zamiaru wywrócić tej lampy!
Wówczas przypomniał sobie, że w określonej chwili, gdy wymawiał słowa swego rozkazu, mimowoli chciał tego, o czem mówił i gdy widział lampę zawieszoną w powietrzu, czuł, że od niego zależało utrzymać ją w tej pozycji, choć nie mógł zrozumieć dlaczego.
Umysł jego nie był zbyt złożony; gdyby nie to, mógłby był na chwilę zastanowić się nad swem: chciał mimowoli, ogarniając w ten sposób najbardziej oderwane pytania, dotyczące działania woli; ale z tego całego zjawiska zdawał sobie sprawę tylko w sposób bardzo mglisty i niewyraźny. Idąc przeto, jak należy przypuszczać, drogą niejasno-logiczną, chciał osiągnąć dowód przez doświadczenie.
Wyciągnął rezolutnie palec ku świecy, a zebrawszy wszystkie siły ducha, i wiedząc doskonale, że popełnia czyn głupi, zawołał:
— Podnieś się!.
Ale po sekundzie jego wola omdlała. Jednak świeca się podniosła, i przez oka mgnienie wisiała w powietrzu, a gdy p. Fothering konwulsyjnie otworzył usta, upadła z hałasem na stolik nocny, pozostawiając go w zupełnej ciemności, prócz nikłej czerwoności knota.
Chwilę pan Fothering siedział zupełnie nieruchomy.
— Ostatecznie, stało się — rzekł — ale jak to wytłómaczyć, nie wiem.
Westchnął i zaczął szukać w kieszeni zapałek. Nie znalazł, zatem wstał i po omacku szukał ich na stoliku.
— Chciałbym zapalić tę świecę — pomyślał — ale nie mam zapałki.
Szukał w surducie, ale i tam nie znalazł; wtedy mu przyszło do głowy, że cuda możliwe są i z zapałkami. Wyciągnął rękę i, marszcząc brwi w ciemności, rozkazał:
— Niechaj zapałka wpadnie mi do ręki!
Naraz uczuł jakiś lekki przedmiot, dotykający jego dłoni, i palce zamknęły się nad zapałką.
Napróżno jednak starał się zapalić ją, przekonał się, że była to zapałka szwedzka. Rzucił ją na stolik i pomyślał, że mógłby zażądać odrazu zapałki z płomieniem. Objawiwszy mocną chęć, ujrzał natychmiast, jak zapałka zapalała się na pokryciu tualety.
Podniósł ją żywo, lecz zapałka zgasła. Świadomość jego mocy rosła, i po omacku umieściwszy świecę w lichtarzu, rzekł.
— Dalej, zapal się, świeco!
Świeca natychmiast zajaśniała. Cudotwórca podszedł do tualety i ujrzał na jej pokryciu dziurkę wypaloną, a koło niej maleńki dymek. Chwilowo oczy jego przechodziły od dymku do płomienia, przyczem spojrzawszy w lustro, zobaczył w niem swój własny obraz.
— Cóż ty myślisz o tych cudach? — rzekł, zwracając się do swego własnego odbicia.
Następne jego rozmyślania były w rodzaju bardzo poważnym, lecz pogmatwane. O ile mógł zdać sobie sprawę, była to rzecz zależna bezwzględnie od czystej woli. Natura jego dotychczasowych doświadczeń mało go skłaniała do robienia nowych, przynajmniej póki ich nie zbadał powtórnie. Jednakże wzrokiem podniósł arkusz papieru, ubarwił szklankę wody na różowo, a potem na zielono; stworzył ślimaka, którego niemniej cudownie unicestwił, i zrobił sobie podarunek z niemniej cudownej szczoteczki do zębów.
W połowie nocy zaczął się domyślać, że jego siła musi mieć cechy szczególnie rzadkie i zajmujące, o czem już miał niejasne pojęcie, lecz żadnej pewności zupełnej. Przerażenie i trwoga, jakie w nim się obudziły pod wpływem pierwszych odkryć, osłabły teraz wobec dumy, że to iście osobliwa potęga, i wobec mglistych przeczuć jej użyteczności. Słyszał, jak biła pierwsza godzina na wieży kościelnej, a ponieważ mu nie przyszło do głowy, że jego zajęcia codzienne mogły być również cudownie wykonane, rozbierał się dalej, aby już bez zwłoki znaleźć się w łóżku. Gdy zdejmował koszulę, błysła mu naraz świetna myśl.
— Chcę być w łóżku! — rzekł, i był w łóżku. — Rozebrany! — dodał, a czując, że prześcieradło jest zimne, zawołał jeszcze: — w koszuli nocnej, ale w pięknej koszuli nocnej z najlepszej flaneli! Ah! — mówił z nadzwyczajną rozkoszą. — A teraz niechaj usnę należycie!
Obudził się o zwykłej godzinie i był zamyślony przez całe śniadanie, pytając się siebie, czy przypadkiem jego doświadczenia nie były poprostu sennem marzeniem. W końcu postanowił robić przezorne doświadczenia. Dostał trzy jajka na śniadanie: dwa przyniosła mu gospodyni, dobre zapewne, lecz nie pierwszej świeżości, a trzecie, doskonałe jajo gęsie, zostało świeżo zniesione, ugotowane i na stół podane jego własną nadprzyrodzoną mocą. Pośpiesznie ruszył do biura w stanie głębokiego wzburzenia, lecz miarkowanego starannie, a przypomniał sobie o trzeciem jajku dopiero wówczas, gdy gospodyni wieczorem mówić mu zaczęła o skorupie.
Przez cały dzień nie mógł nic robić z przyczyny tej nowej i zdumiewającej potęgi, jaką w sobie poznał, ale nie sprawiło mu to żadnej przykrości, gdyż w ciągu ostatnich dziesięciu minut w nadprzyrodzony sposób powetował czas stracony.
W miarę jak dzień się chylił ku zmierzchowi, stan jego ducha przelewał się z podziwu w egzaltację, chociaż — dodać trzeba, że okoliczności wyjścia z baru Long Dragon nie były przyjemnem wspomnieniem, a pewna sfałszowana wersja o nich doszła do jego kolegów, co wywołało śród nich żarciki. Było widoczne, że przy podnoszeniu rzeczy kruchych trzeba więcej przezorności, ale pozatem dar jego, w miarę jak o nim rozmyślał, zapowiadał mu coraz więcej rozkoszy. Zamierzał przedewszystkiem powiększyć swoje dobra osobiste zapomocą skromnych aktów stworzenia. Wywołał więc do bytu parę wspaniałych brylantowych spinek do mankietów, ale zniweczył je natychmiast, widząc, że syn dyrektora wszedł do sali i właśnie idzie do jego biurka. Lękał się, by młody człowiek nie zapytał go, jaką drogą te spinki stały się jego własnością. Doskonale zdawał sobie sprawę, że dla uprawiania tego daru trzeba było wiele ostrożności i czujności, ale, o ile sądzić można, nie były to przeszkody większe od trudności, jakie przezwyciężyć musiał np. przy nauce jazdy na bicyklu, aby ją opanować dokładnie. Być może, że ta właśnie analogja, jak niemniej i wspomnienie przykrości doznanej w Long Dragon — pociągnęły go po obiedzie na małą pustą uliczkę poza gazownią, by tam w odosobnieniu powtórzyć niektóre cuda.
Był zapewne w jego próbach brak oryginalności, gdyż, pomijając siłę chcenia, pan Fothering nie był człowiekiem zbyt wyjątkowym. Przyszedł mu na pamięć cud laski Mojżesza, ale wieczór był ciemny i mało sprzyjał oswajaniu wielkich cudownych wężów. Wówczas przypomniał sobie historję Tannhäusera, którą czytał na drugiej stronie programu koncertów filharmonijnych. Zdało mu się to osobliwie pociągające i nieszkodliwe. Zagłębił więc laskę w trawę u brzegu ścieżki i kazał jej zakwitnąć. Powietrze napełniło się natychmiast balsamicznym zapachem róż, a przy świetle zapałki na własne oczy zobaczył, że ten świetny cud rzeczywiście się spełnił. Zadowolenie jego naruszył odgłos zbliżających się kroków. Przerażony, że jego siła może być odkrytą, zawołał naraz do kwitnącej laski: — Idź sobie! — co podług niego miało znaczyć: — Stań się nanowo laską. Był bardzo zmieszany. Laska cofnęła się ze znaczną szybkością — i natychmiast dał się słyszeć okrzyk gniewu i ostre słowa nadchodzącej osoby.
— Na kogoż to rzucasz kijem, durniu! — zawołał głos. — Potłukłeś mi nogi!
— Żałuję bardzo, mój stary — zaczął p. Fothering, ale nie dokończył swego tłómaczenia, zobaczył bowiem zbliżającego się jednego z trzech agentów policji w Immering.
— Co pan mówi? — zapytał agent. — Ach, to pan, tak, to pan potłukł lampę pod Long Dragon.
— Nie mówię nic, nic a nic — bełkotał p. Fothering.
— Czemuż pan rzuca kijami w przechodzących? Co to znaczy? Czy nie wie pan, że to może ból sprawić?
Chwilowo pan Fothering miał przykrą trudność wyjaśnienia, dlaczego to zrobił.
Milczenie jego zdawało się drażnić Wincha.
— Obraziłeś policję, młodzieńcze — oto, coś uczynił.
— Słuchaj, panie Winch — błagał Fothering, zmartwiony i zmieszany — bardzo żałuję. Sprawa jest taka, że...
— Że co?
Nie umiał nic wymyślić oprócz wyznania prawdy.
— Robiłem cud...
Starał się wypowiedzieć te słowa jakby niedbale; ale jakkolwiek się starał, nie udało mu się.
— Robiłem cud!.. Nie gadaj pan głupstw. Robić cud! Ależ wszyscy wiedzą, że pan nie wierzy w cuda! Musi to być jeden z twoich głupich kawałów czarodziejskich, oto co jest!
Pan Fothering zrozumiał, że zdradził swoją drogocenną tajemnicę, że ją rzucił na cztery wiatry. Gwałtowny napad gniewu pobudził go do działania. Żywo i z wściekłością zwrócił się do agenta policji.
— Dość już mam tego, rozumiesz pan! Pokażę panu jeden z moich głupich kawałów czarnoksięskich, rozumiesz pan? Idź do djabła! Idź, coprędzej!
Agent znikł jak kamfora.
Tej nocy Fothering nie uczynił żadnego innego cudu i nie troszczył się o to, co się stało z jego kwitnącą laską. Wrócił zaraz do miasta i pełny spokojnego podziwu, poszedł do siebie.
— To dar potężny — myślał — to dar nadzwyczaj potężny... Nie miałem zamiaru korzystać z niego w ten sposób, nie miałem istotnie... Ciekaw jestem, jak to może być tam w piekle?
Siadł na brzegu łóżka, by zdjąć kamasze. Nagle przyszła mu szczęśliwa myśl: przerzucił agenta policji do San-Francisco — i już nie naruszając normalności zjawisk, rozsądnie położył się do łóżka. W nocy śnił mu się Winch rozgniewany.
Nazajutrz Fothering dowiedział się dwóch ciekawych nowin. Ktoś zasadził piękny krzak pnącej się róży pod murem domu pana Gomshott, a nadto przeszukano całą rzekę aż do młyna, skutkiem przypuszczenia, że agent policji w niej utonął.
Przez cały ten dzień pan Fothering był roztargniony i zadumany; nie zrobił żadnego cudu, również jak i dnia następnego, wyjąwszy z przesyłki trochę żywności dla Wincha. Robotę zaś swoją w biurze wykonał z najwyższą ścisłością, pomimo, że w głowie huczały mu myśli aż do ogłuszenia. Wiele osób dostrzegło jego niezwykłe roztargnienie i miękkość zachowania, co spowodowało liczne żarty. — On zaś najwięcej myślał o Winchu.
W niedzielę wieczorem poszedł do kościoła, gdzie — szczególna rzecz! — pan Maydig, duchowny, który się interesował nieco nauką tajemną, miał kazanie «O zakusach niedozwolonych».
Pan Fothering nie był zbyt akuratnym parafjaninem, ale jego system twierdzącego sceptycyzmu, o którym już wspominaliśmy, był teraz wielce zachwiany. Treść kazania rzuciła nowe światło na jego świeże dary i nagle postanowił iść i rozmówić się po nabożeństwie z p. Maydigiem. Gdy się zdecydował, pytał siebie ze zdumieniem, dlaczego mu wcześniej nie przyszła ta myśl do głowy.
Pan Maydig, człowiek chudy i nerwowy, o długiej szyi i długich rękach, był mile wzruszony żądaniem rozmowy prywatnej ze strony młodzieńca, którego obojętność w rzeczach religijnych była zgorszeniem dla całego miasta. Po krótkiej zwłoce zaprowadził go do swego gabinetu w sąsiedztwie kaplicy, posadził na wygodnym fotelu i stojąc przed wesołym ogniem kominka, prosił, aby mu wyłożył cel swej wizyty.
Z początku pan Fothering był nieco zmieszany i nie wiedział, jak rozpocząć przemowę.
— Pan może mi nie zechce wierzyć, panie Maydig... ja się boję... i tak dalej przez pewien czas.
W końcu postawił kwestję i zapytał, co pan Maydig myśli o cudach.
— Sądzę, że pan nie wierzy — dodał — żeby człowiek na stanowisku podrzędnem, jak ja, naprzykład, siedzący teraz oto w tym fotelu, mógł posiadać w sobie rodzaj tajemniczej potęgi, która mu pozwala czynić rzeczy nadzwyczajne, jedynie zapomocą woli.
— To możliwe — rzekł p. Maydig. — Są w tym rodzaju rzeczy możliwe.
— Jeżeli mi pan pozwoli użyć swobodnie jakiego przedmiotu z tego pokoju, to zdaje mi się, że mu potrafię tego dowieść doświadczalnie. Weźmy naprzykład tę skrzynkę tytoniu. Chciałbym wiedzieć, czy to, co ja z nią zrobię, jest cudem, czy nie. Pozwól mi jej na chwilę, panie Maydig, proszę bardzo..
Zmarszczył brew, wyciągnął rękę ku skrzynce z tytoniem i rzekł:
— Stań się wazonem fijołków!
Skrzynka tytoniu w jednej chwili stała się tem, czego żądał cudotwórca.
Na widok tej przemiany, pan Maydig podskoczył gwałtownie, a spojrzenie jego błądziło chwilowo od gościa do wazonu. Nie mógł słowa powiedzieć. Nagle zdecydował się, podszedł do stołu nachylił się i powąchał kwiaty. Były zupełnie świeże i bardzo piękne. Potem duchowny ze zdumieniem patrzał na Fotheringa.
— Jak pan to zrobił? — pytał.
Pan Fothering zaczął kręcić wąsa.
— Rozkazałem... i oto... Czy to cud, czy czarna magja, czy co? Cóż pan sądzi jest we mnie? Oto, co chciałbym wiedzieć.
— Jest to wypadek nadzwyczajny.
— Tydzień temu jeszcze nie wiedziałem wcale, tak jak i pan, że mogę robić takie rzeczy. Jest coś osobliwego w mojej woli, jak przypuszczam — to wszystko, co w tem widzę.
— Czy to jedyna rzecz? Czy możesz pan zrobić jeszcze co innego?
— Ależ tak, panie! — zawołał Fothering. — Wszystko, co chcę.
Zamyślił się i przypomniał sobie seans prestigitatorski, na którym był przed rokiem.
— Uwaga — rzekł, wyciągając rękę ku wazonowi — zmień się w szklany klosz dla ryb... nie, nie to... zmień się, w akwarjum pełne wody ze złotemi rybkami, to lepsze. Czy widzisz, panie Maydig?
— To zdumiewające, to nieprawdopodobne! Albo pan jesteś najosobliwszy z... Ale nie...
— Mogę i to zmienić w co zechcę — powiedział pan Fothering — w co zechcę. O, stań się gołębiem, dalej!
W tej samej chwili siny gołąb zaczął fruwać po pokoju, zmuszając p. Maydiga, schylać się za każdem jego zbliżeniem.
— Zatrzymaj się! — i gołąb stanął nieruchomy w powietrzu.
— Mogę go zmienić nanowo w wazon kwiatów — rzekł.
I pomieściwszy gołębia na stole, wykonał cud zapowiedziany.
— Możeby pan chciał teraz zapalić fajkę?
I nanowo przywrócił skrzynkę z tytoniem.
Pan Maydig śledził wszystkie te ostatnie zmiany z rodzajem zadyszanego milczenia. Bojaźliwie patrzał na pana Fotheringa, bardzo delikatnie wziął w rękę skrzynkę z tytoniem, sprawdził jego tożsamość i postawił na stole.
— No, no! — było to jedyne wyrażenie, jakie znalazł dla swych uczuć.
— Teraz nic łatwiejszego, jak wyjaśnić panu, dlaczego tu przyszedłem.
Opowiedział tedy długą i skomplikowaną historję swoich dziwnych doświadczeń, zaczynając od lampy pod Long Dragon i kłopotliwie wspominając przygodę z Winchem. Gdy opowiadał swe dzieje, chwilowa duma wywołana trwogą p. Maydiga zniknęła i stał się znów pospolitym Fotheringiem, jakim był w życiu codziennem.
Pan Maydig słuchał uważnie, a twarz jego zmieniała się stosownie do momentów opowieści. Nagle, właśnie gdy Fothering opowiadał mu cud trzeciego jajka, duchowny przerwał mu szybkim ruchem ręki.
— To niemożliwe — rzekł — to nieprawdopodobne! To zdumiewające istotnie, ale to wyjaśnia wielką liczbę nadzwyczajnych trudności. Władza dokonywania cudów jest to dar, cecha wyjątkowa, jak genjusz albo wzrok podwójny. Aż do dziś spotykano ją rzadko i u ludzi wyjątkowych. Ale w tym wypadku... Zawsze dziwiłem się cudom Mahometa, cudom Yoghisów i pani Bławatskiej, ale to rzecz prosta. Tak, to poprostu dar nadprzyrodzony! I to znakomicie wzmacnia argumenty tego wielkiego myśliciela — (i tu głos p. Maydiga był jakby cały w ukłonach) Jego Wysokości Księcia d’Argyle. Tu jesteśmy wobec jakiegoś prawa głębszego... głębszego, niż prawo natury. Tak, tak — mów pan dalej! mów pan dalej!
Pan Fothering zaczął opowiadać swą przygodę z Winchem, a pan Maydig, który już nie był onieśmielony ani zatrwożony, zaczął nogami wstrząsać na prawo i na lewo i wydawał okrzyki zdumienia.
— To właśnie najbardziej mnie niepokoiło — mówił Fothering dalej — i dlatego potrzebna mi była natychmiastowa rada. Niewątpliwie jest on w San Francisco, gdziebądź jest San Francisco, ale oczywiście jest to przykre dla nas obu, jak to pan zauważy, panie Maydig. Nie wyobrażam sobie, jak on rozumie to, co się stało; zapewne jest przerażony i zrozpaczony i chce mnie odnaleźć. Bardzo być może, że ciągle w drogę wyrusza, aby przyjechać do nas, aleja powracam go na miejsce zapomocą cudu, myśląc o nim od czasu do czasu. I naturalnie jest to rzecz, której on nie rozumie i to go dręczy; oczywiście, jeżeli za każdym razem kupuje bilet kolei żelaznej, kosztowało go to już niemało pieniędzy. Robiłem co mogłem dla niego. Rozważyłem, skoro jego ubranie spłomieniło się i zniszczyło... zanim go stamtąd wydobyłem... pan wie, czy piekło jest takie, jak mówią. W tym wypadku, w tym stanie, przypuszczam, że może go w San Francisco wtrącili do więzienia. Naturalnie, zapragnąłem, aby miał na sobie nowy mundur, skoro tylko o tem pomyślałem. Ale widzi pan, jestem w położeniu ogromnie kłopotliwym...
Pan Maydig poważnie się zastanawiał nad tą sprawą.
— Widzę, że pan jest w kłopocie. Położenie trudne. Jakżeby z tego wyjść?
I nic wyraźnego nie mógł powiedzieć.
— Cokolwiekbądź, dajmy pokój Winchowi i zbadajmy sprawę najważniejszą. Nie myślę, aby to była czarna magja lub coś podobnego. Nie zdaje mi się, aby w tem był cień intencji zbrodniczej, panie Fothering, najmniejszy cień, chyba, żebyś niweczył fakty materjalne. Nie, to są cuda — czyste cuda, cuda, że tak powiem, w najrzadszym gatunku.
Chodził tam i z powrotem, przed kominkiem, gestykulując, gdy p. Fothering siedział na fotelu, oparłszy łokieć na stole, a głowę na dłoni i zdawał się być bardzo zafrasowany.
— Mając taki dar cudów, dar oczywiście potężny — mówił pan Maydig — znajdziemy sposób, by znaleźć Wincha, nie lękaj się pan... Drogi panie, jesteś osobą ważną, zdolną do możliwości najdziwniejszych, oczywistość to potwierdza; nadto, rzeczy, które możesz robić...
— Tak, myślałem o kilku rzeczach, ale one się ukazują tak jakoś na opak. Widział pan — tylko co — rybę... Fałszywy rodzaj basenu, fałszywy rodzaj ryby... A ja sądziłem, żem wyraźnie określił, czego chciałem...
— To naturalne — rzekł duchowny — naturalne, bardzo naturalne...
Zatrzymał się i patrzał na Fotheringa.
— Jest to dar praktycznie nieograniczony. Wypróbujemy tę władzę pańską, o ile można. Jeżeli ona istnieje rzeczywiście... Jeżeli jest rzeczywiście tem, czem się zdaje być...
I jakkolwiek uważalibyśmy to za rzecz nieprawdopodobną, wieczorem w niedzielę 10 listopada 1896 r. pan Fothering, pod natchnieniem i kierownictwem pana Maydiga — zaczął w jego gabinecie wykonywać różne cuda. Specjalnie i z naciskiem zwracamy uwagę na tę datę.
Czytelnik zarzuci nam, jeżeli już nie uczynił tego, że pewne punkty tej historji są nieprawdopodobne, że gdyby fakty tego rodzaju odbyły się istotnie, toby o nich mówiono w owym czasie we wszystkich gazetach. Szczególnie zaś wyda mu się trudnem uznać fakty, niżej podane, gdyż między innemi prowadzą one do wniosku, że on lub ona, czytelnik lub czytelniczka, musieliby w ten pamiętny wieczór zginąć w sposób gwałtowny i bezpowrotnie.
W dalszym ciągu tego zarysu wszystko to doskonale się wyjaśni i stanie się wiarogodnem, co uzna każdy rozważny i inteligentny czytelnik. Jednak nie możemy w tem miejscu zakończyć tej historji, gdyż doszliśmy tu zaledwie do jej środka.
Z początku cuda dokonane przez Fotheringa były to tylko bojaźliwe małe cudki na drobnych przedmiotach i cackach pokojowych, równie nikłe jak cuda teozofów, a mimo to przyjmowane z pełnym uszanowania lękiem przez ich współtwórcę.
Co do pana Fotheringa, to ten chciałby z miejsca skończyć sprawę Wincha. Ale pan Maydig nie dopuścił do tego. Dokonawszy z tuzin różnych pospolitych cudów domowych, poczuli, że zmysł ich władzy rośnie; wyobraźnia podnieca ich inwencję; wreszcie i ambicja się powiększa.
Pierwsze wielkie przedsięwzięcie zawdzięczali głodowi i niedbalstwu pani Minchin, gospodyni duchownego. Wieczerza, którą p. Maydig ofiarował panu Fothering, była zapewne źle podana i niezbyt apetyczna dla obu pracowitych taumaturgów; ale oni siedzieli już przy stole i wielebny mówił ze smutkiem raczej niż z gniewem o niedbalstwie i zapomnieniach swej gospodyni. Nagle p. Fotheringowi przyszło do głowy, że ma wyjątkową okazję.
— Czy nie sądziłby pan, panie Maydig, czy nie byłoby to niedyskretne, gdybym...
— Drogi panie Fothering, zapewne, nie, nie myślę...
Fothering przerwał mu gestem.
— Czegóż zażądamy? — pytał jako umysł szerszy, który staje odrazu na wysokości sytuacji; i podług wskazówek Maydiga, ułożył projekt nowej kolacji.
— Co do mnie — rzekł, przeglądając wybór pana Maydiga — to mam szczególną chętkę na pół butelki stoutu i dobrą porcję królika — i to właśnie rozkażę. Do burgunda nie mam przekonania.
I oto z miejsca ukazał się stout i królik — na zawołanie.
Długo przesiedzieli przy wieczerzy, rozmawiając jakby równi sobie, czem Fothering był zdziwiony i za co był prawdziwie wdzięczny swemu towarzyszowi. Mówili o cudach, jakie zamierzali wkrótce z mocy swej wykonać.
— Ale, panie Maydig, mógłbym może panu pomóc pod względem gospodarskim?
— Nie rozumiem dobrze — rzekł duchowny, nalewając sobie szklankę cudownego burgunda.
Fothering wyczarował sobie drugą porcję królika i z pełnemi ustami mówił:
— Myślałem sobie — niam, niam — że może mógłbym — niam, niam — zrobić cud z panią Minchin — niam, niam — i uczynić ją lepszą.
Pan Maydig postawił szklankę na stole i zdawał się niedowierzać.
— Ona jest... Ona nie lubi, gdy się kto miesza do jej spraw, uważa pan, panie Fothering. I prawdę mówiąc jest już po jedenastej i zapewne moja gospodyni leży już w łóżku i śpi. Czy myśli pan ostatecznie...
Pan Fothering rozmyślał o tych zarzutach.
— Czemuż nie mamy zrobić tego w czasie jej snu?
Chwilowo pan Maydig opierał się temu, lecz potem ustąpił.
Fothering wydał rozkazy — i obaj panowie nieco mniej swobodnie, niż przedtem, dalej spożywali wieczerzę. Pan Maydig rozważał zmiany, jakich się spodziewał u swej gospodyni nazajutrz, z optymizmem, który nawet zdrowemu rozsądkowi najedzonego Fotheringa wydawał się nieco przesadzonym, gdy szereg zmieszanych hałasów dał się słyszeć nad niemi.
Oczy ich spoglądały pytająco, a pan Maydig szybko opuścił izbę. Fothering wkrótce usłyszał jego głos: duchowny wzywał swą gospodynię, a potem zwolna wchodził na schody.
Po kilku chwilach wielebny powrócił lekkim krokiem, z twarzą promieniejącą.
— Cudowne! — rzekł — i wzruszające! Niesłychanie wzruszające!
Zaczął tam i z powrotem chodzić koło komina.
— Skrucha, wzruszająca skrucha... poprzez drzwi. Cudowna zmiana. Wstała. Musiała pewnie wstać natychmiast. Obudziła się, aby potłuc butelkę koniaku, ukrytą tajemnie w kuferku.
I wyznała to głośno. Ależ to nam pozwala... to nam otwiera najcudowniejsze widoki możliwości. Jeżeli mogliśmy uczynić taką zmianę w niej...
— Rzecz zupełnie bez granic — rzekł Fothering — a co do Wincha...
— Zupełnie bez granic...
Wielebny stał przed kominkiem, a usunąwszy gestem trudną sprawę Wincha, zaczął rozwijać szereg cudownych pomysłów — pomysłów, które budziły się w jego wyobraźni w miarę jak mówił.
Co to były za pomysły, to nie należy do tej opowieści. Dość wiedzieć, że wszystkie one się opierały na bezmiernej życzliwości dla ludzi, dość wiedzieć też, że problemat Wincha został nierozwiązany. Również niema potrzeby opisywać, w jakiej mierze ten szereg cudów został urzeczywistniony. Losy tych cudów były zadziwiające.
Zaczynało już prześwitywać, gdy obaj panowie jeszcze gawędzili, chodząc po rynku miejskim; błądzili po placu, jakby zlodowaciałym w promieniach księżyca — podnieceni szczególną ekstazą taumaturgiczną, pan Maydig podskakiwał wciąż i gestykulował, Fothering zaś, zgięty i najeżony, coraz bardziej się dziwował swej wielkości. Odrodzili wszystkich pijaków dzielnicy, zmienili wszystko piwo i alkohol w wodę — do czego Maydig namówił pana Fotheringa. Nadto wielce ulepszyli ruch miejscowej kolei żelaznej, osuszyli bagniska, podnieśli płodność gruntu wzgórz, otaczających miasto, i zniweczyli brodawkę na ręce duchownego. Teraz zamierzali zbadać, czy potrafiliby uregulować zepsutą groblę rzeczną.
— Miasto — mówił pan Maydig — będzie zupełnie niepodobne do siebie, a jakże wszyscy będą zdziwieni i wdzięczni!
Właśnie w tej chwili zegar kościelny wybił godzinę trzecią rano.
— Ale już trzecia — mówił p. Fothering. — Muszę wracać. Muszę być w biurze dziś o ósmej rano. A zresztą...
— Panie drogi, dopiero co zaczęliśmy — odparł mu wielebny, upojony słodyczą tej potęgi bez granic. — Zaczęliśmy dopiero. Pomyśl pan, ile mamy jeszcze uczynić. Gdy się ludzie obudzą...
— Ależ — rzekł Fothering.
Naraz pan Maydig chwycił go za ramię. Oczy jego były płomienne i straszliwe.
— Drogi przyjacielu — rzekł — nic nie nagli. Spojrzyj! — I wskazał mu palcem księżyc na zenicie. — Jozue!
— Jozue? — zapytał pan Fothering.
— Jozue! — powtórzył p. Maydig. — Czemuż nie? Zatrzymaj!
Pan Fothering spojrzał na księżyc.
— To gruba sprawa! — zauważył po chwili.
— Czemuż nie? — nastawał Maydig. — Zapewne księżyc się nie zatrzyma. Zatrzymasz tylko obrót ziemi, rozumiesz? Czas się zatrzyma. Nic złego nie zrobimy.
— Hm! — mruknął pan Fothering. — A zatem — westchnął — spróbujmy. Dalej!...
Zapiął surdut i zwracając się do zamieszkanego globu i zbierając wszystką ufność w swoją potęgę, zawołał:
— Przestań się obracać, hej, rozumiesz?
Jednocześnie uleciał w powietrze z szybkością kilkudziesięciu mil angielskich na minutę, przyczem to głowa to nogi szły w górę i na dół.
Pomimo niezliczonych kół, jakie robił co sekunda, myślał; bo myśl jest cudowna — czasem tak powolna jak smoła co się toczy, czasem tak błyskawiczna jak światło. W jednej sekundzie pomyślał i zażądał:
— Niechaj się znajdę na ziemi zdrów i cały. Cokolwiek się stanie, niechaj będę na ziemi zdrów i cały!
Był wielki czas, gdyż ubranie jego, rozgrzane szybkością lotu po powietrzu, już zaczynało płonąć. Znalazł się też na ziemi po uderzeniu gwałtownem, lecz bynajmniej nie bolesnem, ani szkodliwem dla całości jego członków, na czemś — niby wzgórzu świeżo poruszonej ziemi. Masa ogromna metalu i murów, niezwykle podobna do wieży zegarowej na Rynku, przeleciała nad nim i uciekała jak bomba, pękając kamieniami, cegłą i tynkiem. Krowa jakaś, wirując w powietrzu, uderzyła o jeden z największych głazów i rozbiła się jak jajko. Był to trzask, wobec którego najokropniejsze huki jego minionego życia zdawały się szmerem spadającego piasku. Potem zabrzmiała gama coraz mniejszych huków. Potężny wicher ryczał w powietrzu i na ziemi — tak, iż Fothering zaledwie mógł podnieść głowę, by spojrzeć dokoła siebie.
Przez niejaki czas był on zanadto zmęczony i zanadto zdumiony, by widzieć nawet, gdzie się znajduje i co się stało.
To też pierwszym jego ruchem było dotknąć swej głowy i upewnić się, że jego włosy rozwiane od wiatru — to jego własne włosy.
— Panie! — zaledwie wybełkotał, gdyż wicher przeszkadzał mówić mu wyraźnie. — Co to mnie wstrząsnęło? Co się tu dzieje! Huragan i gromy, a przecież przed chwilą była śliczna noc... To Maydig mnie namówił do jakiegoś głupstwa! Co za wicher! Jeżeli dalej będę się tak bawił, to może się zdarzyć katastrofa... Gdzież jest Maydig?... W jakim przeklętym bezładzie znajduje się tu wszystko!...
Spojrzał dokoła siebie, o ile mu pozwalały latające poły surduta. Widok przedmiotów był istotnie dziwny.
— W każdym razie, niebo jest na swojem miejscu — powiedział Fothering do siebie. — Ono jedno jest na miejscu. A nawet i tam zdaje się niedługo wybuchnie jakaś wichura... Tylko księżyc nad moją głową, w tem samem miejscu, gdzie tylko co był, świeci jak słońce. Co do reszty... Ale gdzież jest miasto? Gdzie wszystko? I co za djabeł wywołał ten wicher! Ja go nie żądałem...
Czynił wielkie wysiłki, by stanąć na nogach, lecz napróżno, chwiał się i zrozpaczony siedział jakby na czterech łapach, uczepiwszy się ziemi. Spoglądał na krajobraz oświetlony promieniami księżyca, utkwiwszy wzrok w stronę, skąd szedł wiatr, przyczem poły surduta ciągle mu klapały nad głową.
— Na serjo, coś się popsuło w świecie. Ale co to być może, łaskawe nieba, któż mi powie? Nic nie było widać w białym blasku, którym od księżyca świecił tuman kurzu, unoszonego przez rozszalałą burzę; tylko od czasu do czasu występowały walące się masy ziemi i pędzące gromady chaotycznych gruzów; ani drzew, ani domów, ani żadnych form zwykłych — tylko ogromna przestrzeń wywrócona do góry nogami, której widok niknął gdzieś w wirujących chmurach, a błyskawice i odgłosy gromów świadczyły o rosnącej nieustannie burzy. Obok niego, w niejasnem świetle leżała bezładna masa różnych kawałów drzewa na drzazgi rozbita aż do korzeni, a dalej gruz i pęki pogmatwanych sztab żelaznych — był to zapewne wiadukt — wydobywający się z jakichś chaotycznie nagromadzonych ruin. Jak pamiętamy, gdy Fothering powstrzymał krążenie globu, nie uczynił żadnego zastrzeżenia co do przedmiotów poruszających się wraz z powierzchnią planety. Ziemia zaś obraca się tak szybko, że jej powierzchnia na równiku pędzi z szybkością więcej niż tysiąca mil na godzinę, a w naszych szerokościach jeszcze o pół raza więcej.
W ten sposób małe miasto, i pan Maydig, i Fothering, i wszyscy ludzie i wszystkie rzeczy — rzucone zostały naprzód z szybkością koło dziewięciu mil na sekundę, to znaczy daleko gwałtowniej, niż gdyby zostały wystrzelone przez armatę.
I wszystkie istoty ludzkie, wszystkie stworzenia żywe, wszystkie drzewa, wszystkie domy i cały świat, jak go znamy, został rzucony w ten sposób — wywrócony do góry nogami — i poprostu zniszczony.
O tem wszystkiem, oczywiście, Fothering nie wiedział i ściśle nie zdawał sobie sprawy z położenia rzeczy. Ale to zrozumiał, że ostatni cud był chybiony.
Wtedy obudziła się w nim straszliwa niechęć do cudów. Znajdował się teraz w ciemności, gdyż chmury się zebrały i chwilami zakrywały tarczę księżyca, a powietrze było pełne wielkich kulek gradowych, które uderzały o siebie i kręciły się w kółko. Wielki ryk wiatru i wody zapełniał niebo i ziemię — i nieszczęsny taumaturg, ochraniając oczy dłonią, dostrzegł po przez grad i kurzawę — wielką ścianę wody, idącą ku niemu.
— Maydig, gdzie jesteś? — zawołał, przygłuszony wrzawą żywiołów. — Maydig! Na pomoc! Zatrzymaj się! — krzyknął do nadpływającej wody. — O, przez miłość Boga, zatrzymaj się! Uciszcie się na chwilę! — rzekł piorunom i błyskawicom. — Przestańcie na moment, abym nanowo zebrał siły ducha! Co ja teraz zrobię? Co należy zrobić? O Boże, jakżebym chciał, aby tu był Maydig!... Już wiem — powiedział do siebie głosem stanowczym. — Wróci to wszystko na miejsce, jak było przedtem, przez miłość Boga, tym razem...
Stał oparty na rękach i nogach, z głową pochyloną ku wiatrowi, całkowicie zajęty sprawą przywrócenia rzeczy do porządku.
— Ach — westchnął. — Niechaj nic z tego, co rozkażę, nie stanie się, póki nie powiem: Raz — dwa — trzy!... O Panie, mogłem o tem wcześniej pomyśleć!
Zwrócił tedy swój głos przeciw trąbie powietrznej, krzycząc coraz głośniej w próżnej żądzy słyszenia własnych słów.
— Dalej! Uważać, co nakazuję! — Przedewszystkiem niech stanie się to, co powiem! Oto niechaj utracę swą władzę robienia cudów; niechaj moja wola stanie się — jak wola wszystkich ludzi — i niech te wszystkie cuda się skończą. Mam ich już dosyć! Wolę ich nie robić! To zawsze jedno i to samo. I to jest pierwsza rzecz. A teraz druga: niechaj wrócę do tej właśnie chwili, w której miały zacząć się cuda. Niechaj wszystkie rzeczy staną się znów tak, jak były, zanim ta przeklęta lampa miała się odwrócić! Robota trudna, ale ostatnia. Czy zrozumiane? Dość cudów!... Niechaj wszystko będzie jak było... a ja w oberży Long Dragon, właśnie kiedy się zabieram do wypicia kufla porteru... Tego chcę! Tak niech się stanie!...
Wcisnął palce w ziemię, zamknął oczy i rzekł:
— Raz, dwa, trzy!
W jednej chwili wszystko się uspokoiło, a Fothering czuł, że znowu stoi na nogach.
— Więc to pan powiada — mówił jakiś głos.
Otworzył oczy. Znajdował się w barze Long Dragon i rozmawiał o cudach z p. Toddy Beamish. Miał jakby niewyraźne poczucie, które się natychmiast rozprysło, o jakiemś wielkiem zapomnianem zdarzeniu.
Rozumiecie, że prócz zatraty jego potęgi cudotwórczej, wszystkie inne rzeczy były nanowo w porządku; a zatem jego umysł i pamięć były teraz zupełnie takie same, jak w chwili, gdy się ta historja zaczyna: w ten sposób, że nie wiedział nic o tem wszystkiem, co tu opowiedziane i nie wiedział aż do dziś nic z tego, co ja tu przedstawiłem. I między innemi, oczywiście, w dalszym ciągu nie wierzył w cuda.
— Mówię panu, że cuda, ściśle biorąc, nie dadzą się w żaden możliwy sposób wykonywać, cokolwiekby mi pan twierdził. I gotów jestem tego dowodzić aż do ostatka.
— To tylko pańska opinja. Dowiedź pan, jeżeli możesz! — odpierał Toddy Beamish.
— Słuchaj pan, panie Beamish — wykładał Fothering. — Rozważmy jasno, co to jest cud. Jest to fakt przeciwny naturalnemu biegowi rzeczy i wykonany jedynie potęgą woli...




Kuszenie Harringaya.

Niepodobna zupełnie twierdzić, o ile autentyczną jest niżej opowiedziana przygoda, gdyż całkowicie opiera się ona na słowach łaskawego p. Harringaya, który jest artystą. Zgodnie więc z tem, co sam mówił, Harringay przyszedł do swej pracowni koło godziny dziesiątej rano, by zobaczyć co można zrobić z figury, nad którą pracował wczoraj. Była to postać Włocha, grającego na lirze, i Harringay, nie mogąc zdecydować, rozważał, czy obraz ten nazwać Wigilja czy też Żarliwość.
Dotąd wszystko dobrze — całe opowiadanie cechuje widoczna prawdziwość.
Spotkawszy na ulicy żebraka, Harringay z chyżością genjusza natychmiast wziął go do siebie.
— Klęknij i patrz na tę konsolę, jakby ci stamtąd miały padać pieniądze... Nie pokazuj zębów... Nie mam zamiaru malować twych dziąseł. Dobrze... Teraz zrób minę nieszczęśliwą.
Nazajutrz nie był zadowolony ze swego dzieła.
— A jednak to nie jest tak bardzo złe — monologował Harringay do siebie. — Ta szyja wcale dobra... Ale...
Zrobił sto kroków po pracowni, chodząc zamyślony tam i napowrót i badając swój obraz ze wszystkich stron i pod każdym względem. Wreszcie głośno zaklął brzydkiemi wyrazy.
— Malować! — szeptał. — Chcieć wymalować zwyczajny portret prostego grajka! Gdyby szło o sfabrykowanie żywego grajka, nie tylebym się dręczył! To dziwne! Nigdy mi się nie uda zrobić nic takiego, coby miało pozór istoty żywej! Czy to nie wada mojej wyobraźni?
— Ach! to dotknięcie twórcze! Wziąć płótno i farby i stworzyć człowieka tak, jak Adam był stworzony, z czerwonej ziemi. Ale ta bazgranina! Ktoby to zobaczył u tandeciarza, myślałby, że to robota bylejaka, sobotnim ściegiem... Łobuzy krzyczeliby: «oprawić w ramki». Nie, to nie może tak pozostać...
Podszedł do okna i opuścił częściowo storę z błękitnego płótna, opadającego do ziemi. Wziął paletę, pędzle i stanąwszy przed obrazem, zaznaczył kąciki ust; poczem całą uwagę skupił na źrenicy oka; następnie zauważył, że broda zupełnie była nie odpowiednią dla Żarliwości.
Wkrótce odłożył pędzel i paletę. Zapaliwszy cygaretkę, cofnął się, by lepiej ocenić postęp swej pracy.
— Niech mię powieszą, jeżeli ten portret nie urąga mi — zauważył, — widocznie drwi sobie ze mnie!
Wyraz twarzy zapewne się ożywił, ale bynajmniej nie w tym duchu, w jakim artysta pragnął. Niepodobna było się mylić. Uśmiech szyderczy był widoczny.
Żarliwość Niewierzącego — szeptał Harringay. — Ha, ha! oto byłby tytuł subtelny. Ale brew na lewem oku nie jest dość cyniczna.
Dotknął jej zlekka i powiększył nieco orbitę oka, by lepiej podkreślić materjalizm. Nastąpiło nowe badanie.
— Boję się, że wszelka żarliwość tu znikła... Czemuby to nie miał być Mefistofeles? Ale to zbyt banalne... Przyjaciel Doży — to byłoby niezłe. Ale potrzebna zbroja. Zbyt pachnie «Okrągłym Stołem». A może włożyć mu czerwoną suknię i nazwać: Członek Świętego koliegium. Byłoby to poważne i świadczyłoby o uczonej ciekawości do średniowiecza włoskiego... Zręczny szkic złotego puharu w kąciku — stworzyłby naraz Benvenuta Celliniego, ale cera nie byłaby dobra.
Gadał sam do siebie w ten sposób (jak mówił), aby zdusić w sobie przykre uczucie zgrozy, którego nie mógł sobie wyjaśnić. Portret miał teraz wyraz twarzy bynajmniej niemiły, jednak żywszy niż inne jego portrety.
— Nazwijmy go Portretem Szlachcica — postanowił Harringay. — Szlachcica — nie, to nie idzie — mówił, ledwie zachowując resztki odwagi. — Krzyczanoby na zły smak. Ten uśmiech szyderczy musi zniknąć. Gdy to pójdzie precz, jeżeli dodam trochę ognia w oczach... Patrzcie, nie zauważyłem jeszcze tego błysku w źrenicy... A z tego mógłby być... kto? Pielgrzym namiętny? Hm! Z tej strony cieśniny — postać nieco djabelska... To coś nieokreślonego daje pewnie ten efekt — brwi są zbyt ukośne...
I przy tych słowach jeszcze bardziej opuścił storę, aby uzyskać lepsze światło; potem wziął znów paletę i pędzle.
Portret zdawał się żyć swojem własnem życiem i malarz nie mógł dojść, skąd pochodzi ten wyraz szatański. — Doświadczenie było konieczne. Brwi... lecz to nie mogło pochodzić z brwi. A jednak dotknął ich pędzlem. Nie, nie było lepiej, a nawet, prawdę mówiąc, było jeszcze bardziej szatańsko. Kąciki ust? Zawsze to przymarszczenie urągliwe, a teraz, po dotknięciu, ohydnie ponure. Więc oko? Katastrofa! Zdawało mu się, że używał barwy brunatnej, a tymczasem malował na czerwono. Oko teraz zdawało się poruszać w orbicie i rzucało mu płomieniste spojrzenia. Gniewnym ruchem, może przez odwagę trwogi, uderzył w obraz pędzlem, pełnym czerwonej farby.
I wówczas rzecz niesłychanie ciekawa, rzecz niesłychanie dziwna — stała się, o ile rzeczywiście się stała:
Djabelski Włoch zamknął oczy, ściągnął usta i otarł ręką farbę, którą był zamazany.
Poczem czerwone oko otworzyło się na nowo i jakby z szelestem otwierających się warg, portret wyrzekł:
— Masz ruchy nieco za żywe!
Harringay twierdził, że w tej chwili, wobec coraz gorszego położenia rzeczy, odzyskał zimną krew całkowicie. Miał pokrzepiające przekonanie, że to jest demon i że demony są to istoty rozumne.
— A ty — odparł malarz demonowi — czemu się wiercisz bez ustanku, czemu robisz różne małpie grymasy i czemu mi urągasz i kosisz oczy, gdy ja maluję?
— Ja się nie ruszam — odrzekł portret.
— Nie ruszasz się? — zawołał Harringay.
— Ależ nie, to ty.
— Nie, to nie ja.
— Ty! — z naciskiem gadał Włoch. — Nie, nie zamazuj mnie znowu, bo to prawda. Cały ranek szukałeś wyrazu dla mojej twarzy, ale w gruncie rzeczy nie masz najmniejszego pojęcia, jaki to ma być wyraz.
— Ale owszem — wołał Harringay.
— Nic a nic! — ciągnęła malowana postać — i to samo jest z twojemi wszystkiemi portretami. Kiedy zaczynasz obraz, to masz bardzo niejasne pojęcie o tem, co zrobisz. Zdaje ci się, że będzie to coś bardzo pięknego — jakaś rzecz religijna albo tragiczna, ale pozatem reszta jest sprawą przypadku, nieprzewidzianą i ślepą. Czy myślisz, że można w ten sposób malować?
Przypominam tu raz jeszcze, że o wszystkiem, co się opowiada niżej — nie mam innych dowodów, prócz świadectwa Harringaya.
— Chcę malować obraz tak, jak ja to rozumiem — odpowiedział zimno Harringay.
Słowa te mogły nieco zmieszać zuchwalca.
— Nie możesz przecie malować obrazu bez natchnienia.
— Ale do tego obrazu miałem natchnienie.
— Natchnienie! — zaszydziła sardoniczna postać. — Kaprys to był — zobaczyłeś grajka co podnosił oczy ku oknu. Żarliwość! Ha, ha! Zacząłeś malować, sądząc, że z tego coś wyjdzie. Oto twoje natchnienie! To też kiedym cię ujrzał w werwie, przyszedłem. Rozmawiajmy. Sztuka z tobą — rzekł portret — to robota ciężka. Jesteś tylko ptak brodzący. Nie rozumiem, jak to się dzieje, lecz zdajesz mi się niezdolny, by się całkowicie oddać swemu dziełu. Za dużo umiesz — i to ci przeszkadza. Śród największego zapału pytasz się, czy już nie zrobiono kiedy coś podobnego. I...
— Powiedz — przerwał Harringay, który oczekiwał czegoś lepszego, niż krytyki ze strony demona — czy będziesz dalej gadał o sztuce?
Mówiąc to, największym pędzlem nabierał czerwonej farby.
— Prawdziwy artysta — mówił portret — jest zawsze ignorantem. Artysta, który teoryzuje z powodu swej sztuki, nie jest już artystą, ale krytykiem. — Wagner... Hę, co ty chcesz robić z tą czerwoną farbą?
— Chcę cię zamalować i zmazać — odparł Harringay — nie chcę więcej słuchać tej gadaniny. Jeżeli myślisz, że ponieważ jestem malarzem z zawodu, będę się z tobą bawił w gawędę o sztuce — to się grubo mylisz.
— Chwilę jeszcze — rzekł portret, rzeczywiście przerażony. — Chcę ci coś zaproponować, coś bardzo poważnego. Właśnie o tem chciałem mówić. Brak ci natchnienia. To wiadomo. A więc, słyszałeś pewnie o katedrze kolońskiej, o moście djabelskim i o...
— Dość, dość — przerwał Harringay. — Jeżeli sądzisz, że ja przehandluję zbawienie swej duszy za zwykłą przyjemność namalowania dobrego portretu, któryby przytem miał zganić krytyka, o, nie, nie! Dalej! masz!
Krew mu kipiała. Niebezpieczeństwo podniecało go i ruchem gwałtownym wepchnął swój szkarłatny pędzel w usta demona. Włoch przerażony cofnął się i chciał wypluć farbę. Wtedy (ciągle podług Harringaya) wywiązała się walka. Harringay chlapał czerwoną farbą na twarz demona, a ten wił się nieustannie i o ile mógł coraz ją ścierał.
— ...o dwóch arcydziełach — jąkał się Włoch — o dwóch niewątpliwych arcydziełach, w zamian za duszę artysty. To doskonały interes.
Harringay odpowiadał uderzeniami pędzla.
W ciągu paru minut słychać było jedynie szmer poruszającego się w zygzakach pędzla — i bełkoty i plucie demona. Nie mało farby odrzucił mu Włoch z powrotem na ręce, choć po większej części udawało się Harringayowi uniknąć ruchów nieprzyjaciela. — Wkrótce czerwona barwa była wyczerpana — i obaj przeciwnicy stali naprzeciw siebie oko w oko, zadyszani. Portret był tak zaplamiony farbą, że możnaby sądzić, iż rzecz działa się w szlachtuzie; demon z trudem oddychał. Jednak skorzystał z tej chwili odpoczynku.
— Rozważ — powiedział jeszcze, upierając się przy swojem — dwa najwyższe arcydzieła, różnego stylu, każde pod względem piękna równe katedrze.
— Czekaj-no chwilę! — krzyknął Harringay.
Wybiegł z pracowni, pośpieszył do pokoju swej żony i prawie natychmiast powrócił z ogromnym garnkiem lakieru i ogromnym pędzlem. Na ten widok demon czerwonooki zaczął krzyczeć:
Trzy epokowe arcydzieła!
Harringay dwukrotnie szybko mierzył pędzlem to tu, to tam — aż wreszcie potężnym ciosem uderzył Włocha w oko. Słychać było przygłuszone mruczenie.
Cztery arcydzieła...
I demon wypluł wielki łyk farby.
Ale Harringay zaczął brać nad nim górę i starał się ubezwładnić go. Wielkiemi kolejnemi uderzeniami nieustannie zamazywał płótno, tak, że w końcu stało się płaszczyzną jednostajną i błyszczącą. Na chwilę tylko usta zjawiły się na nowo i zawołały:
— Cztery arcy... — ale natychmiast zostały pokryte warstwą lakieru; poczem znów na chwilę ukazało się oko, rzucając nań oburzone i jakby ostatnim błyskiem ognia płomienne spojrzenie.
Potem już nie było nic — tylko kwadratowe płótno jednobarwnie zalakierowane.
W ciągu paru minut słabe ruchy marszczyły tu i owdzie powierzchnię, ale ostatecznie i to znikło — i płótno wisiało na staludze zupełnie spokojne. Wówczas Harringay zapalił fajkę, usiadł, patrzał osłupiały na swój obraz zamazany od góry do dołu werniksem i starał się zrozumieć co się stało. Potem poszedł zobaczyć, czy z drugiej strony płótna niema czego osobliwego.
W tej chwili żałował, że nie sfotografował djabła przed zamazaniem.
Od tego czasu nasz artysta nie stworzył arcydzieła, i jego przyjaciele są przekonani, że go nigdy nie stworzy.




W otchłani.

Porucznik stał przed stalową kulą i żuł kawałek drzewa.
— Cóż myślisz o tem, Stevens? — pytał.
— Jest to idea jak każda inna — rzekł Stevens tonem, co szczerą opinję chce wypowiedzieć.
— Przypuszczam, że się to zgniecie na płask — mówił porucznik.
— Zdaje się, że wyrachował rzecz dokładnie — rzekł Stevens ciągle bezstronny.
— Ale pomyśl o ciśnieniu — dowodził porucznik. — Na powierzchni wody wynosi ono czternaście funtów na cal; o trzydzieści stóp niżej — dwa razy tyle; o sześćdziesiąć — trzykroć; o dziewięćdziesiąt — czterykroć; o dziewięćset — czterdzieści razy więcej; o pięć tysięcy stóp głębiej ciśnienie wynosi trzysta razy więcej... To znaczy, że na tysiąc stóp głębokości ciśnienie daje dwieście czterdzieści razy po czternaście funtów, czyli — uważaj — centnar... półtory tonny, rozumiesz, Stevens, półtory tonny na cal kwadratowy!... A toż Ocean w tem miejscu ma pięć mil (angielskich) głębokości... Będzie on zatem ulegał ciśnieniu siedmiu tonn i pół...
— Bajeczne sondowanie głębi! — rzekł Steyens. — Ale też chroni go tęga i gruba stal!
Porucznik nic nie odpowiedział i dalej żuł swój kawałek drzewa.
Przedmiotem ich obserwacji była olbrzymia kula stalowa, o średnicy zewnętrznej koło dziewięciu stóp, która wyglądała niby pocisk jakiejś gigantycznej maszyny artyleryjskiej; była ona bardzo starannie pomieszczona na potwornem rusztowaniu, a olbrzymie pnie masztowe, mające ją niedługo spuścić poprzez pokład, w morze — nadawały tyłowi okrętu postać, któraby zaciekawiła każdego marynarza, od równoleżnika londyńskiego aż do zwrotnika Koziorożca.
W dwóch miejscach tej kuli potwornej — zamiast stali były dwa okrągłe okna, jedno nad drugiem, zamknięte szybą nadzwyczajnej grubości, a jedno z nich, otoczone tęgą oprawą stalową, było w owej chwili odśrubowane.
Tego samego ranka dwaj ci panowie poraz pierwszy zobaczyli wnętrze kuli. Była ona starannie wyłożona dętemi poduszkami, które w międzydziałach zaopatrzono w małe guziki, stanowiące prosty mechanizm wnętrza kuli. Podobnież starannie urządzone było wszystko inne, nawet aparat Myersa, który miał pochłaniać kwas węglowy i zastępować tlen ku oddychaniu mieszkańca ziemi, skoro ten wejdzie do kuli. Naturalnie, że szklane okno zostanie zaśrubowane.
Wszystko było tak wybornie przysposobione, że istota ludzka bez trudu i bezpiecznie mogła zostać wyrzuconą wraz z kulą jakby z armaty. I zapewne takie musiało być jej przeznaczenie, gdyż wkrótce zjawił się człowiek, który miał wejść do wnętrza przez otwór; miał on być gruntownie zamknięty we środku i rzucony z pomostu, aby się pogrążyć w toniach Oceanu do głębokości pięciu mil, jak to mówił porucznik.
Wyobraźnia tego ostatniego była wyłącznie zajęta tym przedmiotem; stało się to jego opętaniem, nawet w godzinach obiadowych, a Stevens był to niespodziany towarzysz, któremu dowoli mógł opowiadać o tem, co go zajmowało.
— Myślę — rzekł porucznik — że te szklane okienka poprostu się zegną, pękną i rozbryzgną pod takiem ciśnieniem. Daubrée skroplił skały pod ogromnem ciśnieniem — a uważaj...
— Jeżeli szkło pęknie — odparł Stevens — co się stanie?
— Woda wpadnie błyskawicznie jak piorun z nieba. Czy czułeś kiedy uderzenie wytryskiem wody pod wielkiem ciśnieniem? To bije niby kula armatnia. Poprostu go zgniecie i spłaszczy. Woda wleje mu się do gardła, do płuc, przeniknie w uszy, w mózg...
— Co za wyobraźnia! — zawołał Stevens, który sobie żywo przedstawiał to wszystko.
— Jestto prosty wykład rzeczy nieuniknionej! — odparł porucznik.
— A kula?
— Wypuści kilka bąbli i wygodnie osiądzie sobie aż do dnia sądu ostatecznego na żwirach i glinie dna otchłani, a biedny Elstead leżeć będzie na swoich spłaszczonych poduszkach, jak masło na chlebie...
I, jakby mu się ten obraz najwięcej podobał, powtórzył.
— Jak masło na chlebie.
— Spojrzeć w tył! — zawołał jakiś głos.
Elstead stał za nimi, ubrany biało, z papierosem w ustach, oczy miał uśmiechnięte, a na głowie kapelusz o szerokiem rondzie.
— Cóż ty tam mówisz o chlebie z masłem, Weybridge? Jak zawsze, żalisz się na małą pensję oficerów marynarki! Już lada chwila odpłynę. To piękne niebo i ta fala spokojna — oto czego mi właśnie trzeba, by rzucić w głąb te dwanaście ton ołowiu i żelaza — czy nie?
— Nie bardzo będziesz mógł zauważyć spokojną falę — rzekł Weybridge.
— Nie. Na głębokości sześćdziesięciu, ośmdziesięciu stóp — a będę tam 10—12 sekund — ani jedna molekuła poruszać się nie będzie, choćby wiatr wył i choćby woda tryskała pod obłoki. Nie. Tam, w głębi...
Ruszył do parapetu statku, a dwaj pozostali szli za nim. Oparli się razem na łokciach i spoglądali na zielonawożółtą wodę.
— ...Cisza — rzekł Elstead, głośno kończąc swą myśl.
— Czyś pewien, że mechanizm zegarowy iść będzie należycie? — zapytał nagle Weybridge.
— Chodził trzydzieści pięć razy — odrzekł Elstead. — Musi iść.
— A jeżeli nie będzie funkcjonować?
— Dlaczegóż nie miałby funkcjonować.
— Za dwadzieścia tysięcy liwrów nie wlazłbym do tej przeklętej maszyny.
— Jesteś bardzo zachęcający — zauważył Elstead.
— Nie rozumiem jeszcze, w jaki sposób wywołasz ruch tego mechanizmu — rzekł Stevens.
— A więc naprzód wchodzę do środka kuli, a tymczasem zaśrubowują otwór — zaczął Elstead. — A gdy trzy razy z rzędu zapalę i zgaszę światło elektryczne, aby pokazać, że wszystko idzie dobrze — zostaję wyrzucony przez parapet po tym pomoście, wraz z całą masą tych ołowianek zawieszonych podemną. Wielki ciężar ołowiany, znajdujący się nademną, jest zaopatrzony w wielki walec, dokoła którego okręcono sto sążni potężnego sznura i to właśnie łączy ołowianki z kulą, prócz wiązadeł, które zostaną odcięte, gdy kula spadnie. Używam sznura raczej, niż kabli żelaznych, bo ten łatwiej przeciąć i przy tem lotniejszy — warunki konieczne, jak zobaczycie. Uważajcie, że te wszystkie ołowianki są przedziurawione; pręt żelazny, długi na sześć stóp, łączy się z niemi. W chwili, gdy pręt zetknie się z dnem, uderzy w lewar, który natychmiast poruszy mechanizm zegarowy, położony po stronie walca, otoczonego sznurem. Rozumiecie? Spuszcza się grzecznie cały układ w wodę. Kula płynie... dzięki powietrzu, jakie w sobie zawiera, jest ona lżejszą od wody... ale ciężarki z ołowiu ciągną ją w dół coraz bardziej, a sznur rozkręca się do końca. Gdy sznur całkowicie wysnuty, kula też idzie w głąb.
— Ale do czego służy sznur? — pytał Stevens. — Czemu nie utrwalić ołowianek bezpośrednio na kuli?
— Z przyczyny prawdopodobnego uderzenia o dno. Kula i gwichty spadając prędko, nabędą w końcu zawrotnej szybkości. Gdyby nie lina, kula rozbiłaby się na kawałki u dna. Ale skoro ciężarki spoczną na dnie, wejdzie w grę lekkość kuli. Zacznie ona spływać w głąb coraz wolniej, wreszcie się zatrzyma i zacznie wracać do góry. Tu dopomoże ruch zegarowy. Skoro tylko ciężarki się spłaszczą na dnie morza, pręt zostanie wstrząśnięty i poruszy zegar, a sznur nanowo się zwinie koło walca. Tak zejdę na samo dno. Tu pozostanę pół godziny, zapalę światło elektryczne i będę badał to, co zobaczę dokoła. Potem mechanizm zegarowy poruszy nóż na sprężynie, sznur zostanie odcięty, a ja polecę do góry jak bańka w syfonie. Sznur sam pomagać mi będzie w tem podnoszeniu się.
— A gdybyś przypadkiem płynąc w górę, spotkał się z okrętem? — zapytał Weybridge.
— Lecieć będę z taką szybkością, że przebiję okręt nawskroś, poprostu jak kula armatnia — rzekł Elstead. — Nie martw się o to.
— Wyobraź sobie, że jakiś mały a żwawy raczek morski w ten czy ów sposób wślizgnie się do twego zegara...
— Byłby to dla mnie rodzaj zaproszenia, nieco zbyt natrętny, by pozostać bardzo długo w jego towarzystwie — odparł Elstead, odwracając się tyłem do morza i oglądając kulę.


∗             ∗

O godzinie jedenastej rzucono Elsteada z parapetu. Był to dzień spokojny, jasny i pogodny, a widnokrąg tonął we mgle. Błysk lampy elektrycznej wesoło trzykroć się ukazał w górnem okienku. Wtedy opuszczono cały pocisk powoli na samą powierzchnię wody — a jeden z marynarzy stał koło strzelnicy, gotów odciąć wiązadło liny, utrzymujące całość ołowianek kuli. Kula, która się przedtem wydawała czemś ogromnem, teraz wyglądała jak nieskończenie mały przedmiot, kołysała się zlekka, a jej dwa ciemne okienka ponad linją zanurzenia wydawały się jak para oczu osłupionych, które z lękiem patrzały na zebraną na statku załogę. Ktoś zapytał głośno, co Elstead myśli o tem kołysaniu.
— Czyś gotów? — zapytał komendant marynarza.
— Gotów, kapitanie.
— Puść wszystko!
Kabel liny skurczył się pod ostrzem noża i został przecięty. Woda zawirowała dokoła kuli w sposób dziwnie bezsilny. Ktoś zaczął machać chustką; ktoś krzyknął na wiwat; jeden podoficer rachował powoli... «ośm, dziewięć, dziesięć, drugi wir fal». Potem z szumnym łoskotem i szerokim pluskiem kula wróciła do równowagi.
Chwilę zdawała się nieruchomą, potem szybko zaczęła się zmniejszać; nakoniec woda ją pokryła — i widziano po przez zwierciadło morza niewyraźną i przez refrakcję światła powiększoną. — Zanim doliczył ktoś do trzech, zniknęła. Było w głębiach wody jakieś drżenie białego światła, które malało, aż w końcu stało się punkcikiem, wreszcie znikło. Potem już widać było tylko otchłań wody ciemno-zielonej, w której ukazał się rekin.
Nagle śruba krążownika zaczęła się poruszać; woda zakipiała, rekin zniknął w skłębionych falach, i strumienie piany rozlały się na kryształowej powierzchni, która pochłonęła Elsteada.
— Co my zrobimy teraz? — rzekł jeden z marynarzy.
— Oddalimy się o parę mil, aby się nie znaleźć na jego drodze, gdy będzie wracał — odpowiedział towarzysz.
Okręt powoli ruszył na swe nowe stanowisko. Na pokładzie, wszyscy ci, którzy nie byli zajęci, stali i czujnie patrzyli na burzliwe miejsce, w którem kula zniknęła. Wątpliwem jest, czy w ciągu pół godziny choć jedno słowo ktoś powiedział, któreby nie odnosiło się do Elsteada. Grudniowe słońce było teraz wysoko na niebie, a gorąco bardzo silne.
— Myślę, że nie będzie mu tam bardzo ciepło — rzekł Weybridge. — Powiadają, że w pewnej znacznej głębokości, woda morska ma prawie zawsze temperaturę lodową.
— W jakiem miejscu wyjdzie kula z powrotem? — zapytał Stevens.
— Tam — odparł kapitan, dumny ze swej wszechwiedzy i wskazał palcem punkt na północo-wschodzie. — I to powróci niebawem. Jest już trzydzieści pięć minut.
— Ile potrzeba czasu, aby dosięgnąć dna oceanu? — pytał znowu Stevens.
— Przyjmując pięć mil głębokości — licząc, jakeśmy to zrobili — przyśpieszenie o dwie stopy na sekundę, potrzeba tam i z powrotem koło trzech czwartych minuty.
— A zatem już jest spóźniony — zauważył Weybridge.
— Ale nie bardzo — dodał kapitan. — Przypuszczam, że paru minut wymaga, by sznur się obwinął koło walca.
— Zapomniałem o tem — rzekł Weybridge, któremu to widocznie ulżyło.
Wówczas zaczęło się oczekiwanie. Powoli minuta przechodziła, a żadna kula nie wypłynęła z wody. Druga minuta nastąpiła, a nic nie naruszyło oliwnej powierzchni fal. Marynarze tłómaczyli sobie nawzajem ważność zwinięcia się sznura. Na masztach było pełno ludzi, uważnie zapatrzonych w powierzchnię.
— Wracaj, Elstead, wracaj! — krzyknął niecierpliwie jakiś marynarz o kosmatej piersi, a inni za nim powtórzyli, wołając, jakby szło o odsłonięcie kurtyny w teatrze.
Kapitan spojrzał na nich gniewnym wzrokiem.
— Naturalnie, o ile przyśpieszenie jest mniejsze niż na dwie stopy — rzekł — to on dłużej będzie siedział. Nie jesteśmy zupełnie pewni, czy to są ścisłe dane. Nie wierzę ślepo w rachunki.
Stevens milcząco przyznał mu słuszność. Nikt na pokładzie przez parę minut znów nie wymówił ani słowa. Wówczas zegarek Stevensa zadzwonił.
Gdy we dwadzieścia i jednę minutę później słońce sięgło do zenitu, jeszcze czekali na zjawienie się kuli, a żaden z obecnych nie śmiał choćby szepnąć, że wszelka nadzieja stracona. Weybridge pierwszy wygłosił tę pewność.
— Nigdy nie miałem zaufania do tych okienek — rzekł naraz do Stevensa.
— Wielki Boże! — zawołał Stevens. — Czybyś przypuszczał...
— Niewątpliwie — rzekł Weybridge, pozostawiając resztę domysłowi.
— Co do mnie, to nie bardzo wierzę w kombinacje tego rodzaju — zaznaczył kapitan sceptycznie — ja jeszcze nie straciłem nadziei.
O północy statek powoli krążył koło miejsca, w którem spadła kula. Biały promień ogniska elektrycznego snuł się i znikał naprzemian na powierzchni wód fosforycznych, a maleńkie gwiazdy skrzyły się na niebie.
— Jeżeli okno nie pękło — i jeżeli nie został zgnieciony — mówił Weybridge — to jego przeklęty los jest jeszcze gorszy, gdyż wtedy znaczyłoby, że zegar nie działa — i oto teraz jest on żywy — o pięć mil pod nami — tam — w zimnie i w mroku — na niby-kotwicy swej małej bańki stalowej, tam, gdzie nie sięga nigdy żaden promień światła i gdzie nigdy nie żyła żadna istota ludzka od czasu, gdy się zgromadziły wody. Siedzi tam bez jadła i napoju, głodny i spragniony, i w zgrozie pyta się, czy umrze z głodu, czy z braku powietrza? Którą śmiercią zginie? Przyrząd Myersa wyczerpie się niedługo, jak sądzę. Ile on czasu działać może?
— Do pioruna! — krzyknął. — Jakże małem jesteśmy stworzeniem! Co za zuchwałe djablęta! Co za otchłanie! Mile a mile wody... nic — tylko woda pod nami i dokoła nas — i to niebo! Otchłanie bezdenne!
Podniósł ramię do góry, a w tej samej chwili mała wstęga srebrna podniosła się w górę ku niebu, zwolniła nieco swój bieg, zatrzymała się i stała się nieruchomym punktem, jakgdyby nowa gwiazda zabłysła na niebie. Potem zaczęło to pędzić i wkrótce zginęło w refleksach gwiazd, oraz w bladej a mglistej fosforescencji morza.
Na ten widok Weybridge osłupiał i stał z ramieniem wyciągniętem i otwartemi ustami. Potem zamknął usta, potem znów je otworzył i w bezładnych gestach machał rękami, wreszcie się odwrócił i wołał:
— Elstead, hej!
I biegał to do pierwszego strażnika, to do Lindleja, a potem do ogniska elektrycznego.
— Widziałem go — wołał — z prawego boku, tam! Lampy jego świecą. Właśnie wypływa. Szukajcie go z tej strony. Zobaczymy go wnet na powierzchni.
Ale nie znaleźli go przed świtem. Nareszcie spostrzegli go i wydobyli, ale i wtedy nawet mało co go znów nie strącili w głąb! Pomost był przygotowany, a przy pomocy szalupy łańcuchy spięto z kulą. Gdy ją na brzeg wyciągnęli, odśrubowali otwór i jęli badać ciemność wewnętrzną, gdyż światło elektryczne oświetlało tylko wodę dokoła kuli, a wnętrze było ciemne.
Atmosfera w samej kuli była bardzo wysoka, a gutaperka, która otaczała brzegi okna, zmiękła zupełnie. Niecierpliwe ich pytania zostały bez odpowiedzi i żaden szmer ich nie doszedł. Elstead leżał bez życia, skurczony w głębi swej kabiny. Obecny przy tem lekarz okrętowy wszedł zaraz do środka i przy pomocy innych ludzi wyciągnął go na zewnątrz. Przez pewien czas nie mogli zdać sobie sprawy, czy Elstead jest żywy, czy umarły. Twarz jego, przy żółtawym blasku lamp, jaśniała transpiracją. Zaniesiono go do kajuty.
Nie umarł, jak o tem można się było rychło przekonać, lecz był w stanie absolutnego wycieńczenia nerwów, a nadto okrutnie skontuzjowany.
Kilka dni musiał leżeć w zupełnym spokoju. Po tygodniu zaledwie zdolny był opowiedzieć swoje doświadczenia.
Od pierwszych słów zapowiedział, że na nowo puści się w otchłanie.
— Kula wymaga ulepszeń — mówił, — aby ile można oswobodzić się od sznura. Sądziliście, że znajdę tylko muł i piaski tam na dnie. Śmieliście się z moich wypraw, a ja odkryłem nowy świat.
Opowiadał swą historję urywkami, bez porządku i prawie zawsze zaczynał od końca — tak, że niepodobna powtórzyć jego własnemi słowy. Ale to, co niżej podajemy, jest dokładną opowieścią jego wyprawy.


∗             ∗

Podróż jego zaczęła się strasznie. Zanim sznur całkowicie się rozsnuł, kula nieustannie się kołysała. Miał takie wrażenie, jakby był żabą w balonie, w który z zewnątrz biją rękami i nogami. Widział tylko drągi i niebo nad sobą i od czasu do czasu ludzi, którzy zgromadzili się na parapecie; nie był w stanie przewidzieć, z której strony kula runie w wodę. Chwilami wstawał, by chodzić i natychmiast rzucało go na wszystkie strony na poduszki. Inna forma pocisku byłaby może dogodniejsza, ale nie zniosłaby olbrzymiego ciśnienia głębi. Naraz kołysanie ustało, kula była w równowadze; gdy się podniósł, ujrzał dokoła siebie błękitno-zielone fale ze światłem słońca, przenikającego łagodnie z powierzchni i tysiące maleńkich istot, które zawrotnie leciały ku szybom, jakby spragnione światła. Potem, w miarę patrzenia, ciemność rosła do tego stopnia, że w końcu woda nad nim zdawała mu się ciemną, jak nieba nocne, choć w odcieniu zieleńszym, a pod nim — absolutnie czarna. Od czasu do czasu małe przezroczyste istotki o świetlnem skrzeniu — gromadziły się koło okien w lekkie zielonawe roje.
A wrażenie upadku! Przypominało ono nagłe opuszczenie się windy — z tą różnicą, że trwało znacznie dłużej; trzeba chwilę pomyśleć, by zrozumieć to wrażenie. Wtedy to dopiero Elstead poraz pierwszy zaczął żałować swej zuchwałej wyprawy. Z zupełnie nowego stanowiska widział szanse przeciw sobie. Pomyślał o tych olbrzymich rybach-piłach, które żyją w średniej głębi morza, o tych potwornych gatunkach olbrzymich polipów, które spotyka się czasem pół przetrawione w żołądkach złowionych rekinów, lub na powierzchni martwe, pół zjedzone i rozłożone.
Wyobrażał sobie, że jeden z tych potworów rzuci się na kulę i nie zechce jej wypuścić. A ruch zegarowy, czyż go wypróbował dostatecznie? Ale teraz, czyby chciał iść w dół czy do góry, to wszystko jedno.
Po pięćdziesięciu sekundach wszystko na zewnątrz było czarne jak noc, wyjąwszy tę niewielką przestrzeń, którą oświetlała lampa elektryczna, a w której od czasu do czasu ukazywały się ryby lub ułomki jakichś rzeczy, zapadających w głębie. Wszystko to znikało nazbyt prędko, by można było odróżnić, co to jest. Raz, zdawało mu się, że widział rekina. W tej chwili zaczęła się kula rozgrzewać od tarcia.
Widocznie sprawa ta niedostatecznie była skalkulowana. Pierwsza rzecz, nad którą się zastanowił, była, że oddychał. Potem usłyszał pod nogami rodzaj świstu, który ciągle rósł i widział tysiące banieczek, maleńkich banieczek, które wachlarzowato szły ku powierzchni. To para!
Pomacał okienko: szyba była gorąca. Natychmiast zapalił lampę elektryczną wewnątrz kabiny, spojrzał na zegar umieszczony należycie i przekonał się, że jego podróż trwa już dwie minuty. Przyszło mu do głowy, że okienko mogło pęknąć wskutek zetknięcia się temperatur, gdyż wiedział, że wody w wielkich głębiach są lodowate. Potem naraz zdało się, że dolna ściana kuli ciśnie mu nogi; wir banieczek się zmniejszył, a świst zwolna cichł. Kula lekko się chybotała. Okno nie pękło, nic się nie pogięło i wiedział teraz, że w każdym razie niebezpieczeństwo zatonięcia minęło.
Jeszcze minuta, a spocznie na dnie. Myślał w tej chwili — powiada — o Stevensie, o Weybridge’u i innych, którzy byli o pięć mil w górze nad nim, wyżej dla niego, niż jakiebądź chmury na niebie, myślał o nich, którzy tam powoli krążyli ze statkiem, chcąc przeniknąć głębie wody i pytali, jaki go też los spotka.
Zaczął patrzeć przez okno. Nie było już teraz baniek, a świst zupełnie ustał. Na zewnątrz panował głęboki mrok, czarności aksamitu, wyjąwszy promienia elektrycznego, który przenikał wodę i pokazywał jej kolor rzeczywisty szaro-żółtawy. Wówczas trzy rzeczy, jakby formy ogniste, płynęły w polu jego oka jedna za drugą.
Nie mógł rozróżnić, czy one były małe, czy wielkie i oddalone.
Każda z nich rysowała się w konturach błękitnawych, prawie tak jasnych, jak ognie łodzi rybackiej; ognie te zdawały się rozlewać wiele dymu i miały z każdej strony plamy tego światła, jakby strzelnice okrętowe. Fosforescencja ich zdawała się gasnąć; gdy wchodziły w linję promieni jego lampy, wtedy widział, że są to małe ryby jakiegoś dziwnego gatunku, o wielkich oczach, a których ciało i ogon nagle się urywały. Oczy ich były skierowane ku niemu — sądził, że szły za nim, pociągnięte światłem, bijącem z jego okien.
Wkrótce też przyłączyły się do nich inne w tym samym rodzaju. Posuwając się wciąż na dół, zauważył, że woda przybierała odcień bladawy i że drobne plamy światła iskrzyły się w jego świetle jak atomy promienia słońca. Wynikało to zapewne z obłoków iłu i gliny podmorskiej, które powstały skutkiem zetknięcia się kotwicy i ciężarków ołowianych z dnem morza.
Przez cały ten czas, gdy gwichty z ołowiu ciągnęły go na dno, otaczał go jakby biały tuman tak gęsty, że światło elektryczne zaledwie na parę stóp go przenikało. I kilka minut upłynęło, zanim kurzawa głębi opadła znowu na dół i wróciła do stanu spoczynku. Wówczas przy świetle lamp i chwilowej fosforescencji oddalonej ławicy ryb — mógł widzieć — pod niezmierzoną ciemnią wód górnych, falowatą powierzchnię mułu, barwy szarawo-białej, przerywanej tu i owdzie klombami lilji morskich, które niespokojnie poruszały zgłodniałemi mackami.
Trochę dalej widział wdzięczne, przezroczyste kontury grupy olbrzymich gąbek. Po gruncie rozrzucone były liczne pęki najeżone i płaskie, wspaniałej barwy czarnej i purpurowej; były to — jak sądził — zwierzokrzewy w rodzaju korali, a dalej małe potworki o oczach czerwonych lub bez ócz, jedne niby stonogi, drugie niby homary; pełzały one leniwie po wstędze światła elektrycznego i znowu znikały w ciemności, pozostawiając za sobą bruzdy iłu.
Naraz latająca masa małych rybek zawirowała i posunęła się ku niemu niby stado szpaków. Przeleciały nad nim jakby śnieg fosforyzujący i wtedy, poza niemi, ujrzał stworzenie większych rozmiarów, zbliżające się do kuli.
Z początku widział bardzo niewyraźnie postać o ruchach powolnych, zdala przypominającą chód człowieka. Potem istota owa weszła w granice promieni światła lampy elektrycznej. W chwili, gdy światło ją uderzyło, postać zamknęła oczy, olśniona: Elstead patrzał na nią zdumiony.
Było to dziwne zwierzę kręgowe. — Głowa jego ciemno-purpurowa, mniej więcej przypominała kameleona, ale czoło było tak wysokie i forma czaszki tak rozwinięta, jak u żadnego gada znanego. Równowaga pionowa jego twarzy nadawała mu niesłychane podobieństwo do człowieka. Oczy szerokie i wystające — na sposób oczu kameleona — wychodziły z orbit, a pod małemi nozdrzami były szerokie usta gadzinowe o wargach rogowych. Na miejscu uszu była para ogromnych skrzel, na zewnątrz których wiły się liczne nici barwy koralowej, niby skrzele bardzo młodych raj i młodych rekinów.
Ale to człowieczeństwo w twarzy nie było rysem najdziwniejszym tego stworzenia. Twór był dwunożny. Ciało jego prawie sferyczne — utrzymywało się w równowadze — niby na trójnogu, złożonym z dwóch kończyn, w rodzaju żabich i długiego grubego ogona, a jego kończyny górne, które zdawały się karykaturą rąk ludzkich, miały w sobie też coś z charakteru żab; trzymały długą włócznię z ostrzem miedzianem u góry. Kolor tego stworzenia był rozmaity: głowa, ręce i nogi — purpurowe, ale skóra zwisająca swobodnie koło jego ciała, jakby ubranie, była szaro-fosforyczna. Teraz ginęła w promieniach światła elektrycznego.
W końcu nieznany mieszkaniec otchłani mrugnął powieką i wytrzeszczył oczy, poczem, unosząc swobodną rękę ponad głowę, otworzył usta i na ludzki sposób wydał krzyk członkowany, który przeniknął stalową pokrywę i wewnętrzne wysłanie kuli.
Jakim sposobem krzyk może być wydany bez płuc, nad tem Elstead się nie zastanawiał i nie próbował tego wyjaśnić. Wówczas kreatura wyszła z promieni światła, wnikła w ciemność tajemniczą, co ją ze wszech stron otaczała i Elstead raczej odczuł niż widział, że wraca do niego. Pewny, że ją światło znęciło, przerwał prąd. W chwilę potem dały się słyszeć głuche uderzenia o stal — i kula się zakołysała.
Wówczas powtórnie i kilka razy dał się słyszeć krzyk.
I zdało się Elsteadowi, że zdala krzykowi odpowiada długie echo. Głuche uderzenia znowu słyszeć się dały i kula znów zaczęła się kołysać i zgrzytnęła w okolicy czopu, na którym sznur był owinięty. Wkrótce ujrzał, zdala jeszcze i niewyraźnie, inne postaci fosforyczne, niby-ludzkie, pośpiesznie ku niemu sunące.
Niewiedząc już co robi, macał ściany swego niestałego więzienia, aby znaleźć guzik zewnętrznej lampy elektrycznej i przypadkiem uderzył guzik lampki, oświetlającej wnętrze jego kabiny. Kula się potoczyła, został przewrócony. Słyszał jakby krzyki podziwu, a gdy się podniósł, ujrzał dwoje uważnych oczu, patrzących przez dolne okno i badających światło.
W tej samej chwili ręce zaczęły potężnie walić w pokrywę ze stali i słyszał — wrażenie dość straszne w jego położeniu — że walenia te uderzają właśnie w pokrywę metalową, ochraniającą ruch zegarowy. Na ten głos, naprawdę opanowała go zgroza; bo gdyby te dziwne istoty doszły do tego, żeby zatrzymać zegar, to jego wyzwolenie byłoby niemożliwe. Zaledwie o tem pomyślał, gdy poczuł, że kula się chybocze, a ściana zaczyna uciskać mu nogi.
Zgasił lampkę wewnętrzną i odnowił prąd reflektora zewnętrznego. Iłowate dno i niby-ludzkie twory zniknęły, a para ścigających się ryb przeleciała nagle koło okna.
Myślał, że te dziwne istoty przerwały sznur i że uniknął niebezpieczeństwa. Podnosił się coraz prędzej — potem zatrzymał się nagle ze wstrząśnieniem tak silnem, że się uderzył o dęte poduszki ścianek. W ciągu tej pół minuty był zbyt zdumiony, aby myśleć.
Wówczas poczuł, że kula obraca się powoli na swej osi, z rodzajem kołysania i zdało mu się, że posuwa się naprzód w wodzie po linji poziomej. Przycisnąwszy się do okna, zdołał własnym ciężarem wytworzyć równowagę i ku dnu pokierować tę część kuli; ale mógł widzieć tylko blade promieniowanie swego reflektora, który bezużytecznie uderzał w ciemności. Przyszło mu do głowy, że mógłby lepiej widzieć, gdyby zgasił lampę.
Pod tym względem miał słuszność. Po kilku chwilach aksamitny mrok zmienił się w rodzaj mgły prześwietlonej — i wtedy, w oddali, niewyraźne jak światło Zodjaku w wieczór letni, widział poruszające się w dole, pod nim, mnogie postacie fosforyczne. Zdało mu się, że te kreatury odwiązały kabel i ciągnęły go wzdłuż w głębi morza.
Wówczas poprzez falowanie płaszczyzny podmorskiej, niewyraźnej i dalekiej, ujrzał olbrzymi widnokrąg bladego światła, który się ciągnął z obu stron tak daleko, jak tylko pozwalało mu widzieć jego maleńkie okno. W stronę tego widnokręgu prowadzono go, jakby ciągnięto balon z pola do miasta. Zbliżał się powoli — i powoli niewyraźne promienienie zarysowywało się w formy określone.
Była już piąta godzina, gdy dostał się do tej sfery światła. I w tej chwili mógł już rozróżnić, co mu się ukazało; przypominało to ulice i domy, zgrupowane koło obszernego budynku bez dachu, który dość zabawnie wyglądał, niby opactwo w gruzach. Wszystko to rozciągało się pod nim jak mapa. Domy były to wszystko ogrodzenia bez dachu, a ich materjał, jak to zobaczył później, stanowiły kości fosforyzujące, co nadawało temu miejscu pozór jakiegoś bytu, zbudowanego z zatopionych promieni księżyca.
W niższych wydrążeniach roślinność włosowata rozwijała swe macki, a wielkie, smukłe, kruche gąbki występowały jak minarety błyszczące i jak lilje światła błonkowatego poza światłem ogólnem stolicy. W otwartych przestrzeniach mógł dostrzedz ruch wielki, jakby tłumu ludu, ale znajdował się zbyt wysoko, by odróżnić osoby, składające ten tłum. Wówczas powoli czuł się pociągnięty na dół i stopniowo szczegóły widowiska stały mu się oczywistsze. Zauważył, że szeregi mglistych budynków były rozgraniczone zapomocą linij punktowanych okrągłemi przedmiotami i ujrzał, że w wielu miejscach pod nim, w szerokich otwartych przestrzeniach, były formy podobne do skamieniałych szkieletów zatopionych okrętów.
Powoli i równo spływał w dół, a formy żywe stawały się świetniejsze, jaśniejsze, wyraźniejsze. Prowadzono go do wielkiego budynku, który zajmował środek miasta i od czasu do czasu mógł widzieć gromadę postaci, ciągnących jego sznur. Zdumiony był, zauważywszy, że szkielet jednego z okrętów, tworzący główny punkt placu był pokryty znaczną liczbą tych istot gestykulujących, które nań spoglądały. Potem ściany wielkiego budynku milcząco otoczyły go w koło i zakryły mu widok miasta.
Mury były z drzewa, stwardniałego od wody, z kabli żelaznych splecionych, ze sztab miedzianych i żelaznych, z kości i czaszek topielców. Czaszki biegły wzdłuż murów budynku w zygzakach, w linjach spiralnych i fantastycznych krzywych. W ich pustych orbitach — i na całej powierzchni murów igrały i ukrywały się tysiączne małe srebrne rybki.
Nagle uszy jego napełnił głuchy szmer, a potem hałas, jakby gwałtowny dźwięk rogów, po których nastąpiły jakieś fantastyczne wrzaski.
Kula wciąż się zagłębiała, przechodząc koło wielkich okien, ostro ściętych, poprzez które dostrzegał niewyraźnie setki tych dziwnych i widziadlanych kreatur. I nakoniec spoczął, jak mu się zdawało, na czemś, w rodzaju ołtarza w środku placu.
Teraz stanął na poziomie, który mu pozwolił dokładnie przyjrzeć się tym szczególnym mieszkańcom otchłani. Ku wielkiemu zdumieniu zobaczył, że czołem przed nim biją i na twarz padają wszyscy, prócz jednego; ten, jak się zdaje, był przystrojony szatą z łuski różnobarwnej, a na skroni nosił djadem promienisty; stał on wyprostowany, otwierając i zamykając naprzemian swe gadzinowe usta, jakby kierował kantykiem czcicieli.
Osobliwa myśl pobudziła Elsteada, że zapalił swą lampkę wewnętrzną tak, że stał się widzialny mieszkańcom otchłani, ale natomiast światło zaraz zasłoniło mu ich widok. Przy tej nagłej przemianie, zamiast hymnów, dała się słyszeć wrzawa jakby gniewnego potępienia, i Elstead, który wolał sam ich obserwować, przerwał prąd i zniknął im z oczu. Ale przez chwilę był zbyt oślepiony, by widzieć ich zachowanie się, a gdy znów mógł ich dostrzedz, wszyscy znowu klęczeli. Tak składali mu cześć bez przerwy i odpoczynku przez trzy godziny.
Elstead najszczegółowiej opisał to zdumiewające miasto i tych ludzi, którzy nigdy nie widzieli ani słońca, ani księżyca, ani gwiazd, żadnej roślinności zielonej, ani żadnej kreatury oddychającej, którzy zupełnie nie znają ognia i nie znają innego światła nad fosforescencję żywych organizmów.
Jakkolwiek zadziwiającą jest ta historja, jednak bardziej zadziwiającem jest to, że znaleźli się uczeni tak znakomici, jak Adams i Jenkins, którzy nie widzą w niej nic nieprawdopodobnego. Zapewniali mię oni, że żadna zasada logiczna nie sprzeciwia się temu, aby istoty kręgowe, inteligentne, oddychające wodą, nawykłe do temperatury nizkiej, przy ogromnem ciśnieniu, obdarzone budową tak ciężką, że nie mogą pływać, ani żywe ani umarłe, aby takie istoty nie mogły żyć na łonie głębi morskiej, nieznane nam zupełnie, a tak jak my pochodzące od wielkiego Teriomorfa okresu Ziemi Czerwonej.
One jednak muszą nas znać jako istoty osobliwe, meteoryczne, nawykłe do spadania w dół, skazane na przypadkową śmierć w tajemniczych mrokach płynnego nieba, i nietylko nas samych, ale nasze okręty, nasze metale, nasze przyrządy, które jak deszcz spadają ciągle w ich noc. Niekiedy przedmioty zepchnięte w dół, może ich uderzają, sprowadzają ich śmierć, niby sąd jakiejś niewidzialnej potęgi wyższej, a niekiedy znów otrzymują rzeczy nieocenionej rzadkości i użyteczności, albo też formy budzące myśl, marzenie i natchnienie.
Można zrozumieć do pewnego stopnia zachowanie się ich wobec zjawiska człowieka żywego, jeżeli pomyślimy, coby uczynił naród barbarzyński wobec istoty świetlanej i zdobnej aureolą, a któraby nagle zeszła na nasze niebo.
Elstead zapewne nieraz dopełniał swe opowiadanie oficerom Ptarmigana — i każdy szczegół swego nadzwyczajnego pobytu w otchłani przez dwanaście godzin.
Musimy, niestety, zbierać rozpierzchłe ułamki tej historji podług wspomnień i opowiadań komendanta Simmonsa, Weybridge’a, Stevensa, Lindleja i innych. Możemy sobie niedokładnie, w urywkowych obrazach wyobrazić olbrzymi, żałobny budynek ludo-jaszczurów klęczących i śpiewających, z ponurą głową kameleona, z ich rodzajem ubrania słabo świetlanego; z drugiej strony był Elstead, który znów zapalił swą lampę wewnętrzną i starał się im napróżno wytłómaczyć, że należy odpiąć sznur, utrzymujący kulę. Zwolna — zwolna przechodziły minuty, i Elstead, patrząc na swój zegarek, z przerażeniem widział, że tlenu zostało mu już tylko na cztery godziny. Ale hymny na jego cześć śpiewano dalej, nielitościwie, tak, jakby to był psalm żałobny nad jego blizką śmiercią.
Nie zrozumiał nigdy, w jaki sposób został wyzwolony, ale sądząc z końca sznura, który pozostał przytwierdzony do kuli, musiał on się przeciąć skutkiem ciągłego tarcia o listwę owego ołtarza. Nagle kula się potoczyła i on skoczył poza zakres ich świata, jak stworzenie eteryczne, owinięte próżnią, przelatywałoby naszą atmosferę, aby wrócić do rodzimego eteru.
Zapewne zniknął im z oczu jak bańka wodoru ulatuje w powietrze. I musiało im się to wydać dziwnem wniebowzięciem.
Kula unosiła się do góry z szybkością znacznie większą niż schodziła, gdy jej ciężyły ołowianki. Rozgrzała się ogromnie. Szła w górę, oknami ku powierzchni morza i Elstead przypomina sobie strumienie baniek wodnych, pieniących się przy szybie. Co chwila oczekiwał, że szkło pęknie na drobne kawałki.
Naraz coś, jakby olbrzymie koło, zaczęło mu wirować w głowie, kabina zaczęła się kręcić koło niego i stracił przytomność. Potem jego wspomnienia się przerywają aż do chwili, gdy się znalazł na okręcie i usłyszał głos doktora.


Taka jest treść nadzwyczajnej historji, którą Elstead opowiedział urywkowo oficerom Ptarmigana. Obiecał on później uwiecznić pismem swą opowieść, ale umysł jego był teraz zajęty głównie ulepszeniami przyrządu, które były wykonane w Rio.

Pozostaje nam tylko dodać, że 2-go lutego 1896 r., poraz drugi spuścił się w otchłań Oceanu, poczyniwszy meljoracje wskazane pierwszem doświadczeniem. Nigdy zapewne nie będziemy wiedzieli, co się z nim stało. Nie powrócił. Ptarmigan krążył koło miejsca jego zestąpienia w głębie i szukał go napróżno przez trzynaście dni. Potem wrócił do Rio.
Tak stoi sprawa, jak dotąd. Ale jest mało prawdopodobnem, czy ktokolwiek się znajdzie, by podjąć nową próbę i sprawdzić tę dziwną historję o miastach i narodach podotchłannych, których istnienia nikt nie przypuszczał.




JABŁKO.

— Muszę się tego pozbyć — rzekł człowiek, siedzący w kącie przedziału kolei żelaznej, przerywając nagle milczenie.
Pan Hincliff podniósł głowę, nie dobrze rozumiejąc o co idzie. Dotychczas był pogrążony w kontemplacji swego płaszcza studenckiego, który związany rzemieniem, leżał z boku walizy, a był to znak zewnętrzny jego świeżo uzyskanej pozycji pedagogicznej; rozkoszował się w myśli tym płaszczem i przewidywał miłe wrażenia z jego powodu. Gdyż p. Hincliff świeżo zapisał się do uniwersytetu londyńskiego i jechał właśnie, by objąć posadę podnauczyciela w szkole przygotowawczej w Holmwood. Stanowisko godne zazdrości! Ze zdumieniem spojrzał na towarzysza podróży w drugim kącie przedziału.
— Dlaczegoby mu nie dać? — mówił do siebie tamten.
Był to człowiek wysokiego wzrostu, o cerze matowej i opalonej. Nerwowo złożył na krzyż ręce na piersi, a nogi położył na przeciwnej ławeczce. Zaczął kręcić swe czarne bardzo długie wąsy, oczy utkwiwszy w koniec butów.
— Dlaczegoby nie? — powtórzył raz jeszcze.
Pan Hincliff zakaszlał.
Towarzysz podróży podniósł swe oczy przenikliwe i przez minutę może przyglądał się posępnie sąsiadowi.
— Tak — mówił powoli — dlaczego nie?
— Nie rozumiem pana — rzekł p. Hincliff, raz jeszcze zakaszlawszy.
— Nie rozumie mnie pan — mechanicznie powtórzył obcy, a jego dziwne oczy błądziły od Hincliffa do walizy, na której zwieszał się ostentacyjnie płaszcz, i znów wracały do twarzy młodzieńca, świeżym wąsikiem omszonej.
— Słowa pańskie są tak niepowiązane, uważa pan — tłómaczył się pan Hincliff.
— Dlaczego nie? — rzekł tamten, idąc za swoją myślą. — Pan jest studentem? — zapytał, zwracając się do Hincliffa.
— Jestem studentem uniwersytetu w Londynie, przez korespondencję — odrzekł współtowarzysz z nieukrywaną dumą i nerwowym ruchem podnosząc rękę do krawata.
— W pogoni za wiedzą — rzekł obcy pan.
I naraz opuścił nogi z ławeczki, położył pięść na kolanie i patrzał się na Hincliffa, jakgdyby nigdy w życiu nie widział jeszcze studenta.
— Dobrze! — powiedział i wyciągnął palec wskazujący.
Potem się podniósł i z siatki wyjął torbę skórzaną, którą otworzył. Nie mówiąc ani słowa, wyjął z niej przedmiot okrągły, obwinięty srebrnym papierem, który; zaczął starannie rozwijać. Zbliżył ten przedmiot do Hincliffa. Był to owoc, niewielkiej miary, żółto-złoty, nader miły w dotyku.
Hincliff na chwilę otworzył usta i oczy. Nie próbował wziąć owocu do ręki, choćby mu to nawet i proponowano.
— Jest to — mówił fantastyczny podróżnik, powoli, sylabizując — jest to jabłko z Drzewa Wiedzy... Spójrz pan: małe, świecące, cudowne... Wiedzy!.. I właśnie chcę je panu dać.
Umysł Hincliffa miał jedno mgnienie ciężkiego wysiłku; potem oczywiste wyjaśnienie: warjat! przeszło mu przez głowę i wytłómaczyło sytuację; warjat wesołego humoru. Pochylił nieco głowę.
— Jabłko z Drzewa Wiedzy? hę! — rzekł, oglądając owoc, przybrawszy minę żywego zajęcia, a potem patrzał na swego sąsiada. Ale czemu nie zje go pan sam? A zresztą, jakiemi drogami jabłko to dostało się do pana?
— Owoc ten nigdy nie więdnie. Mam go już trzy miesiące i jest zawsze błyszczący, gładki, dojrzały i pożądany, jak pan widzi.
Położył rękę na kolanie i marzącem okiem spoglądał na jabłko; potem nanowo zaczął je obwijać w srebrne papiery, jakby zmienił swój zamiar dania go studentowi.
— Ale jakże pan dostał to jabłko? — zapytał Hincliff, który posiadał zmysł argumentacji — i skąd pan wie, że to jest owoc z tego Drzewa?
— Kupiłem ten owoc — rzekł starzec — trzy miesiące temu, za czarkę wody i kawałek chleba. Człowiek, który mi ustąpił, ponieważ moje starania uratowały mu życie — był Ormianinem. Armenja! ta kraina cudowna! pierwsza ze wszystkich krain! kraina, w której Arka Noego została do dziś pogrzebiona w lodowcach Araratu. Człowiek ten, mówię, uciekał wraz z innymi przed bandą Kurdów, którzy ich napadli, i dostał się w puszczyzny górskie, w miejsca, których nikt na świecie nie zna. Uchodząc przed pościgiem, znaleźli się na wysokiej kolebie śród szczytów górskich. Rosła tam trawa zielona, której listki były jak ostrza i cięły nielitościwie tych, coby się ośmielili przestąpić ich granicę.
Kurdowie byli tuż za uciekającymi, którzy nie mieli teraz innej drogi wybawienia, jak rzucić się w tę trawę — a co najgorsza, że ścieżki wyrobione przez nich za cenę krwi — służyły Kurdom jako linja pościgu. Wszyscy zbiegowie zostali zabici, wyjąwszy tego Ormianina, oraz drugiego. Słyszał on krzyki i jęki swych towarzyszów i szelesty traw, poruszanych przez Kurdów, lecz nie widział nic, bo trawa była tu niemal wzrostu człowieka. Słyszał wołania i błagania, a gdy się w końcu zatrzymał, wszystko dokoła było pogrążone w milczeniu.
Szedł dalej przed siebie, nie wiedząc już co robi, obdarty i pokrwawiony, aż przybył do skalnego muru nad przepaścią, skąd zobaczył poza sobą trawy płonące pożarem i dymy, które jak zasłona, stanęły między nim a wrogami.
Starzec zamilkł na chwilę.
— Tak, — powiedział Hincliff — a cóż potem?
— Był więc sam, raniony i posiekany przez ostre noże trawy, śród urwisk rozżarzonych od promieni słońca i dymów pożaru, który szedł ku niemu. Nie miał odwagi tu zostać. Nie szło mu o śmierć, lecz o męczarnie... W dali, po przez dym, słyszał wołanie i skargi. To kobiety jakieś krzyczały. Zaczął więc iść w górę po skałach, gdzie rosły krzaki o suchych gałęziach, które jak ciernie wysuwały się z pomiędzy liści; tam ukrył się w rodzaju pieczary. Znalazł tu swego towarzysza, pasterza, który także uniknął rzezi.
Uważając chłód, głód i pragnienie za drobną rzecz wobec okrucieństwa Kurdów, obydwaj wdzierali się na wysoczyzny, śród lodów a śniegów. Błądzili trzy dni. Na trzeci dzień mieli widzenie. Przypuszczam, że ludzie wygłodniali często miewają widzenia, ale wskutek tego zyskaliśmy ten owoc.
Podniósł trzymane w ręku jabłko w srebrnym papierze.
— Słyszałem tę opowieść z ust innych górali, którzy znali tę legendę. Było to wieczorem, w godzinie, gdy liczba gwiazd się powiększa. Schodzili po pochyłości gładkich skał, prowadzących do ogromnej posępnej doliny, w której rosły dziwnie pogięte drzewa, a z drzew zwisały małe kule błyszczące jak robaczki świętojańskie, dziwne światła, okrągłe i żółte. Nagle dolina zapromieniała w wielkiej dali: złoty ogromny płomień powoli zbliżał się ku nim, skutkiem czego karłowate drzewa zdawały się teraz czarne jak noc, rzucając na pochyłości — kontury przedmiotów, złote refleksy od owoców.
Na to widzenie, obaj ludzie, znając legendy górskie, pojęli, że widzą Eden i padli twarzą na ziemię, jak ludzie ugodzeni śmiercią.
Gdy ośmielili się podnieść oczy, dolina była znów w ciemności, a potem światło znów się ukazało i szło ku nim, przezroczyste jak bursztyn... Na ten widok pasterz skoczył i z wielkim krzykiem pędzić począł co siły ku temu światłu; drugi był zbyt przerażony, by iść za nim. Stał osłupiały, i patrzał na towarzysza, który biegł ku temu ruchomemu blaskowi.
Zaledwie pasterz zaczął swój bieg, gdy słyszeć się dał jakby huk piorunu, uderzenia skrzydeł niewidzialnych nad doliną. Stanął i ogarnęło go niewymowne przerażenie.
Opowiadając mi tę historję, biedny człowiek, który mi dał owoc, jeszcze bojaźliwie spoglądał dokoła siebie, jakby chcąc się ratować.
Schodząc po pochyłości z najwyższym pośpiechem, śród wrzawy huczącej po za nim, uderzył o jedno z drzew karłowatych, i dojrzały owoc spadł mu do ręki: ten! Natychmiast go otoczył szelest skrzydeł i odgłos piorunów. — Padł i zemdlał, a gdy wrócił do zmysłów, znajdował się pośród ruin dymnych i poczerniałych swego sioła, gdzie ja właśnie w towarzystwie kilku innych osób opatrywałem rannych. Widzenie!?... Ależ jeszcze miał w ręku złoty owoc z drzewa.
Byli tam i inni ludzie, którzy znali legendę i wiedzieli, czem jest ten dziwny owoc.
Podróżny zamilkł.
— Oto ten owoc — rzekł po chwili milczenia.
Była to historja zbyt osobliwa, by ją opowiadać w przedziale trzeciej klasy na malej linji drogi żelaznej w Surrey. Możnaby powiedzieć, że tu rzeczywistość była tylko osłoną dla fantasmagorji, a tu fantastyczność była dość widoczna.
— Naprawdę?... Było to wszystko, co mógł powiedzieć p. Hincliff.
— Legenda — zaczął znów podróżny — opowiada, że te kępy drzew karłowatych, rosnących dokoła Ogrodu, pochodzą od jabłka, które Adam trzymał w ręku, gdy wraz z Ewą został wygnany z Raju. Czuł coś w ręku, ujrzał jabłko na pół zjedzone i rozgniewany rzucił je daleko. Tam, od owej chwili, rosną te drzewa, w tej dolinie rozpacznej, otoczonej śniegiem wieczystym, u której wejścia miecze ogniste stoją na straży aż do dnia sądu ostatecznego.
— Myślałem — rzekł p. Hincliff — że te historje to poprostu... bajki, parabole raczej... Pan mówi, że tam w Armenji...
Towarzysz odpowiedział na niedokończone pytanie podniesieniem owocu.
— Ale pan niema żadnej pewności — rzekł Hincliff — że to jest owoc z Drzewa Wiedzy... Człowiek mógł mieć... rodzaj mirażu, dajmy na to, złudzenia, przypuśćmy...
— Obejrzyj pan.
Była to istotnie kula o dziwnej postaci, właściwie nie jabłko, jak to łatwo mógł pojąć p. Hincliff, ale owoc barwy złocistej, osobliwie błyszczący, jakby samo światło stanowiło część jego substancji. Patrząc na owoc, wyobrażał sobie osamotnioną dolinę, miecze ogniste na straży i wszystkie dziwne szczegóły usłyszanej historji. Mocno przetarł sobie oczy.
— Ale — zaczął.
— Taki pozostał on świeży i gładki przez trzy miesiące, nawet dłużej, i dotąd się nie popsuł, nie uwiądł, nie wysechł...
— Ale... pan.... pan sam... czy pan rzeczywiście wierzy, że...
— To Owoc Zakazany.
Ani słowa wątpienia być nie mogło co do szczerości tonu i doskonałej trzeźwości umysłu tego człowieka.
— Owoc Wiadomości — dodał.
— Dobrze, przypuśćmy — rzekł p. Hincliff po chwili, z oczami wciąż utkwionemi w owoc — ale ostatecznie nie jest to mój rodzaj wiadomości, ani rodzaj nauki, którą mam nabywać; zresztą, Adam i Ewa już jedli ten owoc.
— Jesteśmy dziedzice ich grzechu, ale nie ich wiedzy — odparł obcy. — Gdybyśmy go skosztowali teraz, wszystkoby na nowo stało się nam jasne i przezroczyste. Widzielibyśmy istotę rzeczy, rozumielibyśmy najtajemniejsze znaczenia...
— Czemuż więc pan go nie je? — zapytał naraz Hincliff ożywiony.
— W tym właśnie celu go wziąłem — rzekł podróżny. — Człowiek jest istotą upadłą. Tylko jeść owoc znowu, możnaby... z trudem.
— Wiedza to potęga! — rzekł Hincliff.
— Ale czy to szczęście? Starszy jestem niż pan, przynajmniej trzy razy. Nieraz trzymałem to w ręku i za każdym razem zbrakło mi odwagi na myśl o tej wszechwiedzy... o tem przerażającem jasnowidzeniu... Wyobraź pan sobie, że cały świat stanie ci się nielitościwie jasny.
— To, jak myślę, byłoby w gruncie bardzo korzystne — zapewniał Hincliff.
— Przypuść pan, że przenikałbyś serce i umysł tych, którzy cię otaczają... najtajniejsze zakątki... ludzi, których kochasz... miłość, na której ci zależy.
— Łatwo możnaby zauważyć komedję — rzekł Hincliff, wielce uderzony tą myślą.
— I co gorsza... znać samego siebie, obnażyć się ze wszystkich najserdeczniejszych złudzeń... widzieć natomiast samego siebie bezwzględnie, wszystkie pożądania i słabości, jako przeszkody działania, bez najmniejszej pobłażliwości...
— Ale to byłoby doskonałe! Poznaj samego siebie... Czy pan pamięta?
— Jesteś pan młody!
— Jeżeli pan sam nie chce zjeść tego jabłka, i jeżeli ono jest panu ciężarem, czemu go pan poprostu nie wyrzuci gdziebądź!
— To jeszcze zapewne pan mnie nie zrozumie. Co do mnie, to pytam, jak możnaby wyrzucić rzecz tak cudowną, tak promienistą! Skoro ją masz, toś związany. Ale z drugiej strony: dać ją! Dać ją komuś, coby płonął pragnieniem wiedzy, coby się nie uląkł samej myśli tego strasznego jasnowidzenia...
— Zresztą — dodał zamyślony Hincliff — to może jaki owoc jadowity...
W tej chwili oko jego spostrzegło przez okno wagonu jakiś przedmiot nieruchomy, krawędź białej tablicy z czarnemi literami: MWOOD. Na ten widok zadrżał.
— Do licha! — krzyknął — Holmwood.
Rzeczywistość nagle rozpędziła obrazy mistyczne, w których się pogrążył. Otworzył drzwiczki, trzymając w ręku walizę. Już zawiadowca stacji dawał znak odjazdu. Hincliff skoczył na platformę.
— Masz! — zabrzmiał jakiś głos poza nim.
Zobaczył posępne, błyszczące oczy podróżnika, a złoty, aksamitny, kuszący owoc był w jego ręku.
Pan Hinchff wziął automatycznie jabłko, a pociąg ruszył.
— Nie! — zawołał obcy, czyniąc gest, jakby chciał je odebrać.
— Uwaga! — krzyknął urzędnik, pośpiesznie zamykając drzwiczki.
Podróżny wystawił głowę i ręce przez okienko i krzyczał coś do Hincliffa, czego ten nie rozumiał. Potem cień mostu go zakrył — i w mgnieniu oka pociąg zniknął.
Hincliff, ogłuszony, stał z cudownem jabłkiem w ręku i patrzał na ostatni wagon, znikający na skręcie drogi. Przez chwilę umysł jego był jak pomieszany; poczem zdał sobie sprawę, że dwie lub trzy osoby badają go ciekawie. Czyż nie był on nowym nauczycielem szkoły przygotowawczej, rozpoczynającym swą służbę.
Przyszło mu do głowy, że złoty owoc mógł się im wydawać pomarańczą, którą sam sobie kupił pan profesor, jako naiwny prezent. Zarumienił się na tę myśl i włożył owoc do kieszeni marynarki, z czego powstało śmieszne zgarbienie ubrania. Ale nie było sposobu zrobić inaczej; zwrócił się do obserwujących go ludzi, starając się przytem śmiesznie ukryć swe zakłopotanie. Wywiedział się, jaka droga prowadzi do szkoły przygotowawczej i jakim sposobem przenieść walizę i dwa kuferki żelazem okute, stojące na platformie. Ach, co za nuda, zajmować się temi trywjalnemi szczegółami!
Przewiozą mu bagaże na dwukolnym wózku za dziesięć pensów, on zaś może iść za niemi pieszo. Zdało mu się, że w oczach mówiących spostrzega jakiś rodzaj ironji. Czuł jakby zmieszanie na myśl o swoim wyglądzie.
Ton szczerości jego towarzysza podróży i magiczny urok jego opowiadania, na chwilę odwróciły bieg myśli Hincliffa. Wszystko to, niby mgła, stanęło przed nim, zasłaniając sprawy bezpośrednie.
Płomienie, błądzące tu i owdzie!
Troska o swe nowe stanowisko i o wrażenie jakie sprawi na Holmwoodczykach wogóle, a na szkole w szczególności — całkowicie teraz nad nim zapanowały i rozpogodziły atmosferę jego ducha, zanim jeszcze opuścił dworzec. Ale rzecz nadzwyczajna, jak żenującem dla młodzieńca rozsądnego i przystrojonego świątecznie jest mieć przy sobie owoc miękki w dotyku, delikatnie złocony, liczący zaledwie trzy cale średnicy, ale który w kieszeni jego czarnej marynarki tworzył nieznośny garb, zupełnie psując linję ubrania.
Idąc, spotkał jakąś starszą damę w czarnem ubraniu, która natychmiast rzuciła okiem na jego kieszeń wystającą. W lewej ręce, urękawiczonej, trzymał drugą rękawiczkę, a w prawej laskę, tak, że choćby chciał, nie mógł nosić jabłka ostentacyjnie. W pewnem miejscu, gdzie droga zdawała się odpowiednio pusta, wyciągnął z kieszeni tłoczący go przedmiot i starał się go włożyć pod kapelusz. Owoc był właśnie nieco za wielki i kapelusz zabawnie tańczył mu na głowie; — w chwili, gdy wyjmował jabłko, jakiś chłopiec rzeźniczy skręcał wozem na drodze.
— Do licha! — zawołał Hincliff. — Zjem go z miejsca, i naraz zdobędę wszechwiedzę; ale tak głupio będzie wchodzić do miasta, ssąc owoc soczysty, gdyż niewątpliwie jestto owoc soczysty. Gdyby który z jego uczniów przechodził, jakież niebezpieczeństwo dla jego powagi, jeżeli go zobaczy w takiej postawie. Albo też sok mógłby oblać mu twarz i splamić mankiety. Albo też może to być sok kwaśny, siły takiej, jak np. sok cytrynowy, a któryby zmienił kolor jego spodni.
Potem, na skręcie oblanej słońcem drogi, ujrzał dwie ładne dziewczyny. Szły powoli do miasta, gawędząc; w każdej chwili mogły się odwrócić i ujrzeć za sobą młodzieńca o czerwonej twarzy, trzymającego w ręku żółty pomidor świecący! Napewno wybuchnęłyby śmiechem.
— Dość tego! — zawołał Hincliff i rzucił kłopotliwy przedmiot po za mur ceglany ogrodu, spotkanego po drodze.
W chwili, gdy jabłko zniknęło, czuł wobec tej straty niewyraźny żal, trwający parę sekund. Poczem swobodnie wziął znów laskę i rękawiczkę i ruszył w drogę, wyprostowany i zadowolony, śpiesząc, by przegonić dziewczyny.
Ale w ciemnościach nocy p. Hincliff miał sen. Widział dolinę, miecze ogniste, drzewa karłowate i wiedział, że to był rzeczywiście Owoc z Drzewa Wiedzy, który on tak nierozważnie rzucił za płot — i obudził się bardzo nieszczęśliwy.
Rankiem żal jego zniknął, ale później zaczął go męczyć na nowo, nigdy jednak wówczas, gdy był bardzo zadowolony lub bardzo zajęty.
Nakoniec w pewną noc księżycową, koło jedenastej, gdy cały Holmwood spał, żal jego się odnowił z siłą zdwojoną, a wraz z nim narodziła się pokusa szukania przygód. Wyślizgnął się z domu, i przez milczące miasto pobiegł w stronę dworca kolei żelaznej. Tam przedostał się przez mur ogrodu, do którego owoc swój rzucił, ale nie mógł nic znaleźć śród wilgotnej trawy, mietlicy i dzikiej sałaty...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Antoni Lange.