Potworna matka/Część czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ CZWARTA.

KARA.
I.

W stanie Lucyana Goberta nie nastąpiła żadna zmiana na lepsze.
Zapaleniem mózgu trwało w swej sile, gorączka, zamiast ustępować, wzmagała się ciągle.
Otoczony był nadal najtroskliwszą opieką. Joasia z całym zaparciem spędzała dnie i noce u łoża nieszczęśliwego.
Jej dobre, kochające serce nie przewidywało straszliwego niebezpieczeństwa, jakie nad jej głową zawisło. Skąd mogła wiedzieć, że na jej młode życie czyha płatny zbir, najęty przez brnącą w przestępstwach kobietę.
A zamiar łotra zdawał się być bliski urzeczywistnienia.
Po otrzymaniu połowy sumy obiecanej przez Garbuskę, przede wszystkim udał się do Petit-Bry, aby wybadać teren.
Trafił na chwilę, kiedy przyjmowano robotników dla przeprowadzenia prac nawadniających około Pałacyku Wróżek. Robota, mimo choroby Lucjana, ani na chwilę nie została przerwana.
Tristan, dzięki swemu sprytowi, zdołał się wkręcić do roboty i od dwóch dni już pracując niby bardzo pilnie, starał się, aby nic nie uszło przed jego wzrokiem.
Widział Joannę w oknie, widział potem, jak zeszła, by zaczerpnąć wody. Zauważył jednak, że dziś drzwi zamknięte były na klucz i Joanna po dwakroć obróciła kluczem w zamku.
— Oho! zamykają się teraz — pomyślał.
Joanna jednak do wieczora już nie ukazała się w parku.
O siódmej robotnicy złożyli narzędzia pracy w szopie i poszli do oberży na kolację.
Tristan, zobaczywszy trochę słomy w kącie, postanowił wrócić tu i noc przepędzić.
Po sutej kolacji, trwającej do dziewiątej godziny, Tristan powrócił do szopy, zdjął buty, obuł cichostępy i poszedł pod samą willę, na miejsce, gdzie wczoraj szpiegował Joannę.
Na pierwszym piętrze okna pokoju Joanny oświecone były i otwarte.
— Z pomocą drabinki, mógłbym się doskonale tam dostać — mruczał.
Naraz w oknie ukazała się córka Piotra Bertinot z Martą; za chwilę znikły, a potem bandyta usłyszał otwierające się drzwi do ogrodu i obydwie panienki wyszły i usiadły na ławce nieopodal domu.
— Do kroćset diabłów — myślał zbójca — gdyby była sama... co za pyszna sposobność!
Dziewczęta rozmawiały. Tristan pochylił się i słuchał.
— Czy znalazłaś jaki sposób porozumienia się z naszą biedną Helenką? — mówiła Marta.
— Mam jeden, lecz bardzo niebezpieczny... Panna Helena uciekając z domu matki do pani Gobert, przez zapomnienie zabrała klucz od mieszkania... Ja posiadam ten klucz... chociaż panna Helena prosiła mnie abym go jakimkolwiek sposobem matce oddała...
— Mogłabyś go użyć i zobaczyć się z Helenką, jeżeli, jak mówisz, pilnują jej i nie pozwalają wyjść z domu...
— Jestem tego pewną.
— Może zamek zmienili.
— Nie przypuszczam; panna Helena nie powiedziała matce, że mnie go powierzyła, tylko że go zgubiła, a w takim razie pewnie drugi klucz dorobili.
— A więc idź do Heleny...
— A jak ją nie samą zastanę, a przy tym, czy mogę opuścić pana Lucyana?
— Joasiu kochana, nie można dłużej zwlekać, a jak jej znów przyjdzie myśl samobójstwa do głowy? Skoro dowie się, że Lucyan żyje, prędzej zgodzi się na swój los okrutny, a przytem doktór znalazł Lucyana trochę lepiej.
Joasia zamyśliła się, a potem zaczęła mówić:
— Zdaje mi się, że mam sposób... Znam kogoś, komu mogę powierzyć tajemnicę Heleny, który pójdzie do niej i sprowadzi ją do pana Lucyana... trzeba tylko, ażebym dziś do niego napisała.
— Czy mogę wiedzieć, kto to jest? — zapytała Marta.
— O! wybacz mi pani, że ci tego nie wyjawię, lecz bądź pewna, nie dla braku zaufania... a tylko dla dobra panny Heleny i pana Lucyana tak muszę działać...
— Nie pytam cię o nic, droga Joasiu, ufam ci najzupełniej...
— O! dziękuję pani!
Po chwili Joanna mówiła:
— Wszak można wieczorem wyjść przez rozwalony mur parku?
— Nie wiem... Lecz czemu pytasz?
Joanna nie zdążyła odpowiedzieć, w oknie bowiem stanęła służąca, wołając:
— Panno Joanno! chodź prędzej... chory dostał maligny!..
Dziewczęta zerwały się i pobiegły; drzwi willi zamknęły się za nimi.
— Niech djabli porwą tę pokojówkę — mruknął Tristan wściekły — gdyby nie ona, dowiedział bym się był, co zrobi miła Joasia!.. Co prawda, nie trudno to odgadnąć... rozwalony mur w parku... a tożby dziecko zrozumiało. Zaniesie biedactwo list do swojego znajomego, żeby poszedł do młodej pani Rivet... Poczekaj kochanie, nim dojdziesz do muru, spotkasz na drodze niespodziankę!.. Przyszłej nocy dobrze będę pilnował... Sam djabeł mi pomaga... Skoro przyniosą Joannę zamordowaną, panna de Roncerny złoży to na karb tajemniczego nieznajomego!.. Tym gorzej dla niego... A teraz mogę sobie chrapnąć...
Mówiąc to, poszedł do szopy i cisnął się na słomę.
Lucyan rzeczywiście miał znów napad gorączki. Nieszczęśliwy młodzieniec widział ciągle przed oczami grób matki i Helenę, umierającą na tym grobie. Przywoływał je nieustannie głosem rozdzierającym, Joanna tylko była w stanie go uspokoić. I teraz dała mu kropli uspokajających, odprawiła służącę i usiadła przy chorym na całą noc z książką.
Lucyan spał spokojnie, nad ranem dozorczyni zastąpiła Joasię, która poszła odpocząć trochę.
O szóstej Tristan już pracował wraz z robotnikami około willi.
O godzinie siódmej ujrzał Joasię, wychodzącą w stronę wsi.
— Zaniosła list na pocztę, z zaproszeniem na schadzkę — myślał Tristan — pięć dni zyskanych... pięć biletów bankowych doda mi zacna damulka...
Joanna powróciła niebawem i zajęła swoje miejsce przy łóżku Lucyana.
Doktór o zwykłej porze odwiedził chorego. Znalazł polepszenie i oświadczył, że, jeżeli nie będzie przez jakie sześć dni komplikacji, to Lucyan wyjdzie z niebezpieczeństwa.
Dzień upłynął bez zmian żadnych.
Tristan, po skończonej robocie i posiłku w oberży, powrócił do szopy i udawał śpiącego, lecz nie długo, wymknął się cichaczem i z nożem otwartym w ręku, zaczaił się po za drzewem w bliskości willi.
Około dziesiątej usłyszał, że zamykają drzwi na klucz.
— To pewno na jutro dopiero będzie — pomyślał — niema co czekać...
Wykręcił się na pięcie i poszedł spać do szopy.
Nazajutrz była sobota, dzień wypłaty.
Od rana już gromadziły się chmury na horyzoncie, pod wieczór wiatr zmienił kierunek i zwiastował burzę.
— Doskonale — mówił Tristan — deszcz nas trochę ochłodzi.
Po wypłacie robotnicy poszli do oberży na pohulankę; Tristan, tłomacząc się bólem głowy, nie dotrzymał im towarzystwa.
Tymczasem niebo zasnuło się czarnymi chmurami, w oddali grzmot huczał.
— Psi czas — myślał Tristan — wracając do parku i zmierzając wprost pod okno oświecone pokoju Joasi — gdyby tylko wyszła!
Na tle firanki ukazały się dwa cienie, Joasi i panny de Roncerny.
— Nie podobna rozprawić się z tą małą tutaj, za blisko willi, może kto przeszkodzić...
Grube krople deszczu zaczęły padać, ziemia drżała od grzmotów, błyskawice oślepiały oczy.
W tej chwili właśnie jakiś mężczyzna w płaszczu kauczukowym, w dużym czarnym kapeluszu na głowie, szybkim krokiem szedł drogą od stacji kolei żelaznej prowadzącą do willi.
Zapuścił się w stronę budującego się pałacyku wieszczek.
— Co za czas — mówił do siebie podróżny — czy ona przyjdzie, czy ośmieli się wyjść na taką burzę?.. List jej był jednak tak naglący... lecz co to widzę, szopa jakaś, trzeba się schronić przed nawałnicą...
Wszedł pod szopę i czekał; naraz zadrżał, posłyszał zbliżające się kroki a potem jakiś cień ludzki szedł prosto na niego.
Poznał twarz nocnego wędrowca i ujrzał nóż otwarty w jego ręku.
— Tristan! — szepnął.
Naraz straszny piorun spadł, ziemia, oblana białawym światłem błyskawicy, zatrzęsła się.
— Myślałem, że już nie żyję — wybełkotał Tristan — prawdopodobnie panna teraz nie przyjdzie, poczeka aż się uspokoi, ja także poczekam... pomimo wszystkiego, coś mi mówi, że to tej nocy się stanie...
Tristan monologował głośno, tak, że ukryty człowiek słyszał wszystko, a w miarę, jak słuchał twarz wykrzywiała mu się strasznym przerażeniem.
Burza dosięgła punktu kulminacyjnego i powoli ustawać zaczęła.
W pokoju obok chorego dziewczęta siedziały zestraszone i przytulone do siebie. Joanna śledziła skazówki na zegarze. Marta co chwila unosiła firanki i burzę obserwowała.
— Moja biedna Joasiu — mówiła — twój przyjaciel nie przyjdzie na schadzkę.
— Przyjdzie, proszę pani, pisałam mu, żeby był o wpół do dwunastej przy parkanie w parku.
— Pomyśl, że w taką burzę nie wyjdzie z domu.
— Przyjdzie, napisałem, żeby był koniecznie... już po jedenastej! Mój Boże! a pioruny nie ustają!
Uklękły obydwie i modliły się z głowami pochylonymi.

II.

Burza zdawała się oddalać, Joasia pierwsza się podniosła i rzekła do Marty:
— Już czas... muszę iść, niech pani wróci do swego pokoju.
— Przyrzeknij, Joasiu, że mi powiesz, czy nie napróżno chodziłaś...
— Przyjdę do pani i wszystko opowiem.
Joanna odprowadziła Martę do jej pokoju, zajrzała, czy dozorczyni Lucyana nie zasnęła, i uspokojona, że młody człowiek śpi spokojnie, okryła się ciemnym płaszczykiem i zeszła schodami, prowadzącymi do parku. Otworzyła znane nam drzwi i wyszła na dwór.
Deszcz gęsty padał jeszcze. Tristan, przemokły do kości, czekał ciągle.
Człowiek, ukryty w szopie, nie tracił ani jednego poruszenia jego, ani jednego słowa, które do siebie mówił.
Naraz Tristan, tłumiąc oddech, pochylił się naprzód. Usłyszał szmer jakiś.
— Ktoś idzie.. — mruknął — słyszałem dobrze... i słyszę jeszcze...
Nędznik wziął nóż do ręki.
Cień kobiety zamajaczył w ciemności. To była Joanna.
Dziewczyna szła prosto do szczerby w parkanie, i właśnie miała przejść obok szopy.
Tristan skoczył, jak jaguar, położył rękę lewą na jej ramieniu, prawą gotował się zadać cios.
Joanna krzyknęła.
Zbrodniarz podniósł nóż, lecz go nie spuścił; dwie ręce silne ścisnęły mu pięść, aż zatrzeszczało.
Pociągnięty gwałtownie, Tristan padł na wznak, uczuł kolana, gniotące mu piersi, a jednocześnie lufa rewolweru dotknęła jego skroni.
— Cicho! Joanno.. — rzekł jej zbawca. — Byłem tu, dzięki Bogu, nie bój się już podłego zbója, który chciał cię zabić!
— Pan Włosko!.. — rzekła, poznając głos jego. — Ocalona przez ciebie!.. Co za szczęście!..
Tristan chrapał pod ciężarem kolan swego zwycięzcy, a usłyszawszy nazwisko Włosko, próbował gwałtem się uwolnić.
Włosko odebrał mu nóż i podał go Joannie. Potem kazał mu się podnieść i wejść do szopy, trzymając rewolwer, wycelowany na łotra.
Wyjął zapałki i przy świetle ujrzał na stoliku świecę, papier, pióro i atrament, pozostałe po rachunku z robotnikami.
— Teraz rzekł do Tristana — do rzeczy... Chciałeś zamordować tę panienkę?
— Nie potrzebuję przeczyć, boś pan widział.
— Kto rozkazał ci spełnić tę zbrodnię?
— Na co panu ta wiadomość, skoro mi się nie udało?...
— Słuchaj i staraj się skorzystać z tego, co powiem.
Jeżeli mi powiesz prawdę, daję słowo honoru, iż cię puszczę wolnego., pod pewnymi jednak warunkami... W przeciwnym razie, oddam rewolwer pannie Joannie, z prośbą, aby ci w łeb wypaliła, jeżeli się poruszysz, a sam zwiążę cię tymi oto postronkami i pójdę do Petit-Bry po żandarmów... Rozumiesz, prawda?
Tristan znał Włosko, wiedział, że nie zawaha się i spełni, co obiecuje, postanowił zatem być szczerym.
— Powiem wszystko — rzekł.
— Zapłacono ci za to, ażebyś zamordował tę panienkę?
— Tak.
— Kto taki?
— Julia Tordier.
Joanna wydała okrzyk przerażenia i zakryła twarz rękami.
— Domyślałem się tego... — szepnął Włosko z obrzydzeniem. — Ona wie przecie, że to jej córka!..
I zwrócił się do Tristana:
— Jaki powód dała ci ta wstrętną kobieta?
— Powiedziała, że panna jest jej wrogiem i że trzeba ją zgładzić...
— I ty się tego podjąłeś, nędzniku!..
— Po co mnie pan nędznikiem nazywasz? Ja tylko poszedłem za radą pańską... Ostatnim razem powiedziałeś mi: Trzeba umieć korzystać z okazji, skoro się zdarzy. Otóż ja skorzystałem z okazji!..
— Wiedziałeś dobrze, że ja nie o zbrodni mówiłem. Jaką sumę Julia Tordier obiecała ci za śmierć panny Joanny?
— Dwanaście tysięcy franków... Połowę dostałem już, drugą jutro wypłacić miała.
— I wypłaci, bądź pewny.
— To niepodobne, ponieważ nie zrobiłem tego, co kazała — rzekł Tristan ze zdziwieniem.
— Potrzeba żeby była przekonana o zbrodni. Niech myśli, że jej nieprzyjaciółka nie żyje, skoro tak pannę Joannę nazwała.
— Co pan chcesz zrobić? — przerwała Joasia. — Czy nie lepiej oddać w ręce sprawiedliwości tego człowieka i jego wspólniczkę? Trzeba przecie raz ukarać Julię Tordier, która w koło sieje łzy i żałobę...
— Pomyśl pani o jej córce, o Helenie, którą tak kochasz i na którą spadłaby hańba matki — odpowiedział Włosko.
Joanna westchnęła i znów ukryła twarz w dłonie.
— Chcę tylko — ciągnął Włosko — ażeby ta kobieta wiedziała, że mam ją w ręku, z powodu zbrodni dziś spełnionej. Chcę, ażeby sądziła, że pani nie żyjesz i nie przedsięwzięła znów co przeciwko tobie... Bądź spokojna, panno Joanno, przyjdzie dzień obrachunku z tym potworem!
Potem rzekł do Tristana:
— Jakim sposobem dasz znać Julii Tordier żeś zarobił, to co ci obiecała?
— Napiszę przez pocztę.
— Gdzie masz odebrać cenę krwi?
— W umówionym miejscu.. Lecz co ja jej powiem?
— Że panna Joanna nie żyje... Wymyśl sam, jakim sposobem śmierć jej zgotowałeś! Tylko zrób tak, aby ci uwierzyła.
— Uwierzy, to mój interes... A potem?
— Będę cię oczekiwał w poniedziałek na ulicy Verrerie, przyjdziesz zdać mi rachunek z tego, coś zrobił. Pamiętaj, czekam o godzinie ósmej.
— Ufam słowu pańskiemu i stawię się... Czy jestem już wolny?
— Nie jeszcze... Siadaj przy tym stole i pisz, co ci podyktuję.
Tristan usiadł, umaczał pióro i czekał.
Włosko dyktował:
„Ja, niżej podpisany, zeznaję, iż zamordowałem Joannę Bertinot, na rozkaz Julii Tordier, która za jej śmierć mi zapłaciła.“
Doszedłszy do tego miejsca, Tristan położył pióro.
— Nie chcę pisać — rzekł.
— Zostawiam ci minutę do namysłu, potem roztrzaskam ci łeb obmierzły.
Tristan wziął pióro, napisał i podpisał; wstał, pochylił głowę i oddalił się.
Usłyszano chód jego po za palisadą.
— Dlaczego nie chcesz pan wydać sędziom Julii Tordier? — zapytała Joasia. — Tej niecnej kobiety, która przyczyniła się do śmierci męża swego i bratowej, zabiła prawie swego siostrzeńca, zabije z pewnością córkę, chciała mnie zamordować, dlatego, że staję w obronie ofiar jej nienawiści, bo to musi być jedyną przyczyną jej zawziętości ku mnie.
— Panno Joanno, uspokój się!.. Gdybym dziś uczynił to, czego żądasz, jutro już gorzko byś tego żałowała...
— Dlaczego?
— Nie nalegaj!.. Nie trzeba, żeby Julia Tordier mogła być oskarżoną o zbrodnię, którą opłaciła, lecz to nie znaczy, że zyska bezkarność. Później porachujemy się, i przysięgam ci, panno Joanno, będziesz strasznie pomszczona! Nie mówmy już o tej kobiecie, mówmy o tobie.
— Nie o mnie, a o pannie Helenie...
— Dobrze, lecz najpierw o tobie!.. Koniecznym jest aby nikt nie wiedział o tym, co się stało. Przyrzeknij mi, że nikomu nie powiesz...
— Przyrzekam.
— A teraz, proszę o rękę.
Joanna podała rękę, on uścisnął ją w swoich, a grube łzy puściły mu się z oczu.
— Żyjesz więc — mówił, niosąc jej rączkę do ust — gdybym nie był na czas przyszedł... nie byłoby już ciebie... o! na tę myśl... serce mi zamiera...
— Tobie życie zawdzięczam... tak, mój przyjacielu; wszak mogę cię tak nazwać?
— Dziękuję Joasiu... Gdybyś wiedział, jak ja cię kocham!..
— Ja także cię kocham, panie Włosko — szepnęła Joanna — i czuję, że nawet cię bardzo kochać będę...
— Joasiu, należę do ciebie duszą i ciałem, lecz pomimo, że jestem szczęśliwy, nie zapominam, żeś mnie wzywała, a zatem potrzebujesz pomocy.
— Tak, potrzebuję koniecznie widzieć się z Heleną; panna de Roncerny i ja obawiamy się, żeby z desperacji nie zechciała szukać w śmierci ukojenia...
— Nieszczęśliwe dziecko! Co można dla niej uczynić?
— Pocieszyć ją, że myślą o niej, że Lucyan wyzdrowieje niedługo, i może kiedyś należeć będą do siebie.
— Czy opiera pani nadzieje swoje na rozwodzie?.. Lecz, ażeby go otrzymać, potrzeba zezwolenia obojga małżonków.
— Helena nienawidzi Prospera Rivet, poszła za niego pomimo woli... Panowie, de Roncerny i de Beuil wiedzą o tym, a ponieważ przyrzekli wybawić Helenę i Lucyana, ażeby ich połączyć, szukają więc sposobu oskarżenia pewnego...
— A gdybym ja dostarczył powodów prawdziwych?
— Pan! — zawołał dziewczę.
— Tak, jak!.. Spróbuję także ich ocalić a potem połączyć, ponieważ to panią uszczęśliwić może... Czy będziesz mnie kochała, gdy to uczynię?
— Z całego serca... z całej duszy...
— Nic mnie teraz nie powstrzyma... Jakim sposobem można widzieć się z samą panną Heleną?
— Matka i mąż często pozostawiają ją w domu, a chociaż zamykają, lecz ja mam klucz od mieszkania...
I powiedziała, jakim sposobem przyszła do posiadania klucza.
— To zmienia postać rzeczy.. Czy ma go pani przy sobie?
— Przyniosłam., żeby go panu powierzyć.
Wyjęła klucz z kieszeni i podała młodzieńcowi.
— Dzięki ci, panno Joanno, za ufność... Wracaj teraz, a w potrzebie pisz do mnie, stawię się zawsze na chwilę oznaczoną.
— Nie ruszę się z willi, czekać będę, aż mi pan doniesiesz o Helenie... Jedno jeszcze pytanie... Czy masz pan wiadomość od ojca mojego?
— Nie... Lecz niedługo będę miał i z tobą się podzielę... Do widzenia, droga Joasiu...
— Do widzenia, mój przyjacielu...
Włosko ucałował ręce dziewczęcia i patrzył, jak znikła w cieniach parku.
Włosko piechotą wrócił do Paryża. O czwartej rano był na ulicy Verrerie, położył się spać zmęczony, lecz szczęśliwy ze swej wycieczki.
Joanna, powróciwszy do willi, poszła prosto do pokoju Marty.
— Wszystko ułożone, proszę panienki — rzekła. — Osoba, posiadająca moje zaufanie, najdalej za dwa dni zobaczy się i rozmówi z panną Heleną, poczem zapewne nie będzie pragnęła śmierci, bo odzyska nadzieję. Jak tylko będę miała wiadomości, podzielę się z panią...
— Wierzę ci i jestem spokojniejsza... Mogę teraz zasnąć... Idź i ty odpocznij, droga Joasiu, lecz zanim odejdziesz, uściśnij mnie...
Joanna ucałowała Martę i odeszła.

Wróćmy do Tristana.
Idąc także piechotą do Paryża, wyrzucał sobie, że się dał wziąć Włoskowi. Nie wątpił, że Włosko dotrzyma obietnicy, a co za tym idzie, on, Tristan, zagarnie sumę obiecaną, z dodatkiem pięciuset franków za każdy dzień przyśpieszony w zamordowaniu Joanny.
To też Tristan, zupełnie spokojny powrócił do swojej nory; rozebrał się i rozwiesił mokre ubranie.
Wypruł z po za podszewki kamizelki banknoty przemoknięte i rozłożył na stole, żeby wyschły.
Przespał się trzy godziny, ubrał, włożył do kieszeni trochę drobnych i poszedł do sąsiedniego kupca na śniadanie.
Potem zażądał papieru, pióra i atrament, napisał kilka słów do Garbuski i rzucił w skrzynkę pocztową.
— Chociaż to dziś niedziela — mówił, klaskając w palce — moja garbata przyniesie pieniądze, a teraz do wieczora mogę sobie pohulać...
Uszczęśliwiony bandyta poszedł na plac Bastylii, wsiadł w omnibus i pojechał za miasto.

III.

Józef Włosko wstał o dziewiątej rano, zasiadł do biurka i napisał do jednego z Dzienników artykuł wzruszający, lecz zupełnie zmyślony, o szkodach jakie burza nocna poczyniła w okolicach Paryża, a mianowicie w Petit-Bry.
Według niego piorun uderzył dwa razy w willę hrabiego Roncerny, potrzaskał mury a nawet wzniecił pożar.
Nie obeszło się przy tym bez ofiar w ludziach.
W ogromnym zamieszaniu jakie powstało, zginęła młoda dziewczyna, pokojówka państwa Roncerny. Tu następowały dalsze, zmyślone szczegóły tragicznego wypadków.

∗             ∗
W pięć minut potem Włosko jechał fiakrem do redakcji jednego z najbardziej popularnych dzienników. Przedstawił się redaktorowi, podał swój artykuł o burzy z zaręczeniem za prawdziwość, a ponieważ nie chciał za niego przyjąć honorarium, zatem redaktor bardzo serdecznie się z nim pożegnał i upewnił, że dziś zaraz umieści artykuł w dzienniku.

IV.

Po wyjściu z redakcji Włosko udał się do siebie i zawoławszy jednego z pracujących w przedsiębiorstwie chłopców polecił mu się udać na ulicę Anbry 7 i zakomunikować p. Prosperowi Rivet, że jego przyjaciel Włosko wyjeżdża i chce się z nim zobaczyć.
O umówionej porze spotkali się. Przywitanie było bardzo serdeczne.
Włosko skierował od razu rozmowę na sprawę pożycia małżeńskiego Prospera.
— Więc pani Rivet pojęła nareszcie swoje nieszczęście? Prosper zmarszczył czoło, twarz jego niedobry wyraz przybrała.
— Patrząc na ciebie... możnaby myśleć, że nie bardzo dobrze idzie... — dodał Włosko.
— Wcale nie idzie! — rzekł Prosper gwałtownie. — Głupia gęś wyrabia grymasy... Przysięgła, że się zabije lub oknem wyskoczy, jeżeli wejdę do jej pokoju. W dodatku, rozumiesz... mama stoi na czatach...
— Czy już wypłaciłeś mamie dług wdzięczności?
— Nigdy w życiu! — odrzekł Prosper z obrzydzeniem. — Poczeka do śmierci... Jestem wzorem zięciów i nic więcej...
— Cóż ona na to?
— Wścieka się... czeka okazji... Ona także musi mieć swoje plany...
— Jak ty, względem swojej żony.
— Z tą różnicą, że moja sprawa jest dobrą. Lecz cierpliwości... zmienię ja wszystko... Powiedz no, dlaczego chciałeś się ze mną widzieć, spodziewam się, że nie dla tego aby rozmawiać o moim pożyciu domowym? Chłopiec mówił, że wyjeżdżasz...
— To tylko dla zamydlenia oczu starej Tordier... Chciałem ci uścisnąć rękę... bo zawsze jesteś moim przyjacielem.... towarzyszem...
— Ma się rozumieć!
Porozmawiali jeszcze trochę, potem pożegnali się, obiecując zejść się nazajutrz, w restauracji Mairera, na wykwintny obiadek z szampanem, o godzinie szóstej wieczorem.

— Helena jest żoną Prospera tylko z nazwiska!.. — myślał Włosko gdy sam został. — Otóż wiadomość, która ucieszy Joasię... Gdyby wiedział jeszcze, że jest jej siostrą... a jednak musi się kiedyś dowiedzieć...

Julia Tordier, od chwili wypłaty Tristanowi połowy sumy, umówionej za zabójstwo Joanny, żyła w ustawicznym niepokoju.
Oczekiwała ciągle na list, a chęć otrzymania go jak najprędzej psuła jej humor; nie wpływało na rozweselenie jej nawet głośne i bezceremonialne towarzystwo, jakie prawie codzień Prosper do domu sprowadzał.
I tej niedzieli, jak zwykle, pół tuzina bywalców z knajp i szulerni przyszło na śniadanie.
Jedynym ciemnym punktem tych hałaśliwych zebrań było zachowanie się Heleny smutnej i milczącej.
Śniadanie zbliżało się do końca około czwartej po południu, sute libacje rozwiązały usta biesiadnikom, gdy naraz dzwonek się odezwał.
Garbuska podniosła się i wyszła otworzyć; był to listonosz, który przyniósł jej dwa listy.
Na jednym poznała pismo Włosko.
Rozerwała kopertę i czytała.
— Czego on może chcieć ode mnie? O jakich ważnych sprawach pragnie mówić? Joanna może już nie żyje... Dowiedział się i mnie posądza... Lecz od podejrzenia do pewności bardzo daleko... Pójdę do niego, dowiem się, czego chce, i dowiodę, że wcale go się nie obawiam...
Otworzyła drugi list... Zawierał tylko trzy umówione z Tristanem słowa.
Przychodź dziś wieczorem.“
Oczy Garbuski dzikim ogniem zabłysły.
— Skończyło się! Nie żyje!.. Niema już dla mnie niebezpieczeństwa... Niepotrzebnie trwożyłam się... Dziś wieczorem idę do Tristana... jutro na ulicę Verrerie.
Powróciła rozjaśniona do gości, którzy, właśnie skończywszy śniadanie, proponowali, ażeby razem z gospodarstwem udać się do kawiarni na bulwar Sewastopolski i wypić tam po kieliszku piołunówki.
W każdym innym wypadku Garbuska nie ominęłaby sposobności towarzyszenia pięknemu Properowi, lecz obecnie co innego miała do roboty.
Wyprawiła towarzystwo do kawiarni, a sama o dziewiątej wieczorem schodziła już po znanych schodach w kierunku składu kamieni, pod których cieniem po dwakroć prowadziła już układy ze swoim wspólnikiem.
— Jestem — mruknął Tristan, spostrzegłszy ciemny punkt, w którym odgadł Garbuskę.
— Co słychać? — zapytała Julia głosem stłumionym.
— Wszystko dobrze — odpowiedział — pozostaje pani tylko wyliczyć mi należność.
— Więc nie żyje?
— Bądź pani spokojna, nie powróci.
— Nożem ją zabiłeś?
— Fi! czy to ja rzeźnik?.. Ani jedna kropla krwi nie popłynęła; panienka sama wpadła w pułapkę mojego wynalazku.
— Powiedz, jak to było?
— Proszę posłuchać i nie przerywać... Nająłem się do robót ziemnych w Petit-Bry i razem z innymi kopaczami, kazano nam wykopać w pobliżu willi zbiornik wody głęboki na sześć metrów. Po ukończeniu kopania, ażeby nie było wypadku, nakryliśmy ten dół deskami.
Zauważyłem, że panna Joanna co wieczór o jednej porze wychodzi z willi i właśnie tą drogą udaje się do skrzydła pałacyku, gdzie leży chory pan Lucyan Gobert, a zabawiwszy tam czas jakiś, wraca którędy przyszła.
Otóż wczorajszej nocy, podczas strasznej burzy, ułożyłem tak deski, iżby się zapadły za najmniejszem dotknięciem, a sam ukryłem się w kącie po za drzewami.
Niedługo czekałem; panienka wyszła i, bojąc się zmoknąć, pobiegła prosto przez deski na zbiorniku...
Rozległ się krzyk, następnie trzask desek, i wszystko znikło w dole... Dzieło moje skończyło się, wziąłem nogi za pas i uciekłem.
— A gdybyś się omylił?
— Niepodobieństwo. Widziałem dziś rano, jak wyjęto trupa sztywnego.
— Na koniec! — szepnęła Garbuska z szatańskim zadowoleniem. — Z tą skończyłam już rachunki.
— Oto są pieniądze, — rzekła, podając Tristanowi zwitek banknotów.
— Dziękuję pani! nie sprawdzam nawet o tyle ufam jej uczciwości.
I dodał, zabierając się do odejścia:
— Czy pani potrzebuje jeszcze usług moich?
— Może być.
— Czy znów uwolnić panią od kogo?
— Tak.
— Kobieta, czy mężczyzna?
— Tym razem mężczyzna... powiem ci pojutrze, o tej porze, nazwisko.
— Dlaczego nie zaraz?
— Bo zależeć to będzie od rozmowy, jaką mieć będę z nim jutro.
— A co za to dostanę?
— Tyle co za tamtą... Pojutrze zatem w tym miejscu...
— Stawię się...
Tristan podniósł się i tym razem nie zatrzymywany odszedł do siebie.
Garbuska podążyła na ulicę Anbry.
Pod nieobecność matki męża, Helena jedyną rozrywkę miała z papugą.
Coco też wesoła była tylko wtedy, gdy ją Helena wzięła na ręce i głaskała.
Helenie wtedy cała przeszłość stawała w pamięci, przeszłość tak odległa, kiedy Lucyan i ona, oboje dzieci, uczyli papugę wymawiać: mój mały mężulku i moja mała żonko, jako wstęp do przyszłej miłości.
I teraz Helena, zatopiona w wspomnieniach nie słyszała, że matka weszła i stanęła przed nią. Chciała co prędzej schować ptaka do klatki, lecz zapóźno już było. Papuga zobaczyła Garbuskę znienawidzoną, wydała okrzyk dziki, wskoczyła na głowę Julii, bijąc skrzydłami, wrzeszczała:
— Złodziejka!.. złodziejka!.. złodziejka!..
Julia wystraszona, chciała zrzucić ptaka, który kłuł ją dziobem w głowę.
Helena pośpieszyła z pomocą. Coco, zwykle łagodna, z trudnością dała się odciągnąć i zamknąć w klatce.
— A! — zawyła Julia, blada z bólu i złości — przeklęty ptaku, nie pociągniesz długo — już ja ci zapłacę! To twoja wina, idjotko, że wyjmujesz ją z klatki! Wynoś się stąd precz!..
Helena zabrała papugę z klatką i poszła do siebie.


V.

Józef Włosko siedział w swoim gabinecie i czytał artykuł o burzy, wydrukowany już; wtem ktoś do drzwi zapukał.
— Proszę wejść! — rzekł, nie ruszając się z miejsca.
Wszedł Tristan.
Nędznik, niezmieszany wcale, odezwał się: To ja proszę pana... przyszedłem...
— Byłem pewny że się stawisz... Do pozawczorajszej nocy nie znałem cię wcale... Myślałem, żeś pijak, nicpoń, lecz nie przypuszczałem, że pijaństwo zawiedzie cię do najohydniejszej zbrodni!.. Zamordować młodą dziewczynę za kilka biletów bankowych!.. Nie godzien jesteś żyć na tym świecie.
— Bardzo mi żal tego... — mruczał Tristan.
— A po pierwszym kieliszku absyntu zaczniesz na nowo.
— Przysięgam, że się to nie powtórzy... wyrzeknę się pijaństwa...
— Kto pił, to pić będzie zawsze... Nie wierzę twoim obietnicom... Zresztą, mało mnie to obchodzi... Tem gorzej dla ciebie, jeżeli skończysz na placu Roquette.
— Dowiodę panu — rzekł Tristan — że to ostatni raz było... a najlepszy dowód, że przyszedłem rano, zamiast przyjść wieczorem...
— Czyżby ci zaproponowano nową zbrodnię?
— Tak, Julia Tordier, wczoraj wieczorem...
— Więc pewna jest, że Joanna nie żyje? Jakżeś się wziął do tego?
— Skomponowałem historię o mostku popsutym Tristan opowiedział to, co już wiemy.
— Bardzo dobrze — rzekł Włosko — zgadza się zupełnie z moim artykułem w dzienniku... Masz czytaj.
Tristan czytał coraz bardziej zdziwiony.
— Skoro ten artykuł wpadnie w ręce Julii Tordier, pozna, żeś jej nie oszukał. A teraz wracając do tego, coś zaczął: podobno Garbuska proponowała ci nową zbrodnię.
— Tak... za tą samą cenę... lecz to jest jeszcze warunkowe, a będzie pewne dopiero po rozmowie garbatej z tą osobą, jaką ma mieć dziś wieczorem.
Włosko zadrżał.
— Bardzo być może, że to o mnie chodzi! — zawołał Włosko.
— Domyślam się tego po trochu — rzekł Tristan — lecz nie chcę śmierci pana, a na dowód ostrzegam.
— Wdzięczny ci jestem; to może poniekąd wstrętny czyn przeszłej nocy. A teraz dam ci jednę radę.
— Posłucham jej panie.
— Nie pójdziesz na miejsce, umówione z Julią, a ponieważ wie, gdzie cię odnaleźć, zmienisz mieszkanie i nie zostawisz w dawnym adresu swojego. Pieniądze zaś zaniesiesz do bankiera i nabędziesz papiery procentowe.
— Dziękuję panu, idę natychmiast.
— Pamiętaj przynieś twój nowy adres.
Tristan skłonił się i wyszedł.
Dzień upłynął bez żadnego ważniejszego wypadku.
Około dziesiątej Włosko zabierał się do wyjścia z domu, przedtem jednak zamknął starannie szafy i biurko i na środku tegoż położył dziennik z artykułem: Burza sobotnia, następnie przywołał kasjera i rzekł:
— Wychodzę w pilnym interesie; przyjdzie tu pani Tordier poprosisz ją, żeby na mnie poczekała. Zaprowadzisz do mojego gabinetu i dasz jej ten dziennik, żeby się nie nudziła.
Kasjer poszedł do kasy, a Włosko na ulicę. Wziął dorożkę na godzinę, kazał jechać na ulicę Anbry i stanąć naprzeciwko Nr. 7-go.
Po upływie pół godziny ujrzał Prospera idącego do kawiarni, w pięć minut potem Julia Tordier wyszła.
— Otóż wyszli oboje — pomyślał i z bijącym sercem wyskoczył z dorożki, wszedł do domu, na schody i zadzwonił.
Ktoś lekko podszedł do drzwi i zapytał:
— Kto tam?
— Nieznajomy przyjaciel... — odpowiedział Włosko.
— Przychodzę z polecenia panny de Roncerny...
— Od Marty! — krzyknęła Helena.
— Od panny Marty i od panny Joanny Betrinot — mówił Włosko — przynoszę wiadomości od pana Lucyana.
— Od Joasi... od Lucyana!... — potworzyło dziewczę głosem drżącym.
— Tak, pani! otwórz jak najprędzej!
— Nie mogę, jestem zamknięta.
Włosko wyjął klucz, dany mu przez Joasię, i rzekł:
— Nie bój się, pani, mam tu klucz, który kiedyś dałaś pannie Joannie... Niema czasu do stracenia... Kazano mi powiedzieć, że kochają cię, myślą o tobie i pracują nad wyswobodzeniem twojem.
Otworzył i wszedł.
— Czy to nie jest płonna nadzieja!.. Jakież oswobodzenie może być moim udziałem? — zawołało biedne dziecię. — Jestem córką matki bez litości i żoną człowieka, od którego wszystkiego co najgorsze oczekiwać mogę... Żebyś pan wiedział, co ja cierpię. Nie może mi przebaczyć, że zamykam się przed nim i nikczemnie mi to daje uczuć. Zrobili ze mnie sługę, upokorzoną i maltretowaną na każdym kroku!.. O! z tego położenia tylko śmierć uwolnić mnie może!..
— Nie śmierć, lecz prawo panią uwolni!
— Nie wierzę temu. — Cóż prawo dla mnie zrobić może?.. Legalnie należę do mego męża.
— A rozwód?
— Żądając rozwodu, potrzeba mieć powody ważne... potrzeba dowodów...
— A niewierność męża?
— Co mnie to obchodzi!.. nie wychodzę nigdzie i o niczym nie wiem...
— Nie rozumiesz mnie pani, tu chodzi o cudzołóstwo w domu, pod jednym z panią dachem.
— Przecież tu niema oprócz mnie innej kobiety, tylko moja matka...
— Posłuchaj pani i przebacz... Dla twojego dobra muszę mówić!.. Czy pani nic nie zauważyła?
— Cóż ja mogłam zauważyć?
— Czy naprzykład nie uważasz, że pani Tordier okazuje więcej czułości, niż wypada na świekrę... Chcę ci oczy otworzyć biedne dziecię, ażebyś na koniec zrozumiała, dlaczego matka twoja chciała twojego małżeństwa z Prosperem!.. A teraz jak się przekonasz, możesz odwołać się do sądów, postawić świadków, ze mną na czele, i odkryć całą prawdę...
— Co za straszne, potworne podejrzenie wlewasz pan w moją duszę!
— Podejrzenie zamieni się niebawem w pewność! Musisz pani przekonać się; dla siebie, dla panny de Roncerny, dla Joanny i dla Lucyana!..
— Dla Lucyana!.. o tak dla niego! Mów mi pan o nim... chory jest, cierpi...
— Doktór ręczy za jego wyzdrowienie.
— A więc przysięgam, że uczynię wszystko, aby zostać wolną! Powiedz mu pan, jak go zobaczysz, że nie zapomniałam przyrzeczenia, że tylko do niego należeć będę, lub umrę.
— Czy mam oddać klucz, który mi pozwolił widzieć się z panią?
— Nie.. oddaj pan Joannie, może ci drugi raz będzie potrzebny... Sama nie wyjdę, czekać będę z ufnością, ż przyjdą do mnie...
— Odwagi zatem, nie rezygnacji i nadziei pani życzę...
Włosko wyszedł i zamknął za sobą drzwi na dwa pusty.
— A teraz, do Julii Tordier! — rzekł do siebie.
Helena poszła do swego pokoju, padła na kolana i modliła się gorąco.

VI.

Julia Tordier czekała na Włoskę w jego gabinecie i rozmyślała, gdzie on mógł wyjść. Oczy jego padły na dziennik. Uderzył ją artykuł: Burza sobotnia.
Przeczytała. Wzrok jej dziko zabłysł.
Tristan nie skłamał! Ta dziewczyna nie żyje!... Lecz jeżeli Włosko to czytał... domyślił się... Może pojechał do Petit-Bry przekonać się... pozna Joannę Bertinot... Ważna sprawa, o której chce ze mną mówić, czyż to śmierć Joanny.
W tej chwili wszedł Włosko.
Kochana pani Tordier — rzekł, idąc do niej — przebącz, zaręczam, że to nie moja wina.
— Długo czekałam, chciałam już odejść.
— Siadaj pani, proszę. Mamy dużo do pomówienia. Najpierw chciałem się dowiedzieć, jak się pani udało małżeństwo panny Heleny i Prospera Rivet.
— Stało się, jak chciałam... wszystko dobrze poszło.
— A siostrzeniec pani, Lucjan Gobert?
— Mało mnie obchodzi. Czy to są owe ważne sprawy, o których pan chciał mówić?
— Nie zupełnie, lecz przyjdziemy i do nich. Czy nie obawia się pani skandalu, wytaczając proces kryminalny siostrzeńcowi, teraz kiedy córka pani już zamężna, i mogą przy śledztwie wyjść na jaw powody, o których tylko pani i ja wiemy?
— Czy tą radę mi pan daje?
— Zawsze ci dobrych udzielam, pani Tordier. Jeżeli Lucjan Gobert jest w więzieniu, matka jego nie żyje, jeżeli córka pani jest ofiarą, a pani wśród tych wszystkich nieszczęść używa w pełni szczęścia z pięknym Prosperem to dlatego, że według moich rad postępowała. To też dziś mam prawo powiedzieć: powstrzymaj się, nie idź dalej.
— Co znaczy, że boisz się, że strach ci narazić majątku, jaki podstępem zdobyłeś. Boisz się, żeby, szperając w mojej przeszłości, ciebie tam nie znaleziono. Ty jeden możesz mnie oskarżyć o morderstwo, ale strzeż się, bo ten kto korzysta ze zbrodni, jest sądzony na równi, jak wspólnik morderstwa!
— Słyszałem to już od pani. Lecz ze strachu pani nie oskarżę, tylko przez litość.
— Przez litość dla mnie? — krzyknęła Julia.
— Być może.
— Jedyną pomyłkę jaką uczyniłam, jest ta, że panu zleciłam poinformowanie mnie o dziewczynie, którą chciałam wziąć do służby, o Joannie Bertinot i o jej ojcu.
— Zgadła pani.
— A pan domyślił się, że Joanna Bertinot ma związek z moją przeszłością... jeżeli tylko metryka, którą mi dostarczyłeś jest fałszywą.
— Metryka jest w tej szufladzie, czy mam ją pokazać?
— Nie potrzeba! Joanna Bertinot nic mnie nie obchodzi... a gdyby nawet tak było. Opuszczenie córki... cóż to znaczy? Chcąc poszukiwać matki, potrzeba dowodów. Zobaczymy... Nie obawiam się Joanny Bertinot, ani nawet jej ojca, gdyby żył... nie boję się zemsty niczyjej... lecz mojej zemsty trzeba się obawiać!
— Dowiodłaś, kochana pani, że niczego się nie boisz, dowodem Joanna Bertinot, którą kazałaś sprzątnąć.
— Ja! ja! — zawołała Julia. — Zwariowałeś, panie Józefie Włosko!
— Czytaj pani! — rzekł Włosko podając jej dziennik.
— Co mnie to obchodzi, powtarzam, że pan zwariował. Po cóż kazałabym ją zabijać?
— Bo Joanna była twoją córką, bo kochała Helenę swoją siostrę, bo ciebie nienawidziła.
— To fałsz!...
— Wie pani dobrze, że to prawda... A! teraz pani boi się, drży pomimo zwykłej bezczelności. Przez tę nową zbrodnię, mam cię rzeczywiście w ręku.
— A ma pan dowody?
Włosko wyjął z portfelu papier i przeczytał głośno:

Ja niżej podpisany, oświadczam, iż zamordawałem Joannę Bertinot, z rozkazu wdowy Julii Tordier, i za której śmierć mi zapłaciła“.

Tristan“.

Garbuska z pianą na ustach zerwała się z siedzenia.
— Kto ci broni oskarżyć mnie natychmiast.
— Wszyscy myślą, że Joanna zabiła się przypadkiem.
Pozwolę w to wierzyć... a zbrodnia ta, i pierwsza ujdzie ci bezkarnie.
— A widzisz, boisz się... A teraz ja ci dam dobrą radę: Używaj majątku, który mnie zawdzięczasz, a do mnie się nie wtrącaj... Idźmy każdy swoją drogą i nie spotykajmy się więcej... Sługa pańska, panie Włosko.
Julia Tordier wyszła z gabinetu, pozostawiwszy Włoskę osłupiałego, z powodu cynizmu zbrodniarki.
Spojrzał na zegar... wskazywał wpół do ósmej. Poszedł do oczekującego powozu i kazał wieźć się na bulwar Saint-Denis, do Maira, gdzie Prosper na niego czekał.
W dziesięć minut był już razem z dawnym przyjacielem.
— Niech cię diabli porwą! — mówił były komisant. — Czekam z obiadem, a jak wilk głodny jestem!
— Jedzmy zatem.
Zasiedli przy stole w osobnym gabinecie.

VII.

Matka i mąż Heleny, jednego wieczora, razem z bandą darmozjadów, wybrali się za miasto na kolację.
Helena siedziała sama w swoim pokoju. Około północy usłyszała ruch na schodach i głos matki, prowadzącej Prospera pijanego więcej niż zwykle.
Weszli do mieszkania.
Młoda dziewczyna, panna na zlecenie Włoski, postanowiła przekonać się nareszcie o stosunku matki do Prospera.
Przeczekała z pół godziny, po tym wyszła cichutko i skierowała się do pokoju matki.
Smuga światła padała z drzwi uchylonych; nie otwierając więcej, Helena zajrzała do pokoju.
Pusty był, łóżko nie nosiło śladów ciała.
Gdzież matka jej mogła się obracać?
Zadrżała na całym ciele i miała już cofnąć się, lecz potrzeba przekonania się naocznego, popchnęła ją do pokoju dawniej ojca, a teraz zajmowanego przez jej męża.
Tam także drzwi nie były domknięte; podsunęła się i oto co zobaczyła:
Prosper Rivet pijany zwalił się na krzesło, a Garbuska pochylona nad nim, rozwiązywała krawat, cisnący szyję kochanka, całując od czasu do czasu twarz jego siną od nadużycia trunków.
On zaś bełkotał coś niezrozumiale i śmiał się idiotycznie.
Helena cofnęła się z obrzydzeniem.
Dla niej, dla jej czystej duszy, pocałunki matki, dawane Prosperowi, były dostatecznym dowodem cudzołóstwa.
Nazajutrz po nocy, której epizod opowiedzieliśmy, Włosko otrzymał depeszę z Nimes, w tych słowach:

„Józef Włosko rue de la Verrerie 37 Paryż. Wolny. — Wyjeżdża. — Będzie jutro u ciebie. — Uprzedź Joannę. — Wdzięczny.

Bertinot“.

Włosko krzyknął radośnie.
Piotr Bertinot w Paryżu, to ziszczenie najdroższych marzeń jego, to Joasia w jego domu, obok niego na zawsze.
Joanna tego samego wieczora odebrała tę wieść szczęśliwą.
Nie mogła się jednak podzielić radością z mieszkańcami Petit-Bry — nie mogła się przyznać, że skłamała powiedziawszy, iż ojciec jej nie żyje. Jakże oznajmić, że, skazany na dwadzieścia lat za kradzież, siedział w więzieniu, a teraz go ułaskawiono?
Była jednak osoba, z którą mogła podzielić się radością: Józef Włosko.
Wieczorem zapytała doktora, czy może zostawić Lucjana na jeden dzień, a otrzymawszy polecenie z zastrzeżeniem, żeby wracała jaknajprędzej, oznajmiła państwu Roncerny, że nazajutrz pierwszym pociągiem jedzie do Paryża.
Józef Włosko dostał znów depeszę od Bertinota, że tenże będzie w Paryżu o szóstej zrana.
Przykazał więc odźwiernemu, żeby przyjął Joasię, jeżeliby stawiła się nim on powróci, zamówił w restauracji na godzinę dziesiątą wyśmienite śniadanie dla trzech osób, na które miał przyjechać ułaskawiony więzień.
Niedługo czekał.
Włosko spostrzegł Piotra Bertinot, którego fizjognomię zachował w pamięci.
A jednak Piotr Bertinot w czarnym garniturze, w miękkim filcowym kapeluszu i z żółtą skórzaną walizką w ręku, niczym nie przypominał biednego skazańca.
On także poznał Włoskę.
Podszedł do niego, spojrzeli na siebie i połączyli się w serdecznym uścisku.
Pierwszy Piotr przemówił.
— A Joasia, moja córka? — zapytał.
— Czeka na ojca, u mnie, — odpowiedział Włosko. — Chodźmy.
I pociągnął Piotra z sobą.
— Jaki pan dobry jest!
— Od dziś zabieram pana do siebie; mieszkanie czeka gotowe... Za parę dni będzie pan pracował w biurze razem ze mną, i spodziewam się, że będzie pan bardzo użyteczny.
— A Joasia? — zapytał Bertinot.
— Zrobi to, co jej poradzisz.
— Gdzie ona jest?
— W Petit-Bry u hrabiny de Roncerny, gdzie dogląda niebezpiecznie chorego. To serce anielskie!... — dodał Włosko.
— O tyle dobra i szlachetna, o ile jej matka bez czci i wiary... Mówił pan, że nazywa się obecnie Julią Tordier i że przyszedłeś do mnie, aby jej przeszkodzić do nowej zbrodni.
— Opowiem panu wszystko w swoim czasie, lecz teraz pamiętaj, że wobec Joanny nazwisko Julii Tordier nie powinno być nigdy wymówione.
— Czy Joasia zna to nazwisko i wie, że ten potwór jest jej matką?
— Zna nazwisko, lecz nic więcej, a jednak dowie się kiedyś, lecz będzie to wtedy dzień zemsty... A teraz ani słowa, bo oto przybywamy do mnie.
— Rozporządzaj mną, panie.
Włosko zapłacił fiakra i zapytał odźwiernego, czy osoba oczekiwana przybyła?
Włosko zaprowadził byłego więźnia do małego mieszkanka, o którym wspominaliśmy. Otworzył drzwi do pokoju bocznego, umeblowanego skromnie lecz z elegancją.
— Oto pokój przeznaczony dla córki pańskiej, jeżeli poradzisz jej, żeby mieszkała z tobą. Czy sądzi pan, że będzie zadowolona?
— Mówił pan z nią o tym?
— Tak, i odpowiedziała, że będzie ojcu posłuszną.
Usłyszano powóz, zatrzymujący się przed domem, następnie na schodach wołanie:
— Mój ojciec! Gdzie jest mój ojciec? — pytała Joanna.
— Jest tutaj... idzie za mną — mówił Włosko, wybiegając na spotkanie. — Panno Joanno, tylko ani słowa o tym, coś przeszła... ani o tym, co dla panny Heleny zrobić zamierzamy...
— Bądź pan spokojny... nie zapomnę... Prowadź mnie tylko prędzej do ojca.
Bertinot zatrzymał się na pierwszym piętrze; wzruszenie go dusiło; zobaczywszy nareszcie Joannę, załkał na głos.
— Córko moja ukochana!... — wyjąkał, wyciągając do niej ręce.
— Ojcze!... ojcze... Jesteś na koniec!... Widzę cię... O, jak ja cię kocham!... mówiła Joasia, ściskając ojca.
Bertinot całował oczy, włosy, ręce swego dziecka.
— Bóg jest dobry!... Zlitował się nade mną... Odzyskałem nareszcie moją córkę.
— A ja odzyskałam ojca, a szczęście to zawdzięczamy panu Włoskowi, który ocalił mi życie.
— Czyż życie twoje było w niebezpieczeństwie? — i znów zaczął całować córkę.
— To wypadek, drogi ojcze, w którym byłabym zginęła... a jeżeli żyję i jestem przy tobie, jemu tylko zawdzięczam.
Bertinot osunął się do nóg Włoski, mówiąc:
— O panie! jesteś po dwakroć dobroczyńcą moim... mnie oswobodziłeś... Joasię od śmierci uchroniłeś... Jakże ci podziękować?
— Kochając mnie, jak gdybym był synem twoim.
— Zamieszkam w tym domu — mówił Bertinot — będę tu miał pracę i przyszłość zapewnioną... Zostaniesz ze mną, Joasiu, wszak prawda?
— Zrobię, jak będziesz chciał, mój ojcze... Lecz pan Włosko musiał ci powiedzieć, iż mam obowiązek do spełnienia u pani de Roncerny, powrócę jednak niedługo, ponieważ zadanie moje prawie ukończone.

Śniadanie przeszło wesoło nad wyraz, całe popołudnie spędzili na układaniu projektów na przyszłość.

VIII.

Piotr Bertinot, odprowadzając wieczorem córkę na stację kolejową, nabrał pewności, że Joasia szczerze jest zakochana w panu Włosko.
Zmartwił się bardzo tym odkryciem, nie znał bowiem uczuć Włoski dla Joasi, a dręczyła go myśl, czy podobny jest związek między człowiekiem uczciwym i córką byłego skazańca.
Dnia następnego zaraz Włosko zajął się uregulowaniem pozycji Bertinota, po czym tenże objął swoją posady w jego zakładzie i, nie potrzeba dodawać, że świetnie spełniał obowiązki swoje.
Wróćmy do Prospera Rivet.
Wypadek, przez niego samego sprowadzony, popchnął naprzód całą sprawą rozłączenia Heleny z mężem, o czym tak bardzo przemyśliwali pan Roncerny z jednej, a Włosko z drugiej strony.
W kilka dni, po opowiedzianych przez nas wypadkach, piękny Prosperek zaprosił kilku zwykłych towarzyszy za miasto do Asnières, ażeby swobodnie pohulać.
Zadysponowano obiad w najlepszej restauracji, nad brzegiem rzeki.
Prosper dziwnie zachowywał się poważnie, nie pił nawet tak dużo, jak zwykle.
Przy końcu obiadu jeden z zaproszonych blagierów, skinął na towarzyszów, iż trzeba trochę pokpić z amfitriona.
— Co to znaczy!... nie pijemy dzisiaj — zaczął, napełniając kieliszek męża Heleny. — Kochany Prosperek boi się wrócić do żonki podchmielony, bo by mu za karę drzwi od swego pokoju przed nosem zamknęła... a szkoda byłaby, bo to wcale ładna i apetyczna kobietka.
— Jego żona — począł drugi — nigdy w życiu! taka ona jego żona, jak i moja... Założę się, że nie wie nawet gdzie jest jej pokój sypialny!
— Trzymam zakład!
Prosper palnął w stół pięścią, aż butelki zabrzęczały.
— Co mu się stało? — zapytał któryś.
— Sprzykrzyło mi się słuchać o mojej żonie — odparł Prosper wściekły. — Niech ona będzie lub nie, moją żoną, wam nic do tego, rozumiecie?
— Przyznał się, przyznał! — krzyknęli chórem.
— Nasz przyjaciel nie śmie przerywać snu niewinności!
— Dosyć! do wszystkich diabłów! — krzyknął Rivet, trzasnąwszy szklanką w stół.
— Z pewnością, że dosyć! — odparł ten, co najpierw zaczął. — Zrozumiałeś nareszcie, że za długo jak pies warujesz pod drzwiami pani Rivet, twojej prawej małżonki i postanowiłeś.
— Postanowiłem i dotrzymam — odparł Prosper — jutro nie będziecie ze mnie żartować.
— Wolno... wolno... trzeba jeszcze pozwolenia mamy dobrodziejki.
— Pierwszemu, który wspomni mi jeszcze o matce, łeb butelką rozwalę — zawył Prosper. — Cicho zatem... a jutro pokażę wam, co umiem.
To rzekłszy, nałożył kapelusz, wziął laskę i wyszedł.
— Mają rację wyśmiewać się — mówił do siebie idąc do stacji. — Jestem głupcem; mam własną żonę, zaślubioną przed merem i w kościele i ładną do tego żonkę, a muszę cicho być, jak mi mówią, że nie jestem jej mężem... Powiada, że się zabije... co znowu? alboż kobiety zabijają się o taką bagatelę Zobaczymy!... A tę starą diablicę, co tak strzeże, nauczę moresu, albo...
I, dla dokończenia zdania, świsnął laską.
Wsiadł po tym na kolej, przeleciał szybko przestrzeń dzielącą go od Paryża, wziął następnie dorożkę i kazał się wieźć na ulicę Anbry.

Tego wieczora, gdy Prosper ucztował z przyjaciółmi, Helena dłużej niż zwykle siedziała. Bała się położyć, gdyż zaledwie zasnęła, straszne marzenia szarpały jej duszę.
Garbuska położyła się spać, pewna, że Prosper późno powróci.
Zamknąwszy na klucz drzwi swego pokoju, Helena w białym negliżu, upadła na fotel, opuściwszy ręce, oddała się smutnym myślom.
Naraz zatrzęsła się.
Usłyszała drzwi od mieszkania otwierające się, a potem z trzaskiem zamknięte.
Za chwilę zastukano do niej gwałtownie.
— Kto tam? — zapytała wylękniona.
— Ja, do licha! — odrzekł Prosper. — A któż by miał być?... Otwórz!
Helena nie odpowiedziała.
— Czy otworzysz?
Milczenie.
— A więc bunt?... Raz, dwa, trzy. Jeszcze nie? No to zobaczysz.
Oparł się całą siłą o drzwi, podważył plecami, zamek i zawiasy pękły i nędznik wpadł do pokoju.
Helena zerwała się blada, lecz bez trwogi wobec niebezpieczeństwa.
— Czego chcesz? — zapytała śmiało.
— Nie trudno się domyśleć — rzekł drwiąco, rzucając laskę i kapelusz na krzesło. — Jestem zmęczony, chcę się położyć.
— To nie twój pokój! — rzekła z pogardą. — Wychodź natychmiast!
— Dosyć tych ceregieli. Zostaję, bo mam prawo! taka jest moja wola!
— Nigdy!... wiesz dobrze, że nigdy!
— Zobaczymy!
W tej chwili weszła trzecia osoba, Julia.
— Prosper!... Prosper tutaj!... — wyjąkała.
— A! to ty, przeklęta! — krzyknął młody człowiek, którego złość oślepiała.
— Prosper!... wracaj do siebie!
— Słowo jeszcze... a dostaniesz.
— Pijany jesteś.
W tej chwili miły zięć podniósł rękę i wymierzył policzek mamusi, tak, że straciła równowagę i pod drzwi się potoczyła.
Prosper podskoczył do Heleny; Garbuska uczepiła się nóg jego.
Uwolnił się kopnięciem w pierś Julii, uchwycił za ubranie dziewczęcia, aż lekki materiał został mu w ręku.
Helena skoczyła w tył, zastawiła się stołem i wzięła nóż do ręki.
— Jeżeli krok postąpisz — zawołała — jak Bóg na niebie, zabiję cię, a po tym siebie.
— Jesteś moją żoną, winnaś mi posłuszeństwo.
— Twoją żoną?.. Nigdy! Słyszysz! powtarzam, nie zbliżaj się!
Pomimo to Prosper się zbliżył, nóż drasnął go w szyję.
— A! chcesz mi krew puścić, łajdaczko! — zawył nędznik, pijany winem i wściekłością. — Poczekaj!
Porwał laskę, wywinął nią młynka nad głową i zaczął okładać biedne dziecko, gdzie trafił, po głowie, plecach, oczach, twarzy.
Naraz zatrzymał się, cofnął.
Strumień krwi trysnął z czoła Heleny i płynął po twarzy, plamiąc białą odzież, w kawałki poszarpaną.
Widok krwi sprawił na Prosperze nieprzewidziane wrażenie.
Wytrzeźwiał w jednej chwili i jakby wrósł w ziemię, wobec swego dzieła.
Helena pomimo bólu nie zmieniła wyrazu twarzy.
— Podły! — rzekła głosem zdławionym, ledwie zrozumiałym. — Co cię wstrzymuje?... Dlaczego nie zabijasz mnie odrazu?
Prosper cofał się, jak automat, wobec krwi, nie przestającej płynąć, i wyszedł.
Garbuska podniosła się z ziemi.
Helena powiedziała jej tylko:
— Powinnaś być zadowolona, matko... on godny jest ciebie!
Julia Tordier spojrzała na córkę z przerażeniem i bez odpowiedzi znikła, ażeby pójść do Prospera, lecz on zamknął się w swoim pokoju i, pomimo próśb Garbuski, nie chciał otworzyć.
Helena najpierw zabarykadowała drzwi sprzętami, następnie opatrzyła ranę na czole, zmieniła ubranie pokrwawione na świeże i cała zbolała od razów nędznika położyła się w łóżko.
— Boże mój, ulituj się nade mną!... Pozwól mi umrzeć!... — modliła się.
Nazajutrz rano, gdy Julia poturbowana także miłym obejściem zięcia, zabierała się do podania mu kawy, wyszedł ze swego pokoju Prosper ubrany, w kapeluszu, z walizką podróżną w ręku.
— Wychodzisz! — krzyknęła Garbuska przerażona — tak rano?
— Wyjeżdżam — odpowiedział.
— Co to znaczy?... Chcesz mnie samą zostawić?
— Jadę do Rouen na kilka dni, a ciebie zostawiam.
— Jadę z tobą.
— Bez głupstw, moja pani; zrobię, jak mi się podoba... jestem przecież panem swej woli, prawda?
— Jednak.
— Do wszystkich diabłów! — przerwał młody człowiek, tupiąc nogą — dosyć tego! Daj mi pokój, jadę i basta!
— Wypij choć kawę, Prosperku.
— Nie głodny jestem.
— Przyrzeknij, że napiszesz do mnie.
— Jeżeli będę miał czas.
— Donieś mi przynajmniej, którego dnia powrócisz, ażebym mogła czekać na stacji i smaczny obiadek przygotować... A! Prosperku mój, jakaż ja będę nieszczęśliwa w twojej nieobecności!
I zaczęła płakać.
— Masz tobie, puściła fontannę... Uprzedzam, miła świekro, że do reszty cię znienawidzę.
— Prosperku, pocałuj mnie.
— Spóźniłbym się na pociąg... i Prosper, wyrywając się z objęć Garbuski, która chciała go zatrzymać, wybiegł z mieszkania.
— Nie kocha mnie już... — jęczała Julia, wyglądając oknem za nim... Czy kochał mnie aby kiedykolwiek?... A! jeżeli by JĄ kochał... biada jej!
Potworna matka zamknęła się w swoim pokoju i rozwodziła żale i pogróżki.
Prosper pojechał na stację Saint-Lazare, a ponieważ pociąg do Rouen odchodził aż za trzy godziny, miał za tym czas zatelegrafować do przyjaciela, Aristida Bernier, w Rouen, i pójść na śniadanie.
W restauracji i spotkał się z Józefem Włosko.
— A to spotkanie!
— Nie spodziewałem się ujrzeć ciebie w tym miejscu — odparł Prosper zmieszany.
— Z walizką w ręku, dokąd jedziesz?
— Do Rouen. A ty? bo także widzę u ciebie torebkę.
— Ja do Andelys... Pojedziemy razem.
Młodzi ludzie kazali podać obiad. Włosko, jak zawsze przenikliwy, zauważył pomieszanie Prospera.
— Co u diabła będziesz robił w Andelys? — zapytał Prosper.
— Jadę za kupnem lasu... Dobry interes trafia się, za samo polowanie bierze się dwa tysiące franków. Muszę się starać, bo gdybym czekał na sukcesję po tobie.
— A masz mój testament? — zapytał Prosper.
— Tak samo, jak Julia Tordier twój posiada... Ale a propos,, czy zawsze zachwycony jesteś mamą? Jakże tam idzie pożycie małżeńskie we troje?
— Nie mówmy o tym lepiej.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jestem ostatnim łotrem, i żal mi dziś, że twoich rad słuchałem.
— Żałujesz, żeś został bogaty, że opływasz we wszystko, a nic nie robisz?
— Brzydzę się Julią Tordier i samym sobą... Jadę do Rouen, ażeby się rozerwać, zapomnieć.
— Czy zbrodnię popełniłeś?
— Prawie... — odrzekł Prosper, blednąc. — O mało jej nie zabiłem.
— Kogo?
— Heleny... Ja, bydlę, biłem ją... laską... Całe ciało pociąłem, z czoła krew popłynęła.
— Ty śmiałeś podnieść rękę na Helenę?... — zawołał Włosko, blednąc.
— Byłem po obiedzie z kolegami... żartowali, że jestem mężem tylko z tytułu... nazywali stróżem haremu... Wracając, wypiłem po drodze... całą flaszkę kirszu... w domu chciałem pokazać, że jestem mężem... Helena się opierała... a wtedy, wściekły kompletnie, biłem.
— Posunąłeś podłość do granic ostatnich?
— Nie... widok krwi wytrzeźwił mnie... Uciekłem... A teraz nie mam odwagi stanąć wobec niej... Chcę, ażeby miała czas zapomnieć trochę... Powrócę za kilka dni, przeproszę Helenę, a ponieważ zmierzła mi Garbuska, stara wariatka, wyjadę gdziekolwiek... zostawię Helenę w spokoju.
— A majątek, pochodzący od Julii Tordier, czy zwrócisz?
— Nigdy! Będę wypłacał część dochodów Helenie... bo widzisz, bydlę jestem, lecz mam wyrzuty sumienia... pragnę, niech będzie szczęśliwą.
— Podoba mi się postanowienie twoje. Do kogo jedziesz, do Rouen? Daj mi adres.
— „Prosper Rivet w domu Aristida Bernier, fabrykanta napojów gazowych“.
Włosko zapisał w notesie.
— A teraz jedzmy prędko obiad i w drogę, żeby się na pociąg nie spóźnić.
O wpół do pierwszej pojechali razem; w Gaillon Włosko wysiadł, a Prosper pomknął do Rouen.

IX.

Po wstrętnej scenie, którą opisaliśmy, Helena ciężką noc spędziła. O dziewiątej rano podniosła się, napiła nieco ziółek i położyła napowrót do łóżka. Po południu Julia przyszła; Helena nie spała, a na widok matki dreszcz ją przeszedł. — Czego chcesz ode mnie? — rzekła, unosząc się. — Przyszłam zobaczyć, czy nie potrzebujesz czego, jesteś cierpiąca. — Przyzwyczajona jestem do tego, zostaw mnie, matko.
— Nie odpychaj mnie, Heleno... Przebacz mi.
— Przebaczyć ci! — powtórzyła dziewczyna z obrzydzeniem. — Jeżeli tego potrzeba tylko, abyś uwolniła mnie od swej obecności, to przebaczam ci... Odejdź... Spać mi się chce. Pozwól mi umrzeć spokojnie!
— Umrzeć!... — odparła Julia drwiąco. — Gdybyś była chora niebezpiecznie, nie mówiłabyś do mnie w ten sposób, mówiłabyś jak do matki!
Oburzenie Heleny wzrosło do tego stopnia, iż nie była w stanie zapanować nad sobą.
— Jak do matki! — powtórzyła. — Prawda, dałaś mi życie, lecz po to, aby mnie dręczyć! Nie miałaś dla mnie nigdy serca macierzyńskiego... Nigdy, czy słyszysz?
— Heleno!... strzeż się!... — krzyknęła Julia.
— Czy i ty chcesz mnie bić?... a może dobić nareszcie?
Wyskoczyła z łóżka i boso stanęła przed Garbuską, mówiąc:
— Nie mogę dłużej cierpieć w milczeniu!... muszę raz podnieść głowę i niech się wszystko skończy między nami!... Ty moją matką!... Wilczyca ma więcej miłości dla swoich szczeniąt, niż ty dla mnie!... Dzieckiem byłam, a zamiast pieszczot, razy tylko otrzymywałam! Wydaliłaś mnie, dręczyłaś!... Wydarłaś mi moją miłość!... Zabiłaś matkę Lucjana, a jego przyszłość całą zniweczyłaś; na mnie teraz kolej przyszła, mnie teraz zabijesz!...
— Helenko, nie myślisz tego, co mówisz — mruczała Julia z bojaźnią.
Lecz Helena nie słuchała, nie rozumiała słów Julii.
— Zamiast nauczyć mnie przywiązania i szacunku... wlałaś w serce moje nienawiść i pogardę... Zdeptałaś mnie poprostu!... Doświadczyłam afrontów, wymysłów, upokorzeń, których nie oszczędziłaś mi, lecz wszystko ma swoje granice!
Ujęła laskę, którą Prosper zostawił na krześle.
— Czy poznajesz to matko? — ciągnęła jak w obłąkaniu. — Poznajesz, prawda? To laska, dana przez ciebie mężowi mojemu! Mojemu mężowi! nędznikowi, do którego przykułaś mnie dla nasycenia nienawiści twojej dla córki, i nie dlatego tylko, moja matko!... Czy słyszysz? Widziałam!... Wiem wszystko.
Garbuska, drżąc cała, nie pojmowała, co to znaczy.
— Przypatrz się dobrze tej lasce! — mówiła Helena, — jest krew twej córki na niej, przelana ręką zięcia twego i w twojej obecności... A! chcesz ażebym ci przebaczyła matko, wszystkie zniewagi... i tę ostatnią najsroższą, otóż, to ty, matko, uklęknij i błagaj przebaczenia!
I w uniesieniu coraz większym oparła ręce na ramionach Garbuski i zmusiła ją do uklęknięcia.
Lecz jednym skokiem Julia się zerwała i z pianą na ustach, z strasznym błyskiem oczu, zaryczała:
— A, łajdaczko! zapłacisz mi za to!
Helena rzuciła jej laskę pod nogi.
— Możesz mnie zabić teraz — rzekła. — Powiedziałam wszystko, co oddawna piersi mi rozsadzało!
Biedne dziecko, wyczerpane, padło zemdlone na łóżko.
Julia pobiegła do swego pokoju, zamknęła się, a wyciągając rękę w stronę córki, wymówiła cicho:
— Jak jej nie stanie, on będzie mnie kochał!

X.

Sprawdziły się przewidywania doktora; Lucjan Gobert powoli przychodził do zdrowia.
Pewnego dnia zbudził się z długiej gorączki, otworzył oczy i spojrzał dokoła zdziwiony.
— Byłem chory — rzekł, spojrzawszy na stół, zastawiony flaszeczkami od lekarstw.
Naraz cała przeszłość stanęła mu w myśli.
Aresztowanie, więzienie, śmierć matki, kościół, Helena w ubraniu ślubnym. Prosper i obraza śmiertelna, która go piekła jak ogniem.
Obejrzał się raz jeszcze, właśnie w chwili kiedy Joanna wchodziła do pokoju.
— Joasiu — odezwał się poznając ją. — Gdzie ja jestem — powiedz mi.
— W willi Petit-Bry u hrabiego Roncerny.
— Wytłomacz mi, dlaczego nic nie pamiętam?
Joasia opowiedziała wszystko od chwili, gdy zemdlał w kościele.
— Byłem bardzo chory, prawda? Lecz teraz czuję się zdrowym. Muszę wstać... pojadę do Paryża.
— Uspokój się, panie Lucjanie, to niepodobieństwo.
— Muszę jechać, muszę pomścić moją matkę. Kobieta potwór zabiła ją. Mężczyzna podły, skradł mi Helenę i w twarz mnie uderzył. O ja się zemszczę! O ja się zemszczę!... inaczej, byłbym tak podłym jak oni!
— Panie Lucjanie, masz jeszcze gorączkę.
— Gorączkę zemsty... tak.
— Jeżeli będziesz się tak wzruszał, zachorujesz na nowo, a wtedy nic już nie pomoże. A my chcemy, żebyś żył, żebyś miał nadzieję.
— Nadzieję! — powtórzył Lucjan ze łzami. — Miałem kiedyś nadzieję, lecz cóż mi z niej pozostało. Matka w grobie, ja posądzony o zbrodnię i Helena stracona na wieki.
— A jeżeli jest możność odzyskania jej?
— Chcesz mnie tylko uspokoić. Helena jest przecież żoną Prospera Rivet, należy do niego.
— Helena nie należy do człowieka, którego jej matka narzuciła... nazwisko jego nosi jedynie... przysięgam.
— Wierzę ci, lecz, pomimo to, do śmierci z nim związana.
— A rozwód?
— Prosper Rivet nie zażąda go nigdy, ożenił się dla jej majątku.
— Panna Helena go zażąda, a jeżeli ona nie odważy się, to inni to zrobią. Czy wiesz, dlaczego Julia Tordier wydała córkę za dawnego swego komisanta?... Żeby go przywiązać do siebie węzłem, który ona uważa za nierozerwalny. Żeby ukryć przed światem, wstrętne uczucie jakie ma dla niego. Czy teraz rozumiesz?
— O! to byłoby ohydne!... Ale dowodów, dowodów trzeba.
— Czy może być lepszy dowód, niż postępowanie Julii Tordier z córką?
— Czy Helena podejrzewa, co się koło niej dzieje?
— Uprzedzano ją... czuwa i niebawem się przekona, a wtedy znajdzie siłę do oskarżenia... Lecz pan, panie Lucjanie w całej sprawie musisz być neutralnym! Strzeż się zwrócić w tej sprawie czymkolwiek uwagę sprawiedliwości na siebie, pozwól działać panom Roncerny i de Beuil, oni pragną szczęścia dla pana i panny Heleny. Dla was uczynią niepodobieństwo nawet. Wczoraj naradzali się z adwokatem w Paryżu. Kto wie, panie Lucjanie, czy szczęście, któremu wierzyć nie chcesz, które wydaje ci się niepodobnym, nie jest już bardzo bliskim ciebie?
Lucjan czuł, że go siły opuszczają. Tyle wzruszeń źle na niego podziałało.
Krople potu wystąpiły mu na czoło, twarz zapałała rumieńcem, arterie w skroniach żywo pulsowały.
— Heleno!... Heleno!... — wołał głosem złamanym. — Chcę widzieć Helenę!
Upadł na poduszki. Joanna wzięła go za rękę i przekonała się, że gorączka z dawną siłą powróciła.
— Chcę ją widzieć! — powtarzał młody człowiek. — Niech mi powie, że pomimo wszystkiego kocha mnie jeszcze... i że tylko do mnie należeć będzie.
— Na miłość Boską, uspokój się, panie Lucjanie — prosiła Joanna.
I, padając na kolana, wzniosła ręce do wizerunku Chrystusa na ścianie.
— Boże sprawiedliwy! — prosiła. — Zlituj się, nie zabieraj go tym, co go kochają!
Naraz wszedł doktór, a za nim hrabia i hrabina de Roncerny w towarzystwie Gastona de Beuil.
— Prędzej, panie doktorze, chodź zobaczyć! — rzekła Joanna. — Gorączka i nieprzytomność powróciły.
Doktór zbliżył się i ujął rękę Lucjana.
— Czyż nauka jest próżnym wyrazem?... — zawołał. — Po zaciętej walce z chorobą, sądziłem, że zwyciężyłem, a tu recydywa, która każę mi napowrót wątpić. Co się tu stało? Musiał doznać jakiegoś wzruszenia gwałtownego, okrutnego.
— Prawda, panie doktorze. Byłam w moim pokoju, chory zaś spał niespokojnie. Wbiegłam prędko, pan Lucjan siedział na łóżku, rozdrażniony. Zawołał na mnie po imieniu, poraz pierwszy mnie poznał, a za tym pamięć mu powróciła. Zanadto niestety!... Chciał wstać, chciał jechać do Paryża. Mówił bez ustanku z egzaltacją o zniewadze jaką poniósł w kościele Saint-Meri.
— To właśnie spowodowało recydywę... — rzekł doktór.
— Chciałam go uspokoić i powiedziałam, że panna Helena być może nie jest dla niego straconą w przyszłości. Próbowałam przywrócić mu siłę moralną, wraz z nadzieją.
— A zamiast tego zwiększyłaś podniecenie — odparł doktór.
Joanna zbladła.
— Więc to moja wina!... — jęknęła.
— Nie robię wymówek, było to nierozważne, lecz każdy by tak postąpił na pani miejscu. Cicho!... atak popowraca.
Lucjan rzeczywiście uniósł się i, wodząc po zebranych wzrokiem obłąkanym mówił:
— Heleno... przyszłaś na koniec... zbliż się... bliżej... bliżej... Przysięgnij mi, że to, co powiedziała Joasia prawdą jest... że nie należysz do nędznika, którego nazwisko nosisz. Jeżeli Joasia skłamała... jeżeli przestałaś mnie kochać, to ja cię zabiję.
— Boże wielki — rzekł doktór — to już nie gorączka, to obłąkanie!
— Heleno... droga Heleno — mówił Lucjan — połączyliśmy się na koniec... nigdy się już nie rozłączymy... Rozwód uwolni cię i będziesz moją na wieki. Czego chce ten człowiek? — krzyknął, zmieniając głos. — A! poznaję go. Prosper Rivet. Przyszedłeś nędzniku! Tchórzu przeklęty, zmuszę cię do pojedynku... w twarz ci plunę. Na koniec. Prędko, szpady... świadkowie. Broń się... nie będę cię ochraniał. Bóg sprawiedliwy... upadł... krew... śmierć.
Lucjan roześmiał się dziko i coraz słabszym głosem mówił:
— On nie żyje! Ona wolna!
Na tym się kryzys skończył; chory zamknął oczy i leżał jak martwy.
Doktór napisał receptę i kazał natychmiast wysłać do apteki.
Joanna pobiegła sama wykonać polecenie.
— Czy to utrata rozumu? — zapytała hrabina.
— Niestety, pani, bez najmniejszej wątpliwości.
— A więc nieszczęśliwy chłopiec zgubiony!
— Nie powiadam tego. Będę robił, co tylko jest w mocy mojej. Ta Helena, której ciągle przywołuje, pewno jest tą samą młodą osobą, którą kocha, i przez którą był aresztowany... mówiono mi, że ona za mąż wyszła.
— Jej niegodna matka — rzekł hrabia — wydała ją gwałtem za człowieka obmierzłego, lecz ona zdaje się, jest tylko żoną z nazwiska. Małżeństwo kazała zawrzeć córce, aby pokryć stosunek swój wstrętny, o jakim wstyd wspomnieć nawet.
Do lekarstw, jakie przepiszę, trzebaby dodać jedno gwałtowne lecz mogące pomóc. Potrzebaby sprowadzić panią Helenę do Lucjana Gobert... to znaczy uzdrowienie lub śmierć.
— Śmierć! — powtórzyła hrabina z przerażeniem.
— Lub uzdrowienie — przerwał doktór. — Wstrząśnienie byłoby straszne i mogłoby zabić chorego. Lecz jeżeli organizm wytrzyma, jak mogę przypuszczać, ocalimy rozum. Czy państwo nie sądzą na równi ze mną, że dla tego nieszczęśliwego śmierć lepszą jest niż wariacja??
— Nie widzę tylko sposobu sprowadzenia Heleny — rzekł hrabia.
— Joanna widziała się już raz z Heleną, dlaczego by teraz nie miała tego uczynić? — wtrącił Gaston de Beuil.
— Przez trzecią osobę tylko Joasia miała wiadomości od Heleny — odparła pani de Roncerny.
— A czy i teraz tak być by nie mogło? Powinno się zwalczyć wszystkie przeszkody, gdy chodzi o uratowanie istoty ukochanej.
Joanna powróciła z lekarstwem. Doktór wpuścił w usta choremu łyżeczkę napoju. Potem, zwracając się do Joanny:
— Sen przyjdzie niebawem — rzekł — i będzie trwał dwanaście do czternastu godzin. Trzeba, żeby widzenie, na którym jedyną pokładam nadzieję, miało miejsce przy obudzeniu się chorego. Pan Lucjan jest pomiędzy życiem i śmiercią, próbujmy ocalić go, lecz potrzebuję twojej pomocy.
— Panie doktorze, jestem na twoje usługi.
— Obecność osoby, którą kocha; sprowadzi wstrząśnienie, mogące dać zdrowie lub śmierć.
— To go ocali, bo radość nie zabija. Sprowadzę Helenę.
— Powinna tu być w chwili przebudzenia się pana Lucjana.
— O której godzinie to nastąpi?
— Około północy.
— Będzie z pewnością! Proszę o powóz, jadę natychmiast do Paryża.
— W tej chwili każę zaprzęgać, a ty Joasiu idź się przygotuj — rzekł hrabia.
A zwracając się do Gastona, dodał:
— My zaś, pojedziemy do sędziego po śniadaniu.
Joanna przysłała dozorczynię choremu, ubrała się, pożegnała z państwem Roncerny i pojechała, dając woźnicy adres na ulicę Verrerie.

XI.

Pięć dni już upłynęło od wyjazdu Prospera Rivet do Rouen. Włosko nie odebrał od niego wiadomości.
Zrana dnia, w którym zdarzyły się sceny w willi PetitBry, Włosko oczekiwał niecierpliwie poczty, sądząc, że mu przyniesie list od Prospera lub Joanny.
Nadeszła nareszcie korespondencja.
— Na koniec — rzekł Włosko, otwierając list byłego komiwojażera.
„Stary mój towarzyszu!
„Nacieszyłem się miastem Rouen do wszystkich diabłów, już mi się nawet sprzykrzyło.
„Ile ja tu butelek wysuszyłem! a wszystko dla zabicia wyrzutów sumienia... lecz nie mogłem się nawet upić, wspomnienie krwi przelanej otrzeźwiło mnie.
„Okropność! Ten strumień krwi, płynący z czoła, te plamy czerwone na białym poszarpanym ubraniu, ciągle mi stoją przed oczami!
„Wyjadę z Rouen jutro o trzeciej po południu, w Paryżu stanę o wpół do ósmej wieczorem. Przyjdź na stację. Zjemy razem obiad i nauczysz mnie, jak wziąć silę do tego, żeby Helena przebaczyła mi moje bydlęce postąpienie. O, ta krew!
„Muszę koniecznie widzieć się z Heleną bez świadków. Dlatego tej łajdaczce, Julii Tordier, napisałem, że przyjadę o dziesiątej, bo tym sposobem, Helena będzie sama parę godzin, i z pewnością nie zastanę starej, bo poleci na moje spotkanie.
„Dobra myśl, prawda?
„Do jutra, stary druhu.

Prosper Rivet

— Nie mogłem nic lepszego oczekiwać, — rzekł Wosko, chowając list starannie. — Zrobię z tym bałwanem, co tylko będę chciał.
Była to godzina, w której razem z Piotrem Bertinot wychodzili na śniadanie do pobliskiej restauracji.
Wstali już właśnie od roboty, gdy usłyszeli zajeżdżający powóz na podwórze.
— Powóz nie zajęty — rzekł Bertinot, wyglądając oknem, i dodał: — Joasia wysiada!
— Joasia! — powtórzył Włosko, nie mniej niż Bertinot uradowany.
Wybiegli obydwa na spotkanie dziewczęcia.
— Co się stało? — zapytał Włosko:
— Przybywam z polecenia pana de Roncerny i jego powozem. Mam dużo do pomówienia o panu Lucjanie. Cały dzień z wami przepędzę.
— Drogi przyjacielu — rzekł Włosko do Bertinota — każ przynieść śniadanie na trzy osoby, a także pomyśl o koniach i stangrecie pana de Roncerny.
Kasjer wyszedł, ucałowawszy raz jeszcze córkę, a Joasia z Włosko poszli na pierwsze piętro.
— Droga Joasiu. Powiedz, co tam zaszło nowego? — zapytał Włosko powtórnie.
— Straszne rzeczy: pan Lucjan zwariował.
— Lucjan Gobert zwariował? Czy to podobna?
Czuł się moralnie odpowiedzialnym za nieszczęścia rodziny Gobert; wyrzucał sobie, że to on udzielał rad Julii Tordier i Prosperowi Rivet. Miłość jak cudem przeobraziła tego człowieka bez czci i wiary, dla którego nie istniały żadne skrupuły.
— Czy doktór stwierdził stan jego? — zapytał po chwili.
— Tak... wreszcie nie potrzeba jego orzeczenia. Smutna prawda sama bije w oczy! Doktór jednak ma jeszcze nadzieję, a opiera ją na tym, że widok panny Heleny może mu rozum przywrócić.
— Lecz czy jest na to sposób?
— W panu cała nadzieja... raz już widziałeś Helenę, mówiłeś z nią. Czy nie możesz zrobić tego powtórnie?
Włosko uderzył się ręką w czoło.
— Mogę... mogę dziś... wieczorem.
— Bogu niech będą dzięki! — szepnęła Joasia.
— Lecz trzeba, żeby pani sama jej to oznajmiła. Prospera od pięciu dni niema w Paryżu. W wilię wyjazdu zbił Helenę laską... aż krew popłynęła.
— O zbójca! powinien skończyć na rusztowaniu.
— Nie przeklinaj go, Joasiu, bo widok krwi sprawił na nim wrażenie, jakiego nikt przewidzieć, nikt spodziewać się nie mógł. Zawstydził się swego niecnego postępku, uciekł do Rouen, ażeby tam w pijaństwie utopić wyrzuty sumienia, lecz, dzięki Bogu, nie udało mu się. Odebrałem list. Myślą jego stałą jest otrzymać przebaczenie Heleny, a ponieważ mam wpływ na niego, użyję więc tego wpływu, żeby sam zerwał więzy, ukute przez matkę.
— Zrobi pan to?
— Zrobię.
— O! niech ci Bóg wynagrodzi.
— Prosper wraca dziś o wpół do ósmej, umówiliśmy się zejść na stacji, po tym zjemy razem obiad. Obowiązuję się zatrzymać go dotąd, dopóki nie zobaczysz się z panną Heleną.
— A jak spotkam się z Julią Tordier?
— Prosper sam się postarał, żeby tak nie było. On także chciał widzieć żonę bez świadków i prosić jej o przebaczenie. Dlatego napisał do Julii, że przyjeżdża o dziesiątej i że spodziewa się zastać ją na stacji.
— Rozumiem — rzekła Joanna. — Podczas gdy pan zatrzyma Prospera w restauracji, Julia Tordier pójdzie na stację, a ja dostanę się do Heleny. Niczego więcej nie pragnę. Niech tylko ją ujrzę... pomówię z nią... potrafię ją skłonić, żeby poszła ze mną.
— O której godzinie doktór pragnie zrobić tę próbę ostateczną?
— Około północy.
— A za tym, droga Joasiu, niech ci Bóg dopomaga.
— Daj mi pan klucz od mieszkania Julii Tordier.
— Proszę — rzekł Włosko podając.
Bertinot wszedł z oznajmieniem, że śniadanie czeka.
O tej samej porze hrabia de Roncerny z Gastonem jechali do sędziego śledczego.
Sędzia przyjął ich odrazu.
— Panowie przynoszą mi wiadomości o naszym chorym? — zapytał, prosząc, by usiedli.
— Tak, panie — odpowiedział hrabia — lecz wcale nie pocieszające.
— Czy polepszenie, o jakim donosiłeś mi, panie hrabio, nie utrzymało się?
— Niestety! Stan chorego pogorszył się nieprzewidzianie. Lucjan Gobert zwariował.
— Więc ten młody człowiek jest bez nadziei?
— Stracił rozum, dowiedziawszy się, że znęcają się nad jego ukochaną... z tego właśnie powodu pozwoliliśmy sobie przyjść do pana.
— Mówcie, panowie, wszystko, co dotyczy tego młodzieńca, niewypowiedzianie mnie interesuje.
— Czy pan wie, jakie męki przechodzi córka Julii Tordier, a żona Prospera Rivet?
— Wiem wszystko, lecz nie mogę się za nią ująć. Panna Tordier jest pod władzą męża. Sprawiedliwość nie ma prawa zajmować się tym, co się dzieje w małżeństwie lub w rodzinie, chyba na żądanie jednego z jej członków. A żadnej skargi nie wniesiono ani na jej matkę, ani na męża.
— Czy wie pan, jaka jest rola jej męża w domu pani Tordier?
— Wiem także! Wiem dokładnie, dlaczego Helenę Tordier matka zmusiła do tego związku, lecz jakie bądź są skandale domowe, skoro żona nie zanosi skargi, my w takim razie mamy ręce związane.
— Helena nie może tego zrobić, gdyż trzymają ją zamkniętą.
— W takim razie nic nie poradzimy.
— A za tym nieszczęśliwe dziecko jęczy, kona z boleści i wstydu w tym otoczeniu bezczelnym, a prawo nie może wziąć jej w opiekę?
— Niech się uda do prawa...
— A gdyby kto inny to zrobił, przyjaciele, my naprzykład?
— Panowie? a w jaki sposób?
— Żądając rozwodu.
— Nie macie panowie prawa.
— Za tym nic dla niej zrobić nie możemy?
— Niestety! nic... jeżeli wystąpicie bez skargi, przez nią podpisanej, wraz z świadectwem doktora, konstantującym znaki widoczne na ciele poszkodowanej. Potrzeba także zeznań świadków, co do stosunków pomiędzy matką i zięciem... wtedy zarządzimy śledztwo; a sprawdziwszy fakty, rozwodu zażądać możemy. Lecz, jeżeli mam jasno myśl moją wyrazić, taka masa wstydu i błota jest na dnie całej tej sprawy, że Helena Tordier, jeżeli rzeczywiście jest tą anielską istotą, jak mi ją odmalowano, zawaha się, zanim poruszy to błoto, które mogłoby i ją obryzgać.
— Miałaby się wahać, gdy idzie o oswobodzenie? — zawołał hrabia.
— Za sceną skandalu, tak. Nie wiecie, panowie, czym jest Julia Tordier! Potrzebowałem zasięgnąć wiadomości z przeszłości tej poczwary; dziś rano dostarczono mi papierów o niej! Straszne są, okropne... a jednak sprawiedliwość nic nie może przedsięwziąć przeciwko niej! Będąc bardzo młodą, lecz już zepsutą, popchnęła uczciwego człowieka do kradzieży i przez nią skazany został na dwadzieścia lat więzienia. Miała z nim córkę, którą porzuciła... dziewczynę pełną poświęcenia i szlachetności. Znacie ją, panowie. Joanna Bertinot, pokojówka pani de Roncerny.
— Joanna! — powtórzyli razem hrabia i Gaston.
— Tak, Joanna, biedne dziecię, los postawił ją wobec matki, której nie zna, a przecież instynktem nienawidzi, bo ta matka jest jej zawziętą nieprzyjaciółką. Joanna, nie wiedząc, że to jej siostra, kocha Helenę z poświęceniem; Julia Tordier wie o tym i odsuwa ją od niej. Powtarzam, panie hrabio, że w interesie nieszczęśliwej Heleny, nie trzeba wywlekać na światło dzienne tego steku brudów przeszłości.
— Lecz — zrobił uwagę hrabia — ażeby otrzymać roz[1]wód Heleny, nie trzeba przecież odkrywać przeszłości Julii Tordier.
— Prawda, tylko trzeba koniecznie, żeby Helena, żądając rozwodu, podpisała skargę na matkę i męża. Bez tego nic się nie zrobi.
— A jeżeli zgodzi się na podpisanie skargi, rozwód dostanie napewno?
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— A więc podejmuję się mieć skargę, przez nią podpisaną — rzekł hrabia. — Dziś będę ją widział.
I hrabia opowiedział pokrótce, o czym nasi czytelnicy wiedzą już, mianowicie, że Joanna jest w posiadaniu klucza od mieszkania Julii Tordier i że skłoni Helenę do przybycia, ponieważ, według doktora, jest to jedyny sposób uratowania Lucjana.
— Panie hrabio, pragnąłbym widzieć panią Helenę i zadać jej kilka pytań, z warunkiem, żeby nie wiedziała, iż jestem sędzią. Proszę za tym, abyś mi pozwolił znajdować się u siebie, podczas bytności jej w Petit-Bry.
— Przyznam się panu, że rachowałem na pańskie współdziałanie, i przyjechałem z myślą, że nakłonię pana do bytności u mnie dziś wieczorem.
— Będę z pewnością.
— Uczyniłbyś mi panie sędzio największą przyjemność, gdybyś raczył jechać z nami razem.
— Przyjmuję chętnie zaproszenie hrabiego. Kiedy panowie wyjeżdżają?
— Pociągiem, odchodzącym o piątej.

— Dziesięć minut przed piątą będę na stacji.
∗             ∗

Od okrutnej sceny, której byliśmy świadkami, Helena ciągle była cierpiąca. Nie sypiała, gorączka ją paliła, a siły raptownie opuszczały. Bladość przezroczysta zastąpiła świeżość cery, zmieniła się nie do poznania.
Julia Tordier od pamiętnej rozmowy z córką, żywiła przeciw niej potworne zamiary.
Pogardzona, upokorzona, odepchnięta przez Prospera Rivet, postanowiła pozbyć się córki.
— Jak jej nie stanie, mnie będzie kochał! — myślała ohydna istota.
Julia otrzymała list od Prospera, list, oznaczający powrót, suchy, zimny, bez słowa czułości.
Zazdrość jej nie miała granic. Postanowiła raz skończyć.
— Jak jej nie stanie, mnie będzie kochał! — powtarzała.
Nazajutrz po odebraniu listu, udała chorą. Zawołała córki i kazała jej kupić całą paczkę zapałek i litr mleka.
Helena, choć bardzo osłabiona, zeszła na dół, aby wypełnić rozkaz matki.
Powróciwszy do mieszkania, zmuszona była odpocząć w przedpokoju.
— Przyniosłaś mleko i zapałki? — zawołała Julia z łóżka.
— Przyniosłam.
— Zagrzej mleko.
Helena zagrzała mleko dla matki, a dla siebie filiżankę bulionu!
— Mleko już ciepłe, przyniosę zaraz — rzekła.
— Nie trzeba, spróbuję się podnieść — odparła Julia.
Helena wzięła bulion, poszła do siebie i położyła się.
Po południu Garbuska weszła do jej pokoju.
— Czy będziesz co jadła? — zapytała.
Ósma godzina wybiła.
Poszła na palcach do pokoju córki.
Lampka nocna rzucała blade światło dokoła; imbryk z odwarem szlazu stał na stoliku.
Helena obrócona była twarzą do ściany.
Oddychała ciężko ustami, spieczonymi gorączką, wychudłą rączkę trzymała bezwładnie na kołdrze.
— Śpi... — pomyślała matka występna.
Podsunęła się cicho jak wąż, chwyciła imbryk i ostrożnie wyszła.
W kuchni był ogień pod blachą.
Garbuska postawiła imbryk z ziółkami na fajerce, wyjęła z pudełka zapałki i wrzuciła wszystkie w imbryk.
Po kilku minutach skończyła dzieło piekielne. Napój przybrał kolor zielonawy od fosforu.
Z jaśniejącym radością wzrokiem dorzuciła parę kawałków cukru do trucizny, zaniosła i postawiła przy łóżku Heleny.
— Wszystko się skończy tej nocy! — rzekła do siebie.
Wróciła do kuchni, usunęła ślady swej roboty, zagasiła ogień, po tym ubrała się, zeszła na dół, wsiadła do dorożki i kazała się wieźć na stację Saint-Lazare.
Około ósmej tego samego wieczora Joanna Bertinot kazała swemu furmanowi zaprzęgać.
O wpół do dziewiątej uściskała ojca i odjechała, kazawszy stanąć na ulicy Anbry wprost Nr. 7 i czekała w powozie na wyjście Julii Tordier.
O dziewiątej Julia ukazała się na ulicy i wsiadła do dorożki.
Joasia wyskoczyła z powozu, wbiegła do domu Nr. 7, po czym powoli i ostrożnie wchodziła na schody, aby nie zwrócić uwagi mieszkańców pierwszego piętra.
Stanęła nareszcie przy drzwiach mieszkania Julii Tordier, otworzyła kluczem swoim, weszła i zamknęła drzwi za sobą.

XII.

Joanna Bertinot znalazła się naraz w ciemności, nie wiedząc, gdzie się obrócić.
— Panno Heleno! panno Heleno! — zawołała.
Helena właśnie przebudziła się, wyciągnęła rękę i miała nalać do filiżanki napoju zatrutego.
Usłyszawszy wołanie, opuściła rękę.
— Kto mnie woła? — zapytała.
Joasia kierowała się głosem i doszła aż do pokoju chorej.
Helena, ujrzawszy ją, zawołała radośnie:
— Joasia!... moja jedyna przyjaciółka!... moja siostra! Po tym wyciągnęła ręce i przycisnęła ją do piersi.
Panno Heleno... najdroższa, kochana... — szeptała Joasia, oddając jej pocałunki. — Jakże ty, musiałaś cierpieć!
— Tak... — odpowiedziała córka Jakóba Tordier — cierpiałam okrutnie, lecz teraz już nie czuję tego; gdy ciebie widzę, zdaje mi się, że wszystko się skończyło. Jakim sposobem znalazłaś się u mnie. Czy matka wejść ci pozwoliła?
— Twoja matka pojechała na spotkanie tego nędznika Prospera Rivet. Wiedząc o tym, skorzystałam z klucza, który mi powierzyłaś.
— Kochana Joasiu! A Marta?
— Panna Marta kocha cię z całej duszy i żałuje.
— A on? Mój Lucjan ukochany... dla którego pragnęłam żyć, a dla którego umrę teraz.
— Nie trzeba myśleć o śmierci, bo ty jedna, panno Heleno, możesz go uratować!
— Uratować?... — powtórzyła Helena — więc grozi mu coś strasznego?
— Posłuchaj mnie, droga panno Heleno... pan de Roncerny i pan de Bueil zajmują się twoim losem. Niedługo, bardzo niedługo, spodziewają się oswobodzenia.
— Joasiu, czy ty nic nie wiesz?
— Przeciwnie, wiem wszystko.
— O! co za wstyd, hańba! i to moja matka!
— Z tej hańby powstanie wolność twoja, wystarczy tylko zeznanie tego, co się tu dzieje, i żądanie śledztwa.
— Nigdy! nigdy tego nie zrobię! Wolę umrzeć, niż poruszać te brudy. Oboje z Lucjanem jesteśmy już skazani.
— Jeżeli będziesz chciała, pan Lucjan może być uleczony.
— O, tak! chciałabym. Lecz ja w nic już nie wierzę.
— A jednak przysięgam, że to jest prawdą!
— Jakim sposobem ocalić go mogę?
— Pan Lucjan, wskutek cierpień przebytych, rozum postradał.
— Zwariował! — zawołała Helena. — O nieszczęśliwy! Za cóż Bóg nas tak karze!
— Pan Lucjan, w przystępie wariacji, przywołuje pani ciągle.. Doktór utrzymuje, że gdyby pokazać mu panią w takiej chwili niespodzianie, wrażenie gwałtowne przywróciłoby mu zdrowie i rozum. Czy kochasz o tyle Lucjana, ażeby pójść ze mną? Czekają na ciebie w Petit-Bry, i ja obiecałam przywieźć cię, abyś pomogła nauce cudu dopełnić! Przybyłam pełna ufności, a teraz czekam na ciebie!
— Masz rację! — zawołała Helena. — Cokolwiekby z tego wyniknąć mogło, jadę z tobą!
Mówiąc to, wstała z łóżka, lecz biedne dziecko przeceniło siły swoje; zachwiała się i omal nie upadła.
— O ja nieszczęśliwa, nie mam sił! — jęknęła.
— Przywołaj na pomoc wszystką energię!... — mówiła Joanna błagalnie. — Nie masz prawa okazać się słabą, gdy chodzi o uratowanie pana Lucjana, którego kochasz i przez którego jesteś kochaną!
— A więc, Joasiu, daj suknię, pomóż mi. Mam silną wolę... uratuję go... a po tym umrę.
Z pomocą Joasi ubrała się w kilka minut.
— Idźmy! — rzekła, opierając się na ramieniu siostry. — Jak powrócę, niech mnie zabiją, jeśli im się podoba.
Dziesiąta wybiła.
Joasia wsiadła z Heleną do powozu, rozkazawszy jechać do willi, co koń wyskoczy.
Gdy się to działo na ulicy Anbry, Garbuska w tym czasie wysiadła z dorożki i wchodziła na stację Św. Łazarza.
Włosko, który co chwila oknem wyglądał, zobaczył ją i pomyślał, że zapewne Joasia miała czas zabrać już Helenę do Petit-Bry, przywołał po tym chłopca, zapłacił za obiad, kazał sprowadzić dorożkę, obudził Prospera i wpakował do powozu, mówiąc, że czas jechać do Heleny.
Prosper otrzeźwiał trochę, na myśl, że ma rozmówić się ze swoją niby żoną.
Włosko kazał jechać na ulicę Anbry, wysadził chwiejącego się na nogach Prospera przed Nr. 7 i rzekł:
— Idź teraz na górę i przeproś Helenę, może ci przebaczy, ponieważ dobra jest, jak anioł.
— Nie pójdziesz ze mną?
— Przeszkadzałbym wam.
Włosko podał eks-komisantowi walizkę, popatrzył, jak tenże zadzwonił, i udał się na schody, a sam wszedł do kawiarni naprzeciwko, gdzie widział raz agenta Challet, ażeby oczekiwać powrotu Joasi i Heleny z willi Petit-Bry.
Prosper, potykając się, dotarł na koniec do drzwi mieszkania. Odpocząwszy trochę, po wielu niefortunnych próbach, zdołał nareszcie trafić kluczem do zamku i drzwi otworzyć.
— Do wszystkich diabłów!... — mruknął, znalazłszy się w ciemnym przedpokoju — stara wariatka zapomniała lampy zapalić! Niech ją licho porwie! Dobrze, że mam przy sobie.
Zapalił świecę, stojącą na stoliku.
— Uf! — rzekł do siebie pijak. — Zmęczyłem się!... a jakie mam pragnienie!
Lecz myśl przeproszenia Heleny wybiła mu pragnienie z głowy i, zataczając się, posunął do pokoju żony.
Drzwi zastał otwarte, lampka się paliła. Wszedł pomału.
— Heleno... — odezwał się półgłosem.
— Heleno... — powtórzył i postąpił do łóżka.
— Heleno... — rzekł po raz trzeci, przysunął się zupełnie i położył rękę na kołdrze.
Cisza, niczym nieprzerwana.
— Niema jej... — mruknął. — Czyżby Julia zabrała ją z sobą na stację?
Wino go rozmarzyło, nogi się zachwiały; usiadł ciężko na łóżku i wziął się rękami, za głowę ociężałą.
— Co tej Julii przyszło do głowy!... — mówił — nie będę mógł przeprosić Heleny. Zawsze ta stara w poprzek staje. O, jak mnie głowa boli. A jak szalenie pić mi się chce. Muszę iść do kuchni... tam jest woda.
Podniósł się, gdy naraz ujrzał imbryk na stoliku przy łóżku.
— To pewno ziółka... — pomyślał. — Nie smaczne to, lecz nie będę przynajmniej zmuszony szukać wody.
Drżącą ręką ujął imbryk. nalał zatrutego napoju, przeznaczonego dla Heleny, pełną filiżankę i wychylił jednym tchem, Jakby to był zrobił z szampanem.
— Brr... — otrząsnął się. — Szkaradny napój.
Nalał drugą filiżankę i wypił znowu.
Oparł po tym głowę na ręku i zaczął rozmawiać z sobą, bez związku, jak zwykle pijany.
Naraz zerwał się i złapał za piersi rękoma.
— Piekło! Toż ja mam ogień wewnątrz! — rzekł głosem dzikim — ogień mnie pożera.
I żeby ogień ten ugasić, wypił resztę zawartości imbryka.
Następnie rozciągnął się na łóżku, a straszne dreszcze wstrząsały całym jego ciałem.

Cofnijmy się trochę:
Dziesięć minut przed piątą sędzia śledczy był już na stacji kolejowej.
Hrabia de Roncerny i Gaston czekali także.
O wpół do siódmej wchodzili do willi Petit-Bry.
Hrabia zaprezentował doktora sędziemu śledczemu.
Czterej panowie udali się do pokoju Lucjana, który od rana spał bez najmniejszego poruszenia. Gdyby nie słaby oddech, można było myśleć, że nie żyje.
Widząc, zmiany zaszłe na twarzy ofiary zawziętości Julii Tordier, sędzia rzekł z politowaniem.
— Okropność! O, żebym mógł dosięgnąć sprawców cierpień tego biedaka.
— Cierpiał więcej, niż człowiek znieść jest w stanie — rzekł doktór.
— Do której godziny trwać będzie taki stan? — zapytał sędzia.
— Lucjan obudzi się około północy.
— A obudziwszy się?
— Sądzę, że uspokoi się o tyle, iż będę mógł uczynić ostatnią próbę, która stanowić ma o życiu lub śmierci.
— Według zdania pana de Roncerny, próba pańska może przywrócić rozum nieszczęśliwemu młodzieńcowi?
— Albo go zabić... — odrzekł doktór. — Działając w ten sposób, biorę wielką na siebie odpowiedzialność, wiem o tym, lecz czyż nie lepiej mieć choć jakąkolwiek szansę zwycięstwa?
— Podzielam zdanie pana! — odparł sędzia. — Z całej duszy życzę, abyś zwyciężył w tym pojedynku przeciwko śmierci i szaleństwu.
Doktór położył rękę na czole Lucjana i zauważył, iż jest pałające.
— Tu jest siedlisko choroby — rzekł.
— Więc ma pan nadzieję? — zapytał sędzia.
— Mam wiarę, która zastępuje nadzieję.
Wyszli z pokoju chorego i udali się do salonu, gdzie zastali hrabinę z córką.
Niezadługo podano obiad. Mówiono ciągle o Lucjanie, Helenie, Joasi i Julii Tordier. Sędzia mało mówił, słuchał tylko i kombinował.
O dziesiątej obiad się skończył.
— Gdyby tyko Joasi się powiodło! — westchnęła Marta, składając ręce.
— Ma silną wolę — odrzekła hrabina — a takim się udaje.
Pani Roncerny miała rację; wiemy, że Joanna doprowadziła do skutku swój zamiar. Czyż Helena mogła się wahać, gdy szło o uratowanie Lucjana.
Dziewczęta jechały szybko do Petit-Bry. Helena, wsparta na ramieniu siostry, opowiadała jej wszystko, co od chwili małżeństwa wycierpiała od matki i od Prospera Rivet.
— I nie chcesz poświęcić tych nędzników, dla otrzymania spokoju, wolności, życia? — mówiła Joanna.
— Nigdy na to nie przystanę! — odpowiedziała Helena — przez szacunek dla nazwiska ojca, wolę umrzeć, niż obryzgać błotem to nazwisko!
Helena czuła się strasznie wyczerpaną, na szczęście podróż zbliżała się do końca.
O wpół do jedenastej powozik zatrzymał się pod werandą willi.
Całe towarzystwo wybiegło na spotkanie.
Joasia wyskoczyła z powozu i pomagała Helenie wysiąść.
— Heleno! Heleno! — zawołała Marta — przybyłaś nareszcie!
Biedna dziewczyna chciała wejść na schody i rzucić się w objęcia przyjaciółki, lecz nie mogła ruszyć się z miejsca, stała, jak paraliżem tknięta.
Doktór pośpieszył i pomógł Joasi wprowadzić ją na schody.
— Drogie dziecię! Helenko kochana! — rzekły jednocześnie hrabina i Marta, biorąc ją w objęcia.
Joanna, ujrzawszy sędziego, cofnęła się zdziwiona.
— Dzielne masz serce, panno Joanno — rzekł tenże, ściskając jej rękę.
— O! gdyby pan wiedział, co ona wycierpiała! — rzekło dziewczę ze łzami.
Sędzia położył palec na ustach.
Joasia zrozumiała odrazu, co znaczy obecność sędziego, i zamilkła.
— To biedne dziecię zemdleje! — zawołał doktór, widząc Helenę prawie upadającą.
— Skutek to zmęczenia i wyczerpania — odrzekła Joasia. — Od dwóch dni prawie nic nie jadła.
— Prędzej wina, bulionu! — rzekł doktór. — Ona właśnie teraz sił potrzebuje.
Helena otworzyła oczy.
— Chodzi o uratowanie jego — szepnęła — nie obawiajcie się, będę silną.
Pani de Roncerny kazała przynieść bulionu i starego Bordeaux. Doktór tymczasem rozpinał suknię Helenie.
— Pokaleczona jesteś, moje dziecię? — zapytał — upadłaś zapewne?
— Nie upadła, panie doktorze — rzekła Joasia. — Bito ją... bito laską... aż krew się lała.
— Joasiu! — szepnęła Helena — ani słowa więcej.
— Nie — odparła córka Piotra Bertinot. — Powiem wszystko tym, którzy mają prawo wiedzieć wszystko, powiem doktorowi... i panu.
Ostatnie wyrazy zwróciła do sędziego.
Helena poraz drugi złożyła ręce błagalnie.
— Joasiu... Joasiu... — szeptała.
Lecz nic już nie mogło powstrzymać tej ostatniej.
— Nic mnie już nie skłoni do milczenia... ocalę cię, pomimo twej woli. Znane są przyczyny twego małżeństwa, lecz co jest niewiadome, a o czym ja wiem, to wstyd, hańba i złe traktowanie ciebie. W domu matki pełniłaś obowiązki sługi pogardzanej i znieważonej. Prawie codzień musiałaś być obecną orgiom, wyprawianym dla szubrawców pijanych, opowiadających sprośne historie bez szacunku dla twojej obecności. Julia Tordier, twoja matka, jest milionerką, rzuca pieniędzmi dla swego Prospera Rivet, a tobie wszystkiego brakuje. Zamykają cię, jak zbrodniarkę, nie tylko zdrowie tracisz, lecz życie twoje nie jest pewne. Posłuchajcie, panowie, bo wszystko na jaw wyjść musi: Przed pięciu dniami Prosper Rivet, pijany jak zawsze, w przystępie wściekłości, porwał laskę i bił nią biedne dziecko aż do krwi. Spojrzyjcie na ranę na czole, jeszcze nie zagojoną, na plecy, na ręce, wszędzie są ślady laski Prospera Rivet!
Mówiąc to, Joanna odsłaniała część ramion Heleny, poznaczonych pręgami sinymi.
— To straszne! — zawołał doktór.
Sędzia drżał z przerażenia.
— Dosyć, Joasiu! — błagała Helena.
— Rzeczywiście, że dosyć wiemy — rzekł sędzia, zbliżając się do Heleny i dodał: — Czy prawdą jest wszystko, co mówiła panna Joanna Bertinot?
— Niestety!... panie... — wyjąkała biedna ofiara. — Lecz nie obwiniam nikogo.
— Nie potrzebuje pani obwiniać. Fakty same za siebie mówią.
Sędzia usiadł obok Heleny i wziął ją za rękę.
— Dziecię drogie — rzekł — wiesz, że jesteś między życzliwymi?
— Wiem o tym, panie.
— Czy zgodzisz się, aby pomódz im, gdy będą się starali powrócić ci prawnie swobodę?
— Jakim sposobem mogliby to uczynić?
— Wszystko przemawia za tobą! Wszystko obwinia twoich prześladowców. Pożycie z nim jest niepodobieństwem, oni cię w końcu zabiją!
— To niech mnie Bóg zabierze! — rzekła Helena, wznosząc oczy do nieba.
— Za młoda jesteś, żeby chcieć śmierci, a możesz jeszcze być szczęśliwą, jeżeli zgodzisz się pomódz nam.
— Jakim sposobem?
— Matka twoja i mąż, z cynizmem przerażającym, praktykują w ognisku domowym nierząd i hańbę! Obrzucają cię obelgami i poniżeniem, maltretują cię, nosisz ślady ich uderzeń na całym ciele! To woła o pomstę. Rozwód jest konieczny! Sprawiedliwość nie odmówi tego, ja ręczę.
— Cóż trzeba zrobić, ażeby uzyskać rozwód?
— Podpisać skargę; jedyny i nieomylny środek.
Helena podniosła się.
— Ja miałabym stawić przed sądem matkę moją i jej podłego spólnika! Matka nazywa się Tordier... nosi szanowane nazwisko ojca mojego, nie chcę by nazwisko najlepszego z ludzi błotem zwalane zostało! A wreszcie, chociaż zbrodniarka, choć zła i przewrotna, zawsze to moja matka!
— O, panno Heleno!.. nie mów tak... wyrzeknij się takiej matki... dla szczęścia i swobody.
— Za taką cenę!... nigdy! Postanowiłam poddać się przeznaczeniu, nie wzywać ludzi na pomoc, tylko Boga jednego! Jeżeli będzie chciał, pomści mnie i uwolni!
— Niechże będzie, jak chcesz, dziecię moje — rzekł sędzia. — Lecz przynajmniej nie narażaj się na cierpienia dobrowolnie. Zostań tu.
— Stawiłam się tutaj, panie doktorze, aby dopomódz nauce, przyszłam wyrwać śmierci moralnej tego, którego kocham nad wszystko i nigdy kochać nie przestanę. Lecz skoro zadanie moje skończy się, jakikolwiek skutek jego będzie, powrócę do niewoli i oczekiwać będę zmiłowania Bożego cierpliwie! Teraz zaś — dodała, zwracając się do doktora, — prowadź mnie do niego, gotowa jestem.
— Chodź pani — rzekł doktór podając jej rękę.

Joasia pierw oświeciła już pokój Lucjana, a gdy całe towarzystwo otoczyło łóżko w głębokiej ciszy, chory leżał bezwładny, jak płótno biały, jedynie słaby oddech dawał znać, że żyje jeszcze...

XIII.

Nic na świecie nie mogło być równie przejmującego nad to oczekiwanie.
Helena, drżąca i blada ze wzruszenia, zmuszona była, aby nie upaść, wesprzeć się na pani de Roncerny i Marcie, dodających jej odwagi życzliwymi słowami.
Doktór uchylił brzeg firanki od łóżka i krótką chwilę badał wzrokiem chorego.
— Jeszcze nie... — rzekł. — Lecz chwila się zbliża.
Następnie zasłonę rozsunął na obie strony i światło w całej pełni padło na twarz Lucjana.
Helena, ujrzawszy oblicze to blade, wychudzone, zmienione do niepoznania, które dziś więcej jeszcze było jej drogie, wydała okrzyk przestrachu i przysłoniła oczy rękoma, jak gdyby chcąc uchronić się od wizji przerażającej...
— Boże mój, Boże! — mówiła, tłumiąc łkania, pierś jej rozdzierające — i to dla mnie on tyle przecierpiał!
— Bądź mężną, dziecię kochane, — ostrzegał doktór — pomyśl, że ocalenie jego od ciebie zależy. On lada chwila może otworzyć oczy, usiłuj więc nadać swej twarzy wyraz spokojny i uśmiechnięty.
Mówiąc to, poprowadził złamaną wzruszeniem Helenę do samego łóżka chorego.
Lucjan poruszył się, Heleną wstrząsnął potężny dreszcz.
— Nadchodzi chwila stanowcza! — rzekł doktór. — Boże dopomóż!
Wszyscy obecni otoczyli łoże, Joanna umieściła się u wezgłowia Lucjana.
Milczenie grobowe zaległo komnatę, nieledwie można było policzyć uderzenia serc obecnych.
Helena z oddechem, zatamowanym w piersiach, stała wpatrzona w twarz Lucjana.
On zwrócił głowę w jej stronę, zadrgały mu powieki, otworzył oczy.
Doktór w najwyższym niepokoju śledził najmniejszy jego ruch.
— Jeżeli ją pozna, — mówił sobie w duchu — będzie to powrotem do przytomności i do życia... lub śmiercią!
Z osłupienia, jakie zrazu wyrażało jego spojrzenie, począł wzrokiem błądzić po otaczających przedmiotach, nareszcie zatrzymał na jednej z palących się lamp.
— Słońce! — wyszeptał Lucjan do siebie.
Po chwili oczy jego oderwały się od lampy i tym razem już utkwił je w twarzy Heleny.
Nagle wstrząsnął się cały... usiadł i, całym ciałem podany ku niej, przypatrywał się pochylonej nad sobą.
Po chwili przyłożył rękę do czoła i znać było wysiłek nadzwyczajny, jaki odbywał się w jego mózgu.
Widoczne było, jak chciał zebrać rozpierzchłe myśli, wspomnienia uleciałe daleko.
— Przemów pani do niego — szepnął doktór Helenie.
— Lucjanie — wyjąkała dziewczę, głosem słabym jak tchnienie.
Na dźwięk tego imienia, chory poruszył się gwałtownie.
— Lucjanie... — powtórzył. — Lucjanie... Co to za imię?...
— Twoje, mój Lucjanie ukochany! — odrzekła Helena, z trudnością powstrzymując, łzy.
— Odwagi, męstwa! — rzekła Joanna Helenie do ucha.
Chory znowu powtórzył:
— Lucjan... Lucjan... Tak, to moje imię... Lecz ty, która mnie znasz i przemawiasz do mnie... Ktoś ty?
Helena, wzruszona w najwyższym stopniu, nie była w stanie zdobyć się na słowa.
— Ktoś ty? — zapytał powtórnie, z odcieniem zniecierpliwienia chwytając skostniałą dłoń dziewczęcia.
Joanna, widząc, jak pod tym dotknięciem siły opuszczają Helenę, zbliżyła się i odpowiedziała mu:
— To panna Helena...
Nowe wstrząśnienie przebiegło po całym jestestwie chorego.
Ruchem raptownym przyciągnął do siebie Helenę i wpatrzył się w nią, pożerając ją oczyma.
Wszyscy zatamowali oddech w piersiach, doktór, blady straszliwie, stał jak skamieniały.
Na raz, młodzieniec wydał okropny okrzyk, następnie wymówił te pamiętne słowa, dotąd daremnie oczekiwane:
— Helena!... Helena!... A! to Helena!
— Tak, to Helena — rzekł doktór, podtrzymując go w swoich objęciach. — Ta, którą kochasz i która przychodzi powiedzieć ci, że cię kocha i kochać będzie na wieki.
Lucjan, wyswobodziwszy się z objęć doktora, pochwycił obie ręce Heleny i okrywał je pocałunkami.
Jednocześnie z tym łzy rzęsiste trysnęły mu z oczu.
— Dzięki ci, Boże! — wyszeptał doktór, padając na fotel. — Życie i rozum ocalone.
Obecni otoczyli łoże chorego, poznawał wszystkich, wymieniając każdego z imienia.
Wszyscy mieli łzy w oczach. Lucjan mówił:
— Heleno, ukochana moja Heleno, przyszłaś do mnie, kochasz mnie jeszcze... co za raj!... Lecz — dodał głosem głuchym — on?... ten człowiek?...
— O! — żywo odparła Helena — puść przeszłość w niepamięć!... Myśl tylko o przyszłości!... Ona może do nas należeć...
— Więc umarł ten nędznik? — zapytał Lucjan, rozpromieniony zaspokojoną zemstą.
— Raz jeszcze ci mówię, myśl tylko o przyszłości — odparła Helena, chcąc uniknąć odpowiedzi.
— Ale ty mnie nie opuścisz już, wszak prawda, Heleno? Wszak to nie jest snem, że ja ciebie widzę?...
— Nie, mój jedyny, jest to najzupełniejszą rzeczywistością...
— Zostaniesz przy mnie?
— Powrócę... — wyjąkała Helena.
— A więc masz mnie teraz opuścić? — żałośnie przemówił Lucjan.
Doktór przyszedł w pomoc.
— Drogie dziecko, potrzebujesz spokoju absolutnego — rzekł — nie mogę zezwolić na przedłużenie tej rozmowy, która w skutkach mogłaby być wielce niebezpieczną... Cierpiałeś strasznie, stan twój był groźny, teraz powraca nadzieja uratowania cię... niechaj ci to wystarczy na teraz, o więcej nie pytaj...
— Ja nie chcę, ażeby ona mnie opuściła!...
— Powróci...
— Przysięgasz mi?
— Przysięgam! A teraz bądź posłusznym rekonwalescentem... Przyjmij to lekarstwo.
Lucjan, trzymając rękę Heleny, i patrząc jej w oczy, spełnił rozkaz lekarza; następnie głosem słabym zapytał:
— A więc naprawdę powrócisz? i kochasz mnie jak dawniej?
— Jak dawniej, teraz i na zawsze.
Lucjan, z wyrazem szczęścia na ustach, przymknął oczy z twoją bowiem pomocą Lucjan Gobert jest ocalony!
Helena się przelękła.
— O! mój Boże! — wyszeptała.
— Nie lękaj się pani, napój ten wzmocni go i da sen pokrzepiający — rzekł doktór — oczekiwałem cudu... tyś a dokonała, nauka i lekarz składają ci dziękczynienia, ztwoją bowiem pomocą Lucjan Gobert jest ocalony! Wtedy sędzia śledczy przystąpił do Heleny.
— Pani, — odezwał się — jeszcze czas... Szczęście w przyszłości, o jakim marzysz dla was obojga, może ci dać rozwód... Pójdź za moją radą... Podpisz i złóż na moje ręce skargę i żądanie rozwodu... Resztę biorę na siebie.
— Dziękuję za dobroć pańską — odparła Helena, z ruchem przeczącym głowy — wdzięczną panu jestem, lecz za nic nie podpiszę... skargi przeciwko mej matce. Skoro Lucjan jest ocalony, i ja się w części przyczyniłam do tego, jest to znak opieki Bożej nade mną! Powracam, gdzie mnie obowiązek wzywa, z całą nadzieją, że niedługo więzić mnie tam będzie... Życie chowa nam nieprzewidziane wypadki... Jedna chwila wszystko zmienić może...
Sędziemu po raz wtóry nasunęło się pytanie:
— W czymże ona ma nadzieję, na co liczy, nie chcąc żądać od prawa, aby ją wyswobodziło?
Helena czule pożegnała się z Martą i, zwracając się do doktora, rzekła:
— Panie, jestem nad wyraz znużoną, pozwól mi oddalić się, Joanna przyobiecała odprowadzić mnie do Paryża.
— Jedź, moje dziecko — odpowiedział stary lekarz.
Helena odchodząc, ostatnie wejrzenie miała dla Lucjana.
— To młode stworzenie coś ukrywa przed nami — rzekł sędzia do hrabiego, pana de Beuil i lekarza. — Niektóre jej słowa nasuwają mi podejrzenie, jakoby miała jakąś straszną myśl ukrytą... Lękam się o nią...
— Czego się lękasz?... — zagadnął hrabia.
— Nie wiem, ale boję się...
— Biedna męczennica, niechaj Bóg ją ma w swojej opiece! — mruknął stary lekarz.


∗             ∗

Na peronie stacji Saint-Lazare Julia Tordier z gorączkową niecierpliwością oczekiwała pociągu, mającego, według jej mniemania, przywieźć Prospera Rivet.
Przechadzając się tam i napowrót, miała czas do rozpamiętywania listu Prospera, którego oschłość doprowadziła ją do spełnienia postanowienia, zrodzonego w jej mózgu.
Myśl jej przeniosła się do Heleny, która z pewnością w tej chwili, wychyliwszy truciznę, kona w strasznych boleściach. Powróci do domu i nie zastanie już rywalki!
Zmącone myśli kipiały pod jej czaszką, powolny ruch skazówki na zegarze kolejowym drażnił i tak już stargane jej nerwy.
Nareszcie ozwał się sygnał.
Julia stanęła przy samych drzwiach, aby nie przeoczyć Prospera pomiędzy nielicznie przybyłymi podróżnymi.
Rzecz prosta, że Prospera nie było w ich liczbie.
— Musiał spóźnić się na pociąg! — z urazą myślała Garbuska.
Przechodził właśnie jeden z urzędników kolejowych. Zatrzymała go.
— Panie, zechciej mnie objaśnić, o której godzinie przyjdzie następny pociąg z Rouen?
— O jedenastej, minut trzydzieści, a potem o trzeciej pięćdziesiąt nad ranem — odparł urzędnik i poszedł w swoją drogę.
Julia postanowiła czekać do jedenastej.
Wiadomo czytelnikom naszym o rozczarowaniu, jakie ją znowu czekało.
Wściekła, dotknięta do żywego tym lekceważeniem Prospera, złorzecząc mu w duszy, powróciła na ulicę Anbry.
Wstępując na schody swego mieszkania, doznała strasznego dreszczu, na myśl o konającej na górze w mieszkaniu Helenie.
Szła wolno, potykając się na każdym stopniu.
Rozwartymi szeroko oczyma widziała w ciemnościach straszne oblicza i potwory z twarzami, dziwnie powykrzywianymi.
Na ostatniej kondygnacji stanęła zdyszana, nie czując się na siłach, czy będzie miała dość odwagi wejść do mieszkania; wtem jedno spojrzenie na drzwi gwałtownie zmieniło jej myśli.
Drzwi te, które odchodząc, starannie zamknęła na klucz, były uchylone, a z poza nich wydobywała się cieniutka smuga światła.
Pchnęła je raptownie.
Na stole w przedpokoju stała świeca zapalona przecz Prospera.
— Kto tam być może?... — pytała siebie samej.
Nagle wpadła jej w oczy waliza podróżna Prospera; był to cios dla niej w samo serce wymierzony.
— Powrócił! Czemuż się więc ukrywał przede mną?
I pędem puściła się do pokoju Heleny. Znalazłszy się tam, nie mogła powstrzymać okrzyku najwyższej zgrozy.
W pokoju tym stał mężczyzna trupio-blady, z rysami konwulsyjnie wykrzywionymi, z oczyma wysadzonymi na wierzch, z porozrywaną na piersiach koszulą, wsparty o poręcz łóżka.
Spojrzała na łóżko, puste! Przypadła do Prospera i głosem zdławionym zapytała:
— Gdzie Helena?
Zamiast odpowiedzi, patrzył na nią wzrokiem osłupiałym.
— Mów! — skrzeczała Garbuska.
— Nie wiem! — wybełkotał z wysiłkiem.
Julia schwyciła go za obie ręce. Zimne były, jak lód.
— Co ci jest? — krzyknęła. — Za wiele wypiłeś, tyś pijany? z tego wszystkiego gotów jesteś rozchorować się?
Stał niemy, zdawało się, jakoby nie słyszał, nic nie rozumał. Z głuchym jękiem przycisnął do piersi ręce, nogi wypowiedziały mu posłuszeństwo i zwalił się na łóżko Heleny.
— Co ci jest? — wstrząsając nim powtarzała Julia. — Odpowiadaj! kiedy powróciłeś?
— Przed chwilą... — wyjąkał nieszczęsny, pożerany ogniem wewnętrznym.
— A Helena?
— Nie ma jej...
— To być nie może! — krzyknęła Julia.
— Wszędzie pusto... — mówił Prosper, głosem, przerywanym czkawką śmiertelną. — W końcu piłem, po powrocie jadłem obiad na stacji i piłem... Przybyłem do domu... otworzyłem swoim kluczem... nikogo... znowu miałem pragnienie... i piłem..
— Co piłeś?
— To... — wyszeptał, wskazując na pusty imbryk.
Julia zaczęła szczękać zębami, jak w febrze.
Pochwyciła imbryk i, znalazłszy go pustym, upuściła na ziemię, gdzie rozbił się na drobne kawałki.
— Tak... wypiłem... i odtąd w gardle... w żołądku... w piersiach... czuję ogień piekielny... Cierpię... cierpię okrutnie!...
Głos mu zamarł, zwinął się, wyprężył, potoczył strasznymi oczyma i wyzionął ducha.
Garbuska stała, jak skamieniała, zrozumiała nareszcie iż, chcąc pozbyć się córki, otruła Prospera.
I łamiąc ręce, bezprzytomnie padła na ziemię.
Lecz nagle ucichła, łzy zaschły jej na oczach.
— Powrócił dla niej, wypił, i dla niej umiera... Ah! ja nieszczęsna! on mnie nie kochał...
Wtedy jak istota, pozbawiona rozumu, usiadła obok zesztywniałego ciała i suchymi oczyma wpatrzyła się w nabrzękłą twarz trupa.
Godziny upływały, w oddaleniu odezwał się zegar wieżowy, za nim wydzwonił dwanaście uderzeń zegar, stojący w pokoju.
Julia siedziała wciąż nieruchoma. Potwór ten poraz pierwszy pojął cierpienie serdeczne.
O tej samej godzinie kareta hrabiego de Roncerny wyjeżdżała z wilii, a Józef Włosko wychodził z kawiarni, do której, jak wiemy, wstąpił, aby czatować na powrót Heleny.
Przechadzał się z cygarem w ustach, dając baczenie na dom Julii Tordier.
Około pierwszej z północy usłyszał turkot powozu, i tętent kopyt koni.
Były dependent skrył się w zagłębieniu drzwi o dziesięć kroków cd domu Julii Tordier.
Powóz się zatrzymał i wysiadły z niego Joanna z Heleną.
W milczeniu weszły obydwie na schody.
Doszedłszy do drzwi, Helena podała Joannie klucz, gdy ta ze zdziwieniem ujrzała drugi, tkwiący w zamku.
— Powrócili — rzekła cicho Helena — a ten człowiek pijany był do tego stopnia, że zapomniał o kluczu. Schowaj mój klucz i wracaj czempręćdzej do siebie. Do widzenia, najdroższa!
— Włosko!
— Pan tutaj? o tak późnej godzinie?... Co się stało?
— Nic, co by mogło cię zaniepokoić, droga panno Joanno — odparł młody człowiek. — Czekałem waszego powrotu, chcąc ujrzeć ciebie, a następnie dowiedzieć się, czy nadzieja lekarza i nasze urzeczywistniły się.
Joanna opowiedziała mu w skróceniu wypadki ubiegłego wieczora.
Wiadomość o odmowie Heleny co do zaniesienia skargi i żądania rozwodu zgnębiła Wioskę.
Postanowił za tem, bądź co bądź, przyjść jej z pomocą.
Ale powróćmy do Heleny.
Wszedłszy do mieszkania, skierowała się wprost do swego pokoju.
Stanąwszy w progu uchylonych drzwi, cofnęła się i wydała okrzyk zgrozy najwyższej.
Garbuska zerwała się na równe nogi, a z oczu jej płomienie tryskały.
— Umarł! — rzekła głosem jak gdyby z pod ziemi wychodzącym. — On nie żyje!
— Nie żyje! — powtórzyła Helena.
I z szybkością błyskawicy przemknęła jej myśl o wyswobodzeniu, które cierpieniom jej położy koniec.
— On umarł... — jeszcze raz rzekła Julia.
— A jam wolna!... — zawołała Helena. — Jestem wdową, za tym działać mogę samodzielnie. Żegnaj, matko.
— Ja go pomszczę! — wrzasnęła Garbuska.

XIV.

Pomimo żalu, przypomniała sobie Julia o testamencie Prospera, którym czynił ją na nowo posiadaczką całego majątku.
Rzuciwszy spojrzenie na łoże śmiertelne, udała się z aktem małżeństwa i testamentem do merostwa i do przedsiębiorstwa pogrzebowego.
Następnie złożyła papiery w kancelarii trybunału.
W przekonaniu, że Helena stała się przyczyną śmierci Prospera, pragnęła rozgłosić ją w całej dzielnicy dla nasycenia swej zemsty.
Z powrotem więc wstępowała do znajomych sobie sklepów, rozpowiadając o nagłej śmierci zięcia, w ten sposób, by rzucić podejrzenie na córkę.
— Zastałam go nieżywego... — wołała, szlochając.
— A gdzie pani córka? — pytały kumoszki.
— Zniknęła bez wieści.
— Boże! czegóż się ja dowiaduję.
— Najokrutniejszej, najwstrętniejszej prawdy! — wołała Garbuska.
Rzucone ziarno podejrzenia poczęło kiełkować i słowo: trucizna z niejednych ust dało się słyszeć.

Jak wiemy, Józef Włosko postanowił widzieć się tego rana z mężem Heleny, dla skorzystania z jego skruchy, (która jakkolwiek szczera, nie mogła być długotrwałą), celem porozumienia się i doprowadzenia zamiaru przywrócenia wolności, córce Julii Tordier, drogą rozwodową.
O dziesiątej rano wyszedł z domu i udał się wprost do kawiarni, w której kilka dni przedtem zeszli się z Prosperem.
Stamtąd wysłał chłopca na ulicę Anbry, z poleceniem, aby mu powiedział, że jest tu oczekiwany.
W kilka minut zaledwie chłopiec powrócił blady i wystraszony.
— Ach! panie... — mówił zdyszany.
— Co się stało?
— Pan Rivet nie żyje!
— Nie żyje?... Czy to podobna! — zawołał Włosko, blednąc, jak ściana.
— Najświętsza prawda, panie... Dzwonię... Otwiera mi jakaś garbata zapłakana. Pytam o pana Rivet, a ona, szlochając, wskazuje mi otwarte drzwi do pokoju, w którym przy łóżku palą się dwie gromnice: „Oto jest!“ rzekła, a ja ujrzałem trupa, leżącego na łóżku.
— Szkoda, że — umarł teraz, kiedy miał stać się lepszym... — mówił w duchu Włosko. — Ostatecznie, ta katastrofa nieprzewidziana; powraca wolność Helenie... za dziesięć miesięcy będzie mogła poślubić Lucjana Gobert. Teraz trzeba mi tylko odnieść ostatni testament Prospera do kancelarii trybunału... i Joanna zostanie milionerką...
Ani słowa, dziwne to życie.
W kancelarii powiedziano mu, że przed pół godziną został tam złożony testament, lecz daty dawniejszej, a za tym późniejszy skasował rozporządzenie poprzedniego.
Kiedy Włosko zamierzał już odejść, sędzia zatrzymał go:
— Słówko jeszcze, panie... — rzekł.
— Do usług, panie prezesie.
— Czy zna pan tę damę, wdowę Julię Tordier, na której rzecz Prosper River sporządził pierwszy swój testament?
— Znam ją.
— Czy osobistość ta była czym dla pana Prospera Rivet?
— Teściową.
— Pan Rivet był żonaty?
— Od kilku tygodni.
— I najzupełniej wydziedziczył żonę swą? Miałby powody uskarżać się na nią?
— Nie sądzę, lecz wiem, że akt ślubny zastrzegał seperację majątkową. Za tem pan Rivet rozporządził tylko swoją własnością osobistą.
— Dziękuję. Nie zatrzymuję już pana.
Włosko skoczył do dorożki, śpieszno mu było oznajmić wszystkim mieszkańcom willi w Petit-Bry, że Helena została nareszcie uwolnioną z pod opieki matki.

XV.

Powrót nocny z Paryża nie uśmiechał się sędziemu, chętnie więc przyjął propozycję pana de Roncerny pozostania w willi do jutra, tymbardziej że sądownik pragnął rozmowy z hrabią, z Gastonem de Beuil i starym lekarzem.
Niektóre bowiem zdania Heleny wydały mu się osobliwie dwuznaczne, nade wszystko ostatnie, podczas gdy wychodziła z pokoju Lucjana.
„Powracam dokąd obowiązek mnie wzywa, z nadzieją, że długo więzić mnie nie będzie. Jedna godzina wszystko może zmienić...“
Według sędziego śledczego, zdanie to kryło jakieś straszne postanowienie, bo ostatecznie na cóż ona mogła liczyć, skoro uporczywie odpychała rękę, wyciągającą się ku niej z pomocą.
Po rozmowie w tej kwestii drażliwej, panowie ci rozeszli się, a nazajutrz około jedenastej zrana, sędzia odjechał do Paryża.
Wkrótce po tym, Lucjan obudził się ze snu, spowodowanego napojem narkotycznym, i pierwszymi jego słowami było pytanie:
— Gdzie Helena?
— Powróci wkrótce... — odrzekła mu Joanna. — Uspokój się pan i miej nadzieję, ponieważ teraz przyszłość do ciebie należy.
Po południu dano znać Joannie, że ktoś przybyły z Paryża chce się z nią widzieć.
Młode dziewczę, nie przewidując kto to mógł być, z pośpiechem udało się do ogrodu.
Poznawszy Wioskę, z przerażeniem podbiegła ku niemu, przypuszczając jakiś niezwykły wypadek.
— Przynoszę pani ważną nowinę — przemówił były dependent u notariusza. — Helena owdowiała.
— Czy podobna! — wykrzyknęło dziewczę.
— Podobna... skoro Prosper Rivet umarł.
— Umarł... on! to obrzydłe stworzenie! Ah! Bóg jest dobry i sprawiedliwy.
I, ująwszy Włosko za rękę, nie tłomacząc swego zamiaru, poprowadziła go do salonu gdzie zgromadzona była rodzina de Roncerny, wraz z panem de Beuil i doktorem.
— Helena jest wdową... — wołała w upojeniu radości.
— Co ty mówisz? — podchodząc ku niej, spytał hrabia.
— Ten pan wszystko opowie — odparła, wskazując kłaniającego się Włosko.
— Nie mając zaszczytu być znanym panu hrabiemu, śmiem przedstawić się tutaj dla doniesienia pannie Joannie wielce ważnej nowiny o śmierci Prospera Rivet, męża pani Heleny Tordier.
Na wszystkich twarzach odmalowało się osłupienie.
Przypomniano sobie niedawną rozmowę sędziego śledczego i przerażające przeczucia jego, zrodzone ostatnim zdaniem, wygłoszonym przez Helenę.
— Czy nie rozumiecie państwo, że teraz już Helena jest wolną! — wykrzyknęła zdziwiona Joanna.
W miejsce odpowiedzi, hrabia zapytał Włoskę:
— Kiedy umarł Prosper Rivet?
— Dzisiejszej nocy.
— O której godzinie i z czego?
— Nie wiem, lecz mam wszelkie powody mniemać, że z uderzenia na mózg.
— Ta nagła śmierć może być wielkim nieszczęściem — rzekł hrabia.
— Nieszczęściem? — powtórzyła Joanna z wzrastającym zdumieniem.
— A jak się w tym wszystkim zachowała pani Rivet?
— Tego nie mogę panu powiedzie. Skoro bowiem dowiedziałem się o wypadku, pośpieszyłem tu z wiadomością.
— Wdzięczni jesteśmy panu za ten pośpiech, któż bowiem może więcej interesować się Heleną, niż my tu zgromadzeni. Dałby Bóg, aby to, co zdaje się być jej wyswobodzeniem, nie stało się dla niej źródłem ciężkich utrapień!
Włosko, mając się za zwiastuna radosnej wiadomości, nie mógł pojąć słów hrabiego.
— Może należałoby zawiadomić o tym pana Lucjana? — nieśmiało odezwała się Joanna.
— To już do mnie należy — rzekł doktór — uczynię to kiedy uznam za stosowne. Tymczasem proszę usilnie o milczenie.
Joanna odeszła wraz z Włosko.
— Co to wszystko znaczy? — spytała młodego człowieka ze drżeniem w głosie.
— Nie mogę odgadnąć, lecz w każdym razie coś niezwykłego zaszło. Zdawałoby się, że śmierć Riveta ich przeraża. Możnaby sądzić, jakoby odpowiedzialność za nią zrzucono na Helenę.
— Co za okrutna myśl!
— Ostatecznie, nic nie rozumiem.
— Muszę wyświetlić tę tajemnicę. Odejdź, mój przyjacielu. Powiedz memu ojcu, że wkrótce będę z nim razem. Nadewszystko, dowiedz się, co porabia Helena.

Przedsiębiorca pogrzebowy, załatwiwszy wszystkie przepisy co do pochowania zmarłego, udał się na ulicę Anbry, aby ostatecznie porozumieć się z Julią Tordier.
Po jego odejściu zadzwonił do mieszkania doktór merostwa, dla stwierdzenia śmierci.
Julia, szlochając, poprowadziła go do śmiertelnego łoża.
— Ten młody człowiek oddawna był chory? — zapytał, odsłaniając prześcieradło.
— Nie, panie — odrzekła ze łkaniem ohydna istota — nagle skończył.
— Pędził życie nieumiarkowane?
— Niestety! tak, panie.
— Był alkoholikiem. Zabiła go kongestia mózgowa.
Podpisał pozwolenie na pochowanie i odszedł.
— Błazen, nic nie dostrzegł? — rzekła do siebie Garbuska. — Trzeba będzie zająć się tym samej.
Siadła przy biurku i zmienionym charakterem napisała, co następuje:
„Panie, śmierć pana Prospera Rivet, zięcia wdowy Tordier, mocno wzburzyła mieszkańców ulicy Anbry.
„Zmarły od niedawna był ożenionym. Żona, która go nie kochała, uciekła.
„Gubią się w przypuszczeniach z powodu tej śmierci niespodziewanej. Ni mniej ni więcej tylko mówią o otruciu.
„Sądzę, iż spełniam obowiązek uczciwości, ostrzegając sprawiedliwość, aby wyświetliła tę ciemną sprawę.
„Nie kładę mego podpisu, chodzi mi bowiem, by nie zyskać sobie nieprzyjaciół w dzielnicy”.
Adres położyła:
„Do pana prokuratora Rzeczypospolitej w Pałacu Sprawiedliwości.“
— Zobaczymy, czy nie pomszczę ciebie — mruknęła i wybiegła, aby wrzucić list do najbliższej skrzynki pocztowej.
Dnia następnego o godzinie trzeciej w południe, paradny karawan zabrał zwłoki Riveta. Garbuska poszła za nim piechotą, zakrywając twarz chustką i szlochając gwałtownie. Liczny orszak złożony z ciekawych mieszkańców dzielnicy, ciągnął za konduktem, podziwiając wspaniałość pogrzebu, a kumoszki bez żadnego skrupułu gwarzyły głośno o ostatnim wypadku nagłej śmierci, utwierdzając się coraz silniej w przekonaniu, że tylko trucizna była jej przyczyną.
Włosko, przyłączywszy się do orszaku, szedł aż do miejsca, a pomieszanie jego wzrastało z każdą chwilą, ze wszystkich bowiem stron słowo trucicielka! wpadało mu do uszu.
Prokurator Rzeczypospolitej, zasiadłszy w swoim gabinecie, przeglądał stosy korespondencji.
Poklasyfikowane poprzednio przez sekretarza, listy bezimienne leżały osobno; miały one wartość względną, jako wykrywające niekiedy zbrodnie nieznane, lub dające wskazówki pożyteczne.
Prokurator wziął je do ręki na samym ostatku.
— Denuncjacja, pismem zmienionym — rzekł do sekretarza. — Zobaczymy, co to takiego.
W czytaniu, zwróciło uwagi prokuratora nazwisko wdowy Tordier.
— Przypominam sobie — rzekł po namyśle do swego sekretarza. — To ona podała zażalenie przeciwko swemu siostrzeńcowi o uwiedzenie małoletniej. Czy doniesienie to jest prawdą, czy też oszczerstwem, winieniem śledztwo zarządzić. Dowiedz się pan, który sędzia śledczy miał powierzoną sobie tę sprawę, i poproś, aby był łaskaw być u mnie.
Zaledwie upłynęło dziesięć minut, sądownik stawił się w gabinecie swego szefa.
— Dokąd pan doprowadził sprawę wdowy Tordier przeciwko jej siostrzeńcowi? — zapytał ten ostatni.
— Dokumenty złożone są w sekcji kryminalnej, lecz z uchwałą oczkują na wyzdrowienie oskarżonego.
Przy tej sposobności sędzia śledczy opowiedział prokuratorowi fakty, odnośne do tej sprawy, a znane już czytelnikom naszym. Konkluzją tego opowiadania było:
— Słowem, mam to przeświadczenie, że nieszczęsny młodzieniec jest ofiarą nienawiści Julii Tordier.
— Oto list, w którym jest wymienione nazwisko tej kobiety.
Prokurator podał sędziemu śledczemu anonim.
— A! nieszczęsna — wyszeptał, zgnębiony wyczytaną w nim złą wieścią.
— O kim pan mówi? — żywo zagadnął prokurator.
— O Helenie, córce Julii Tordier, a żonie Prospera Rivet.
— Więc przypuszczasz, iż ona jest winną?
— Niestety! czyż ucieczka jej nie jest w tym razie najstraszliwszym domniemaniem. Przeczucia moje nie omyliły mnie w tym razie. Nieszczęśliwa, zapominając, iż nie można wymierzać sobie samemu sprawiedliwości, chciała sprawić sobie zadość uczynienie za cierpienia moralne i fizyczne, jakimi ją gnębiono, i otruła męża.
— Takim jest pańskie zdanie?
— Niepodobna wątpić.
— Zatem, działaj pan szybko. Rozpocznij śledztwo natychmiast. Jeżeli pogrzeb już się odbył, zarządź ekshumację ciała, niech je przeniosą do Morgi dla dokonania sekcji zwłok. Daj pan znać do policji, niechaj odszuka i aresztuje Helenę Rivet.

Karawan, wiozący śmiertelne szczątki Prospera, wjeżdżał już w bramę cmentarza Père-la-chaise, kiedy szef bezpieczeństwa w pełnym uniformie, w otoczeniu agentów, zastąpił mu drogę i gestem rozkazującym dał znak woźnicy, aby zatrzymał konie.
— W imieniu prawa — odezwał się do komisarza cmentarnego, który nadbiegł z pośpiechem — rozkaz zawrócić i odwieźć do Morgi ciało, spoczywające na tym karawanie.
I doręczył mu rozkaz urzędowy.
Przemówienie to wywołało w całym zgromadzeniu ogromne wzburzenie. Powtarzano je sobie z końca w koniec całego orszaku.
— Niech to panią nie przeraża — rzekł, zwracając się do Julii Tordier. — Zechciej pani wsiąść do powozu i towarzyszyć nam do swego mieszkania.
— A! Boże! mój Boże! — krzyczała Garbata. — Ależ to można zwariować! I udała, że mdleje.
Jeden z agentów pochwycił ją w ramiona i złożył do jednej z karet żałobnych. Urzędnicy ruszyli za nią powozem, który ich przywiózł.
Józef Włosko wyszedł z cmentarza przybity.
— Helena trucicielką! — Potworna Garbuska nie ustaje w zbrodniach!... — mówił sobie w duchu. — Zobaczymy... może zajdzie potrzeba, abym oddał ją w ręce sprawiedliwości? Muszę dowiedzieć się, gdzie jest Helena.
Julia Tordier, odzyskując niby przytomność, próbowała wybadać towarzyszącego jej agenta, trafiła jednak na człowieka, nie lubiącego zdradzić się najmniejszym słówkiem.
Milcząc, dojechali do domu Garbuski, i wszyscy udali się do wnętrza.
Sędzia śledczy, jak wiemy, znając zgubną przeszłość tej kobiety, badał ją uporczywym i ciekawym spojrzeniem.
— Czy mogę dowiedzieć się nareszcie — zagadnęła Garbuska sędziego — dlaczego prawo, nie szanując obrzędu smutnego, czyni taki skandal rozgłośny?
— Pytanie pani dziwi mnie niewymownie. Czyż zagłuchałaś na oburzenie powszechne, krzyki, które doszły uszu sprawiedliwości.
— Nic nie rozumiem, i proszę abyś pan raczył mnie objaśnić. Ciężko dotknięta stratą zięcia, którego poważałam, zamknęłam się w mej boleści, nic nie wiedząc, prócz tego, że Prosper Rivet nie żyje.
I wybuchnęła płaczem, szczerym zupełnie, gdyż pragnienie zemsty nie stłumiło w niej żalu głębokiego.
— Przede wszystkim — mówił dalej sędzia śledczy — muszę pani zadać niektóre pytania. Jakim sposobem stało się, że pani Rivet, wdowa, nie była na pogrzebie swego męża?
— Nie wiem, panie.
— To nieprawdopodobne. A gdzież się w tej chwili znajduje?
— Nie wiem.
— I nieobecność ta nie zdziwiła pani i nie starała się zbadać jej przyczyn.
— Pan wie również dobrze jak ja, że córka moja zaślubiła Prospera Rivet wbrew swojej woli, lecz — według mego i rady familijnej życzenia, Helena nienawidziła męża.
— Wiem o tym, a także wiadomo mi, o ile nienawiść ta była zasłużoną.
Nie podnosząc zdania sędziego, pomijając znaczenie tych słów, Julia Tordier ciągnęła dalej.
— Za tym pojmuje pan jej ucieczkę z domu, w którym skonał znienawidzony przez nią człowiek.
— Jeden tylko pozostaje sposób wytłumaczenia tej ucieczki.
— Tak pan sądzi? — zagadnęła Garbuska z tak prostodusznym wyrazem, który zwiódł nawet samego sędziego.
— Kiedy i o jakiej godzinie umarł pan Rivet?
— Około wpół do pierwszej. Z Rouen, gdzie bawił od kilku dni u przyjaciela, napisał do mnie, że powraca do Paryża i prosi, aby oczekiwać go na stacji. Mam ten list w moim pokoju.
— Proszę o niego — rzekł sędzia śledczy.
Przeczytawszy go, poprosił Julii Tordier o powtórzenie wydarzeń tego wieczora, poprzedzających śmierć Prospera.

XVI.

Skończywszy opowiadanie, znowu zalała się łzami, łkając konwulsyjnie.
Sędzia, przeczekawszy tę burzę, zapytał:
— Gdzie była córka pani?
— Nieobecna.
Wiedząc, co o tym myśleć, nie nalegał więcej.
— A gdy pani wyjechała na dworzec na spotkanie zięcia, czy córka twoja wyszła? — ciągnął dalej.
— Nie panie... położyła się, utrzymując, że jest chora.
— A jednak wychodziła; więc o której powróciła godzinie?
— Około wpół do drugiej nad ranem, i wtedy dowiedziała się ode mnie o nieszczęsnym wypadku.
— Jak się wobec tego znalazła?
— Radowała się bezczelnie! Wykrzyknęła na cały głos: „Jestem wdową! Jestem wolną! Nikt na świecie nie ma już nade mną przewagi“! I wyszła, nie mówiąc, dokąd się udaje.
— Z odpowiedzi pani wynika, że podczas kiedy daremnie oczekiwałaś na dworcu kolei, zięć pani bez twojej wiedzy, przyśpieszywszy godzinę powrotu, przyszedł tu.
Jakim sposobem wszedł do domu?
— Miał klucz.
— Otóż, skoro pani nie wie o niczem, zmuszony jestem zawiadomić panią, że głos ogółu obwinia jej córkę o otrucie męża.
Garbuska cofnęła się w najwyższym przerażeniu.
— Panie! gdyby to; była prawda, to byłoby potwornym. Lecz nie, to niepodobna!
— Sekcja zwłok wykaże, o ile podejrzenie otrucia jest uzasadnionym.
— Prosper otruty przez Helenę... nie, nie mogę w to uwierzyć!
— Córka pani, będąc chorą, jakie lekarstwa przyjmowała?
— Odwar z kwiatu ślazowego.
— Powinniśmy przeszukać jej pokój.
— Jak się panu podoba.
Sądownicy weszli tam, przetrząsając wszystkie sprzęty. Lekarz prefektury, stary praktyk, miał oko na wszystko, dojrzał przez drzwi, uchylone do kuchni, kilka tygielków, stojących na blasze.
Wszedł tam i w jednym z nich znalazł trochę wody na dnie, nalał jej na dłoń i poniósł do ust.
— Woda przegotowana — mruknął posmakowawszy.
Na blasze leżało kilka zeschłych kwiatów.
— Kwiat ślazu — rzekł, przypatrując się im.
Rondelek miedziany, większy od pierwszego zwrócił jego uwagę. Zajrzawszy do dna, zadrżał nagle.
Dostrzegł na wewnętrznej pobiale plamy czarniawe, a na samym dnie plamki z osadu zielonawego.
Jedną z nich podjąwszy paznogciem położył na języku. Za chwilę charakterystyczny smak fosforu rozszedł mu się po ustach.
Skoczył do pokoju, który urzędnicy przetrząsali jeszcze.
— Nie szukajcie, panowie. Już znalazłem.
— Co takiego? — żywo odgadnął sędzia śledczy.
— Jeżeli pan Rivet został otruty, co na nieszczęście zdaje się nie mylnym, znam truciznę, co go, zabiła. To fosfor!
— Jest pan tego pewnym?
— Dotykalnie pewnym. Patrzcie na osad w tym rondlu. Zresztą skosztowałem go, a smak sui generis nie pozostawia żadnej wątpliwości.
— A, nieszczęsna! — wykrzyknęła Garbuska, załamując ręce nad głową.
— Zapewne ma pani dla nas jakie objaśnienie? — odezwał się sędzia śledczy.
— Ah, nieszczęsna! — powtarzała Garbuska. — I to moja córka!
— Mów, pani!
— To słowo fosfor, wymówione przez pana, dało mi poznać całą prawdę. Onegdaj Helena przyniosła od kupca korzennego pudełko zapałek chemicznych.
— Czy pani pewną jest tego, co powiedziała w tej chwili?
— Aż nadto pewna, niestety! Można się wreszcie przekonać w tym sklepie, poszukawszy w książce, ponieważ rachunki moje płacę miesięcznie.
Jeden z agentów zjawił się z blaszanym pudełkiem, zawierającym kilkanaście zapałek.
— Przeszukawszy skrzynię ze śmieciami, nie znaleźliśmy nic, prócz tego pudełka, obierzyn i skorup stłuczonego imbryka.
— Zachować starannie te skorupy, one dostarczą nam śladów płynu, jakie imbryk zawierał... drewienka zapałek znajdą się z pewnością. Jak się nazywa kupiec, u którego pani się zaopatruje?
— Beguet.
— Poprosić, by przysłano tu rachunek pani Tordier.
Jeden z agentów udał się z poleceniem.
Sędzia śledczy prowadził dalej badanie:
— Czy córka pani wiedziała, że mąż jej miał powrócić tego wieczora?
— Tak, panie, ja sama powiedziałam jej o tym.
Sędzia zamyślił się. Wszystko wydało mu się zagadką strasznie zawiłą. Postanowił nareszcie wybadać Joannę Bertinot.
Na stole stały przybory do pisania. Sędzia śledczy nakreślił te słowa:
„Joanna Bertinot, u hrabiego de Rocerny, Pettt-Bry“
— Natychmiast, depeszę do telegrafu — rzekł do jednego z agentów.
W chwili, kiedy tenże wychodził, drugi agent powracał, prowadząc żonę kupca bladą ze wzruszenia, niosącą rejestry w ręku.
— Pani jest panią Beguet? — zapytał sędzia.
— Tak, panie.
— Przypominasz sobie pani, że sprzedałaś pudło zapałek córce pani Tordier?
— Tak, panie, i nawet z tej racji, że, widząc młodą osobę tak smutną i cierpiącą, rzekłam sobie w duchu: Co ona chce zrobić z pudłem zapałek, skoro mama jej nigdy więcej nie kupuje nad jedną paczkę? Miałażby jakie głupstwo na myśli?
— Tak pani pomyślała?
— Nie inaczej panie — odparła kupcowa, rozkładając książkę rejestrową — z tego powodu też i w dzielnicy dużo było mowy, gdy rozeszła się wieść o nagłej śmierci jej męża. I mleczarka z przeciwka była tego samego co i ja zdania. A oto zapałki te wciągnięte tu do mojej książki.
Następnie, zwracając się do Garbuski:
— Biedna kobieta, wszyscy w całej dzielnicy żałują pani bardzo.
Nastąpił przewrót całkowity: Teraz żałowano matki; obwiniano córkę.
Zebrane szczątki imbryka i inne dowody, owinięte starannie, opieczętowano, jako niezbędne w procesie.
Sędzia śledczy zbliżył się do Julii i głosem zniżonym rzekł jej te słowa:
— Pani tu jest okropnie winną. Gdyby pani nie tyranizowała córki, zmuszając ją do zaślubienia nienawistnego człowieka, nie uczyniłaby pani z niej trucicielki!
— Ah, gdybym była wiedziała! — obłudnie westchnęła piekielna ta istota.
Dnia następnego rano około godziny ósmej, Joanna odebrała dwa listy i jedną depeszę.
Na kopercie poznawszy pismo Heleny, rozerwała ją najpierwszą i czytała:

„Droga moja Joanno.
„Jestem wolna i srogo pomszczona za wszystkie moje cierpienia! Mój mąż umarł!...

„Czas żałoby przepędzę u pani Gevigno’t w Boissy-Saint-Leger, gdzie jestem od dwóch dni, złamana niesłychanymi przejściami.
„Powiedz Lucjanowi, gdzie się znajduję, i że kocham go zawsze i wierzę, iż i on kocha mnie i kochać nie przestanie.
„Ciebie mam, najdroższa, za siostrę najlepszą i będę nią dla ciebie.
„Uszczęśliwisz mnie nad wyraz, odwiedziwszy mnie jak można najprędzej.

Helena“.

— Ah! — pomyślała Joanna — czemuż śmierć męża Heleny zdaje się wszystkich przerażać, i od dwóch dni unikają w mojej obecności wzmianki o niej.
Następnie odczytała depeszę.
Treść jej zastanowiła ją i uczuła jakiś przykry chłód w sercu.
Drugi list pochodził od pana Carre, notariusza w Paryżu, wzywający ją poprostu do kancelarii, przy ulicy Rivoli, na godzinę czwartą po południu tegoż dnia, w sprawie bardzo ważnej i niecierpiącej zwłoki, dotyczącej jej samej.
— Jeszcze jedna więcej kwestia zawikłana — pomyślała — co ten notariusz może chcieć ode mnie?... Ostatecznie pójdę tam i dowiem się...
Za poradą hrabiny de Roncerny, udała się najpierw do gabinetu sędziego śledczego.
Ten ostatni powitał ją nader uprzejmie, zastrzegając, że zmuszona będzie poddać się formalnemu badaniu.
— Boże mój, z powodu czego?
— Dowiesz się pani za chwilę... Przywołaj wszystkie swoje wspomnienia i odpowiadaj mi...
— Tego wieczora, w którym zabrałaś ze sobą Helenę Tordier, dzięki posiadanemu kluczowi, otrzymanemu od niej, która była godzina?
— Najwyżej kwadrans na dziesiątą.
— Jesteś pani tego pewną?
— Jak najpewniejszą. Czekałam w powozie pani de Roncerny o kilka kroków od domu Julii Tordier. Słyszałam, jak wybiła siódma na jednej z wież okolicznych. W parę minut ujrzałam panią Tordier, wychodzącą z domu, jak zatrzymała się na rozmowie z jakimiś kobietami, następnie poszła dalej... Wtedy wysiadłam z powozu i udałam się do Heleny...
— Czy zauważyłaś coś niezwykłego, wszedłszy do mieszkania?
— Nie... było zupełnie ciemno. Zawołałam na Helenę i za głosem jej dostałam się do jej pokoju, słabo oświetlonego nocną lampką.
— Jakiego doznała pani wrażenia, na widok Heleny?
— Wydała mi się cierpiącą... leżała, a dłonie miała gorące... Zdziwiła się mojej wizycie nocnej i z trudnością dała się namówić na podróż do Petit-Bry.
— Gdzie była postawiona lampka.
— Na stole.
— I nic więcej tam nie stało?
— Stał imbryk i filiżanka.
— Pewną tego jesteś? — żywo zagadnął sędzia.
— Jak najpewniejszą. Ale czemu pan z takim naleganiem pyta?
— Dowiesz się wkrótce, moje dziecko... O której wyjechałyście do Petit-Bry?

— O dziesiątej...
— Czy podczas twojej bytności nikt nie wszedł do mieszkania?
— O której odwiozłaś Helenę do domu?
— O kwadrans na drugą nad ranem.
Tu już, na dalsze pytania sędziego, Joanna, która rozstała się z Heleną przy drzwiach, w których dostrzegły klucz, zostawiony przez Riveta, — nic więcej dodać nie mogła.
— Jakim sposobem dowiedziałaś się, na kiedy Prosper zapowiadał swój powrót, i że pani Tordier wyjdzie na dworzec, ażebyś mogła zabrać ze sobą Helenę?
Joanna zmieszała się widocznie. Uderzony tym sędzia zapytał:
— Nie możesz mi pani na to odpowiedzieć?
— Owszem... Wiedziałam od pana Józefa Włoski.
I zaczerwieniła się jak wiśnia.
Nie uszło to bystremu oku sędziego.
— Kto jest ten pan Włosko? i gdzie mieszka?
— Człowiek, który uratował mnie od śmierci i do którego jestem bardzo przywiązana. Mieszka w Paryżu przy ulicy de la Verrerie. A o powrocie pana Rivet dowiedział się z listu od tegoż, otrzymanego tego wieczora, w którym udałam się do mieszkania pani Tordier, dla zabrania Heleny.
— Panno Joanno, ja muszę się widzieć z tym panem Józefem Włoską. Wyszedłszy stąd, pójdziesz prosto do niego, i przyprowadzisz mi go natychmiast.
— Ależ, panie, co to wszystko ma znaczyć? — wyjąkała przelękniona dziewczyna.
— Zdobądź się na męstwo, moje dziecko! Dowiesz się o czymś przerażającym.
— Panie... miałożby tu chodzić o Helenę?
— Tak... obwiniają ją...
— Tego anioła ośmielają się posądzać! I o cóż to?
— O otrucie męża.
Joanna zbladła śmiertelnie, nogi się pod nią zachwiały.
— To fałsz! — zawołała oburzona. — Kłamstwo nikczemne!...
— Wszystko — przeciwko niej świadczy. Uciekła i niewiadomo gdzie się znajduje.
— I to kłamstwo!... na dowód, czytaj pan...
I podała sędziemu list.
Ten po przeczytaniu go, skwapliwie rzekł:
— Obwinia ją opinia publiczna. W ciągu dnia, w którym umarł Prosper, kupowała zapałki, i znaleziono ślady napoju zatrutego fosforem...
— A kto temu zaprzeczy, że będąc tak nieszczęśliwą nie przygotowała dla siebie tego napoju?
— List jej zatrzymuję przy sobie. Idź, moje dziecko, po pana Józefa Włoskę.

XVII.

Wysłuchawszy Joanny, Józef Włosko zbladł i zapytał:
— Powiedziałaś moje nazwisko?
— Musiałam, usiłując dowieść niewinności Heleny.
— Ah! nieszczęsna! — wyszeptał, oburącz, chwytając się za głowę.
— Boże, coś pan zrobił takiego, — zapytała wystraszona. — Czemu tak rozpaczasz?
— To nic, to nic — odparł młody człowiek, siląc się na zapanowanie nad swoją trwogą.
— Miałeżbyś odmówić przyjścia z pomocą Helenie Tordier?
Włosko, mocno wzburzony, chodził po pokoju.
— Nie, nie! — mówił sam do siebie — nie mogę zezwolić, aby na tej istocie niewinnej ciążył taki zarzut nikczemny!... Jeszcze jedna sprawka tej potwornej kobiety.
Truciznę przyrządziła dla córki, a wypił ją Prosper. Jak gdybym na to patrzył?
— Wahasz się jeszcze, drogi przyjacielu?
— Mylisz się, Joanno. Obowiązek i sprawiedliwość przede wszystkim! Idźmy!... Ale, ale, czy odebrałaś list od notariusza?
— Tak... Skąd wiesz o nim?
— Odebrałem i ja także w tym interesie, w którym uprzedzono, mnie, że i ty dostaniesz podobny.
— W takim razie, możesz mi powiedzieć o co idzie.
— O spadek... o otwarcie testamentu, złożonego na moje ręce, który umieściłem u prezesa trybunału pierwszej instancji... o sukcesję., która spadła na ciebie.
— Skądże się to wzięło — zawołała zdziwiona Joanna.
— Jedźmy, wytłumaczy ci to notariusz.
Sędzia śledczy nie wątpił, że Joanna spełni jego polecenie; niecierpliwie oczekiwał na Włoskę, ciążyło mu bowiem na sercu, by jak najspieszniej oczyścić Helenę z zarzutu, i dwie te młode dziewczyny, córki jednej matki, połączyć w szczęściu wzajemnym.
Gdy oznajmiono Joannę Bertinot i Józefa Włoskę, szybki rzut oka sędziego nie wypadł na niekorzyść tego ostatniego.
Zadawszy mu kilka pytań, sędzia skierował rozmowę na list.
— Będę miał zaszczyt dać go do przeczytania, list ten daje dużo wiadomości.
Podane sobie pismo sędzia rozłożył i czytał głośno:

„Stary mój towarzyszu!

„Nacieszyłem się miastem Rouen do wszystkich diabłów, już mi się nawet sprzykrzyło.
„Ile ja tu butelek wysuszyłem! a wszystko dla zabicia wyrzutów sumienia... lecz nie mogłem się nawet upić, wspomnienie krwi przelanej otrzeźwiło mnie...
„Okropność! ten strumień krwi, płynący z czoła, te plamy czerwone na białym poszarpanym ubraniu, ciągle mi stoją przed oczami!
„Wyjadę z Rouen jutro o trzeciej po południu, w Paryżu stanę o wpół do ósmej wieczorem. Przyjdź na stację. Zjemy razem obiad i nauczysz mnie, jak wziąć się do tego, żeby Helena przebaczyła mi moje bydlęce postąpienie... O! ta krew!...
„Muszę koniecznie widzieć się z Heleną bez świadków... Dlatego tej łajdaczce, Julii Tordier, napisałem, że przyjadę o dziesiątej, bo tym sposobem Helena będzie sama parę godzin, i z pewnością nie zastanę starej, bo poleci na moje spotkanie...
„Dobra myśl, prawda?
„Do jutra, stary druhu.

„Prosper Rivet“.

— W istocie list ten dużo światła rzuca — rzekł, przeczytawszy go, sędzia. — Czy Helena Tordier znała go?
— Nie, panie — odparł Włosko. — Jakim sposobem mogłaby go znać?
— Był pan na dworcu na spotkanie Prospera Rivet?
— Tak, panie... Gdy witał się ze mną, pijany był jak bela... W każdej innej okoliczności byłbym go zawiózł prosto do niego, żeby się przespał, lecz czyniąc tak, byłbym przeszkodził pannie Joannie w zabraniu pani Heleny do Petit-Bry.
— Wstąpił pan z nim do restauracji?
— Tak, naprzeciw dworca. Prosper wbił sobie po pijanemu ćwieka do głowy, gwałtem chciał zobaczyć teściowę, drepczącą i wyczekującą daremnie...
— Jadł?
— Nie mógł, lecz pił okrutnie i to go dobiło, i kiedy pani Tordier rozpoczynała daremną wartę, on chrapał w najlepsze na sofie. Musiałem go zbudzić i zawlec do powozu, żeby odwieźć do domu...
— Otrucie jest dowiedzione! — powtórzył były dependent. — Lecz kto przygotował truciznę?
— Nie ulega wątpliwości, panie... jeżeli to było otrucie.
— Otrucie jest dowiedzione...
— A więc to powróciwszy Prosper Rivet wypił truciznę, która go zabiła...
— Która wtedy była godzina? Jedenasta.
— Wszedł pan z nim na górę?
— Na co? Wiedziałem, że tam nie ma nikogo.
— Helena Tordier.
— Nie mogła tego uczynić, ponieważ nie wiedziała, że Prosper powróci sam, skoro Julia Tordier wyszła na jego spotkanie. Po wtóre mąż nigdy nie przestępował progu jej pokoju. Jeżeli wszedł tam tej nocy, to jedynie aby prosić ją o przebaczenie... tam więc wypił zawartość imbryka. Czy chce pan wiedzieć, co o tym myślę? Oto Julia, chcąc pozbyć się córki, dla powodów aż nadto znanych... chcąc dosięgnąć swego celu, przygotowała dla niej ten napój śmiertelny, a przeznaczenie, zawodząc wyrachowania tego potwora, Prospera napoiło truciznę, przeznaczoną dla Heleny. Ona także chciała, aby panna Joanna Bertinot była zabita. Tym bardziej silniejsze miała powody, ażeby zabić panią Helenę! Sędzia podskoczył na krześle.
— Jakto! — wykrzyknął, — pan przypuszcza, że ona chciała zabić Joannę.
— Tak, panie, kilka dni temu zaledwie... — i (jeżeli się nie mylę) — pan zgaduje dlaczego...
— Domyślam się... Dziękuję panu, panie Włosko, za wskazówki, jakie mi dał... Liczę na pana, gdy będę potrzebował dowodów w sprawie usiłowania zabójstwa Joanny Bertinot, podpuszczeniem Julii Tordier.
— Jestem zawsze na pańskie usługi.
— Idź, moje dziecko — rzekł sędzia, podając Joannie rękę. — Idź i miej nadzieję...
Pozostawszy sam, kazał wezwać do siebie szefa bezpieczeństwa.
— Panie — rzekł do szefa — idzie tu o sprawę Tordier, a właściwie o sprawę Prospera Rivet...
— Czy jest coś nowego?
— Jest.
— Odkryto miejsce pobytu kobiety podejrzanej o otrucie?
— Tak, lecz obecnie nie o niej mowa; tylko o jej matce, której pismo jest mi potrzebne koniecznie. Trzeba udać się na ulicę Anbry i zrobić rewizję u Julii Tordier, lecz ze wszelkimi dla niej względami, aby podejrzewać nie mogła, iż to jest przeciwko niej. Gdy przetrząśnięte będą wszystkie schowania i skrytki, niepodobna, aby nie wpadła panu w ręce jakaś jej notatka lub inny dokument; potrzebuję porównać jej pismo ze zmienionym charakterem anonimu.
— Więc pan przypuszcza, że ta kobieta zadenuncjowała własną córkę?
— Nic nie przypuszczam. Chcę tylko porównać. Weź pan ze sobą Challeta, to sprytna sztuka, on może panu być bardzo pożyteczny... A Julię Tordier zostawcie w zupełnym przekonaniu, iż działacie przeciw jej córce; tak przeciw jej córce...
— Bądź pan spokojny... będę pełen uprzejmości dla wdowy Tordier...
Czytelnicy nasi przypominają sobie, że tego samego dnia Joanna i Włosko mieli stawić się o czwartej po południu u notariusza Carre przy ulicy Rivoli.
Wyszedłszy od sędziego śledczego o jedenastej, Joasia umówiła się z Józefem Włoską, że najpierw podąży do Boissy-St-Leger do Heleny, gdyż zarzut, jaki ciążył na tej ostatniej, bolał ją śmiertelnie, pragnęła więc, aby ona sama oczyściła się z niego od razu w oczach sprawiedliwości. Włosko odwiózł Joannę na dworzec na placu Bastylii.
— Nie zapominaj droga, Joanno, — rzekł jej przy pożegnaniu — że oczekiwana będziesz o czwartej u notariusza...
— Dobrze... lecz miałeś mnie objaśnić, co znaczy ten testament, złożony na twoje ręce... i kto go zrobił na moją korzyść?
— Prosper Rivet.
— Prosper Rivet?... — wykrzyknęła Joanna ze zgrozy i najwyższego zdziwienia.
— Ależ to, co mi mówisz, jest najwyższym szaleństwem!...
— Postaram się wytłumaczyć się jaśniej... słuchaj zatem, droga Joanno... Bez grosza i obciążony długami, brzydząc się pracą, a przepadając za używaniem, Prosper Rivet pożądał nie urody Heleny, lecz majątku Julii Tordier. Ta ostatnia, nienawidząc córki, nie chciała jej wyposażyć, lecz, będąc zakochaną w Prosperze, nalegała na ich małżeństwo, w nadziei, że skoro zięć z nią zamieszka, ona będzie mogła dogodzić obrzydłej swej namiętności... Wtedy to Prosper za moją poradą...
— Za twoją poradą?... — przerwało mu zgorszone dziewczę.
— Pozwól, niech skończę... Wtedy nie znałem cię jeszcze, i niewiele więcej wart byłem od niego! Krótko mówiąc, Prosper wymógł na przyszłej swej teściowej prawną sprzedaż na jego rzecz, całego jej majątku.
— Potwór! obdarła własną córkę!
— Teraz, pani Helena nie ma nic, i niczego spodziewać się nie może w przyszłości, a ty stajesz się posiadaczką całej fortuny, z której wyzuła się Julia Tordier.
— Ja? nigdy! — zawołała ze zgrozą Joanna.
— Poczekaj-że. Wiedziałem, jak kochasz Helenę, wiedziałem, że skradziony jej majątek stanie się bezpiecznym w twoich rękach. Oto dlaczego zobowiązałem Prospera, aby w razie śmierci pozostawił go osobie, która mnie mocno obchodzi.
Miałem na niego wpływ ogromny... usłuchał mnie więc bez najmniejszego oporu.
— Lecz Prosper Rivet nie znał mnie wcale.
— Znać cię nie potrzebował. Nie miał rodziny, żony nie kochał. Ja byłem jedynym jego przyjacielem... Chciał wszystkim rozporządzić na moją korzyść... odmówiłem, aby tym sposobem zabezpieczyć przyszłość Heleny. Czy źle postąpiłem?
— Masz słuszność — rzekła, z ufnością ujmując obie jego ręce. — Moja Helena będzie szczęśliwa, jak na to zasługuje.
— Zadowolenie twoje jest najwyższą moją nagrodą! Helenie ani słowa o tym testamencie!
— Bądź spokojny, umiem milczeć.

XVIII.

Rano tego dnia, jednocześnie z Joanną i Włoską, odebrała Julia Tordier list od notariusza Carre, wzywający ją na godzinę czwartą z południa.
Garbuska niewielką wagę przywiązywała do niego, przypuszczając, że chodzi o uregulowanie rachunków, wiadomo bowiem, iż pan Carre był także i jej notariuszem.
Postanowiła wszelako stawić się tam i list wsunęła do kieszeni.
Od śmierci Prospera Rivet, Julia postarzała o jakie lat dziesięć, piękne jej rysy poprzecinały głębokie bruzdy, srebrne nitki gęsto przewijały się w czarnych jak heban włosach.
Piorunująca katastrofa, za którą ona tylko odpowiedzialną była, poczyniła w niej to spustoszenie, i gdyby nie żądza zemsty i potrzeba czynienia złego, byłaby upadła pod ciężarem bezbrzeżnej rozpaczy, zalewającej jej duszę.
Jedynym jej pragnieniem było ujrzeć Helenę, skazaną jako zbrodniarkę, a marzeniem wystawienie wspaniałego pomnika Prosperowi Rivet, nad grobowcem, w którym po śmierci miała nadzieję spocząć obok niego.
Około pierwszej po południu Garbuska kończyła właśnie śniadanie, kiedy u drzwi wejściowych odezwał się dzwonek.
Otworzyła z pośpiechem i od razu poznała szefa bezpieczeństwa w towarzystwie dwóch agentów.
— Pani mnie poznaje? — rzekł do niej, kłaniając się, urzędnik.
— Owszem, zechce pan wejść.
I nagła instynktowna obawa owładnęła nią, usunęła się z drogi, robiąc przybyłym przejście.
Jeden z agentów zamknął drzwi i umieścił się przy nich.
Garbuska szybko odzyskała pewność siebie:
— Czy pan przychodzi zawiadomić mnie, na czym stanęła sprawiedliwość w sprawie okrutnego zabójstwa mego zięcia?
— Mógłbym coś pani powiedzieć w tym względzie, jakkolwiek nie to mnie tu sprowadza — odparł z dobrotliwym uśmiechem szef bezpieczeństwa — to jednak zaznaczę, że zięć pani został otruty przez żonę łebkami od zapałek, przynajmniej są wszelkie tego poszlaki.
— O! nędznica! — mruczała Julia z godnym podziwu przeświadczeniem. Następnie zapytała:
— Czy wiadomo co się z nią stało?
— Zaaresztowana — odparł szef, wiedząc doskonale, że tak nie jest.
— Gdzie ją znaleziono? Okradła mnie zanim uciekła jędza!
— Znaleziono ją w hotelu. Wiele zabrała pieniędzy? i czy pani jest tego pewna?
— Około stu franków z szuflady, gdzie trzymam pieniądze na bieżące wydatki.
— Wszelako ja mam rozkaz, aby zarządzić w mieszkaniu pani rewizję, czemu pani oprzeć się nie może, rewizja ta bowiem należy do sprawy Prospera Rivet.
— Jaką rewizję, wszak jestem we własnym domu!
— Nikt pani nie przeczy, lecz córka pani i zięć zamieszkiwali tutaj, potrzebujemy więc przejrzeć wszystkie papiery, czy nie znajdzie się jakiś świstek, dowodzący występku wdowy Heleny Rivet.
— Ha! skoro tego potrzeba, róbcie, co chcecie — rzekła zirytowana Garbuska.
— Zmuszony jestem prosić panią o klucze.
Zaczęła się ścisła rewizja we wszystkich szufladach i skrytkach.
Pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę, był brulion testamentu, zredagowanego przez Józefa Włoskę, a przepisanego przez Julię Tordier, która nie chciała pokazywać Rivetowi pisma byłego dependenta u notariusza.
— To jest brulion testamentu — rzekła Julia Tordier.
— Wszystko na korzyść pani... Kto pisał ten brulion?
— Ja, panie.
— Czy ten akt wszedł w wykonanie?
— Tak, panie, został złożony w trybunale pierwszej instancji, zaraz po śmierci pana Rivet.
— Dobrze... Otóż przedmiot ten może nam posłużyć.
— Do czego? — żywo zapytała Garbuska.
— Do dania wskazówek sprawiedliwości.
Challet odłożył na stronę pismo drogocenne.
Mimo to, nie zaprzestał poszukiwań.
W dalszym ciągu wpadły mu w ręce papier listowy, koperty, jednym słowem, rzeczy nie mające żadnej wagi.
Nagle zadrżał: na jednej z kopert znalazł niedokończony adres pismem zmienionym:
„Do pana szefa bezpiecz...
Jednocześnie z tym, szef szperający w drugim końcu pokoju, zapytał Garbuski:
— Co to jest, pani?
— To są pokwitowania stare dla lokatorów — odparła, zwracając się do niego.
Challet, korzystając z tej chwili, wsunął niepostrzeżenie kopertę do kieszeni.
Jedna z szuflad zawierała pomiędzy innymi szpargałami kilka recept doktora. W liczbie tych recept znajdowała się ostatnia, skreślona przez doktora Reyniera, a skopiowana przez aptekarza; prócz tego był na niej przepis użycia co do ilości i w jakich odstępach czasu.
Challet, z iście małpią zręcznością, niepostrzeżenie receptę tę posłał za kopertą do swojej kieszeni.
— Prócz tego, nic więcej nie ma — rzekła do szefa bezpieczeństwa, zamykając biurko i przedstawiając mu brulion testamentu.
— Biorę go ze sobą — odparł tenże — nie na wiele się to przyda, a zwrócone pani będzie w czasie właściwym.
Skoro znaleźli się na ulicy, Challet zwierzył się szefowi z podwójnego swego odkrycia i wręczył mu obydwa te dowody.
W kilka chwil potem wszystko to znajdowało się w ręku sędziego śledczego.
Przybycie Joanny do Boissy-Saint-Leger sprawiło Helenie radość niewypowiedzianą. Pierwszym pytaniem jej było:
— Jak się miewa Lucjan?
— Coraz to lepiej — odparła Joanna. — Lecz wisi nad nami wielkie nieszczęście... nie wiesz, o co cię posądzają...
— Wytłumacz się jaśniej.
— Czy wiesz, z czego umarł twój mąż?
— Z pijaństwa.
— Z trucizny! I ciebie posądzają, że go otrułaś! Ponieważ w dniu jego śmierci kupowałaś zapałki... i tę truciznę znaleziono w jego; trupie!
Helena w rozpaczy chwyciła się oburącz za głowę.
— Jakież to straszne, jam niewinna! Co począć!
— Iść prosto do sędziego śledczego i powiedzieć mu: Jestem niewinna, otóż mnie macie! Myślą bowiem, że się kryjesz, i to zwiększa podejrzenie.
— A zatem, dobrze. Jadę natychmiast. Dość już cierpień moralnych przeniosłam, lecz miara ich przepełniona utratą honoru. Jedźmy, Joanno.
Uściskały się czule i wsiadły każda do innego powozu, jedna z nich udała się prosto do pałacu sprawiedliwości, druga w stronę ulicy de la Verrerie.

XIX.

Włosko oczekiwał na Joannę. Wsiedli razem do dorożki, która zawiozła ich na ulicę Rivoli.
Jednocześnie Julia Tordier wyszła ze swego mieszkania, udając się do notariusza.
Przyjął ją starszy dependent.
— Pański pryncypał wezwał mnie, abym stawiła się w jego kancelarii — rzekła mu. — Czy mamy jaki rachunek do uregulowania?
— Nie, droga pani, wszystkie jej rachunki są w porządku.
— Zatem, o cóż to idzie?
— O sprawę testamentową, w której pryncypał mój tylko będzie mógł panią objaśnić.
W niedługą chwilę wprowadzono Garbuskę do kancelarii notariusza.
— Przepraszam panią — przemówił tenże — iż byłaś zmuszona czekać, lecz idę prosto do celu... otóż naznaczyłem spotkanie na godzinę czwartą w sprawie, która i pani dotyczy. Zięć pani nie żyje, przykry wypadek, lecz musimy pogodzić się z losem... nie pomogą łzy. Zbłądziła pani ogromnie, sprzedając symulacyjnie zięciowi cały swój majątek.
— Zapomina pan, że były przedsięwzięte ostrożności. Testamentem mego zięcia wszystko do mnie powraca.
— Hm. Tak się pani zdaje?
— Jakto, panie? Testament ten pisany był po moim dyktowaniu.
— Czy pani zachowała w pamięci jego datę?
— Niezbyt dokładnie, wiem tylko, że podpisany był w ostatnich dniach czerwca.
— Data jest 21 czerwca. Hm! — chrząknął notariusz, jak gdyby chciał dobyć czystego głosu. Na nieszczęście, z sukcesji tej zmuszony będę komu innemu zdawać rachunek.
Garbuska pobladła.
— Komu innemu! — krzyknęła.
— Tak. Postąpiłaś pani nierozważnie.
— Nie rozumiem.
— Pomiędzy 21 czerwca, a dniem śmierci zięcia pani dużo upłynęło czasu, w którym Prosper Rivet mógł napisać drugi testament na korzyść kogoś innego.
— To niepodobieństwo, to nie ma sensu, co mi pan mówi! Jak śmiałby oddać komuś innemu mienie, którym ja go obdarzyłam. On sporządziłby inny testament? — pytała Garbuska głosem ochrypłym, a ręce opadły jej bezwładnie.
— Uwierzy pani własnym oczom, proszę czytać.
I podsunął jej przed oczy oryginał testamentu, tak jednak, aby nie mogła dosięgnąć go — rękami.
— A, potwór! a, nędznik! — zawyła garbata. — A ja go tak kochałam, oddałam mu wszystko! Jestem przyprowadzona do nędzy, zrujnowana! — krzyczała, łamiąc ręce.
— I komu ten zbrodniarz zapisał swój majątek?
— Pannie Joannie Julii Bertinot.
Garbuska, słysząc to nazwisko, wydała okrzyk zdumienia.
— Joannie Julii Bertinot! — powtórzyła następnie tonem tak dziwnym, iż notariusz spojrzał na nią, jak na wariatkę. — Powiedział pan, że Joannie Julii Bertinot, nieprawdaż?
— Tak, ale co pani jest, kochana pani?
— Bo taki testament nie ma znaczenia!
— A to dlaczego?
— Bo umarła nie może dziedziczyć... — Umarła!...
— Tak, bo Joanna Julia Bertinot nie żyje!
W tej chwili wszedł starszy dependent i rzekł:
— Panna Joanna Bertinot przyjechała.
Garbuska wyprostowała się, oczy jej zaiskrzyły się, jak u ptaka nocnego.
Dziwnie, konwulsyjnie, wstrząsnęła się bezkształtnym ciałem.
— Proś pan...
Joanna ukazała się we drzwiach.
— Ona... nieboszczka... — wybełkotała Julia, zakrywając twarz rękoma.
Za Joanną wszedł Józef Włosko.
Oboje zbliżyli się do notariusza, nie patrząc na Garbuskę, jakby przemienioną w posąg.
— Łaskawa pani — rzekł do Julii — z panią skończyłem. Teraz muszę zapoznać pannę Bertinot z treścią testamentu Prospera Rivet.
Julia, przerażona, oszołomiona, wycofała się z pokoju i zniknęła za drzwiami.
Przybycie pana i tej pani — rzekł notariusz — zdaje się, że wywarło straszne wrażenie na pani Tordier.
— To się rozumie, panie — odparł Włosko z dwuznacznym uśmiechem — pani Tordier miała wszelkie powody mieć pannę Bertinot za umarłą.
— Pani wiadomo zapewne, dlaczego cię wezwałem do mojej kancelarii.
— Powiedział mi pan Włosko.

∗             ∗

Sędzia śledczy przeglądał, siedząc w gabinecie, papiery, znalezione u Julii Tordier, które Challet mu doręczył.
— Rzecz jasna, jak słońce, — zawołał, porównywając pismo — nabieram niezbitego przekonania, że ta piekielna baba sama zadenuncjowała córkę!
— Gdyby można było jeszcze wątpić, to przekonałoby pana ostatecznie — rzekł Challet, pokazując sędziemu kopertę z adresem: — Do pana szefa bezpiecz.... patrz pan, ten sam charakter co na kopercie, noszącej adres prokuratora Rzeczypospolitej. Niewątpliwie Tordierowa miała zrazu zamiar wysłać anonim do szefa bezpieczeństwa, nagle się spostrzegła i przerwała pisanie. Proszę porównać, ten sam charakter zmieniony i atrament bledszy, niż zwyczajnie używany. Prosperowa chciała zgładzić ze świata córkę. Prosper wypił truciznę, przygotowaną dla pani Heleny. Jeszcze jeden dowód zbrodni Garbuski — rzekł, wyjmując z kieszeni receptę ostatnią doktora Reynier. Aptekarz objaśnił mi, że gdyby lekarstwo, przepisane tu Jakubowi Tordier, było przez niego użyte, według wskazówek doktora, chory byłby niezawodnie uratowany od śmierci. Julia Tordier, chcąc pozbyć się męża, schowała lekarstwo.
Zabójstwo doktora Reynier także jej ręką zostało dokonane, są bowiem jasne dowody, że ostatnia jego wizyta miała miejsce w domu Tordierowej dla przekonania się o skutku lekarstwa. Tymczasem zastał pacjenta nieżywego, wyszedł od niego i zanim zdążył powrócić do siebie, został zamordowany na drodze.
Wtej chwili zapukano do drzwi.
— Panie sędzio śledczy, — rzekł, wchodząc posługacz biurowy — jakaś młoda dama prosi, żeby mogła być przyjętą.
— Prosić! — odparł sędzia.
Helena ukazała się, idąc wyprostowana, krokiem pewnym, z głową, podniesioną do góry.
— Panie, — przemówiła — przed godziną dowiedziałam się, iż jestem posądzona o otrucie męża i o ucieczkę po dokonanej zbrodni. Opuściłam moje schronienie i przybywam tu dla oddania się w ręce sprawiedliwości. Oto jestem... czekam badania... na które odpowiadać jestem gotowa. Lecz nie jestem pewną, czy to prawda, że mnie posądzają?
— Tak, pani.
— Na czym opiera się ten sąd ogólny.
— Czy w dniu śmierci Prospera Rivet nie kupowała pani pudła zapałek?
— To prawda, panie, matka mi kazała. Byłam chora, wstałam około dziesiątej i palona gorączką i pragnieniem, chciałam zaparzyć sobie kwiatu ślazowego, który od kilku już dni był moim zwykłym napojem. Szukałam zapałek do rozpalenia ognia, nie mogłam ich znaleźć, chociaż widziałam w pudełku cynowym.
Matka, czując się niezdrową, leżała w łóżku, a usłyszawszy moje szperanie, zapytała, czego szukam, a na odpowiedź moją odparła:
— Zapałek niema. Idź po nie do kupca i przynieś też mleka. Zapałek przynieś pudło.
Pomimo osłabienia poszłam i kupiłam pudło zapałek.
— Czy w sklepie nie powiedziano pani, że matka nie ma zwyczaju odrazu kupować takiej ilości?
— Nie, panie.
— Cóż potem pani zrobiła?
— Wróciwszy do domu z zapałkami i mlekiem, rozpaliłam ogień, nastawiłam ziółka moje, zagotowałam mleka dla matki i zaniosłam potem do pokoju imbryk, pełen ziółek ślazowych i położyłam się znowu.
— I nie wstawała pani?

— Wstałam dopiero, gdy przyszła Joasia, która mnie zawiozła do Petit-Bry, gdzie spotkałam pana. Właśnie w chwili, kiedy usłyszałam głos Joanny, wołającej na mnie, dręczona pragnieniem, skutkiem gorączki, miałam nalać sobie ziółek do filiżanki, ale, usłyszawszy Joannę, postawiłam imbryk na stoliku. Po tym, gdy Joasia powiedziała mi, po co przybyła — wstałam, ubrałam się i wyszłam za nią.

XX.

Po chwili sędzia śledczy odezwał się:
— Więc pani przed wyjściem wcale nie piła ziółek?
— Nie, panie.
— Czy przypuszcza pani, że, gdy zasnęła przed przyjściem panny Joanny, mógł kto wejść do twego pokoju?
— Nie wiem, bo nic nie słyszałam. Kiedy wróciłam z Petit-Bry, zobaczyłam matkę, klęczącą na środku pokoju mego, obok trupa.
— Na środku pokoju? — zawołał sędzia śledczy. — Więc Prosper Rivet nie leżał na łóżku?
— Nie, panie!
— Czy może pani wytłomaczyć mi znaczenie słów, jakie wyrzekła w Petit-Bry u hrabiego de Roncerny?
— Jakie to słowa?
— Powiedziała pani: Wypadki w życiu bywają różne... kto wie, czy wkrótce nie będą pomszczoną?
— Rzeczywiście, tak się wyraziłam.
— Czy nie pojmuje pani, jaką wagę mają te słowa? Możnaby z nich sądzić, że myślała o zbrodni, że liczyła na śmierć swego męża.
— To źle mnie sądzono. Powiedziałam panu, że ojciec ukazał mi się we śnie i zwiastował mi prędkie wyswobodzenie i zemstę. Ja w tym śnie widziałam ostrzeżenie i miałam rację. Powiedziałam panu najzupełniejszą prawdę! Przysięgam panu, że jestem niewinną. Czyń pan ze mną, co pan chce.
— Gdyby pani pozostała wolną co by uczyniła?
— Czekałabym na Joannę, która ma tu po mnie przyjść, poszłabym z nią i nie opuściłabym jej, ażeby być zawsze gotową na pańskie rozkazy.
W tej chwili woźny oznajmił przyjście panny Joanny Bertinot.
— Niech wejdzie! — rzekł sędzia.
Joanna wbiegła do gabinetu, wielce wzruszona.
— Czy Helena dowiodła swej niewinności? — zawołała.
— Pani Helena jest wolną i może iść z tobą, moje dziecko — odparł urzędnik — ale niech nie wyjeżdża z Paryża, ani też pani. Jutro odbędę konferencję z paniami i Julią Tordier.
Kiedy Helena i Joanna wyszły, sędzia wyrzekł do Challeta:
— Wszak na ulicy Verrerie jest areszt policyjny?
— Jest.
— To zaprowadź tam Julię Tordier. Niech przepędzi tam noc, a jutro niech mi ją tutaj przyprowadzą, a ja postawię ją w obecności tych dwóch dziewcząt, z których chciała uczynić swe ofiary. Wtedy, jak sądzę, wszystko się wyświetli.
Challet otrzymał z rąk sędziego rozkaz aresztowania i wyszedł z miną triumfującą, mówiąc do siebie:
— Wybornie! Garbuska spać będzie dziś w kozie.

Garbuska, ujrzawszy swą córkę Joannę i Józefa Włosko, wchodzących do rejenta, uczuła, że ziemia się usuwa z pod jej nóg.
Niebezpieczeństwo było potężne.
Włosko więc widocznie będzie chciał i będzie mógł zemścić się na niej.
Co miała robić?
Uciec, ukryć się tak, żeby jej nie znaleziono.
Ta myśl utkwiła jej w głowie.
Wróciwszy do domu, włożyła do walizki najpotrzebniejsze rzeczy, wzięła z biurka paczkę papierów wartościowych — około dwustu tysięcy franków — a nadto kilka banknotów i już była gotowa do wyjazdu, czekała tylko nocy, ażeby się wymknąć niepostrzeżenie.
— Pojadę do Anglii — mówiła do siebie — stamtąd do Ameryki, gdzie zamieszkam do końca życia, nie kochając nikogo, nienawidząc świat cały.
Była godzina siódma.
Nie zmierzchało się jeszcze.
Papuga Jacquot miotała się w klatce.
Zdawało się, że ma atak konwulsji. Wrzeszczała wciąż przeraźliwie, a pióra jej się najeżały.
Garbuska zatopiona w swych myślach, nie słyszała jej wcale.
Powoli zmrok zapadał coraz większy.
O godzinie wpół do dziewiątej już się zupełnie ściemniło.
Julia wzięła walizkę i podążyła ku drzwiom.
Miała już otworzyć, gdy nagle odezwał się dzwonek i powstrzymał ją.
Pot zimny zrosił jej skronie. Przeczucie złowrogie ścisnęło jej serce.
Cofnęła się, chwiejąc.
Dzwonek znowu się odezwał; po czym, po chwili, zapukano.
Garbuska, zmrożona przeczuciem, nie miała odwagi odpowiedzieć.
Zapukano znowu i głos rozkazujący wyrzekł te słowa:
— W imieniu prawa otwórzcie.
— Jestem zgubiona! — wyrzekła do siebie Garbuska — wszystko się skończyło! Jeżeli nie otworzę, wyłamią drzwi, i będzie niepotrzebny skandal.
Otworzyła.
Challet z kapeluszem w ręku i z miną śmiejącą, stał na progu.
— Bardzo mi przykro, że pani przeszkadzam — wyrzekł tonem uprzejmym — ale przychodzę w porę chyba. Miała pani wyjść.
— Nie, dopiero co wróciłam — rzekła Julia. — Czego pan chce ode mnie?
— Proszę tylko, ażeby pani raczyła mi towarzyszyć.
— Towarzyszyć panu.
— A tak.
— A jeżeli nie zechcę?
— To będę nalegał.
— A jeżeli i to nie pomoże?
— Ha! to, ku wielkiemu żalowi, będę musiał użyć środków ostrzejszych.

XXI.

Julia Tordier udała oburzenie.
— Co panu daje prawo tak mówić do mnie? — zawołała.
— Moje prawo, proszę pani — odpowiedział Challet — wynika przede wszystkim z mego urzędu a następnie z rozkazu, jaki został wydany co do pani. Otóż bez oporu, proszę. Ludzi swoich zostawiłem na dole, przez wzgląd na panią i dla uniknięcia rozgłosu. Niech pani zostawi walizkę, zamknie drzwi i pozwoli ze mną.
— Pójdę, ale będę protestowała — wyrzekła Garbuska tonem stanowczym.
Wyszła, zamknęła drzwi i włożyła klucz do kieszeni.
— Teraz, kochana pani — wyrzekł agent tonem miodowym — zechciej podać ramię.
— Dokąd mnie pan prowadzi? — zapytała, gdy zeszli; do bramy!
— Nie daleko stąd, zobaczy pani.
I Challet, na którego, wbrew jego zapewnienia, nie czekał żaden agent, udał się na ulicę Verrerie.
Posterunek policyjny mieścił się na parterze starego domu, który dotykał murem do siedziby Józefa Włosko.
Około dwunastu policjantów znajdowało się tu, kiedy Challet przyprowadził Garbuskę.
— Co to? nowa lokatorka? — spytał brygadier.
— Tak, i proszę mieć dla niej jak największe względy.
Jeden z policjantów pchnął drzwi od korytarza, oświetlonego gazem, zaprowadził Garbuskę na koniec tegoż korytarza i otworzył drzwi.
Światło gazowe dawało widzieć izdebkę szczupłą, z łóżkiem żelaznym, małym stoliczkiem i stołeczkiem drewnianym.
Okno izdebki, na wpół zamurowane, opatrzone by kratami żelaznymi.
— Proszę tu wejść — rzekł policjant. — Jeżeli się pani jeść zechce, to powiedz, a przyniosę, cokolwiek będziesz sobie życzyła... to ci wolno.
— Nie chce mi się jeść. Tylko proszę o światło.
— Nie. Światła nie wolno. Przepisy policyjne nie pozwalają.
Garbuska osunęła się na stołek.
Policjant wyszedł i zamknął drzwi na klucz.
Julia Tordier znalazła się samą, zebrała myśli i usiłowała zdać sobie sprawę z położenia.
— To Włosko mnie wydał! — rzekła do siebie. — Wiedzą, że zabiłam doktora Reynier. Wiedzą, że przekupiłam Tristana, ażeby zamordował Joannę. Wiedzą, że chciałam otruć Helenę. Wiedzą wszystko i zostałam dlatego aresztowaną!
Więc wszystko się skończyło? Czeka mnie więzienie na całe życie, jeżeli nie rusztowanie! i to właśnie w chwili, kiedy miałam uciec. Zanadto długo czekałam. Lepiej było mieć odwagę wyjechać za dnia! Ha! co zrobić! Czyż będę miała odwagę zasiąść na ławie oskarżonych? Stanąć przed sędziami przysięgłymi! Nie! nie! nigdy! raczej umrzeć!
Zabiję się! Nie będą mnie mieli żywej! Nie chcę więzienia. Wolę grób!
Garbuska zwróciła oczy ku oknu zakratowanemu, kędy wdzierało się słabe światełko.
Pomyślała.
— Mogę przywiązać sznur do tych krat, zawiążę sznur dokoła szyi i pozbędę się życia!
Julia Tordier nie straciła ani chwili dla wykonania projektu.
Zdjęła z siebie spódnicę perkalową, zębami i paznokami podarła ją na długie pasy i związała je tak, że utworzyły jeden długi pas mocny.
Robota owa, prowadzona gorączkowo, zabrała jej ledwie pół godziny czasu.
O godzinie jedenastej wieczorem już się skończyła.
Naraz usłyszała drzwi, otwierające się na korytarzu i odgłos ciężki kroków.
Ktoś się zbliżał.
Garbuska schowała pod suknię pas rzeczony i usiadła.
Nie wszedł nikt, tylko lufcik w drzwiach otworzy się i czyjś głos zapytał:
— Może potrzebuje pani czego?
— Nie, nic... — odpowiedziała Julia.
— To dobrej nocy. Staraj się pani usnąć.
Lufcik zamknięto i ciężkie kroki oddaliły się po chwili.
— No — szepnęła Garbuska, wstając. — Teraz już nic nie przeszkodzi.
Bez hałasu przysunęła stoliczek pod okno i stanęła na nim, ale nie mogła dosięgnąć krat.
Musiała zejść, postawić na stole stołek i, trzymając w zębach pas, wgramoliła się na to rusztowanie, co uczyniła z taką zręcznością i zwinnością, jakiej trudno się było po niej spodziewać.
Zwolna, z wielką ostrożnością, związała pas dokoła kraty i miała poraz drugi przewiązać, gdy wtem drgnęła.. krata ustąpiła pod jej ręką.
Jak błyskawica oświetla noc burzliwą, tak nadzieja rozjaśniła myśl Julii Tordier.
Schwytawszy kratę oburącz, wstrząsnęła nią z całą siłą.
Krata ruszała się w swej obsadzie.
Rdza od deszczu ją zjadła i rozluźniła cement, który ją od wielu lat przytrzymywał.
Przy każdym wstrząśnieniu cement opadał.
Gdyby Garbusce udało się wymknąć z izdebki, służącej za więzienie, umożliwiłoby to jej niezawodnie wyjście dla wydostania się z domu.
Wtedy byłaby wolną i wśród nocy mogłaby uciec, a ponieważ miała pieniądze, mogłaby wyjechać zagranicę.
Raz jeszcze gwałtownie wstrząsnęła kratą. Cement odpadł jeszcze w większej ilości i krata pozostała w ręku Julii Tordier.
— Jestem wolna! — rzekła do siebie.
Wtedy, podnosząc się całą siłą na rękach do otworu okna, przedostała na zewnątrz górną część ciała.
Ciemności zewnątrz nie były wcale wielkie.
Garbuska mogła rozróżnić pod oknem stos koszy przekupniów, ponieważ mały dziedziniec stanowił właśnie skład dla nich.
Zsunęła się na kosze, które ją uchroniły od upadku na bruk, podniosła się bez żadnego zadraśnięcia i szybko rozejrzała się wokół.
Przyczaiwszy wzrok do ciemności, spostrzegła drzwi, do których się wnet zbliżyła.
Ręka jej poszukała klamki, drzwi się otworzyły.
Znalazła się w sieni.
Teraz trzeba było tylko z tego domu wyjść.
W jaki sposób? Co postanowić? Poprosić odźwiernego o otworzenie bramy tego domu, gdzie się znajdował posterunek policyjny, byłoby to ściągnąć na siebie niebezpieczeństwo.
Myśl nowa przyszła do głowy Julii Tordier.
Korytarz prowadzić musiał na schody; bez trudności odnalazła je, weszła na nie, dostała się na pierwsze piętro, po tym na drugie.
Tu dom się kończył.
W sionce drugiego piętra okno otwarte pozwalało widzieć rynnę i dach poddasza.
Jakkolwiek księżyc nie wszedł jeszcze, miliardy gwiazd czyniły ciemność przejrzystą i Julia ujrzała przed sobą na dole ogromny budynek, jakby magazyn z szerokimi oknami.
Uśmiech zjawił się na jej ustach.
— To mój dawny dom, dom tego łotra Włoski! — rzekła do siebie. — Jeżeli będę mogła, a muszę, jeżeli będę mogła dostać się do okienka strychu, przeszedłszy po dachu, dostanę się na schody boczne, a stamtąd na podwórze. Jak brama się otwiera, wiem i będę ocalona!
Garbuska zdjęła trzewiki, włożyła je do kieszeni, przeszła przez okno, schwyciła się rynny i ze zręcznością, jaką jej dawała siła woli, przesunęła się po rynnie na dach domu, zamieszkanego przez Włoskę.
Przesunęła się przed dwoma oknami nieoświetlonymi, dosięgła okienka od strychu i zniknęła w tym otworze.
Dom był jej znanym do najmniejszych zakątków, i wiedziała, jak się otwiera brama.
Westchnęła głęboko, z wielką ulgą i wyszeptała:
— Jestem ocalona!

XXII.

Po wyjściu z gabinetu sędziego śledczego, Joanna i Helena udały się na ulicę Verrerie.
Józef Włosko, zobaczywszy Helenę, ucieszył się niezmiernie.
— Jest pani wolną! — zawołał. — Wolną! Jest więc prawdziwa sprawiedliwość?
— Tak, wolną jestem — odpowiedziała młoda kobieta — ale jeszcze nie zupełnie uniewinnioną.
— Niech to pani wcale nie przestrasza. Jest pani wolną, to rzecz główna! Jutro niewinność pani będzie uznaną i ogłoszoną, ja za to ręczę!
— Pani Helena pozostanie tutaj — odezwała się Joanna.
— Z panią?
— Tak.
— To niech się pani rozgospodaruje w pokojach na górze. Piotr spać będzie na pierwszym piętrze. Zresztą mamy do sprawdzenia rachunki z dwóch tygodni, to będziemy pracowali razem do późnej godziny. Kiedy pani już pomieści wygodnie panią Helenę, czy nie byłaby pani łaskawa zamówić w restauracji obiad na cztery osoby, który niech nam przyniosą o godzinie siódmej wieczorem. Wreszcie niech pani tak zrobi, jakby pani była już tutaj panią.
Włosko wymówił wyraz już z przyciskiem!
Joanna zbliżyła się do niego.
— Ani słówka, ani do ojca, ani do panny Heleny, proszę pana — szepnęła.
— Dlaczego?
— O! proszę pana... pani Helena dowie się później.
— Dobrze. Ale będzie pani musiała jej przedstawić wieczorem swego ojca.
— To prawda.
— Uczyń pani to natychmiast, a ja po tem objaśnię.
Joanna skinęła głową i zapytała głośno:
— Czy ojciec mój już powrócił, panie Włosko?
Helena, usłyszawszy, że młoda dziewczyna mówi o ojcu swym, nie mogła się powstrzymać od okrzyku zdziwienia.
— Ojciec twój, Joasiu? — zawołała.
— Tak, ojciec mój — odpowiedziała z uśmiechem córka Piotra Bertinot.
— Zdaje mi się, że mówiłaś mi, iż nie żyje?
— Tak, przez długi czas myślałam, ale się myliłam dzięki Bogu?
Były dependent wtrącił się do rozmowy.
— Niech pani to nie dziwi — rzekł. — Ojciec naszej kochanej Joasi jeździł do Indji. Rozeszła się pogłoska o jego śmierci. Wrócił do Francji kilka dni temu.
W tejże chwili wszedł Piotr Bertinot.
Joanna podbiegła ku niemu.
Ucałował ją czule i ukłonił się Helenie.
— Ojciec — odezwała się młoda dziewczyna — panna Helena, którą bardzo kocham, przepędzi kilka dni ze mną.
— A teraz kiedy znajomość zrobiona — zawołał Włosko wesoło — panno Joanno, proszę zająć się pokojami gościnnymi i pomyśleć o obiedzie.
Bertinot zdał sprawę byłemu dependentowi z interesów załatwionych w mieście.
— Bardzo dobrze — wyrzekł Włosko. — Dziś wieczorem trzeba będzie nam dość późno w nocy popracować, mój przyjacielu.
— Możemy całą noc posiedzieć, jeżeli potrzeba.
— Chciałbym zupełnie skończyć z rachunkami półmiesięcznymi. Weźmie pan książki i zajmie mój pokój. Ja pracować będę w gabinecie. Gdy będzie się pan czuł zmęczony, to położy się na moim łóżku, bo twoim pokojem rozporządziłem dla przyjaciółki Joasi. Jutro wszystko to lepiej urządzimy. Ja prześpię się na kanapie.
Piotr Bertinot zaniósł rejestry do pokoju Włoski i przygotował lampę do pracy nocnej.
Wózki wynajmowane przekupniom, wróciły jak zwykle. Po tym zamknięto kantor i obaj mężczyźni udali się Heleny i Joanny.
Helena wydawała się mniej przygnębioną. Obecność Joasi budziła w niej dawniejsze nadzieje.
Obiad wszakże przeszedł w milczeniu.
O godzinie dziewiątej dziewczęta udały się do swych pokojów. O dziesiątej już spały.
Bertinot pracował w pokoju swego zwierzchnika.
Jednocześnie obok tego pokoju, w swym gabinecie, były dependent postawił przed sobą na biurku skrzynkę, zawierającą w sobie dowody zbrodni, popełnionych przez Julię Tordier.
Otworzył skrzynkę, wyjął z niej te dowody jak również kajet, w którym codzień zapisywał notatki, dotyczące postępków Garbuski w przeszłości i teraźniejszości.
— Jutro — wyszeptał — zaniosę to wszystko sędziemu śledczemu i powiem mu całą prawdę. To człowiek uczciwy i wysokiej inteligencji, zna on dobrze i rozumie życie. Pobłażliwym będzie dla mnie, ręczę, a zresztą cokolwiek wyniknie, ja spełnię swój obowiązek.
I dodał nowe notatki do tych, które stanowiły piorunujący akt oskarżenia.
Około godziny jedenastej jeszcze nie skończył, ale czuł, że go sen ogarnia.
Wszedł do pokoju, gdzie Piotr Bertinot sprawdzał rachunki.
— Ja prześpię się przez godzinę. O północy obudź mnie pan z łaski swej.
— Dobrze.
— A panu się nie chce spać?
— Nie, i położę się dopiero po skończeniu roboty.
Włosko wrócił do swego gabinetu i wyciągnął się na kanapie, pozostawiając lampę palącą się, której światło oświetlało przedmioty, rozłożone na biurku.
Natychmiast prawie zasnął głębokim snem i cisza śmiertelna zapanowała w całym domu.

W dwadzieścia pięć minut później Julia Tordier przedostała się na strych, jak już opisaliśmy, i skierowała się ku drzwiom na schody, prowadzące wprost na podwórze.
Otworzyła drzwi i wyszła na schody.
Stąpając w pończochach, nie sprawiała żadnego odgłosu.
Przyszedłszy na pierwsze piętro, zatrzymała się nagle.
Po lewej stronie z poza drzwi, nie zupełnie zamkniętych, wybiegało pasmo światła.
Zbliżyła się i przez drzwi uchylone zobaczyła Józefa Włosko śpiącego.
Po chwili, gdy przyjrzała się młodzieńcowi, oczy jej skierowały się na biurko i wpatrzyła się w nóż, który jej posłużył do zabicia doktora Reyniera.
W tejże chwili umysł jej opanowało pragnienie zbrodni i żądza zemsty.
Jej wróg śmiertelny, ten, który posiadał jej tajemnice, ten, który już wydał ją, ten, który zamierzał ją zgubić, znajdował się tuż blisko niej, a sen oddawał go na jej łaskę.
Zbyt piękną była sposobność, ażeby z niej nie skorzystać.
Julia Tordier popchnęła drzwi, weszła, zbliżyła się wprost do biurka i schwytała straszną broń.
W tedy spostrzegła zeznanie, podpisane w Petit-Bry przez Tristana i kajet, na którego każdej stronie powtarzało się jej nazwisko.
Garbuska zabrała to wszystko i z nożem w ręce podeszła ku Włoskowi.
Podniosła rękę z nożem.
W tejże chwili drzwi od pokoju, gdzie pracował otworzyły się i odgłos ten strwożył Julię Tordier!
Nóż, zamiast zagłębić się po rękojeść w piersiach, zranił lewe ramię.
Wosko wydał okrzyk z bólu i jednocześnie dał się słyszeć straszny okrzyk Bertinota, który w Garbusce poznał Julię Derasme.
Nędznica obróciła się i poznała w nim swą pierwszą ofiarę, człowieka, przez nią zgubionego, o którym myślała, że oddawna nie żyje.
Ryk rozpaczliwy wydarł się jej z gardła i padła na kolana.
— Ona! — wykrzyknął Włosko.
— Ona! tak, ona! — odpowiedział Piotr.
Julia wypuściła nóż, wyciągnęła ku niemu ręce drżące i błagalne.
— Więc mnie poznałaś? — rzekł.
— Żyjesz! — wybełkotała.
— Tak, żyję! I Bóg mi świadkiem, nie szukałem zemsty. Ale ty sama mi ją przynosisz! Ha, więc niech się sprawiedliwości stanie zadość!
I, podniósłszy nóż, którym o mało co nie został zabity Włosko, rzucił się ku Garbusce.
W tejże chwili ukazały się na wpół ubrane Helena i Joanna, zbudzone i sprowadzone hałasem.
Gdy ujrzały Julię Tordier, przerażenie zmroziło je obie i krzyk zgrozy jednocześnie zamarł im w gardle.
Bertinot spostrzegł je i zatrzymał się, nie ugodziwszy Garbuski.
Ta, jakby dotknięta została obłędem.
— Łaski! — wybełkotała przeraźliwie. — Łaski!
Piotr zwrócił się do córki:
— Joasiu, dziecię moje, biedne moje dziecko! rzekł — ukrywałem dotąd przed tobą nazwisko matki. Dziś ci je powiem. Zanim skradła nazwisko uczciwe człowieka, nazywała się Julia Derasme. Oto ona!
— Ona moją matką! — zawołała Joanna. — A! to dlatego ja tak kocham Helenę!
— Siostro moja! Siostro moja ukochana — wyrzekła Helena, padając w objęcia Joanny.
— Tak, to twoja matka — podchwycił Bertinot. — Do tych zbrodni, już popełnionych, teraz dodała znów nową, i dlatego ją zabiję!
Ramię jego podniosło się znowu.
Już miał uderzyć.
Helena i Joanna rzuciły się między niego i Julię
— Łaski! łaski! — wykrzyknęły obie — to nasza matka!
— Ha! — odparł Piotr, rzucając nóż — to niech ją oddadzą sądom, bo chciała zabić naszego przyjaciela!
Joasia podbiegła do Włosko, a zobaczywszy zakrwawione jego ramię, mało co nie zemdlała.
— O! to nic, kochana Joasiu! — rzekł żywo były dependent, podtrzymując zdrową ręką mdlejącą dziewczynę. — Rana zupełnie lekka. Ojciec twój ocalił mi życie.
— Litości! — szepnęła Garbuska.
Włosko zwrócił się do niej.
— Prosisz litości, — rzekł — pani, coś nigdy nie wiedziała, co to litość, pani, nieubłagana w okrucieństwie, pani, co byłaś katem dla córki swej Heleny, siostrzeńca i jego matki! Ty, coś nakazała i opłaciła śmierć Joanny, wiedząc, że ona jest twoją córką! Ty, coś zabiła swego męża! Ty, coś zamordowała doktora Reyniera. Ty, coś nigdy nie miała litości dla nikogo. O, niema litości dla ciebie!
Helena i Joanna nie mogły powstrzymać okrzyku zgrozy, słysząc, jak Włosko wymawiał te słowa: „Ty, coś zabiła swego męża! Ty, coś zamordowała doktora Reyniera!“
— Dla takiego potwora miejsce jest na rusztowaniu! — wyrzekł Piotr Bertinot. — Oddajmy tę zbrodniarkę sędziom.
— Nie — odparł Włosko, a myśl nagła przemknę przez głowę. — Ta zbrodniarka nie nazywa się Julia Derasme, lecz nazywa się Julia Tordier. To nazwisko uczciwego człowieka, pani Helena je nosi, a wlec je do sądu przysięgłych byłoby to je splamić.
— A jednak sprawiedliwości musi stać się zadość wyszeptał Bertinot.
— Stanie się jej zadość, a honor nazwiska będzie ocalony — przysięgam.
— Jakim sposobem?
— Zobaczycie to wkrótce.
Włosko otworzył jedną z sekretnych szuflad biurka, wyjął z głębi szuflady przedmiot jakiś bardzo małej objętości, który schował do kieszeni, po czym, przystąpiwszy do Julii Tordier, którą podniósł ruchem gwałtownym, rzekł jej:
— Chodź pani z nami!
Garbuska nie poruszyła się z miejsca.
Włosko schwycił ją za rękę.
— Pójdź pani! — rozkazał.
Helena i Joanna upadły na kolana i ukryły twarze w dłoniach.

XXIII.

Julia pozostawała wciąż nieruchoma.
— Pomóż mi ją zaprowadzić, mój przyjacielu — wyrzekł Włosko do Bertinota.
I obaj, ująwszy nędznicę pod ręce, pociągnęli za sobą.
Opuścili ulicę Verrerie i udali się na ulicę Anbry.
Były dependent wiedział, jak się drzwi otwierają do sieni.
Julię trzeba było zanieść na schody do mieszkania, gdyż była jakby martwą bryłą.
Na drugim piętrze zatrzymano się i Włosko rozkazał:
— Proszę dać klucz.
Garbuska, prawie nieprzytomna, spełniła rozkaz machinalnie; wyjęła klucz z kieszeni i podała młodzieńcowi który następnie otworzył drzwi.
Bertinot popchnął Garbuskę przed siebie, a Włosko zaprowadził ją do pokoju Heleny, gdzie zapalił dwie świece.
Tu posadził ją przed stolikiem, na którym stał kałamarz, papier i pióra, obok karafki, napełnionej wodą i szklanki.
— Przysiągłem, że sprawiedliwość zostanie wymierzoną, a honor nazwiska pozostanie nietkniętym! — wyrzekł Włosko, wyciągając z kieszeni ów przedmiot drobnych rozmiarów, który zabrał ze sobą, wychodząc z mieszkania.
— Ta flaszeczka zawiera piorunującą truciznę.
Umrzeć można bez konania, bez bólu. Nasypię kilka łyżeczek tego proszku do szklanki wody. Pani napisze te wyrazy: Zabijam się, ażeby uniknąć kary, zasłużonej za me zbrodnie.
Podpisze to pani, po tym wypije truciznę ze szklanki i padnie nieżywa! Lepsze to, niż rusztowanie. Pisać więc i starać się obudzić w sobie żal.
Ale Garbuska nie chciała pisać.
— Skończmy już! — rozkazał Włosko.
Julia Tordier podniosła głowę, a oczy jej ponure zapłonęły ogniem.
Nie będę pisała! — odparła z niewzruszoną stanowczością. — Nie napiszę i nie wypiję!
— Napiszesz, choćbym ci miał prowadzić rękę.
— I — dodał Piotr Bertinot — wypijesz, choćbym miał cię zmusić do wypicia. Sprawiedliwości musi stać się zadość.
— A! — wykrzyknęła nędznica — nie macie prawa mnie zabijać. Popełniacie morderstwo. Odwołuję się do sprawiedliwości ludzkiej.
Włosko miał odpowiedzieć.
Nie zdążył.
W tejże chwili papuga, zamknięta w klatce i obudzona dźwiękiem głosów i światłością, zaczęła trzepotać skrzydłami z wściekłością, wydając przeraźliwe okrzyki pełne groźby.
Radość okrutna odmalowała się na twarzy młodzieńca.
Przypomniał sobie, jak Helena przed kilku dniami, kiedy przybył do niej w imieniu Joanny, i gdy usłyszał nagle imię jej wyrzeczone jakimś dziwnym głosem, objaśniła wówczas:
— To mówi papuga, którą mam w swoim pokoju — jedyna moja towarzyszka i przyjaciółka. Należała do mej biednej ciotki. Kocha ona Lucjana i mnie, nie cierpi mej matki. Gdyby była na osobności sama z nią, poszarpałaby jej twarz. Wczoraj o mało co jej oczu nie wydziobała i o mało co nie zabiła. Gdyby nie ja, z pewnością nastąpiłoby nieszczęście.
— A! odwołuje się pani do sprawiedliwości ludzkiej! — wykrzyknął Włosko — ha! to ja się odwołuję do sprawiedliwości Bożej!
I, podszedłszy do klatki, otworzył ją.
Dało się słyszeć przeraźliwe gwizdanie ptaka, po czym papuga wyfrunęła, wrzeszcząc to, co tak często powtarzała od czasu śmierci pani Gobert.
— Złodziejka! Złodziejka!
Po czym zaczęła krążyć nad głową Garbuski.
Ta, przypomniawszy sobie, że jej ptak niedawno o mało co nie oślepił, chciała uciekać.
Włosko odepchnął ją z taką siłą, że upadła obok łóżka, po tym wyprowadził prędko Piotra Bertinot z pokoju i z mieszkania, zamknął drzwi na klucz, pozostawiając go w zamku.
Papuga spadła na głowę Julii Tordier, rozkrwawiając jej głowę szponami i oszałamiając uderzeniami dzioba.
Garbuska wstała z jękiem.
Ptak na chwilę uciekł, po czym znów zaczął latać nad Garbuską, daremnie usiłującą wydostać się z pokoju, i skrzeczał:
— Złodziejka! Złodziejka!
W ucieczce nieprzytomnej po pokoju zawadziła nogą o mebel, a padając, uderzyła się gwałtownie w czoło o kominek.
Z rany głębokiej trysnęła krew.
Wtedy papuga znowu spadła na nią i dziobem i pazurami zaczęła szarpać jej twarz.
Garbuska chciała się bronić.
W kieszeniach Julii Todier znaleziono dowody jej zbrodni, dowody, skradzione przez nią z biurka Józefa Włosko, ale nie potrzeba już było z nich robić użytku: sprawiedliwość ludzka była rozwiązana! Dług został spłacony!
Nazajutrz odprowadzono na cmentarz szczątki śmiertelne Julii Tordier.
Orszak żałobny stanowiło tylko dwóch mężczyzn i dwie kobiety: Helena i Joanna, Bertinot i Włosko.
Nazajutrz sędzia śledczy oświadczył, iż żadne podejrzenie nie ciąży na wdowie po Prosperze Rivet.
Jednocześnie izba oskarżeń zwolniła od wszelkiej odpowiedzialności Lucjana Gobert.
Joanna pozostała przy ojcu w mieszkaniu przy ulicy Verrerie.
Helena spędziła czas żałoby w willi Peti-Bry, u swej ukochanej przyjaciółki Marty, która już została wicehrabiną de Beuil.
W dziesięć miesięcy później Helena i Joanna, obie bogate, gdyż podzieliły między sobą majątek po ohydnej matce, zaślubiły tegoż samego dnia i w tymże samym kościele Lucjana Gobert i Józefa Włosko.
Druhnami obu sióstr były panie de Roncerny i de Beuil.
Pan Soly, budowniczy i sędzia śledczy, byli drużbami Lucjana i byłego dependenta.
Nie zdziwimy nikogo, oświadczając, że ten ostatni, zostawszy uczciwym człowiekiem, pozostał nim tak samo, jak Piotr Bertinot, i zapewne sprawimy przyjemność czytelnikom, donosząc, że Helena, Joanna i Lucjan są tak szczęśliwi obecnie i tak ufni w przyszłość, iż prawie zapomnieli o tym, co wycierpieli w przeszłości!

KONIEC.
Walka zaciekła znowu się zaczęła.

Ptak wciąż rozdzierał ciało.
Julia Tordier zdołała pochwycić skrzydła papugi, ale ta tak zaciekle dziobała ją po palcach, że musiała skrzydla puścić.
Tym razem ptak już nie odleciał, ale z wściekłości wpił się w twarz, dwoma uderzeniami dzioba wyłupi oczy.
W szalonym bólu Julia schwyciła papugę poraz drugi i, pomimo straszliwych uderzeń dziobem, udusiła słabnącymi już rękoma.
Po tym, coraz więcej tracąc siły i krwi, sama wyzionęła ducha.

Lokatorzy z pierwszego piętra, Jerzy Troublet i jego rodzina, usłyszeli dziwny hałas i dzikie krzyki tego długiego konania.
Sprowadzono policjantów z komisariatu przy ulicy Verrerie.
W pokoju ujrzano ohydny widok.
Julia Tordier i ptak mściciel leżały obok siebie bez życia na zakrwawionej podłodze.
Strażnicy w tej kobiecie, o zeszpeconej straszliwie twarzy, nie poznali aresztantki, którą im powierzył agent Challet.
Naczelnik policji zawiadomiony pośpiesznie przybył wraz z Challetem.
Oni nie mogli już mieć żadnej wątpliwości co do osoby Garbuski.
Jednakże żadną miarą nie mogli sobie wytłomaczyć, jakim sposobem znalazła się tutaj.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment str. 628 przepisano z wydania „Garbuska“ Ksawerego Montépina, Nakład i druk Pajewskiego - Redakcyji tygodnika "Romans i Powieść" w Warszawie 1895 r., Tom II str. 276





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.